Czesław Chruszczewski Miasto nie z tej planety Opowieści fantastyczne „Pusta przestrzeń jest jak królestwo, a Niebo i Ziemia to indywidualna istota w tym króle- stwie. Na jednym drzewie rośnie wiele owo- ców, a w jednym królestwie żyje wielu ludzi. Jak nieroztropnie byłoby przypuszczać, że oprócz Nieba i Ziemi, które możemy zoba- czyć i oglądać każdego dnia i każdej nocy, nie ma innych Niebios i innych Ziem." (Teng Mu XIII wiek) Zwierciadło Trzech Czasów WSTĘP DO PROLOGU Najchętniej i najczęściej rozpoczynamy wszelkie pytania magicznym słowem: DLA- CZEGO? Dziecko i starzec pragną wiedzieć: DLACZEGO. DLACZEGO urodziłem się? DLACZEGO żyję? DLACZEGO umieram? DLACZEGO świeci słońce? DLACZEGO gaśnie słońce? Dlaczego towarzyszy nam przez całe życie „Dlaczego" — pragnie wiedzieć uczeń Pier- wszej Klasy i na pytanie „dlaczego" usiłuje odpowiedzieć profesor, doktor habilitowany. Pytanie „dlaczego" wywołuje pragnienie wie- dzy. DLACZEGO świat jest taki, jaki jest? DLACZEGO człowiek myśli? -— Otóż to! — zawołał jeden z czterech mi- liardów myślicieli (według nieco już zdezaktua- lizowanego spisu ludności Ziemi. Każdy dzień, każda godzina, każda minuta zbliżają nas do pięciu miliardów) — DLACZEGO myślę i co dziwniejsze, DLACZEGO myślę, że myślę? Dlaczego taką wagę przykłada się do myślenia, skoro bezmyślność jest przyjemniejsza. Myślę, .więc jestem. Dlaczego jestem? Człowiek postanowił wzbogacić się i począł zbierać — złote myśli. „Świat jest tak wielki, że nie ma niczego takiego, czego by nie było." „Noś parasol (antynuklearny) przy pogodzie." „Twierdza sentymentów deterministycznych to antypatia do idei przypadku" (William Ja- mes Essays). „CzTas przemija, powiadasz? Ach nie! Nie- stety, czas stoi, to my przemijamy" (Kenneth G. Denbigh). „Czas nie zając, nie ucieknie." — No właśnie. Zając czy nie zając? A może bestia apokaliptyczna? „Zrozumieć istotę Czasu, to zrozumieć wszy- stko." „Czas odmierzamy własnym trwaniem." „Szkoda czasu, by zebrać wszystkie złote myśli o Czasie. A jednak Czas nam dokucza najdotkliwiej. Mnożą się pytania: DLACZEGO? Mnożą się w nieskończoność. A propos! Obec- nie uważa się, że promień Wszechświata wy- nosi około 320 000 000 000 000 000 000 000 Według ogólnej teorii względności Wszech- świat był uważany za skończony i nieograni- czony. Jasne? Podobno Wszechświat zaczął się rozszerzać 13 miliardów lat temu. DLACZEGO? — Babciu, a dlaczego masz takie duże zęby? Należymy zatem do cywilizacji DLACZE- GOIDÓW — DLACZEGOIDZI stale rozwijają się i ustawicznie mądrzeją. Historia człowieka to historia mądrzenia istoty ludzkiej. Mądrze- jemy i mądrzejemy i końca nie widać tej eks- plozji mądrości. Teoria rozszerzającego się Wszechświata to także teoria „rozszerzania się" rozumu. Interesują nas modele Kosmosu i mo- del mózgu. „Zachowajmy do wszystkiego dystans" — szczerozłota myśl. Również do własnej historii. „Szczęście jest ślepe, ale nie jest niewidzial- ne" (Fr. Bacon). Czyżby historia człowieka była historią dą- żenia do szczęścia? Henryk de Saint-Simon pisał m. in.: „Szczę- śliwym można być tylko wtedy, gdy własnego szczęścia szuka się w szczęściu innych. Ta za- sada jest równie pewna i pozytywna jak ta, że ciało zatrzymuje się lub opóźnia w swym biegu, jeśli napotka inne ciała pchnięte w kie- runku przeciwnym". \ „Quid extra petilis intra vos positam felici- tatem?" — „DLACZEGO poza sobą szukacie szczęścia, które jest w was?" (Boecjusz). Bo świat wewnętrzny jest najrozleglejszy i naj- mniej znany. Fantastyczny. Rozpocznijmy próbę eksploracji naszego świata od zarysu historycznego. Rzut oka na przeszłość, na teraźniejszość, na przyszłość, na czas uniwersalny. — Serio? Dlaczego serio? ¦— Serio nie oznacza poważnie. ZAMIAST PROLOGU: Powstał z niczego. Jak Wszechświat, i dla- tego tak bardzo byli do siebie' podobni. Z ni- czego powstać — zabawne i smutne. Lecz wówczas, w momencie stworzenia, nie odczu- wał ani radości, ani smutku. Wszelkie uczucia były mu obce. Po upływie kilkuset tysięcy lat reagował na ciepło i światło. Życiodajny bu- lion sprzyjał jego wzrostowi, więc powiększał się i powiększał. Minęło wiele czasu, epoka przemijała po epoce, aż po raz pierwszy otwo- rzył oczy. Widział, i był to sukces nie lada. Z wody wygramolił się na błotnistą plażę, potem pełzał, wygrzewał się na słońcu, wszedł na najbliższe drzewo, by z niego skoczyć na sąsiednie, skakał coraz dalej i coraz wyżej, aż nauczył się fruwać, jednocześnie zatęsknił za spacerami, łaził 'więc po lasach, dżunglach, aż zadomowił się tutaj na dobre. Te początko- wo skromne jeszcze osiągnięcia przewróciły mu nieco w głowie. Poważny zawrót głowy od sukcesu nastąpił jednak nieco później, gdy nau- czył się posługiwać kijem i przy najbliższej okazji wygarbował skórę gorylowi, który coraz bardziej spoufalał się. Wszakże o karierze po- czął serio myśleć po skrzesaniu pierwszej iskry. Samodzielnie rozpalił ognisko, wydoił kozę, za-- grzał mleko, zabił królika i upiekł na rożnie. Gorąca strawa znacznie poprawiła samopoczu- cie. W rozwijającym się mózgu zakiełkowała myśl buńczuczna, zuchwała: „Jestem panem wszelkiego stworzenia". Oczywiście była to jednostronna opinia. Nie próbował jej przekon- sultować z jakimkolwiek stworzeniem i chociaż niejednokrotnie dostawał cięgi od innych, nie zmienił zdania wbrew rozsądkowi. Ogień da- wał mu niewątpliwą przewagę i trzeba przy- znać, potrafił to wykorzystać. Dawniej udawał się na spoczynek, gdy zapadał zmrok. Teraz mógł podumać przy ognisku, poznając smak wieczoru i urok światła. Dysponował większą ilością godzin, znużony pracowitym dniem, od- poczywał, kontemplował nocny krajobraz, przy- słuchiwał się odgłosom dżungli i mądrzał. By uchronić ogień przed deszczem, przeniósł ogni- sko do jaskini. Któregoś wieczoru postanowił utrwalić na ścianie skały obrazy znanych zwie- rząt. Udało się, rysunki przetrwały tysiące lat. Mógł teraz powiedzieć o sobie: „Jestem arty- stą". Powiadają: potrzeba to matka wynalazku. Zmiany klimatyczne były kłopotliwe od począt- ku świata. Zimne, północne wichry sprawiły, że począł rozglądać się za solidnym futrem. Futra skakały z drzewa na drzewo, łaziły po ziemi. Przywiązał kamień do kija i upolował jaskiniowego niedźwiedzia. Źródła oficjalne i mniej oficjalne podają, że towarzyszka życia pojawiła się w sadzie owo- cowym w okresie trudnym do ustalenia. Nato- miast z niektórych źródeł naukowych wiemy, że Matka Natura tworzyła większość zwierząt parami. Owoce miłości zrywamy po dzień dzi- siejszy. Nie bez przyczyny rozpoczęto już kolo- nizację innych planet i eksplorację Kosmosu. Ale nie wyprzedzajmy czasu. Nasz niewątpliwy bohater mógł wreszcie pogawędzić ze swoją drugą połową. Zasób słów początkowo był skromny, ale wkrótce rozgadali się. — Dlaczego tak późno wracasz? — zapytała, gdy wszedł do jaskini objuczony upolowaną zwierzyną, owocami, warzywami i czymś tam jeszcze. — Kłopoty z zaopatrzeniem — wymruczał — pół dnia goniłem dzika. Dopadłem go wreszcie. Bestia! Pilnuj ognia! — wrzasnął. — Przygasa. Część uwędzimy, część upieczesz, słoninę wy- topisz. Ugryzła go w ucho, co oznaczało, że ma ocho- tę na co innego. Miłość uczyniła go szczęśli- wym, przynajmniej początkowo. Wkrótce stwo- rzyli razem nowe istnienie. I życie potoczyło się dalej wartkim nurtem. Trzeba było małego bawić. A to oswojoną wiewiórką, a to noszeniem na barana, a to zabawką. Strugał fujarki, patyczki, aż któregoś dnia wystrugało się kółko. A gdyby tak powiększyć kółeczko i zrobić z niego koło? Głowił się i mozolił nad tym wynalazkiem bardzo długo. Realizacja pomysłu nastręczała wiele trudności. Skoro po iluś tam wieczorach pokonał wszystkie trudności, po- czął przy pomocy kół coraz szybciej podróżo- wać. Obserwując lot ptaków doszedł do prze- konania, że powinien skonstruować skrzydła. Pierwsze próby wypadły fatalnie, ale nie usta- . wał w korygowaniu błędów konstrukcyjnych, aż wreszcie oderwał się od ziemi. Najpierw szybował na wysokości kilku metrów, potem kilku tysięcy, potem... lecz zanim do tego do- szło... Maczugę przerobił na topór kamienny, topór ustąpił miejsca mieczom z brązu, z żelaza, ze stali. Legendy opowiadają, że wykuł miecz, po czym spiłował ostrze, opiłki zmieszał z cias- tem i karmił tym ptaki, a z odchodów ptasich wytapiał miecz doskonały: mimung. Sam do- szedł do tego, że kwasy żołądkowe ptaków i wapno znajdujące się w ptasich odchodach podnoszą jakość mieczów. Historia broni była Jego historią. Nie ustawał w poszukiwaniach, aż wynalazł proch, a po pewnym czasie rozbił atom. (Atom zrewanżował się niebawem i rozbił dwa miasta.) W wolnych chwilach rzeźbił, ry- sował, malował, wznosił wspaniałe budowle, komponował piękne melodie, grał na rozmai- tych instrumentach, tańczył, śpiewał, weselił się i smucił. Pisał wiersze, powieści, dramaty, podróżował coraz szybciej i coraz dalej, spa- cerował po Księżycu, wędrował od planety do planety. Historia nasza rozpoczyna się (po rozwinię- tym i bardzo skróconym prologu) w chwili, gdy zbudował gwiazdolot rozwijający szybkość zbli- żoną do szybkości światła, a już myślał o szyb- kościach nadświetlnych. Prowadził eskadrę rakiet fotonowych. Od dawna wiedziano o tym, że pęd upaja. Domy- ślano się, że w miarę wzrostu szybkości po- głębia się ekstaza. Lecz nikt nie podejrzewał, że w ten właśnie sposób przechodzi się w stan wszechobecności. Na milionach planet, między miliardami gwiazd. Widział najodleglejsze krańce Kosmosu, mógł wreszcie ogarnąć myślą bezkres Wszechświata. Był wszechobecny, prze- jęty świadomością tego faktu i kosmicznie spo- kojny. Zbliżał się do najwyższego punktu, do ostatecznej granicy. Krzyczał i śmiał się, ale nie uronił ani jednej łzy. Załogi wszystkich gwiazdolotów przeżywały szok szybkości Two- rzyli jeden wspaniały organizm stale wzboga- cany materią międzygwiezdną, pyłem kosmicz- nym. Czas trwał, nie przemijał, przybywało czasu, lecz ani jedna sekunda nie ginęła. Wzbo- gacał się z minuty na minutę, niewidzialna dłoń otwierała bramy do nowych światów, do innych wymiarów, oglądał krajobrazy stu- barwnych krain, podziwiał nie znane zupełnie kolory, niezliczonp odcienie czerwieni, fioletu, błękitu, do uszu płynął strumień melodyjnych dźwięków. Nagle zabrzmiał głos maszyny: — Zbliżam się do absolutnego maksimum. Czekam na rozkaz zmniejszenia szybkości. Eu- foria kosmiczna nie może trwać wiecznie! Kosmonauta nie zareagował. Maszyna po- wtórzyła głośniej: — Czekam na rozkaz zmniejszenia szybkości. Połóż prawą dłoń na czerwonej klawiaturze. Dow7ódca eskadry z trudem rozprostował za- ciśnięte palce, spełnił życzenie maszyny, gwiaz- dolot począł stopniowo zwalniać. — W polu widzenia nieznany układ słonecz- ny — poinformował obserwator — sześć pla- net. Załoga proponuje kilkugodzinny odpoczy- nek. — Więcej szczegółów! — Planety krążą wokół gwiazdy, Strzały Bernarda. Sondy sygnalizują w atmosferze trzech planet obecność metanu, azotu i etanu. W górnej części atmosfery Zorze Polarne, in- tensywna emisja fal elektromagnetycznych. Na pozostałych trzech planetach, położonych bli- żej Słońca, atmosfera podobna do ziemskiej. Komputery proponuj^ lądowanie na Drugiej Planecie. — Pierwszy wyląduje gwiazdolot-pułapka. — Dowódca spokojnie wydawał rozkazy, szok szybkości minął. — Eskadra, pozostanie na orbicie. Statek kosmiczny nazwany pułapką, stero- wany przez maszyny, łagodnie opadł na roz- ległą równinę. Roboty w skafandrach kosmo- nautów przystąpiły do zaprogramowanych czynności. Przy pomocy dźwigów opuszczono dwa gąsienicowe pojazdy, które natychmiast rozpoczęły badanie najbliższej okolicy, zatacza- jąc coraz większe kręgi dookoła gwiazdolotu. Wicekosmonauci w kilkunastu punktach usta- wili kamery telewizyjne. Do złudzenia przy- pominali ludzi krzątających się wokół statku. Pierwszy kosmonauta powiedział do załogi: — Nasi zastępcy są znakomici w roli kosmo- nautów. Czy ktokolwiek odgadnie, że to robo- ty? Ruchy niemal płynne. Stąpają ciężko, bo tu ciążenie większe niż na Ziemi. Jak myśli- cie, co wpadnie w pułapkę? Bc ta planeta po- siada atmosferę sprzyjającą życiu. Intuicyjnie wyczuwam obecność żywej materii. — Nie odebraliśmy — przemówił astrobio- log — żadnych sygnałów, które by potwierdziły twoje przeczucia. — Ty żywą materię widzisz w marynarce albo w lśniącym kombinezonie — mówił do- wódca. — Myślimy: istoty inteligentne, i w tej- że chwili widzimy istoty ludzkie, no, może tro- chę inne, ale bardzo podobne. — Spotkaliśmy przecież podobnych do nas mieszkańców innych planet — przypomniał uczony. — I najczęściej okazywało się, że przed ty- siącami lat ich przodkowie opuścili Ziemię. — Uwaga.' — przerwał dialog obserwator. — ;W odległości trzydziestu metrów od gwiazdo- lotu pojawił się jakiś mglisty kształt. — Obłok, nie obłok — mruczał pierwszy kosmonauta. — To coś dopiero kształtuje się, wydłuża, rozszerza, kontury stają się wyrazi- ste... — Umilkł. — Tak, coraz bardziej wyraziste — przyznał astrobiolog — coraz bardziej podobne do gwia- zdolotu -pułapki. Po minucie dowódca eskadry powiedział ci- cho: — Bardzo wiernie skopiowali statek. Dobra robota. — Nie- zapomnieli o kosmonautach, o pojaz- dach — mówił uczony — stworzyli doskonałe kopie. — W jakim celu? — zapytał obserwator. — Czas pokaże — odparł Pierwszy. — Jak powinni zareagować nasi zastępcy, roboty, wy- stępujące w roli ludzi? Powinny przerwać wszystkie swoje czynności i podejść bliżej do reprodukcji. — Już wydałem taki rozkaz — oświadczył kosmonauta sterujący maszynami. — Roboty przerwały realizację programu, za chwilę po- dejdą do drugiego gwiazdolotu i spróbują na- wiązać kontakt ze swoimi kopiami. Okazało się jednak, że nawiązanie kontaktu jest niemożliwe. Gwiazdolot nagle zniknął, zniknęły również reprodukcje pojazdów i ro- botów. — Wylądowaliśmy na planecie iluzjoni- stów —' żartował uczony. — Rakieta znikła niczym królik w cylindrze. — Znika również nasz gwiazdolot! — zawo- łał obserwator. — Jeszcze widać zamgloną syl- wetką statku, światła płonące w kabinach... Silny podmuch wiatru wzniósł obłoki czer- wonego pyłu. Przez kilka minut unosiły sią nad niziną, potem wiatr je rozpędził. Po gwiaz- dolocie nie pozostał najmniejszy nawet ślad. — A jednak pułapka spełni swoje zadanie — przemówił dowódca. — Wspomniałeś o króli- ku — zwrócił sią do astrobiologa — tym razem będzie to królik doświadczalny. Włączyć ka- mery zainstalowane we wnętrzu gwiazdolotu. — Przecież zniknął — przypomniał obserwa- tor. — Włączyć, włączyć — przynaglał Pier- wszy. — Dlatego właśnie trzeba je włączyć. I wtedy zobaczyli na ekranach setki iden- tycznych ludzkich twarzy. Z chaosu dźwięków i szumów filtry wyodrębniły monotonną me- lodię dzwonków i dzwonów. Towarzyszyły jej głuche, arytmiczne dudnienia. — Tłumaczcie! — Dowódca eskadry włączył maszyny wyspecjalizowane w rozwiązywaniu kosmicznych sygnałów. — Szybciej! Komputer bardzo szybko odpowiedział: — Nie potrafię rozszyfrować dźwięków. — Popracuj — zachęcał Pierwszy — nie zniechęcaj się. — Potrzebuję więcej czasu. — Dobrze już, dobrze. Zależy nam na każ- dej minucie. — W ciągu jednej minuty nie zdołam roz- wiązać... — Szukaj rozwiązania tak długo, dopóki nie znajdziesz. — Rozsądna decyzja — komputer zamigotał zielonymi światłami i przystąpił do pracy. Po upływie kwadransa zniecierpliwiony do- wódca wezwał głównego inżyniera. — Oni do nas przemawiają, a my nie rozu- > tniemy. Co z tym komputerem, specjalistą od szyfrów kosmicznych? — Otrzymał zadanie przerastające jego moż- liwości — odparł inżynier — próbujemy wspól- nymi siłami odnaleźć klucz. Jak dotąd bez efektu. — Za mądre? — Pierwszy kosmonauta wpa- trywał się w niebieski ekran. — Widziałeś te twarze? — Tak, jedną twarz wielokrotnie powtórzo- ną. Blada i smutna. — Raczej bez wyrazu. Oho, komputer buczy. — Albo te dźwięki nic nie znaczą — infor- mowała maszyna — albo zostałem błędnie za- programowany. Za mało efektów stałościowych, za wiele efektów dążnościowych. — Co to znaczy? — Dowódca tracił cier- pliwość. — Efektor — tłumaczył główny inżynier — nazywany efektorem stałościowym, jeśli może osiągnąć swój cel, jeżeli natomiast nie może... — Rozumiem — przerwał kosmonauta — a prawdę powiedziawszy, niewiele rozumiem. Wolałbym bardziej męską odpowiedź. — Maszyna jest bezpłciowa — ośmielił się zauważyć inżynier. —¦ Naucz ją lepiej ludzkiej mowy. Gdyby powiedziała, przestańcie zawracać głowę, po- całujcie mnie w nos, czułbym się lepiej. — Ta maszyna nie posiada głowy — inży- nier manifestował kamienny spokój — nie ma więc również nosa. Dowódca przyłożył wskazujący palec do ust. 17 Dzwony i dzwonki umilkły, ustało dudnienie, zadźwięczały jakby cymbałki, jednocześnie na ekranie ukazały się liczby. — Przemawiają prostszym językiem — od- gadł inżynier. — Tym razem zdołamy to chyba rozszyfrować. Komputer zasygnalizował: — Zrozumiałem. Tłumaczę: „Jesteśmy dal- szym ciągiem waszego istnienia, przedłużeniem, olśnieniem, kontynuacją, rozwinięciem, uroz- maiceniem, kolejnym etapem egzystencji stale doskonalonego intelektu, gdy rozchylamy kur- tynę, widzicie uwielokrotniony obraz twarzy, odbicie jednego z wielu miliardów mieszkańców Ziemi, człowieka, który przeglądając się kiedyś w lustrze powiedział: »Obrzydliwa gęba, aż pojąć trudno, że cudowny świat toleruje moją obecność«. Upodobaliśmy sobie tę fizjonomię arcyprzednią, smutną i brzydką, należącą do istoty ludzkiej nie pozbawionej humoru. Nosi- my maskę, bo jak z wami nawiązać kontakt, w jakiej postaci pokazać się, by nie stworzyć zbyt wielkiego dystansu? Przez rozsuniętą kur- tynę, co również jest przenośnią, dostrzegliśmy gwiazdolot, zbadaliśmy jego reprodukcję, zro- zumieliśmy wasze obawy, pochwalamy ostroż- ność. Wciągnęliśmy do naszego świata orygi- nalny gwiazdolot. To archaiczna konstrukcja". — Archaiczna! — zdenerwował się główny inżynier. — Rozwija szybkość zbliżoną do szyb- kości światła. —¦ „Rakiety kwantowe — tłumaczył kompu- ter — są przykładem, że poszukiwania ludzi po- szły w niewłaściwym kierunku. Sporo wiecie o czasie, o przestrzeni, o względności czasu, hiperprzestrzeni, a drepczecie w miejscu. Prze- cież dostrzegacie, że niemożliwe często prze- istacza się w możliwe. Dysponujecie wszystkim, czym dysponuje Kosmos, i ciągle nie umiecie wyciągać prawidłowych wniosków. Obejrze- liśmy gwiazdolot, powróci na swoje miejsce. Przypadkowy postój w tym układzie słonecz- nym powinien okazać się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Tutaj kurtyna jest cieńsza, nie- omal przezroczysta i nam łatwiej ją rozsunąć niż w pobliżu starej Ziemi." Błękit ekranu pociemniał. Kosmonauci zo- baczyli lekko uśmiechnięte twarze, potem obraz gwiazdolotu na równinie. — Co proponujecie? — zapytał dowódca, zwracając się do wszystkich kosmonautów. — Lądowanie! — zabrzmiała jednomyślna odpowiedź. ' Człowiek wspinał się i wspinał po drabinie własnego rozumu, doskonaląc metody tej wspi- naczki. Ogarniał umysłem, wzrokiem, słuchem, dotykiem, smakiem i węchem rozszerzającą się przestrzeń, jego ruchy stawały się coraz pew- niejsze. Od lądowania gwiazdolotów na planecie, krą- żącej dookoła gwiazdy — Strzały Bernarda, minęło czterysta lat, licząc według czasu Zie- mi. Kosmonauci zadomowili się w gościnnym układzie. Na trzech planetach zbudowano sta- cje badawcze, ustawiono na najwyższym wznie- sieniu radioteleskopy. Między planetami kur- sowały rakietobusy. Na orbitach zawieszono satelity telewizyjne. Nikt nie oszczędzał sił. Ma- szyny sterowane przez ludzi konstruowały ko- lejny model chronoperyskopu, który powinien umożliwić przeniknięcie przez kurtynę czasu. Nie było to proste. Chronoperyskop płatał figle. Maszyny odmawiają posłuszeństwa zwła- szcza wtedy, gdy człowiek nie umie obchodzić się z nimi. Wystarczy niekiedy drobiazg, złe ustawienie, błąd w programowaniu, wadliwe. manipulowanie czy też zaniedbania w konser- wacji. Wreszcie usunięto usterki. Aparat fun- kcjonował. Pierwszy spojrzał w okrągły ekran konstruktor aparatu. Początkowo nie mógł roz- różnić szczegółów, obraz był zamglony, nie po- mogło przecieranie rękawem ochronnego szkła. Zmętnienie ustąpiło i wówczas konstruktor zobaczył'złodzieja okradającego pasażera auto- karu wycieczkowego. Ofiara zdrzemnęła się nad „Timesem". Konstruktor mimo woli krzyknął: „Obudź się! Uważaj, złodziej!" Pasażer odda- lony o sześć lat świetlnych od konstruktora nie usłyszał ostrzeżenia. Natomiast krzyk zaalar- mował dowódcę eskadry gwiazdolotów, który obecnie objął także stanowisko kierownika po- trójnej bazy. Kosmonauta wszedł do kabiny i zapytał o po- wód krzyku, a gdy konstruktor wytłumaczył przyczynę swojej reakcji, kierownik wezwał głównego inżyniera i kilku innych ekspertów. Dlaczego chronoperyskop przekazał obraz z Zie- mi? Dlaczego wyodrębnił z Czasu Przeszłego złodzieja, postać dawno minionej epoki? Prze- niesiono chronoperyskop na sąsiednią planetę. Tym razem konstruktor zobaczył swoją twarz. Gdy przed ekranem stanął kierownik bazy, uj- rzał .swoje oblicze. Rzeczywistość odbijała się w ekranie jak w lustrze. Aparatura ukazywała Czas Teraźniejszy. Dopiero na trzeciej planecie chronoperyskop umożliwił spojrzenie w przy- szłość. Kosmonauci zobaczyli Wojnę Trzech Planet. Bez trudu rozpoznali siebie. Dawna za- łoga eskadry gwiazdolotów, podzielona na trzy zespoły, prowadzące badania Kosmosu na trzech planetach układu słonecznego Strzały Bernar- da, wiodła długotrwały i zaostrzający się spór o to, co winien ukazywać chronoperyskop, czy przeszłość, czy teraźniejszość, czy przyszłość? — Każda grupa zajmowała się innym czasem 20 i pragnęła za pomocą genialnej maszyny zgłę- bić wszelkie tajemnice badanego okresu. Kłót- nie przemieniły się w bijatykę, bijatyka w bit- wę, bitwa w wojnę. Wojujące strony zniszczy- ły chronoperyskop, a przy okazji trzy stacje j gwiazdoloity. Po tym spektaklu kosmonauci długo nie mo- gli zasnąć. Następnego dnia eskadra opuściła planety wirujące wokół gwiazdy-Strzały i wy- ruszyła w dalszą podróż. Chronoperyskop zde- montowano, a jego części posłużyły do skon- struowania kilkudziesięciu kołysek. Zgodnie z programem nowe pokolenie kosmonautów przejmie w odpowiedniej chwili stery statków. Podróż ta trwać będzie wiecznie, przecież cią- gle odradzający się człowiek jest również wiecz- ny. Od czasu do czasu, gdy gwiazdoloty prze- kraczają szybkość światła, gdy szalony pęd uskrzydla i nasyca przestrzeń jaskrawą jas- nością, ktoś szepce do uszu wspaniałych zdo- bywców Kosmosu: „Uważajcie, by nie wrócić do punktu wyjściowego". Wszystko zależy od kształtu Wszechświata. Chyba że kiedyś nauczymy się kształtować Kosmos. Myśl ludzka, szybsza od światła, do- trze kiedyś do tego miejsca, z którego widać CAŁOSC. Istota, która powstała z niczego, pocznie tworzyć nowe światy, zmieniać orbity planet, gasić i zapalać słońca. Będzie to począ- tek uczłowieczenia Wszechświata, albo prolog epilogu. Człowiek potarł zarośnięty podbródek i wyj- rzał przez okno. Na czarnym niebie lśniły po staremu gwiazdy. Księżyc wędrował wysoko nad chmurami, spóźniony przechodzień nieco chwiejnym krokiem wracał do domu. Podmuch wiatru strącił na ulicę dachówkę, płosząc dwa koty. — A kysz! — wymamrotał pielgrzym wie- czorny, a ponieważ wdepnął w kałużę, dodał z głębokim przekonaniem: — Z wody powsta- łeś i w wodę się obrócisz. Jak gdyby na potwierdzenie tych słów błys- nęło, zagrzmiało i począł padać drobny deszcz, który po kilku sekundach przemienił się w ulewę. — Potop! — wymruczał przechodzień i pod- niósł kołnierz marynarki. — Znowu potop! Miasto nie z tej planety Lśnił i błyszczał w pełnym słońcu, aż oczy bolały od blasku, który opromieniał jego wspa- niałą postać od stóp do głowy: migotały zło- ciste ostrogi, białe światła tańczyły na czar- nych, lakierowanych butach z cholewami, po- łyskiwała srebrem szabla, wszystkimi kolorami mieniły się brylantowe gwiazdy orderów. Szmaragd wielkości kurzego jajka przytrzymy- wał pióropusz na stalowym szyszaku. Adiutant podał mu perspektywę i chrząknął. — Mów, mów, nie znoszę tych wstępów. — Przed nami dolina, Wasza Wysokość. — Istotnie, stoimy na wzgórzu. — W dolinie dostrzeżono miasto. — Tak, widzę, domy otoczone murem. Do- strzegam bastiony, toż to forteca. — Warowny gród, Wasza Wysokość. — Nie pierwszy i nie ostatni na naszej dro- dze. — Lecz tego miasta nie ma na naszych szta- bowych mapach — adiutant rozłożył na polo- wym stole biały karton. — W tym miejscu jest dolina, tylko dolina. — Stara mapa. Guzdrzą się sztabowi druka- rze, wzniesienie warownego grodu trwa krócej niż druk map, oszaleć można. — Wasza Wysokość, to najnowsza mapa, wszystkie szczegóły terenu zostały wniesione przez wywiadowców w ubiegłym tygodniu. Książę wzruszył ramionami. Zadźwięczały medale. Przez chwilę obserwował miasto, po czym pochyliwszy się nad mapą wystękał: — Nigdy nie miałem zaufania do wywiadu. [Wezwij tu tego mądralę Ginota. Pułkownik Ginot zameldował się po upływie pięciu minut. — Tyś to zmajstrował? — zapytał generał zrzucając mapę ze stołu. — Moi ludzie, Wasza Wysokość. Czy mogę poznać przyczynę pańskiego niezadowolenia? — Na drodze wiodącej nas od zwycięstwa do zwycięstwa zjawia się nieoczekiwanie mia- sto, twierdza, którego twoi ludzie nie dostrze- gli, a ty pytasz o powód mojej irytacji. — Miasto? — Chyba widzisz te mury, domy, bastiony? — Byłem tutaj przed tygodniem — wyma- mrotał szef wywiadu. — Razem z trzema ofi- cerami badaliśmy okolice. Stałem na tym wzgó- rzu. W dolinie nie było żadnego miasta, przy- sięgam. — A teraz jest?! — Zdumiewające. — Pierwsze mądre słowo, ale niczego nie wy- jaśnia. Pułkownik Ginot zdjął zieloną pelerynę i za- rzucił ją na ramiona generała. — Wasza Wysokość zechce wybaczyć — oświadczył. — Tak będzie lepiej i bezpieczniej. Blask, jaki pan roztacza wokół siebie, książę, może zwrócić uwagę nieprzyjaciela. — Wzruszająca troska — wymruczał gene- rał. — Co z tym miastem? — Proponuję rekonesans. Przebierzemy się za pastuchów. — My? — Ja i moi ludzie. Wejdziemy do miasta ze stadem owiec. W nocy wywołamy panikę, wów- czas Wasza Wysokość da sygnał do szturmu. — Nie wytłumaczyłeś, skąd to miasto się wzięło. — Wytłumaczę — zapewnił pułkownik. — Żeby zrozumieć, muszę dotknąć. Książę-generał otulony zieloną peleryną drze- mał w polowym fotelu. Wydał już wszystkie rozkazy, jakie zazwyczaj głównodowodzący wydaje tuż przed generalnym szturmem, po- żartował ze sztabowymi oficerami, następnie zjadł skromną polową kolację w towarzystwie adiutanta i zdrzemnął się. Śnił właśnie elegan- cki, książęcy sen o dworskim balu i dworskich intrygach, gdy do namiotu wkroczył adiutant dzwoniąc ostrogami. Generał otworzył jedno oko i warknął: — Niech diabli wezmą te twoje ostrogi. — Jeśli Wasza Wysokość rozkaże, wezmą. Pułkownik Ginot wrócił z rekonesansu — za- meldował. — Niech wejdzie — książę otworzył drugie oko, by zobaczyć trupiobladą twarz szefa'wy- wiadu. — Wróciłeś, a panika, co z paniką?! — krzyczał generał na dobre rozbudzony. — Mia- łeś wywołać panikę w mieście. Wszystko przy- gotowane do szturmu, a ty wracasz jak gdyby nigdy nic. — Właśnie — wyszeptał Ginot. — Nic, czy mogę usiąść? — Siadaj! Pułkownik osunął się na polowe krzesło. W stroju pastucha wyglądał idiotycznie. — Mów! Czekam! — zachęcał generał. — W dolinie nie ma miasta. — Cóż to znaczy: „nie ma"? — Zniknęło, Wasza Wysokość. — Uważasz mnie za durnia? — Niech Bóg broni! — Przed tygodniem nie było miasta, dzisiaj w południe nagle wyrosło spod ziemi i o pół- nocy rozpłynęło się we mgle. — Noc piękna, księżycowa, nie zauważyłem mgty — bełkotał rozdygotany Ginot. — Upior- ne miasto, być może ulegliśmy złudzeniu, wzrok niekiedy płata figle. Fatamorgana, tak, tak — ucieszył się szef wywiadu — to fatamorgana. — Brednie. Adiutant! Konia! Poprowadzę wojsko do szturmu. Zapalić pochodnie i beczki ze smołą. Na wzgórzach otaczających dolinę rozpalić ogniska. Podpalić las! Wykonano rozkazy głównodowodzącego. Trzy szwadrony kirasjerów galopowały ku dolinie, pułk grenadierów przedefilował przed księciem. Było to naprawdę piękne widowisko. Generał zrzucił zieloną pelerynę i znowu błyszczał, tym razem w blasku pochodni. Kirasjerzy przega- lopowali przez dolinę. Nie nawiązano jednak kontaktu z nieprzyjacielem. Nie dostrzeżono najmniejszych nawet śladów miasta. —- Łąki, pola, pastwiska — meldował zady- szany rotmistrz. — Rozpędziliśmy stado owiec, biorąc do niewoli trzech pastuchów. — Wziął do niewoli moich wywiadowców — zdenerwował się pułkownik Ginot. — Byli przebrani. — Za owce? — zażartował rotmistrz, a ksią- żę wzniósł oczy ku księżycowi. — Panowie, panowie — ingerował. — Ktoś zakpił z niezwyciężonej armii. To jakieś diabelskie sztuczki, nieczyste moce, odtrąbić szturm. Wracamy na pozycje wyjściowe. Jutro kontynuujemy marsz na południe. Minęło sto lat. Ze wzgórza roztaczał się wspaniały widok na dolinę skąpaną w promieniach południowego słońca. Było ciepło, bardzo ciepło. Generał zdjął czapkę, otarł czoło zroszone potem i za- gadał do oficerów sztabowych: .— Piękny dzień, panowie, cudowny dzień, poproszę o mapę. Adiutant rozwinął rulon. .— No, tak — ucieszył się generał. Pamięć mnie nie zawiodła. Spójrzcie. Głowy sztabowców pochyliły się nad mapą. .— W tym miejscu — mówił generał — nie ma miasta, a w rzeczywistości istnieje. Czyżby nasz wywiad nie zauważył kilku tysięcy do- mów? Czy może wydział kartograficzny przy sztabie głównym przeoczył ten drobiazg? Po- patrzcie, panowie. Głowy oficerów podniosły się. — Przez lornetki, przez lornetki — przy- pomniał generał. — Czy widzicie mury obron- ne i umocnienia przypominające bastiony? — Widzimy doskonałe — zapewnił adiutant. — A zatem nie zaznaczono na mapie miasta- -twierdzy. Punkt strategiczny o doniosłym zna- czeniu został zbagatelizowany. Ścigamy od kil- ku dni niedobitki nieprzyjacielskiej armii i oto napotykamy na drodze ufortyfikowane miasto. Oficerowie milczeli. — Zadziwiająca lekkomyślność — mówił da- lej generał — a może świadome działanie? Ko- mandor Lefebre pragnie zabrać głos. Szef wywiadu zasalutował. — Tak jest, panie generale — otworzył tecz- kę i wyjął kilka fotografii. — Mapę opracowa- no na podstawie tych zdjęć, wykonanych przez samolot wywiadowczy. — Kiedy? — Przed trzema dniami — poinformował komandor. — Trzy dni temu sfotografowano z samolotu dolinę i okolicę. — Chce pan powiedzieć, że przed trzema dniami nie było miasta? — Nieprzyjaciel opanował w sposób dosko- nały sztukę maskowania obiektów strategicz- nych. — I ukrył przed oczami lotników stutysięcz- ne miasto. O której godzinie wykonano zdjęcia? — O czwartej po południu. ¦— W słonecznym świetle? — Tak, słońce tego dnia zaszło o dziewią- tej. — Czy nie próbowaliście rozpoznać tego te- renu w inny sposób? — Wysłałem oddział zwiadowców — odezwał się pułkownik piechoty. — Byli tu wczoraj, obserwowano dolinę z tego właśnie wzgórza od szóstej do siódmej rano. — I co zaobserwowano? — wycedził gene- rał. — Nic, panie generale. Wczoraj w dolinie nie było miasta. — Skoro doprowadzili sztukę maskowania do perfekcji... — Generał skrzyżował ręce na piersiach — to dlaczego teraz, w tej chwili po- kazują nam miasto w całej okazałości? — Fortel wojenny — poddał komandor. — Interesujące — generał uśmiechnął się. — Pan sądzi, że nieprzyjaciel pragnie nas wciąg- nąć w pułapkę? — Usiłuje, panie generale, usiłuje. — I damy wciągnąć się w pułapkę — gene- rał zwinął rulon. — Do diabła z tą mapą! Do diabła z maskowaniem! Podciągnąć artylerię, za godzinę rozpoczniemy ostrzeliwanie twier- dzy. Najcięższe działa! Połączcie mnie z pocią- giem pancernym! O godzinie drugiej pierwsze pociski spadły na miasto w dolinie. Huraganowy ogień prze- rwano po czterdziestu minutach. Gdy opadły dymy, stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że miasto zniknęło. .— Cóż to znaczy: „zniknęło"? — zapytał spokojnie generał — zrównaliśmy je z ziemią, czy tak? — Niezupełnie — meldował pułkownik ar- tylerii. — Nie widać ruin, gruzów, rozwalonych budynków, pożarów. Nic nie- widać, źle mówię, widać tylko łąki, pola, pastwiska. — Wysłać oddział szperaczy, kompanię sa- perów, pułk piechoty, brygadę kawalerii, niech sprawdzą dokładnie, niech zaglądają do każdej dziury. Może to miasto chowa się pod ziemię?, Po upływie trzech godzin przerwano poszu- kiwania. Szef wywiadu poinformował genera- ła: — Pociski artyleryjskie solidnie zryły do- linę. Naliczyliśmy około trzystu mniejszych i większych kraterów. Stwierdzam z całą odpo- wiedzialnością: w dolinie nie ma najmniejszych nawet śladów miasta. Saperzy wykopali kilka tuneli, wywiercili kilka studni. Na głębokości dwustu metrów odnaleziono fragment kolum- ny sprzed tysiąca lat. — Ulegliśmy więc złudzeniu optycznemu — oznajmił generał. — Są rzeczy na niebie i zie- mi, o których nie śniło się filozofom. Masze- rujemy, kierunek południe! Za wszelką cenę należy nawiązać kontakt z uciekającym nie- przyjacielem. I znowu minęło sto lat. Sternik korpusu interwencyjnego wylądował na wzgórzu. Komputer przekazał informacje: — Wzgórze 317, wysokość 624 metry nad poziomem morza. U stóp wzgórza rozległa do- lina. Sternik podszedł do peryskopu. — W dolinie miasto! — zawołał zdumiony. Ponieważ komputer terkotał niezrozumiale, sternik wydał rozkaz: — Cisza! Niech zgłoszą się Zastępcy! Sześć pojazdów wylądowało w pobliżu statku flagowego. Sześciu Zastępców pozdrowiło Ster- nika. — Moi drodzy — rozpoczął. — Jesteśmy świadkami nieoczekiwanego pojawienia się miasta. Bardzo uważnie przeglądałem raporty, opracowane przez ekspertów i wyspecjalizo- wane maszyny. Satelita stacjonarny przekazał osiemdziesiąt fotografii tego terenu. Wszystko- widzące kamery nie dostrzegły miasta. A prze- cież tędy, przez dolinę wiedzie droga na po- łudnie. Maszyny i ludzie wybrały najlepszą, najbezpieczniejszą trasę. I optymalne rozwiąza- nie okazało się bzdurą. Bo na tej najbezpiecz- niejszej, najlepszej trasie wyrosło miasto-for- teca. Wdzięczny będę za informacje: jakim cu- dem wzniesiono miasto w ciągu dwudziestu czterech godzin? Bo jeszcze wczoraj w dolinie nie było miasta. Pierwszy Zastępca obejrzał zdjęcia wykona- ne przez satelitę stacjonarnego. — Fotografie doskonałe, bezbłędne — stwier- dził. — Dolina i okoliczne wzgórza widoczne jak na dłoni. Można rozpoznać najdrobniejsze szczegóły, ot, chociażby te dwa głazy po pra- wej stronie. — A zatem miasto włożyło czapkę-niewid- kę — powiedział Sternik. — Niewidzialne dla kamer, widzialne dla oczu. Co proponujesz? — Wkroczyć do miasta — odezwał się Drugi Zastępca. — Sto pojazdów wejdzie od strony zachodniej, sto od wschodu. W tym samym czasie eskadra statków będzie krążyć nad mia- stem. — Propozycja przyjęta — Sternik podniósł prawą dłoń, rozbłysły sygnalizacyjne zwier- ciadła. Zaprogramowane maszyny przystąpiły do realizacji zadania. Zaledwie jednak pierwsze pojazdy dotarły do doliny, słońce przysłoniła granatowa chmu- ra. Błyskawica rozdarła niebo i lunął deszcz. — Łąki, pola, pastwiska — nadawali dcwed- cy pojazdów. — Deszcz roztopił miasto. — Bo było z cukru, z lukru — kpił' Ster- nik. — Jeszcze jeden zamek na lodzie. Fan- tasmagoria. — To miejsce posiada swoją historię — prze- mówił Trzeci Zastępca. — Interesuje mnie przeszłość Ziemi. W centralnym archiwum od- nalazłem mikrofilmy gazet z dawnych lat. Pa- ryski dziennik z 1814 roku podał wiadomość zatytułowaną: „Zaczarowane miasto": Adiutant księcia generała był świadkiem dziwnego wy- darzenia. Nieznane miasto pojawiło się w do- linie i zniknęło. „Wiadomości Wieczorne" z 1914 roku poin- formowały swoich czytelników o fortelu wo- jennym iluzjonistów wojskowych. „Nieprzyja- ciel schował miasto. Nasza waleczna armia gro- mi wroga na wszystkich frontach. Kto rozwiąże zagadkę znikającej twierdzy?" — Może w tym roku zdołamy rozwiązać za- gadkę? — zabrał głos Czwarty Zastępca. — Rok 2014 zamyka okres pięćdziesięcioletnich prac badawczych nad zjawiskami pozaziemski- mi. Rozwikłaliśmy wiele tajemnic, usiłując zro- zumieć wpływ Kosmosu na nasze życie. Spró- bujmy zrekapitulować znane nam fakty. Po pierwsze, mamy do czynienia ze zjawiskiem cyklicznym, miasto zjawia się i znika co sto lat, po drugie — dzieje się to wówczas, gdy armie zamierzają wkroczyć do doliny, a więc jak gdyby ostrzegano wojska przed nieznanym niebezpieczeństwem. — We wszystkich trzech wypadkach — rzekł Piąty Zastępca — zbagatelizowano ostrzeżenia. Przed stu laty po silnym obstrzale artyleryj- skim przeszukano dolinę i na głębokości dwu- stu metrów żołnierze odnaleźli szczątki antycz- nej kolumny. Dowódcy zabrakło wyobraźni i przerwał poszukiwania. Nie dopatrzył się związku między starym znaleziskiem a znika- jącym miastem. — Czy taki związek istnieje? — zapytał Sternik. — Może istnieć — odparł Szósty Zastępca. — Dysponujemy znakomitymi sondami, sprawny- mi maszynami, niech ustalą, co kryje Ziemia. Korpus interwencyjny okrążył dolinę i po- wędrował na wyznaczone pozycje. Po upływie miesiąca zespół uczonych przesłał Sternikowi następujący raport: „Na głębokości dwustu do dwustupięćdzie- sięciu metrów pod ziemią znajdują się ruiny rozległej metropolii wzniesionej przed dziewię- cioma tysiącami lat. Miasto otoczono wysoki- mi murami obronnymi. Zastanawia architektu- ra fortyfikacji. Maszyny odnalazły cały labi- rynt podziemnych korytarzy. Niemal każdy dom ma wielopiętrowe schrony. Trzy piętra w górę, trzy piętra w dół. Im wyższy budy- nek, tym głębiej sięgają podziemne kondygna- cje. Pod miastem zbudowano drugie miasto. Odkryliśmy wielkie podziemne zbiorniki wody i ogromne magazyny żywnościowe. Mieszkańcy miasta w dolinie byli przygotowani na naj- gorsze. Oczekiwali wieloletniego oblężenia albo kataklizmu. Wkrótce wyślemy drugi raport". Był bardzo lakoniczny: „Aparaty wykryły źródło silnego promienio- wania. W dolinie pozostały zdalnie sterowane maszyny. Prowadzimy intensywne badania". Trzeci raport zawierał więcej szczegółów: „Zlokalizowaliśmy teren skażony wtórnym promieniowaniem. Jest to centrum miasta, okrągły plac o średnicy sześciuset metrów. Pod pJacem podziemne jezioro, pod jeziorem — schrony. Tutaj promieniowanie nie dotarło. Zachodnia dzielnica miasta zniszczona burzą ogniową. Na ruinach wzniesiono drugie, mniej- sze miasto. Porównanie zdjęć tego obiektu z fotografiami miasta-widma pozwala stwier- dzić, że to właśnie odbudowane miasto ukazuje sią co sto lat. Prawdopodobnie zrzucono na nie bomby neutronowe, które zabijają ludzi, nie niszcząc domów i rzeczy. Czy to oznacza, że przed dziewięcioma tysiącami lat istniała na. naszej planecie cywilizacja naukowo-technicz- na, która wywołała kataklizm lokalny? Czy też należy sądzić, że nad doliną eksplodował wiel- ki meteoryt, bądź miała miejsce katastrofa statku międzyplanetarnego, czy też gwiazdolo- tu? W tej fazie badań nie odpowiemy na te pytania. Nie potrafimy również wyjaśnić w sposób przekonywający zjawiska pojawiania się i znikania wizji miasta. W dolinie od wielu tysięcy lat działają siły trudne do zdefiniowa- nia. W szczególnych warunkach, gdy słońce jest w zenicie, gdy setki tysięcy ludzi usiłuje wkroczyć do doliny, silne bioprądy wywołują obraz miasta-twierdzy. Dlaczego tak się dzieje? Powiedzmy, że ONI, nasi przodkowie, pragną nas ostrzec przed powtórzeniem błędu samo- zagłady. Jeżeli odrzucimy ostatecznie fanta- styczne hipotezy o drugim, bliźniaczym świe- cie, egzystującym w sąsiedztwie naszego świa- ta, jeżeli uznamy za absurdalne sugestie fan- tastów o Innym Wymiarze, w którym czas utrwala wszystkie minione godziny, pozosta- nie jedynie przekonanie o niedoskonałości na- szych umysłów, a przecież tak bardzo pragnie- my zrozumieć". Sternik postanowił pogawędzić ze swoimi Zastępcami w czasie obiadu. Podano indyka na- dziewanego truflami. — Korpus interwencyjny — mówił Ster- nik — zajmie wkrótee zagrożone tereny na Atlantyku. Dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy wysp pragną za wszelką cenę wyzwclić energię • atomu. Przedstawiciele ziemskiej cywilizacji kilkakrotnie rozbijali atom. Efekty znane są dobrze. Cenimy eksperymenty naukowe, jed- nak pragniemy jak najdłużej delektować się smakiem aromatycznych potraw. Podano przepiórki nadziewane mózgiem. Wówczas Sternik oznajmił: — Mózg istoty ludzkiej stale rozwija się. Miasto nie z tego świata, jego trójwymiarowy obraz przypomina o czasach zamierzchłych, gdy człowiek tracił instynkt samozachowaw- czy", gdy tracił zmysł smaku. Wniesiono ryby: karpia reńskiego a la Cham- bord i szczupaka szpikowanego w kremie ra- ków, a potem szparagi. Jedli w nabożnym milczeniu, bo o czym było tu mówić. A Parking To był bardzo duży parking. I pięknie usy- tuowany. Między sosnami na skraju lasu, przy autostradzie. Mógł pomieścić dwieście samo- chodów. Ludzie zostawiali tu swoje wspaniałe wozy, prom przewoził ich na drugą stronę rze- ki do karczmy słynącej z pysznej baraniny i występów znakomitych iluzjonistów. Pięć- dziesiąt stolików, przy każdym cztery miejsca, pod baldachimem na werandzie drugie tyle. Między drzewami rozwieszono lampiony. — Okropne — powiedziała do mnie doktor Garra i westchnął ciężko. — Irytujące. Sce- neria jak ze złego snu. — Które sny są dobre? — zapytałem — a które złe? — Źli ludzie śnią złe sny. — Ja śnię dobre. — I jesteś dobry. — Jestem zły. — Raczej wściekły. I dlatego uciekłeś z mia- sta. — Spełniając twoje życzenie. — Zalecenie lekarza. Od trzech tygodni mę- czą nas straszliwe upały. — Tak, tutaj chłodniej. Dziękuję, doktorze. Zjedliśmy kolację, potem magik z Wenecji pokazywał zadziwiające sztuki. Doktor drzemał. — Obudź się — położyłem dłoń na jego ra- mieniu — spektakl skończony. — Miałem sen. — Zły czy dobry? — Dziwny, śniłem, że siedzę z tobą w karcz- mie i oklaskuję iluzjonistę. — Więc to nie był sen. Późno. Wracamy. To był bardzo duży parking. Na dwieści* sa- mochodów. Stały w ośmiu rzędach. Wszystkie białe, identyczne. — Twój samochód — powiedział doktor Gar- ra — rozmnożył się. Nie rozumiem, jakim cu- dem. Gdy przyjechaliśmy, stały tu różne wo- zy, białe, czerwone, żółte, czarne, małe, duże, długie, krótkie, nie znam się na markach. A te- raz widzę tylko białe, takie jak twój. Czyżby ten magik... — Nie, nie — przerwałem — magik, co za pomysł! To przekracza jego możliwości. Wędrowaliśmy między samochodami, zaglą- dając do wnętrza wozów. Były inne, zupełnie inne. Odetchnąłem z ulgą. Obawiałem się, że zobaczę mój płaszcz, moje rękawiczki, moją maskotkę w dwustu kopiach. — Zabawny zbieg okoliczności — powiedzia- łem do doktora. — Tamte auta odjechały, przyjechały inne. — Dwieście białych wozów? — Teraz białe wozy są bardzo modne. — Twój samochód to bodajże lancia. — Tak, białe lancie są modne. — Nonsens — Garra zdenerwował się. Wtedy podszedł do nas strażnik parkingu, wysoki, ciemnoskóry mężczyzna i zapytał: — Panowie nie mogą znaleźć swojego wozu? — Bo wszystkie są jednakowe! — zawołał doktor — ktoś bawi się naszym kosztem. — Poproszę o numerek. Podałem strażnikowi okrągłą blaszką. .—¦ Siedemdziesiąt osiem. Wóz panów stoi w trzecim rządzie, czwarty licząc od samotnej sosny. Tak, to był istotnie mój samochód. Zająłem! miejsce za kierownicą, doktor usiadł obok_ — No, cóż — wymruczał — jedziemy! Po kilku minutach Garra powiedział: ¦— One jadą za nami. Spojrzałem w lusterko. Po autostradzie su- nął tłum białych samochodów. — Zawsze byłem przeciwnikiem motoryza--* cji — zwierzał się nieoczekiwanie doktor. >— Niesłusznie — zaprotestowałem — samo- chód to wspaniały wynalazek. — Eee! — powątpiewał doktor. — Niejednemu człowiekowi uratował życie. — Tysiące ludzi ginie codziennie pod kołami samochodów. Ja swoje, Garra swoje. Nikt nikogo nie prze- konał. Najsprawniejsze maszyny elektroniczne, nie zdołały obliczyć, przynajmniej do tej pory, czego więcej w karierze samochodowej, strat czy zysków. Gdy przypomniałem o dobrodziej- stwach szybkiego transportu, doktor mówił o spalinach zatruwających atmosferę ziemską, Nie mogliśmy w żaden sposób dogadać się. Od. czasu do czasu spoglądałem na licznik. Pędzi- liśmy z szybkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. — Sto czterdzieści piąć — stwierdził Gar- ra — nie możemy ich zgubić, mkną niczym1 stado głodnych wilków. — Białe wilki — zdziwiłem się, niezbyt za> chwycony tym porównaniem. *— Bywają i białe. Widzisz ich ślepia? — Widzę światła reflektorów. *— To widma, upiory — dramatyzował dok- tor — podziwiam twój spokój. Ni stąd, ni zo- wąd pojawiły się na parkingu, dwieście iden- tycznych samochodów, a teraz pędzą za nami. Co robisz! — zawołał. — Dlaczego zwalniasz? One nas stratują, zniszczą, unicestwią. — One również zwalniają. — Istotnie — doktor odetchnął z ulgą — co zamierzasz? — Zatrzymam się na polanie. Znam dobrze ten las. Skręcimy teraz w prawo i wąską drogą dojedziemy do polany. Co widzisz? — One suną za nami gęsiego. Niesamowite. — Niesamowite? Raczej zabawne. Tak, to niecodzienne wydarzenie bawiło mnie. — Piękna księżycowa noc — powiedziałem, lawirując między drzewami — wjeżdżamy na polanę. Uchyl drzwi. Zatrzymam wóz w pobli- żu tamtego pnia, wtedy wyskoczymy z auta i co sił w nogach w gęstwinę. Tamtędy nie przejedzie żaden samochód. — Wybornie — ucieszył się doktor. — Po tamtej stronie gęsty las. Świetny pomysł. A co z naszym wozem? — Do diabła z nim! — Do diabła! — zgodził się Garra. — Uwaga, zwalniam, wyskakuj! Miłość uskrzydla dusze, strach nogi. Był to wspaniały bieg, trzysta metrów pokonaliśmy w olimpijskim czasie. Jeszcze dwa, trzy susy i oparłszy się plecami o sosnę, wysapałem: — No, jesteśmy bezpieczni. — Mam nadzieję. Spójrz, one wjeżdżają na polanę, otaczają twój samochód, nieruchomieją. W życiu nie widziałem czegoś podobnego. To nie auta, to sfora ogarów, które osaczyły dzika. — Skąd u ciebie ta skłonność do przenoś- ni? — zapytałem. — Zapewne w wolnych chwilach piszesz wiersze. Rozmowy z pacjenta- mi nużą, wyjaławiają wyobraźnię. Panie dokto~ rze, boli mnie tu, poniżej stawu biodrowego, i tu... — Przestań. Co za cisza. Upiorne widowisko. Białe samochody, dwieście wozów bez kierow- ców. — A więc zauważyłeś? i— Tak, to zupełnie puste wozy. *— ,W ziemskim tego słowa znaczeniu. 5— Nie rozumiem. c— Znamy różne rodzaje kosmicznej materii. f— Na przykład?, «— Bywa materia niewidzialna. 5— Bajki. — Kto więc prowadzi te wozy? Doktor milczał, oddychał ciężko, wytrzesz- czył oczy, usiłując dostrzec niewidzialnych kie- rowców. —3 Kosmiczna materia — wymamrotał wresz- cie — kiedyś czytałem rozprawę naukową o związkach Kosmosu z naszą planetą, z czło- wiekiem. O innych światach, zamieszkałych przez istoty, będące wiernymi kopiami ludzi. Podobno we Wszechświecie istnieją miliony planet, takich samych jak Ziemia. Konstrukto- rzy kosmiczni uznali, że zbudowali arcydzieło godne uwielokrotnienia. Przecież i my kopiu- jemy i reprodukujemy dzieła mistrzów. Nie przerywałem. Garra wpatrywał się w olśniewająco białe samochody i monologował natchniony światłem księżyca: — Przed laty na tych terenach przeprowa- dzono podziemne eksplozje nuklearne. Wywo- łały wiele zakłóceń w przyrodzie. Sądzę, że [wybuchy wyzwoliły siły, czynne do dnia dzi- siejszego. — Jakie siły? O czym ty mówisz? r— Światy harmonijne, istniejące w wielo- Sryjniarowej przestrzeni poczęły zbliżać się dJ siebie i przenikać. Tam na parkingu nastąpiła kosmiczna kraksa i zobaczyliśmy obraz twoje- go auta jak gdyby odbity w dwustu lustrach. — A dlaczego nie zobaczyliśmy, dlaczego nie widzimy siebie? Tylko samochody? Twoja hi- poteza to czysta fantazja. Dokąd idziesz? — Na polanę. Chcę przyjrzeć się tym sa- mochodom. .— Uciekaliśmy przed nimi. . — Niepotrzebnie. — Zdumiewająca pewność siebie i podziwu godna wszechwiedza. ¦— Ja wiem, że one nie wyrządzą nam krzywdy — co powiedziawszy, doktor wkroczył odważnie na polanę i nie namyślając się wiele, otworzył drzwiczki pierwszego wozu. — Przy- tulne wnętrze — oznajmił. — Usiądę, a ty uważaj. Jeśli potrzeba, interweniuj. iWszedł do środka i natychmiast zniknął. Po- winienem interweniować, ale w jaki sposób? t)o najbliższego motelu pięć kilometrów. — Na co czekasz — usłyszałem głos dokto- ra — wsiadaj! — Gdzie jesteś? Zniknąłeś mi z oczu. — Siedzę w aucie. Cóż miałem począć, wsunąłem się do wozu. — Zamknij drzwi, szybciej — komendero- wał Garra. Wykonałem polecenie i w tym momencie zo- baczyłem doktora i plecy kobiety siedzącej za kierownicą. — Ta pani poprowadzi wóz — wyjaśnił doktor — i będzie naszym cicerone. Spójrz, księżyc zniknął, piękny słoneczny dzień, cu- downy krajobraz, wiatraki na wzgórzach, na zboczach plantacje winorośli, soczysta zieleń łąk i sady owocowe, po obu stronach drogi tysiące róż. — Piękna kraina — mówiłem nieco oszoło- miony — lecz jakim cudem znaleźliśmy się tutaj? Wówczas odezwała się kobieta prowadząca samochód: — Niepokój, lęk, zdumienie, które tak czę- sto odczuwacie, świadczą o niedoskonałości zmysłów. '— Pani zmysły są doskonalsze? — zapyta- łem. — Żyję po prostu w innym świecie — od- parła zatrzymując nagle wóz na skraju szo- sy. — Czas przemija tutaj wolniej, a istoty ży- we i rozumne rozwijają sią szybciej i pełniej. Dzięki temu widzimy lepiej i dalej. — Co widzicie? — tym razem pytanie zadał doktor. — Widzimy otaczające nas światy. Miliardy światów. Każdy człowiek ma swoją planetą. — Do kogo należy ta planeta? — Do pewnej dziewczyny. Właśnie nadcho- dzi. Dostrzegłem najpierw czerwoną chustkę i błękitną spódnicę, potem zaróżowione policz- ki i wielkie oczy. Można powiedzieć — nadna- turalnej wielkości. Dziewczyna dźwigała kosz wypełniony winogronami. Odniosłem wrażenie, że nie odczuwa zupełnie ciężaru, poprawiłem więc w myślach „dźwigała" na „niosła". Tak lekko stąpała po trawie. Wkroczyła wreszcie na szosę, stanąwszy tuż przy samochodzie po- zdrowiła kobietę przy kierownicy: — Pogodny dzień. Czy zechcesz podwieźć mnie do stacji Sux? — Chętnie. Kosz z winogronami włóż do bagażnika. Pędziliśmy znowu po słonecznej drodze, przysłuchując się rozmowie prowadzonej przez kobiety. — Wybierasz się w dalszą drogą — odgadła kobieta. — Tak. Raz w tygodniu odwiedzam mojego chłopca. Przepada za winogronami. .— Gardzi owocami w skrzyniach, woli ze- rwane przez ciebie. — Powiada, że są zdrowsze. — Przy okazji spotka się z tobą, twój uśmiech rozprasza smutek, dodaje sił. Twoje winogrona są na pewno zdrowsze. — Już widać wieże stacji Sux. Dziewczyna zabrała koszyk. Zapytałem na- szą przewodniczkę: — Dokąd zawiezie winogrona? — Na sąsiednią planetę, która należy do jej chłopca — usłyszałem zdumiewającą odpo- wiedź. — Znam go. Młody, zdolny inżynier. Na swojej planecie buduje przy pomocy ma- szyn radioteleskopy, które wyławiają z Kos- mosu melodie galaktyk. Usiłujemy zrozumieć te kosmiczne sygnały płynące do nas z całego Wszechświata. Na planecie młodego, zdolnego inżyniera nie ma owoców. Dlatego dziewczyna zawozi mu winogrona. — Chciałem zamienić z nią kilka słów. Na- wet na mnie nie spojrzała — pożalił się Garra. — Człowiek zajęty własnymi myślami za- pomina o całym świecie — starałem się uspra- wiedliwić oblubienicę. — Patrzcie. Wystartował statek międzyplanetarny. Przez kilkanaście sekund podziwialiśmy lot pojazdu kosmicznego. Szybko zniknął z naszych oczu w ciemniejącym błękicie. — Kiedy inżynier powita dziewczynę z wi- nogronami? — zapytał doktor. — Za godzinę czasu ziemskiego. — A tutaj jaki czas obowiązuje? — Czas nigdy nie przemijający. Czas teraź- niejszy przyszłości. Wkrótce zmienimy samo- chód --— poinformowała przewodniczka. — W dawnych czasach, by pokonać daleką drogę, pocztylion dyliżansu zmieniał konie w przy- drożnych zajazdach. — Jak często będziemy się przesiadać? — Co sto lat. — Czeka nas długa podróż, mamy przecież do dyspozycji jeszcze sto dziewięćdziesiąt dzie- więć wozów. Minęło następne sto lat i dotarliśmy do dru- giej planety. Była własnością mędrca. Oddano mu do dyspozycji miliony książek oraz elek- troniczne maszyny, wyspecjalizowane w stre- szczaniu dzieł filozoficznych i wydobywaniu z nich kwintesencji. — On rozmyśla — mówiła kobieta — a jego rozmyślania utrwalają sztuczne mózgi i prze- kazują wszechświatowym ośrodkom filozoficz- nym, które współpracują z Centrum Teoretycz- nym tej sfery Kosmosu. — Nad czym rozmyśla mędrzec? —• pytanie zadał doktor Garra. — Nad sensem życia w Kosmosie. — Problem ciągle jeszcze nie rozwiązany? — Wiemy wiele, lecz nie wiemy wszystkie- go. Stworzyliśmy w naszej galaktyce optymal- ne warunki dla rozwoju istoty ludzkiej. Każdy otrzymał maksimum, dostosowane do jego za- interesowań i talentu. — Nie mówiąc o możliwościach — wtrąci- łem. — Och, możliwości człowieka są olbrzymie — odrzekła kobieta. — Niektórzy uważają, że nieograniczone. Trzeba jedynie stworzyć odpo- wiedni klimat. W słonecznym świetle rozkwi- tają kwiaty, zapalamy więc życiodajne źródła. Jak najwięcej słońc. Każdy dysponuje własną planetą, gdzie może pracować, eksperymento- wać, uczyć się, działać .wedle własnych upo- dobań, ale zawsze dla wzbogacenia kosmicznej rodziny. —. Wzbogacenia? — zdziwił się Garra. — Rozumu, intelektu. Nigdy za wiele mą- drości, uczuć. — Ci ludzie na swoich planetach czują się na pewno osamotnieni — powiedziałem. — Sa- rni z maszynami, sami wśród laboratoriów, książek. — To wy na Ziemi, żyjąc wśród miliardów, ludzi, odczuwacie samotność, Oni nigdy nie są osamotnieni. Planety to ich domy, do których wprowadzają przyjaciół. Istoty rozumne utrzy- mują ze sobą stały kontakt, zakładają rodziny, współżyją ze sobą, współdziałają. Z wyników ich twórczości, pracy, wszelkich działań korzy- stają wszyscy. Potężnieje Kolektywny Rozum, aż któregoś dnia osiągnie apogeum mądrości kosmicznej. — Co wówczas się stanie? — zapytał doktor. — Podobni do bogów, z bogami zasiądziemy, do jednego stołu. — Nigdy nie marzyłem o spotkaniu z kos- micznymi bóstwami — oświadczyłem — każdy, marzy o niebie po swojemu. Jednemu wystar- czy ciepły kąt w niebiosach, innemu hurysy, innemu koegzystencja z drapieżnikami, innemu, kontemplacja piękna, innemu cisza i półmrok i bezbolesne trwanie, jeden tęskni za harfami anielskimi, drugi za dudnieniem tam-tamów. — Mówiąc o bogach, myślałam o istotacK, które osiągnęły względną doskonałość — ko- bieta roześmiała się. — Niektórych przeraża1 ogrom Wszechświata. A przecież Wszechświat jest przytulny. Człowiek źle czuje się w olbrzy- mim pałacu, rażą go dysproporcje między własnymi rozmiarami a wielkością piramidy. Gdy jednak wdrapie się na jej wierzchołek, złe samopoczucie mija. — Wy na wierzchołku — powiedział dok- tor — my pod piramidą. Oto dlaczego nie mo- żemy oswoić się z Kosmosem. Kobieta zatrzymała samochód na samym środku autostrady. Wysiedliśmy. — Mądry człowiek pragnie was zobaczyć — oznajmiła. — Chodźcie za mną. Weszliśmy do pięknego gmachu w stylu trudnym do określenia. — Jedna z wielu bibliotek — poinformowała przewodniczka, wprowadzając nas do ogromnej sali. Na ścianie rozbłysnął ekran. — Zajmijcie miejsca — zapraszała. — Z©ba- czycie Jego na ekranie. Bezpośredni kontakt jest niemożliwy ze względów higienicznych. Doktor Garra pokasłuje i kicha. Ekran zamigotał żółtym światłem. Pojawiły się dwie olbrzymie źrenice. Usłyszeliśmy szept: — Więc tak wyglądają mieszkańcy Ziemi, interesujące, tacy byliśmy jeszcze przed wieka- mi. Oczy rozumne, chociaż niespokojne. Poj- muję. Ciągle jeszcze doskwiera wam niepokój, tyle dookoła zamkniętych furtek, barier. Jak zrozumieć swój rozum. Już rozpoczęliście po- szukiwania. Wspaniali, wspaniali odkrywcy. Staramy się wam dopomóc. Od czasu do czasu wymieniamy myśli. Źrenice zniknęły. Zobaczyliśmy zamgloną twarz. Bardzo młody człowiek, pogbdnie uśmiechnięty, poruszał bezgłośnie ustami. — Żegna się z wami — tłumaczyła kobie- ta. — Wywarliście na nim jak najlepsze wra- żenie. — To prawie dziecko — odezwał się dok- tor — siedemnastoletni chłopiec. Gdyby nie te oczy... — Mądre dzieci żyją również na Ziemi. — Prawda — zgodziłem się. — Niesłychanie mądrej Trzeci, czwarty, dziesiąty wehikuł. Przesia- daliśmy się z jednego wozu do drugiego. Co sto lat. Planety piękne, coraz wspanialsze. Istoty ceraz bardziej rozumne, nieziemskie. — Wędrujemy po niebie — powiedziałem do doktora. — Fantastyczna podróż. Będzie o czym opowiadać po powrocie. — Sądzisz, że wrócimy? — Garra poprawił okulary, przez chwilę masował lewe ramię. — Zawsze dokucza, gdy zanosi się na zmianę po- gody. — Tu wśród tylu słońc? — zawołałem uba- wiony. — Pędzimy po kosmicznych szlakach, po bezchmurnych jasnych drogach. —¦ A mnie rwie w ramieniu. Jeśli nawet wrócimy, nikt nie uwierzy. Powiedzą, ot, wy- pili za wiele, a teraz fantazjują. — Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — odezwała się przewodniczka. — Uwierzą, czy nie uwierzą. Wielu ludzi uczestniczy w po- dobnych podróżach, lecz nie mówi o tym. Bo i po co? — Czy można rozpoznać tych podróżników? — Tak, częściej zamyślają się. Chętnie kon- templują krajobrazy. Są spokojniejsi i weselsi. Odwiedziliśmy jeszcze planetę kompozytora, lekarza-pediatry, konstruktora mostów, clowna, tancerki, poety, astrofizyka, kosmonauty, arty- sty-malarza, archeologa, dramaturga, kazno- dziei, akrobaty, modelki i wielu innych. Nieco znużony, zaproponowałem postój i chwilę wy- tchnienia. — Zasłużyliście na odpoczynek — zgodziła się niezmordowana przewodniczka zatrzymu- jąc wóz. — Za tymi drzewami znajduje się go- spoda. Słynie z dobrej kuchni. Nagle niebo pociemniało i począł padać deszcz. Doktor Garra zawołał: — A co, nie mówiłem? Moje ramię to bez- błędny barometr. Przy kolacji gawędziliśmy. Doktor: Ktoś zapewne steruje życiem tych planet? Kobieta: koordynuje, harmonizuje. Ja: A propos harmonii. Czy nikt nie wyłamał się z tego systemu planetarnego? Nie oszalał z nadmiaru szczęścia i przestrzeni? Kobieta: Sporadyczne przypadki. Doktor: Na przykład, jeśli wolno być nie- dyskretnym, błagamy o jeden jedyny przykład. Kobieta: Pewna istota w trójgraniastym ka- peluszu. Geniusz matematycznj', wyobraził so- bie, że jest geniuszem wojny. Ja: Zadziwiające. Doktor: I jak to się skończyło? Kobieta: To się nie skończyło. Geniusz wojny sam ze sobą toczy bitwy, rozgrywa batalia, sterując maszynami, które zgodnie z jego roz- kazami niszczą się, następnie regenerują i zno- wu psują. Ja: I nie myśli o podboju innych planet? Kobieta: W ogóle nie wie o ich istnieniu. Po kolacji wyszliśmy przed gospodę. Znowu świecił księżyc. Na parkingu odnalazłem swój biały samochód. Doktor rozglądał się na wszy- stkie strony. — Kogo szukasz, doktorze? — Tej kobiety. — Zniknęła. — Wyjątkowo inteligentna. — Tak, to kosmiczny intelekt. — Wiedziała, kiedy odejść. — No, to pora wracać do miasta. — Zniknęły również białe samochody. — Moda zmienia się z godziny na godzinę. Widocznie znowu modne są kolorowe. — Gnębi mnie jedno pytanie. — Mianowicie? — Dlaczego akurat nas spotkało to szczegól- ne wyróżnienie? — Ona powiedziała, że wielu ludzi bierze udział w podobnych podróżach. —¦ Po prostu przyszła kolej na nas. Dzisiaj my zwiedziliśmy Kosmos, jutro inni. — Każdy musi zwiedzić? ¦— Prawie każdy. ¦— I wszyscy dyskretnie milczą? ;— Jak dotąd wszyscy. Byłem bardzo niedyskrefny I opowiedział nam zadziwiającą historię: f Postanowiłem odpocząć z dała od cywilizacji, z dała od przyjaciół, tęsknota podobno regene- ruje uczucia wzniosłe, z dala od antagonistów, brak kontaktu z nieprzyjacielem łagodzi kon- flikty. Długo trwały poszukiwania najodpo- wiedniejszego miejsca, wreszcie znalazłem wspaniałą drewnianą chatę w głębi lasu. Do najbliższej osady siedemdziesiąt kilometrów, trzydzieści metrów do cudownego jeziora. Hy- droplan wodował tutaj raz w tygodniu. Nad- leśniczy powiedział do pilota: — Pański pasażer to znany poeta. Pilot posmutniał. — Kiedyś napisałem piękny wiersz — wy- znał. — Ten pan — tłumaczył nadleśniczy — na- pisał osiemnaście książek, wszystkie wierszem. Pilot jeszcze bardziej posmutniał. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego wspomnienie o wier- szu wyzwoliło w nim smutek, bo hydroplan zatoczył koło nad jeziorem i wodował w pobli- żu uroczej polanki. — Tam, między drzewami — powiedział nadleśniczy — czerwieni się dach domu, wy- godny, piętrowy dom z wszelkimi wygodami. W lodówce zapasy na tydzień. [W razie czego może pan telefonować, hydroplan przyleci w] ciągu kwadransa. —- W razie czego? — zdziwiłem się. — Brzuch pana rozboli albo ukąsi jadowite bydlę — nadleśniczy roześmiał się. — No, żar- towałem, w tym lesie nie ma jadowitych byd- ląt. Po drugiej stronie jeziora widziałem przed rokiem niedźwiedzia, ale bodajże wywędrował w inne strony. —¦ Bodajże? —¦ To wyjątkowo niestorny niedźwiedź —' tłumaczył nadleśniczy. — Kapryśny. Przycho- dzi, odchodzi. Panu na pewno nie złoży wi- zyty. Żle wychowana bestia i leniwa. —¦ A jeśli zechce odwiedzić sąsiada? Ot, tak z prostej ciekawości? — Wystrzeli pan z dubeltówki, ale do niego nie wolno strzelać, chyba że zaatakuje. — Leniwe niedźwiedzie nie atakują. — Pana specjalność to ryby. — Kiedyś polowałem, teraz wolę ryby. — W jeziorze pełno ryb — oznajmił nad- leśniczy — biorą jak wszyscy diabli! Czółno przy pomoście z tamtej strony. Proszę nie roz- palać ognia w lesie! Życzę dobrego wypo- czynku. Hydroplan odleciał. Zostałem sam, nareszcie sam. Co za wspaniała samotność. Dookoła las, tysiące drzew, szumią opowiadając sobie ty- siącletnie legendy. Minęły pierwsze dni, balsamiczne powietrze odurzało, spałem długo, bez snów, przed po- łudniem wałęsałem się wokół domu, po obie- dzie drzemka, potem spacer nad jeziorem, gdy słońce znikało za lasem, wracałem do drewnia- nej chaty. Czwartego dnia omal nie zabłądzi- łem. Zabawne uczucie. Nie wolno bagatelizo- wać dobrych rad nadleśniczego. Ostrzegał: „Bez kompasu lepiej nie wybierać się na dalsze wy- cieczki, wędrować tylko ścieżkami, w leśnej gęstwinie łatwo stracić orientację". No wła- śnie. Odnalazłem wszakże dróżkę kilkanaście minut przed zachodem słońca i niemal w tej samej chwili coś trzasnęło w gęstwinie, raz, drugi, trzeci, a potem zamruczało: Niedźwiedź! Przełamał niechęć do składania wizyt, a ja bez dubeltówki! — pomyślałem, ale niedźwiedź ku mojemu zdziwieniu począł gwizdać. Odetchną- łem z ulgą. — Ale mnie pan wystraszył — powiedziałem do szczupłego człowieka, który zbierał gałęzie. Był bardzo chudy i wysoki. — Myślałem, że to niedźwiedź. Nieznajomy milczał, nie podniósł nawet gło- iwy. Oddalił się bez jednego słowa, dźwigając na plecach gałązki przewiązane sznurem. Na- stępnego dnia padał deszcz. Dobra okazja do kontemplacji bliższego i dalszego otoczenia. Bliższe, to chata drewniana, dalsze — widok z okna, a dokładniej mówiąc, widok z okien na parterze i piętrze. Dwie izby na dole, jedna na górze. Ciężkie ławy, prosty stół z dębowych desek, na podłodze skóry baranie, w skrzyni pod oknem szczapy drewna. Za oknami las, fragment jeziora, zachmurzone niebo. Podnio- słem lornetkę do oczu. Między brzozami pochy- lona sylwetka. Tak, to mój znajomy niezna- jomy. Jak wczoraj — zbiera gałęzie. Od czasu do czasu prostuje zgarbione plecy, rozgląda się j podnosi kolejną gałąź. Dlaczego obserwuję tego człowieka? Zapewne z nudów. Doskonała lornetka. Widzę twarz zbieracza gałęzi: głębo- ko osadzone oczy, orli nos nadnaturalnej wiel- kości i mocno cofnięty podbródek, mała głowa osadzona na długiej szyi, siwe włosy. Fizjono- mia godna ołówka karykaturzysty. Przypomina mi kogoś, lecz nie wiem kogo. Jego ruchy są coraz szybsze, coraz bardziej nerwowe, co pod- niesie gałąź, nieruchomieje, nasłuchuje, ten człowiek boi się, patrzy teraz w stronę domu, nie może mnie dostrzec z takiej odległości, jednak czymś spłoszony poczyna biec porzu- ciwszy gałęzie, i znika w głębi lasu. Zatelefonowałem do nadleśniczego. — Wysoki, chudy? — dziwił się. — Zbiera gałęzie? Prawdopodobnie przybłąkał się do la- su jakiś idiota. Kto zbiera gałęzie o tej porze roku i po co? Dokąd je zaniesie, skoro w pro- mieniu kilkudziesięciu kilometrów nie znajdzie żywego ducha? Przylecę jutro, pogawędzimy z tym włóczęgą. Nadleśniczy przywiózł dwóch strażników i cztery ogary. — No, no — wymruczałem — piękne psy, może niepotrzebnie pana fatygowałem? — Potrzebnie, potrzebnie — zapewniał nad- leśniczy. — Z kłusownikami nie będziemy ro- bić ceregieli. — Kłusownik zbierający gałęzie? — To pretekst, znam ich dobrze, mają po- mysły, no, idziemy. — Nie, dziękuję, polowanie na człowieka przeraża mnie. — Pan poeta, człowiek wrażliwy — nadleś- niczy zachichotał. — "Wrócimy na obiad. Wrócili na kolację, zziajane ogary, zmordo- wani ludzie. — Sprytna bestia — wysapał nadleśniczy. — Gdyby nie ślady, sądziłbym, że to było przy- widzenie. — Nie miewam przywidzeń — oświadczyłem" nieco urażony. — Tak, tak, podejrzany typ wałęsał się po' lesie i zniknął. Na noc proszę zamykać drzwi i w razie czego telefonować. Przylecimy na- tychmiast. Zabarykadowałem się. Strach ma .wielkią oczy, a oczy tego człowieka, oglądanego przez lornetkę, były bardzo duże i pozbawione po- wiek. Oczywisty nonsens. Spałem źle. Tuż przed wschodem słońca pootwierałem okienni- ce, drzwi. Po śniadaniu wyruszyłem do lasu z dubeltówką na ramieniu. Po godzinie miną- łem słup z tablicą: „Hrabstwo Susex — Tereny prywatne". Trzask łamanych gałęzi z prawej strony! Wysoki, chudy nieznajomy wspinał się po drzewie z zadziwiającą zręcznością. — Proszę pana! Porozmawiajmy! -Pragnę pana ostrzec przed nadleśniczym! Zniknął w koronie drzewa. Był to rozłoży- sty, tysiącletni dąb. i — Nie wyrządzę panu krzywdy — monolo- gowałem, krążąc wokół dębu. — Nie skrzyw- dziłbym nawet muchy. Jestem poetą. Panu po- trzebna pomoc, przyjaźń, a co najmniej życz- liwość. Proszę zajrzeć do mnie wieczorem. Przygotuję smaczną kolację. Nie przyjął zaproszenia. Spotykałem go co- dziennie. Zawsze zbierał gałęzie, wygwizdując improwizowane melodie. Nadleśniczy telefono- wał od czasu do czasu: — No i co? — pytał. — Nic — odpowiadałem. — Chwilami my- ślę, że to rzeczywiście było przywidzenie. — W razie czego niech pan alarmuje, — kończył rozmowę nadleśniczy. Postanowiłem samodzielnie rozwiązać pro- blem: Dlaczego zbiera gałęzie, co z nimi robi? Pójdę jego śladami, nie powinien mnie zauwa- żyć. Wytropię kryjówkę leśnego człowieka. To będzie emocjonujące. Czy nie popełnię jednak niedyskrecji? 1 Szedłem za nim prawie dwie godziny, bez- szelestnie jak Indianin, jak cień. Kluczył, krą- żył, oglądał się za siebie, przystawał, wreszcie zniknął w gęstwinie pod starym dębem. Czeka- łem do zmierzchu. Bezskutecznie. Wszakże wkrótce moja cierpliwość została nagrodzona. Ten człowiek miał kryjówkę wysoko w kona- rach dębu. Kryjówkę wielce oryginalną, wła- snymi rękoma zbudował z gałęzi wygodn^ gniazdo. Dokładnie je obejrzałem, gdy wędro- wał po lesie. Fantastyczne gniazdo, które stale ulepszał, poprawiał,* coraz bardziej upodabnia- jąc się do ptaka. Jego ruchy, reakcje na dźwię- ki były ptasie. Nie mógł tylko fruwać. Nie wiem, czym się żywił. Opuszczał gniazdo o świ- cie, wracał do niego, gdy zapadał zmrok. Któ- regoś dnia nie opuścił gniazda. Po kilku godzi- nach daremnych oczekiwań wdrapałem się na drzewo i po karkołomnej wspinaczce dotarłem do legowiska misternie uplecionego z gałęzi. Jakież było moje zdziwiehie, gdy zamiast czło- wieka ujrzałem białe jajo wielkości sporej beczki Oszołomiony nieoczekiwanym odkry- ciem, przez dobre kilka minut wpatrywałem się w gigantyczne jajo, na próżno usiłując zro- zumieć, jakim cudem znalazło się tutaj i gdzie podział się człowiek tak podobny do ptaka? Za- dziwiająca metamorfoza. Straciłem zupełnie równowagę psychiczną, a także fizyczną, wiatr rozkołysał gałęzie i chcąc nie chcąc zsunąłem się do gniazda. Jajko leżało tuż-tuż. Ogromne, rozgrzane słońcem. Przyłożyłem delikatnie ucho do bia- łej skorupki... Cisza, absolutna cisza. A gdyby tak wywiercić mały otworek? Pokusa była sil- niejsza od rozsądku. Za wszelką cenę muszę sprawdzić, co znajduje się w środku. Ostrzem noża, był to kordelas ze szewedzkiej stali, po- cząłem wiercić dziurę. Skorupka pękła po nie- spełna minucie i wówczas zobaczyłem we- wnątrz jajka gniazdo uplecione z zielonych, pączkujących gałązek, a w gniazdku jajko o. rozmiarach dobrze wyrośniętej dyni. Pod- niosłem nóż, lecz nie rozbiłem drugiego jajka. Sparaliżowała mnie myśl, że odnajdę w tym (jajku kolejne, mniejsze gniazdko, a w gniazdku następne jajko, w którym spoczywa jeszcze mniejsze gniazdko, a w nim jajko... Wróciłem do domu w nie najlepszym humo- rze. Jestem przekonany, że każdy postąpiłby w identyczny sposób, byłem wszakże bardzo niedyskretny i świadomość tego faktu jeszcze [dzisiaj wywołuje we mnie uczucie głębokiego zawstydzenia^ Impuls kosmiczny Przychodził tutaj codziennie. Błyskawiczną windą wjeżdżał na trzydzieste piętro, a potem z tarasu kawiarni podziwiał panoramą zatoki i obserwował plażę pokrytą tysiącami ludzkich ciał. Z lewej strony brunatne skały, z prawej so- snowy las, między skałami i lasem plażaj i osiem, może nawet dziewięć tysięcy wytrwa- łych, godnych podziwu istot zapewne myślą-< cych. Opalają się — rozmyślał inżynier — czcicie- le słońca, bardzo interesujące zjawisko. Kolo-f rowe kostiumy kobiet tworzą barwny kobie-* rzec. Z wysokiej wieży świat wygląda inaczej. Świat, to znaczy ludzie i to wszystko, co ich] otacza. Kształty, kolory. Zieleń traw, biel pia- ny wodospadów, różowe obłoki, żółty piasek gorącej plaży i złota kopuła bizantyjskiej świą- tyni —¦ Cudowna, wspaniała — szeptał. — Ile w tej budowli patosu, fantazji, co za bogactwo form. Genialny architekt budował ten kościół. Istotę ludzką wyposażono w gigantyczny mózg. Człowiek przeciętny nie zdaje sobie sprawy; z tego, że dysponuje ogromną siłą umysłu, któ- ra umożliwia tworzenie arcydzieł. Przymknął oczy. Zniknęła zatoka, plaża. Zo- baczył Pallazzo Barbano, dwie kondygnacje 5t kolumn jońskich w parterze, korynckich na piętrze, szybował teraz nad Wenecją, nad Bi- blioteką św. Marka, w Padwie podziwiał dzie- dziniec Uniwersytetu, w Genui — Santa Maria di Cariąuano — w chwilę później przeniknął przez ściany Luwru, by zajrzeć do zbiorów Vallardi i raz jeszcze rzucić okiem na projekt monumentalnego grobowca królów Leonarda da Vinci. Otworzył oczy. Eksperci powiadają — my- ślał — że „mózg ludzki posiada nadmierną zło- żoność, zupełnie niepotrzebną do naszych pre- stych działań". Eksperci mylą się. Cóż to znaczy: „do na- szych prostych działań"? Proste bywają dla- tego, bo ludzie zazwyczaj nie potrafią korzy- stać w pełni ze swego mózgu. Człowiek będcie wykonywał coraz bardziej skomplikowane dzia- łania. Nadmierny mózg! Dobre sobie! Czyżby Michał Anioł nie był człowiekiem? Inżynier podniósł do oczu lornetkę. — Osiem, może nawet dziewięć tysięcy ludzi leży na gorącym piasku —- wymruczał. — Żywi czy martwi? — usłyszał znajomy głos. — A, to pan, doktorze. Doktor zdjął słomkowy kapelusz, usiadł przy balustradzie i uśmiechnął się. — Z tej wysokości — stwierdził — ludzie nie są podobni do ludzi. Stąd wszystko lub pra- wie wszystko wygląda inaczej niż tam na dole. Niech pan spojrzy, panie inżynierze, na dźwigi w porcie. Przypominają fantastyczne owady rozkraczone nad statkami. Ale pan nie odpo- wiedział na moje pytanie: żywi czy martwi? — Oni są prawie martwi. W tej chwili. — Przyjechali tutaj, by odpocząć — przy- pomniał doktor — odetchnąć morskim powie- trzem, no i opalić się. — Leżą na plaży niczym stado fok — po- wiedział inżynier. — Tak, opalają się w stadzie, ludzie tak żyją- — A pan, doktorze? — Ja, cóż ja, prowadzę raczej samotny tryb życia. — Wśród pacjentów, którzy tłumnie pana odwiedzają. — Plaża współpracuje ze mną. Dzięki niej egzystuję. Czytałem, że w dawnych czasach niektóre istoty ludzkie współdziałały z piekłem. Ta plaża to przedsionek piekła. — Dla nich przedsionek raju, doktorze. — Leżą bez ruchu, o czym myślą? — O wielu sprawach. Sięgają pamięcią wstecz, wybiegają myślą w przyszłość. Delek- tują się własnym przemijaniem w nadmorskim klimacie. — Nigdy nie widziałem pana, inżynierze, na plaży. — Wolę spacery. — Po wieży? — Tak, stąd widać pół świata, a na pewno całą zatokę. — I ludzi. — Tak, również ludzi, doktorze. ¦— Pan codziennie tutaj przychodzi. ¦— Pan również. — Poznaliśmy się przy tej balustradzie. — Czy rzeczywiście poznaliśmy się? Doktor zdjął okulary. — Bez okularów lepiej widzę — wytłuma- czył. — Pana to nie dziwi? — Nie, okulary osłabiają siłę pańskiego wzroku. Ludzi niepokoj.ą takie oczy, dlatego nosi pan specjalne szkła. — Więc pan wie! ¦— Obaj wiemy! — Nie jestem człowiekiem — wyszeptał le- karz i rozejrzał się. — Nikt nas nie słyszy? — Nikt. Jedynie Niebo. — Nie jesteśmy ludźmi — stwierdził doktor i westchnął z ulgą. — Słusznie. Jesteśmy obserwatorami. Pan obserwuje ludzkie ciała, korzystając z przywi- lejów lekarza. Ja przypatruję się ludzkim du- szom. — Gdzie oni mają duszę? — Mózg to' dusza. — Być może. Duszę lokalizowano również w sercu, w wątrobie, w żołądku. I co z tym mózgiem, panie inżynierze? — Przeciętny ludzki mózg pracuje na zwol- nionych obrotach, jeśli w ogóle pracufe, naj- chętniej pławi się w marzeniach o tym, co by- ło przed chwilą, godzinę temu, w dawnych latach, lub marzy o tym, co będzie. Kontakt z teraźniejszością słaby, zanikający, arytmicz- ny, krótkotrwały. Odnoszę wrażenie, że szyfr do takiego mózgu można rozwiązać, wyzwala- jąc odpowiedni IMPULS KOSMICZNY. — Gdyby na przykład wiązka promieni gwiazdy X padła na właściwy splot neuronów ,w mózgu. — Tak, promień gwiazdy lub inny promień. '— Powiedzmy księżycowy? '— Lunatycy odpowiadają na wezwanie Księ- życa. Ludzie różnie reagują na promieniowa- nie pozaziemskie. Czytałem niedawno artykuł o oryginalnym otwarciu wystawy światowej w Chicago. Mianowicie skierowano teleskop na gwiazdę Arktur. Jej promień padł na fotoko- mórkę, wywołując lawinę elektronową. Stop- niowo włączały się zespoły wzmacniaczy, które zapalały tysiące lamp i reflektorów, urucha- miały silniki elektryczne. Wystawę otworzono automatycznie.^ W. przyrodzie znajduje gię twie- le samoistnych źródeł energii, które mogą wy- wołać ciąg procesów energetycznych. — I pan, panie inżynierze, usiłuje odnaleźć takie źródło. — Tak, bardzo chciałbym pomóc ludziom, 'doktorze. — I obudzić cały mózg. — Ożywić. Gdy patrzę na ludzi, widzę wiel-> ki dom o stu komnatach. Współczesny czło- wiek zdołał zaledwie otworzyć drzwi wiodące 'do przedpokoju. — Piękna metafora, panie inżynierze. A pro- pos, pan zapewne należy do Zespołu Kosmicz- nego Inżynierów Dusz, czy coś w tym rodzaju. — Coś w tym rodzaju, panie doktorze. Umilkli. Przez kilka minut obserwowali pla- żę, zatokę, port i niebo. Pojawiły się pierwsze obłoki, przysłoniły słońce. Ludzie na plaży zmienili pozycje. Niektórzy usiedli, inni wstali, kilku weszło do wody. — Co za inicjatywa — zażartował doktor. —' Może i my powinniśmy poruszyć się? Ruch to życie. Proponuję zejść z wieży. — Propozycja przyjęta. Zapraszam pana na obiad. Przy deserze inżynier rozgadał się: •— Pewna bardzo sympatyczna kobieta na- zwała mnie, już nie pamiętam z jakiej okazji, mistykiem. •— Interesujące. Cóż to jest za mistyka? — Zdaniem świętego Bonawentury „jest to sięgnięcie duszy do Boga przez tęsknotę mi łości". — Inaczej mówiąc, mistyk próbuje rozwią- zać zagadkę Wszechświata nie przy pomocy, logiki, lecz za pośrednictwem intuicyjnej sym- patii. — Czyżby intuicja była kluczem do szyfru mózgu? — Raczej wytrychem, proszę wybaczyć mi trywializowanie tak poważnego problemu. — Drzwi można otworzyć kopnięciem, do- ktorze. — Pan brutalizuje. Z ludzkim mózgiem na- leży postępować ostrożnie, delikatnie, tak jak włamywacz-wirtuoz postępuje ze skomplikowa- nym zamkiem. — No, dobrze — zgodził się inżynier. — Ju- tro wystąpię w roli włamywacza-wirtuoza. — Już jutro? — zaniepokoił się doktor. — Dopiero jutro, jeśli przyjmiemy, że roz- wój mózgu istot żywych trwa około dwóch mi- lionów lat. Dzień był słoneczny, upalny. Zbliżało się południe. Na wysokiej wieży inżynier ustawił reflektor o bardzo skomplikowanej konstruk- cji. Były to właściwie dwa reflektory, jeden skierowany ku niebu, drugi w stronę plaży. — Słońce panu nie wystarcza — żartował doktor. — A może zamierza pan przemienić tę wieżę w latarnię morską? — Na plaży opala się w tej chwili kilka ty- sięcy ludzi. Skieruję w stronę ich mózgów wiązkę promieni z Tolimana B, podwójnej gwiazdy, wzmocnioną i skondensowaną przez te reflektory. Uderzę w najczulszy punkt ludz- kiego mózgu, by otworzyć wszystkie drzwi. Najwyższa pora obudzić drzemiące neutrony, przyspieszyć cefalizację, zdynamizować proces kształtowania się mózgu. Człowiek leżący na plaży opalał się i roz- myślał: Żona, a może nie żona, w każdym razie ko- bieta, nazwała mnie mistykiem. Powiedziała, 62 tq była bardzo młoda kobieta, a więc chyba moja żona, otóż oświadczyła, że mistyk w naj- prostszych, najbardziej znanych widokach i dźwiękach usiłuje odnaleźć zapowiedź i przed- smak rzeczy niewidzialnych i niesłyszalnych. Na co jej odpowiedziałem: — Nie jestem mistykiem. Myślę, przy czym moja myśl wspina się stopień po stopniu, coraz wyżej i wyżej, ogarniając coraz szersze regio- ny poznania, aż dociera do najwyższego piętra rozważań logicznych. — Ty nigdy nie dotarłeś do półpiętra — po- wiedziała ta kobieta. — Tam, gdzie ty kończysz, mistyk rozpoczyna i próbuje rozwiązać zagad- kę Wszechświata przez skupienie wszystkich myśli w jednej wizji mistycznego nieba i jego Gospodarza. — Wizja — odrzekłem — cóż to wizja, ja chcę zrozumieć, chcę wiedzieć, łaknę, a piję z dziurawego dzbana. Człowiek odetchnął głębiej. Słońce prażyło niemiłosiernie. Osiem, a może dziewięć tysięcy ludzi pomyślało jednocześnie: „Dosyć tego opa- lania. Najwyższa pora orzeźwić się."i Człowiek wyszedł z wody i powinien do niej wrócić". Dwie, trzy minuty pluskali się przy brzegu, po czym unoszeni przez szmaragdowe fale, po- częli płynąć przed siebie w bliżej nie określo- nym kierunku, coraz dalej i dalej, i dalej. „Oto mój żywioł" — myślał człowiek, który przed kilkoma minutami opalał się na plaży, a teraz płynął. Przed nim i za nim, dookoła niego płynęło tysiące innych ludzi. Byli szczę- śliwi. Ich mózgi funkcjonowały z cudowną sprawnością. WRESZCIE WSZYSTKO ZRO- ZUMIELI. Drzewa zawsze wracajg do korzeni Główny bohater urodził się w lesie. Dokład- niej mówiąc — w leśniczówce. Przyszedł na świat kilka minut po północy, w czasie burzy. Jasny szlag trafił w strzelistą topolę, rozłupał pień drzewa jednym ciosem, połamał konary, począł padać deszcz i w tym właśnie momencie rozległ się wrzask dziecka. — Chłopak — stwierdził lekarz, przyjaciel leśniczego. — Chłopiec — ucieszył się ojciec. — Chłopczyk — westchnęła matka. — Chłopiątko moje — rozczuliła się matka matki, żona nadleśniczego. Strugi deszczu spły- wały po szklanej ścianie, niebo migotało dale- kimi błyskawicami. Ojciec zbliżył dłoń do ścia- ny i w szklanej tafli pojawiła się szpara. Za- pachniały sosny. — Odrobina świeżego powietrza nie zaszko- dzi ani matce, ani dziecku — powiedział dok- tor. — Ach, ta balsamiczna woń żywicy! — Po burzy człowiek lżej oddycha — skon- statował , leśniczy, ojciec nowo narodzonego chłopca — więcej ozonu i czegoś tam jeszcze. — Zasuń szybę, dziecko rozgrzane, przeziębi się — prosiła matka. — Powietrze po burzy zimne. I tak przeminęły pierwsze minuty niezwy- kłego życia głównego bohatera. Rozwijał się prawidłowo, przybywał na wadze ile trzeba, mężniał, mądrzał i wkrótce ukończył Kolegium Leśne z wyróżnieniem pierwszego stopnia. Matematyka: doskonale, geometria: świetnie, astronomia: znakomicie, botanika: wybornie, zoologia: nadzwyczajnie; profesorowie byli za- dowoleni z syna leśniczego. Nadleśniczy chwalił wnuka: — Jesteś dobrym uczniem, bardzo dobrym, ale nie ustawaj w doskonaleniu siebie. Wczo- raj skończyłeś piętnaście lat. Pora wyruszyć w samodzielną podróż po naszym wspaniałym świecie. — Pieszo? — zapytał wnuk. — Nie. Wkrótce otrzymasz ode mnie srebrny rower. — Cudowny, wspaniały prezent — ucieszył się młody człowiek. — Na srebrnym rowerze można zwiedzić cały świat, wiele słyszałem o srebrnych rowerach. To fenomenalny środek lokomocji. Nauka jazdy na srebrnym rowerze nie trwa- ła długo. — Arturze, w tym miejscu wmontowano aparat radiowy — informował ojciec. — W każ- dej chwili możesz nawiązać łączność z leśni- czówką albo z najbliższą gajówką. Te zegary to przyrządy nawigacyjne. W przyczepie znaj- dziesz namiot składany, zapasy żywności. W le- sie nie wolno rozpalać ognia. W tym pudle znaj- duje się kuchenka na baterie słoneczne. Nała- dujesz je, gdy słońce będzie w zenicie. Energii starczy na tydzień. Oto mapa, a na niej nary- sowane trasy twoich wędrówek. Nie zapomnij o zapasowych kołach, o śpiworze i łodzi. Główny bohater nie zapomniał. Jego piętna- stoletnia pamięć funkcjonowała bezbłędnie. Zgodnie z wieloletnią tradycją nadleśniczy przedstawił wnuka nadnadleśniczemu podczas uroczystego śniadania. Dziewięćdziesięcioletni nestor wspólnoty leśnej zadziwiał wszystkich swoją znakomitą kondycją i jasnością myśli. Od siedemdziesięciu lat rozwiązywał najtrud- niejsze problemy, łagodził konflikty, godząc zwaśnionych. Mówiono o nim: „Jest naszym sumieniem, rozumem, sercem. Prawdziwy pa- triarcha rodu leśnych ludzi. Oby żył wiecznie". Tylko jemu przysługiwał tytuł Nadnadleśni- czego. Na werandzie letniej rezydencji nestora po- dano przed chwilą oliwę i aromatyczne nekta- ry. Patriarcha umoczył wskazujący palec w złocistym płynie, ucichły rozmowy, rozpoczęła się ceremonia pożegnania. — Podróż dookoła naszego świata — mówił starzec kreśląc na czole prawnuka kabalistycz- ne znaki — rozpoczyna nowy etap w twoim ży- ciu. Powinieneś wykorzystać w działaniu infor- macje przekazane przez nauczycieli. Po okresie teorii przyszła pora na czas praktyki. Chcemy, abyś zmężniał i zmądrzał, choć nigdy nie uwa- żaliśmy ciebie za narcyza ani za głupca. Ktoś zachichotał wywołując ogólny śmiech i oklaski. — Potrzebujemy —¦ kontynuował patriar- cha — silnych mężczyzn. Rozumnych i silnych. Te drzewa, ten las, te puszcze i bory wyma- gają niesłychanie troskliwej opieki. Nie opusz- czasz rodzinnego domu, wychodzisz tylko z jed- nego pokoju, by zwiedzić inne, tam gdzie rosną drzewa, tam wszędzie jest twój OIKOS, o)om, zielony dom twoich ojców. Drzewa wyznaczają granice naszego gospodarstwa i jednocześnie naszego świata. Gdzie las, tam życie, kilkaset tysięcy hektarów życia. Dalej nie ma nio lub prawie nic. Gdy dotrzesz do południowej stro- ny, do krańca puszcz i borów, zobaczysz roz- ległe pustynie, mokradła, trzęsawiska', skały. Pilnie strzeżemy granic świata, w którym ży- jemy. — Przed czym? — zapytał Artur — skoro tam nie ma nic. — Ta nicość jest najniebezpieczniejsza. Pu- stynne piaski, gorące wichury, popiół wulka- niczny zabijają drzewa, wypalają trawy, nisz- czą roślinność. Od północy bezkresne śniegi, lodowce. Od zachodu wody oceanu chronią te- rytorium leśne, ciepłe prądy łagodzą klimat, lecz fale podmywają brzegi. Groźne są sztormy i cyklony. Od wschodniej strony wysokie góry bronią nas przed mrozem i żarem. Wichry sza- leją po tamtej stronie i tam giną w bezdennych przepaściach. Zobaczysz cztery strony świata, wtedy dopiero poznasz prawdziwe piękno ro- dzinnego domu i staniesz się jednym z jego obrońców — zakończył nestor. Punktualnie o dwunastej Artur wsiadł na srebrny rower. Był pogodny, wiosenny dzień, pierwsza sekunda podróży. — Wyjeżdża chłopcem, wróci mężczyzną — szepnął ojciec, ale matka usłyszała. — Wyjeżdża dzieckiem, wróci dzieckiem — powiedziała. — Wyjeżdża gołowąs, wróci brodaty — za- żartował dziadek. — W drogę! — zawołał pradziad. Srebrne szprychy zamigotały słonecznym bla- skiem. Artur rozpoczął podróż dookoła świata. Przez pierwszą godzinę pedałował z wielką energią. „Z wiatrem w zawody" — nucił — „Przez pola i lasy, z wiatrem"... — umilkł na- gle, bo rower podskakiwał na wyboistej dro- dze, podskakiwała przyczepa i wydawało się, że podskakuje cały świat. Młody człowiek zwol- nił, doszedł do przekonania, iż pośpiech jest zu- pełnie zbyteczny i utrudnia kontemplacje leś- nego krajobrazu. Nieco zdyszany szedł teraz obok roweru, który posłusznie toczył się przy swoim panu. Droga biegła w dół. W pewnym momencie srebrny wehikuł zagadał ludzkim głosem: — Wskakuj na siodełko, bo sam popędzę przed siebie. A w chwilę później rozległ się śmiech dziew- pzyny. — Zaczarowany rower — wymamrotał zdu- miony Artur. — Słyszałem o gadających zwie- rzętach, ale nigdy o rowerach. — Zapomniałeś o aparacie radiowym przy- mocowanym do kierownicy — zabrzmiał głos dziewczęcy. — Mówię do mikrofonu i moje słowa docierają do twojego odbiornika. — Gdzie jesteś? — Nie opodal, na szczycie wzgórza, stąd roz- tacza się piękny widok na drogę, w odległości tysiąca metrów od miejsca, gdzie stoisz. Spójrz w prawo, czy widzisz dwie sekwoje? — Widzę tylko modrzewie. — Podnieś głowę. Siedzę na głazie między sekwojami. « Teraz dopiero Artur dostrzegł postać dziew- czyny, a tuż przy niej oparty o drzewo srebrny rower. — Również wybrałaś się w podróż dookoła świata? — Tak, zgodnie z prastarym obyczajem. '— Więc podróżujmy razem — zaproponował. Propozycja została przyjęta z zadowoleniem. Wspólnymi siłami ustawili dwa namioty na łące w pobliżu gigantycznych sekwoi. Gdy za- siedli do wieczornego posiłku, niebo rozbłysło pierwszymi gwiazdami. Po gorącej kolacji otworzyli puszkę z ananasami. Dziewczyna zaszczebiotała: — .Urodziłam się w Trzecim Sektorze nasze- go świata. Nadleśnictwo mojego dziadka są- siaduje z nadleśnictwem twego dziada. Moje imię: Zeina. Te ananasy są wspaniałe. Bez ana- nasów nie wyobrażam sobie życia. Dlaczego milczysz? — Bo ty mówisz i mówisz. —¦ Bez tego mówienia byłoby cicho i smu- tno. — Możliwe. — Jutro o świcie wyruszamy w dalszą dro- — Wyruszamy — zgodził się Artur i ziewnął potężnie. — Co za maniery? — Zeina była dobrze wychowana. —¦ Mężczyzna nigdy nie ziewa w obecności kobiety. — Ja ziewam? Przepraszam, jestem okrop- nie zmęczony. — Kobiety są odporniejsze, lepiej znoszą trudy podróży. Moja matka... Słowa Zeiny nie docierały już do świadomo- ści chłopca, spał w najlepsze. — Ach, ci mężczyźni — westchnęła Zeina i wkrótce zasnęła. Sen to, czy nie sen? A może jednak sen; tak trudno niekiedy odróżnić sen od rzeczy- wistości. Artur przez szparę w namiocie widział skra- wek granatowego nieba, czarne wierzchołki świerków i karminową smugę światła, która wytrysnęła z ziemi niczym gejzer wysoko nad drzewami, ku lśniącej kuli zawieszonej pod różowymi chmurami. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości ludzie budowali statki kosmiczne, krążyły dookoła planety, lądowały na Księżycu, na Marsie, na Wenus, na satelitach Jowisza. Uczeni usiłowali rozszyfrować tajemnicę Kos- mosu. Brawurowe wyczyny kosmonautów za- pierały dech w piersiach przeciętnym ludziom. Podziwiano bohaterów wypraw międzyplane- tarnych, ekscytowano się ich przygodami, za- zdroszczono im sławy. Dzieci na pytanie: kim pragniesz zostać, gdy dorośniesz? — odpowia- dały: kosmonautą. Niemal wszyscy marzyli o podróżach po Układzie Słonecznym. Kosmos opanował całkowicie wyobraźnię ludzką. W o- kresie zaledwie jednego stulecia cywilizacja Spokojnych i Pracowitych przekształciła się w cywilizację Włóczęgów Kosmicznych. Za- niedbanej Ziemi groziła bezpłodność. Konstruk- torzy budowali coraz sprawniejsze pojazdy międzyplanetarne i gwiazdoloty. Niemal cały światowy przemysł produkował dla Centralnego Instytutu Eksploracji Wszechświata. Rower stał się luksusem. Rodzinny Dom Ziemi opu- stoszał. „Opamiętajcie się!" — wołali Rozsądni. — „Opr zy tomni j cie!" Był to niestety głos wołającego na puszczy. Przeciwnicy kosmicznych podróży nie mieli łatwego życia. Początkowo drwiono z nich, póź- niej prześladowano. Kryli się więc w lasach, tworząc wspólnoty leśnych ludzi. Srebrzysta kula przypomniała Arturowi lek- cje historii. Przetarł oczy i wyszedł przed na- miot. — To balon meteorologiczny — usłyszał głos Zeiny. — Obudziłam się, albo coś mnie obudzi- ło, w namiocie duszno. Dlaczego nie śpisz? — Sądziłem, że śnię. Potem rozmyślałem. Balon unosi się nad lasem, przypomina trochę dawne pojazdy-satelity. Oglądałem podobne na filmie historycznym. — To balon na uwięzi. Czerwona smuga speł- nia rolę liny — tłumaczyła dziewczyna. — Mój ojciec jest synoptykiem. Leśniczy synoptyk. — Nigdy nie widziałem takich balonów. __ Bo szybują wzdłuż granic naszego leśne- go państwa — wyjaśniła Zeina. — Pilnują, żeby zła pogoda nie przekroczyła granicy. — Ostrzegają, gdy zbliża się huragan. — Dziwne — stwierdził Artur. — Co dziwne? — Że huragany i burze przychodzą spoza granic. Przecież chmury zbierają się również nad naszym leśnym światem. — Te nietrudno dostrzec. Najgorsze jest nie- bezpieczeństwo nieoczekiwane. Do świtu jesz- cze dwie godziny. Wracam do namiotu. Dwa dni wędrowali wzdłuż południowej gra- nicy. Po lewej stronie drogi kwitnące drzewa i krzewy, po prawej trzymetrowy żywopłot, zielony mur graniczny, za murem piaszczyste wydmy, w oddali głazy rozsypane u podnóża skał. Na pustyni wiatr kręcił bicze z piasku/ smagały kamienie, żółty pył pokrywał liście żywopłotów, unosił się nad przygraniczną stre- fą. Drugiego dnia pod wieczór rozbili namioty na polanie w głębi lasu. Kolację przygotowała Zeina, apetyt dopisywał mimo zmęczenia. — Srebrne rowery to wspaniałe pojazdy — pochwalił Artur — ale po kilku godzinach sio- dełko twardnieje. — Po tygodniu przywykniesz — zapewniła dziewczyna — człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. — O, nie — zaprotestował Artur. — Czło- wiek nigdy nie przyzwyczai się do życia na pustyni. — Tam nie ma żadnego życia. — No właśnie, nie można przyzwyczaić się do braku życia. Nasz cudowny, zielony świat... — umilkł. — Słyszałaś? Co to było? —¦ Gwizd, przenikliwy gwizd — odgarnęła włosy. — Masz ładne uszy — Artur uśmiechnął się. — Zawsze je zakrywasz. — Ciszej! Znowu.,. — Świstaki? — To gwizd maszyny. — Gwiżdżąca maszyna? — zdziwił się Ar- tur. — Pierwszy raz słyszę gwiżdżącą maszynę. Dlaczego gwiżdże? — W bardzo dawnych czasach ludzie podró- żowali pociągami — przypomniała Zeina. — Parowóz ciągnął wagony i od czasu do czasu pogwizdywał. — Pociąg w lesie? Od dawna nikt nie jeździ pociągami. — Ten gwizd przyniósł wiatr od strony pu- styni. — Wejdę na drzewo i rozejrzę się — zdecy- dował Artur. — Weź lornetkę. Ona „widzi" w ciemnoś- ciach. — Ona „widzi", a ja nie widzę — chłopiec usadowił się wygodnie w rozwidleniu dębowego konara. Za ciemną linią żywopłotu jaśniały pustynne piaski. Po niebie sunął księżyc w trze- ciej kwadrze. Dobrze było widać pojedyncze głazy, góry niknęły we mgle. — I co? — zapytała Zeina podchodząc do drzewa. — Nic... a jednak... — Co jednak? — Coś poruszyło się pod głazem. Tak ktoś jest! — Ktoś? Oszalałeś. Tam nikogo nie ma. Tam nigdy nikogo nie było. — Mo;że ktoś zabłądził. — Ludzie nigdy nie opuszczają leśnego świa- ta. — Widzę wyraźnie leżącego człowieka. On... on... czołga się. — Człowiek nie czołga się. Może to pustyn- ny wąż albo żółw. — Nie. Z wielkim trudem pokonuje każdy metr, usiłuje dotrzeć do granicy. — Opisz jego ubranie. — Ma na sobie obcisły kombinezon, na gło- wie hełm. Przeraźliwy gwizd zagłuszył słowa dziew- czyny. — Co mówisz? — spytał Artur. — Zejdź z drzewa. Musimy zawiadomić naj- bliższy posterunek. — Zeina rozkładała już antenę. — Szybciej, nie marudź! Artur zsunął się na niższy konar i znieru- chomiał. Z gęstwiny drzew wytrysnęła fontan- na iskier, a po kilku sekundach błyskawica ugodziła w głaz, który przemienił się w obłok pary. Chłopiec zeskoczył z drzewa. — Ten człowiek zniknął — wyjąkał. — Za- bili człowieka. Przecież ludzi nie wolno zabi- jać! Najbliższy posterunek dał odpowiedź wymi- jającą: — Zakłócenia atmosferyczne i gra cieni. Artur nawiązał łączność z nadleśnictwem. Ojciec był bardziej kompetentny: — Z wypraw kosmicznych ciągle jeszcze wracają statki pilotowane przez roboty. Zapro- gramowane przed kilkuset laty, wykonały swo- je zadania i chociaż na Ziemi wiele się zmie- niło, maszyny funkcjonują według starych schematów zakodowanych w ich ferrytowej pamięci. Magazynują w zbiornikach informacji nowe wiadomości, remontują pojazdy i pragną budować nowe, najchętniej na terenach na- szego zielonego świata. Dlatego bronimy się. — Ale to był człowiek! — zawołał Artur. — Człowiek czołgał się po pustyni. — Nie, maszyna podobna do człowieka. Bez- litosna maszyna. Takie właśnie machiny znisz- czyły życie na trzech czwartych powierzchni planety. — Wyglądał jak człowiek, jak istota ludzka "potrzebująca pomocy — upierał się Artur. — Maszyny są perfidne i podstępne. Celowo pragną wywołać współczucie, litość. — Nigdy o tym nie mówiłeś. — Ty i twoi rówieśnicy po ukończeniu pięt- nastu lat wyruszacie w podróż dookoła zie- lonego świata, by rozszerzać swoją wiedzę o czasie teraźniejszym. Życzę wam szerokiej drogi — zakończył nadleśniczy. Łatwo powiedzieć: „szerokiej drogi"! Droga była najczęściej wąska, stroma, spadzista, sre- brne rowery podskakiwały na wybojach, grzę- zły w błocie, a niekiedy nawet przewracały się. Młodzi podróżnicy po bohatersku znosili trudy wędrówki. Codziennie, najchętniej po kolacji gawędzili o robotach tak bardzo po- dobnych do ludzi. Upłynął tydzień. Po siedmiu dniach słonecznych spadł deszcz, ulewa trwała trzy godziny. Skryli się w gajówce. Żona ga- jowego poczęstowała gości gorącym nektarem. Piękna, ponętna kobieta — powiedziałby doj- rzały mężczyzna. Artur dostrzegł długie, czar- ne włosy i miły uśmiech. Przypomniała mu starszą siostrę. — Pierwszy raz widzę kobietę w mundu- rze — powiedział. — Bo jesteś jeszcze bardzo młody. — Żona gajowego położyła na stole różowe tabliczki. — Posilcie się. W strefie przygranicznej również kobiety noszą mundury. Jestem gajowym dru- giego stopnia. — Ładny dom — stwierdziła Zeina. — Pię- kne meble. — Wygodne. — Żona gajowego otworzyła drzwi do sąsiedniego pokoju. Dostrzegli jakieś maszyny. — Komputer — rozpoznał Artur. — Komputer? — zdziwiła się Zeina. — Kontroluje stukilometrowy odcinek' gra- nicy. Program waszej podróży przewiduje zwie- dzenie podziemnego pałacu. Odsapnijcie trochę po śniadaniu, pokażę wam moje królestwo. Zjechali windą do podziemi. Żona gajowego mówiła: — Bastion dziesiąty, sala peryskopów. Oczy kamer, ukryte wśród liści, obserwują pustynię. — Obawiacie się maszyn podobnych do lu- dzi? — zapytała Zeina. ¦— Nie obawiamy się nikogo — żona gajo- wego potrząsnęła wojowniczo czarną czupry- ną. — Bronimy nasz świat przed intruzami. Niezliczoną ilość razy usiłowano zakłócić spo- kój leśnych ludzi. Czuwamy w dzień i w no- cy — przerwała podchodząc do ściany ekra- nów. — Spójrzcie na jedenasty monitor. Po pustyni suną trzy pancerne pojazdy. — Skąd wiesz, że pancerne? — odezwał się Artur. — Stalowe pancerze lśnią w słońcu. — Sztuczne tworzywa również. Żona gajowego roześmiała się. — Armaty są zapewne z tektury, a pociski z gąbki — drwiła. — Patrz, przed żywopłotem dziesiątki kraterów. Ostrzeliwują granicę z dział, to czołgi. Uwaga! Alarm bojowy! — Otworzyła mikrofon. Na ekranach pojawiły się skupione twarze strażników lasu. — Zniszczyć czołgi! — padł rozkaz i po upływie kilku se- •*- kund trzy rakiety ugodziły w zbliżające się pojazdy. Nie usłyszeli eksplozji. Ekran zami- gotał oślepiającym światłem, czołgi zniknęły. —I Ach! — westchnęła Zeina. — Podobno w zamierzchłych czasach ludzie toczyli wojny — przemówił Artur. — Ludzie strzelali do ludzi. — My strzelamy do maszyn — odpowie- działa żona gajowego — do potwornych ma- chin sterowanych przez inne maszyny. Statki kosmiczne, wysłane czterysta lat temu z Ziemi, wracają, ciągle wracają. Lądują na kosmodro- mach za górami, a potem usiłują przekroczyć granice zielonego świata. — Zawsze słuchały rozkazów Judzi — przy- pomniał Artur. — Dlaczego nie wykonują wa- szych poleceń? Sygnał STOP pownien zatrzy- mać te pojazdy. Przy pomocy innych sygnałów można ich rozbroić, unieszkodliwić i wykorzy- stać do celów pokojowych. — Bo nie znamy szyfru — tłumaczyła żona gajowego. — Tamci ludzie posługiwali się in- nym językiem, wieloma różnymi językami. Roboty nie odpowiadają na nasze wezwania, atakują, ustawicznie atakują. — Widziałem jednego — powiedział Artur —i był bardzo podobny do człowieka. Nie atako- wał, czołgał się. — Podstępna kreatura — żona gajowego podniosła głos. — Maszyny dobrze znają ludz- ką wrażliwość. — A jeżeli wśród robotów są ludzie? — Żadna żywa istota nie przeżyje czterystu lat. — Czytałem, że czas w Kosmosie przemija inaczej, wolniej — mówił Artur. — Dziesięć lat w gwiazdolocie to sto lat na Ziemi. — Bzdury! — zdenerwowała się żona gajo- wego. — Nonsens. Nikt nigdy tego nie udo- wodnił. Z Kosmosu wracały maszyny, które po wylądowaniu przekazywały ostatnie słowa kosmonautów. No, dosyć gadania. Pokażę wam teraz fragment Fortyfikacji-Południe. Szli podziemnym korytarzem. Gruby dywan tłumił kroki. Po obu stronach na ścianach po- krytych stalową blachą płonęły kolorowe lam- py. Artur rozmyślał: „Oglądamy dzisiaj drugą stronę medalu, kulisy zielonego świata.-Dokąd nas prowadzi żona gajowego? Jej zachowanie wzbudza niepokój. Nie, nie boję się. Pamiętam rady ojca, jak pokonywać uczucie strachu. Lęk ogłupia, a w najlepszym razie utrudnia logicz- ne rozumowanie. Przede wszystkim spokój". — Stanowisko dowodzenia z radiolokacyjną linią kontroli — informowała żona gajowego, wprowadzając gości do opancerzonej rotun- dy. — W tej chwili dwieście metrów pod po- wierzchnią Ziemi — nacisnęła dwa żółte kla- wisze na pulpicie maszyny bardzo podobnej do elektronowych organów. Rotunda drgnęła i po- częła opadać, — Trzysta metrów, pięćset, a je- żeli potrzeba, tysiąc, to w przypadku najwięk- szego zagrożenia. A teraz w górę! Stanowisko dowodzenia z podziemnego szybu przesunie się do baszty ukrytej wśród drzew. Zamaskowana antena obserwuje całe widzialne sklepienie nie- bieskie. Przelicznik powoduje prawidłowe skie- rowanie wyrzutni rakietowej na cel. Uwaga! ,W, polu widzenia samolot nieprzyjacielski. — Nacisnęła czerwony klawisz. Ekrany pokazały, kolejno: wyrzutnię rakietową, moment wystrze- lenia pocisku, zniszczenie samolotu, krajobraz pustyni i dalekich gór. — Skutecznie bronimy naszych lasów — żo- na gajowego nacisnęła fioletowy klawisz, za- dźwięczały dzwonki, zadudniły, bębny, zatrą-. biły puzony. W otwartych drzwiach stanął gajowy. — Mój mąż — przedstawiła żona. — Ko- mendant Fortecy-Południowej. Gajowy w ran- dze pułkownika. Gajowy-pułkownik zasalutował. — Wasza podróż dookoła zielonego śwista dopiero rozpoczęła się — mówił ściskając dło- nie Zeiny i Artura. — A ile wrażeń, nieprawda, dobrze mówię? — Ty zawsze dobrze mówisz — uspokoiła żona. — Oni są zmęczeni. — Nadmiar wrażeń męczy — zgodził się ko- mendant w mundurze gajowego, w randze puł- kownika — zapraszam na obiad. Po obiedzie drzemka, po drzemce kolacyjka. Przenocujecie w fortecy. Działam zgodnie z rozkazami nad- leśniczego, dziadka Artura, i leśniczego, ojca Zeiny. Wieczorem pogawędzicie z nimi przez radio. — A roboty? — spytał Artur. — Czy nie zakłócą poobiedniej ciszy? — Nie zakłócą, nie zakłócą — zapewniał ga- jowy obejmując małżonkę. Dysponujemy uni- wersalną bronią. Kierowane pociski ziemia-zie- mia-wyliczał-ziemia-woda, woda-ziemia, woda- -woda, ziemia-po wietrze, woda-powie trze, po- wietrze-powietrze. Cży wymieniłem wszystkie grupy? — No, pozostają jeszcze trzy klasy rakiet: ziemia-kosmos, kosmos-ziemia i kosmos-kos- mos - przypomniała żona gajowego. — Ale ko- rzystanie z tej broni przekracza nasze kom- petencje. Na obiad będą dwa dania do wybo- ru. Po obiedzie, po drzemce, komendant pod- ziemnej przygranicznej fortecy, gajowy-puł- kownik, pokazał młodym podróżnikom zalesio- ne wzgórze. — W razie potrzeby rozsuwamy ten pagórek, by odsłonić otwór wyrzutni rakiet międzykon- tynentalnych. Po odpaleniu pocisku drzewa wracają do swoich korzeni — zachichotał. — Drzewa zawsze wracają do swoich korzeni, nie- prawda, dobrze mówię? — Bardzo dobrze, doskonale — zapewniała małżonka komendanta i również poczęła chi- chotać. Młodzi milczeli, bo o czym tu było mówić? Jedenastego dnia Artur powiadomił ojca: — Wybuch pocisku uszkodził żywopłot na granicy południowo-wschodniej. Przez otwór przedostał się pod osłoną nocy robot-kosmo- nauta. Był ranny w ramię, mocno krwawił. Udzieliłem mu pierwszej pomocy. Proszę o po- uczenie: jak należy postępować z maszyną, w której żyłach płynie krew? — Nie doceniliśmy genialnych konstrukto- rów, tworzących maszyny podobne do ludzi .w zamierzchłych czasach. Powiadasz, że ten robot krwawi? Czy zna ludzki język? Czy roz- mawiał z tobą? — dopytywał się ojciec. — Tak — odparł Artur. — Podziękował za ocalenie mu życia i oświadczył, że nie docenił możliwości leśnych machin, które z taką pre- cyzją odtwarzają postacie ludzkie. Powiedział jeszcze, że maszyny zniszczyły trzy czwarte świata i opanowały zieloną oazę, jedyny życio- dajny teren na Ziemi. Tysiące kosmonautów wraca z wielkiej wyprawy kosmicznej. Są to wspaniali ludzie, zginą wszyscy, jeśli nie zdo- łają przedostać się do zielonego świata. — Bredził! — wykrzyknął ojciec-nadleśni- czy — majaczył w gorączce... — Czekam na twoje rozkazy — powiedział Artur. — Czekamy — poprawił się — Zeina klęczy przy rannym, zdejmuje bandaże. Gdy maszyna wykrwawi się, przestanie funkcjono- wać, czy tak? —¦ Tak — odparł nadleśniczy, po czym wy- łączył radio i wrócił do codziennych zajęć. EPILOG Ludzie opanowali zielony świat. Gdy zado- mowili się na dobre po ostatecznej rozprawie z maszynami, najmądrzejszy z ekspertów za- prosił kilkunastu kosmonautów na piknik do lasu. — Wróciłem na Ziemię ostatnim gwiazdo- lotem — mówił. — Zawsze chroniliście uczo- nych i dlatego nie uczestniczyłem w wojnie 0 zielony las. Spaceruję po tych lasach dzie- sięć dni, stęskniłem się za drzewami, za kwia- tami. W maju, bo teraz mamy maj, otóż w ma- ju kwitną jabłonie i grusze, kwitną -zeremchy. Niektóre drzewa rozsiewają nasiona. Puch na- sion opada na ziemię jak płatki śniegu. Na końcach gałęzi szpilkowych otwierają się pącz- ki i wysuwają z nich okryte młodymi szpilka- mi wierzchołki wzrostu. Ekspert odłamał gałązkę klonu, zerwał kilka liści. — W tych lasach nic nie zakwita, wiatr nie unosi nasion, drzewa nie rosną. Te lasy są martwe niczym dekoracje w teatrze. Te sosny 1 świerki, te jawory, topole, modrzewie, klony, dęby, te krzewy, głogi, jeżyny, te kwiaty są sztuczne, tak jak sztuczni byli mieszkańcy zie- lonego świata. Ludzie nie zdołali ocalić ani jednego źdźbła trawy. Pozostawili maszyny, które stworzyły sztuczny świat według wzorów ludzkich z dawnych, zamierzchłych czasów. Psychoanaliza czyli kłopoiy kosmiczne Lekarz: Jestem psychoanalitykiem. Ludzie chętnie otwierają przede mną duszę. Zazwyczaj czynią to w pozycji leżącej. Kupiłem wygodny, szeroki tapczan. Światło przyćmione, absolutna cisza albo dyskretna muzyka. Pacjent rozluźnia wszystkie mięśnie i spowiada się. Siedzę w fo- telu stojącym pod lampą, pacjent widzi mój profil i rozpoczyna dialog. Pacjent: Wreszcie zdecydowałem się. Lekarz: Tak! Pacjent: Bo różnie o panu mówią. Lekarz: Aha, różnie. Pacjent: Jedni powiadają: „Człowiek mądry, uczony, znakomity lekarz", inni: „szarlatan, zwabia naiwnych do swojego gabinetu, odurza kadzidłami, a oni plotą, co im ślina na język przyniesie. Leczy dusze — mówią — to naj- łatwiej, duszy nikt nie widzi, dusza to nie wą- troba, nie puchnie, nie powiększa. się. Jak sprawdzić, czy wyleczył?" Lekarz: A jednak pan przyszedł. Pacjent: Przyszedłem. Nie zapali pan ka- dzideł? Lekarz: Nigdy nie zapalam kadzideł. Czasem cygaro, po wizytach. Pacjent: Mam położyć się na kanapie? Lekarz: Albo usiąść w. fotelu, jak panu wy- godniej. Pacjent: Położę się. Lekarz: Bardzo proszę. Pacjent: Mogę oczywiście liczyć na pańską dyskrecję, panie doktorze. Lekarz: Oczywiście, obowiązuje mnie tajem- nica zawodowa. Pacjent: Cierpię... Lekarz: Tak, tak, słucham. Pacjent: Lecz moje cierpienie... jak by to po* wiedzieć, nie chciałbym się ośmieszyć, cierpię bowiem w sposób szczególny, nietypowy. Mar- twię się, zamartwiam, nie sypiam po nocach, zaniedbałem pracę, rodzinę, moje życie sek- sualne pozostawia, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia. Martwię się i cierpię. Martwię się o perspektywicznych gości z innego świata, o pielgrzymów kosmicznych, którzy wcześniej czy później przybędą tutaj. Martwię się, bo zupełnie nie jesteśmy przygotowani do tej wi- zyty. Co najmniej od dziesięciu lat mówimy, piszemy o innych cywilizacjach naukowo-tech- nicznych, próbujemy nawiązać z nimi kontakt. Podsłuchujemy Kosmos. Radioteleskopy, sondy kosmiczne, najpoważniejsze instytuty usiłują rozwiązać problem, czy jesteśmy sami. Czy na innych planetach rozwinęło się życie rozumne. Ale ja pana nudzę, doktorze. Lekarz: Nie, skądże, słucham z uwagą. Niech pan mówi. Pacjent: Gnębi mnie przekonanie, że źle przyjmiemy przedstawicieli innej cywilizacji. Oni na pewno będą inni, a my innych nie lu- bimy. Razi nas kolor skóry, białym nie podo- bają się żółci, czarni, czerwoni. Przedstawiciele żółtej rasy nie kochają białych. A jeśli ONI mają dwie pary rąk? Nikt ICH nigdy nie wi- dział. Każdy inaczej wyobraża sobie przyby- szów z odległych planet. Jesteśmy tacy nie- tolerancyjni. Drażni nas obcy akcent, a co tu dopiero mówić o innych kształtach, o innej mentalności. Nie lubimy mądrzejszych od sie- bie, gardzimy głupszymi, lękamy się mocniej- szych, słabszych wyśmiewamy i lekceważymy, Lekarz: Może wypije pan filiżankę kawy? Pacjent: Wolałbym kieliszek koniaku, proszę wliczyć do honorarium za wizytę. Ma pan ko- niak? Lekarz: Mam. Pacjent: No to wypijmy dla odprężenia. Pań* skie zdrowie, panie doktorze. Lekarz: Raczej pańskie zdrowie. Pacjent: Jakże ja cierpię! Proszę wyobrazić sobie taką sytuację: ląduje gdzieś na Ziemi po- jazd kosmiczny. Załoga opuszcza statek, trzy istoty nie z tego świata. Ot, powiedzmy, które- goś dnia, dajmy na to w niedzielę, w samo południe, na głównej ulicy naszego miasta, zja- wiają się goście z Kosmosu. Źle, jeśli będą mali, zginą pod stopami niedzielnych spacero- wiczów, rozdepczą ich; jeszcze gorzej, gdy wkroczą do naszego miasta wielkoludy. Źle znosimy ludzi wielkich, jesteśmy bezlitośni dla olbrzymów, nienawidzimy gigantów. Zrzucimy na nich bomby, wysadzimy w powietrze, ostrze- lamy z dział największego kalibru, zanim zdo- łają przedstawić się. Lekarz: Prawdopodobnie nie zdołają. Pacjent: Otóż to, świadomość tego faktu pogłębia moje cierpienia. Znajduję się u kresu sił. Tak mi żal tych pielgrzymów kosmicznych. Przybyli do nas z dalekich stron, może ź sa- mego krańca Wszechświata, podróżowali dzie- siątki lat, znużeni, spragnieni, zgłodniali... Wy- glądają inaczej, oczy na szypułkach, głowy cylindryczne, kończyny nadmiernie rozgałęzio- ne, krótko mówiąc monstra, lecz serca złote, głowy nie od parady. Pan wie, panie doktorze, jakie znaczenie ma powierzchowność, jaką wa- gę przykładamy do ubioru, chociaż mówimy: „nie suknia zdobi człowieka". Zdobi, zdobi. Gdybym przyszedł do pana w łachmanach albo golusieńki, jak Pan Bóg stworzył, pańska mał- żonka wezwałaby pogotowie i policją. Dobrze mówię? No więc ludzie zniszczą monstra o go- łębich sercach. Pewne, jak amen w pacierzu. Lekarz: Oto chusteczka. Pacjent: Nie, nie, ja nie płaczę. Ja już wy- płakałem wszystkie łzy. Nie mam czym pła- kać. Niech mnie pan ratuje, doktorze. Cierpię, ach, jak ja cierpię. Co uczynić, by ocalić kos- mitów? Załóżmy, że ONI już są na Ziemi, że wylądowali przed laty. Są wśród nas, lecz boją się ujawnić. Poznali okrutnych i samolubnych ludzi i nigdy nie odważą się przyznać do swe- go pozaziemskiego pochodzenia. Jeżeli, na przy- kład, powiem panu, doktorze: „przybyłem w 1880 roku z Aldebarana", co pan uczyni? Lekarz: A przybył pan w 1880 roku z Alde- barana? Pacjent: Rozczaruję pana, nie przybyłem. Je- stem takim jak pan człowiekiem. Lekarz: A może pan nie wie o tym? Pacjent: Eee, dajmy spokój żartom. To spra- wa poważna. Nie mogę zmrużyć oczu od kilku miesięcy. W nocy łażę po ulicach wypatrując gości z innego układu. We mnie jedyna na- dzieja. Bo jeśli ja ICH spotkam, nie spadnie IM włos z głowy. Ale szansa minimalna. Mogą przecież wylądować w każdej chwili w dowol- nym miejscu na Ziemi. Lekarz: Może zaapelować przez radio? Pacjent: Powiedzą: znowu fantastyczne słu- chowisko. Nie uwierzą. Lekarz: Mogą tak powiedzieć. Pacjent: A zatem nie ma ratunku dla kosmi- tów, doprawdy oszaleć można. Dniami i no- cami rozmyślam, nic mi mądrego do głowy nie 1 przychodzi i coraz bardziej żal mi gości z Kos- mosu. No bo niech pan sam powie, ile, być może, marnotrawimy okazji? Nasi bracia kos- miczni na pewno rozwiązali wiele problemów, nad którymi głowimy się od stuleci. Na przy- kład — katar. Potrafi pan, panie doktorze, wy- leczyć katar? Lekarz: Nie potrafię. Pacjent: A ONI potrafią. Co z tego? Skoro nasza cywilizacja nie jest przygotowana, by przyjąć godnie przedstawicieli Innej Cywiliza- cji. Trapią mnie również dwa problemy: Oni dawno, przed iluś tam laty, wylądowali na Ziemi i boją się zidentyfikowania, dlatego wy- stępują w przebraniu, w kostiumie, w mas- kach, pod różnymi postaciami. Są wśród nas, ale ich nie ma. Być może codziennie stykamy się z nimi, nie wiedząc o tym. Problem drugi, jeżeli jeszcze nie wylądowali — wylądują ju- tro, pojutrze i natychmiast zostaną unicestwie- ni. Pojmuje pan, doktorze? Nadludzka mądrość, skarby kosmicznej wiedzy zostaną zniszczene. Jak ocalić genialnych krewnych? Lekarz: Pan przejaskrawia ludzkie wady. Znam wielu spokojnych, poczciwych ludzi i gościnnych. Przyjmą gości z Kosmosu z otwar- tymi ramionami. Pacjent: Pan zna? Lekarz: Znam. Pacjent: Ilu? Lekarz: Kilku, kilkunastu. Pacjent: Ale nie zna pan, doktorze, czterech miliardów. Lekarz: Nie znam. Moja żona... Pacjent (przerywa): Zna wszystkich?! Lekarz: Zna kilkudziesięciu, jako położna kontaktuje się z wieloma mieszkańcami tego miasta. Pacjent: Położna?! Interesujące. Lekarz: Co mianowicie? Pacjent: Pana żona uczestniczy, współdziała w narodzinach nowych ludzi. Lekarz: I co z tego? Pacjent: Pańska małżonka powinna przy tej okazji przeprowadzać akcję uświadamiającą. Asystuje rodzącej matce, pociesza zdenerwo- wanego męża i strapionych rodziców matki. Wspaniała okazja do agitacji na rzecz kosmi- tów. Lekarz (zaintrygowany): Jak pan to sobie wyobraża? Pacjent: Ot, chociażby w ten sposób: położna krząta się i podczas tej krzątaniny powiada: „Za chwilę przyjdzie na świat dziecko, naro- dzi się nowy człowiek. Co go czeka? Życie jest brutalne, zewsząd czyhają niebezpieczeństwa, choćby klęski żywiołowe, brak pieniędzy, kon- flikty wewnętrzne, konflikty zewnętrzne, nie mówiąc o katarze. Pomyślcie, drodzy moi — mewi położna — na co jest narażone to nad- chodzące dziecko? Czy można je obronić, czy można mu zapewnić spokojne i radosne życie? MOŻNA — woła rozpromieniona położna, pań- ska żona, panie doktorze. — Lada chwila na naszej planecie wylądują genialni kosmici, wspaniałe istoty z Innego Układu Słonecznego. Przyjmijcie ich gościnnie, czym chata ziemska bogata, tym rada, chlebem i solą. Otoczcie dro- gich gości troskliwą opieką. ONI sprawią, że to maleństwo, które urodzi się za chwilę, bę- dzie szczęśliwe". Wszystkie położne powinny wygłosić takie przemówienie. Co pan o tym myśli, panie doktorze? Lekarz: Poproszę żonę. Pacjent: Tak, tak, mój pomysł należy prze- konsultować z pańską żoną. Lekarz: Paulino, Paulino! Żona: Co się stało? Lekarz: Mój pacjent wpadł na pewien po- mysł. Żona: Opróżniliście prawie całą butelkę. Pacjent: W celach leczniczych, łaskawa pani, pani mąż, sławny doktor Larix, lekarz dusz, uzdrowi mnie, jestem święcie przekonany, uzdrowi, jeśli pani zechce nam pomóc. Lekarz: Moja żona milczy!? Pacjent: Czytam w pani oczach jak w otwar- tej księdze. Pani myśli — ten człowiek, to zna- czy pacjent, powinien leczyć się u psychiatry, a nie u psychoanalityka. To maniak — myśli pani o mnie — opanowała go idee fixe, na- tręctwo. — Czy odgadłem? Lekarz: Moja żona milczy? Pacjent: Nie kontaktuje? Lekarz: Medytuje. Żona: Należy wziąć pod uwagę jeszcze jedną ewentualność. Pacjent: Jeszcze jedną? Proszę, niech pani usiądzie. Żona: Goście z Kosmosu mogą okazać się po- tworami. Załóżmy, że gardzą nami, że zniszczą nas przy pierwszej okazji. Pacjent: Głowę dam sobie uciąć, ONI nigdy nie skrzywdzą ludzi. Są wspaniali, mądrzy, szlachetni, wyrozumiali. Pragną nam dopomóc. Żona: Skąd ta pewność, pan rozmawiał z ni- mi? Pacjent: Telepatycznie, intuicyjnie, podświa- domie wyczuwam, ONI są łagodni. Żona: Przepraszam, telefon... Halo... Tak, bę- dę za piętnaście minut... Pan wybaczy, wzy- wają mnie do porodu. Lekarz: I nad czym pan tak duma? Pacjent: Doznałem olśnienia. Za chwilę uro- dzi się dziecko, na świat przyjdzie nowy czło- wiek. Lekarz: Normalne. Pacjent: To dziecko to ONI. Lekarz: Nie nadążam za panem. Pacjent: ONI przybywają do nas w postaci niemowlęcia. Lekarz: Absurd! Pacjent: Pan nie ma zupełnie wyobraźni! Co za ignorancja! Lekarz: Wyobrażam sobie. Pacjent: Pana małżonka występuje w roli pośrednika, łącznika między NIMI a nami. Cu- downa kobieta... v Lekarz: Istotnie wspaniała, nieziemska ko- bieta! Pacjent: Jak pan powiedział? Lekarz: Nieziemska. Pacjent: Szukamy daleko, a znajdujemy pod ręką. Lekarz: Co znajdujemy? Pacjent: NIEZIEMSKĄ ISTOTĘ. Co za wspa- niały zbieg okoliczności? Jakże jestem wdzięcz- ny! Trzeba zawiadomić burmistrza, zorganizo- wać powitanie, uczcić... Lekarz: Niech pan zostawi moją żonę w spo- koju. Pacjent: Nasza cywilizacja uratowana! Ura- towana... Biegnę po orkiestrę... Żona: I co? Lekarz: I nic. Wybiegając z naszego domu wpadł pod koła rowerów kolarzy, biorących udział w wyścigu dookoła Europy. Nieco po- turbowanego zabrało pogotowie. Kilka miesięcy poleży. Żona: Chwała Bogu; to znaczy, nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. On przekonałby wszystkich, że przybyłam z Kosmosu... A pro- pos. Nasz sąsiad to dziwny człowiek. Lekarz: Ten siwiuteńki? Żona: Ten siwiuteńki. Gołębie siadają na jego ramionach, kolanach. Łaszą się do niego dzikie zwierzęta. Lekarz: Dzikie zwierzęta w ogródku sąsia- da?! Żona: Widziałam sąsiada w Zoo. Wszedł do klatki z tygrysami, bo dozorca gdzieś zniknął i ryczały z głodu. Lekarz: I łasiły się? Żona: Jak małe kotki. On pracuje w Wy- dziale Interwencji i załatwia wszystkie sprawy od ręki. Lekarz: Istota nie z tej Ziemi! Żona: Do każdego uśmiecha się, życzliwy dla całego świata. Ktoś dzwoni... A, to pan? Pro- simy, prosimy. Nareszcie sąsiad złożył nam wizytę. Sąsiad: Ja do pana doktora. Gnębi mnie moja dobroć i życzliwość. Nie sypiam po nocach, myśląc, komu pomóc, kogo wybawić z kłopo- tów, kogo uszczęśliwić moją bezinteresowną przyjaźnią. Ja chyba urodziłem się na innej planecie. Błagam o pomoc, panie doktorze... Lekarz: Pomogłem mu. Po kilku seansach wrócił na Ziemię, ukręcił łebki gołębiom, w ce- lu, jak się wyraził, pokrzepienia nadwątlonego organizmu delikatnym rosołem. W Zoo drażni dzikie zwierzęta i niczego nie załatwia „od rę- ki". Zadziwiające. Psychoanaliza czyni cuda. Położę się na tapczanie i pogawędzę ze sobą. Jestem wybitnym psychoanalitykiem, można rzec — cudotwórcą. Nie z tej Ziemi. A jeśli to ja reprezentuję Inną Cywilizację? Horyzont zdarzeń czyli kolaps grawitacyjny Słoneczny dzień nie zapowiadał burzy, nikt nie oczekiwał deszczu, zacznie padać po świę- tym Janie, nie wcześniej, mówili ludzie pa- trząc w bezchmurne niebo. Tym lepiej, szyb- ciej zbudujemy dom dla Fryderyka Sarazina. Bogaty, ale i mądry człowiek. Jego żona zaj- muje się plantacją winorośli, a on zarobione przez małżonkę pieniądze wydaje na książki i lunety. No, powiedzmy — część pieniędzy. Magdalena Sarazin nieźle sobie radzi, niedaw- no zakupiła dwie winiarnie, fabrykę szkła, czyli hutę. A teraz na wzgórzu Między Rogami Dia- bła stawia willę. — W starym domu — tłumaczyła tym, któ- rzy zawsze wtykają nos w nie swoje sprawy — nie ma miejsca dla książek męża, a co tu mó- wić o lunetach. Fryderyk kończy w tym roku pięćdziesiąt lat. Dostanie w prezencie urodzi- nowym piękną bibliotekę i obserwatorium astronomiczne. Mądrość Sarazina i zapobiegliwość jego żony dobrze były znane nie tylko mieszkańcom wio- ski. Mówiono o nich i pisano w niedalekiej stolicy wschodniej Andaluzji, Almerii. Dzien- nikarze chętnie odwiedzali astronoma, który opowiadał o swoich badaniach Kosmosu, racząc gości dobrym winem. Sarazin był amatorem, ale w sferach naukowych ceniono jego wielo- letnie obserwacje nieba. Należał do Towarzy- stwa Miłośników Astronomii i publikował wy- niki obserwacji meteorów i komet w czasopiś- mie „ASUNCIÓN" („Wniebowzięcie"). Pisywał również opowiadania do magazynu „PASADO MANANA" („Pojutrze"). — Jako autor noweli fantastycznonauko- wych — zwierzał się przyjacielowi — mogę swobodniej interpretować własne odkrycia naukowe. Gdy o moich hipotezach rozmawiam z uczonymi, uśmiechają się. Pracuję od sześciu lat nad Teorią Prawidłowej Budowy Wszech- świata. Fascynują mnie tajemnice „Czarnych dołów". Próbowałem opublikować kilka arty- kułów w czasopismach naukowych. Odrzucili. Po niewielkich zmianach wydrukowano je w miesięczniku „Ciencia Ficciony Fantasia". A teraz będę miał swoje obserwatorium astro- nomiczne. Que suerte! — Tak, to wielkie szczęście — zgadzał się przyjaciel, który bardzo cenił mądrość astro- noma i urodę wina. — Wino, dobre wino jest piękne — mówił podnosząc kryształowy kie- lich — złoto i szkarłat — zachwycał się. — Wino ozłocone słońcem. Siedzieli na drewniane] ławie przed starym domem, zwróceni twarzami ku zachodowi. Ma- gdalena przyniosła z piwnicy trzecią butelkę rubinowego nektaru. Zegar na wieży kościelnej uderzył pięć razy. Niemal jednocześnie zaterko- tał telefon. Pani Sarazin podniosła słuchawkę. — Runęła ściana willi — informował zde- nerwowany majster. — Zawaliło się całe pię- tro. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Od- poczywaliśmy. Proszę zawiadomić architekta. Architekt obejrzał zrujnowaną ścianę, poga- wędził z murarzami, przestudiował plany, po czym wzruszywszy ramionami oświadczył: — Nic nie rozumiem. — Mało solidna budowa — żona astronoma podniosła cegłę — zaprawa diabła warta. Nie znam się na tym, po prostu partacka robota. Dzięki Bogu nikt nie zginął. — Tak, tak — Sarazin pokiwał siwą gło- wą. — Bogu najwyższemu dzięki, czuwa nad nami Dziewica, patronka Almerii. — Virgen de la Mar czuwa nad wszystki- mi — stwierdziła Magdalena wznosząc oczy ku niebu. — Spójrzcie! — zawołała. — Słońce przesłoni za chwilę czarna chmura. — Trąba powietrzna — wymamrotał astro- nom. — Uciekajmy do domu! Pociemniało, zerwał się wiatr, spadły pier- wsze krople deszczu. Słońce przygasło jeszcze bardziej, ucichł nieoczekiwanie świst wichru. — Ot, klasyczna cisza przed burzą — wy- sapał astronom biegnąc za małżonką. — Zaraz rozpęta się piekło. Czy zdążymy? — Samochody czekają na dole — powiedział architekt — podwiozą nas do miasta. — A! — wrzasnął Sarazin — potknął się o kamień. — Nogi można połamać. Ta ścieżka dobra dla kozic. — Kozice na pagórku wysokości czterdzie- stu metrów, chyba żartujesz. — Pani Sarazin zdjęła czarne czółenka«i biegła w pończochach. Wicher kręcił już bicze z piasku, przyginał do ziemi młode drzewa. Huragan uderzył w chwili, gdy samochody ruszyły w powrotną drogę. — Zrujnuje do reszty rozpoczętą budowę — martwił się astronom. — Tyle pracy pójdzie na marne. — Nie ma złego, co by na dobre nie wy- szło — powiedziała Magdalena. Dodawanie du- cha mężowi należało do jej codziennych obo- wiązków. —¦ Nowe ściany będą mocniejsze. Pan osobiście dopilnuje budowy, panie architekcie. Osobiście — powtórzyła. — Gotowa jestem wię- cej zapłacić, by nie usłyszeć: „jaka płaca, taka praca". — Istotnie — zgodził się architekt. — Moje honorarium wymaga pewnej korekty. Zgodnie z przewidywaniami huragan zbu- rzył świeżo wzniesione ściany willi, powyry- wał drzewa z korzeniami, uszkodził wieżę straż- niczą, Torre de la Vela i zerwał dzwon, który niegdyś ostrzegał przed piratami. Almeria prze- żyła kataklizm bez większych strat. Wicher uszkodził dach katedry, szturm na twierdzę skończył się fiaskiem. Alcazaba, mimo sędzi- wego wieku, odniosła jeszcze jedno zwycię- stwo. — Abd ar-Rahman Trzeci — mówiła żona astronoma — Kalif Kordoby był lepszym, o wiele lepszym od pana architektem. Wzniósł fortyfikacje przed tysiącem lat i mury ani drgnęły, a nasza willa leży w gruzach. — Bo willa to nie twierdza — bronił się architekt. — Do dzieła, młody człowieku — zachęcał Sarazin — "do dzieła. Niebo czeka na mnie. — Co ty wygadujesz? — Magdalena splu- nęła przez lewe ramię. — Na moje obserwacje, oczywiście, na moje obserwacje. Na wieży zainstalujemy lunety, te- leskopy. — Jutro rozpoczniemy budowę. — Brillantemente! — ucieszyła się Magda- lena. — Świetnie! Doskonale! Najwyższa pora! Odpoczywał pan osiem dni. Minęły cztery miesiące. Sarazin trawił właś- nie obfity obiad na werandzie starego domu, kołysząc swoje prawie sto kilogramów w fo- telu na biegunach, gdy zadźwięczał telefon. Słu- chawkę zgodnie z tradycją podniosła żona. Usłyszała schrypnięty głos architekta: — Runęła powtórnie ta sama ściana __ informował. — Sam pilnuję budowy, doglądam, kontroluję, cement w najlepszym gatunku', sprowadzam budulec z Sewilli. Pojąć trudno. Przysypało dwóch murarzy, ciężko ranni. Na miejsce budowy przyjechał komisarz po- licji, powołano specjalną komisję. Przewodniczący komisji oznajmił przedsta- wicielom prasy: — Nad wzgórzem Między Rogami Diabła dwa razy dziennie przelatują naddźwiękowe odrzutowce. Oto przyczyna. Zmienimy trasę przelotu. Samoloty będą podchodzić do lądo- wania od strony morza. Pani Sarazin nie zamierzała rezygnować z budowy willi, usunięto gruz i architekt po raz trzeci przystąpił do wznoszenia fatalnej ścia- ny. Wzmocnił fundamenty, powiększył szero- kość murów. Wydźwignął budowę do drugiego piętra i wtedy runęły dwie szczytowe ściany. Specjalna komisja ustaliła, że: „Przyczyną katastrof są drżenia wzgórza, wykryte przez sondy sejsmograficzne. Badamy przyczyny tych drgań". Po upływie tygodnia przedstawiciel specjal- nej komisji oświadczył: „Drgania zostały'wy- wołane przez ruchy tektoniczne skorupy ziem- skiej, albo coś w tym rodzaju". W drugiej części zdania kryło się wiele: brak kompetencji, oportunizm, kunktatorstwo, nie- wystarczający zasób wiedzy, by nie powie- dzieć... słabe przygotowanie do zawodu eksper- ta, „ALBO COS W TYM RODZAJU", czyli furtka, na wszelki wypadek szeroko otwarta. Działo się coś niepojętego, ściana mozolnie wznoszona przez wysokiej klasy murarzy, pod kierownictwem solidnego majstra i wybitnego architekta, trzykrotnie rozsypała się. Po raz pierwszy tuż przed huraganem, a więc nie on był sprawcą, po raz drugi z winy jakoby samo- lotu naddźwiękowego, który w tym dniu nie przelatywał nad wzgórzem, po raz trzeci z po- " wodu niedostrzegalnych i niewyczuwalnych drgań ziemi. Asekuranckie: „albo coś w tym rodzaju" zawierało prawdziwą przyczynę. Na- leżało tylko ten magiczny kod rozszyfrować. — Wspólnie rozwiążemy zagadkę — Fryde- ryk Sarazin nie żartował. — Będę uczestniczył w pracach budowlanych. — Oszalałeś! — zirytowała się pani Sara- zin. — Z twoją tuszą na rusztowaniach? — Pozostanę na dole, zamierzam obserwować murarzy. — Nikt nie lubi, gdy w czasie roboty inni patrzą mu na ręce. — Opowiem kilka anegdot. — Kiepski pomysł, idiotyczny — żona astro- noma nie przebierała w słowach. — Rozśmie- szanie murarzy może doprowadzić do nowej katastrofy. — Tak, rzeczywiście — astronom posmut- niał. — Nie pomyślałem o tym. Będę ich ob- serwował dyskretnie. Wytłumaczę swoją obec- ność pragnieniem podziwiania krajobrazu. Pani Sarazin zakończyła wymianę zdań krót- kim i stanowczym: — Rób, co chcesz! Następnego dnia Sarazin powitał murarzy grzecznym pozdrowieniem, po czym przystąpił do rzeczy: — Moi kochani, chciałbym zobaczyć tę fa- talną ścianę. — Nie zobaczy pan — odrzekł majster. — Dlaczego, mój drogi", zechciej wytłuma- czyć. — Bo nie można zobaczyć tego, czego nie ma. — Słusznie. Cenię nade wszystko zdrowy rozsądek. Ale, o ile wiem, część ściany pozo- stała. — Część może pan zobaczyć — powiedział majster i podprowadził Sarazina do sterty gru- zów — o, tyle z tego zostało. — Interesujące — stwierdził astronom oglą- dając ruinę. —¦ Co interesujące? — zaciekawił się maj- ster. —• Znam dokładnie plany budowanej przez panów willi. W tym miejscu powinna stanąć wieża obserwatorium astronomicznego, przyle- gająca do zachodniego skrzydła budynku. — Zgadza się — majster zdjął murarską czapkę i małym czerwonym grzebykiem prze- czesał złociste kosmyki. Zgadza się, a-co z tego wynika? — Nic, w tej chwili nic szczególnego. Fakt ten jedynie tłumaczy moją wizytę, moją obec- ność. Pragnę wam dopomóc. — No, no — majster włożył czapkę. — Je- szcze jeden murarz. — Pragnę dopomóc w rozwiązaniu pro- blemu — wyjaśnił Sarazin. — Stawiamy tę ścianę nieco na oślep, może warto zmienić me- todę. — Metodę stawiania muru? — zadziwił się murarz. — Przypatrzmy się temu bliżej — rzekł astronom i stanął na rumowisku cegieł. — To ściana północno-zachodnia. — Spojrzał w nie- bo. Zobaczył postrzępione obłoki. — Skoro tyl- ko zapadnie mrok — mówił zataczając prawą ręką krąg nad głową — firmament rozbłyśnie gwiazdami, tam po lewej stronie, tuż nad hory- zontem, zalśni Pas Oriona, nad nami Krzesło - «"¦•¦" 07 Kasjopei, z prawej Gwiazdozbiór Łabędzia, wy- żej Herkules. Mniej więcej w tym miejscu... — przesunął lewą stopę i zachwiał się. — Ostrożnie! — majster złapał astronoma za ramię. — Spadnie pan. — Dziękuję, mój drogi, o, w tym miejscu, ale na wysokości ostatniego piętra, stać będzie teleskop. — Najpierw trzeba postawić wieżę i dom. ¦— Postawimy, postawimy — zapewniał Sa- razin. — Musisz, kochany, zmienić odrobinę kąt. Ściana powinna być zwrócona bardziej na zachód. — Niech pan pogada z architektem. Architekt z niemałym trudem wdrapał się na wzgórze, zobaczywszy astronoma zaklął szep- tem, głośno powiedział: — Que sorpresa! Wielki to dla mnie zaszczyt. Sarazin nie tracił czasu, patykiem na piasku zilustrował swoją propozycję. — Bardziej na zachód — mruczał architekt mrużąc oczy. — Sądzi pan, że tak będzie le- piej? — Na pewno. — Dlaczego? — Nie wiem, intuicja podpowiada: „tak na- leży uczynić". — Ano, czemu nie? — Architektowi było wszystko jedno. — Skorygujemy położenie ściany zgodnie z życzeniem klienta. Ustawimy ją frontem do zachodu — i dokończył w my- ślach: „Nie kijem go, to pałką, i tak runie". Ściana jednak nie runęła. Zachowano jak najdalej posuniętą ostrożność i cegła po cegle budowano w ciszy i skupieniu. Sarazin towa- rzyszył robotnikom przez cały dzień. Razem z nimi jadł obiad, częstował cygarami i cze- koladą. Po kilku dniach zaprzyjaźnili się. Astro- nom przynosił wodę mineralną, obsługiwał windę, podnoszącą taczki z cegłami. A wieczorem gładził mur i poklepywał maj- stra. — Widzisz, mój drogi, stoi, ani drgnie. — Odpukajmy w niemalowane drzewo. W nocy Sarazin budził się, wstawał, wyglą- dał przez okno, patrząc w stronę wzgórza przez lunetę, obserwował gwiazdy, zainteresowany szczególnie „Black-hole", „Czarnymi dołami". Potem wracał do łóżka, drzemał do świtu, zja- dał naprędce skromne śniadanie i biegł na wzgórze. — Stoi, czy przewróciła się? Czy jeszcze stoi? — Wszystko w porządku — meldował maj- ster, który polubił astronoma. — Wkrótce za- wiesimy wiechę. Nadszedł wreszcie wytęskniony dzień. Sara- zin wprowadził uroczyście żonę do nowej willi, otworzono drzwi wiodące do wieży obserwa- torium. W nocy Sarazin pochylił się nad oku- larem teleskopu zwierciadlanego typu Casse- graina i rozpoczął obserwacje odkrytego przez siebie „Czarnego dołu" w pobliżu Oriona. Przedłużająca się nieobecność męża zanie- pokoiła panią Sarazin. Zegar wskazywał trzecią nad ranem. Narzuciła szlafrok i przez korytarz łączący willę z obserwatorium przeszła do wie- ży- — A, to ty — ucieszył się astronom. — Ten teleskop to prawdziwe cudo. Usiądź, jak wiesz, odkryłem „Black-hole", spójrz, na tej fotogra- fii widać Końską Głowę w gwiazdozbiorze Oriona, a ten punkt to właśnie „Czarny dół", obszar czasoprzestrzeni otoczony powierzchnią, przez którą nie mogą przedostać się do pozo- stałej części Wszechświata żadne informacje przenoszone przez fale elektromagnetyczne albo inne wolniejsze sygnały. Powierzchnia „Black- -hole" jest horyzontem zdarzeń, rozumiesz? — Nie! — odpowiedziała krótko Magdalena i otuliła się szalem. — Moim zdaniem — mówił dalej astronom — „Czarny dół" spełnia jeszcze inną rolę. Od trzech godzin obserwuję czarny dół w Orio- nie. Czerń chwilami blednie, dostrzegam jakieś błyski, migotanie, purpurowe, faliste linie, za- glądam do głębokiej studni, w zwierciadle wo- dy odbijają się gwiazdy, moja sylwetka po- chylona nad studnią. — Jesteś zmęczony — szepnęła pani Sara- zin. — Im dłużej patrzę w tę studnię, tym widzę lepiej i dalej. Podglądam inny świat. — Masz gorączkę, tak, czoło rozpalone. — Z tego właśnie miejsca — Sarazin pod- szedł do teleskopu — stąd, przez tę znakomitą lunetę, widać Tamtą Stronę Wszechświata. Dlatego ściana wieży przewracała się. — Dlatego? Co ty wygadujesz! — Kosmos zazdrośnie strzeże swoich ta- jemnic. — Pleciesz. — Wiem, co mówię. Wystarczyło inne usta- wienie ściany. Teraz są bezsilni. — Kto jest bezsilny? — Patrzę teraz prosto w ich oczy — Sara- zin uśmiechnął się. Pochylony nad okularem teleskopu, monologował: — Widzę nieskończoną, bezkresną przestrzeń, kłębowisko ciał, miliony istnień w straszliwym wirze, oddalają się, nikną za falującą kurtyną zorzy, za chwilę znowu rozsunie się, tak, drgnę- ła, zobaczymy prawdę, pojmujesz, samą praw- dę, ekstrat prawdy... Nie, nie! — krzyczał Sa- razin — to niemożliwe, to kłamstwo, nie po- winienem nigdy; tego. zobaczyć! Zrozumiałem w jednej sekundzie sens... sens... — bełkotał — Jesteśmy... — Wypij! — Magdalena podała mężowi szklankę wody. — Wypij, proszę, i wróćmy do sypialni. Powinieneś odpocząć. Za wiele wra- żeń. — Tak, za wiele — zgodził się Sarazin. — Posłuchaj, musisz mnie wysłuchać, będę mówił, a ty notuj, albo włączymy magnetofon, tak, naturalnie, magnetofon. — Odpocznij, a później... — Nie... Nie mamy czasu, pojmujesz? To trzeba natychmiast utrwalić. — Dobrze — ustąpiła pani Sarazin. — Przy- niosę i nagramy wyniki twoich obserwacji. — Pospiesz się — przynaglał astronom. — Nie mamy wiele czasu. Magnetofon znajdziesz na moim biurku w bibliotece. Magdalena nie zdążyła dojść do biblioteki. Ściany wieży obserwatorium zadrżały gwał- townie, zadygotała podłoga. Wśród ruin znaleziono kartkę: „...Horyzonty zdarzeń istnieją w niektórych modelach rozszerzającego się Wszechświata dla obserwatorów poruszających się razem z Sub- stratem. Obserwatorzy ci mogą w zasadzie zo- baczyć wszystkie cząstki substratu (Galaktyki). Ale nie mogą obserwować całej ich historii, gdyż przecinają się one z horyzontem zdarzeń... Gwiazda wytwarza czarny dół po nieskończo- nym czasie, chociaż szybko staje się czarna, gdyż jej jasność maleje bardzo gwałtownie. Z punktu widzenia obserwatora spadającego razem z gwiazdą cały proces kolapsa grawita- cyjnego odbywa się w skończonym i bardzo krótkim czasie, równym około 10-5 sekund. W tym okresie powstaje nie tylko czarny dół, lecz promień gwiazdy maleje do zera, gęstość i siły grawitacyjne stają się nieskończone. Stan ten nazywa się osobliwością. Osobliwość ta jest otoczona powierzchnią czarnego dołu, a za- tem jest niewidoczna dla oddalonych obser- watorów." Na marginesie kartki wyrwanej z książki Sarazin napisał: „Jakie to proste i oczywiste. Jednocześnie mało precyzyjne i konkretne. Zaledwie prolog wymagający rozwinięcia. Dokonałem tego. Teo- rię można już skonfrontować z rzeczywistością. Widziałem przez teleskop w dniu siódmym sierpnia o godzinie trzeciej minut jedenaście w nocy"... Przewodniczący Komisji Specjalnej, badają- cej przyczyny zawalenia się wieży obserwato- rium, powiedział do narzeczonej: — Piekielna historia. Straż pożarna wydo- była spod gruzów Sarazina i jego żonę. — Boże drogi! — Nie, nie zginęli. Lekko ranni, ogłuszeni i zszokowani. Nic nie pamiętają. Teleskop dia- bli wzięli. Jestem głodny. — Obiad gotowy. — Czym mnie dzisiaj uraczysz? — Będzie udziec barani a la provencale, in- dyk nadziewany truflami, groszek zielony, no- walijka, szampan clicąuot i coś tam jeszcze na deser. Zadziwiające, jak niekiedy problemy czysto astronomiczne przeplatają się z gastronomicz- nymi. No cóż, człowiek dzięki stale rozwijającej się wyobraźni eksploruje Kosmos i Gastros. Dzię- ki temu coraz skuteczniej zaspokaja pragnienie i głód. Ale, jak wiadomo, apetyt stale rośnie i ustawicznie rozszerza się horyzont zdarzeń. Kryształowa kula Nazywam się Krzysztof Krystopher, lat trzy- dzieści dziewięć, kawaler, konstruktor, wielki przyjaciel ludzi, entuzjasta współczesnej, wspa- niałej cywilizacji. Od dziecka eksperymentuję, eksperymentator o trzydziestoletnim stażu to brzmi dumnie, i rzeczywiście mam wiele po- wodów do dumy. Zawsze eksperymentowałem z myślą o innych. Pro publico bono, nigdy pro domo sua. W dniu dzisiejszym postanowiłem działanie dla dobra ogółu połączyć z działaniem dla własnej korzyści — PRO DOMO SUA! Zamierzam zbudować dom, dwupiętrowy budy- nek z wszelkimi wygodami. Nigdy nie przywią- zywałem wagi do wygód. Utrudniają koncen- trację. Doszedłem wszakże do przekonania, iż jednocześnie sprzyjają medytacjom i ułatwiają nawiązanie kontaktu z innymi. Mój Dom będzie spełniać podwójną rolę — wznoszę go przecież dla siebie i dla ludzi. Znam domy zamknięte na sto zamków, prawdziwe fortece, twierdze nie- zdobyte, znam również domy otwarte. Można tam zajrzeć o każdej niemal porze, gospodarze witają gości z nieodmienną i nie przemijającą serdecznością. Ja wzniosę taki Dom, który zbliży mnie do wszystkich, do całej ludzkości. Ugoszczę w moim Domu sześć miliardów ludzi. Nie, nie oszala- łem. Projekt został przekonsultowany z Eks- pertami. Najwybitniejszy oświadczył: — Aprobujemy i gratulujemy. Cudowny, fantastyczny dom, jestem przekonany, że unie- śmiertelni projektodawcę. Raz jeszcze gratu- luje.. Służę wszechstronną pomocą. I dotrzymam słowa. Otrzymałem pozwolenie na budowę Domu w samym centrum miasta przy Alei Jedenastej, najbardziej ruchliwej arterii, w pobliżu miejskiego parku, rezerwatu zieleni i kwiatów. Uzgodniono ze mną dokład- ne usytuowanie budynku i przedsiębiorstwo budowlane przystąpiło do pracy. Dwupiętrowy Dom zostanie umieszczony w środku kryształo- wej kuli o promieniu trzydziestu dziewięciu metrów, obracającej się wokół swojej osi za słońcem. Po zachodzie kula nieruchomieje aż do świtu. W nocy kontakt ze słońcem zastępuje kontakt z gwiazdami. Zamiast skoncentrowanej, wielkiej jasności, tysiące drobnych błysków, no i światło Księżyca. Nie będę zanudzał szczegółami technicznymi, powiem tylko, że kula ma swój biegun magne- tyczny zorientowany na biegun magnetyczny Ziemi, że jest wyposażona w aparaturę mojej konstrukcji, klimatyzatory, sterownię oraz uni- wersalny komputer, który programuję codzien- nie po śniadaniu. Tak, już programuję. Szybko minęły dwa lata i oto mój Dom stał się rzeczy- wistością. Czas przeszły ustąpił miejsca fascy- nującej teraźniejszości. Burmistrz otworzył uroczyście drzwi do mo- jego Domu, a gdy pierwsi goście zasiedli w fo- telach przy kryształowych oknach, Dom uniósł się i poszybował nad dachami innych domów. Rozwiązałem pomyślnie problem grawitacji, owa aparatura, o której wspomniałem, to anty- grawitator, umożliwiający swobodne odrywanie się od powierzchni Ziemi. Dom-kula kryszta- łowa mknie z nieograniczoną szybkością na dowolnej wysokości, bądź sunie wolno jak ba- lon, może również znieruchomieć. Wzbija się w górę pionowo, opada jak kamień, lecz ląduje łagodnie. Bez większego trudu pokonuje gra- witację ziemską, jeśli zechcę, nie opuszczając Domu, udam się w podróż międzyplanetarną. Drzwi do mojego Domu są zawsze szeroko otwarte. Przed kilkoma dniami wylądowałem na polu bitwy. Nie umiem powiedzieć, kto z kim wal- czył i dlaczego? Zawiodły rozpraszacze mgły. Na próżno wytrzeszczałem oczy, białe obłoki wypełniały dolinę, ograniczając widoczność do kilku metrów. Stałem przed Domem, poranek był chłodny, słońce jeszcze zimne. Podmuch wiatru rozchylił mglistą kurtynę i wtedy zo- baczyłem pluton żołnierzy w bojowych heł- mach, szli wolno otaczając mój Dom prowa- dzeni przez oficera, który ujrzawszy mnie w otwartych drzwiach, zawołał: — Poddaj się! Podniosłem posłusznie ręce. — Nie próbuj uciekać! — ostrzegł oficer. — Nie zamierzam — zapewniłem niecodzien- nego gościa. — Mój Dom stoi przed panem otworem. Gość w dom, Bóg w dom. Jesteście zapewne strudzeni i zmarznięci. Proponuję szklankę herbaty z rumem. — Z rumem — wymruczał sierżant i opuś- cił lufę ręcznego karabinu maszynowego. — Kto pana wystrzelił? — indagował ofi- cer.. — W jakim celu? Ta kula spadła na linię frontu, przed nami nieprzyjaciel zaczajony w niewidocznym w tej chwili lasku. — Zanim mgła ustąpi, ugoszczę panów. Go- rąca herbata z rumem — zachęcałem. — Czym chata bogata, tym rada. — Ładna chata — sierżant był realistą. — Pierwszy raz w życiu oglądam taką chatę. — Dlatego bądźmy czujni i ostrożni — Ofi- cer rozejrzał się dookoła. — Kto przyleciał z panem? — Nikt. Podróżuję sam. — Podróżnik, he, he — oficer szturchnął łokciem sierżanta. — Kto zaplanował tę po- dróż? Nazwisko pańskiego dowódcy, numer jednostki? — Niechże pan wejdzie do środka — zapra- szałem. — Sam opracowałem projekt tego Do- mu, dwupiętrowy budynek znajduje się we- wnątrz kuli antygrawitacyjnej. Przypadkowo wylądowałem na polu bitwy. — Fortel wojenny — upierał się oficer. — Znam się na tym. Mamy do czynienia z wy- jątkowo podstępnym, wyrachowanym i perfid- nym przeciwnikiem. Biorę pana do niewoli. — Zgoda. Mnie i mój Dom. — Tak, oczywiście. — A co z tą herbatą? — zaniepokoił się sierżant. — Za dwie minuty będzie gotowa, jeśli pa- nowie pozwolą się ugościć. — Z zachowaniem wszelkich niezbędnych środków ostrożności — zadecydował oficer i wydał rozkaz: — sześciu wejdzie ze mną do kuli, reszta pozostanie na zewnątrz, dwóch przy drzwiach! Wprowadziłem gości do salonu. Sierżant za- gwizdał z podziwu, oficer zajrzał do sąsiednie- go pomieszczenia. — Podróżuję sam — przypomniałem urażony tym obsesyjnym brakiem zaufania. — Sprawdzimy. — Bardzo proszę. Zaparzę tymczasem herba- tę. — A rum?, — przypomniał sierżant. ' — Będzie, siadajcie, rozgośćcie się. Oficer i sierżant rozsiedli się w fotelach przy okrągłym stole, żołnierze powędrowali ze mną do kuchni. Zwiedzili przy okazji parter i pier- wsze piętro. Wróciliśmy po kilku minutach z imbrykiem wrzątku i czajnikiem aromatycz- i nej esencji. Napełniłem kieliszki złocistoczer- wonym rumem. — Niektórzy wlewają rum do herbaty — mówiłem — inni herbatę popijają rumem. — Niezłe — pochwalił sierżant, opróżniwszy kieliszek — eleganckie mieszkanko, wygodne. i — Bardzo. Patrol wrócił z rekonesansu i żołnierz zamel- dował: — W tym domu nie ma żywego ducha. Na drugim piętrze jakieś aparaty. — Aparaty? — zaniepokoił się oficer. — Z ich pomocą mój Dom wznosi się, szy- buje, ląduje. Rozwiązałem problem grawitacji. — Nasi specjaliści zbadają wszystko. — Ofi- cer spojrzał na zegarek. — No, dziękujemy1 za herbatę, ale to niczego nie zmienia. Jest pan naszym jeńcem. Dom konfiskujemy. Mogłem w każdej chwili wystartować, zabie- rając ze sobą oficera i żołnierzy. Wszakże mój Dom nie porywał ludzi, jego zadanie, jego prze- znaczenie było inne. Goście przekroczyli próg Domu przed ośmioma minutami. A zatem je- szcze dwie minuty. — Może jeszcze po kieliszku, na pożegna- nie — zaproponowałem. — Na pożegnanie? — zdziwił się oficer. — Zabieramy pana ze sobą do sztabu. Taki pre- zent ucieszy naszego generała. — Włożył hełm, zapiął pasek pod brodą, wstał, ciężko westchnął, odpiął pasek, zdjął hełm i usiadł. Sierżant wiernie powtarzał ruchy przełożo- — Sympatyczny z pana człowiek — prze- jnówił oficer i po raz pierwszy marsowe oblicze rozjaśnił uśmiech. Odetchnąłem z ulgą. Mój Dom przechodził generalną próbę. Nie, to już była próba. — I gościnny — oficer sam napełnił kieli- szek. — Ten rum rozgrzewa — usprawiedliwiał się. — Trzeba przyznać, to bardzo oryginalny sposób podróżowania, człowiek nie ruszając się z domu zwiedza świat. Kapitalne. Sierżant poprosił o drugą szklankę herbaty i zapytał, czy żołnierze mogą rozgrzać się w kuchni. — Ależ naturalnie — odrzekłem. — Noc była zimna. — Mroźna — skorygował oficer. — Wojo- wanie w takich warunkach to żadna przyjem- ność. Mordęga. Tylko do bunkra generała do- prowadzono gorącą parę. W naszych schronach szron na ścianach. Wojna pozycyjna — tłuma- czył — tkwimy tutaj od wiosny, a przecież zima za pasem. Chciałbym zobaczyć, jak fun- kcjonują te aparaty. — I jak mój Dom szybuje ponad polami — poddałem. — No co, sierżancie, polecimy? — Polecimy — zgodził się sierżant. — Nasz gospodarz to przyzwoity człowiek. Można mu zaufać. Z parteru dobiegły do naszych uszu dźwięki muzyki z gramofonu i śmiechy żołnierzy. Atmo- sfera poprawiała się z minuty na minutę. — Gramofon mojej konstrukcji — powie- działem. — Unowocześniony aparat retro, śmiech włącza go automatycznie. Nawet chi- chot. — No, no — oficer, rozpiął pas, .wyprostował nogi, — Niech pan zdejmie buty, przyniosę bam- bosze. — Bambosze? — nie zrozumiał. — Pantofle. — A, nie, nie, dziękuję. Za kwadrans prze- mówią nasze baterie, musimy zakończyć roz- poczętą bitwę. Nie dziś, to jutro. — Nie w tym, to w przyszłym roku — pesy- mizował sierżant. — Czy będę niedyskretny, jeśli zapytam, co wywołało konflikt? Oficer poklepał mnie po kolanie. Bardzo nie lubię wszelkiego rodzaju poklepywań. Opano- wałem jednak odruch niechęci. — Nie będzie pan niedyskretny, prasa pisze o tym codziennie, a radio trąbi trzy razy w cią- gu dnia i o północy nadaje specjalną audycję „Wojna o Robinsona". — O Robinsona Cruzoe? — zdziwiłem się. — Dokładniej mówiąc, o wyspę Robinsona, o archipelag Juan Fernandez. Marynarz Alek- sander Selkirk jest naszym rodakiem, a wyspy od wieków były naszą własnością. Statki szkol- ne często odwiedzały archipelag, a uczniowie zwiedzali legendarne wyspy. Robinson to szko- ła optymizmu, wiary we własne siły i samo- dzielność. Czy możemy zrezygnować z tak war- tościowych, poglądowych lekcji? Nie możemy dla dobra naszych dzieci. Nieprzyjaciel usiłuje zagarnąć archipelag, bo ich uczeni wydumali, że matka Selkirka urodziła się w ich kraju. Chcemy, napisali w ultimatum, pokazywać na- szym dzieciom naszą wyspę. Albo oddacie ar- chipelag dobrowolnie, albo odbierzemy siłą. — Oficer umilkł, zerknął na zegarek, zapiął pas. — Wracamy — oświadczył, poklepując mnie po ramieniu. — Dziękujemy za gościnę. Szcze- rze mówiąc — ściszył głos — najchętniej wró- ciłbym do domu. Hoduję róże. Żona kocha kwiaty, ja kocham żonę, pojmuje pan, od wio- sny tkwimy tutaj, mokradła, mgły, malaria. — Przecież wyspy mogą zwiedzać wszystkie dzieci — przypomniałem któryś tam paragraf Międzynarodowej Umowy opracowanej przez Departament Oświaty Narodów Zjednoczonych. — Teoretycznie. — Oficer wstał. Dom wy- lądował na łące. — A w rzeczywistości woju- jemy, bo oni twierdzą, że ich dzieci są dyskry- minowane. — Ależ to absurd! — zawołałem. — Niech pan to powie generałom. Ja wyko- nuję tylko rozkazy. Zebrać żołnierzy, sierżan- cie, pluton odmaszeruje do okopów. Z trudem wykonano ten rozkaz, bo żołnierze rozochocili się na dobre. — Dobrze nam tutaj! Ciepło! — mówili je- den przez drugiego. — Bezpiecznie i wesoło. Najedliśmy się, zabawili. — Atmosfera pańskiego domu — powiedział oficer — działa demobilizująco. Człowiek traci agresywność, rozleniwia się i cały świat chciał- by przytulić do serca. A może wpadliśmy w pu- łapkę? — zastanowił się, ale mój uśmiech roz- proszył ostatecznie jego wątpliwości. — Gadam głupstwa, był pan bardzo uprzejmy. Wyprowadził żołnierzy, ściągnął posterunki, likwidując oblężenie Domu, zasalutował. Sta- łem znowu w otwartych drzwiach, pluton od- maszerował. Dom wykonał bezbłędnie swoje zadanie. Przeistoczył groźnych wojaków w dobrodusz- nych ludzi. Nie należy ustawać w połowie drogi — po- myślałem, zatrzaskując drzwi. — Zaproszę do Domu generałów obu armii. W przeciwnym ra- zie przyczynię się do klęski jednej z walczą- cych stron. , Kryształowa kula pomknęła nad polem bi- twy. Po kilkunastu sekundach wylądowałem przed bastionem głównodowodzącego. Właśnie kończył śniadanie, gdy oficer dyżurny zamel- dował: — W polu widzenia kula o średnicy około czterdziestu metrów! — Czterdziestu! — generał pobladł. — Cóż to za bzdury! — Proszę podejść do peryskopu, panie ge- nerale. — Chyba śnię! — szepnął głównodowodzą- cy — śnię koszmarny sen. To błyszczy jak kryształ. Nowa broń? Otworzyłem drzwi i wyszedłem przed Dom z białą flagą. — Chce pertraktować — ucieszył się gene- rał. — Sam z nim porozmawiam. Generał uważnie wysłuchał mojego opowia- dania. Mówiłem o zaletach Domu, o podróży, o pragnieniu nawiązania bezpośredniego kon- taktu z wszystkimi ludźmi. Nawiązałem do woj- ny o wyspę Robinsona, oświadczając, że chęt- nie wystąpię w roli mediatora. — Wyląduję na „Ziemi niczyjej", a pan, pa- nie generale, i pański przeciwnik spotkacie się przy okrągłym stole w moim Domu. Zapra- szam również oficerów sztabowych, adiutan- tów, doradców, ekspertów. Wszyscy przyjęli zaproszenie. Około stu osób. Gawędzili cztery godziny. Wyszli pogodzeni, w doskonałych humorach, życzliwi dla siebie, zażenowani niedawną przeszłością. DRUGIE LĄDOWANIE Wiedziony dziwnym przeczuciem,' wyruszy- łem w podróż międzyplanetarną. Po dwudzie- stu godzinach Dom wylądował na planecie. W_e- nus. Moje przybycie wywołało zamieszanie: Chmury siarkowe kłębiły sią na czerwonym niebie z wyjątkową intensywnością. Trzask pio- runów ogłuszał. W świetle błyskawic widzia- łem turlające sią głazy, spadały z samego szczy- tu wulkanu. Był to zaledwie prolog dramatu, który rozegrał się przed moimi oczami. Setki rakiet grzęzło w czerwonej lawie. Wulkan wy- pluwał rozżarzone bryły, dymił, płonął, grzmiał i syczał. Szybowałem na bezpiecznej wysoko- ści, próbując uratować chociażby jeden pojazd. Zlekceważono moje ostrzeżenia, albo nie zro- zumiano sygnałów nadawanych przez radio. Nowe eskadry zbliżały się do Wenus. Jak oca- lić nieznane istoty, pozbawione absolutnie in- stynktu samozachowawczego? Karygodna bez- troska. Lądowali na nieznanej planecie zapomi- nając o próbnych sondach, o zwiadzie robotów, nie przeprowadzono rekonesansu. Ginęli w mo- rzu magmy, kipiącej w setkach kraterów, to- nęli w rzekach lawy. Oglądałem najprawdziw- sze piekło, jakże byłem zrozpaczony własną bezradnością. Wreszcie doznałem olśnienia. Jedna z moich maszyn wyspecjalizowała się w łowieniu meteorów. Dwukrotnie ocaliła Dom przed katastrofą. Automatyczny < łowca meteo- rów wyłowi pojazd, zanim ugrzęźnie w lawie. Na wysokości dwudziestu kilometrów nad wiel- kim kanionem Wenus komputer-obserwator przekazał na ekran obraz eskadry, złożonej z dziesięciu rakiet, zbliżających się do Złotej Planety z olbrzymią szybkością. Mogłem ura- tować tylko jedną. Łowca pomknął ku naj- bliższej. Wkrótce zarzucił elektromagnetyczne sieci, pojazd zachybotał, zwolnił i gwałtownie zmieniwszy kierunek, począł krążyć wokół kryształowej kuli. Odniosłem pierwsze zwy- cięstwo, cieszyłem się, bolejąc jednocześnie nad losem pozostałych dziewięciu rakiet, które roz- trzaskały się na skalistym płaskowyżu, pozor- nie idealnym lądowisku. Huraganowe wichury tworzyły tu straszliwe wiry. I znowu zbagateli- zowano niebezpieczeństwo. Odniosłem wraże- nie, że nieznani animatorzy wyprawy nie li- czyli sią ze stratami. Strzelano na oślep, bez uprzedniego rozpoznania warunków istnieją- cych na Wenus. Zdumiewająca beztroska. W ciągu godziny stracili około trzystu rakiet. Ocalony pojazd kołysał się przed drzwiami Do- mu. Analizatory wybierały najskuteczniejszy system nawiązania łączności. Oczekiwanie na rezultat skracałem przeglą- dem napływających informacji o uratowanym statku. — Długość: dwadzieścia metrów — Obwód: pięć metrów — Kształt: wrzeciona — Układ napędowy: trzy silniki — Baterie słoneczne, antena dipolowa, ante- na kierunkowa pasma S i X. Nagle zapłonęły światła alarmowe. Wszy- stkowidzące oczy kamer wykryły we wnętrzu pojazdu urządzenie składające się z anteny, cewki generatora, kondensatora zapłonowego, detektora, wzmacniacza i tyratrona, ampułkę z elektrolitem, detonator elektryczny. — ZAPALNIK KADIOLOKACYJNY — od- czytałem napis na ekranie, a po sekundzie dru- gi: — TERMICZNA GŁOWICA SAMONA- PROWADZENIA — i trzeci: — ZAPALNIK DZIAŁA Z OPÓŹNIENIEM — 000, szukamy klucza do szyfru, rakieta wypełniona substan- cją wybuchową. \ A ja troszczyłem się o załogi pojazdów. Or- ganizatorzy wyprawy na Wenus nie zlekcewa- żyli niebezpieczeństwa, to oni byli niebezpiecz- ni. Stałem się świadkiem zdumiewającej agre- sji. Zrzucono bomby na bezludną planetę. Na- sze sondy nie odnalazły tutaj najmniejszych śladów życia. W rozpalonej atmosferze Wenus trujące substancje niszczyły wszystko. Na Zie- mię wracały zasobniki z martwymi mrówkami. Chlorowodór zabijał wiciowce, fluorowodór niszczył rośliny. Atak na Wenus pozbawiony był sensu. Maszyny rozwiązały szyfr: BOMBY EKS- PLODUJĄ PO UPŁYWIE DOBY ZIEMSKIEJ. Dysponowałem więc dostateczną ilością cza- su, by rozwiązać spokojnie zagadkę agresji. Nastąpiło to szybciej, niż należało się spodzie- wać. Rakieta uwięziona w polu grawitacyjnym kryształowej kuli mimo woli zdradziła tajem- nicę. Nie osiągnąwszy w przewidzianym ter- minie powierzchni planety, wysłała w Kosmos serię sygnałów szybko rozszyfrowanych przez wyspecjalizowane maszyny. Z kilkunastu ry- sunków wynikało, że Wenus, planeta najbar- dziej podobna do Ziemi (zbliżone rozmiary i masa), spełnia rolę poligonu doświadczalnego. Tutaj poddano próbie pociski kosmicznego za- sięgu, rakiety-bomby z opóźnionym zapłonem, które zamierzano później zrzucić na tętniącą życiem planetę ludzi. Później, to znaczy kiedy? Na to pytanie ma- szyny nie potrafiły udzielić jednoznacznej od- powiedzi. A zatem powinienem natychmiast przystąpić do kontrakcji. Mój Dom osłabiał skłonności do agresji, likwidował ostre konflik- ty, przeobrażał agresorów, awanturników, nisz- czycieli w życzliwych twórców i budowniczych. Czy znajdzie jednak tyle siły, aby spełnić swo- ją rolę w warunkach odmiennych, w przestrze- ni międzyplanetarnej, daleko poza granicami Ziemi? Nie miałem wyboru. Należało działać. Analizatory opracowały dwie podstawowe metody nawiązania kontaktu z animatorami rakiet-pocisków, wyznaczając prawdopodobne miejsce ośrodka dyspozycyjnego. Postanowiłem równocześnie wykorzystać oba systemy: audiowizualny i telepatyczny. W Kos- mos pomknęły sygnały i myśli — pytania. Odpowiedź nadeszła dwoma kanałami. Na ekranach zobaczyłem armadę gwiazdolotów or- bitujących dookoła Plutona. Do mojej świado- mości poczęły przenikać komentarze do zmie- niających się obrazów. „Planeta Ziemia zagraża bezpieczeństwu Układu Słonecznego i może wywołać reakcje łańcuchowe niebezpieczne dla układów sąsiedz- kich. Systematyczne zatruwanie ziemskiego środowiska, odpady radioaktywne, ciągle prze- prowadzane eksperymentalne eksplozje nu- klearne i próby wyzwalania coraz większych i z coraz większym trudem kontrolowanych energii — mogą zakłócić rytm życia obszarów Kosmosu, narażonych bezpośrednio na skutki lekkomyślnych działań. W Obronie własnej po- stanowiono zneutralizować niebezpieczeństwo. Masa Wenus stanowi 0,82 masy Ziemi, promień 0,96 promienia ziemskiego. Pragniemy zorien- tować się, ile potrzeba pocisków, by zniszczyć planetę podobnej wielkości." Wyznam szczerze, zmartwiałem z przeraże- nia. Co czynić, jak wyperswadować plan za- głady Ziemi? Gdyby przedstawiciel Nieznanych Istot zechciał odwiedzić mnie w kryształowym Domu? Warto spróbować, przesyłając zapro- szenie dwoma kanałami. Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast: — Knujesz podstęp. Ludziom nie można ufać. — Obawiacie się jednego człowieka — od- parłem. — Przecież kontrolujecie cały Układ Słoneczny. Rozważano moje słowa przez kilka minut. — Jak sobie wyobrażasz, wizytę? — pragnę- li poznać szczegóły protokółu dyplomatycznego. — Drzwi do mojego Domu zawsze są sze- roko otwarte. Powitam posła z wielką radością, całym sercem. — Konkrety! — Pogawędzimy w salonie, kamery będą transmitowały przebieg rozmowy. Poseł opuści Dom, kiedy zechce. Mogą mu towarzyszyć ma- szyny czuwające nad bezpieczeństwem istot rozumnych. — Sami czuwamy nad swoim bezpieczeń- stwem. — Kolejna odpowiedź przeniknęła do mojej świadomości. — Warn wydaje się, że istoty rozumne są podobne do ludzi. Naiwny antropomorfizm. Stawiacie znak równania mię- dzy mózgiem a rozumem. Mózg, rzecz prosta, waszym zdaniem zawsze mieści się w czaszce, głowę dźwiga szyja i tak dalej, aż do stóp. A jeśli każdy z nas posiada sto głów! A może nasz rozum rozprzestrzenia się swobodnie w materii międzygwiezdnej, w mgławicach galak- tycznych, w pyle międzygwiezdnym, a może emanuje z radioźródeł pozagalaktycznych. Pragniesz bezpośredniego kontaktu z nami. A jeżeli oślepniesz porażony nadmierną jasno- ścią? Światło Kosmosu zabije twoje źrenice. — Będę rozmawiał z posłem w przeciwsło- necznych okularach. — Będziesz rozmawiał z obłokiem? Z nie- widzialną materią? — Przyznaję, że wolałbym pertraktować z istotą o kształtach ludzkich. Z abstrakcją, na- wet najrozumniejszą, niełatwo nawiązać kon- takt. Czy na jedną godzinę wasz poseł nie mógłby wystąpić w postaci człowieka? — Na jednej z planet Innego Układu Sło- necznego żyją istoty podobne do ludzi, reali- zując fragment ogólnego programu tych rejo- nów Wszechświata. — Nie chciałbym rozmawiać z byle kim. Od tego spotkania zależy życie miliardów ludzi. — Wyślemy „niebylekogo", lecz członka Ko- legium Koordynatorów Kosmicznych. On ste- ruje istotami na swojej planecie. — Oczekuję go z niecierpliwością. Zająłem się porządkowaniem zbiorów roślin kwiatowych, które zajmują cały pokój na par- terze. Przypadek sprawił, że otworzyłem ziel- nik 83 rodzajów roślin z archipelagu Juan Fer- nandez. Jeania Dendroseris — odczytywałem nazwy, usiłując skierować myśli na inne tory. Nikt nie powinien przed czasem odgadnąć mo- ich zamiarów. Porównywałem swoją sytuację z przygodami Robinsona Cruzoe. Znalazłem się w znacznie gorszej sytuacji. Mój Dom pływał po bezkresnym oceanie kosmicznym, krążył nad wyspą — planetą Wenus, przeistoczoną w poligon doświadczalny. Znużony oczekiwaniem, zasnąłem. Obudziło mnie delikatne muśnięcie. Stał przede mną po- seł, uśmiechnięty grubas w żółtym skafandrze. Trzymał w dłoni pióro bażanta, które wyjął z wazonu. — Przerwałem krzepiący sen — przemówił melodyjnym głosem. Był to raczej alt. — Czy mogę usiąść? — Tak, naturalnie, serdecznie witam, jestem szczęśliwy — bełkotałem. — To zaszczyt dla mnie. Umilkłem speszony jego spojrzeniem. Wy- czytałem z mądrych oczu: „Nie wysilaj się, wieni wszystko". Czy rzeczywiście wszystko? Czy znał tajem- nicę Domu? Czy zdołam z pomocą tej istoty uratować rodzinny Dom Ziemi? 11 A — Zastanawiamy się — używał formy plu- ralis, ale nie maiestatis — czy reprezentujesz typ przeciętnego mieszkańca Ziemi, czy też wysublimowanej mniejszości albo nielicznej grupy wyjątkowych istot. Zakładając, że nie mylą nas oczy ani uszy, ani rozum, ani intui- cja, tacy jak ty ludzie nie "występują na Ziemi jako zjawisko masowe. Podziękowałem za komplement i ugryzłem' się w język, zrozumiawszy zbyt późno intencje posła. — Ludzie są wspaniali — zawołałem. — Dzięki stale rozwijającej się nauce i technice dokonujemy rzeczy pozornie niemożliwych. Tworzymy wspaniałe dzieła. Astronomowie, kosmonauci, konstruktorzy, artyści — wylicza- łem — lekarze, muzycy, architekci, pisarze, fi- zycy... — Tak — przerwał. — Wiele istot godnych podziwu i szacunku, lecz nie potrafią powstrzy- mać procesów niszczących, niektóre niebezpie- czeństwa zastały zamrożone, lada gorętszy podmuch ożywi je, by mogły zabijać. Cały czas emanował spokojem, łagodną życz- liwością. Nie mogłem zorientować się, czy atmosfera mojego Domu uczyniła posła przy- chylniejszym dla ziemskiej cywilizacji., Czytał, niestety, w moich myślach, bo powiedział: — Tak, twój Dom w kryształowej kuli po- siada szczególną atmosferę. Dlatego zaprosiłeś ńas. Dobry, pożyteczny Dom. Czy zdołasz zmie- nić mentalność sześciu miliardów ludzi? — Trzeba odliczyć niemowlęta, dzieci, zna- komitą większość młodzieży, starców, miliony autentycznych twórców, miliony rozumnych i spokojnych ludzi, zdecydowanych przeciwni- ków działań wiodących do samozagłady, do ka- taklizmu. — No, więc, powiedzmy, czy zdołasz złago- dzić obyczaje trzech, dwóch miliardów? — Uczynią wszystko, by sprostać temu zada- niu. Skonstruuję sto albo tysiąc Domów w kry- ształowych kulach, zawieszę nad Ziemią sztucz- ne słońce, którego promienie wyeliminują z mózgów mikroby agresji. — To potrwa — rzekł gość — a czas działa na twoją niekorzyść. — Zdążę, zdążę! — zapewniałem. — Nie odwołamy eskadr — mówił poseł. — Bomby zrzucone na Wenus nie wybuchną. Na razie — dodał. — Nastawimy zegary na inną godzinę, na inny rok. Opóźnimy eksperymen- talne zniszczenie Wenus. Ostatnim ostrzeże- niem będą eksplozje na tej planecie. Jeszcze wówczas będziemy mogli wstrzymać kataklizm. Czy dziesięć lat wystarczy? — Starczy, starczy. Udostępnię film o mojej podróży międzyplanetarnej, kamery pokażą po- ciski, które spadły na Wenus, armadę stat- ków kosmicznych orbitujących wokół Plutona, wreszcie rozmowę z tobą. — Nie uwierzą w autentyczność tego filmu. — Przekonam, udowodnię. — Życzę powodzenia. Nie odprowadzaj mnie, pozostań w Domu. — Nie wypiłeś nawet herbaty. Roześmiał się i zniknął za drzwiami. POWRÓT NA ZIEMIĘ Natychmiast po powrocie przekazałem ma- teriały filmowe Międzynarodowej Unii Ochro- ny Ziemi przed Kosmosem. Komisja Ekspertów wydała pozytywną opinię. Film wyświetlono w dziesiątkach tysięcy kin. Wygłaszałem od- czyty, mój Dom odwiedzali goście ze wszyst- kich stron świata. Budowano w tym czasie wierne kopie Domu, można powiedzieć bez przesady, że rozpoczęto przemysłową produkcję kryształowych kul. Próbne badania pierwszych modeli przy- niosły straszliwe rozczarowanie. Atmosfera sko- piowanych domów działała tylko w mojej obecności. To przecież były moje domy złączo- ne bioprądami z moim organizmem, z moją psychiką. Oznaczało to, że najpierw należy znaleźć odpowiednich ludzi, perspektywicznych mieszkańców Domów, a potem dopiero przy- stąpić do ich budowy, zsynchronizowanej z in- dywidualnymi cechami właścicieli. Co czło- wiek, to inna konstrukcja. Bagatela! j Zaproponowałem, by cały wysiłek skoncen- trować na budowie sztucznego słońca. Projekt przyjęto ze zrozumiałą ulgą. Nie tracąc czasu, przenoszę się w kryształowej kuli z miejsca na miejsce. Jestem wszechobecny. Matki przypro- wadzają do mego Domu niesfornych synów i lekkomyślne córki, mężowie agresywne żony, żony — agresywnych mężów, przełożeni — nie- zdyscyplinowanych podwładnych, podwładni — tyranizujących szefów. Od rana do późnych godzin nocnych setki ludzi niszczy chodniki, podłogi. Na ścianach wyskrobują swoje nazwi- ska, śmiecą, rysują diamentami idiotyczne symbole na powierzchni kryształowej kuli, za- bierają na pamiątkę różne przedmioty. Położyłem przed zawsze otwartymi drzwia- mi dwie słomiane wycieraczki, w holu zainsta- lowałem elektryczne odkurzacze włączające się automatycznie. Zatrudniłem trzech portierów, dwie sekretarki i czterech detektywów. Niech chronią mój Dom przed agresywnością ludzką. Wczoraj przyprowadzono technika, który bu- duje agresator uniwersalny, wzbudzający, jak twierdzi, energię, wzmacniający siłę woli. Mło- dy konstruktor pragnie ratować ludzkość, wstrzymując proces anemii psychicznej, skłon- ności do kompromisów za wszelką cenę, psy- chastenii, zbyt daleko posuniętej dobroduszno- ści i bezinteresownej życzliwości. „Światu grozi stagnacja! — wołał mój anta- gonista — totalne rozleniwienie i pandemia naiwnej miłości. Mój agresator przełamie opo- ry, usunie zahamowania, zwalczy słabości i lę- ki, wyzwalając atawistyczną skłonność do agresji w jej najdoskonalszej postaci." Po godzinnym seansie wyszedł z mego Do- mu uspokojony i odmieniony. Dopiero następ- nego dnia, a więc w dniu dzisiejszym, zauwa- żyłem brak lampy głównej, wysyłającej pro- mienie nadfioletowe, i filtrów oczyszczających atmosferę. Zamknąłem drzwi i okna, włączyłem apara- turę antygrawitacyjrfą. Kryształowa kula ode- rwała się od Ziemi. Robot-pilot odebrał pierw- szy rozkaz. — Wyruszamy w podróż dookoła Wszech- świata. — Kierunek? — Przed siebie. — A co z Ziemią? — przeniknęło do mojej świadomości pytanie. — Wrócę, gdy zatęsknię —- odparłem. — Co z ludźmi? — był to głos posła albo sumienia, nie mogłem rozpoznać. — Ludzie sami sobie nie wyrządzą krzywdy. Są urodzonymi egocentrykami. — Dokąd lecisz? — pytali przez radio eks- perci lotów kosmicznych. — Sam jeszcze nie wiem. — Na wszelki wypadek podaj nam adres, skoro wylądujesz na innej planecie. — Dobrze, podam. — Czy znasz adres tych... jak im tam... no, tych strażników Kosmosu, co to chcą rozbić Wenus, a potem wysadzić w powietrze Ziemię? — Nie znam. Nie chcieli zdradzić miejsca swego zamieszkania. — Szkoda — zmartwił się ekspert — mo- glibyśmy złożyć im wizytę. Tak czy inaczej musimy przygotować się do obrony Ziemi przed agresją z Kosmosu. Wyłączyłem radio całkowicie uspokojony. Od dawna nie miałem książki w rękach. Wyciąg- nąłem z biblioteki pierwszą lepszą. „Po tym przemówieniu Demostenesa Ateńczycy nabrali większej odwagi i wyszedłszy na wybrzeże, ustawili się nad samym morzem. Lacedemoń- czycy, ruszywszy do natarcia, zaatakowali swym wojskiem lądowym fortyfikacje..." Odłożyłem na półkę Wojny peloponeskie. Najchętniej poczytałbym Robinsona Cruzoe. „Scala dei Giganti" „CREDO QUIA ABSURDUM EST" Arystoteles Stali na dnie olbrzymiego krateru. Czterech mężczyzn i dwie kobiety. Podróżnicy, poszuki- wacze przygód, entuzjaści ruchu, pielgrzymi. Na żółtej ścianie samochodu czerwieniły się litery, słowa motywu wiodącego: ŻEBY WSZYSTKO ZROZUMIEĆ — TRZE- BA WSZYSTKO ZOBACZYĆ! Zieloną farbą wymalowano informację: EKSPEDYCJA RODZINY IRO: Hamarab IRO — ojciec Festo IRO — syn najstarszy Ferti IRO — syn średni Fiatol IRO — syn najmłodszy Szep — żona Festo Okos ¦— żona Ferti Trzeci, najmłodszy syn ukończył czternaście lat. Hamarab obserwował przez lornetą spię- trzenie skał na południowej krawędzi. — Tam przenocujemy — powiedział. — Roz- bijecie namiot w pobliżu tego rumowiska — wyciągnął prawą rękę, lewą podał lornetę naj- starszemu synowi. — Głazy czy ruiny? — Ruiny wśród głazów — odrzekł Festo. — Ja widzę ściany jakiejś budowli —• oświadczył Ferti. — Średniowieczny zamek! — zawołał naj- młodszy. — Zamek w kraterze — zdziwiła się Szep. — Średnica tej niecki wynosi sto i kilkana- ście kilometrów — stwierdziła Okos. — Kie- dyś spadł w tym miejscu meteoryt. —¦ No więc zbudowano zamek na meteory- cie — Fiatol był konsekwentny. Chętnie zwie- dzał stare zamki, wyobrażając sobie, że opu- stoszałe komnaty wypełnia tłum dworzan i średniowiecznych rycerzy. — Noc w starym zamku wzniesionym nie wiadomo przez kogo. A może znajdziemy tam skarby — fantazjował. — Słyszałem o zamkach budowanych na lo- dzie — Hamarab roześmiał się — ale w krate- rze? Skały przybierają różne kształty. Jedzie- my! — zadecydował sadowiąc się za kierownicą wozu. — To niedaleko, w prostej linii trzy ki- lometry. Wsiadajcie! Trzeba to zobaczyć z bli- ska. — A jednak zamek! — tryumfował najmłod- szy. Ojciec zatrzymał samochód u stóp skali- stego wzniesienia. — Dom, dwupiętrowy dom — mówił oglą- dając uważnie kamienny budynek — solidny, murowany dom. — Pałac — Fiatol nie rezygnował z roman- tycznych wizji. — Pałac Kalifa! — Pleciesz — zdenerwowała się Okos, mą- dra żona Fertiego. — Willa w stylu starorzym- skim. Podobne widziałam w Pompei i Herku- lanum. Wejdźmy do środka. — A jeśli gospodarz poszczuje nas psami — ojciec podniósł ułamaną gałąź. Wspinał się wol- no po stromych stopniach i mówił: — Bądźmy ostrożni, diabeł nie śpi. Pilnujcie moich ple- ców, patrzcie w okna. Festo wydobył z bagażnika długą skrzynkę. — Sztucery — ucieszył się najmłodszy. — Będziemy polować! Ojciec stał już przed żelazną bramą, była uchylona, poczekał, aż Festo i Ferti stanęli za nim z bronią gotową do strzału, i szerzej otwo- rzył wrota. Zaskrzypiały przeraźliwie. Festo pierwszy wkroczył na kwadratowy dziedziniec. — Nie ma tu żywego ducha — wymruczał rozglądając się dookoła. Okrążył nieczynną fontanną, zajrzał przez okno pozbawione zu- pełnie szyb. — No i co? — zawołał ojciec — co widzisz? — Piękne obrazy na ścianach — odparł naj- starszy — pokoje puste, stylowe meble, pełno tu szarego pyłu. Hamarab opuścił stanowisko przy bramie, podszedł do okna. — To freski — powiedział przechylając się przez parapet — wspaniałe freski. Właź do środka, szybciej — komenderował. — Pocze- kamy z Fertim na dziedzińcu. Zrozumiałeś? Chcę słyszeć twój śpiew. Gdy zamilkniesz, wkroczymy do akcji. — Co zaśpiewać? — Bojową pieśń familii IRO. No, na co cze- kasz, do dzieła, synku! I najstarszy rozpoczął wędrówkę po komna- tach. Cztery pokoje na parterze, cztery na pierwszym piętrze, cztery na drugim. Hol, dwie jadalnie, biblioteka, salon, trzy sypialnie, po- kój dla dzieci, łazienki, pokoje gościnne, służ- bowe, kuchnie. Festo zwiedził cały dom, zajrzał na strych, do piwnic, śpiewając o bohaterskich czynach familii IRO. — Piękny głos — pochwalił ojciec, niemal w tymże momencie najstarszy umilkł. — Dla- czego nie śpiewasz?! — zawołał — słyszysz mnie? — Słyszę. Czegoś podobnego nie widziałem w życiu — Festo ukazał się w oknie na pierw- szym piętrze. — Chodźcie, śmiało — zachęcał. ¦— Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Go- spodarze dawno opuścili ten dom. Chodźcie, chodźcie! — Którędy? — Hamarab uderzył pięścią w drzwi. — Nie mam zamiaru skakać przez okno. Nie te lata, otwórz od wewnątrz, jeśli łaska. Festo wprowadził ojca do największego salo- nu. Ścianę naprzeciw okien pokrywało barwne malowidło, tłum postaci na szerokich schodach, wiodących do świątyni. Podwójny rząd kolumn niknął w różowej mgle, architektura zadziwia- jąca, bo wszystkiego tu było po trochu: i Assy- rii, i Egiptu, i Grecji, i Rzymu. Kobiety i męż- czyźni w powłóczystych szatach wpatrywali się w oszołomionego Hamaraba. Biały marmur schodów lśnił w słońcu. „Scala dei Giganti" — przeczytał Festo na- pis nad portalem fantastycznej budowli. — No, no -— pomrukiwał ojciec. —• Niech wszyscy tu przyjdą, trudy naszej wędrówki so- wicie zostały nagrodzone. Nie znam się na ma- lowidłach ściennych, ale to warto było zoba- czyć. Kobiety długo podziwiały fresk. Rozradować ny Fiatol szczebiotał: — A co, nie mówiłem, pałac, zaczarowany pałac. Policzyłem te postacie, pięćdziesiąt ko- biet i pięćdziesięciu mężczyzn. — Przygotujcie sypialnie! Ferti wprowadzi samochód na dziedziniec — wydawał dyspozy- cje Hamarab. — Okrążysz wzgórze i wjedziesz mostem z drugiej strony. Wkrótce zajdzie słoń- ce, nie zauważyłem ani jednej lampy. — Znalazłem świeczniki i świece — oznaj- mił Ferti. — I beczki z winem w piwnicy. — Nawet tutaj, na tym odludziu! — Szep manifestowała swoją niechęć do alkoholu. — Wszystkie ściany pokryto malowidłami — mówiła Okos. Siedzieli przy stole z czarnego drewna, odpoczywając po skromnej kolacji. —¦ Nikt w tym domu nie odczuwał samotności. Freski wyobrażają mniejsze i większe grupy ludzi. Patrzą na nas, obserwują każdy nasz ruch. — Złudzenie, sztuczka malarska — Hamarab ziewnął. — Wypalę cygaro w bibliotece, i spać. Pierwszą noc od wielu tygodni spędzimy w wy- godnych łóżkach. — No, a warty? — przypomniał Festo. — Zapomniałeś o wartach. — Warty! — zdziwiła się Szep. — Tutaj, w tym pięknym, bezpiecznym domu? Festo przesadza! — Dom rzeczywiście piękny — zgodził sią ojciec — ale czy bezpieczny? Co się stało z właścicielem? gospodarzem? Dlaczego opuścił swój dom? Nie odnaleźliśmy jak dotąd żadnej informacji. Kto wzniósł ten budynek w tak bezludnej okolicy na krawędzi krateru? Kto wykonał te malowidła? Nikt nie pozostawia na łasce losu drogocennych arcydzieł! — Hamarab zapalił cygaro. — Dziwne, niezrozumiałe. Dla- tego zachowajmy ostrożność. Ja pierwszy obej- mę wartę. O dziesiątej zwolni mnie Ferti, po- tem Festo. — A ja? — upomniał się najmłodszy. — Czy obudzisz się o piątej rano? — Bez trudu, budzę się o każdej godzinie z wielką łatwością. — A zatem będziesz czuwał razem z Festo. Hamarab powędrował do biblioteki. Po dniu pełnym wrażeń postanowił podumać w samot- ności. Dom niepokoił starego podróżnika. Prze- mierzył z rodziną świat wzdłuż i wszerz, nigdy nie gościł w takim domu. „Te freski — mru- czał — te postacie zaludniające opustoszały bu- dynek. Tutaj nikt nigdy nie czuje się samotny. Dookoła tłumy. Bogu dzięki, że milczą." Zgasło cygaro. Nie odwracając głowy, sięgnął po za- pałki leżące na stoliku. Ale zanim odnalazł pu- dełko, błysnęło światło, ktoś podał mu ogień. Kątem oka widział drobną, białą dłoń. — Hm — mruknął. — Mówiłem, marsz do łóżek... Kto postanowił dotrzymać mi towarzy- stwa? — Odwrócił się. Na popielniczce dopala- ła się zapałka. W bibliotece nie było nikogo. — To ty, Fiatol? O tej godzinie zabawa w cho- wanego? Idiotyczny żart — podniósł wysoko świecznik. Do biblioteki wkroczył Ferti. — Wołałeś mnie, ojcze? — Psie figle. Fiatol schował się... — Fiatol śpi w najlepsze — przerwał syn średni. — Widziałem go przed minutą. "— Ktoś podał mi ogień i zniknął — wyja- śnił Hamarab. — Może to twoja inicjatywa? Ja czuwam nad wami, ty czuwasz nade mną. — Zdrzemnąłeś się. Niekiedy sen bywa tak intensywny... — Nie opowiadaj głupstw! — żachnął się Hamarab. — Nie zasypiam tak łatwo, od lat cierpię na bezsenność. Ktoś zapalił moje cy- garo. Widziałem dłoń... — Swoją — dokończył Ferti. — Posłuchaj, chłopcze — mówił wolno oj- ciec. Zrozumiał, że powinien zachować spo- kój. — Chyba potrafię odróżnić swoją owło- sioną łapę od białej, delikatnej dłoni kobiety czy chłopca. Nie fantazjuję,1 to specjalność Fia- toia. Ferti dla świętego spokoju przeszukał biblio- tekę, zaglądał pod fotele, za szafy, nawet opróżnił z książek kilka półek. Wreszcie oświad- czył: — Nikogo tu nie ma. Dochodzi dziesiąta, po- łóż się, jesteś zmęczony. — Jestem — przyznał Hamarab i wyszedł ?. biblioteki. Średni syn przysunął fotel do okna, na kola- nach położył sztucer. Noc była ciepła, po nie- bie sunął księżyc w pierwszej kwadrze. Wiatr przyniósł zapach trawy i sdół. Ojciec starzeje się — rozmyślał Ferti. — Coraz częściej traci cierpliwość, irytuje go lada głupstwo, cierpi na przywidzenia. Skleroza objawia się w różny sposób. Myśli spłoszył krzyk kobiety. — To Szep! — rozpoznał biegnąc po scho- dach. — Drze się jak opętana — krzyk stero- wał jego ruchami. Żona najstarszego brata wrzeszczała w kuch- ni. — Wypij! — Ferti podał szwagierce szklan- kę wody — uspokój się. Obudziłaś cały dom. Zobaczyłaś ducha czy myszkę? — Często budzę się w nocy i wędruję do kuchni, by coś przekąsić — opowiadała Szep. — Obudziłam się kilka minut po jedenastej, na- rzuciłam szlafrok i zapaliłam świece. W ciem- nym kącie stał taboret, na taborecie taca z za- kąskami, Taca nagle powędrowała w górę, zo- baczyłam dłoń i obnażone ramię! — Dłoń trzymającą tacę z zakąskami — pre- cyzował Ferti. — Tak, taca zbliżała się do mnie.' * — I wtedy rozkrzyczałaś się." — Ferti! Widziałam dłoń i ramię! — Ja widziałem samą dłoń. — Do kuchni wkroczył Hamarab, wkrótce nadeszli inni. Uważnie wysłuchano obu opowieści. — Duchy! — najmłodszy nie miał wątpliwo- ści. — Duchy zawsze straszą w starych zam- kach i pałacach. Wspaniale! Cudownie! Co za fantastyczna przygoda! — Bajdy! Uspokój się — mitygował ojciec — nie ma duchów. Czytasz głupie książki i rzecz prosta, głupiejesz. Ktoś sobie z nas zakpił. To żarty, albo... nerwy. — Nerwy? — zdziwił się Festo. — Wielomiesięczna podróż osłabiła nasz sy- stem nerwowy — tłumaczył Hamarab zdając sobie sprawę, że nie zdoła rozproszyć wszyst- kich wątpliwości — atmosfera tego^domu dzia- ła na naszą wyobraźnię — improwizował. — Nikogo tu nie ma, a przecież gdziekolwiek je- steśmy, towarzyszą nam postacie wymalowane na ścianach. Opustoszały dom wypełnia tłum nieznanych istot. Nietrudno o złudzenia optycz- ne, gra świateł i cieni ożywia malowidła. Pro- ponuję powrót do sypialni. — A jeżeli to duchy?! — Fiatol nie rezygno- wał z atrakcyjnej hipotezy. Duchy zapowia^ dały dobrą zabawę. Od co najmniej trzystu lat nikt nikogo nie straszył duchami, od dawna były niemodne, znikały z baśni ludowych, stały się reliktem dawno minionej epoki, wspomnie- niem, wywołującym uśmiech. Od całkowitego zapomnienia ocalili je kolekcjonerzy strachów. Nazywano ich żartobliwie neospirytystami. Wywoływali opowieści o duchach zbierając stare legendy. Fiatol był chłopcem nie z tej ziemi. Gawędził z drzewami, rozumiał świergot ptaków, kwiaty nazywał: „młodszym, koloro- wym rodzeństwem". „Niektórzy ludzie słyszą i widzą lepiej od innych — mówił do zatroska- nego ojca. — Dlaczego martwisz się? Chętnie opowiem o tym, czego ty nie możesz zobaczyć i usłyszeć." Lekarze radzili częstą zmianę śro- dowiska i dlatego Hamarab wyruszył z rodziną w egzotyczną podróż po czterech kontynentach. Nie było czasu na pogawędki z motylami. Rze- czywisty świat okazał się prawdziwym cudem, fantastyczny świat Fiatola począł szarzeć i nik- nąć. Ostatnie wydarzenia ponownie rozbudziły fantazję. — A jeśli to duchy? — powtórzył najmłod- szy IRO. — Duchy opiekuńcze — powiedziała Okos. —- Ojcu zapaliły cygaro, poczęstowały Szep za- kąskami. Jakże łatwo mądrzy ludzie tracą swoją mądrość. Hamarab roześmiał się. — Mogła powiedzieć: „jakże łatwo mądrzy ludzie głupieją". Delikatność godna uznania. Rozsądna Okos troszczy sią o Rozum Rodziny IRO. Bądźmy więc rozumni. Życzę wam, mi- mo wszystko, dobrej nocy. Niech czuwa nad nami Festo. Najstarszy rozsiadł się w fotelu, który usta- wił pod środkowym oknem wielkiego salonu. Mógł spoglądać w jaśniejące niebo albo odwró- ciwszy nieco głowę, podziwiać tłum postaci na gigantycznych schodach. Sztucer leżał pod rę- ką na krześle. Festo zerknął na zegarek. „Do- chodzi szósta — szepnął. — Za godzinę świt. Kogo wyobrażają te postacie? — zastanawiał się. — Schody prowadzą do świątyni. Jedni wychodzą z budynku, dobrze widać ich twarze, drudzy wspinają się po stopniach. W tłumie można rozróżnić trzecią grupę środkową, posta- cie stoją bokiem do świątyni. Zatrzymały się w połowie drogi, twarze skupione, ręce skrzy- żowane na piersiach, odpoczywają, czy ocze- kują na kogoś? — Festo ziewnął serdecznie Pled zsunął mu się z kolan. — Bardzo dobrze — mruknął. — Noc ciepła." Za oknem błysnęła gwiazda. Najstarszy znie- ruchomiał. Malowidło nagle ożyło. Ludzie wcho- dzili po schodach, schodzili, nie zwracając naj- mniejszej uwagi na grupę, środkową, trwającą w absolutnym bezruchu. „Śnię -— pomyślał Festo. — Za wszelką cenę muszę obudzić się." Zarepetował sztucer i nie celując nacisnął spust. Huk wystrzału obudził wszystkich. Pierwszy do salonu wbiegł Fiatol, za nim Ferti z ojcem, obie panie przybiegły minutę później. — Myślałem, że śnią — mówił Festo. —< Wystrzeliłem, by przekonać się, czy to sen. — Kula odłupała kawałek ściany. Uszkodzi- łeś fresk — zmartwił się Hamarab. — Zdumiewające! Zdumiewające! — ma- mrotała Szep. — Spójrzcie! Jedna postać znik- nęła, pozostał po niej cień. Festo zabił istotę namalowaną na ścianie. — Zabił?! Co za pomysł? Kula wybiła otwór 5v ścianie. — Wielkości jajka — dokończyła Szep f~f' a zniknęła cała postać naturalnej wielkości Oszaleć można. Nikt nie zauważył wschodu słońca. Hamarab obejrzał uważnie dziurę w ścianie, przez kilka minut studiował niewyraźny zarys postaci, któ- ra zniknęła po strzale najstarszego syna. Festo siedział znowu w fotelu i wpatrywał się w tłum na schodach. Słońce rozjaśniło fresk, zniknęły tajemnicze półcienie. Rozjaśnione twarze ludzi na schodach nie wyrażały niczego. Nikt nie zauważył wypadku. Festo westchnął. — Co za nonsens — powiedział głośno "do ojca. — Tak, nonsens, absurd, wszystko w tym domu jest absurdalne. A najbardziej malo- widła. — Hamarab zbliżał się do ściany i odda- lał nie odrywając oczu od fresku. — Dzieło mistrza — mówił mrużąc oczy. — Chciałbym go poznać i porozmawiać z nim. — Zawołaj, może przyjdzie — Festo uśmiech- nął się. — Powinienem go przeprosić. — Przeprosić, co ty wygadujesz? — Zniszczyłem fragment jego dzieła. Zabi- łem portret, a może... .—-. zastanowił si§ — mo- że autoportret. — Jakże łatwo mądrzy ludzie tracą swoją mądrość. — Cytujesz Okos. — Ona najdłużej zachowa rozum. — A my? — Festo spoważniał. — Co z na- mi? — Głupiejemy z godziny na godzinę. — A więc zbiorowe szaleństwo. — Prawdopodobnie, bo jak to inaczej wytłu- maczyć — Hamarab gładził nieogolony pod- bródek i mówił: — kto buduje dom w krate- rze? Do najbliższej osady dwieście kilometrów. Gospodarze wyprowadzili się, pozostawiając meble, dywany, pościel, w szafach ubrania i suknie, w szufladach bielizna, na stołach wa- zony, kwiaty w donicach, w kuchni naczynia. Dlaczego ludzie opuścili ten dom? — Nie wiem — odparł zniecierpliwiony Fe- sto. — I dosyć tych rozważań. — Usiłuję zrozumieć. — Marnujesz czas. — Tego nie można tak zostawić. — To trzeba tak zostawić — Festo podszedł do ojca i powtórzył: — To trzeba tak zostawić. Odpoczęliśmy, pora ruszać w dalszą drogę. Zje- my -śniadanie i do widzenia. Zjedli śniadanie w kuchni. Asystowały im trzy postacie wymalowane między miedziany- mi rondlami, obojętne, wpatrzone w przestrzeń ponad głowami ludzi. Hamarab smarował ma- słem wielkie pajdy chleba, kroił ser, napełniał ciężkie filiżanki gorącą herbatą i mamrotał: — Jedzcie, moje dzieci, na zdrowie. Trzeba dobrze posilić się przed podróżą. Chleb smacz- ny, świeży. — Jeszcze ciepły — powiedział Fiatol —i ktoś upiekł chleb w nocy. — Absurd — rzekł ojciec — oczywisty; absurd. W tym klimacie pieczywo długo za- chowuje świeżość. — Jak długo? — zapytała Okos. — Dwa, trzy dni, tydzień czy może miesiąc? Oni opu- ścili ten dom przed rokiem. — Ty wiesz wszystko — Ferti położył dłoń na ramieniu żony. — Jak to obliczyłaś? — W bibliotece wisi kalendarz. Ostatnią kartkę zerwano przed dziesięcioma miesiącami. — A więc ONJ upiekli chleb — Hamarab odsunął talerz. —Są bardzo gościnni, niesamo- wicie gościnni. Kończcie śniadanie, za godzinę wyjeżdżamy. Ojciec zajął miejsce za kierownicą, tuż przy nim usiadł najstarszy syn, za nimi Ferti z żo- ną, po przeciwnej stronie — Okos i Fiatol, który, gdy mieli już ruszać, zawołał: — Zostawiłem w bibliotece swój sztucer! — Niczego nie należy zostawiać — Hamarab wyłączył motor. — A szczególnie broni. — Zaczekajcie, zaraz wrócę. Czekali dwie, może trzy minuty. Potem rozległ się huk wystrzału. Zanim wbiegli do wielkiego salonu, Fiatol wypalił cztery razy. — Patrzcie! — krzyczał. — Pięć strzałów w ścianę i zniknęło pięć postaci, czy to nie cu- downe! Dopiero teraz Okos wyszła z samochodu. Od pierwszego strzału minął kwadrans. Nie po- biegła za nimi. Czekała cierpliwie. Po upływie piętnastu minut zajrzała do salonu. Na dywa- nie leżał sztucer Fiatola. Przeszukała cały dom, wyglądając od czasu do czasu przez okna, by sprawdzić, czy wrócili do samochodu. Zniknęli wszyscy: i Hamarab IRO, i najstar- szy syn Festo, i jego piękna żona Szep, i syn średni Ferti, i Fiatol, najmłodszy z rodu IRO; dosłownie zniknęli, jak gdyby zapadli się pod ziemię albo utonęli w bezdennej studni. Posta- nowiła raz jeszcze przeszukać wielki salon. Mimo woli spojrzała na malowidło ścienne, na tłum postaci na schodach. Po pewnej chwili dostrzegła ślady po kulach i białe plamy, białe sylwetki po istotach, które stały na schodach, zanim rozległy się strzały. — Białe cienie — powiedziała. — Nic nie rozumiem — przetarła szkła okularów. — Pla- my ciemnieją... Znowu widać twarze tycłi, którzy zniknęli na fresku. Lecz to przecież twarze tych, którzy zniknęli w rzeczywistości,- Ten w fioletowej szacie to Hamarab, obok niego Festo i Szep, w, głębi Ferti i FiatoL Stoją w środkowej gru- pie. Okos podniosła sztucer i wycelowała w po- stać kobiety stojącej tuż przy Fertim. Usłysza- ła najpierw huk, a potem przyciszony gwar głosów. Otaczał ją tłum ludzi. Jedni wchodzili wolno po schodach, inni schodzili. Stała w gru- pie środkowej między mężem i Fiatolem. Ha- marab coś mówił, ale nie słyszała jego głosu. Z ruchu warg odczytała słowa: „Musimy cier- pliwie czekać, zrozumcie, musimy cierpliwie czekać'1! 1 Szczęście jak dziewka na nas wola niedługo w miejscu zostać chce, scałuje twoje włosy z czoła, odwraca się i dalej mknie. , (H. Heine) Wyspa szczęśliwych 1. EKSPERYMENTALNY, REJS Łódź podwodna o napędzie atomowym wy- ruszyła w podróż dookoła świata. Był to eks- perymentalny rejs. Droga wiodła z Wysp Kró- lowej Elżbiety, pod Biegunem Północnym do Cieśniny Beringa, Oceanem Spokojnym wzdłuż południka 170, do Nowej Zelandii i dalej wo- kół Antarktydy przez Atlantyk do Grenlandii. Trasa została podzielona na siedem etapów, o różnej długości. W międzynarodowej ekspedycji naukowej uczestniczyła siedmioosobowa ekipa naukow- ców oraz stu marynarzy i oficerów. Dowódz- two wyprawy powierzono Kanadyjczykowi. Komandor Astor Palmer, kapitan łodzi pod- wodnej, zanotował w dzienniku okrętowym: 10 czerwc'^. godzina 12.30 — Rozpoczynamy, rejs. Łódź wypłynęła z bazy bez najmniejszych zakłóceń. Polubiłem »Fantasie« od pierwszego spojrzenia. Miejmy nadzieję, że będzie to mi- łość odwzajettmiona. Profesor Piotr Kuczka kieruje pracami uczonych. Wielce sympatyczny człowiek. W specjalnej kabinie umieściliśmy medium Sintrę. fantastyczna kobieta. Pod każ- idym względem. ^Ostatnie dwa zdania skreślo- no.) Pełni rolę stacji odbiorczej, sygnały tele- patyczne przesyła zespół wybitnych telepato- logów z Centralnego Instytutu w Halifax. Pod- czas seansu kajuta Sintry jest hermetycznie zamknięta, drzwi zapieczętowane. Po raz pierw- szy Sintra odebrała telepatyczne rozkazy, gdy okręt przepływał pod biegunem północnym. Zadanie było proste: „Trzy zielone kwadraty położyć na trzech czerwonych kołach, następ- nie jeden z tych kwadratów przesunąć na biały trójkąt". Seans trwał dziesięć minut, profesor Kuczka przekazał przez radio wiadomość: „Po- lecenie wykonano bezbłędnie". Komandor Pal- mer otworzył butelkę szampana. — Proponuję dwa toasty — podał kieliszek Sintrze — za cudowną kobietę. — Zadzwoniło kryształowe szkło. — Nie wiem, czy panowie zdają sobie sprawę — mówił kapitan »Fanta- sie« — z konsekwencji przeprowadzonego eks- perymentu. Ludzie o zdolnościach telepatycz- nych wyeliminują radio. — Czeka nas j,eszcze daleka droga — prze- mówił profesor — stawiamy zaledwie pierwsze nieśmiałe kroki. Łączność satelitarna doskonale zdaje egzamin, niełatwo z nią konkurować. Te- lepatia nie wyeliminuje ani radia, anj telewizji, ale rozwiąże, mam nadzieję, szereg kłopotli- wych problemów. Umożliwi mianowicie nawią- zanie kontaktu w sytuacjach awaryjnych, w czasie zakłóceń atmosferycznych lub po pro- stu wtedy, gdy zawiodą tradycyjne środki łącz- ności. Wspomniał pan, kapitanie, o dwóch toa- stach — przypomniał uczony. — Zdobyliśmy pod wodą biegun północny. Nie pierwsi i nie ostatni, ale żacfen okręt pod- wodny nie osiągnął bieguna z kobietą na po- kładzie, l Sintra złożyła dłonie. / — Marynarze są przesądni/ — mówiła z u- śmiechem — kobieta nie jest mile widziana na okrętach wojennych. — Realizujemy zadanie jak najbardziej po- kojowe — komandor odstawił kieliszek. Zano- siło się na dłuższe przemówienie, zaledwie jed- inak otworzył usta, radiooperator zameldował: — Peryskopy dostrzegły na powierzchni mo- rza dryfujący statek pasażerski. — Czy wzywają pomocy? — zapytał ko- mandor. \ — Tak, wywiesili flagi SOS. — A radio? — Nie odebraliśmy żadnych sygnałów. — A ty? — kapitan zwrócił się do Sintry. — Do tej pory również nie odebrałam sy- gnałów. — Wypływamy na powierzchnię — zadecy- dował Palmer. Sześciu marynarzy pod dowództwem Drugie- go Oficera wdrapało się na pokład nieznanego statku. — Wspaniały wycieczkowiec — informował przez radio dowódca grupy rekonesansowej. — Jak dotąd nie spotkaliśmy ani jednej żywej istoty. Długość statku około dwustu metrów, szerokość dwadzieścia siedem. — Ludzie! — przerwał zniecierpliwiony ko- mandor. — Co z ludźmi? — Szukamy, panie kapitanie — odparł ofi- cer — setki kabin na trzech pokładach. To trochę potrwa. Wszędzie płoną światła. Windy, łączące piętra funkcjonują. Dotarliśmy do sze- rokiego korytarza, otwieramy kabiny. Nigdzie nie ma żywego ducha. Sporo tych kabin — głos oficera umilkł. Komandor przybliżył mikrofon do ust. >— Dlaczego nic nie mówisz? Co się stało? — Znaleźliśmy kota, panie kapitanie — rela- cjonował Drugi Oficer. — Spał w najlepsze na 139 łóżku. Eleganckie kabiny, luksusowe, przy każ- dej łazienka. W szafach ubrania, suknie. W ła zienkach przybory do golenia, kosmetyki Pro i szę o wsparcie ogniowe! — O co prosisz? — nie zrozumiał komandor, — O posiłki. Już prawie godzinę penetruje- my statek, a zbadaliśmy niewielki fragment. — Dostaniesz jeszcze trzydziestu ludzi, wy- starczy? — Tak jest, panie kapitanie. Oficer podzielił marynarzy na sześć grup, Działano systematycznie z wojskową sprawno- ścią, prowadząc jednocześnie poszukiwania w kotłowni, w przedziałach turbin, w kabinach hotelowych, w pomieszczeniach rekreacyjnych, W centrum zakupów, w restauracjach, w sali widowiskowej, w bibliotece, w kaplicy. — Energii elektrycznej dostarczają trzy tur- bozespoły — mówił Drugi Oficer. — Statek wyposażono w awaryjne zespoły motorowe. To nowy statek. Nie wiem, dlaczego wszyscy uciekli? — Uciekli? — zawołał kapitan lornetując statek z pokładu łodzi. — Co to znaczy, uciekli? W jaki sposób pasażerowie i załoga opuścili sta- tek? — Nie wiem — odparł oficer. — Łodzie i tratwy ratunkowe na swoich miejscach. W tej strefie od kilkunastu godzin nie było burzy, pogoda wspaniała, statek nie uszkodzony, nic nie rozumiem, w tajemniczy sposób zniknęło. prawie tysiąc ludzi. — Zabierz dziennik okrętowy — wydał roz- kaz komandor — zbadajcie jeszcze pomieszcze- nia oficerów. Powrót za pół godziny. — Komandorze — do kapitana podeszła Sin- tra w marynarskim skafandrze — odebrałam sygnał: „UWAGA — ROZPOCZYNAMY NA- DAWANIE DRUGIEJ SERII SYGNAŁOWĄ 140 — Wybrali odpowiedni moment — koman- dor wzruszył ramionami. — Zejdź do swojej kabiny — zdecydował. — Gdzie profesor? — Na rufie, razem z innymi obserwuje sta- tek. — Niech zajmie się swoją pracą. Musi zapie-= czętować kabinę. — A statek pozostawimy na łasce losu? — zafrasowała się Sintra. — Zawiadomię bazę na Aleutach — odparł kapitan — przyślą helikopterami ludzi, którzy wprowadzą tę łajbę do najbliższego portu. — Czy wszyscy zginęli? — Nie wiem. Przeszukamy morze w promie- niu kilkudziesięciu mil. Uspokojona Sintra zeszła do kabiny. Profe- sor Kuczka założył pieczęcie. Mniej więcej po upływie kwadransa zielone światełko powiado- miło uczonego o zakończeniu drugiego seansu. — Odebrałam obraz mapy Pacyfiku — mó- wiła Sintra, kładąc karton na biurku profeso- ra. — Te strzałki wskazują kierunek nowego kursu. — Na wschód! — wymruczał profesor.' — Cały czas była mowa o kierunku południowym. Pokażemy to kapitanowi. — Rejs eksperymentalny — skomentował komandor — próba sterowania okrętem pod- wodnym przy pomocy telepatii. Wkrótce przy- lecą tu helikoptery. Pomogą nam w poszuki- waniach, zajmą się statkiem, wtedy dopiero przystąpimy do wykonania naszego zadania. — Pod jaką flagą pływa ten statek? — zain- teresował się profesor. — Mimo najlepszych chęci nie odczytałem napisu. — „Wiking" — odrzekł kapitan. — Nowy „pasażer" norweski. Odbywał pierwszy rejs ze stoczni w Nagasaki na Hawaje. Zabrał pięciu- set pasażerów i czterysta dwie osoby załogi. 142 11 czerwca, godzina 8.00 — Intensywne po- szukiwania nie przyniosły żadnych wyników. Nie odnaleziono najmniejszych nawet śladów po zaginionych. Ludzie opuścili nagle statek, lecz nikt nie umie odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób to uczynili i dlaczego? Powołano specjalną komisją, która wyspecjalizowała się w badaniu podobnych wypadków. W okresie ostatnich trzech lat na Pacyfiku i Atlantyku odnaleziono siedemnaście opustoszałych i nie uszkodzonych statków. 11 czerwca, godzina 15.00 — Od siedmiu go- dzin płyniemy pod wodą ciągle na wschód. Pod nami Podmorskie Góry Cesarskie. Zbliża- my się do tak zwanego Rowu Aleuckiego. Sin- tra odbiera sygnały i prowadzi okręt niczym doświadczony nawigator. 11 czerwca, godzina 17.30 — Radar wykrył eskadrę łodzi podwodnych na głębokości czte- rystu metrów. Nadpływają z kierunku Nord- -Ost z dużą szybkością. Powiadomiłem Ośrodek Dyspozycyjny w Halifax, bazę na Alasce i ad- miralicję. Pojawienie się nieznanej podwodnej flotylli wywołało zrozumiałe zaniepokojenie. Otrzymałem rozkaz: „Jak najszybciej zidenty- fikować nieznane obiekty. Wysyłamy trzy hy- droplany". — Jak najszybciej zidentyfikować — ko- mandor podał depeszę Pierwszemu Oficerowi. — No, dlaczego pan do tej pory nie ustalił, z kim mamy zaszczyt? — Nie odpowiadają na moje wezwanie — odparł Oficer. — Wkrótce ich zobaczymy i za- pewne wtedy przedstawią się. — W tych stronach, w pobliżu Aleutów, nieznana eskadra łodzi podwodnych — koman- dor pochylił się nad ekranem radaru — dwie grupy po dziesięć sztuk. Co pan proponuje?^ — Wypłynąć na powierzchnię. — Słusznie, wypłyniemy — zgodził się ka- pitan — wkrótce nadlecą hydroplany. Trzeba natychmiast nawiązać z nimi łączność radiową. Kapitan przeszedł do kabiny Sintry. Odpo- czywała po kolejnym seansie. Profesor Kuczka tasował kolorowe karty i rozkładał je na stole. — Pasjans telepatyczny — powiedział do komandora. — Co nowego? — Oczekujemy nieoczekiwanych gości — ka- pitan usiadł na kanapie, ujął dłoń Sintry. — Dwukrotnie odebrałaś to samo polecenie: „pły- nąć w kierunku wschodnim"? — Tak, przekazano telepatycznie obraz ma- py północno-wschodniego Pacyfiku i rysunek naszej łodzi, przesuwającej się po czerwonej strzałce na wschód, wzdłuż Rowu Aleuckiego. — Rozmawiałem z ośrodkiem w Halifax — mówił komandor przeglądając szkice wykona- ne przez Sintrę. — Są zaskoczeni tymi rozkaza- mi. Dwukrotnie próbowali nawiązać z tobą kontakt, ale bezskutecznie. Program seansów nie przewidywał zmiany kursu na wschód. Zo- staliśmy wprowadzeni w błąd. — Sygnał wywoławczy był prawidłowy —¦ oświadczył profesor. — Jak zawsze odebraliś- my drogą radiową zaszyfrowaną wiadomość: „Rozpoczynamy kolejny seans. Ośrodek Dyspo- zycyjny Halifax. Przygotować Sintrę. Powo- dzenia". Do kabiny wszedł Pierwszy Oficer. — Łączność radiowa z hydroplanami nawią- zana — zameldował. — Przelecą nad nami za pięć minut. — Okręt do wynurzenia! Hydroplany wodowały w odległości kilometra od łodzi na niemal gładkiej powierzchni ocea- nu. W tym samym momencie wokół okrętu za- kipiała woda i z głębin morskich wypłynęła eskadra ciągle jeszcze nie zidentyfikowanych obiektów. Stalowe kadłuby odbijały promienie zachodzącego słońca. — Jesteśmy otoczeni ¦— stwierdził koman- dor. — Hydroplany już nie zdążą oderwać się od morza. Profesor Kuczka utrwalił na taśmie magne- tofonowej przebieg spotkania z Nieznajomymi: Czy mogliśmy przewidzieć te wydarzenia? Nie, tego nikt nie mógł przewidzieć. To prze- rastało ludzką wyobraźnię. Śniliśmy koszmarny sen, na próżno usiłowałem się obudzić, nie po- mógł zimny prysznic. Zamknięty we własnej kabinie odtwarzałem w pamięci minutę po minucie. Sintra odebrała telepatycznie rozkazy Nie- znajomych: „Będziesz łącznikiem między nami i ludźmi. Widzisz, rozumiesz, nie zadawaj pytań, nie py- taj, kim jesteśmy. Łódź opadnie na dno, heli- koptery zniszczymy, nie przerywaj, zabierzcie pilotów. Nie próbujcie uciekać, dogonimy". Komandor słuchał spokojnie, gdy Sintra umilkła, przemówił: — Powiedz im, że za kilka godzin będą mieli na karku Siódmą i Ósmą Flotę Pacyfiku, że bardzo dokładnie określiłem miejsce spo Łka- nia z „Wikingiem". Wytłumacz tym podwod- nym piratom, że natychmiast powinni nas uwolnić. Będzie to okoliczność łagodząca. Sintra przekazała słowa kapitana, po chwili otrzymaliśmy odpowiedź: „Jeżeli nie wykonacie naszych rozkazów, za- topimy okręt podwodny". Komandor powiedział do mnie: Nie mamy wyboru. Odpowiadam za życie załogi. Dałbym wiele, by odgadnąć zamiary tych drani. Dlaczego porywają ludzi? Dokąd ich zabierają? Jaki los spotkał pasażerów nor- weskiego statku? — Są bezwzględni — mówiłem szybko, bo czas naglił, dano nam zaledwie dziesiąć minut do namysłu. — Użył pan, kapitanie, określenia „piraci". Tradycyjni rozbójnicy morza zabijali łudzi, rabowali statki. Postępowanie tych jest krańcowo odmienne, pozostawili nie naruszony statek, w sejfach marynarze znaleźli pieniądze i klejnoty pasażerów, a więc nie ma mowy • rabunku. Zabierają ludzi i fakt ten niepokoi najbardziej. Gdyby Sintra mogła rozszyfrować intencje napastników. — Odbieram tylko polecenia i przekazuję wasze odpowiedzi. Tłumaczę otrzymywane sygnały telepatyczne, a słowa przeistaczam w strumień myśli. — Sintra przetarła palcami skronie — odczuwam lekki ból głowy. Oni powtarzają ultimatum — szeptała — grożą sta- ranowaniem naszego okrętu. Zapewniają, że ni- komu nie wyrządzą krzywdy, jeśli będziemy posłuszni. — Zastanawia opanowana do perfekcji umie- jętność prowadzenia rozmowy przy pomocy te- lepatii — odezwał się Pierwszy Oficer. — Od niedawna eksperymentujemy, usiłując rozwią- zać wiele problemów, a przede wszystkim praktyczne wykorzystanie zdolności telepatycz- nych, a oni... — porucznik zniżył mimo woli głos — oni znacznie wyprzedzili eksperymenta- torów. Kimkolwiek są, czytają w myślach Sin- try jak w otwartej książce. Komandor nadał sygnał SOS przez radio i „Fantasie" poczęła wolno opadać na dno oceanu. Na głębokości trzystu metrów łódź podwodna znieruchomiała. Potem usłyszeliśmy łoskoty, szumy, metaliczne dźwięki i przerywa- ne buczenie syreny. — Zbiornik opróżniony — mówiła Sintra, tłumacząc przekazywane informacje. — Za pół godziny możemy opuścić okręt. — Wyjść z łodzi podwodnej na dnie mo- rza!? — zawołałem zdumiony. — Stworzyliśmy sztuczną atmosferę — od- powiedziała Sintra. — Wasz okręt zawinął do podmorskiego portu. Witamy w mieście Tyx. Zachowajcie spokój, nie zagraża wam żadne niebezpieczeństwo. — Miasto Tyx? •— powtórzył kapitan. — Podmorski port? Cóż to znaczy? Nic nie ro- zumiem. — Między ścianami Rowu Aleuckiego — in- formowała Sintra — zbudowaliśmy podwodne miasto. Żyjemy w prawdziwym raju, z dala od waszej cywilizacji. Przetrwamy najgroźniejsze kataklizmy. — Porywacie ludzi — powiedział komandor. — Uszczęśliwiamy niektórych — tłumaczyła Sintra. — Jesteście wybrańcami losu. II. MIASTO TYX Kapitan postanowił pierwszy wyjść z łodzi, bo mimo powtarzanych zapewnień, iż nikomu nie spadnie włos z głowy, nie ufał mieszkań- com podmorskiego miasta. — Będę panu towarzyszył, komandorze — oznajmiłem. Gwałtownie zaprotestował, ale nie zamierzałem zmieniać swojej decyzji. Zrozu- miał, że nie ustąpię, i począł wspinać się po stopniach stalowej drabiny. Włożyliśmy lekkie skafandry nurków, butle z tlenem trochę krę- powały ruchy, ale ciągle jeszcze nie mogliśmy uwierzyć w atmosferę na dnie oceanu. Okręt kołysał się na niewielkim jeziorze. Pod sklepieniem ogromnej groty płonęły reflektory, rzucając niebieskie światło na podmorski port. Zabrałem ze sobą kota znalezionego na norwe- skim statku. Mrużył ślepia i oddychał. A więc istniała tu atmosfera. Komandor zdjął hełm i odetchnął głębiej. -— Ozon — stwierdził i uśmiechnął się do mnie. — Dużo ozonu. Mówili prawdę. Po trapie zeszliśmy na kwadratową platfor- mę. Powitał nas robot o tradycyjnych kształ- tach, biegle władający kilkoma językami. — Tłumacz gospodarzy — przedstawił się w języku francuskim. — Czy macie przy sobie broń? — zapytał po niemiecku, a gdy zaprze- czyliśmy, wyraził zadowolenie po rosyjsku, po czym przeszedł na angielski, mówiąc: — Niech wszyscy opuszczą okręt. Przedstawiciele mia- sta Tyx jąragną powitać gości. — I dodał po hiszpańsku: — Oczekują w sali audiencyjnej, mieszczącej się w tym pałacu — wskazał ni- klową dłonią budowlę wyobrażającą olbrzymią muszlę. — Wewnątrz znajdziemy zapewne perłę — szepnął komandor. — Albo Posejdona — odszepnąłem. Kot miauknął przestraszony czerwonym błyskiem. — Wyładowania elektryczne — wyjaśnił ro- bot niczego nie wyjaśniwszy. — Powtarzam: gospodarze oczekują wszystkich. Goście posilą się i odpoczną. — Chcę najpierw zobaczyć gospodarzy! — kapitan podniósł głos. — Zabraliśmy w podróż dwie skrzynie ładunków wybuchowych, prze- znaczonych do rozbijania lodowych przeszkód. W każdej chwili możemy wywołać eksplozję. Robot przez kilkanaście sekund nadawał ostrzeżenie komandora. — Wtedy zginą gospodarze i goście — prze- tłumaczył odpowiedź. — To lepsze od powolnego konania w tycK podwodnych jaskiniach — odrzekł komandor. Podziwiałem jego zimną krew i odwagę. — Dobrze — oświadczył robot. — Chodźcie za mną, poznacie gospodarzy, pokażemy wam, jaskinie, a potem nastąpi ciąg dalszy. Muszla rozchyliła swoje brzegi i po szerokich schodach wkroczyliśmy do sali powitań. Wy- znam szczerze, iż wygląd gospodarzy rozcza- rował mnie. Spodziewałem się potworów, zoba- czyłem pogodnie uśmiechnięte tworze przystoj- nych mężczyzn i uroczych kobiet. Zieleń ory- ginalnych strojów pięknie kontrastowała z kar- minowymi ścianami. Stąpaliśmy wolno po wzo- rzystych dywanach, prowadzeni przez robota. — Witamy w mieście Tyx — przemówili go- spodarze nie otwierając ust. Robot milczał, więc skąd płynął ten głos? — Już odbieracie nasze myśli — wyjaśnił wysoki mężczyzna i podszedł do nas. — Jestem ojcem podmorskiej rodziny, nazywają mnie Hor. Wymieniliśmy swoje nazwiska. Komandor, uzupełnił informacje: — Profesor Kuczka kieruje pracami zespołu naukowców, uczestniczących w eksperymental- nej podróży „Fantasie". — Cenimy bardzo uczonych — odparł Hor. —* Wiele im zawdzięczamy. Z ich pomocą zbudo- waliśmy podmorskie miasto. Najchętniej goś- cimy mądrych ludzi. — Najchętniej porywacie — komandor nią bawił się w dyplomację. — Cóż to słowo oznacza? — zapytał Hor. i sam sobie odpowiedział: — Stwarzamy nau- kowcom najdogodniejsze warunki do prowa-! dzenia prac badawczych. Wykorzystujemy rę- 149 zultaty tych badań. Nauka i technika stale słu- żą temu miastu. — Ilu uczonych było na statku „Wiking"? — tym razem ja zadałem pytanie. — Kilku — odparł Hor. — Ale zabraliście wszystkich pasażerów i ca- łą załogę. — Każdy człowiek jest mile widziany w mie- ście Tyx. , — Kobiety, dzieci? — Oczywiście. Trwa rozbudowa miasta, Obecnie liczy prawie osiem tysięcy mieszkań- ców. Pragniemy uszczęśliwić jak największą liczbę ludzi. — A kim wy jesteście? Skąd przybyliście? — dopytywałem. — Kiedy powstało to miasto? — Byliśmy kiedyś ludźmi — odrzekł Hor milcząc. Czytałem w jego myślach. — Dawne czasy, nikt nie pamięta początku. Żyjemy teraź- niejszością i przyszłością. Czas przeszły szybko znika z naszej pamięci. Dlatego mogę odpo- wiedzieć tylko na pierwsze pytanie. Jesteśmy istotami szczęśliwymi i organizatorami szczęś- cia dla innych. Przyjrzyjcie się uważnie twa- rzom mieszkańców Tyx. Porozmawiajcie ,z ni- mi. Nikt nie tęskni za lądem. — A przecież pozostawili w swoich krajach rodziny, najbliższych — przypomniałem. — Żyją tutaj wśród najbliższych, otoczeni wielką, coraz większą rodziną — Hor uśmiech- nął się. — Wasi przyjaciele są głodni i sprag- nieni, strudzeni podróżą, zmęczeni ciasnotą po- mieszczeń okrętu podwodnego. Przygotowano wam wygodne pokoje, wyprowadź ludzi z łodzi. Niech odetchną. — Odetchną, gdy wypłyną na powierz- chnią — komandor jeszcze walczył — gdy wró- cą do swoich domów. — Wasze postępowanie jest niezgodne z ogólnoludzkimi prawami. To pospolity gwałt. — Nie mamy czasu na perswazje. Zresztą reprezentujemy skrajnie różne mentalności. Ludzie są podejrzliwi, nieufni, zazdrośni, lęk- liwi, bezlitośni, nie dowierzają sobie, a co tu dopiero mówić o wzbudzeniu ufności do nas? Niewiele moglibyśmy zdziałać metodami kon- wencjonalnymi, usiłując przekonać mieszkań- ców lądów o słuszności poczynań mieszkańców podmorskiego świata. Poprzestają na tych wy- jaśnieniach — kończył Hor. — Spełniliśmy twoje żądanie. Teraz załoga i' pasażerowie opu- szczą okręt. Podczas wymiany myśli zabezpie- czyliśmy skrzynie z materiałem wybuchowym. Roboty wyniosły je z łodzi. Dobrze znamy skłonność ludzką do samozagłady. Raz jeszcze zawdzięczacie nam życie. — Hor odwrócił się i otoczony grupą dostojników wyszedł z sali audiencyjnej. Wróciliśmy do łodzi w nie najlepszych hu- morach. Komandor opowiedział o pierwszym spotkaniu z gospodarzami miasta. — Nie poddam się! — zawołał. — Nie wol- no zrezygnować z najmniejszej szansy odzy- skania wolności. To szaleńcy, do diabła z ich podwodnym szczęściem i izolacją od całego świata. Do diabła! — powtórzył wzburzony. — Trzeba dalej pertraktować, uśpić ich czujność i wykorzystać moment nieuwagi. Banda pira- tów i maniaków. — Dobrze zorganizowanych maniaków — odezwał się Drugi Oficer. — Mamy doskonale lornety, z wieży okrętu obejrzałem dokładnie port i widoczne w oddali miasto. Kilkupozio- mowe ulice, liczne tarasy, główna aleja biegnie tuż nad szczeliną Rowu, dostrzegłem wejścia do tuneli wykutych w podwodnych skałach. Roboty wykonują najcięższe prace. Na prze- ciwległym brzegu jeziora port łodzi podwod- nych, doki pływające i dźwigi. Tam najwięcej robotów. — A ludzie? — spytała Sintra. — Widziałem również ludzi — odparł ofi- cer — kierowali pracą maszyn. Pogodni, uśmiechnięci. Zadziwiające, te istoty stale uśmiechają się i często słychać głośny śmiech. — Zaprogramowana wesołość — powiedzia- łem, nie zdając sobie sprawy, jak bliski byłem prawdy. — Śmiech w tym podmorskim mieś- cie należy do dobrego tonu. — Smutek surowo wzbroniony. — Koman- clor był wściekły. — Jakim cudem wprowadzili nasz okręt do tej groty? — Śluzami, jak sądzę. — Pierwszy Oficer podał kapitanowi szkic. — Zadałem sobie tro- chę trudu, wspólnie z okrętowym komputerem obliczyliśmy hipotetyczne położenie łodzi i dro- fę, jaką przebyła pod wodą. Niech pan spojrzy, omandorze. Przyholowano okręt do zbocza góry i tunelem wprowadzono do pierwszej ślu- zy wypełnionej wodą, a potem do drugiej i co- raz niżej aż do jeziora. Nie wiem, czy wyrażam się jasno. — Mów dalej — wymruczał kapitan. — Co to za góra? — Pięć siódmych znajduje się pod wodą — o'drzekł Pierwszy Oficer — dwie siódme sterczą nad powierzchnią morza jako jedna z wysepek Aleutów w pobliżu 180 stopnia długości geo- graficznej wschodniej. — A co on bajał o sztucznej atmosferze? — przypomniał kapitan. — Koloryzował — włączyłem się znowu do rozmowy. — Delikatnie mówiąc, koloryzował, a może robot źle przetłumaczył myśli Hora? — Tak. — Komandor raz jeszcze spojrzał na szkic — te obliczenia trafiają do przekonania. W każdym bądź razie to nie bagatelka zbudo- wać miasto pod morzem, we wnętrzu góry. — Natura dopomogła budowniczym — po- wiedział Drugi Oficer. — Woda wyżłobiła gro- ty, tunele. Oni przyszli do gotowego. — Nie pomniejszajmy zasług mieszkańców! miasta Tyx — wystąpiłem w roli obrońcy. — Mają genialnych inżynierów i budowniczych. — Uprowadzonych ze statków — dokończył Kapitan. — Wykorzystują cudzą mądrość. Gdzie ukryli pasażerów „Wikinga"? Musimy ich od- naleźć. Pomyślałem, czy zadania te nie przerastają naszych skromnych możliwości. Pilnie strzeżo- ny okręt nie będzie mógł wydostać się bez po- mocy zewnątrz. Kamery telewizyjne obserwo- wały każdy nasz ruch. Po krótkiej naradzie zapadła decyzja: komandor oznajmi gospoda- rzom miasta, że załoga opuści „Fantasie", jeśli zostaną spełnione następujące żądania: 1. grupa uczonych i oficerów otrzyma po- zwolenie na zwiedzenie miasta, oraz 2. na odwiedzenie pasażerów norweskiego statku 3. przeprowadzimy kilka rozmów z dowolnie wybranymi mieszkańcami Tyxu 4. Hor poinformuje naszą delegację o swoicfi zamierzeniach. Robot wprowadził jedenastoosobową grupę do sali powitań. Hor zjawił się wkrótce w to- warzystwie swoich doradców. Tym razem go- spodarze wystąpili w1 różowych kostiumach. „Piękno — zdaniem Tomasza z Akwinu — wy- maga spełnienia trzech warunków: pierwszym jest pełnia czyli doskonałość, to bowiem, co ma braki, jest już przez to samo brzydkie; dru- gim jest właściwa proporcja czyli harmonia; trzecim zaś blask, dlatego też rzeczy, które ma- ją błyszczącą farbę, nazywane są pięknymi." Stroje dworzan Hora spełniały tylko trzeci^ warunek. Błyszczały, obcisłe trykoty nie były estetyczne. Sintra przedstawiła nasze kategoryczne żąda- nia. Hor odpowiedział: — Spełnimy życzenia sympatycznych gości. Sam wystąpię w roli przewodnika. Zwiedzimy razem miasto, a potem odwiedzicie pasażerów „Wikinga". No i porozmawiacie z wybranymi przez siebie mieszkańcami Tyxu. Opowiem wam również, co zamierzamy uczynić z pasa- żerami norweskiego statku. Oni zresztą sami zadecydują o swojej przyszłości. Zadowoleni? — Przedwcześnie mówić o zadowoleniu — odparł komandor. — Nie traćmy więc czasu. Hor przywołał robota, który sprawdził po- jazd, bezszelestnie poruszający się autokar bez dachu. — Wygodne fotele — pochwaliłem, a Hor podziękował uśmiechem. — Piękna, słoneczna pogoda — powiedziała Sintra. — Czy to możliwe, by promienie sło- neczne docierały do samego dna oceanu? — Nędzna imitacja słońca — wymruczał Drugi Oficer. Na szczęście Hor, zajęty rozmową z kapitanem, nie próbował rozszyfrować kry- tycznej opinii. W tym momencie uświadomiłem sobie, że podczas pierwszej audiencji porozu- miewaliśmy się z Horem bez słów. Należało za- tem zachować jak najdalej posuniętą ostroż- ność i nie zdradzać przedwcześnie swoich my- śli. Autokar tymczasem sunął wolno główną uli- cą. Przechodnie pozdrawiali Hora, uśmiechali się do nas. Miasto przypominało do złudzenia dawną stolicę Inków w Andach. Mimo woli powiedziałem: — To wierna kopia Macchu Picchu. — Słusznie — zgodził się Hor. — Niektóre dzielnice budowano według projektu peruwiań- skiego architekta. Domy wzniesiono na kilku- nastu tarasach. Piętrowe i dwupiętrowe bu- dynki przylegają do siebie, z domu do domu można przechodzić bez najmniejszych prze- szkód, albo przez kwadratowe przedsionki, al- bo przez niewielkie podwórze, bądź też po pro- stu przez zawsze otwarte drzwi. Jest to właś- ciwie jeden dom złożony z czterech tysięcy mieszkań, rodzinny dom szczęśliwych istot. — Przedsionek raju —¦ zażartował koman- dor. — Skoro są szczęśliwi — usiłowałem na- prawić błąd kapitana, lecz Hor czytał w myś- lach i z coraz większą łatwością przekazywał swoje myśli. — Tak. W pewnym sensie to przedsionek raju. Porozmawiajcie z nimi. Zatrzymał autokar, wysiedliśmy na prosto- kątnym placu. Nagrałem dwie rozmowy prze- prowadzone z przypadkowo spotkanymi prze- chodniami, z kobietą i mężczyzną. W roli tłu- macza wystąpił robot. — Kim jesteś? — zapytałem mieszkankę miasta Tyx. — Czym się zajmujesz? — Jestem żoną i matką — odparła i odsła- niając brzuch dodała: — spodziewam się pią- tego dziecka. Nasza rodzina stale powiększa się. — Pytam o twój zawód. — Mój zawód: rodzić dzieci — odpowie- działa patrząc mi prosto w oczy. — A jak wypełniasz czas oczekując na dzie- cko? — Zajmuję się dziećmi, domem. — No i mężem — wtrącił niepoprawny ko- mandor. „ — Męża kocham — odrzekła. — Kochanie należy więc do twoich obo- wiązków, czy tak? — zapytał kapitan. Spojrzałem na niego z wyrzutem. Nie po- winien w ten sposób prowadzić rozmowy. Ale kobieta nie obraziła się. Pytanie rozbawiło ją. — To mój pierwszy obowiązek — mówiła chichocząc. — I przywilej. Miłość przecież uszczęśliwia. Tyx to miasto szczęścia i radości. — Ile masz lat? — spytał niedyskretny ko- mandor. — Trzydzieści — odrzekła. « i— Gdzie urodziłaś się? — Nie pamiętam dnia swoich urodzin. — A twoi rodzice? 5— Nikt nie pamięta minionych lat. — Bardzo wygodne — wymruczał koman- dor. Kobieta odeszła, nawiązaliśmy 'dialog z męż- czyzną, który przechadzał się po placu. — Nad czym tak dumasz? — zadałem pier- wsze pytanie. — Jak rozśmieszyć moich przyjaciół. Należę 'do zespołu, który zabawia rodzinę. Do mnie należy wymyślanie dowcipów, układam wesołe piosenki i biorę udział w przedstawieniach ko- micznych. — Posiwiałeś przy tej pracy — zauważył złośliwie kapitan. — Mam pięćdziesiąt lat. — Nie tęsknisz za ojczystym krajem? — Nie rozumiem. Przecież stąpam po ulicach rodzinnego miasta. — Przybyłeś tutaj z innych stron — kapitan był konsekwentny, ale bezskutecznie usiłował wzbudzić wspomnienia. — Nie wiem, skąd przybyłem. Moja pamięć nie sięga w zamierzchłą przeszłość. Żyję w tym cudownym mieście od wielu lat, być może urodziłem sie tutaj. — Najważniejsze są Swa czasy — powie- działem. — Teraźniejszy i przyszły. — Tak, tak — ucieszył się. — Te dwa czasy śą rzeczywiście najważniejsze. — Dzięki temu przeświadczeniu nie tęsknisz. — Nie rozumiem. Robot powtórzył moje słowa. — Nie rozumiem, oo to tęsknić.- Podziękowaliśmy za rozmowę. — Zajrzyjcie do jednego z domów — za- proponował Hor. Komandor wybrał piętrowy budynek na naj- wyższym tarasie. Przed domem krzepki sta- ruszek bawił się z dziećmi. Ujrzawszy Hora i nieoczekiwanych gości, przerwał zabawę. — Czy zechcesz pokazać nam swój dom? — spytałem, tym razem w roli tłumacza wystą- piła Sintra. — Całe miasto? — zdziwił się starzec. — Nie, ten budynek, w którym mieszkasz, — Wejdźcie, bardzo proszę. Spędziliśmy pół godziny w domu mędrca. Tak go przynajmniej przedstawił Hor. Posta- nowiłem zmienić taktykę i rozpocząłem od komplementu: — Pięknie i nowocześnie urządzone miesz- kanie, można powiedzieć: z europejską elegan- cją! Gościłem niedawno u mego brata w Pa- ryżu. Zajmuje z rodziną willę w Lasku Buioń- skim, granatowe sufity i niebieskie ściany, bia- łe meble. Paryska moda dotarła do podmor- skiego miasta. Starzec milczał. — Miasto Tyx wybudowano we wnętrzu gó- ry, której wierzchołek tworzy wysepkę archi- pelagu aleuckiego — mówiłem, obserwując uważnie gospodarza — Aleuty, wyspy na za- chód od Alaski. Słyszałeś na pewno o Ameryce, o Europie, Azji, Australii, o Arktyce i Antar- ktydzie, o Afryce, o rodzinnym domu — Ziemi, planecie ludzi? Mędrzec westchnął, uśmiechnął się, po czym wymieniwszy spojrzenia z Horem, przekazał Sintrze swoją odpowiedź: — Słyszałem. — Zachowałeś zatem pamięć swojej prze- szłości. — Ziemia i wymienione przez ciebie konty- nenty to teraźniejszość. — Czy pamiętasz, z iakiego pochodzisz kra- ju? — Nie chcę pamiętać. — Dlaczego? — Nic nie powinno zakłócać spokoju miasta Tyx i szczęścia jego mieszkańców. — Izolację od świata nazywasz szczęściem? — Człowiek tylko z samym sobą żyje w zu- pełnej harmonii. — To bodajże Schopenhauer, ale wiemy, że człowiek nie zawsze żyje ze sobą w harmonii, a w harmonii z innymi osiąga większe szczęś- cie. — Niezależność uszczęśliwia — rozwijał myśl filozof — a tylko samotni są niezależni. — Wiemy z doświadczenia — argumentowa- łem — że zależność może uszczęśliwić, niektó- rzy, tam na powierzchni, powiadają, że tylko w obcowaniu z ludźmi człowiek odnajduje swo- ją naturę, staje się silniejszy, rozwija swój in- telekt, żyje głębiej, pełniej, świadomiej. <— I dlatego stworzyliśmy Rodzinę. — Te wspólnoty zrywające z całym świa- tem — odparłem — są bardzo modne. Nie tak dawno doszło do straszliwej tragedii w dżun- gli brazylijskiej. — Nie zerwaliśmy z całym światem, chodź- cie! Starzec wprowadził nas do sąsiedniego poko- ju, rozsunął zasłonę. Zobaczyliśmy kilkanaście ekranów i pulpit sterowni. — Dzięki satelitom stacjonarnym odbieramy obrazy z lądów i oceanów — tłumaczyła Sin- tra. — Widzimy, słyszymy i rozumiemy. — Dobrze zorganizowany wywiad — po- chwalił komandor. — Umożliwia przeprowa- dzenie akcji, ofiarami których padają niewinni ludzie. To gwałt. Odbieracie ludziom pamięć, uszczęśliwiacie na siłę. — Mieszkańcy tego miasta są naprawdę szczęśliwi — przekonywał filozof. — Od rana do nocy weselą się, a w nocy ulice rozbrzmie- wają śmiechem. — Spełnijcie następne życzenie — przypo- mniałem — Żądanie! —; poprawił komandor. — Chce- my zobaczyć pasażerów norweskiego statku i porozmawiać z nimi. — Odpoczywają w wielu domach — infor- mację przekazał Hor — są gośćmi mieszkań- ców miasta Tyx, — Zaprowadźcie nas do najbliższego gościn- nego domu — prosiłem.— Spełnijcie obietnicę. Hor d. trzymał słowa. Nawiązaliśmy bezpo- średni kontakt z trzema pasażerami „Wikin- ga". Siedzieli właśnie przy stole, spożywając obiad w towarzystwie gospodarzy. — Komandor Palmer — przedstawił się do- wódca okrętu podwodnego. Norwegowie znieruchomieli. — Widzieliśmy wasz statek dryfujący na oceanie, w czasie poszukiwań zostaliśmy naj- pierw otoczeni przez pirackie łodzie, a potem znaleźliśmy się tutaj. Obecnie pertraktujemy. Pan chciał coś powiedzieć. Jeden z Norwegów, młody, dwudziestoletni człowiek wybuchnął śmiechem. Czekaliśmy, aż uspokoi się. Przemówił wreszcie, z trudem ła- piąc oddech: — O czym on gada? Pirackie łodzie! Dryfu- jący statek! To nowy żart, jeszcze jedna oka- zja do świetnej zabawy! No mów, opowiadaj. Podobnie zareagował drugi Norweg, męż- czyzna w średnim wieku. Obaj biegle mówili po angielsku. — A pan? — zwróciłem się do najstarsze- go. — Pan również już zapomniał o statku, o Norwegii? — Nie zapomniałem — oświadczył, odsuwa- jąc nietkniętą potrawę. — Oni narkotyzują porwanych ludzi. Piłem tylko czystą wodę. Wreszcie usłyszeliśmy prawdę. Spojrzałem na uśmiechniętego Hora, który wymieniał my- śli z gospodarzami. Młodzi Norwegowie chi- chotali. Najstarszy wstał i ująwszy moją dłoń, prosił: — Nie zostawiajcie mnie w tym piekielnym mieście. Toż to Hades, Tartar. Zabierzcie nas jak najszybciej. — Wracamy razem na pokład okrętu — zde- cydował komandor. Hor nie zareagował. — Pragniemy teraz usłyszeć — mówił kapitan, co zamierzacie uczynić z pasażerami norwes- kiego statku. — Pozostaną z nami — odparł Hor, tłuma- czyła Sintra. — Stale powiększamy Rodzinę, ktokolwiek zobaczył miasto Tyx, nigdy nie za- tęskni do starego świata. Wycofaliśmy się z „gościnnego domu" za- bierając Norwegów. Młodzi, odurzeni niezna- nym narkotykiem, zaśmiewali się do łez. — Pierwszorzędna zabawa. Prawdziwy cyrk! — wołali na przemian. — Kim jest ten smutny pan? — Waszym rodakiem — mówiłem, otwiera- jąc drzwi autokaru — wchodźcie, zobaczycie prawdziwą łódź podwodną o napędzie atomo- wym. — Do portu! — zawołał komandor i wyją- wszy z torby granat, pokazał go Horowi, sto- jącemu na tarasie. — Znasz na pewno działa- nie tej broni. Zapraszam serdecznie na pokład ¦„Fantasie". — Hor pobladł, rozglądał się do- okoła szukając pomocy. — Szybciej! — kapi- tan odbezpieczył granat. Hor posłusznie wszedł do autokaru. Pierwszy Oficer zajął miejsce au- tomatycznego kierowcy. Samochód ruszył. Pora była najwyższa, mieszkańcy miasta Tyx wy- biegli ze swoich domów. Oddział robotów, ma- szerował główną ulicą. Okręt podwodny wypłynął na powierzchnię. Hor w trosce o swoje życie podporządkował się woli kapitana. Był nieocenionym zakładni- kiem. Powstrzymał swoich wyznawców przed interwencją, zmusił do wykonania rozkazów; komandora. W admiralicji przesłuchano taśmę magneto- fonową nagraną przez profesora Kuczkę. Ad- mirał rozmawiał osobiście z Horem, który zre- zygnował nagle z pośrednictwa Sintry i począł mówić po hiszpańsku. I Czternastego czerwca trzy eskadry okrętów, podwodnych zaatakowały miasto Tyx, jedno- cześnie brygada spadochroniarzy opanowała wyspę. Komandosi otworzyli śluzy. Sforsowano wszelkie zapory broniące dostępu do miasta, W kilka godzin po bezbłędnie przeprowadzonej operacji rozpoczęto ewakuację ludzi porwanych przez Hora. — Nieszczęście, nieszczęście — lamentował tym razem po angielsku. — Wybrańcom, losu Odbieracie prawdziwe niebo. Łódź podwodna „Fantasie" wyruszyła w dal- szą, tak nieoczekiwanie przerwaną podróż. 20 lipca, godzina 9.00 — notował w dzien- niku okrętowym kapitan. — Przed nami Cieś- nina Drake'a. Zbliżamy się do Antarktydy. 24 lipca, godzina 11.00 — Płyniemy w kie- runku wysepki Half Moon. Przed laty prowa- dziła tu badania argentyńska stacja Taniente Camara. Odbieramy programy telewizyjne z po- łudniowej Ameryki i z Nowej Zelandii. Toczy się proces Hora i jego kilkunastu entuzjastów. Obrona żąda przeprowadzenia badań psychia- trycznych. W mieście Tyx pracuje międzyna- rodowa komisja. Hor odmawia odpowiedzi na wiele pytań. Eksperci próbują odtworzyć wy- padki poprzedzające budowę miasta. Wiele problemów czeka na rozwiązanie. Pirackie ło- dzie podwodne budowano w stoczni podmor- skiego miasta. W jaki sposób powstały te stocz- nie? Jak zdobywano materiały budowlane? Kto skonstruował roboty? Kto je programował? Jak uruchomiono seryjną produkcję? Umiejętność przekazywania myśli przez Hora, jego wyjąt- kowe zdolności telepatyczne stały się przed- miotem szczególnego zainteresowania. Uczeni wysłali petycje do władz sądowych. Propono- wano, by Hor odpowiadał z wolnej stopy. Au- torzy listu uzasadniali swoją prośbę koniecz- nością przeprowadzenia wielostronnych badań człowieka, który zbudował podmorskie miasto i usiłował uszczęśliwiać ludzi, niszcząc Czas Przeszły. „Istota ta — pisali — dysponowała szczególnego rodzaju siłą, by nie powiedzieć, nadludzką mocą i zdumiewającymi możliwoś- ciami realizowania swoich obłąkanych planów, Dla dobra nauki należy uczynić wszystko, by, • wyjaśnić tę sprawę do końca." 24 lipca, godzina 14.30 — Zwiedzamy wy- sepkę Half Moon. W miejscu starej stacji wzniesiono nową. Pod aluminiową czaszą u- mieszczono laboratoria i budynki. Podobną sta- cję widzieliśmy na wulkanicznej wyspie De- ception. W czasie Drugiej Wojny była kryjów- ką niemieckich łodzi podwodnych. 24 lipca, godzina 15.00 — W czasie seansu telepatycznego, który przekazywał Ośrodek w Halifax, Sintra zemdlała. Rozmawiałem z nią gdy tylko odzyskała przytomność. Prag- nie ©dpocząć. 24 lipca, godzina 17.00 — Poznałem kierow- nika stacji antarktycznej na wyspie Half Moon. Ten człowiek jest zadziwiająco podobny do Hora. Fantastyczny zbieg okoliczności, czy też 25 lipca prasa, radio i telewizja poinformo- wały o tajemniczym zaginięciu w lodach An- tarktydy podwodnej łodzi atomowej „Fanta- sie". Nieszczęście za to, gdy zawita, serdeczny ma dla ciebie wzgląd, rozgości się, o czas nie pyta, z robótką w łoża siada kąt. (H. Heine Lamentationen. Przekład Z. Jachimeekiego) Ale Chateaubriand pociesza: „Nie stać nas nawet na to, by długo być nieszczęśliwymi". Oczy ^ Bontis rozkoszował się własnym" prawieniem. Easkawe niebo sprawiło, że Ziemia rodziła w nadmiarze i dzięki temu nadmiarowi można było wybudować nowy, trzypiętrowy dom z werandami i tarasami. Bontis mówił: „nasza rezydencja" i cieszył się jak dziecko, gdy uro- czyście rozpalono ogień w kominku na parte- rze. Boritis mówił: „Święty ogień oczyszcza po- wietrze. To lepsze od święconej wody". Ognisko rozpalono przed dwoma laty, ale farmer codziennie o świcie wdrapywał się na strych. Sprawdzał, czy dach nie przecieka, spo- glądał przez okrągłe okienko, zachwycał się zielenią kilku tysięcy drzew owocowych i żół- tymi polami pszenicy, których nie można było ogarnąć wzrokiem, ginęły za horyzontem. Bon- tis marzył o wzniesieniu wysokiej wieży, co najmniej trzydziestometrowej. Sąsiedzi wzru- szali ramionami, a farmer zacierał dłonie i mó- wił: „Postawię latarnię morską, do morza da- leko, więc to będzie latarnia lądowa, oświetli autostradę. Ze szczytu takiej wieży widać po- łowę świata. Lubię rozległe przestrzenie". [W wolnych chwilach rysował wieże, latar- nie, baszty. Szkice pokazywał później architek- itowi i godzinami, najchętniej przy kuflu piwa, 'dyskutował o swoich projektach. Po południu farmer- drzemał na tarasie Dzieci bawiły się w ogrodzie sąsiadującym z sadem. Trzech chłopców i dwie dziewczynki. Korpulentna żona Bontisa, Katarzyna, pisała na werandzie wiersze. Zawsze o tej porze, za- wsze w tym samym miejscu. Jeden wiersz w ciągu siedmiu dni. „W piątek — mówiła do. przyjaciółek — spływa na mnie natchnienie. Mąż drzemie na tarasie, dzieci bawią się w o- grodzie, a ja tworzę. Wieczorem na dobranoc czytam wiersz dzieciom, Najmłodszy, pięcio- letni Christian, woli bajki, siedmioletnia Anna chętnie słucha, dziewięcioletni Dawid ziewa, jego brat-bliźniak Filip dłubie w nosie, a naj- starsza, Sabina, udaje zainteresowanie" Pani Bontis westchnęła. Zazwyczaj dziecięce głosy wprowadzały ją w trans, A dzisiaj, a te- raz, w tej chwili było bardzo cicho. Co za zdu- miewająca cisza? Zaniepokojona zeszła z we- randy. Dzieci bawiły się w aitanie. — Nowa gra? — zapytała widząc, że podają sobie z ręki do ręki błyszczącą kulkę. — Wy- tłumacz mi, Sabino, na czym polega ta zaba- wa? — Christian znalazł oko — oświadczyła naj- starsza córka — a Dawid drugie. — Znaleźliśmy dwa oka! — zawołał Chri- stian. — Dwoje oczu — poprawiła matka i roze- śmiała się. — Czy można zgubić oko? Pokaż- cie te kulki. — To nie kulki — oburzyła się Anna. — Chłopcy znaleźli prawdziwe oczy. Jedno leżało pod jabłonią, drugie w trawie. — Sztuczne oko — wyszeptała Katarzyna. — Dwoje sztucznych oczu — przypomniał Christian i podał matce drugie oko — Można zgubić jedno sztuczne oko — my- ślała głośno żona farmera — ale kto nosi dwo- je sztucznych oczu?- Czyżby zadziwiający przy- padek sprawił, że dwoje ludzi zgubiło w na- szym ogrodzie... — Tu nie było żadnych ludzi — przerwał ©awid. — Te oczy nie są sztuczne. One patrzą. — Moje.dziecko, co ty wygadujesz? — Patrzą! — upierał się chłopiec. — Przyj- rzyj się dobrze, teraz patrzą na ciebie. Pani Bontis podniosła dłoń. Farmer usłyszał krzyk żony, podszedł do balustrady i zawołał: — Co się stało? Kto krzyczał? — Mama — wyjaśniła Anna. — Mama krzyknęła i zemdlała. Znaleźliśmy prawdziwe oczy. Chodź i zobacz. — Fantastyczna robota! Cudowne! — entu- zjazm optyka był szczery. Wezwany telefonicz- nie przez Bontisa, uważnie oglądał oczy przez lupę. — Zupełnie jak żywe — przyznał. — Nic dziwnego, że twoja żona przestraszyła się. — One patrzą — odezwał się Filip. — One patrzą i widzą — uzupełnił Dawid. — Sztuczka techniczna — tłumaczył optyk. — Źrenice reagują na światło, spójrzcie, gdy zbliżam do nich lampkę, zwężają się, a w cie- niu rozszerzają. Genialne! Stąd to wrażenie, że patrzą jak prawdziwe oczy. Artystyczna robo- ta, technika na wysokim poziomie. Wiem, że europejskie zakłady optyczne eksperymentują od wielu lat i wreszcie rozwiązano problem, nie odróżnisz teraz sztucznego oka od żywego. I powiadasz, że dzieci znalazły je w trawie? — Znalazły — przytaknął farmer — czy można zgubić sztuczne oko? — Wszystko można zgubić — optyk odłożył lupę. — Zastanawia tylko... — umilkł zakłopo- tany. — Mów, co zastanawia! — Kto gubi dwoje sztucznych oczu __ do- kończył optyk. — Niewidomy — odpowiedziała Sabina. __ Wstydził się swojego kalectwa. Przechodził tę- dy wczoraj, psy szczekały w nocy, ktoś g« prowadził, nie zauważył drzewa, niewidomy uderzył głową o pień i sztuczne oczy wylecia- ły- — Takie oczy — rzekł optyk — kosztują masę pieniędzy, a on nie szukał, nie zajrzał do domu, by poprosić twojego ojca o pomoc? — Może miał zapasowe — poddała Anna. — Mało prawdopodobne. — Optyk kręeił głową, oglądając oczy leżące na stole. — Dziw- ne, bardzo dziwne, która godzina? — Piąta — poinformował farmer. — Zjesz z nami podwieczorek. — Z przyjemnością, dziękuję. Jak się miewa małżonka? — Dobrze, kobiety mdleją bez powodu. Usłyszeli wołanie dziecka. — Christian — rozpoznała Sabina. — Drze się jak opętany. — Może ukąsiła go osa — zmartwił się op- tyk. — Biegnie do nas. — Znalazłem! Znalazłem! — krzyczał chło- piec wpadając na werandę. — Znalazłem trze- cie oko! Leżało pod kwiatkiem. Wszystkie głowy pochyliły się nad dłonią Christiana. — Uhm — wymruczał farmer zupełnie wy- trącony z równowagi. — Trzecie oko. — Zielone — stwierdził optyk. — Te są nie- bieskie. — Dwa niebieskie i jedno zielone — Anna zsunęła się z kolan ojca. — Idę do ogrodu — oznajmiła. — Na pewno znajdę drugie zielone oczko. — Idziemy z tobą — zdecydował Dawid. — Mądre dzieci — powiedział optyk, żeby coś powiedzieć. Rozłożył na stole białą chustkę. — Co robisz? — zainteresował się farmer. — Kupię od ciebie te gałki oczne. Jestem optykiem, dobrze zapłacę. — Ile? . — Pięćdziesiąt dolarów za sztukę. — One są więcej warte. — Może nic nie są warte. — Jak to, nic? — Sztuczne oko powinno pasować do oczo- dołu. Nikt nie lubi, gdy go coś uwiera. Dam osiemdziesiąt dolarów i ani centa więcej. — Dasz sto! — farmer uderzył pięścią w stół, aż oczy podskoczyły. — Ostrożnie — przestraszył się optyk, po- łożył oczy na chustce i zawiązał rogi. — Spa- dną na podłogę i stłuką się. Mówiłeś bodajże o podwieczorku? — Żona przygotuje. Katarzyno! — Zaraz przyniosę kawę i rogaliki — pani Bontis stała za drzwiami. — A może Wolicie pączki? — Jeśli wolno wybierać, poproszę o pączki — optyk położył dłoń na ramieniu farmera. — Po podwieczorku dostaniesz trzysta dolarów. — To znaczy, że te oczy są o wiele droższe. — Powiedziałeś sto. — Powiedziałem. Dzieci wróciły z ogrodu. Anna położyła na stole drugie zielone oko. Christian znalazł je- szcze dwa piwne, Dawid i Filip po jednym szarym, Sabina dwa ciemnoniebieskie, niemal granatowe. — Razem siedem — policzył Bontis — czyli siedemset dolarów ? trzysta, razem tysiąc. Optyk milczał. Wpatrywał się w oczy leżące na serwecie, oczy wpatrywały się w optyka. — Za chwilę wejdzie tu matka — powiedział farmer do Sabiny. — Nie powinna tego zoba- czyć, zatrzymaj ją, powiedz, że odebrałem pilny telefon z miasta i wyjechałem. — Wyrzucił cygara z pudełka, włożył gałki oczne. — Je- dziemy do sędziego. Optyk schował lupą do kieszeni. — Tak, tak, do sędziego — zgodził się. — To mądry człowiek. Sędzia odpoczywał w trzcinowym fotelu przed domem. Był bardzo podobny do swojego psa, poczciwego bernardyna. Upalny dzień zmę- czył obu, pies dyszał ciężko, człowiek sapał; Ujrzawszy farmera i optyka, jęknął: — A niech to diabli. — Sędzia w złym humorze — farmer otwo- rzył furtkę i bezceremonialnie wkroczył do ogródka. Optyk stał przy płocie. — W najgorszym z najgorszych humorów — sędzia postanowił wystraszyć nieproszonych gości. — Przyjdźcie jutro albo pojutrze, albo najlepiej wcale nie przychodźcie. Pozwólcie mi spokojnie umrzeć. Cierpię jak potępieniec. — Podniósł lewą nogę — sztywna, nie mogę zgiąć w kolanie. — Czego chcecie? Farmer wyjął gałki oczne z pudełka. Leżały teraz na taborecie i spoglądały na sędziego Starzec stęknął i wymamrotał: — Co to? Co to jest? — Sztuczne oczy! — zawołał optyk. — Sztuczne! — wrzasnął sędzia. — A dla- czego gapią się na mnie jak żywe? Bernardyn warknął, podwinął ogon i wycofał się do budy. — Dlaczego gapią się? — powtórzył starzec. Optyk zapytał, czy może wejść. — Jeśli pan sędzia pozwoli, wszystko wy- jaśnię, prawie wszystko. — Gadaj! Po upływie dziesięciu minut optyk umilkł. — Bajdy! — podsumował krótko sędzia — ktoś wam zrobił głupi kawał. Znam kilku ta- kich idiotów, którzy żyją z dowcipów. Zakła- dają się z naiwnymi i zawsze wygrywają. — Proszę uważnie przyjrzeć się tym sztucz- nym oczom — optyk nie rezygnował. — Źre- nice rozszerzają się lub zwężają. — Szklane kulki — sędzia ujął delikatnie palcami zielone oko. — Na szkle wymalowano gałkę, źrenice — postukał okiem o taboret — szkło, albo plastik, coś w tym rodzaju. Cóż to, do licha! — Z oka spłynęła łza — wyszeptał przera- żony Bontis. — To nie szkło ani plastik. Zanim zdołali ochłonąć, córka sędziego przy- niosła na spodeczku dwie pary błękitnych oczu. — Znalazłam je w ogródku pod sałatą — powiedziała, a zobaczywszy gałki oczne na ta- borecie, pobladła. — Podaj nam koniak — polecił sędzia — albo whisky. I wyszukaj numer telefonu pro- fesora Heltona. Przekonsultujemy z nim pro- blem. Niezależnie od przeprowadzonych konsultacji, przeszukano okoliczne ogrody, sady, łąki. Nie były to bezowocne poszukiwania. Ludzie przy- nosili oczy w koszykach, w czapkach, w pudeł- kach, w torebkach. Znalezione oczy odbierała komisja ekspertów. Okuliści, optycy, fizycy se- gregowali gałki oczne według kolorów, rozmia- rów, zdolności odbijania światła. — Dysponujemy bogatym materiałem do- świadczalnym — informował dziennikarzy dy- rektor laboratorium, — Przyniesiono trzysta dwadzieścia par gałek ocznych. Zamierzamy dokładnie zbadać ten fenomen. — Skąd się wzięły? — zapytał redaktor po- czytnego pisma. — Przecież nie spadły z nie- ba. — Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ludzie znajdują oczy w trawie, w sadach owo- cowych, wśród warzyw. — Wyrastają niczym grzyby po deszczu — zakpił reporter telewizji. — Coś w tym rodzaju — dyrektor uśmiech- nął się. — Proszę o cierpliwość. Dopiero roz- poczęliśmy badania. — Czy te oczy widzą? — pytanie zadała mło- da dziennikarka czasopisma popuiarnonauke- wego. — Patrzą na nas — odparł szef laborato- rium. — Takie przynajmniej odnosimy wra- żenie. — Trik reklamowy firmy optycznej — za- brał głos redaktor tygodnika handlowego. — Niezły pomysł. Jutro usłyszymy przez radio ^ telewizję: „Kupujcie szkła kontaktowe w na- szej firmie. Kupujcie sztuczne oczy produkcji naszych zakładów. Kruk krukowi oka nie wy- dziobie, a jeśli nawet wydziobie, wprawimy nowTe". Pośmiano się trochę i dziennikarze wrócili do swoich redakcji. W laboratorium trwały prace badawcze. Farmer Bontis prowadził dochodzenie na własną rękę. Po upływie tygodnia zaprosił do swego domu osiemdziesiąt trzy osoby. Gdy wszyscy zasiedli przy stołach ustawionych w ogrodzie, Katarzyna przyniosła piwo i zimne mięso, dla kobiet słodkie wino. — Jedzcie i pijcie — zapraszał gospodarz — a ja powiem wam, co myślę o tych oczach, które odnaleziono w pobliżu naszych domów. Te oczy są niedyskretne — mówił Bontis — te oczy są bezwstydne, bo podglądają i szpie- gują, bo zaglądają tam, gdzie nie potrzeba. Nie mam nic do ukrycia, ale nie lubię, gdy ktoś patrzy mi na palce, obserwuje mnie z u- 171 krycia. Te oczy są tak skonstruowane, że moż- na z ich pomocą widzieć wszystko. — Bontis opróżnił kufel piwa, otarł usta wierzchem dło- ni i mówił dalej. — Wrzucisz takie oczy do ogródka sąsiada i widzisz, jak jego żona ro- mansuje z mleczarzem; położysz oko na gałęzi i możesz zajrzeć do sypialni, do jadalni, wszę- dzie. Dostałem wczoraj wezwanie z Urzędu Podatkowego. Podobno oszukuję Skarb Pań- stwa, Linstonowi wytoczono rozprawę o za- trudnianie dzieci na plantacji bawełny, pani Solen dolewa jakoby wody do mleka, a naj- uczciwszy z obywateli naszego miasta, Woster, obrabował ponoć własny bank, by zagarnąć pieniądze swoich klientów. Oczy widzą wszy- stko — Bontis rozejrzał się — widzą wszystko w fałszywym świetle. Widzą to, co chcą wi- dzieć ci, którzy je podrzucają w ogródkach, w sadach, w pobliżu naszych farm. Ten dia- belski wynalazek zatruje nam życie. Któż mo- że wiedzieć, czy oczy ukryte w kwiatach nie obserwują nas w tej chwili? Słyszałem w la- boratorium, że oczy są sterowane przez jakiś centralny ośrodek dyspozycyjny. Niewidzialne promienie łączą każde oko z centralą. Tłuma- czono mi, że w podobny sposób działa tele- wizja. — Farmer zawołał żonę — goście są spragnieni, a kufle i kielichy puste. — Brawa dla Bontisa! — zawołał sędzia. Oklaskiwano mówcę przez kilka minut. — Dziękuję, dziękuję — Bontis ukłonił się —¦ dziękuję. A teraz zastanówmy się wspólnie, co należy uczynić, by zlikwidować niebezpieczeń- stwo, by przystąpić do skutecznej kontrakcji, do koniecznej obrony, by na zawsze zamknąć te przeklęte oczy. — Zamknąć! Zamknąć! —- wołano — za- mknąć na zawsze! Niech wreszcie oślepną! — Mam pewien pomysł — oznajmił Bon- tis. — Pojedziemy zaraz do miasta i podpalimy laboratorium. W ten sposób zniszczymy oczy Pomysł farmera Bontoa został zrealizowany - Podpalone laboratorium spłonęło doszczętnie Profesor Helton powiedział następnego dnia do dziennikarzy: — Oczy zrzucono z pojazdu kosmicznego, który przelatywał nad naszą planetą. Miejmy nadzieję, że próba nawiązania łączności z Zie- mią zostanie ponowiona. — Kiedy? — zapytał przedstawiciel koncer- nu prasowego. — Według moich obliczeń, może to nastąpić w każdej chwili i po upływie wielu tysięcy; lat. — Ładna perspektywa — zmartwiła się re- porterka czasopisma kobiecego. — Jakże tera? musimy dbać o swój wygląd. Codziennie fry- zjer, codziennie masaże i makijaże. I tak przeig najbliższe kilka tysięcy lat. Rewelacyjne odkrycie Gość (śmiejąc się): Opowiem państwu bardzo smutną historię (śmieje się). Smutną, jak Boga kocham (śmieje się), smutną w mniemaniu większości mieszkańców pewnego miasta, i trze- ba powiedzieć, że podzielam opinię tych za- cnych ludzi (śmieje się). Dlaczego więc śmieję się? To humor wisielczy, daje słowo, byłem świadkiem fantastycznych wydarzeń. Wnętrze niewielkiej restauracji hotelu „Affascinate" Gospodarz: Pan pierwszy raz w tym mieś- cie? Gość: Pierwszy raz. Gospodarz: To piękne miasto. Gość: Wierzę panu na słowo. Jutro o świ- cie jadę dalej. Jestem głodny jak wszyscy dia- bli. Gospodarz: Już niosę kolację. Gość: Chwała Bogu. Dziesięć godzin w po- dróży przez Alpy to nie bagatela. Widoki wspaniałe, a jedzenie w wagonie restauracyj- nym podłe (jedząc). No, to znakomita ryba. Gospodarz: Białe wino sprawi, że ryba po* czuje się w swoim żywiole. Gość: Wino rzeczywiście wyborne. To pański hotel? Gospodarz: Mój z dziada pradziada^ dzi 7S Gość: Pieczeń cielęca, palce lizać. Gospodarz: Co za radość, co za radość, pan pochwalił naszego kucharza, będzie szczęśliwy, ja jestem szczęśliwy, co jeszcze mogę uczynić, by ukontentować mego drogiego gościa? Gość: Deser winien być pogodnym epilogiem tej kolacji: słodkie owoce i gorzka herbata. Gospodarz: Będą owoce, będzie herbata i je- 'śli pan pozwoli, kieliszek koniaku. Gość: No cóż, pozwolę. Nieźle karmią w tym mieście. Słodkie brzoskwinie, herbata bez okru- szyny cukru i koniak, jakże melodyjny tercet. Gospodarz: Zechce pan łaskawie spojrzeć przez okno. Nic tak nie podnosi smaku owo- ców i aromatu herbaty, jak kontemplacja za- chodzącego słońca. Gość: Istotnie, istotnie, pięknie tutaj zacho- dzi słońce. Gospodarz: Czy pańskie zadowolenie jest bardziej intensywne? Gość: O tak, tak, o wiele bardziej intensyw- ne. Gospodarz: To świetnie. Postaramy się wspól- nymi siłami uchwycić moment, gdy odczuje pan przesyt, nadmiar zadowolenia. Gość: Och, to długo potrwa, znużony podró- żą chętnie teraz odpoczywam, zaspokajając głód żołądka, oczu, serca, trudno mnie nasy- cić. Gospodarz: Wszakże przyjdzie taka chwila, może za kwadrans, może za pół godziny. Pro- szę mi o tym powiedzieć. W tym mieście nie marnotrawimy pozytywnych uczuć, oszczędza- my je, a nadmiar odkładamy do banku Gość: Nadmiar uczuć do banku, no, no! Gospodarz (śmiejąc się dyskretnie): Pana to 'dziwi, każdego to dziwi. Początkowo. Gość: Nie rozumiem. Gospodarz: Proszę zrezygnować z jutrzejsze- go wyjazdu i nieco dłużej zostać w tym mieś- cie, wówczas pan zrozumie. Uczynimy wszy- stko, by pobyt w naszym mieście na długo po- został w pańskiej pamięci. Gość: Hotel na pewno drogi... Gospodarz: Bardzo tani. nie zapłaci pan ani grosza, jeżeli... Gość: Jeżeli? Gospodarz: Jeżeli zdołamy odprowadzić do banku nadmiar pańskich pozytywnych uczuć, Panu tak dobrze patrzy z oczu. Gość: Mnie dobrze patrzy z oczu? Gospodarz: Bardzo dobrze patrzy panu z oczu. Znam się na ludziach. Emanuje pan szlachetnością, tolerancją, altruizmem, miłością do całego świata. Pan kipi po prostu pozytyw- nymi uczuciami. Gość: Odczuwam coś w rodzaju przesytu pańską uprzejmością. Gospodarz: Brawo! Przesyt to nadmiar, od- prowadzimy ten nadmiar do banku, proszę mi podać swoją dłoń... Hm, niewiele tego, ale ziarnko do ziarnka... dziękuję panu, jutro prze- każę nadwyżkę do skarbca. Gość: Pan przekaże nadwyżkę? Nie rozu- miem. Gospodarz: Niektórzy mieszkańcy tego mia- sta posiadają dar magazynowania w sobie nad- miaru uczuć innych ludzi, by w odpowiednie] chwili przekazać je ,na konto bankowe. Gość: Pan oczywiście żartuje. Gospodarz: Nie, to nie żarty. Postaram się .wszystko wytłumaczyć. Przed kilku laty do- konano w tym mieście rewelacyjnego odkry- cia. Profesor Bradino, uczony o światowej sła- wie, oznajmił w czasie posiedzenia Akademii: (profesor za katedrą) Profesor: Panie i panowie, którzy rozsławia- cie Akademie, na obu półkulach, pragną wanj 1»_TMnotn , tftfi wyznać, iż dokonałem wiekopomnego odkrycia! Od wielu iat studiowałem ludzkie uczucia w tym mieście i ustaliłem trzy prawdy: praw- da pierwsza — w naszym mieście żyją ludzie pozbawieni jakichkolwiek uczuć, prawda dru- ga — w naszym mieście żyją ludzie słabo roz- winięci uczuciowo, prawda trzecia — w naszym mieście żyją ludzie z nadmiarem pozytywnych uczuć. Panie, panowie, jesteśmy demokratami, bądźmy zatem konsekwentni i rozdzielmy rów- nomiernie uczucia między wszystkich obywa- teli tego miasta. Nie słyszę oklasków. I na nie przyjdzie pora. Niechże każdy mieszkaniec tego miasta posiada dostateczną ilość uczuć. Jak to uczynić? Odebrać nadmiar uczuć bogaczom, ofiarowując te nadwyżki biedakom. W tym ce- lu proponuję zorganizowanie Banku Uczuć. (Znowu wnętrze restauracyjki) Gospodarz: Wkrótce powołano Komitet Spra- wiedliwego Podziału Wszystkich Pozytywnych Uczuć. Byłem członkiem tego Komitetu, prze- wodniczącą wybrano Magdalenę Assurdo, ko- bietę słynącą z bogactwa uczuciowego. Swoimi gorącymi uczuciami obdarzała mężczyzn, ale i nie skąpiła uczuć kobietom. Komitet przystą- pił do pracy w maju... Tak, to był ciepły, ma- jowy wieczór. Siedzieliśmy na tarasie pałacu La Famiglia di Mai co .. (Taras pałacowy) Magdalena: P>rwsza oddałam dobrowolnie nadmiar swoich uczuć. Gospodarz: I jak się czujesz, Magdaleno? Magdalena: Wspaniale, ludzi bogaci w uczu- cia dobrowolnie oddają nadmiar miłości, dobro- ci, radości, Gospodarz: Dałaś dobry przykład, Magdale- no. Magdalena: Już wypełniono pozytywnymi uczuciami trzy wielkie skarbce Banku, od ju- 1"7O tra rozpoczynamy przekazywanie tych nadwy- żek ludziom pozbawionym uczuć bądź cierpią- cym na niedostatek uczuciowy. Gospodarz: I wszyscy obywatele tego miasta będą szczęśliwi w identyczny sposób. Nikt ni- komu nie będzie zazdrościł. Magdalena (śmiejąc się): Jakże jestem szczę- śliwa. Gospodarz (zaniepokojony): Obawiam się, że jesteś szczęśliwsza ode mnie. Magdalena: Och, bierz, bierz nadmiar moje- go szczęścia, bierz, ile tylko dusza zapragnie. Gospodarz: Bez pośrednictwa Banku? Magdalena: Znamy się nie od dzisiaj, bierz, powiadam, starczy dla ciebie, starczy dla in- nych, tyle we mnie radości, im więcej oddaję, tym więcej przybywa nowej (śmiech). Gospodarz: Lecz ta bezpośrednia, prywatna droga przekazywania nadmiaru pozytywnych uczuć z punktu widzenia społecznego... Magdalena (śmiejąc się): Jutro skoro świt odprowadzisz do banku nadmiar swego altruiz- mu. Pocałuj mnie. Gospodarz: Ludzie patrzą, Magdaleno. Magdalena: Powinni się nauczyć indywidual- nego przekazywania nadmiaru uczuć, manipu- lacje bankowe odbierają cały urok naszej akcji. Całuj, do licha! (Powrót do hotelowej restauracyjki) Gospodarz: Tak, proszę pana, Magdalena by- ła nieobliczalna. Marnotrawiła kapitał swoich uczuć. Gdy Pada Miejska zwróciła uwagę na ten pożałowania godny fakt, odparła: (w Radzie Miejskiej) Magdalena: Jestem najbogatsza, posiadam nie- wyczerpane skarby pozytywnych uczuć i mogę nimi rozporządzać według własnej woli i włas- nymi wypróbowanymi metodami. Przyjrzyjcie się wszakże tym, którzy zdobyli uczucia bez 17Q 78 najmniejszego trudu, postępowanie tych ludzi wzbudza grozę. Głosy: Wzbudza grozę, wzbudza grozę! Magdalena: Szafują ofiarowanymi im uczu- ciami. Głosy: Szafują, szafują! Magdalena: Trwonią najpiękniejsze uczucia. Głosy: Trwonią, trwonią! Magdalena: Żle się gospodarzą uczuciami. Głosy: Źle, bardzo źle! Magdalena: Co łatwo przychodzi, łatwo od- chodzi. Głosy; Oj, łatwo, łatwo! Odchodzi, przycho- dzi, odchodzi. k Magdalena: I jak najnowsze badania wyka- zały, znowu żyją w naszym mieście ludzie po- zbawieni jakichkolwiek uczuć. Gospodarz: Mamy natomiast wiele nowobo- gackich, którzy zbierali skwapliwie uczucia, trwonione przez lekkomyślnych obywateli tego miasta. Magdalena: Zajmijcie się zatem ogólną sy- tuacją, a mnie pozostawcie w spokoju. Gospodarz: Co proponujesz, Magdaleno? Magdalena: Trzeba ludzi nauczyć oszczędno- ści, zaoszczędzone uczucia należy lokować w banku i w miarę potrzeby wspomagać bieda- ków uczuciowych, ratować nędzarzy. Gospodarz: Nasze miasto odwiedzają tysiące turystów. Magdalena: A najchętniej przyjeżdżają tutaj młode pary małżeńskie. Za pobyt w naszym mieście niech płacą nadmiarem uczuć. Głosy: Niech płacą, niech płacą, niech płacą! (Restauracja hotelowa) Gospodarz: Dlaczego pan milczy, miły go- ściu? Gość: Bo nie wiem, co o tym wszystkim my- śleć. Zabawia mnie pan w nieco dziwny spo- i on sób. Bank Uczuć, Magdalena Assurdo. Czy zdo- , laliście rozdzielić wszystkie pozytywne uczu- cia? Gospodarz: Staramy się, staramy, szanowny panie. Gość: Doskwierają wam kłopoty. Gospodarz: Tych nigdy nie brakuje. Obecnie toczymy walkę z pokątnymi handlarzami, któ- rzy po cenach czarnorynkowych sprzedają do- zytywne uczucia. Gość: Spekulują uczuciami? Gospodarz: Spekulują, grają na uczuciach, manipulują uczuciami. Gość: Fantastyczne! Pójdę już chyba do swo- jego pokoju. Dzięki za smaczną kolację, świet- , nie bawicie gości w tym mieście. (Pokój w hotelu „Ajfascinate") Gość: Co za noc, co za noc, upalna lipcowa noc, nie mogę zasnąć, figlarz z tego właściciela hotelu, interesujące, czy doliczy tę opowieść o Banku Uczuć do rachunku, Boże, jaki jestem zmęczony, okno szeroko otwarte, a nie ma czym oddychać (dalekie dźwięki dzwonu). Północ... Skarbiec z uczuciami... he, he! Cóż to, słyszę jakieś głosy (nadsłuchując podchodzi do okna). Gł. I Męski: Pojutrze opróżnimy skarbiec. Gł. II Męski: Ciszej! Gł. I: Wszyscy śpią, nie bój się. Gł. II: A nasz sąsiad? Gł. I: Ten podróżnik? Spi jak suseł, słysza- łpm trzeszczenie łóżka, położył się przed go- \ dziną. (Gość widzi dwóch mężczyzn przez otwarte okno) Gł. II: Więc pojutrze otwieramy skarbiec? Gł. I: Wynająłem domek przylegający do zachodniej ściany banku. Są tam piwnice, przez otwór w murze przedostaniemy się do podzie- mi banku, a stamtąd dwa kroki do skarbca. Gł. II: Urządzenia alarmowe? Gł. I: Wyobraź sobie, nie ma żadnych. Gł. II: Może to pułapka? Gł. I: Nie, sprawdzałem. Mieszkańcy TEGO MIASTA to dziwni ludzie, naiwni, łatwowier- ni, dobroduszni, wszystkim ufają, ba, wszyst- kich kochają i szanują. Gł. II: Na przykład mnie i ciebie. Gł. I: Ciebie i mnie, każdego. Rozmawiałem z woźnym banku, a gdy zapytałem, dlaczego nie ma w gmachu krat, fotokomórek — odparł: „Nie zamierzamy siebie okradać". No a goś- cie? — zapytałem. „Miasto otacza turystów troskliwą opieką — rzekł woźny — chętnie przyjeżdżają do nas zakochani, wzbogacając nasz skarbiec nadmiarem swoich uczuć. Nikt nie myśli o zmniejszeniu bogactw TEGO MIA- STA? a przeciwnie". Woźny mówił prawdę. Gł. II: A zatem dobrze się obłowimy. Gł. I: Przygotowałem ciężarowy samochód, władujemy na niego skrzynie ze skarbami. Gł. II: Dużo tego? Gł. I: Dziesięć skrzyń wypełnionych po brze- gi- Gł. II: Co to znaczy, że ludzie wzbogacają skarbiec nadmiarem swoich uczuć? Gł. I: To proste, zakochani dają zapewne róż- ne ofiary, złoto, srebro, klejnoty. Spędzili tu miodowe miesiące, są szczęśliwi i nagradzają gościnnych gospodarzy. To zresztą bogate mia- sto. Słyszałem, że świetnie rozwija się handel, przemyt. Gł. II: Co przemycają, czym handlują? Gł. I: Mówi się o bezcennych skarbach. Gł. II: Co uczynimy po opróżnieniu banku? Gł. I: Popędzimy ku granicy. Gł. II: Daleko ta granica? Gł. I: Bliziuteńko, czternaście kilometrów. 189 Jutro przeprowadzamy się do wynajętego dom- ku, pojutrze wchodzimy do skarbca. (Gość telefonuje do właściciela hotelu) Gość: Z burmistrzem! Muszę natychmiast mówić z burmistrzem. Gospodarz: O świcie? Gość: Natychmiast, bezzwłocznie proszę mnie zawieźć do burmistrza. Gospodarz: To kobieta. Gość: I co z tego? Gospodarz: Kobieta o świcie, jak by to panu wytłumaczyć... W ubiegłym roku stanowisko burmistrza powierzono Magdalenie Assurdo. Gość: Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do Magdaleny Assurdo! Gospodarz: O tej godzinie Magdalena... Gość: Miastu grozi niebezpieczeństwo. Gospodarz: Proszę o szczegóły. Gość: Szczegóły pozna burmistrz. Gospodarz: Jedziemy. (W salonie burmistrza) Magdalena: O tej godzinie nikogo nie przyj- muję, ale panu tak dobrze patrzy z oczu. Gospodarz: To cudzoziemiec, podróżnik. Magdalena: Cenimy wielce podróżnych, czym mogę panu służyć? Gość: Przypadkowo podsłuchałem rozmowę opryszków. Zamierzają obrabować skarbiec Banku Uczuć. Magdalena: Niesłychane! Czy można panu wierzyć? Gospodarz: Temu panu dobrze patrzy z oczu, on nie kłamie, Magdaleno. Magdalena: Wezwać natychmiast prefekta policji. (Zjawia się prefekt, dopinając mundur) Prefekt (zadyszany): Oto jestem, oto jestem, nie zdołałem zapiąć wszystkich guzików mego galowego munduru/ Co się stało, burmistrzu? Magdalena: Złodzieje zamierzają opróżnić skarbiec Banku Uczuć. Prefekt: Co za pomysł, co za pomysł! Opróż- nić? O pustym żołądku nie umiem myśleć. Magdalena: Podajcie prefektowi obfite śnia- danie, nasz gość również nieco przekąsi. Prefekt (jedząc): Trzeba aresztować prze- stępców, ot co! Magdalena: Ci ludzie nie popełnili jeszcze przestępstwa. Prefekt: To nie aresztować. Dlaczego pan nie je? Gość: O świcie? Co z opryszkami? Prefekt: Będziemy ich dyskretnie inwigilo- wać. Telefon, gdzie telefon? Magdalena: Schowałam pod poduszkę. Prefekt: Pod poduszkę, pod poduszkę, mam... Czyja to głowa, burmistrzu? Magdalena: Głowa? Prefekt: Głowa, szyja i tak dalej. Magdalena (rozbawiona): A, to mój pierwszy zastępca. Do późnej nocy pracowaliśmy nad budżetem miasta. Znużony zwalił się na łóżko. Proszę go obudzić i włączyć do akcji. (Prefekt przy telefonie) Prefekt: Halo, halo! Z Komisarzem Sugoso! Tu prefekt, dwaj złodzieje zamierzają okraść Bank Uczuć, inwigilować, w odpowiednim mo- mencie zatrzymać... Po czym ich poznać? No, a po czym poznaje się opryszka, panie komisa- rzu? Pan, wybitny fachowiec, nie wie? Ukoń- czył pan Akademię Kryminologiczną w Lo- zannie i nie wie pan? Tak, podpowiem panu, opryszek wygląda podejrzanie, a przede wszy- stkim źle mu z oczu patrzy, bardzo źle... Znaki szczególne? Jest ich dwóch, obu źle patrzy z oczu, i jeżeli już muszę sam panu wszystko powiedzieć, obaj mieszkają w hotelu „Affasci- nate". Proszę meldować o każdym swoim kroku. Magdalena: Brawo! Co za energia! Lubią pa- na oglądać w akcji. Prefekt (zawstydzony): Od czasu do czasu bywam energiczny, Magdaleno. Magdalena: Doceniam, doceniam. (Kamera pokazuje stylową sypialnią) (Dzwonek telefonu) Prefekt: Tu prefekt... a to pan, komisarzu— Świetnie brawo! Depcze pan im po piętach... Tak, rozumiem, opuścili hotel, kupili samochód ciężarowy... Gdzie? Pod ratuszem? Bezczelni, bezczelni, pod naszym nosem zostawili auto... i co? I wprowadzili się do domu przy Banku. Bardzo dobrze. Nie spuszczać z oczu. Musimy ich przyłapać na gorącym uczynku... Życzę po- wodzenia, komisarzu. Magdalena: Ten komisarz to również bardzo energiczny człowiek. Prefekt: Jaki pan, taki kram. A ten pan? (podchodzi do gościa). Kim jest ten pan, nie miałem zaszczytu go poznać. Magdalena: To nasz wybawca, to on ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem utraty skarbu. Prefekt: To ten, co mu dobrze patrzy z oczu. Magdalena: Temu panu nad wyraz dobrze patrzy z oczu. Gość: Lecz wam, moi drodzy, o wiele lepiej patrzy z oczu. Magdalena: Nam szczególnie dobrze patrzy z oczu, gdy patrzymy na pana, któremu nie- słychanie dobrze patrzy z oczu. Gość: Czy mogę już wrócić do hotelu? Prefekt: Nasz gość, burmistrzu, pragnie wie- dzieć, czy może już wrócić do hotelu? Magdalena: Powinien pan odpocząć po nie przespanej nocy w maksymalnie luksusowych warunkach. Mamy w ratuszu gościnne pokoje. Gość: Nie chciałbym fatygować. Magdalena: To zaszczyt dla nas. Panie pre- fekcie, proszę kontynuować swoją pożyteczną działalność. Ja tymczasem odprowadzę pana do gościnnej komnaty. (Prefekt wychodzi, Magdalena wprowadza gościa do stylowej sypialni) Magdalena: Doprawdy nie wiem, jak się od- wdzięczyć, oto pokój gościnny. Gość: Cudowny, kremoworóżowy, łoże z bal- dachimem. Magdalena: W stylu rokoko. Lubi pan roko- ko? Gość: Uwielbiam rokoko. Magdalena: Rokoko jest urocze. Gość: Rokoko jest urzekające. Magdalena: Rokoko dodaje tyle uroku nasze- mu życiu. Gość: Cudowne, rozkoszne rokoko (obejmuje Magdalenę). Magdalena: Pan ma zegarek w stylu rokoko. Gość: Pani brosza jest także w stylu rokoko. Magdalena: Ten wzór na pańskim krawacie to oryginalne rokoko. Gość: Pani krynolina jest w stylu rokoko. Magdalena: Podobnie jak pana peleryna (zdejmuje pelerynę gościa). Gość: Pani buciki są w stylu rokoko, pani uśmiech, cała jesteś, Magdaleno, w stylu ro- koko (zdejmuje buciki Magdaleny). Magdalena: Cała jestem... {Kamera pokazuje sufit) Gość: Ornament na suficie to „rocaille" tak charakterystyczny dla rokoka, fantazyjna asy- metria. Magdalena: Płynne i strzępiaste kontury imi- tujące kształty stylizowanych małżowin. Gość: Zwane niekiedy ornamentem muszlo- wym. Magdalena: Około 1750 roku czasem wzboga- cony kogucim grzebieniem. Goić: Lub formą jakby zamarłych w bezru- chu grzywaczy morskich (Dzwonek telefonu. Prefekt zdejmuje słu- chawkę) - Prefekt: Halo, tu prefekt, a, to komisarz Su- goso, co ta,m nowego? Słychać rytmiczne stu- koty. Zapewne rozwalają ścianę banku.., Nie, nie przeszkadzać. Musimy dysponować wiary- godnymi dowodami przestępstwa... Nie, komi- sarzu, same kucie nie jest dowodem. Każdy ma prawo do kucia. Złapiemy ich przy kuciu ściany, powiedzą: „Chcieliśmy zawiesić święty obraz". Niech kują! Aresztujemy ich w skarb- cu... Kiedy? Jutro rano... Słucham, dlaczego pan nie może? Jutro niedziela! Na śmierć za- pomniałem. Muszę przekonsultować problem z burmistrzem (puka do drzwi sypialni). Magdalena: Chwili spokoju nie ma w tym ratuszu. Kto tam? Prefekt: To ja, prefekt. Magdalena: Ciszej, obudzi pan naszego go- ścia. Prefekt (ściszonym głosem, wchodząc do sy- pialni): Zasnął nieboraczek? Magdalena: Spi jak dziecko. Niech pan spoj- rzy. Uśmiecha się przez sen. Prefekt: A gdyby tak uruchomić zapadnię? Magdalena: Idiotyczny pomysł. Prefekt: No, to do mleka dosypać truciznę. Magdalena: Nonsens. Prefekt: Co pani powie o jedwabnej szarfie? Magdalena: Nie, nie, gość w dom, Bóg w dom. Prefekt: Moim zdaniem, Magdaleno... Magdalena (przerywając): Dosyć! Baczność, prefekcie! Prefekt: Baczność w sypialni? Magdalena: Czekam na raport o złodziejach. Prefekt: A, prawda, byłbym zapomniał. Zło- dzieje wybrali fatalny dla nas dzień. Jak wy- kazują precyzyjne obliczenia naszych eksper- tów, włamią się do skarbca w niedzielę. Magdalena: Któż włamuje się do banku w niedzielę? Prefekt: Cudzoziemcy, dla nich nie ma nic świętego. A moi ludzie w niedzielę wypoczy- wają, centrala telefoniczna nieczynna, transport nie funkcjonuje, naczelnik więzienia dzisiaj po południu rozpoczyna weekend nad jeziorem. (Telefon) Magdalena (półgłosem, podnosząc słuchawkę): Obudzą naszego gościa. Tak, słucham... To do pana, prefekcie. Prefekt (odbiera słuchawkę od Magdaleny): Halo, tu prefekt, a, komisarz Sugoso, co tam nowego? Powiada pan, że kują coraz szybciej? To świetnie! Doskonale! Połapali się, że jutro niedziela i przyspieszyli kucie. Jeszcze dzisiaj wejdą do skarbca i chwała Bogu. Ogłaszam stan alarmowy! Magdalena: Stan wyjątkowy! To po pierw- sze, a po drugie, PAN nie może ogłaszać stanu wyjątkowego, jedynie mnie, burmistrzowi przy- sługuje takie prawo. Prefekt: Ja odpowiadam za ład w tym mie- ście i mogę ogłaszać stan alarmowy, kiedy uznam to za konieczne. Magdalena: Nie alarmowy, lecz wyjątkowy. Prefekt: Alarmowy! Magdalena: Wyjątkowy! Prefekt: Alarmowy! Magdalena: Wyjątkowy! (Kamera na łoże pod baldachimem) Gość (budząc się): Jezus Maria, trzęsienie ziemi! Magdalena (z wyrzutem): I obudził pan na- szego gościa,. Prefekt (ciszej): Ogłaszam stan alarmowy. Magdalena: Niczego nie będzie pan ogłaszać, dopóki nie wyrażę na to zgody. Gość: Spór/kompetencyjny. Prefekt: Nie wtrącać się! Gość: O, za pozwoleniem! Magdalena: Panowie, panowie, (Dzwonek telefonu) Prefekt: Halo, tu prefekt, a, komisarz Sugo- so? Złodzieje jeszcze bardziej przyspieszyli ku- cie... No cóż, czas ucieka... I co? I co? I roz- walili ścianę, widocznie była/ krucha. I co da- lej? Opróżnili skarbiec, ale tempo! Co za ko- ronkowa robota... Czeka pan na dalsze instruk- cje... Tak, ścigać! Ścigać bez litości! Magdalena: Opróżnili skarbiec?! Prefekt: Skrzynie ze skarbami uczuć włado- wali na wóz ciężarowy i pędzą ku granicy. Magdalena: Jedziemy za nimi. Osobiście po- kieruję pościgiem. Prefekt: A co z naszym drogim gościem? Magdalena: Weźmie udział w pościgu. Magdalena: Gdzie są nasze samochody? Prefekt: Podedukujmy. Dzisiaj mamy sobotę, godzina druga po południu. Obywatele tego miasta masowo wyjeżdżają na weekend. Brak dostatecznej ilości taksówek sprawia, że nasi kierowcy, zamiast godzinami stać bezczynnie przed ratuszem i prefekturą, podwożą tego i owego nad jezioro. Magdalena: Kiedy wrócą? Prefekt: Wieczorem. Magdalena: Musimy ścigać przestępców, któ- rzy uciekają ze skarbem. Niech pan wezwie straż pożarną. Prefekt: Straż pożarną wypożyczyliśmy są- siedniemu miastu, które obchodzi .700-lecie swojego istnienia. m Magdalena: Helikoptery! Prefekt: Sprzedane w celu zrównoważenia budżetu miejskiego, zachwianego spadkiem do- lara. Magdalena: No to na koń, panowie, na koń! (Na koniach) Magdalena: Przed nami obłok kurzu. Dokąd pędzi ten autobus? Prefekt: Za złodziejami. Magdalena: Skąd pan wie? Prefekt: Przed chwilą otrzymałem radiode- peszę, że obywatele naszego -miasta zorganizo- wali pościg za złodziejami. Magdalena: Na własną rękę, panie prefekcie? Prefekt: Tak, są rozwścieczeni. Magdalena: I słusznie, złodzieje ukradli skrzynie, wypełnione najwspanialszymi uczu- ciami gromadzonymi od lat w banku, ludzie oszczędzali najpiękniejsze, najszlachetniejsze uczucia, składając oszczędności w skarbcu, by w razie potrzeby mogły służyć innym. Prefekt: Obawiam się, że nasze rącze rumaki nie zdołają dogonić uciekających opryszków. Magdalena: Prędzej, prędzej, co koń wysko- czy! Gość: Jakże pięknie siedzi pani w siodle, Magdaleno. Magdalena: I pan, drogi gościu, świetnie trzyma się na koniu. Prefekt: A moje bydlę trzęsie. Magdalena: To pan się trzęsie ze strachu, panie prefekcie. Prefekt: Jak co do czego przyjdzie, pokażę, com wart! Magdalena: Szybciej, panowie, szybciej. Zło- dziejom grozi lincz. Prefekt: Boczną drogą, a potem „na szagę". Magdalena: Cóż to za język? (Mija ich autobus wypełniony ludźmi) Prefekt: Ten autobus pędzi niczym torpeda. Ledwo dyszę. Mój koń potyka się. Magdalena: Obawiam się, że nie zdążymy. 0 czym pan myśli, drogi gościu, galopując z nami po łąkach i polach? Gość: W myślach mam chaos. Skrzynie ze skarbami, komnata w stylu rokoko, złodzieje, prefekt, Bank Uczuć, tyle wrażeń, tyle wrażeń! Magdalena: Autobus zniknął za zakrętem. Prefekt: Biada opryszkom! Magdalena: Przykro patrzeć. Same" siniaki. Prefekt: Pobito złodziei przed naszym przy- byciem. Gość: A skrzynie pełne skarbów, co ze skrzy- niami? Prefekt: Otworzymy je później urzędowo, z należnym szacunkiem dla skarbów uczuć 1 z przewidzianym ceremoniałem. Gość: Trzeba je otworzyć natychmiast. Magdalena: Pan doprawdy jest nieoceniony. Gość (zdenerwowany): Ludzie, pomóżcie otworzyć te skrzynie! (Otwieranie skrzyń) Gość: SKRZYNIE SĄ PUSTE! Piękne, wspa- niałe uczucia zniknęły! Magdalena: Nie mogło być inaczej. Skarby miłości, tolerancji, altruizmu, godności i opty- mizmu, radości i szczęścia — te skarby zdewa- luowały się w ciągu tych kilku fatalnych se- kund. Gość (zdumiony): Do tego stopnia, że zupeł- nie przestały istnieć? Prefekt: Historia zna takie doszczętne dewa- luacje. Magdalena: Ludzie byli wściekli, wściekłość wyzwoliła najgorsze uczucia, pobili opryszków. Wiele czasu minie, zanim wyleczą się z tych siniaków. Prefekt: I trzeba będzie od nowa oszczędzać, od nowa ciułać, i ciułać, i ciułać. Magdalena: Od nowa pomnażać bogactwo uczuć pozytywnych. Prefekt: Syzyfowa praca. Gość: Jestem głęboko wzruszony. Przed wy- jazdem złożę nadmiar tego wzruszenia w skarb- cu. Niech to będzie początek nowego kapitału. Magdalena: Dziękuję, dziękuję w imieniu niepocieszonych obywateli naszego miasta. (Restauracja hotelowa) Gospodarz: Pan wyjeżdża, drogi gościu? Gość: Tak, za kilkanaście minut. Ach, ciągle się wzruszam i wzruszam. Gospodarz: Nadmiernie. Gość: Potężnie nadmiernie, bezgranicznie nadmiernie. Proszę to wzruszenie przekazać do Banku Uczuć. Jestem głęboko przekonany, że wasza gospodarność, oszczędność, a nade wszy- stko uczciwość i szlachetność sprawią, że w nie- dalekiej przyszłości skarbiec tego miasta zno- wu zapełni się najwznioślejszymi uczuciami. Gospodarz (lekceważąco): Eee, tam. Gość: Co oznacza to „eee, tam"? Gospodarz: Bo prawdę powiedziawszy, psu na budę te pańskie zakichane wzruszenia. Gość: Co takiego? Czy ja dobrze słyszę? Gospodarz: Dobrze, dobrze, PAN ZRUJNO- WAŁ NASZE MIASTO! Gość: Ja zrujnowałem? Gospodarz: Tak, pan zrujnował i skompro- mitował. Należało przymknąć oczy na tę kra- dzież, na opryszków. Gość: Przymknąć oczy na kradzież, pan osza- lał? Gospodarz: Od dawna czekaliśmy na taką okazję, na solidnych złodziei z ambicjami Gość: Czekaliście na złodziei?! Gospodarz: Trzeba być takim beznadziejnym idiotą jak pan, by uwierzyć, że w skarbcu rzeczywiście były skarby. Dobrze wiedzieliśmy, że od lat świecił pustkami. Kradzież mogła za- pobiec generalnej plajcie — kradzież udana. Tymczasem ludzie zdenerwowali się trochę i pobili opryszków, kompromitując całe miasto. Przestępcy powinni uciec ze skrzyniami, nikt nigdy nie dowiedziałby się, że nie zawierały żadnych skarbów. Gość: Pozytywne uczucia zdewaluowały się — jak powiedział prefekt — doszczętnie. Gospodarz (śmiejąc się): Pan ciągle jeszcze nie rozumie, że zostaliśmy zdemaskowani. Wy- szło szydło z worka, a pan worek rozwiązał. Gość: To być nie może, czy nie szanujecie się wzajemnie? Gospodarz: Nie, nie szanujemy. Gość: I nie raduje was cudze szczęście? Gospodarz: Nie, nie raduje. Zalewa nas krew, gdy widzimy szczęście innych. Gość: Nie uszczęśliwiają was sukcesy bliź- nich? Gospodarz: Nie uszczęśliwiają. Wpadamy w ciężkie kompleksy, jeśli nas przedtem jasny; szlag nie trafi. Gość: Lecz miłujecie się wzajemnie? Gospodarz: Jak psy dziada w ciasnej dziurze. Gość: Pan brutalizuje, pan trywializuje, pan; katastrofizuje, a w gruncie rzeczy jest pan poczciwym, szlachetnym człowiekiem, nieco, tylko zmęczonym przeciwnościami losu. Gospodarz: Jak zawsze ma pan rację. Gość: Co pan zamierza uczynić, na Boga', Dlaczego ciągnie mnie pan w stronę okna? Gospodarz: Zamierzam po prostu wyrzucie pana, drogi gościu, z hotelu przez okno. Gość: Z czternastego piętra? Gospodarz: Teraz pora sjesty. Goście hotelo- wi odpoczywają po obiedzie na balkonach. Opo- wie pan im o swojej przygodzie w TYM MIEŚCIE. Gość: W czasie spadania z czternastego pię- tra? Gospodarz: O, to trochę potrwa. Powietrze dzisiaj parne, ciężkie, gęste. Prądy wstępujące zwolnią tempo spadania. Niech pan niczego nie ukrywa. Goście będą panu wdzięczni za inte- resującą rozrywkę. Dzisiaj niełatwo wzruszyć zblazowanych turystów. Będzie pan miał wdzięcznych słuchaczy. x (Zbliżenie na śmiejącego się gościa) Gość: Opowiedziałem państwu smutną histo- ryjkę (śmieje się). Dlaczego śmieję się? Powie- działem, to wisielczy humor. Zahaczyłem połą marynarki o żelazne rusztowanie na dwuna- stym piętrze, do którego przymocowano neon z napisem: OSZCZĘDZAJCIE UCZUCIA ,W. NASZYM BANKU. Dzwonią na alarm Biegiem do ziemianek Kryć się. Gwizdałeś piosnkę, serce, rozprysły granacie Nie jestem nigdy sam i dwie mam ładownice Bogowie moich oczu, milcząc uciekacie My wciąż kochamy życie i drażnimy życie. (10 kwietnia 1915 Apollinaire) Oni wyszli z morza Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wyszedł z morza o godzinie piątej po południu. Mroźny wiatr gnał chmury z północy na południe, przegonił również rozleniwionych plażowiczów. Było pusto i zimno. Dotarł do sterty kamieni, stanął i wolno, bardzo wolno odwrócił się. Mi- nęła minuta i z wody wyszedł drugi, w chwilę później trzeci, czwarty, piąty, szósty, szli gęsie- go, siódmy, ósmy, podążali ku kamiennej ster- cie, dziewiąty i dziesiąty, otoczyli pierwszego, kilka minut oddychał głęboko. Znużeni nie wia- domo czym, wreszcie ruszyli w drogę. Wiodła przez wydmy, las sosnowy do latarni morskiej. Latarnik opowiadał później: — Zachowywali się dziwnie. Gdy zapytałem: Skąd bogi prowadzą? — najstarszy, który był najwyższy, wskazał ręką na pófnoc. Pomyśla- łem — turyści z Anglii. Zapewne przypłynęli jachtem albo statkiem, i natychmiast uświado- miłem sobie, że od kilku godzin nic nie wpły- nęło do przystani. Dosłownie nic. Stara łajba kołysała się w pobliżu mola. Jak okiem sięgnąć, a wzrsk mam dobry, nie było widać ani żagla, ani komina. — Cóż to — powiedziałem. — Spacerujecie po morzu jak po ulicy? Przyszliście z północy? Najstarszy słuchał mnie z wielką uwagą, a potem wymruczał coś, czego nie mogłem zro- zumieć i dał znak swoim, kumplom. Nie wiem, jak to się stało, bo nagle straciłem przytom- ność. — Wyglądałam właśnie przez okno — opo- wiadała córka latarnika. — Zegar wydzwonił szóstą. W świetle reflektora dostrzegłam kilka sylwetek ludzkich wynurzających się z morza. Najpierw pięciu wyszło z wody, potem więk- sza grupa, z dwudziestu, wkrótce zniknęli w so- snowym lesie, a po kilku minutach zobaczyłam ich kroczących wolno w stronę latarni mor- skiej. Ojciec rozmawiaj z przewodnikiem pier- wszej grupy, która nadeszła wcześniej. Usiło- wał im coś wytłumaczyć, ale w żaden sposób nie mógł się z nimi dogadać. Mieszkamy w dwupiętrowej willi w pobliżu latarni. Do- kładnie sto dwadzieścia cztery kroki od niej. Z okien widać całą zatokę. Lubię patrzeć na morze, mogą godzinami wpatrywać się w nad- pływające fale. — Więc ojciec rozmawiał z przewodnikiem — przypomniał mer, przewodniczący specjalnej komisji, powołanej kwadrans po północy. — W każdym bądź razie próbował. —¦ Nie znali naszego języka? — domyślił sią komisarz policji. — Tak, nie mogli ojca zrozumieć. Ojciec mó- wi biegle po. angielsku, niemiecku, zna również hiszpański i włoski. — A oni? — zapytał aptekarz, trzeci i ostat- ni członek specjalnej komisji. — Jakim oni władają językiem? — Tego nikt nie wie. Ojciec słyszał tylko cały czas brzęczenie. —. Brzęczenie? — zdziwił się mer — a to dopiero! — Brzęczenie, albo raczej bzykanie — rtre- cyzowala córka latarnika. — Pobrzęczeli, po- bzykali i poszli sobie — zakończyła. —- W którą stronę? — pytanie zadał komi- sarz, który wszystko skrzętnie notował złotym długopisem na złotym łańcuszku, przyczepio- nym do dziurki w kamizelce. — Na południe. — Ilu ich było? Dokładnie. — Trzydziestu pięciu. O siódmej wyszła z morza trzecia grupa, dwukrotnie większa. — No, no — wymruczał aptekarz i wydo- bywszy z kieszeni spodni zielono-niebieską chustkę, starł pot z różowej łysiny. — Prawie setka. Stu nieznanych osobników ni stąd, ni zo- wąd wyłazi z morza i nie pytając o. pozwolenie maszeruje nie wiadomo dokąd i w jakim cełu. A jeśli to dywersanci albo terroryści. —i Terroryści! — zmartwił się mer. — A to dopiero! Musimy zawiadomić komendanta gar- nizonu. Czy ta trzecia grupa także odwiedziła pani ojca? —- Pół godziny później, rozmawiałam wła- śnie z ojcem przez telefon, gdy nagle zawołał: Wchodzą do latarni. Trzeba zawiadomić poli- cję albo straż graniczną. Podbiegłam do okna. Wyprowadzili ojca z latarni i zniknęli w lesie. — Dlaczego nie wezwała pani policji? — Potem wezwałam. — A przedtem? — Zemdlałam. Mer zaproponował przerwę. — Nie będziemy pani męczyć. Wystarczy na dzisiaj. Wszyscy jesteśmy znużeni. — Kto zawiadomi komendanta garnizonu? — spytał aptekarz. — Do akcji trzeba koniecznie włączyć armię. Stu nieznanych osobników szwenda się po wybrzeżu, a jeśli planują jakieś łotrostwo... mer — spójrzcie! Z morza wychodzą następni. Smuga światła latarni oświetliła plażę. — Dziesięciu, dwudziestu —- liczył coraz bardziej przerażony mer —- trzydziestu, pięć- dziesięciu. Boże, Boże, co najmniej dwustu! Dzwońcie! Natychmiast dzwońcie do komen- danta. Komendant przyjechał w towarzystwie trzech oficerów i ośmiu żołnierzy. Byli akurat pod ręką, ¦— Gdzie oni są? — zapytał mera. — Zniknęli przed chwilą w lesie. — Otoczyć las! — komendant wydał pierw- szy rozkaz. — Ośmioma żołnierzami? — zdziwił się po- rucznik. ¦—¦ Wezwać kompanię! Postawić na nogi ca- ły garnizon! Ogłosić alarm pierwszego stopnia. — Tak jest! Alarm pierwszego stopnia — powtórzył porucznik i wystrzelił czerwoną ra- kietę. — Zauważą? Domyśla się, o co chodzi? — aptekarz nigdy nie służył w wojsku. — Może lepiej zatelefonować i wytłumaczyć? Komendant zagryzł dolną wargę, pokręcił głową. — Czerwona rakieta — tłumaczył — nie wy- maga dodatkowych wyjaśnień. Najdalej za pięć minut kompania wkroczy do akcji. — Oni znowu wychodzą z morza — wyszep- tała córka latarnika. — Ratujcie mojego ojca! — Prawda, wychodzą — kapitan obserwo- wał plażę przez lornetę. — Zdumiewające. Ogłaszam alarm drugiego stopnia. Porucznik wystrzelił dwie czerwone rakiety. Przed latarnią zatrzymały się dwa ciężarowe samochody wypełnione żołnierzami w hełmach. —¦ Czwarta kompania komandosów — za- — Chwała Bogu! — ucieszył się mer. __ Niech pan spojrzy, kapitanie. Z morza wycho- dzi oddział za oddziałem. — Inwazja Anglików na Francję — wyma- mrotał oficer. — Anglików? — zapytał aptekarz z nadzieją w głosie. — Pan sądzi, że to tylko Anglicy? — Tylko?! — komendant podniósł głos. — Co to znaczy tylko? Każdy agresor jest niebez- pieczny i należy traktować go jak wroga. — Anglicy są naszymi sojusznikami — przy- pomniał mer. — Panowie, panowie! — mitygował komi- sarz — kimkolwiek są ci agresorzy, należy na- tychmiast przystąpić do kontrakcji. — Już ponad tysiąc nieznanych osobników wyszło z morza — informował porucznik. — Maszerują na południe. Czekam na rozkazy. — Zatrzymać wroga! Rozbroić! Jeńców u- mieścić na boisku wojskowym, oficerów do ko- szar! W razie oporu... — komendant umilkł. — "W razie oporu — poddał kapitan. — Pertraktować — dokończył komendant. — A jeśli nie zechcą? — Wtedy pogadamy z nimi inaczej. Nie doszło jednak do wymiany zdań. Agre- sorzy wyłaniali się z fal wzburzonego morza, szli bezładnie w coraz liczniejszych grupach, nie reagując zupełnie na wezwanie oficerów. Komendant wycofał się do bunkra straży gra- nicznej, skąd nawiązał bezpośrednią łączność ze sztabem dywizji stacjonującej w Rennes. — Trzy tysiące nieznanych osobników — powtórzył komendant. Generał milczał. — Ha- lo, czy pan mnie słyszy, generale? — Słyszę, słyszę. Zastanawiam się, co pan pił? Co to było za świństwo? Hę? — Oficerskie słowo, jestem trzeźwy, panie generale. — Głowa mocna, ot co, znamy się nie od dzisiaj, komendancie, ale skłonność do maja- czeń wyraźnie zaostrzona. — Oddaję słuchawkę dowódcy komandosów, kapitanowi... —. Tak, tak — przerwał generał. — Razem piliście. — Zapewniam pana, generale... — Czyj to głćTs? Meldować! Co za niesubor- dynacja? — Porucznik Artaniac. Oni ciągle jeszcze wychodzą z morza. ^ To niesamowite. Tysiące nieznanych istot w błękitnych skafandrach. Pan musi uwierzyć, generale. —- Popiliście tęgo. Zbiorowe majaczenia. Po- żałujecie. Generał przerwał połączenie. •— I co teraz? — zafrasował się komendant. — Wyślemy radiodepeszę do sztabu dywizji, do sztabu Północnej Armii, do Paryża — za- proponował kapitan. — Zgoda, niech pan wysyła. O siódmej rano przyleciał helikopterem ge- nerał dywizji. Z pokładu śmigłowca widział tysiące TYCH, KTÓRZY WYSZLI Z MORZA. Maszerowali autostradą. ¦ — Za godzinę dotrą do Rennes — wymamro- tał przecierając oczy. — Nie wyglądają na An- glików. — To nie Anglicy, panie generale — stwier- dził komendant. — To ...to diabli wiedzą kto. Stali na balkoniku latarni morskiej. — Prawdziwy koszmar — pożalił się gene- rał. — Wychodzą z morza i wychodzą. Niesa- mowite! — Paryż do pana generała — zameldował adiutant. — Halo, tu generał Perron, szef sztabu sił lądowych. — Generał Sabre, dowódca Trzeciego Okrę- gu Wojskowego w Rennes. — Mówcie do licha, co się dzieje? — Około ośmiu tysięcy nieznanych osobni- ków wyszło z morza na plażę w pobliżu Sant Michel i maszeruje w kierunku Rennes. — Jak są uzbrojeni? — Ponieważ generał Sabre zaniemówił, Perron powtórzył pytanie. — Oni nie są uzbrojeni. Nie zauważyliśmy żadnej broni. -— Może ukryli. l *— Może. Co robić? — Zatrzymać. Ma pan czołgi? — Oczywiście. — Wprowadzić do akcji. Poderwać trzecią i czwartą eskadrę. Niech przelecą nad nimi. Czołgi zgrupować kilkanaście kilometrów przed Rennes. W razie potrzeby otworzyć ogień. — Tak jest! — Postanowiłem osobiście pokierować kontr- akcją. — To zaszczyt dla nas, panie generale. — Będę tam za pół godziny. — Szef sztabu sił lądowych wkrótce obejmie dowództwo ¦— oznajmił rozradowany generał. — To znakomity dowódca i doświadczony żoł- nierz — odetchnął z ulgą. Czołgi nie zdołały zatrzymać maszerują- cych. Po prostu minęli pancerne wozy, szli te- raz polami, okrążając miasto. Ostrzelani przez ciężką artylerię kroczyli jak gdyby nigdy nic,- bez żadnych strat. Zrzucono bomby. Nie wy- rządziły im najmniejszej krzywdy. Perron wy- dał rozkaz: — Wstrzymać ogień artylerii, zaniechać bom- bardowań. Obserwować każdy ruch! — Po czym ogłosił alarm trzeciego stopnia. Wiadomość o agresji nieznanych istot obiegła cały świat. W stolicach europejskich powołano komisje ekspertów. Przedstawiciele tych ko- misji weszli w skład Komitetu Obrony Euro- py koordynującego działalność Zjednoczonych Sztabów Sił Powietrznych, Morskich i Lądo- wych. Centralny Ośrodek Telewizyjny przeprowa- dził wywiad z przewodniczącym Komitetu, włoskim uczonym, profesorem Vivianim. Za- proszono również Admirała Borsena, Szefa Ko- mendy Głównej Zjednoczonych Sił Zbrojnych Terytorium Europy. Admirał uśmiechnął się. do kamery, podszedł do mapy Francji i rozpoczął: 1 — Postaramy się odpowiedzieć na wszystkie pytania. Proszę uzbroić się w cierpliwość — uśmiech dla telewidzów — to trochę potrwa, nasze informacje o aktualnej sytuacji powinny być precyzyjne i jak najbardziej konkretne. Agresorzy — mówił z czarującym uśmiechem admirał — agresorzy nie są agresywni. Wyszli z morza i wędrują autostradą w kierunku Nan- tes — na mapie zapłonęły kolorowe światełka. — W tym miejscu — tłumaczył dalej głów- nodowodzący, wskazując czerwone lampki w pobliżu Rennes — czołgi próbowały ICH po- wstrzymać. Tutaj zrzucono pierwsze bomby. Mamy do czynienia z istotami szczególnego ro- dzaju. W jednej z gazet wydrukowano artykuł zatytułowany: „Z morza wyszła na ląd armia duchów". Nikt już dzisiaj nie wierzy w du- chy — admirał spoważniał. — Ale te istoty zachowują się niczym duchy albo upiory. Czy można zastrzelić obłok? Czy można zbombar- dować mgłę? Oni... oni — admirał szukał wła- ściwego określenia — oni są niematerialni w potocznym tego słowa znaczeniu. Widzimy ICH, słyszymy szelest kroków, szelest, powta- rzam, nie stukot butów maszerujących żołnie- rzy, szelest, odgłos zbliżony do szurania i to wszystko. Nie możemy nawiązać z NIMI kon- taktu. Nie chcą z nami pertraktować, zbagateli- zowali nasze wezwania, apele, żądania, ostrze- żenia. Idą przed siebie z północy na południe omijają miasta i osady. Nie zdołały ICH po- wstrzymać czołgi, dwukrotnie, bez najmniej- szego trudu, przeniknęli przez ściany ognia, wywołaliśmy na autostradzie dwa pożary, prze- szli przez zapory przeciwczołgowe, przez pola minowe. Ten pochód trwa już drugą dobę. —¦ Siedemnaście tysięcy istot sunie po auto- stradzie w ciszy, w absolutnej ciszy. Oglądałem ten fantastyczny orszak z helikoptera. To praw- dziwy koszmar. Idą w zwartym szyku, ramię przy ramieniu, po kilkunastu w jednym rzę- dzie. Powiedziałem — IDĄ — nie maszerują, bo ten pochód w niczym me przypomina prze- marszu oddziałów wojskowych, raczej jakąś gigantyczną procesję. Komandosi próbowali pod osłoną nocy porwać kilku, czy chociażby uprowadzić jednego. Daremnie. Nie można ICH rozerwać, rozczepić, trzymają się za ręce, obej- mują ramionami, nie odpoczywają, nie przyj- mują żadnych pokarmów — IDĄ. — Czy znany jest los latarnika? — zapytał przedstawiciel prasy wieczornej. — Tak — odparł admirał. — Wrócił zakata- rzony do swojej latarni morskiej. „Tyle wil- goci w powietrzu — powiedział do swojej cór- ki. — Wędrowałem z nimi dwa dni. Sam nie wiem dlaczego. Zatęskniłem za latarnią, wsia- dłem do pociągu i oto jestem." — Są podobni do ludzi, a nie są ludźmi — zabrał głos dyrektor europejskiego centrum prasowego — umieszczamy w gazetach foto- grafie wykonane przez korespondentów woj- skowych. Czytelnicy oglądają niewyraźne syl- wetki, zamazane rysy twarzy. Pan ich lepiej widział, admirale? — Nieco lepiej — poprawił admirał — z po- 203 kładu śmigłowca, przez lornetkę, lunetę. Za- stanawia duże podobieństwo postaci. Trudno dostrzec między nimi jakiekolwiek różnice. Nad pochodem unoszą się tumany pyłu, w nocy opa- ry, pasma mgły. Obcisłe skafandry uwydatnia- ją nieco zaokrąglone kształty, kaptury zasła- niają twarze. — Interesuje nas opinia uczonych — ode- zwał się dziennikarz reprezentujący czasopismo naukowe. — Opinia? — profesor Viviani westchnął ciężko. — Nauka nie po raz pierwszy stanęła przed zdumiewającym zjawiskiem. Nie może- my zbadać tych osobników. Z oddali oglądamy istoty, które wyszły z morza. Zbieramy na ra- zie informacje, analizujemy każdy szczegół. Oni zbaczają niekiedy z drogi, schodzą z autostra- dy, przechodzili przez piaszczystą plażę, szli polami, omijając miasta i wioski. Nie zostawia- ją żadnych śladów... Tak, nie odnaleziono ani jednego śladu stóp. — Słyszymy ciągle: „wyszli z morza" — przemówił reprezentant azjatyckiej agencji prasowej. — W którym miejscu? — Plaża w pobliżu Sant Michel — odparł admirał. — Skąd wychodzą, z jakiego miejsca w mo- rzu? — Tak, rozumiem. Usiłowaliśmy to ustalić. Mniej więcej około dziesięciu kilometrów od wybrzeża. Wysłałem tam dwie łodzie podwod- ne. Wyszli z głębin morskich — mówił admi- rał — bardzo zła widoczność utrudniała obser- wacje. Wysoka temperatura wody zmusiła okręty do wycofania się z tego podwodnego piekła. Dostrzeżono na samym dnie czerwone i białe rozbłyski, rodzaj błyskawic. — Może wulkany podwodne — profesor Vi- viani spacerował dookoła fotela, komplikując 204 życie kamerzystom. — To tłumaczyłoby tem peraturę wody i błyskawice. Morze gotuje sie w tym miejscu, prawdziwa kipiel. Ziemia otwo- rzyła się, dno morskie pękło, podmorskie trzę- sienie zmienia krajobraz dna. Powstał nowy wulkan. — A więc oni wyskoczyli z wulkanu! — za- wołał rozbawiony reporter Północnego Biule- tynu. Wypłynęli razem z lawą. — Nonsens! Wypraszam sobie takie żarty — zaprotestował uczony. — Pan nie docenia po- wagi sytuacji. — Przepraszam — reporter ukłonił się i opu- ścił studio. —¦ W jaki sposób zamierzacie bronić Europy, przed nieznanym niebezpieczeństwem? — py- tanie zadał korespondent wojskowy. — Ewakuujemy wszystkie osiedla w pobliżu autostrady. Ludzi umieszczamy w miastecz- kach namiotowych, z dala od trasy pochodu. — Admirał wpatrywał się w migotliwe punkciki I na mapie Francji. — To dziwne. ONI ignorują ludzi, nie dostrzegają naszej obecności, lekce- ważą wszelkie próby nawiązania kontaktu. Z dziecinną łatwością pokonują przeszkody,; Wytrwale podążają na południe ku nieznane- mu celowi. — Nie znanemu dla nas — powiedział uczo- ny. — ONI dobrze wiedzą, dokąd idą. Nie umiemy IM pomóc, nie potrafimy przeszkodzić. Chyba śnimy sen o istotach z morza, sen o so- bie w odległej przeszłości, o pierwszych dniach Początku. Ludzie, którzy mieszkali przy autostradzie wiodącej z Rennes do Nantes, ludzie, którzy mieszkali przy autostradzie z Nantes do La Ro- che-sur-Yon i dalej do Niort i Saintes, ludzie, 205 którzy mieszkali przy autostradzie prowadzącej do Bordeaux, a z Bordeaux do Tuluzy — ci- wszyscy ludzie i inni z pobliskich miast, mia- steczek, wiosek pakowali swój dobytek na wo- zy, do samochodów albo po prostu do walizek i odjeżdżali na wschód, byle jak najdalej ®d tej drogi, byle jak najdalej od tego pochodu- siedemnastu tysięcy cieni, nie-cieni. Bóg je- den wiedział, kim byli, skąd i dokąd kroczyli dzień i noc, od świtu do świtu. Ludzie zapomnieli o kłótniach, o sporach, o konfliktach, o niesnaskach, o nieporozumie- niach, przynaglali kierowców autobusów, po- pędzali konie, przyśpieszali bieg kół. Nie było czasu na utarczki, na bijatyki. Dosyć swarów — mówili — dosyć zwad i awantur. Pora najwyż- sza ustatkować się, skończyć z burdami. Co in- nego mamy teraz na głowie. Głowiono się, jak zażegnać niebezpieczeń- stwo, jak oddalić katastrofę, jak unicestwić upiorny pochód, spędzający sen z powiek. Pu- stoszały miasta i osady, zamierało życie w za- chodnich departamentach. W Paryżu obradowały komitety, komisje, sztaby, kolegia. Konferowano również w in- nych stolicach, a tymczasem Pochód Siedem- nastu Tysięcy zbliżał się do Zatoki Liońskiej. — Dałbym wiele — powiedział admirał Bor- sen — by zrozumieć sens tego przemarszu przez zachodnią Francję. Dałbym jeszcze wię- cej temu, kto zechciałby odpowiedzieć na pyta- nie: KIM SĄ TE STWORY, KTÓRYCH KULE SIĘ NIE IMAJĄ. Słowa te zostały wypowiedziane na dwudzie- stej drugiej Konferencji Zjednoczonych Szta- bów Sił Lądowych, Powietrznych i Morskich. Żaden z trzydziestu generałów nie zabrał gło- 206 su. Uczestnicy narady milczeli i jakże to mil- czenie wiele mówiło. Ponieważ jednak nie można milczeć bezustannie, przemówił generał Sabre, dowódca Trzeciego Okręgu Wojskowego w Rennes: — Panowie — rzekł gładząc dłonią pofałdo- wane sukno okrągłego stołu. — Panowie, sta- liśmy się ^zbyteczni. Mimo najlepszych chęci i niemałych możliwości, dysponujemy przecież bogatym arsenałem supernowoczesnych/ broni, nie możemy nawiązać kontaktu z nieprzyja- cielską armią. — W kwestii formalnej! — zawołał generał Perron. — Po pierwsze, nie nazwałbym tej hałastry armią. Armia powinna być co naj- mniej uzbrojona. Oni nie mają żadnej broni, według zapewnień wywiadu nie dostrzeżono niczego, co mogłoby przypominać jakąkolwiek broń. Po drugie, należy zadać sobie pytanie, czy mamy do czynienia z nieprzyjacielem. Nie zaobserwowano najmniejszych nawet wrogich poczynań, nieprzyjacielskich odruchów. ONI PO PROSTU IDĄ z północy na południe. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego trudno to wyjście z wody i przemarsz auto- stradą nazwać agresją czy inwazją. Dosłownie nie ma się do czego przyczepić. — Staraliśmy się — przypomniał generał Sa- bre — na wszelki wypadek zrzuciliśmy kilka bomb na ten pochód, ostrzelaliśmy ICH z czoł- gów, saperzy zaminowali autostradę pod Ren- nes i Nantes, że nie wspomnę o „ścianach ognia". — Nie zareagowali zupełnie na nasze zaczep- ki — generał Perron rozpiął kołnierz bogato wyszywany srebrnymi zygzakami — ONI są niezniszczalni. Po raz pierwszy w historii'świa- ta wojsko stało się bezużyteczne. Nie potrafi- my powstrzymać tego unikalnego pochodu. Zlekceważono Zjednoczone Sztaby, krótko mó- wiąc, mają nas, z przeproszeniem, w nosie. — Obrona cywilna zajęła się ewakuacją lud- ności z zagrożonych obszarów, ale ludzie już powracają do swoich domów, twierdząc, że nie czują się zagrożeni, że nie lękają się owych Siedemnastu Tysięcy. — Admirał Borsen za- kasłał. — Pogoda fatalna, przeziębiłem się, le- karz zaleca gorącą kąpiel i odpoczynek, a ja .cierpię od kilku nocy na bezsenność. — Ludzie wracają do miasteczek i osad — mówił generał Sabre. — Zwierzali się ofice- rom, że dziwny spokój zagościł w sercach mieszkańców zachodnich departamentów. „Po- wietrze takie czyste — mówili — aromatyczne. Ciepło i słonecznie. Drzewa ponownie za- kwitły i wkrótce będą owocować. Nawet dzi- kie zwierzęta łaszą się do nas." Za oknami deszcz, ulewa, a oni widzą słońce! Co za nie- oczekiwana metamorfoza! Wczoraj uciekali przed tym upiornym pochodem, dzisiaj wraca- ją w doskonałych humorach, lęk ustąpił miej- sca poczuciu absolutnego bezpieczeństwa. Osza- leć można — zakończył generał i zachichotał. — Nie będę ukrywał rozczarowania — rzekł generał Perron. — Tak, panowie, rozczarowa- nie przez wielkie R,O,Z,C,Z,A,R,O,W,A,N,I,A. Ratujmy autorytet Zjednoczonych Sztabów, w przeciwnym razie powędrujemy na zieloną trawkę. — Autorytet — admirał Borsen zasępił się. — Jakże ratować coś, co przestało istnieć? Ku- piłem piękny garnitur, czysta wełna, beż, fa- son sportowy. Po zakończeniu tej konferencji przebiorę się i rozpocznę inne życie. Zapraszam na partyjkę golfa. Tak to się mówi, partyjka czy mecz, he, he. Panowie, te mundury krę- pują ruchy. Radzę wam zmienić tryb życia. — A kto będzie czuwał nad bezpieczeństwem tej cywilizacji, kto obroni ludzkość przed kos- micznymi agresorami? — Generał Sabre jesz- cze nie rezygnował. — Naszej cywilizacji nie zagraża żadne nie- bezpieczeństwo — odparł Borsen. — Musimy wreszcie uwierzyć w życzliwość Kosmosu. Dziękuję panom za udział w konferencji. Ży- czę spokojnej nocy. — Wkrótce dotrą do Morza Śródziemnego — oznajmił profesor Viviani w czasie kolejnej audycji telewizyjnej. — Jak wynika z naszych obserwacji, pochód topnieje z godziny na go- dzinę, zmniejsza się ilość TYCH, KTÓRZY WYSZLI Z MORZA. Można dostrzec pewną prawidłowość: z Zatoki Sant Mało wyszła naj- pierw jedna istota, potem druga, trzecia, po- jawiły się później coraz liczniejsze grupy, aż wreszcie uformował się siedemnastotysięczny pochód. W miarę zbliżania się do Zatoki Lioń- skiej orszak maleje, jakby kurczył się, może to złe określenie, rzedną po prostu szeregi wędru- jących. Nie spuszczamy ICH z oczu, w dzień i w nocy towarzyszą pochodowi liczne heli- koptery. Początkowo odnieśliśmy wrażenie, że niektórzy schodzą z autostrady i wędrują w głąb kraju własnymi, indywidualnymi dro- gami, niknąc wśród ludzi. Wszakże nic nie potwierdziło tych przypuszczeń. Warto jednak zachować ostrożność, o pojawieniu się obcych osobników należy informować najbliższy poste- runek Obrony Cywilnej — profesor Viviani podszedł do mapy Francji. — Wiemy, z jaką szybkością maszerują, w sobotę dotrą do wy- brzeży Morza Śródziemnego, a więc pojutrze. Zgodnie z przewidywaniami profesora Vivia- niego siedemnastotysięczny pochód zmalał wie- lokrotnie, w odległości pięćdziesięciu kilome- ,trów od zatoki liczył kilkuset uczestników, po przemarszu dwudziestu kilometrów — kilku- ^ dziesięciu, w końcu kilku. Do morza wkroczyła jedna istota i dosłownie rozpłynęła się w wo- dzie. Opisane wydarzenie miało miejsce przed trze- ma laty. Co najdziwniejsze, ludzie nabrali wi- goru, poprawiła się ich kondycja fizyczna, z wielką łatwością rozwiązywali wszelkie kon- flikty. Można powiedzieć bez przesady: nowy duch wstąpił w cywilizację. Nastąpiła regene- racja psychiczna. Północno-zachodnie wybrzeże Afryki nawie- dziło groźne trzęsienie ziemi. Do akcji niesie- nia pomocy ofiarom kataklizmu zgłosiło się SIEDEMNAŚCIE TYSIĘCY ochotników,' do- słownie — siedemnaście tysięcy. Mam wreszcie prawo powitać istoty, których nie znam Przechodzą przede mną i gromadzą się w oddali Gdy wszystko, co dostrzegam w nich, jest mi nie znane A nadzieja ich wcale nie jest słabsza od mojej. Nie śpiewam tego świata ani innych gwiazd Śpiewam moje wszystkie możliwości poza tym światem i gwiazdami. Śpiewam radość wędrowania... (Grajek z Saint Merry Apollinaire) Paradoksalny Chronos — Panie doktorze — rozpoczęła pani Krezin przesuwając krzesło bliżej biurka, za którym siedział mężczyzna w sile wieku, w staroświec- kich binoklach na orlim nosie. — Panie dokto- rze, błagam niech mnie pan wysłucha cierpli- wie, zapłacę podwójne honorarium. — Ależ łaskawa pani — lekarz zdjął bino- kle i pochylił głowę. Siwy kosmyk opadł na wysokie czoło. — Moje honoraria nie należą do najniższych i nie ma potrzeby ich podwa- jać. Przyjmuję niewielu pacjentów, dzięki cze- mu każdemu mogę poświęcić więcej czasu. Proszę spokojnie mówić. Co pani dolega? Od jak dawna? — Dolega mi mąż — odparła pani Krezin i roześmiała się nerwowo. — Jestem zdrowa, to znaczy, znajduję się na krawędzi choroby, stan mego zdrowia zależy od mego męża. Mam prawie czterdzieści lat — pani Krezin popra- wiła kasztanowe loki, zatrzepotała rzęsami. — Wyszłam za mąż przed ośmiu laty. Bernard do- brze zarabia, żeby nie powiedzieć: bardzo do- brze. Bernard Krezin. — Tak, tak, słyszałem — zapewnił doktor. —¦ Sławny architekt. ' — Wnętrz — uzupełniła strapiona małżon- ka architekta. — Tyle serca wkłada w te wnę- 212 trza, że zapomniał zupełnie o własnym wnę- trzu. — Proszę jaśniej. — Wewnętrzne życie Bernarda pozostawia wiele do życzenia. — Tak pani przypuszcza? — Ja nie przypuszczam, ja wiem, na pewno. — Bywają ludzie skryci, nawet po wielu la- tach współżycia nie zdejmują maski. — Och, znam go świetnie, sam zresztą skar- ży się na wewnętrzną pustkę, skarżył się przez siedem lat, dokładnie od Nowego Roku przestał utyskiwać. „Wstąpił we mnie nowy duch — mówił. — Patrzę na świat innymi oczami, sam siebie nie poznaję." Rzecz prosta, panie dokto- rze — wyjaśniała pani Krezin — nie chodzi mu o zewnętrzny wygląd. — Dlaczego sam siebie nie poznaje? — zapy- tał lekarz, notując drobnymi literkami infor- macje o samopoczuciu sławnego architekta. — Wdzięczny będę za szczegóły. — Powiada, że staje się innyrn człowiekiem. Co drugi dzień. — Co drugi dzień? — powtórzył lekarz. —¦ Dziwne, nieprawda? W poniedziałek jest sobą, godnym pożałowania safandułą, we wto- rek tryska energią, humorem. — By w środę oklapnąć. — Skąd pan doktor wie? — zdziwiła się pa- ni Krezin. — A w czwartek -"nowy przypływ energii i jaskrawo widoczna zmiana rytmu życia. — Pan doktor cieszy się znakomitą opinią jako psychiatra, ale nie sądziłam... — Proszę mówić dalej — przerwał skrom- nie lekarz. — Przedwczoraj powiedział do mnie; „Anno, wszystko wskazuje na to, że cierpię na szcze- gólnego rodzaju rozdwojenie jaźni". 213 — Pacjent sam stawia diagnozę — doktor przetarł chusteczką szkła binokli. — Jak uza- sadnił określenie: „szczególnego rodzaju"? — W zadziwiający sposób — odparła szep- tem Anna. — W zadziwiający? — powtórzył szeptem doktor. — Tak, oświadczył, że rozdwaja się nie tylko psychicznie, lecz również fizycznie. — Nie rozumiem. — Pracownia mego męża — opowiadała pa- ni Krezin — zajmuje najwyższe piętro naszej willi, sam ją zresztą projektował. Ogromny pokój, oszklony z trzech stron, z rozsuwanym sufitem. Otóż mąż twierdzi, że przez szybę wi- dzi drugą,' identyczną pracownię a w niej sie- bie, swoje drugie wcielenie, czy coś w tym ro- dzaju. — A co w rzeczywistości znajduje się za szybą? — Za szklaną ścianą nie ma nic, to zachod- nia strona willi. — Jak to nic? Dom przecież nie wisi w próż- ni. Z okien roztacza się jakiś widok, panorama miasta, dalekie- lasy, ogrody — improwizował lekarz. — Willę wzniesiono na1 szczycie góry — wy- jaśniła żona architekta. — Dostajemy się do domu kolejką linową na szynach. Różnica wzniesienia wynosi tysiące metrów. Z okien pra- cowni męża widać niebo i morze. — Zobaczył więc siebie w bliźniaczym po- mieszczeniu przylegającym do pracowni od za- chodu. — Tak. — I co uczynił? — Zawołał mnie, przez telefon. Pobiegłam na górę. Stał tuż przy szybie i wpatrując się w przestrzeń mówił drżącym głosem: „Anno, 214 czy ty widzisz ten drugi pokój, czy widzisz mnie?" Niczego nie widziałam. — Widziała pani krajobraz za oknem. — Tak, tylko krajobraz, zachmurzone niebo i szare morze. A potem rozsunął szyby, mó- wiąc: „Muszę przejść do tej drugiej pracowni". Mój krzyk przywrócił mu przytomność. Za- mknęłam okno i podałam mężowi środek na- senny. — Bardzo dobrze — pochwalił lekarz — kie- dy to wydarzyło się? — Po raz pierwszy przed trzema dniami, po- wtórnie przedwczoraj i po raz trzeci w dniu wczorajszym. — Czy znowu chciał przejść do tej wyima- ginowanej pracowni? — Nie, powiedział, że tamten przychodzi do niego. Wczoraj zszedł na kolację w jego to- warzystwie. — Pani oczywiście nikogo nie widziała poza mężem. — Nikogo... początkowo. — Początkowo? — psychiatra poprawił bi- nokle i uśmiechnął się. — Panie doktorze, czy szaleństwem można zarazić się? — Zarazić, to niewłaściwe określenie, lecz znamy przypadki zbiorowej psychozy. Prze- rwałem pani. — Mąż po wejściu do jadalni podszedł do mnie i pochyliwszy się szepnął: „ON jest tu- taj, nie zwracaj na mego uwagi". Omal nie zakrztusiłam się pasztetem. Bernard odsunął fotel, usiadł. Jedliśmy w milczeniu. W pewnej chwili ruchem głowy wskazał otwarte drzwi balkonowe. Wtedy zobaczyłam na tle ciemnie- jącego nieba sylwetkę męża. — Mąż siedział przy stole. Ktoś inny stał w drzwiach. — Tak, jeden przy stole, drugi w drzwiach. Widziałam jego profil, zgarbione plecy, długie włosy. — Zemdlała pani? — Nie, krzyknęłam. Najczęściej reaguję krzykiem. • — I co się wówczas stało? — Sobowtór Bernarda obejrzał się. Zobaczy- łam jego twarz. „Dlaczego krzyczysz? — za- pytał — ludzie pomyślą Bóg wie co. Twoje nerwy pozostawiają wiele do życzenia. Warto pomyśleć o wizycie u specjalisty" — zakasłał i wyszedł na balkon. Zmartwiałam, zaniemówi- łam. Mąż przy stole podał mi szklankę wody. „Zobaczyłaś go — powiedział idąc w stronę balkonu. — To dobrze. Uspokój się, zniknął. Niepokojące zjawisko. Dlaczego rozdwajam się w ten sposób? Nic nie rozumiem." — Pani Krezin umilkła. Wyjęła lusterko i wykrzyknę- ła: — Boże, jak ja wyglądam, te wypieki! — Przypudrowała rumieńce i złożywszy dłonie po- wiedziała: — Doktorze! Niech pan mnie ratuje. — A mąż? — Tak, tak, i męża. Proszę nas ratować. — Przypadek interesujący — doktor za- mknął notes. — Czy można jutro odwiedzić panią... i męża, powiedzmy, o jedenastej przed południem? — Będę bardzo wdzięczna — odrzekła pani Krezin kładąc na biurku kopertę z banknota- mi. — Co powiedzieć mężowi? — Że przyjąłem pani zaproszenie. Bernard Krezin wprowadził psychiatrę do salonu. Lekarz dyskretnie obserwował pacjen- ta, notując w myślach: „Oczy głęboko zapad- nięte, skóra nadmiernie pofałdowana na szyi, wargi sine i wysuszone, bladość świadcząca o niehigienicznym trybie życia. Dłonie o dłu- gich palcach, wilgotne"_ — Nigdy nie chorowałem — architekt poczę- stował gościa cygarem. — Koledzy mówili: „Masz końskie zdrowie" i nagle... bo to prze- cież choroba, doktorze. — Prawdopodobnie. — Psychiczna? — Przedwczesne stawianie diagnozy prowa- dzi na manowce. — I dlatego pan przyjął zaproszenie. — Pańska małżonka widziała pana również w dwóch postaciach. Postanowiłem poznać sławnego architekta, zwiedzić piękny dom. Lekarz stał przy oknie. — Co za wspaniała panorama! Proszę mi po- kazać swoją pracownię. — Dwie pracownie — poprawił architekt —> jedna w domu, druga po tamtej stronie. — Chciałbym zobaczyć obie. — Chodźmy. Mamy windę, ale proponuję wygodne schody, sam projektowałem wnętrze tej chałupy. — Nad wyraz oryginalne — rzeki 'doktor oglądając skóry rozwieszone na ścianach i zwi- sające z sufitu. — Są specjalnie barwione. — Tak, praca włoskiego plastyka. Maluje na wołowej skórze. Oto pracownia numer jeden. Lekarz przekroczył próg, architekt zbliżył się wolno do zachodniej ściany. — A za oknem pracownia numer dwa. — Bernard Krezin ciężko westchnął. Wpatrywał się w przestrzeń rozjaśnioną słońcem, widział drugą pracownię. — Niekiedy znika, ale coraz rzadziej. Co pan widzi, doktorze? — Pogodne niebo i spokojne morze. — Powinienem zwrócić się do okulisty? — Proszę opisać pracownię po tamtej stro- nie. — To wierna kopia tej, niczym odbicie w lu- strze. — Niech pan dobrze przyjrzy się, zwracając uwagę na szczegóły. Na przykład plama na dy- wanie? — Na tamtym dywanie nie ma żadnej pla- my — poinformował architekt. — Teraz do- piero dostrzegam różnice. Tamta pracownia jest nieskazitelna, wszystko nowe. Willę zbu- dowano przed ośmioma laty, i wówczas tak właśnie wyglądał ten pokój. — Pana drugie wcielenie? — Nieobecne. Ale on wcześniej czy później zjawi się. Miejmy nadzieję, że pan również go zobaczy. ' — Tymczasem zbadam pana, zgoda? — Ducha mego i ciało moje oddaję w pańskie ręce, doktorce. — Krezin zachichotał. — Ga- dam głupstwa. Wariat zazwyczaj gada głup- stwa. Po kilkunastu minutach wrócili do salonu. — Zje pan z nami obiad? — zaproponował architekt. — Bardzo proszę. — Dziękuję. Gdzie małżonka? — Pójdę po nią. Kieliszek czegoś mocniej- szego? — Nie piję. — Wrócę za minutę. Doktor okrążył stół i stanął przed stylowym kominkiem. Ktoś wszedł do jadalni, lekarz usłyszał głos .architekta: — Serdecznie witam, panie doktorze. Psychiatra odwrócił się. Bernard Krezin szedł do niego z wyciągniętą dłonią. — Żona zaprosiła pana i słusznie uczyniła. Nigdy nie chorowałem — architekt otworzył pudełko z cygarami. — Koledzy mówili; „Masz końskie zdrowie" i nagle... — Pan to już mówił — przypomniał lekarz. — Niemożliwe. — Przed chwilą .wróciliśmy z pracowni. c — Wróciliśmy? — architekt pobladł. — Ja przed chwilą przyjechałem z miasta. Razem, z żoną. — Miałem zatem zaszczyt poznać pańskie drugie „ja". Gawędziliśmy o panu. Potem zba- dałem pańskiego sobowtóra. To człowiek z krwi i kości, zapewniam, żadna zjawa. Nie wierzę w duchy ani w upiory. Przypuszczam, że je- stem ofiarą mistyfikacji, zadrwiono ze mnie. Brat-bliźniak nie należy do zjawisk nadprzy- rodzonych. Chciałbym teraz zrozumieć, dlacze- go? — lekarz podniósł głos. — Żądam wyjaś- nień! W przeciwnym wypadku zawiadomię swojego adwokata i zwrócimy się do sądu o od- szkodowanie za stracony czas, za nadużycie mego zaufania, za ośmieszanie lekarza, za... — Panie doktorze — do pokoju wbiegła żo- na architekta. — Przysięgam, on nie ma brata. Nie zamierzaliśmy pana obrazić. Niech pan -uwierzy. Byłam przed kilkoma minutami w pracowni męża i widziałam za oknem drugą pracownię. Wejdźmy razem na górę, bardzo proszę. Psychiatra pomyślał: „Tym razem ze mnie robią wariata. No cóż, zachowajmy zimną krew". Nieco zmęczony dotarł do ostatniego piętra. Prowadziła żona Krezina, architekt szedł za lekarzem. —¦ Proszę, proszę, niech pan podejdzie do okna, doktorze, szybciej — zachęcała. — No i co? Widzi pan? — Widzę — wymamrotał doktor i dodał: —¦ Widzę drugą pracownię i drugie wcielenie pa- ni męża. Niesamowite. — Zabrzmi to na pewno idiotycznie — ode- zwał się Krezin — ale odetchnąłem z ulgą. Nie jestem chory, nie oszalałem, a moje sza- leństwo nie udzieliło się żonie. Chyba że i pan oszalał, doktorze? — W tak krótkim czasie? — lekarz uśmiech- nął się dobrodusznie. — Chciałbym zobaczyć okna pańskiej pracowni od strony parku. — Od strony morza — pani Anna podniosła słuchawkę telefonu. — Wydam polecenie, by przygotowano motorówkę. Motorówkę prowadził architekt, zatoczywszy półkole wyłączył motor i podał doktorowi lor- netkę. Lekarz obserwował willę w milczeniu. Ze szczególną uwagą przyjrzał się panoramicz- nym szybom pracowni. — Niekiedy światło padające na szybę może ją przemienić w lustro, zależy to od właściwo- ści szkła — mówił psychiatra — lecz odbicie w lustrze, w tym przypadku wnętrze pracowni, powinno być takie samo jak oryginał. No i pa- na sobowtór zachowuje się inaczej. Zresztą opuszcza widmową pracownię, spaceruje po willi, a nawet pozwolił zbadać się. A pana jesz- cze nie badałem — oddał lornetkę Krezinowi. — Jestem do pańskiej dyspozycji. — Powinien pan powiedzieć: „Ducha mego i ciało moje oddaję w pańskie ręce". — Powinienem? — zdziwił się architekt. — Bo tak właśnie odpowiedział na moją pro- pozycję tamten Bernard Krezin. — Pan ma wątpliwości, doktorze — archi- tekt skierował motorówkę do przystani. — Pan zastanawia się, który Krezin jest kopią, a który oryginałem? — Tamten wydaje mi się nieco młodszy —, odezwała się Anna. — Rozpoznam mego męża w największych ciemnościach. Jeżeli pan po- zwoli, będę obecna przy badaniu. Musimy wie- dzieć na pewno. Ja muszę wiedzieć. Psychiatra bardzo starannie zbadał pacjenta, pani Krezin asystowała, od czasu do czasu za- bierając głos: — Znam dobrze zgarbione plecy Bernarda, lekarze wielokrotnie zwracali mu uwagę na zwiększające się skrzywienie kręgosłupa. Pod lewą łopatką ciemne znamię. Jest? Jest. Blizna na łokciu, którym wybił szybę. — Mała przepuklina z prawej strony — stwierdził lekarz. — Nic mi nie mówiłeś o przepuklinie — za- niepokoiła się małżonka architekta. — Nigdy jej nie zauważyłam. — W pozycji leżącej niknie — wyjaśnił doktor. — A ta szrama za uchem? — Trepanacja — poinformował Krezin. — Stara historia, miałem wtedy szesnaście lat. — Dziękuję, proszę się ubrać. No i co, droga pani — doktor zwrócił się do pani Krezin po- grążonej w niewesołych myślach. — Rozpozna- je pani swojego męża? — Nie mam najmniejszych wątpliwości. — Tym lepiej. — Lekarz okręcił na lewej dłoni gumowe rurki stetoskopu. — Tym le- piej. Po raz pierwszy w swojej karierze lekar- skiej, a praktykuję prawie trzydzieści lat, nie umiem postawić diagnozy. Powinni państwo złożyć wizytę profesorowi Oriniemu, może ten wybitny neurolog rozwiąże zagadkę. — Nie chcemy rezygnować z pańskiej po- mocy, panie doktorze — pani Krezin wręczyła lekarzowi honorarium. — Profesor Orini wy- rzuci mnie ze swego gabinetu, gdy opowiem 0 dolegliwościach męża i swoich. — Nie sądzę. — Przyłączam się do prośby żony — mówił architekt. — Przyznaję, historia niecodzienna, lecz pański trzeźwy umysł, pańska wiedza 1 wieloletnie doświadczenie.;. < Doktor przyglądał się małżonkom przeciera- jąc binokle. — Pod jednym warunkiem — przemówił. — Zgadzamy się na wszystkie warunki — zapewnił architekt. — Zaprosimy do współpracy fizyka. — Zaprosimy, kogo pan zechce — pani Kre- zin otarła niewidoczną łzą. — I parapsychologa — dodał lekarz zmierza- jąc ku wyjściu. — Psychiatra, fizyk, parapsy- cholog — wyliczał. — Wspólnymi siłami spró- bujemy rozwiązać zagadką. — Wdzięczność nasza... — zaczęła Anna, ale doktor zniknął już za drzwiami. Następnego dnia doktor przedstawił państwu Krezin dwóch ekspertów: — Profesor Emil Bester, dyrektor Instytutu Fizyki Eksperymentalnej, pan Rollis — para- psycholog, autor wielu książek i publikacji, konsultant Ośrodka Badań Psychiki Akademii Medycznej. Bester zapalił fajkę, opowiedział anegdotą o psychiatrach, Rollis pił herbatę małymi ły- kami. —' Może łyżeczkę konfitury? — częstowała żona architekta. Uprzedzona o wizycie, wystą- piła w ciemnozielonej sukni i brylantowych kolczykach. — Bardzo lubię konfitury do herbaty — wy- znał parapsycholog nie spuszczając oczu z go- spodarza domu. — Jak przeminęła noc? — Spokojnie — odpowiedział architekt. — Mąż zasnął w swojej sypialni na pierw- szym piętrze, przed północą. Zajrzałam do nie- go, spał i pochrapywał — opowiadała pani Kre- zin. —¦ Zgasiłam światło w korytarzu i usia- dłam w małym holu przed telewizorem, ścisza- jąc muzykę. Wtedy właśnie usłyszałam kroki na tarasie. Mąż, który spał w najlepsze po drugiej stronie korytarza, przeszedł przez hol, gderał przy tym: „Znowu telewizja, szkoda oczu, odsuń fotel, coraz częściej czytam o szko- dliwości pola magnetycznego". Sądziłam, że śpisz — szepnęłam, z trudem zachowując spo- kój. „Wiesz dobrze, dokucza mi bezsenność, dlatego spaceruję. Co za dzień, co, za dzień." Drzwi do sypialni zaskrzypiały. Wyłączyłam telewizor i zatelefonowałam do pana doktora. — Tak — potwierdził psychiatra. — Dokład- nie pięć po dwunastej odebrałem telefon. Za- leciłem pani jedną pastylkę nasenną i uzgodni- liśmy godzinę dzisiejszej wizyty. — Czy pan zawsze spaceruje przed snem? —« pytanie zadał profesor Bester. — Zawsze — odrzekł architekt. — I zawsze pan chrapie? — Podobno często. — O której pan zasnął? — Około pierwszej, przeglądałem czasopismo „Architektura". -— Kogo więc widziała żona? — zaintereso- wał się Rollis. — Mnie — odparł Krezin. — A kto leżał w łóżku, gdy zajrzała do sy- pialni? — On — odrzekł bez wahania architekt. — Gdy wróciłem ze spaceru, pokój był pusty, ale kołdra odwinięta. Pantofle odnalazłem w ła- zience. Nigdy ich tam nie zostawiam, zresztą dlaczego miałbym chodzić boso po zimnych kaflach posadzki? Przyznano rację panu Krezin. Spacery po lodowatej posadzce nie należą do przyjemności. Potem goście przystąpili do pracy według z gó- ry ułożonego planu. Parapsycholog wszech- stronnie przetestował architekta, psychiatra za- jął się panią Krezin, badając ją od stóp do gło- wy. Natomiast fizyk zamknął się w pracowni, oznajmiwszy, że pragnie pozostać tete-a-tete z niewiadomym. — Zamierzam to i owo zmierzyć, obejrzeć, dotknąć — powiedział — by później zmierzyć się z pańskim sobowtórem, czy też z panem, czas pokaże. Po .upływie trzech godzin eksperci zjedli obiad z gospodarzami. O piątej po południu le- karz poinformował Krezina: — Wieczorem przekażemy wyniki naszych badań. Wrócimy tutaj o ósmej. Teraz udaje- my się na naradę konsultacyjną do profesora Bestera. Bester wprowadził ekspertów do swojej bi- blioteki. — Rozgośćcie się. Pora podsumować rezul- taty dzisiejszych działań. Kto pierwszy? — Może ja— parapsycholog Rollis podniósł prawą dłoń — może ja rozpocznę. — Słuchamy pana, drogi kolego —- profesor przymknął powieki — słuchamy z wielką uwa- gą- — Bernard Krezin cierpi na kompleks — zaczął Rollis. — Boi się przedwczesnej starości i potęgującym się z dnia na dzień lękiem wy- wołał zakłócenia własnego systemu nerwowego,, a także żony. Co gorsza, niektóre objawy świadczą, że rzeczywiście starzeje się za szyb- ko i przed czasem. — W pełni potwierdzam pańską diagnozę — przemówił psychiatra. —¦ Architekt starzeje się psychicznie i fizycznie. Nie zauważyłem tych objawów podczas pierwszego badania. — Bo wówczas — wtrącił fizyk — badał pan, doktorze, architekta młodszego o osiem lat, Krezina z nowej pracowni w nowej, nie- dawno zbudowanej willi, świeżo upieczonego żonkosia, mężczyznę w sile wieku, u szczytu kariery zawodowej. — Słusznie — rzekł lekarz. — Takie właśnie odniosłem wrażenie. Badając go powtórnie, lub, badając Krezina o osiem lat starszego czyli współczesnego, teraźniejszego, dostrzegłem ową przyspieszoną starość z towarzyszącymi jej objawami. Chociażby zmarszczki, łysina, fałdy na szyi, drżenie kończyn i tak dalej. — Silna skleroza — oświadczył parapsycho- log. — I wtedy ten człowiek począł gwałtownie przywoływać przeszłość, wspominał swoje ży- cie sprzed ośmiu lat, kiedy w pełni sił pojął za żonę panią Annę i założył to gniazdo na szczycie góry z widokiem na morze. Powiedział do mnie: „Pragnąłem jednego, za wszelką ce- nę COFNĄĆ CZAS. Tylko o osiem lat. Wrócić do pierwszych dni naszego małżeństwa, do do- piero ukończonego domu". — I cofnął? — zapytał doktor. — Skoro przyjmiemy — przemówił fizyk — że przeszłość, teraźniejszość i przyszłość istnie- ją równolegle i równocześnie, nie wolno wy- kluczyć ewentualności, że pan Krezin począł egzystować jednocześnie w dwóch czasach, w teraźniejszości i niedawnej przeszłbści, które wzajemnie się przenikały. Hipotetycznie za- kładamy, że mechanizm czasu jest skonstruo- wany w ten sposób, by człowiek, przedostając się do strefy przeszłości czy przyszłości, nie spotkał samego siebie. — Nie ma wszelako reguły bez wyjątku — stwierdził parapsycholog. — Od czasu do czasu CZAS płata nam figle, nakładając na siebie w przestrzeni ponadczasowej dwa czasy, two- rząc paradoks czasu, i wtedy człowiek spotyka się z sobą samym młodszym lub starszym. — Gdyby architekt zawędrował w odległą przeszłość lub przyszłość, nie spotkałby siebie, chociaż i tego nie można absolutnie wyklu- czyć — tłumaczył profesor Bester. — Wehikuł czasu Krezina działa na niewielkiej przestrzeni, 15 — Mi»»to..s bo zaledwie ośmioletniej. Mógłby cofnąć się dalej, lecz najlepiej zapamiętał siebie sprzed ośmiu lat i najbardziej zatęsknił do tego okresu. — Był to czas jego triumfów — przypomniał doktor — apogeum żywotnych sił, optimum dotychczasowej egzystencji, pełnia życia, mak- simum energii, inwencji twórczej i ekscytacji seksualnej. — Gdzie ukrył skonstruowany przez siebie wehikuł czasu? — zapytał fizyk. — Przeszu- kałem dyskretnie całą pracownię i sąsiednie pokoje. Bezskutecznie. — Krezin niczego nie ukrył — oznajmił pa- rapsycholog. — On zbudował maszynę czasu w swojej podświadomości. Silnie rozwinięta wyobraźnia architekta poczęła modelować rze- czywistość, rozdarła kurtynę między teraźniej- szością a przeszłością. Dwie czasoprzestrzenie istniejące obok siebie poczęły się wzajemnie przenikać. Punktem wyjścia stała się pracow- nia Krezina, gdzie tworzył, gdzie najczęściej przebywał, gdzie przeżył dramat przedwczesnej starości. Profesor Bester poczęstował gości podwie- czorkiem. Przy kawie i koniaku eksperci za- stanawiali się, co należy powiedzieć architekto- wi, jak zlikwidować paradoks czasu. W jaki sposób wyzwolić z kompleksu. — Niech pan porozmawia z panią Krezin — zaproponował Rollis. — Do pana zwróciła się o pomoc, doktorze. — Gdzie początek, tam i koniec — wygłosił sentencję fizyk i szybko zastrzegł się. — By- wa też inaczej, bywa różnie, ale kuliste planety wirują po elipsach i znamy najrozmaitsze in- terpretacje początku i końca naszego Wszech- świata. Psychiatra zaprosił do siebie panią Krezin. 99fi ; — Zajrzę do pana jutro, doktorze — odpo- wiedziała na telefoniczne zaproszenie. — Dzi- siaj będę bardzo zajęta. — A zatem do jutra, łaskawa pani. — Do zobaczenia, panie doktorze. Będę 0 dziesiątej. Przyszła punktualnie, jakże odmieniona. — Przekonsultowaliśmy problem — rozpo- czął doktor, ale żona architekta nie pozwoliła mu dokończyć. — Dziękuję, panie doktorze, dziękuję z całe- jjo serca — położyła na biurku kopertę z ban- knotami. — Mój mąż wrócił do siebie, jestem spokojna i szczęśliwa. — Już nie rozdwaja się? — Ach, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — zawołała. — Po prostu przestałam zwracać na to uwagę. Tak jak przed ośmiu laty zasypiamy we wspólnej sypialni. Jestem panu niesłycha- nie wdzięczna. — Zamierza pani żyć z podwójnym małżon- kiem? — Będę żyła tylko z jednym, a mieszkała z dwoma. Zresztą umówiliśmy się, że nie będę ich widywała jednocześnie. — Gratuluję pani — rzekł doktor i wstał tak gwałtownie, że binokle zsunęły mu się z nosa 1 spadły na podłogę. -r- Stłuczone szkło przynosi szczęście — pani Krezin roześmiała się. — Raz jeszcze dziękuję. Żegnam, doktorze. Zadźwięczał telefon. Dzwonił profesor Be- ster. — Niech pan sobie wyobrazi — mówił wy- raźnie podekscytowany fizyk. — Przed pięcio- ma minutami podszedłem do okna biblioteki i zobaczyłem po tamtej stronie identyczną bi- bliotekę i siebie, wertującego stronice książki „PARADOKSALNY CHRONOS". Powrót Holmezjusza Sonis, gospodarz Strefy Południowej powie- dział do Holmezjusza: — Tylko ty i nikt inny. Rozwiązałeś wiele skomplikowanych zagadek, prowadzisz insty- tut, który żartobliwie nazwano Wyrocznią Del- ficką. — Wątpliwy komplement. — Słusznie, twoje ekspertyzy są jednoznacz- ne. — Współpracuję z mądrymi ludźmi i spraw- nymi maszynami. — Jak zawsze skromny. Nie zmienia to fak- tu, że najmądrzejsi zwracają się do ciebie z prośbą o pomoc. — O konsultację. — A zatem bądź naszym Pierwszym Kon- sultantem. W ubiegłym roku powołano Zespół Ekspertów-Egzobiologów — opowiadał Sonis wprowadzając gościa do loży amfiteatru. — Otrzymali polecenie zdemaskowania przedsta- wicieli innej cywilizacji, odwiedzających od czasu do czasu Ziemię. Podejrzewamy, że są wśród nas, że działają. Usiądź, bardzo proszę — zapraszał gospodarz Strefy Południowej. — Za chwilę rozpocznie się spektakl przygotowany przez specjalistów według scenariusza młodego, obiecującego autora, Samsary. — Nie cieszy się wielkim powodzeniem — stwierdził Holmezjusz rozglądając się po pu- stym amfiteatrze. — Frekwencja raczej słaba. — Tak, będziemy jedynymi widzami. — So- nis klasnął w dłonie i na scenę spłynęły dwie smugi reflektorów. — Zobaczysz maskaradę nie z tego świata. Przedefilują przed nami aktorzy w kostiumach Marsjan, Jowiszan, mieszkań- ców innych układów słonecznych, innych ga- laktyk. Będą to wyobrażenia gości z Kosmosu, którzy, jak sądzą specjaliści, od dawien dawna odwiedzają Ziemię i egzystują wśród nas, bądź obserwują z oddali. Pragniemy posłuchać twoich komentarzy, ino a później może i wniosków. Zgoda? — Zgoda — odrzekł rozbawiony Holmezjusz — kto jest autorem tego pomysłu? — Samo życie — odparł" Soinis i dodał: — To znany powszechnie autor, chociaż trudny i dla wielu niezrozumiały. Uwaga, na scenę wkracza kilkanaście osób. — Ludzie, aktorzy w rolach ludzi, rozu- miem, niektórzy sądzą, że przedstawiciele in- nych cywilizacji przybierają ludzkie postacie — komentował ekspert. — Ta wersja ma tylu zwolenników, oo przeciwników. Na scenie pojawiła się piękna kobieta. — Tak — Holmezjusz uśmiechnął się. — Często mówimy o kobietach, że są istotami nie z tego świata. Dominuje przekonanie, że ONI inajchętniej wcielają się w kobiety, które jak wiadomo, rządzą nami, a więc i światem. War- to przypomnieć hipotezę o przybieraniu przez Nich postaci ludzkich, i drugą — o przenika- niu do świadomości pewnych ludzi Przez scenę przesuwał się korowód postaci historycznych. Jednocześnie wyświetlono trój- wymiarowy film, spełniający rolę dekoracji. Obrazy ułatwiały rozpoznanie postaci. — Miasto Uruk nad Eufratem, a ten wiek to zapewne Gilgamesz — rozpoznał eks- pert. — Widzę kapłanów babilońskich, Hanu- murapiego, jest i bóg Marduk, patron Babilo- nu. Kapłani egipscy, królowa Nefretete, faraon Tutenchamon — żywy posąg Amona. Na tle obrazu pałacu w Knossos pojawił się aktor z wielką głową byka. — Minotaurus — powiedział Holmezjusz. — Interesujące, a teraz Grecja ze swoimi herosa- mi, półbogami i bogami, prowadzą ich Homer i Herkules. Korowód rzymski otwiera Platon, za nim Belizariusz, Neron. Aktorzy utworzyli koło, obracając się coraz szybciej. Czas przemijał, przybywało nowych postaci, które z jednej epoki przechodziły do drugiej. Konfuncjusz kroczył obok al-Farabie- go, Zaratustra prowadził Dariusza, Aleksander Macedoński gawędził z Napoleonem, a Michał Anioł z Paganinim. Nie zabrakło starożytnych bogów perskich — Mitry, Ormuzda i Arema- niusa. Zgaszono reflektory. Dziewczyna w stroju pasterki przyniosła w koszyku napoje orzeź- wiające i owoce, dwaj lokaje w białych peru- kach wnieśli do loży stolik i dwa nakrycia. — Skorzystamy z przerwy — powiedział So- nis — i wzmocnimy nadwątlone siły. Lekka kolacja dobrze nam zrobi. Przy okazji chętnie poznam twoje myśli. — Ba! — Ekspert przysunął krzesło do sto- łu, wybrał rumiane jabłko ze sterty owoców. — Ponieważ ja również pragnę poznać swoje my- śli, wypada zaspokoić naszą ciekawość. Oczy- wiście ONI mogli wcielić się, to słowo* odpo- wiada mi najbardziej, zarówno w Gilgamesza jak w Nefretete. Załóżmy, że próbowali w naj- rozmaitszy sposób wpływać na losy świata, ( kształtować przyszłość mieszkańców Ziemi. Od czasu do czasu zjawiał się geniusz, prorok, wódz albo nadczłowiek, na przykład: Herkules! Bądź z niebios zstępowało samo bóstwo. Jedni wspaniali, mądrzy, szlachetni, świątobliwi, cu- dotwórcy, jasnowidzący, nauczyciele, inni bez- litośni, potworni, nieludzcy, wredni, mordercy z piekła rodem. Tamci tworzyli, ci niszczyli. Holmezjusz kroił jabłko srebrnym nożykiem i myślał głośno: — Odwieczna walka dobra ze złem. Przy- pomnijmy, że ONI reprezentują dwie skrajnie różne cywilizacje, dwa walczące ze sobą światy i że walkę tę prowadzą na ziemskim poligonie. Trudno się z tym pogodzić. Jak to, jesteśmy tylko instrumentami, bezwolnymi kształtami, manekinami? — Stanowczo protestuję! — zawołał gospo- darz Strefy Południowej. — Wkrótce doszli- byśmy do przekonania, że wszyscy mieszkańcy Ziemi to konstrukcje programowane przez Nich. Nonsens. — Słusznie — zgodził się ekspert. — Sam fakt, iż mówimy o tym, świadczy dobrze o na- szym wolnym rozumie, o samodzielności myśli, 0 swobodzie działania i możliwości dokonywa- nia wyboru. Ale... — Ale? — powtórzył Sonis, częstując gościa nektarem. — Ale próbujemy ich zdemaskować — do- kończył Holmezjusz. Opróżniwszy kielich, mó- wił dalej: — Bo usiłujemy wytłumaczyć NIE- ZROZUMIAŁE ingerencją z ZEWNĄTRZ. Bo próbujemy obciążyć odpowiedzialnością za po- tworne zbrodnie, za bezsensowne cierpienia 1 nikomu niepotrzebną rozpacz, za ból, za smu- tek, za brak logiki, za szaleństwa KOGOŚ INNEGO. — Na przykład? — wtrącił Sonis. — Na przykład moce piekielne albo jakie- kolwiek inne moce spoza Ziemi. Przecież czło- wiek (normalny nie może wymordować milio- nów ludzi. Rozwój współczesnej techniki prze- istoczył prymitywne piekło w Laboratorium Zła i Nienawiści. Antyświat, antyczłowiek prag- nie zniszczyć wszelkie Pozytywy, bo toleruje jedynie Negatyw, bo sam jest absolutnym Ne- gatywem i produkuje masowo zło we wszelkiej postaci. — A zatem jakie wysnuwasz wnioski? — zapytał gospodarz spoglądając dyskretnie na zegarek. — Najłatwiej zrzucać winą na INNYCH. — Jednak ONI są wśród nas — upierał się Sonis. — Albo kiedyś byli, albo ingerują od czasu do czasu. — Mogą więc sprowadzać natchnienie, przy- spieszać rozkwit cywilizacji, ułatwiać życie, wskazywać Drogę, dopomagać, współtworzyć i walczyć ze zwyczajną słabością. By osiągnąć swoje egoistyczne czy altruistyczne cele, wcie- lają się w ludzi nadzwyczajnych, ale nie re- zygnują z oddziaływania na przeciętnych. Krótko mówiąc, każdy człowiek może stać się ich przedstawicielem, albo tylko najwybitniej- sze jednostki. A może to tylko gra wyobraźni? — Gra wyobraźni — powtórzył Sonis. — O ile wiem, istnieje hipoteza, że cokolwiek wy- obrażamy sobie, istnieje w rzeczywistości. — W jakiej rzeczywistości? —¦ Holmezjusz odsunął talerz z winogronami. — W twojej, w mojej, w ludzkiej, w rzeczywistości innych, sąsiednich układów słonecznych? Niegdyś pa- lono na stosie czarownice, jakoby nawiedzane przez diabła, ginęli wielcy uczeni, bo wyprze- dzali swoją epokę. O kontakty z siłami nie- czystymi czy nadprzyrodzonymi posądzano ma- gów, taumaturgów, wizjonerów, uzdrowicieli. — Konkludując? — Siadów domniemanej obecności INNYCH pełno, jak na plaży po upalnym dniu. Przypływ morza zatrze wszystkie. Część informacji pozo- staje w pamięci, w świadomości, lecz ciągle przybywają nowe, świeże ślady. Jak dotąd pro- wadzą do nikąd. Rozbłysły reflektory. Rozpoczął się akt dru- gi. Scena wyobrażała teraz wnętrze pracowni naukowej, uczeni prowadzili badania, potem defilowali aktorzy w kostiumach kwiatów i zwierząt. Ekspert komentował: — ONI mogą być wirusami, owadami, ryba- mi, delfinami, ptakami, kotami i wszelkimi zwierzętami, począwszy od dinozaurów. Nie wolno zapominać o bajecznych potworach, 0 sfinksach, gryfach, centaurach; cyklopach. Po- twory i widziadła, poczciwe i okrutne, zabawne 1 wzbudzające grozę, niejednokrotnie odwie- dzały Ziemię... w fantastycznych opowieściach i legendach. Na scenie zjawił się aktor w barwnym ko- stiumie smoka. — Otóż to — ucieszył się ekspert. — Smok! O samych smokach można napisać grubą księ- gę. Majowie czcili Kukulkana, Węża Pierzaste- go. Aztekowie Quetzalcoatla, który według ich wierzeń stanowił połączenie dwóch pierwias- tków, boskiego i ludzkiego. Od Węża Pierzaste- go, fruwającego smoka — do bóstwa jeden krok. — Od mrówek do smoków — wymruczał Sonis. — Prawdziwa menażeria. Zwierzęta skryły się za kulisami, by ustąpić miejsca stworom fantastycznym. Przez scenę defilowali teraz Marsjanie — zielone ludziki z czółkami, kangury, węże, olbrzymie pszczoły, pająki, ośmiornice z ludzkimi głowami. — Prawdziwy karnawał — Holmezjusz oklaskiwał najoryginalniejsze kostiumy. — Brawo! — wołał. — Cudowne! Kapitalne! Fan • tastyczne! Co za maszkary! Sonis obserwował przyjaciela i powtarzał py- tanie: — Czy wśród tych tłumów odnajdziesz pra- wdę? Ekspert uśmiechał się w odpowiedzi, nie od- rywając oczu od barwnego widowiska. Podczas drugiej przerwy Sonis zaprosił do loży autora fantastycznego przedstawienia. — Samsara trzeci akt nazwał „UCZTĄ BO- GÓW I LUDZI" — powiedział gospodarz. -— Będziemy zatem ucztować — rzekł Hol- mezjusz. Zanim zapłonęły światła na scenie, rozległa się organowa muzyka. Melodia płynęła z od- dali, wypełniała przestrzeń nad amfiteatrem. Po kilku minutach 'elektronowe organy ucichły. Dały się słyszeć piszczałki i bębny, błysnęła sztuczna błyskawica, zadudnił grzmot. Zaszu- miał wiatr w liściach niewidzialnych drzew. Zakwiliły ptaki. Przy dźwiękach fanfar bo- gowie zasiadali do uczty. — W starożytnym Sumerze — komentował Samsara — kojarzono bogów z gwiazdozbiorami i gwiazdami. Gwiazda i bóg w piśmie sumeryj- skim oznacza to samo. Oto główne bóstwa za- siadają przy stole: bóg nieba — An, bóg zie- mi — Enlil i bóg wody — Ea. — Kim jest ten człowiek, którego wprowa- dził Ea? — zapytał Sonis. — Człowiek sprawiedliwy, Ziusundra, który na okręcie zbudowanym według wskazań boga wody przeżył sumeryjski potop. — Samsara umilkł, na scenie pojawili się nowi bogowie. — Babilońscy władcy nieba — informował autor — bogowie słońca i księżyca: Szamasz i Sin, bogini Isztar, uosobienie planety Wenus, Marduk czyli planeta Jowisz, Saturna wyobra- ża bóg Ninurt, Merkurego — Borsippie. Teraz zajmują trony bogowie asyryjscy z bogiem najpotężniejszym — Assurem. Zmiana melodii i świateł zapowiadała na- dejście nowych bogów. Samsara mówił: —¦ Chińskie bóstwa niebieskie są równo- znaczne z terminem „wielkie niebo". W okre- sie Szang-In król był „synem nieba", "repre- zentującym boga — niebo na Ziemi. Ponowna zmiana melodii. — Bogowie egipscy — Samsara uśmiechnął się wyraźnie zażenowany — wybaczcie — prze- praszał. — Mógłbym z powodzeniem darować sobie te komentarze. — Rozpoznałem Amona i innych bogów ¦*- przemówił ekspert. — Chętnie jednak słucham twoich informacji. Jesteśmy świadkami gigan- tycznej uczty. Nietrudno odgadnąć, że zoba- czymy wkrótce bogów greckich i rzymskich, bóstwa z dalekich Indii. — Również bogów azteckich — uzupełnił Samsara — posłuchajcie pięknej legendy. Opo- wie ją narrator, występujący w roli gospodarza uczty, człowieka Trzech Czasów: Przeszłości, Teraźniejszości i Przyszłości. Przyćmiono światła, kapłani zapalili ognie ofiarne, narrator recytował: „Bądźcie pozdrowieni, bogowie świata i lu- dzi: TEZCATLIPOCA Czerwony, Czarny, Bia- ły i Niebieski". Chór odpowiedział: „Niech będą pozdrowieni". Narrator kontynuował: — Zachodem włada planeta Wenus, Wscho- dem Mixcoatla — bóg gwiazd. Południem — bóg urodzaju Macuihcochit i bóg wiosny Xipe, Północą mroczną i koszmarną rządzi pan śmier- ci, imieniem Mictlantecuhtli. Gospodarz uczty podniósł głos: — Czy wiecie, kim był wszechpotężny Tezcatlipoca? To bóg ciemności okresu Czterech Jaguarów, opiekun czarowników i czarnej ma- gii. Czcili go ludzie olbrzymy. Na scenę wbiegli dwaj tancerze w barwnych strojach azteckich wojowników. Narrator mó- wił: — Z bogiem ciemności walczy Wąż Skrzy- dlaty. Walczy i zwycięża. Pokonany bóg spadł z nieba do wody i przeobraził się w jaguara, który pożerał ludzi. Potem nastała epoka Czte- rech Wiatrów, na niebie rozbłysło nowe, wspa- niałe słońce. Bóg ciemności znowu walczył z bogiem jasności, walka ta wyzwoliła złe ży- wioły, huragany i burze. Większość ludzi zgi- nęła, pozostałych rozgniewane niebo przemie- niło w małpy. Bóg ciemności i deszczu trium- fował. I rozpoczęła się trzecia epoka, Czterech Deszczów. Pokonany bóg — Skrzydlaty Wąż, na nowo podjął walkę, w czasie której spadł na ziemię deszcz ognisty. I znowu ginęli ludzie, a niektórzy przemienili się w ptaki. Nadeszła czwarta epoka — Czterech Wód. Bóg ciemności wywołał potop, ludzie potonęli, inni ulegli no- wej metamorfozie. Chroniąc życie upodobnili się do ryb. Quetzalcoatl osuszył ziemię, przy- wrócił jasność. W słońcu powstało nowe poko- lenie szczęśliwych. Narrator pokłonił się bogom i odszedł. — Finał — szepnął autor widowiska. Pogasły wszystkie światła. Panteon bogów przysłoniła błękitna zasłona, ciemniejąca z każ- dą chwilą aż do głębokiej czerni Kosmosu. Wo- kół gwiazd krążyły planety, po Mlecznej Dro- dze przesuwały się obłoki materii międzygwiaz- dowej, z wirujących mgławic powstały nowe światła. Wszechświat pulsował życiem. Nagle 236 czarna kurtyna pomknęła w górę, bogowie zstą- pili z wysokości kosmicznych, zmieszali sie z ludźmi. Nie sposób już teraz rozpoznać kto człowiek, a kto bóstwo. Ulice wypełnił tłum przechodniów. — I co o tym myślisz? — Sonis zwrócił się do eksperta. — Jak z tego bezkresnego oceanu wyłowić prawdę o NICH? Jak odpowiedzieć na pytanie gdzie ukryli się? Pod jaką postacią? W czyjej występują roli? Co reprezentują? Czy jasność, czy ciemność? Czy jedno i drugie? Czy toczą walkę w nas, czy poza nami? Czy uczestniczy- my w tej bitwie? Czy możemy wpłynąć na jej przebieg? To widowisko — mówił Holme- zjusz — ta opera fantastyczna, ten pokaz zwie- rząt, ludzi, bogów i Kosmosu nasuwa konklu- zję: ONI mogą istnieć wszędzie, jeśli więc są wszechobecni, wystarczy wyciągnąć rękę, by ich złapać — co powiedziawszy, ekspert ujął pod ramię autora spektaklu, Samsarę. — Przy- znaj się, ty jesteś NIMI. — Na co młody czło- wiek odpowiedział z uśmiechem: — Nie, ty jesteś NIMI, bo ONI są tobą. Sonis napełnił nektarem trzy kielichy. — Ja jestem NIKIM — oświadczył — bo ONI nie istnieją. Sami 'decydujemy o swoim życiu, dlatego jesteśmy jak bogowie i jak lu- dzie. Proponuję wznieść toast za zdrowie Hol- mezjusza. — Przecież nie rozwiązałem zagadki? — I dlatego wznoszę toast za twoje zdrowie i twoją pierwszą porażkę, która jest jedno- cześnie zwycięstwem. — To nielogiczne — stwierdził ekspert. — Możemy od czasu do czasu, ot, tak dla wytchnienia pozwolić sobie na brak logiki — zakończył Sonis^ '237 Wylądowali na bezkresnej płaszczyźnie. Do- wódca ekspedycji oznajmił: — Oto kres naszej ośmioletniej podróży. Do- tarliśmy szczęśliwie do Ziemi. Tak nazywa się ta planeta. Żyją tutaj Rozumni. Sądzę, że te istoty są podobne do nas. Prawdopodobnie re- prezentujemy dwie niemal identyczne cywili- zacje. Stali w zwartej grupie na czerwonej płycie przed gwiazdolotem, oczekując na gospodarzy. Nagle usłyszeli potężniejący szum i runął na nich olbrzymi, kulisty, śnieżnobiały pocisk. Nikt nie zdołał się uratować. Sławny tenisista Roden podniósł z kortu sta- tek kosmiczny wielkości małego palca. — Zabawka na korcie?! — zawołał oburzo- ny. — Nic dziwnego, że serwowana piłka zmie- niła w ostatniej chwili kierunek. Zamiast w kort uderzyła w samolocik czy coś w tym rodzaju. Gospodarz Strefy Południowej powiedział do Holmezjusza: — To byli przedstawiciele Mądrzejszych od nas. Godny pożałowania wypadek. Nie przewi- dziano, że wylądują na korcie tenisowym. — Przerywając drugą rundę turnieju teni- sowego Pięciu Kontynentów. — Ekspert po- smutniał. — Gdy mistrz świata, Roden dowie- dział się, kogo niechcący unicestwił, zemdlał. Długo nie mogli go docucić. Jak sądzisz, czy wznowią turniej? Sonis milczał. Przywieziono przed chwilą w szklanym pojemniku piłkę tenisową — cor- pus delicti mimowomej zbrodni — Czy będzie wystawiona na pokaz publicz- ny? — zapytał Holmezjusz. — Co za pomysł? — oburzył się gospodarz 238 Południa. — Schowam ją do kasy pancernej na samym dnie skarbca. — A potem powiesz do mnie: „Szukaj! Szu- kaj! Za wszelką cenę masimy zdemaskować przedstawicieli innej cywilizacji. Nie wolno bagatelizować niebezpieczeństwa. ONI są groź- ni i nieobliczalni. Szukaj! Szukaj!" — Odchodzisz? — Wracam do moich kwiatów — odparł ekspert — wyhodowałem nowy gatunek stor- czyków. Są bardzo wrażliwe. Nie znoszą gło- sów ludzkich, purpurowe płatki bledną i więd- ną. Dobrze natomiast znoszą dyskretną mu- zykę. Zasypiają przy kołysance. Śmiech Holmezjusza spłoszył wróble. Po- derwały się do krótkotrwałego lotu. Z gałęzi klonu obserwowały uważnie eksperta, który kroczył wolno aleją miejskiego parku. Nieco przygarbiona sylwetka malała zgodnie z pra- wami perspektywy, aż zniknęła między krze- wami magnolii. Sławny tenisista Roden przegrał z o wiele słabszym Gomezem. Mecz trwał cztery godzi- ny- — Wszystkie moje serwy były słabe — usprawiedliwiał się były mistrz świata — ani jednego „asa". Prześladują mnie natrętne my- śli. — Jakie? — zapytał reporter. — Że znowu zbombarduję gwiazdolot. Fantastyczny świat — Świat jest cudowny — stwierdził auto- rytatywnie Jan Paweł Kierrot i nieco po- bladł. — Świat jest wspaniały — powiedział głośniej i poczerwieniał. — Świat jest fanta- styczny — stwierdził ponownie, blednąc. —¦ Kocham cały świat — wyznał i zarumienił się. — Uwielbiam! — zawołał. — Chciałbym objąć go i przytulić do serca. — Cały świat? — zdziwił się uczeń Jana Pawła Kierrota. — Calutki, od bieguna do bieguna. — Mistrzu — rzekł coraz bardziej zdziwio- ny uczeń. — To przecież niemożliwe. Człowiek z trudem obejmuje stuletnie drzewo, niełatwo objąć dziewczynę, gdy pulchna i nadmiernie zaokrąglona, a co tu dopiero mówić o całym świecie? — Biada tym, którzy nie pojmują przenośni. — Kiedyś powiedziałeś, mistrzu: „Biada tym, którzy we wszystkim doszukują się przenośni i ciągle czytają między wierszami, przeinacza- jąc sens oczywisty według własnego widzimi- się". — Jedno nie przeczy drugiemu. I jedno, i drugie trzeba rozumieć. Gdy powiem: „płonę ze wstydu", nie wzywaj straży pożarnej, gdy natomiast przeczytasz zdanie: „Teodor to wy- jątkowy niedołęga", nie bierz tego do siebie, 240 bo wielu Teodorów żyje na tej planecie Czv wyrażam się w sposób zrozumiały? ' -Lecz kiedy Teodor czyta, że Teodor to niedołęga, sądzi, ze o nim mowa. — Nic gorszego przymierzać wszystko do siebie, mierzyć innych własną miarą. Nie ti jeden egzystujesz na Ziemi. Gdy opiewam wdzięk i urok pięknej kobiety, nawet najbrzyd- sze zaczepiają mnie na ulicy, mówiąc: „Cho- ciaż nie nazwałeś bohaterki swego poematu po imieniu, odgadłam bez trudu, że to o mnie mowa". Bywa, że wyśmieję w satyrycznym wierszu słabostki koniuszego króla Ludwika, tracę najlepszych przyjaciół wśród hodowców koni, stajennych, dżokejów, a także wśród Lud- wików i monarchistów. Natomiast poklepują mnie po plecach bonapartyści, a wrogowie Lud- wików i przeciwnicy koni zapraszają do swoich domów, częstując obfitymi obiadami. Wznoszą wówczas toasty za mój rozum, talent i dowcip godny najwyższego uznania. — A kogo w rzeczywistości miałeś na myśli, pisząc o słabostkach koniuszego króla Ludwi- ka? — Koniuszego króla Ludwika — odparł Jan Paweł Kierrot, wywołując ogólną wesołość. — Ten śmiech — przemówił, uciszywszy rozbawionych uczniów — ten śmiech jak naj- gorzej o was świadczy, bo chociaż mówiłem serio o koniuszym, wy sądzicie, że żartowa- łem. Świat naprawdę jest cudowny. Nowy wybuch śmiechu sprawił, ża Jan Pa- weł Kierrot podniósł się, odsunął taboret, któ- ry uczniowie ustawili w chłodnym cieniu pod rozłożystym jesionem i oświadczył zatroskany: — Ja głęboko w to wierzę, świat jest cu- downy, wspaniały, fantastyczny. Uszanujcie moją wiarę, więcej — moje święte przekona- nie, tak jak ja szanuję, mimo wszystko, wasze 18 — Miasto... 241 poczucie humoru. Jego źródłem jest skłonność do uproszczeń i uogólnień. A inklinacja do' komplikowania najprostszych problemów sta- nowi często przejaw nadmiernej powagi. — Używasz cząsto słowo „często" — stwier- dził jeden z siedemnastu uczniów, bo tylu właś- nie rozsiadło się na trawie pod jesionem —¦ a niekiedy słowa „niekiedy", „od czasu do cza- su". — Słusznie — odrzekł Jan Paweł Kierrot — słowa „zawsze", „nigdy" i „na pewno" są bar- dzo niebezpieczne. A teraz proponuję spacer. Od czasu do czasu warto rozprostować nogi. — Jaki wybierzesz kierunek? — zapytał uczeń, który dotąd nie zadawał żadnych py-; tań. ¦—¦ Chodźmy po prostu przed siebie, aż doj- dziemy do skraju tej puszczy. Jan Paweł Kierrot szedł pierwszy, za nim gromada uczniów. Słońce wędrowało po nie- bie, i tak razem podążali w tym samym kie- runku, ku zachodowi. Doszli wreszcie do miej- sca, gdzie nie było ani jednego drzewa, tylko trawa i margarytki. Skończył się las, ucichł świergot ptaków. Bezszelestnie przelatywały jasnożółte motyle, zwane paziem-żeglarzem. Uczeń, który najczęściej zadawał nie zawsze najmądrzejsze pytania, rozejrzał się uważnie dookoła, potem pochylił się i patrząc w dół, jakby spoglądał z wielkiej wysokości, zawołał: — Tam przepaść! — Co ty wygadujesz? — uczeń, który za- dawał pytania od czasu do czasu, podszedł do krawędzi trawnika i gwałtownie cofnął się. — Nic nie rozumiem — wybełkotał. — Ten las, te łąki unoszą się wysoko nad Ziemią. Pod nami wioski, rzeki, pola uprawne i stada owiec. Takie malusieńkie — podsunął pod nos mi- 242 strza brudny palec. - Jak paznokieć. Boje! się — wymamrotał. — Bardzo... J Jan Paweł Kierrot położył się na trawie i wolno, wolniusieńko przyczołgał się do kra- wędzi. — A! — jęknął wytrzeszczając oczy. —- Cud prawdziwy! Ten las, te drzewa, łąka szybują niczym zaczarowany „latający dywan" nad chmurami. — Przecież ty, mistrzu, nie wierzysz w cu- da — odezwał się najinteligentniejszy z ucz- niów — czy mamy do czynienia z metaforą czy z „niewiadomoczym"? — Spróbujmy' rzecz rozważyć spokojnie — wystękał mistrz. Leżał na brzuchu, co utrudnia- ło rytmiczne oddychanie. Słyszał, jak trawa rośnie, bo zielone źdźbła łaskotały go w uszy, ale jego słowa docierały do uczniów zniekształ- cone. — O jakiej mówisz wojnie? — zapytał przy- głuchy uczeń, który najczęściej zadawał naj- głupsze pytania. — Widzę wioskę — informował Jan Paweł — widzę ludzi, którzy tańczą dookoła czegoś, cze- go nie umiem rozpoznać, bo dym ogniska przy- słania obraz. — Oni tańczą dookoła człowieka przywiąza- nego do pala — do krawędzi przyczołgał się uczeń najlepiej rozwinięty fizycznie. Miał orli wzrok i mięśnie gladiatora. — Pod palem roz- palono ognisko. — Pora wieczerzy — przypomniał wiecznie głodny uczeń. — Słońce za chwilę zniknie za horyzontem. — To zamierzchła przeszłość — komentował mistrz. — Od dawien dawna ludzie nie przy- wiązują do pali innych ludzi. Bo i po co? — Ten człowiek przywiązany do pala to pa- cjent, dookoła niego tańczą szamani. On ma 243 słabe nogi, bardzo słabe, nie może stać, dla- tego go przywiązali — tłumaczył uczeń śred- nio inteligentny. — Ten człowiek cierpi na zimnicę, dlatego rozpalili ognisko, by go roz- grzać. Tańczą i śpiewają, bo pragną rozweselić swego brata. Świat jest cudowny. — Oglądamy metaforę — oznajmił uczeń bardziej inteligentny. — Kosmos niekiedy prze- mawia do nas metaforami. Człowiek ciągle je- szcze jest przywiązany do Ziemi i chociaż pło- nie przed nim ogień, światło wiedzy, nie ro- zumie sensu własnego istnienia. Krąg tancerzy to symbol ludzi krążących wokół niego, sym- bol toczącego się życia. Ogień przepali sznury, uwolni człowieka... Nie — zreflektował się uczeń — ogień go przypiecze. Wtedy odczuje rozkosz swego trwania. Ból przywróci mu przy- tomność i razem z innymi pocznie tańczyć. Życie to wieczny ruch, krążenie dookoła cze- goś. — Nonsens! — zawołał uczeń najinteligen- tniejszy. — Oni tańczą dookoła jeńca. Dwa ple- miona walczyły ze sobą. Ten przy palu to wódz pokonanych. — Raczej misjonarz —¦ odezwał się uczeń- -mistyk — widzę aureolę męczeństwa nad jego głową. Z krzaków otaczających polanę wyskoczyło kilku ludzi. Dźwigali kamerę filmową, reflek- tory i reżysera, który zemdlał w czasie pracy. — Wody, wody! — wrzeszczał asystent. — Co za piekielny upał! Las unoszący się nad Ziemią zasłonił słońce, począł padać drobny deszcz. Inspicjent uwolnił aktora przywiązanego do pala. Statyści w roli .wojowników zgasili ognisko i zniknęli w drzwiach baru na kółkach. Jan Paweł Kierrot powiedział do uczniów: — Oto do czego prowadzi metaforyzowanie. L44 Ustawicie dziesięciu ludzi wokół sześcianu w sześciu kolorach i każdy będzie widział ina- czej to samo. Jasne? — Do pewnego stopnia — odparł uczeń-fi- lozof. — Proszę nam wytłumaczyć, jakim cu- dem ten las oderwał się od Ziemi i szybuje nad górami niczym zaczarowany kobierzec. Jak to sobie wytłumaczyć? Jeśli nie mamy do czy- nienia z metaforą, to z czym? — Z oczywistym faktem — odrzekł mistrz. — Ten las istnieje tak, jak my istniejemy. — Fruwający las, kilka hektarów latającego lasu, nie licząc polanek i łąki? — dziwili się uczniowie. — Wielkość lasu nie ma żadnego znacze- nia — zapewnił Jan Paweł — czy jedno fru- wające drzewo jest mniejszym absurdem od stu latających drzew? — Czy ten las opada czasem na Ziemię? — Naturalnie — Jan Paweł Kierrot nie miał wątpliwości. — Drzewa wracają do swoich ko- rzeni. Wcześniej czy później wracają, daję sło- wo. Ach! — mistrz podniósł głowę. Białe chmu- ry sunęły po niebie. — Świat jest rzeczywiście fantastyczny! Spis rzeczy Zwierciadło Trzech Czasów ..:... 7 Miasto nie z tej planety....... 23 Parking............ 35 Byłem bardzo niedyskretny...... 50 Impuls kosmiczny......... 57 Drzewa zawsze wracają do korzeni .... 64 Psychoanaliza czyli kłopoty kosmiczne ... 82 Horyzont zdarzeń czyli kolaps grawitacyjny . . 91 Kryształowa kula......... 104 „Scala dei Giganti"........ 124 Wyspa szczęśliwych........ 137 Oczy............. 164 Rewelacyjne odkrycie......... 174 Oni wyszli z morza........ 195 Paradoksalny Chronos........ 212 Powrót Holmezjusza ......... 228 Fantastyczny świat g , . « , ... 240