Henry Kuttner MASKA KIRKE Przełożył Wiesław Lipowski SPIS TREŚCI Rozdział I Zaczarowane morze Rozdział II Mityczny statek Rozdział III Świątynia w gaju Rozdział IV Nie ufaj faunowi Rozdział V Kapłani Apollina Rozdział VI Echa przeszłości Rozdział VII Prośba niewolnicy Rozdział VIII Przemawia Hekate Rozdział IX Promieniowanie śmierci Rozdział X Transakcja arcykapłana Rozdział XI Pomoc od Hekate Rozdział XII Walczące bestie Rozdział XIII Moc na uwięzi Rozdział XIV Koniec boga Rozdział XV Muzyka z morza ROZDZIAŁ I Zaczarowane morza Talbot zapalił fajkę i zerknął na drugą stronę ogniska w twarz mężczyzny, który cicho i powoli wypowiadał słowa układające się w strofy najdziwniejszej opowieści, jaką słyszał w życiu. Twarz Jaya Sewarda miała brązowawy odcień w świetle migoczącego ognia. Mogłaby to być z powodzeniem blaszana maska na tle wysokich kanadyjskich sosen, niezwykle srebrzona promieniami księżyca. Znajdowali się daleko od ludzkich siedzib, ci dwaj, a opowieść, jaką snuł Jay Seward, brzmiałaby absolutnie fantastycznie w bardziej prozaicznym otoczeniu. Ale tutaj i teraz nie wydawała się wcale osobliwa... Jay Seward cały dzień zachowywał się nerwowo. Talbot, który znał go tylko tydzień, w miarę upływu czasu nabierał coraz większego przekonania, że jego towarzysza coś prześladuje. Sprawiał wrażenie człowieka, który czeka na coś, wypatruje czegoś. Wszystko jedno, co robił, stale zwracał głowę w stronę oceanu, by jego odgłosy dobiegające z podnóża sosnowej skarpy słyszeć zawsze czysto i wyraźnie, jakby spodziewał się stamtąd jakichś innych dźwięków aniżeli plusku fal. Jednak dopiero godzinę temu, po zachodzie słońca, kiedy usiadł przy ognisku, w końcu przemówił. - To wszystko jest nierealne - oznajmił nagle, rozglądając się wokół polany skąpanej w świetle księżyca. - Mam wrażenie, jakbym się cofnął o rok w czasie. Wie pan, ja już tutaj byłem. W zeszłym roku. Byłem bardzo chorym człowiekiem. Wtedy coś się wydarzyło i... - Przerwał, ale stało się jasne, że jego myśli wkroczyły na znajomą ścieżkę wspomnień. Talbot odrzekł: - W tej okolicy człowiek szybko wraca do zdrowia. - Starał się mówić ostrożnie, z nadzieją, że nie popsuje nastroju myśli Sewarda. Bardzo go ciekawił ten człowiek; chciał usłyszeć opowieść, której był pewien, że nadchodzi. Seward roześmiał się. - Mój umysł był chory. I nie potrafiłem trzymać się z dala od oceanu. - Odwrócił nieco głowę i jego nozdrza rozszerzyły się, jakby zamierzał wciągnąć w płuca możliwie najintensywniejszy zapach słonego wiatru, który zaszumiał wśród drzew. Wraz z nim dał się słyszeć nagle cichy plusk przybrzeżnych fal i Seward drgnął nerwowo. - Topiłem się - powiedział zwyczajnie. - Tonąłem w nieznanym oceanie, który omywał... obce brzegi. Nie ma pan nic przeciwko temu, że opowiadam? Sądzę, że w ten sposób wszystko przypomni mi się o wiele lepiej - a ja chcę sobie przypomnieć. Dzisiejszej nocy - nie pojmuję tego - dzisiejszej nocy coś się stanie. Proszę mnie nie pytać co. Gdybym panu powiedział, nie uwierzyłby mi pan. Nie jestem wariatem - nigdy nie byłem. Ja wiem... - Przerwał i roześmiał się, trochę zmieszany. - Proszę mówić - powiedział Talbot pociągnąwszy dymu z fajki. - Chciałbym tego posłuchać, cokolwiek to jest. - Jeśli jest pan gotów na bardzo długą historię, to proszę bardzo. Może to coś pomoże. - Patrzył na mgłę snującą się między sosnami. - To było tak samo, jak na Ajai - powiedział. - Zawsze we mgle. W ukryciu. - Na Ajai? - Wyspie Czarodziejki. - Wzruszył niecierpliwie ramionami. - Już dobrze, opowiem panu. Przesunął się trochę i oparł plecami o leżący pień, a twarz skierował w mrok, w którym chował się ocean. Mówiąc powoli, zaczął snuć opowieść. - Trzy lata temu przebywałem w Stanach i wspólnie z człowiekiem o nazwisku Ostrend pracowałem nad nowymi metodami w psychiatrii. To moja specjalność - psychiatria. Ostrend był znakomitym fachowcem w swej dziedzinie - niech go diabli porwą! Rozpoczęliśmy prace nad narkoanalizą pentatolową - i posunęliśmy się za daleko. Ostrend to geniusz. Nim skończyliśmy, przekroczyliśmy granice znanych metod badań psychologicznych i... - Seward przerwał, westchnął i po chwili zaczął mówić dalej. - Narkoanalizą to nowa metoda badania mózgu. Zna pan zasadę? Podczas hipnozy pacjenta zmusza się do patrzenia w przeszłość na własne problemy życiowe, sprawy pogrzebane w podświadomości - przykre zdarzenia, o których pacjent nie chce pamiętać w świadomości. Katharsis na ogół powoduje wyleczenie. Ostrend i ja poszliśmy jeszcze dalej. Nie będę panu opowiadał szczegółowo o metodach, jakie stosowaliśmy. Powiem tylko, że byliśmy na przemian swoimi własnymi królikami doświadczalnymi, a w dniu, w którym odnieśliśmy sukces, spełniłem rolę okazu mikroskopowego... Problemy pogrzebane w przeszłości - jak odległej? Wszystko, co sobie przypominałem, Ostrend rejestrował w trakcie tej psychoanalizy. Nie wiedziałem, co się stało, dopóki się nie obudziłem. Ale później wspomnienia powróciły. Nawet gdybym nie przeczytał notatek Ostrenda, przypomniałbym sobie. Dramaty pogrzebane w przeszłości wypłynęły z mojej podświadomości. Powinny tam zostać, pogrzebane na zawsze! Narkoanalizą jest świetną i pożyteczną metodą terapeutyczną, lecz my z Ostrendem przekroczyliśmy wszelkie granice. Wspomnienia po przodkach, przekazywane kolejno w genach i chromosomach poprzez cały ród, dopóki ja nie otrzymałem ich w spadku. Utajone wspomnienia jednego z moich przodków - człowieka, który stał się mitem. Który może w ogóle nie istniał. A jednak wiem, że istniał. Żył, w czasie i świecie tak odległym, że nie pozostało już nic prócz legendy. I przeżył wstrząs psychiczny, który z ogromną siłą odcisnął się w jego pamięci i został pogrzebany w podświadomości. Pamięci, która przeszła na jego synów i synów jego synów. Pamięci o dalekiej wyprawie - na statku obsadzonym herosami, z Orfeuszem na dziobie. Orfeuszem, którego harfa mogła wskrzesić umarłego... Orfeuszem - który dziś jest mitem. Jak pozostali herosi, którzy popłynęli na tę wielką, legendarną wyprawę... Moje wspomnienia cofały się jeszcze dalej, aż do zarania czasu. Byłem Jazonem! Jazonem - który popłynął na Argo do Kolchidy i skradł złote runo ze świątyni boskiego węża, gdzie tego błyszczącego skarbu boga Apollina strzegł łuskowaty Pyton... Wspomnienia nie zniknęły. Pozostały we mnie. Zdawało mi się, że mam dwa umysły. To, czego nie mogłem nigdy słyszeć ani widzieć jako Jay Seward, słyszałem i widziałem po tym narkotycznym doświadczeniu. Wzywało mnie morze. Ja... słyszałem czasami głos. On nie wzywał Jaya Sewarda. Wzywał Jazona, Jazona z Jolkos, Jazona z Argo. I ja byłem Jazonem. Przynajmniej miałem jego wspomnienia. Niektóre z nich. Niewyraźne, zawikłane - mimo to przypominałem sobie masę zdarzeń z życia tego swojego przodka. A wiele z tych zdarzeń, wiedziałem o tym dobrze, nie mogło mieć miejsca na naszej starej Ziemi. Nawet na zaczarowanych morzach Argonautów. Wydawało mi się, że wzywa mnie koncha Trytona. Dokąd? Z powrotem do zapomnianej przeszłości? Nie miałem pojęcia... Próbowałem wydostać się z tego. Usiłowałem przełamać czar. Nie mogłem, oczywiście, kontynuować pracy. I Ostrend nie był w stanie mi pomóc. Nikt nie był. Przybyłem w to miejsce ponad rok temu, kiedy wszystko inne zawiodło. W pociągu, za Seattle, przez chwilę myślałem, że już się uwolniłem. Ale tak się nie stało. Rok temu na tym wzniesieniu usłyszałem owo bezdźwięczne wezwanie z morza - i przyszły mi na myśl jakieś zjawy i statki-widma. Bałem się. Bałem się okropnie. Spałem pod tymi sosnami, kiedy noc przyniosła do mnie odgłos łopotania żagli na wietrze, skrzypienie dulek. Przyniosła również echo słodkiego, nadludzkiego głosu, który wołał: - Jazonie! Jazonie z Tesalii! Przybądź do mnie! Tamtej nocy odpowiedziałem na wezwanie... Stałem na urwisku sterczącym nad wirami fal. W głowie miałem chaos, a moja pamięć była zamglona. Pamiętam, że wierciłem się niespokojnie w śpiworze. Pamiętam, że słyszałem szum wiatru, ciche, melodyjne wibrowanie strun oraz dziwne pomruki, które nie były ludzkim głosem - a jednak wiedziałem, co mówią. To nie było wezwanie, które przywoływało Jazona z imienia. Nie, to coś innego. Stałem ponad wodą. Mgła opadała, dusząca i niema. Musiała być pełnia księżyca, albowiem przez mgłę przesączała się srebrzysta jasność i rozświetlała pode mną morze, ciemne, ozdobione koronkami piany. Bardzo niewyraźnie usłyszałem brzęk strun i to niezwykłe mruczenie wydobywające się z mgły. Znałem je. To był... kil Argo, przemawiający głosem, którego nikt prócz jasnowidza nie mógłby zrozumieć. Coś płynęło na wodzie, ukryte we mgle. Doleciał do mnie odgłos skrzypienia dulek. Powoli, bardzo powoli, zaczął wyłaniać się jakiś kształt. Najpierw ujrzałem wielki czworobok żagla, wiszącego luźno na wysokim maszcie, a potem zobaczyłem upiorny w nieziemskim świetle dziób statku zmierzającego majestatycznie w moim kierunku. Z mgły wynurzyła się galera płynąca w stronę skały, na której stałem. Po chwili przepływała pode mną; pokład miałem nie dalej niż o osiem stóp. W górze wznosił się maszt przechylony w stronę lądu. Spostrzegłem wiosła podnoszące się równocześnie do góry, by uniknąć roztrzaskania o skałę. Na ławkach - to znaczy na pokładzie statku - znajdowały się jakieś postacie. Nierzeczywiste postacie. Jedna z nich trzymała w ręku harfę. Unosiły się z niej dźwięki rytmicznej muzyki. Lecz jeszcze gwałtowniejszy był głos bez słów, który bulgotał od strony kila Argo, gdy statek kołysząc się na boki płynął pode mną. Wspomnienia Jazona wezbrały w moim umyśle. Zimne poty i dreszcze, które zawsze towarzyszyły owej fali cudzej pamięci, ogarnęły lodowato moje ciało. Jazon - Jazon - byłem Jazonem! Kiedy galera zaczęła mnie mijać, odbijając się ze wszystkich sił skoczyłem w kierunku tego statku-widma odpływającego na dole. Grzmotnąłem o twarde deski. Zgięły się pode mną kolana. Upadłem i potoczyłem się, a potem natychmiast zerwałem się na równe nogi, rozglądając się na wszystkie strony. Brzeg już zniknął. Jedynie srebrzyste opary otaczały statek, lśniący od poświaty księżyca. Jazonem? Nie, nie byłem Jazonem. Byłem Jayem Sewardem... byłem... Świadomość, wola, powróciły do mnie w przerażający sposób. Wiedziałem, co zrobiłem - lub tak mi się zdawało - wiedziałem również, że jest to albo sen, albo obłęd. ROZDZIAŁ II Mityczny statek Pod stopami statek wydawał się prawdziwy. Pył wodny miał smak morskiej wody; wiatr, który spryskiwał nim moją twarz, był prawdziwym wiatrem. A jednak wiedziałem, że w tym statku-widmie jest coś obłędnie nierzeczywistego. Albowiem na dolnym pokładzie widziałem żeglarzy, a poprzez nich długie, szare, wzburzone fale morskie. Wyraźny był każdy mięsień tych wygiętych grzbietów, kiedy się pochylały przy pociągnięciu wioseł, ale wyraźny w taki sposób, w jaki bywa sen w momencie przebudzenia. Wioślarze nie widzieli mnie. Twarze mieli zesztywniałe od wysiłku przy pracy, którą wykonywali, wiodąc wprawnie statek do... dokąd? Stałem tak chwilę oszołomiony, badając wzrokiem mgłę wokół siebie, starając się zachować równowagę na rozkołysanym statku ze zręcznością, której nie znałem u siebie, tak jakby moje ciało równie gładko wślizgnęło się w fizyczne i mięśniowe wspomnienia innego człowieka, jakby mój mózg splótł się wspomnieniami z innym mózgiem. Prócz odgłosów samego statku wokół mnie nie było słychać żadnych innych dźwięków. Słyszałem bicie fal o kadłub, trzeszczenie belek, rytmiczny śpiew wioseł skrzypiących w swoich dulkach. Wyraźnie słyszałem muzykę harfy w rękach tej postaci-widma na dziobie. Ale załoga była niema. Pamiętam, że włosy zjeżyły mi się na głowie, gdy ujrzałem po raz pierwszy, jak półprzeźroczysty wojownik rozwiera brodate szczęki i wznosi pieśń, która leci wzdłuż ławek, dopóki podwójne rzędy nie zaczęły kołysać się w jednym rytmie, a dłoń harfiarza trącać strun, by ich prowadzić - w absolutnej ciszy. Muzykę słyszałem; załoga składała się z duchów. Przeraziło mnie brzmienie własnego głosu. Całe oszołomienie i wszystkie budzące się intensywne lęki, które przemieszczały się na dnie mojego mózgu, zebrały się chyba w okrzyku, jaki wydałem. - Kim jesteście? - zawołałem do bezgłośnie śpiewających wioślarzy. - Odpowiedzcie mi! Kim jesteście! Z mgły, niczym z upiornej płyty rezonansowej, wytoczył się ku mnie z powrotem mój własny głos. - Kim jesteście - jesteście - jesteście? - I wiedziałem, że sam nie umiałbym odpowiedzieć lepiej. Istotnie, kim byłem? Jayem Sewardem, doktorem medycyny? Czy Jazonem, synem Aj żona, króla Jolkos? Czy zjawą na statku-widmie, obsadzonym przez - kogo? Zawołałem jeszcze raz, gniewnym okrzykiem bez słów, i rzuciłem się do najbliższej ławki, starając się dosięgnąć ramienia najbliższego wioślarza. Moja ręka przecięła powietrze. Wioślarz śpiewał dalej. Nie miałem pojęcia, jak długo szalałem wśród ławek, krzycząc do głuchych na moje wołania śpiewaków, tnąc pięściami ich nierzeczywiste ciała, na próżno starając się z tych widmowych dłoni wyrwać wiosła, które nie ustępowały ani na cal pomimo wszelkich moich wysiłków. W końcu poddałem się. Zdyszany i oszołomiony, wspiąłem się z powrotem na główny pokład. Człowiek-widmo na dziobie nadal wygrywał na strunach harty przedziwnie brzmiącą melodię, nieświadomy mojej obecności, tak samo jak jego towarzysze. Ten sam wiatr rozwiewał moje włosy i targał srebrzystą, kędzierzawą brodę harfiarza, lecz równie dobrze to ja mogłem być zjawą, a on rzeczywistością tyle uwagi mi poświęcał. Sięgnąłem do jego ręki, by wstrzymać muzykę, ale ciało harfiarza przeszło mi prze palce niczym wiatr. Dotknąłem harfy. Tak jak nieustępliwie pracujące wiosła, instrument był prawdziwy. Czułem go pod palcami, ale nie mogłem poruszyć. Nawet struny były sztywne pod moją dłonią, chociaż drżały oszalałą, dziwną muzyką za dotknięciem harfiarza. Niepewnym głosem zapytałem: - Orfeuszu? Orfeuszu? - Pamiętałem, kim był ten człowiek, który stał niegdyś na dziobie Argo, a jednak zawahałem się, gdy miałem wymówić jego imię. Ponieważ Orfeusz, jeśli w ogóle kiedykolwiek istniał, nie żył od ponad trzech tysięcy lat. Nie słyszał mnie. Grał dalej, wioślarze ciężko pracowali, statek sunął naprzód przez mgłę. Przynajmniej on był prawdziwy, pełny tego dziwnego życia wspólnego dla wszystkich statków, dyszących trzeszczeniem belek, gdy je morza niosą. Z moich wspomnień z przeszłości wiedziałem o dawnej miłości Jazona do swego statku - jedynej prawdziwej miłości Jazona, jak sądziłem, mimo licznych romansów z rodem niewieścim. Jazon, kiedy żył, był dziwnym człowiekiem, pod tyloma względami ślepym, okrutnym, gotowym zdradzić wszystkich, którzy mu ufali, w swojej zawziętości dążenia do celu. Ale właśnie swojej Argo był wierny całe życie - i właśnie Argo go zabiła. Spomiędzy fal i pokładu tajemniczo przemawiał bulgoczący głos statku, nie przeznaczony dla moich uszu. To było coś więcej niż statek, albowiem zmierzało w kierunku - w kierunku nieznanego celu zrządzonego losem moim i Jazona. I wtedy, jak gdyby sama mgła chciała zaspokoić moją ciekawość, srebrzysta zasłona przede mną rozstąpiła się i ujrzałem... Światło słoneczne runęło na wodę i przemieniło ją w ciemny i oślepiający granat. Długie rzędy lśniących białych fal przybrzeżnych wzbijając fontanny wody roztrzaskiwały się na murowanych ścianach - czyżby wyspa? Wyspa-zamek, ufortyfikowana po linię wody, wznosząca białe wieże na tle nieba równie granatowego, jak woda. Wszystko, co się przede mną odsłoniło, było białe lub ciemnoniebieskie. - To nie pochodzi z naszego czasu - pomyślałem, przyglądając się uważnie. - Nie może pochodzić. To jest coś widzianego przez soczewkę, z legendy o wodach jak ciemne wino i fortecznych brzegach, o czym mógłby tysiące lat temu pisać Eurypides. Mgła rozstępowała się coraz bardziej i okazało się, że to nie wyspa, lecz długi półwysep, obmurowany do samej wody i odgrodzony od stałego lądu ogromną ścianą, która wzbijała swoje potężne jak wieża cielsko w lazurowe niebo. Przez chwilę rozpościerał się przede mną widok nieruchomy, bez życia, niczym miasto z bajki. Nagle usłyszałem dźwięk trąb i wówczas wzdłuż murów dało się zauważyć podniecenie. Ludzkie głosy niosły się echem po wodzie. Argo sunęła przed siebie wzdłuż brzegu; miałem wrażenie, że rytm harfy nieco przyśpieszył. Czuło się w nim niepokój i wioślarze wzięli się do roboty w żywszym tempie. Trąby grzmiały coraz głośniej. Doleciał mnie wyraźny metaliczny szczęk, jakby oręża, i raptem zza zwróconego ku morzu cypla powoli wypłynął jakiś oślepiający okręt. Był cały ze złota. Nie można było patrzeć na niego bezpośrednio w tym blasku słońca. Ale w pierwszym momencie, zanim musiałem zmrużyć oczy, udało mi się spostrzec podwójne rzędy wioseł połyskujących wzdłuż burt statku, który sunął ku nam pozostawiając za lśniącym dziobem fale piany. Teraz muzyka harfy Orfeusza grała na dziką trwogę. Rytm podnosił się z każdym uderzeniem w struny, dopóki wiosła Argo nie zaczęły obracać się w rytmie przyśpieszonego pulsu serca. Coraz szybciej mknęliśmy po wodzie, minęliśmy i pozostawiliśmy za sobą cypel z murowaną basztą, woda niosła głośne echa krzyków ze złocistego okrętu. To była podwójna galera, dwukrotnie potężniejsza od naszej, ale proporcjonalnie cięższa i kadłub Argo ślizgał się po wodzie ze zwinnością, która głaskała moje serce w miejscu, gdzie biło serce Jazona, wrażliwe na piękno i chyżość jego ukochanego statku. Miasto oddaliło się. Znów płynęliśmy przez mgłę, ale po chwili z boku zamajaczyły nam kontury zalesionych brzegów i niskich pagórków, a potem także się oddaliły, kiedy Argo zareagowała na szybszy rytm pracy swoich upiornych wioślarzy. I wciąż za burtą we mgle toczyło się ku nam grzmienie trąb, a złocisty statek błyszczał nawet poprzez opary na wodzie. To był zacięty wyścig, i bardzu długi. Dopiero pod jego koniec dowiedziałem się, co było naszą metą. Nieoczekiwanie z mgły wyłoniła się cyprysowa wyspa o niskich brzegach, obramowana białymi plażami i ciemnymi drzewami schodzącymi do granicy jasnego piasku. Jazon znał tę wyspę - Ajaja - szepnęła jego pamięć w moim mózgu. I wraz z tym zbudziły się ledwo uchwytne lęki: - Ajaja, Wyspa Czarodziejki. Za rufą krzyki naszych prześladowców były równie głośne, jak na początku pogoni, wiele godzin temu. Pobrzękiwania ich broni przypominały szczęk metalicznych zębów w paszczy smoka wyciągającej się, by nas pożreć. Kiedy obserwator na złocistym okręcie spostrzegł we mgle drzewa cyprysowe, musiał dać sygnał zdwojenia prędkości, usłyszałem bowiem ostre trzaski biczów i oślepiający okręt wprost rzucił się do przodu. Szybko zbliżał się do nas, choć harfa bezcielesnego Orfeusza krzyczała przeraźliwie w rytmie, który sprawił, że serca zaczęły łomotać i upiorni wioślarze desperacko pochylili swe muskularne grzbiety nad wiosłami. Przez krótką chwilę złocisty okręt znajdował się tuż przy naszej burcie i udało mi się spojrzeć na wpół oślepionymi oczami na jego lśniące pokłady i zauważyć żołnierzy w błyszczących zbrojach dobrze zharmonizowanych z ich statkiem, wyciągających głowy zza relingu i wymachujących do nas mieczami i włóczniami. Nagle obcy statek runął przed siebie. Przez chwilę w jego blasku zginęła ciemna wyspa znajdująca się przed nami. Samobójczo przeciął nam drogę i zobaczyłem wpatrujące się w nas napięte, podekscytowane twarze jego załogi, blade na tle jaskrawego połysku ich lśniących zbroi. Harfa Orfeusza urwała na czas jednego uderzenia serca wybijanie rytmu wiosłowania. Nagle upiorne palce trąciły magiczne struny i z harfy wydobył się ryk zemsty i nienawiści. Krzyczała jak żywa istota, jak Furia łaknąca krwi. Wszędzie wokół siebie widziałem bezgłośne okrzyki odpowiedzi, malujące się na twarzach załogi Ar go. Zobaczyłem odchylające się do tyłu brodate twarze, szczerzące zęby z wysiłku i radości, zobaczyłem muskularne grzbiety zginające się jak jeden w ostatnim, potężnym pociągnięciu wioseł, które wystrzeliło ich statek przed siebie - prosto w złocistą burtę wyłaniającą się na naszym kursie. W czasie jednego uderzenia serca zdałem sobie sprawę, jak bardzo byłem bezbronny - sam wśród tej bezcielesnej załogi, dla której zagłada mogła nic nie znaczyć. Argo i ja byliśmy realni, i złocisty okręt był realny, a upiorni Argonauci wyraźnie wiedli nas ku pewnej zgubie. Pamiętam straszliwy, przeszywający powietrze huk, kiedy wpadliśmy na siebie. Pokład zatrząsł się pode mną i było widać z przodu jasność, jakby złocisty okręt w momencie katastrofy zapalił się i stanął w ogniu własnego blasku. Pamiętam wrzaski i krzyki, szczęk broni i zagłuszający to wszystko oszalały, rozpaczliwy płacz strun harfy trącanych nieśmiertelnymi dłońmi. Nagle Argo rozpadła się pode mną i zimna toń zamknęła się nad moją głową. ROZDZIAŁ III Świątynia w gaju Jakiś głos niósł się wśród oparów rzednącej mgły. - Jazonie z Jolkos - krzyczał bardzo słodko w moich snach. - Jazonie z Tesalii, Jazonie z Argo, przebudź się, przebudź się i odpowiedz mi! Usiadłem na szarym, zimnym piasku i nasłuchiwałem. Fale omywały brzeg, na którym było jeszcze widać ścieżkę, jaką musiałem pozostawić wczołgując się z łagodnie rozkołysanego morza. Moje ubranie było sztywne od soli, ale suche. Najwyraźniej leżałem tutaj dłuższy czas. Ciemne drzewa cyprysowe skrycie szeptały między sobą, zasłaniając wszystko, co znajdowało się za nimi. Nie było słychać żadnych innych dźwięków. Żadnego śladu rozbitków ze złocistego okrętu, najmniejszego śladu samego statku. Argo, którą po raz ostatni czułem pod stopami, kiedy się rozpadała na kawałki, mogła już powrócić ze swoją upiorną załogą do krainy duchów, wbrew wszystkiemu, co mogę teraz o tym sądzić. Znajdowałem się sam na szarych piaskach Ajai, która była Wyspą Czarodziejki. - Jazonie z Argo... odpowiedz mi... przybądź do mnie, Jazonie, Jazonie! Czy słyszysz? Głos miał wyraźną, nadludzką słodycz, jakby sama wyspa zapraszała mnie moim imieniem. A zaproszenie to było zniewalające. Raptem stwierdziłem, że idę chwiejnie przed siebie, nie pamiętając nawet, kiedy wstawałem. Wezwania zdawały się dochodzić spomiędzy cyprysów wprost za moimi plecami. Brnąłem w górę po piasku i po chwili zagłębiłem się w gaj cyprysowy, tylko częściowo z własnej chęci, tak rozkosznie zniewalające było to wezwanie z zamglonych czeluści wyspy. Widziałem jedynie kawałek drogi przed sobą, bo gęsta mgła niczym woal snuła się wśród drzew. Lecz zdawało mi się, że już nie jestem sam. Wokół mnie panowała głęboka cisza, jednakże była to cisza przysłuchująca się i obserwująca. Nie wroga i nie złowieszcza. Zaciekawiona - taką była. Obojętna ciekawość przyglądała mi się w drodze przez zasnuty mgłą las; oczy, które mnie śledziły z oddali, nie zatroskane, tylko chcące się przekonać, jaki los mnie spotka. W tej ciszy akcentowanej kapaniem kropel rosy z drzew i nie mąconej już żadnym innym ziemskim dźwiękiem, szedłem za przywołującym mnie głosem przez mgłę i las do samego serca wyspy. Kiedy ujrzałem białą świątynię wyłaniającą się na tle ciemnych drzew, nie byłem zaskoczony. Jazon był tu przedtem. Znał drogę. Może wiedział, kto woła, ale ja nie wiedziałem. Pomyślałem, że kiedy ujrzę twarz tego kogoś, również nie będę zaskoczony, jednak na razie nie potrafiłbym jej opisać. Gdy wszedłem na zamgloną polanę, między kolumnami świątyni zapanował gorączkowy niepokój. Z cienia kolumn wybiegły jakieś postacie odziane w długie szaty i pochyliły zakapturzone głowy na powitanie. Milczały. Wiedziałem w jakiś sposób, że dopóki tamten Głos śle wołania ze świątyni, nikomu na wyspie nie wolno przemówić, poza samym Głosem - oraz mną. - Jazonie z Tesalii - wołał z pieszczotliwą, opadającą intonacją. - Jazonie, mój kochanku - wejdź do środka! Chodź do mnie, Jazonie, mój ukochany! Postacie w sukniach cofnęły się. Przeszedłem przez cień portyku i znalazłem się w świątyni. Z wyjątkiem płomienia drgającego niespokojnie przy ołtarzu było tutaj ciemno. Spostrzegłem wysoki, trójkształtny posąg, majaczący groźnie i majestatycznie za ogniem; nawet sam ogień był dziwny, płonący zielono w nieprzejrzystym, migotliwym rytmie, a jego ruch przypominał raczej nieustanne wicie się węża niż przytulne migotanie zwyczajnego płomienia. Kobieta przed ołtarzem była całkowicie osłonięta długą szatą tak jak tamci ludzie. Wydawało mi się, że porusza się niezwykle sztywno w swych zakrywających ją szczelnie sukniach. Na odgłos moich stóp na marmurowej podłodze odwróciła się ku mnie, a kiedy ujrzałem jej twarz, zapomniałem na nie kończącą się chwilę o dziwnej powolności jej ruchów i o płomieniu przy ołtarzu, a nawet o tożsamości tej trój kształtnej postaci nad nami, której sens i znaczenie dobrze znałem. To była biała twarz, nadludzko biała i gładka, jak twarz z alabastru. Owa czystość alabastru uwidaczniała się w długich płaszczyznach jej policzków, obramowaniu oczu i delikatnie spłaszczonym czole. Lecz pod tą gładkością palił się ogień, a usta była czerwone, nabrzmiałe i pożądliwe. Oczy buchały płomieniem tak samo zielonym i niezwykłym, jak ten niezwykły ogień przy ołtarzu. Czarne brwi zakreślały szerokie łuki dając wyraz lekkiego zdziwienia; włosy miała lśniące, kruczoczarne, przebłyskujące purpurą, starannie ułożone we wspaniałą kaskadę loków. Lecz nabrałem przekonania, że Jazon znał te włosy, kiedy były nieuczesane, kiedy spływały błyszczące jak czarna rzeka na jej ramiona, tak samo łagodnie zaokrąglone jak alabaster twarzy, kiedy każdy włos jeżył się niczym rozgrzany do niebieskości drucik pod dotknięciem jego dłoni. Wspomnienia Jazona trysnęły mi w mózgu i głos mojego przodka wypełnił mi usta jego własnymi słowami, w jego greckim języku. - Kirke... - usłyszałem samego siebie, mówiącego niskim głosem. - Kirke, moja ukochana. Na ołtarzu wystrzelił ogień, rzucając zielone światło na jej piękną, straszliwie znajomą twarz. I mógłbym przysiąc, że w jej oczach zapaliły się zielone ogniki, żeby się do tego dopasować. W całej świątyni rozkołysały się cienie i po ścianach przebiegały szmaragdowe rozbłyski, drżące jak refleksy na wodzie. Cofała się przed mną w kierunku ołtarza, wyciągając zdecydowanie przed siebie ręce w dziwnie niezdarnym geście odmowy. - Nie, nie - mówiła tym swoim aksamitnym, słodkim głosem. - Jeszcze nie, jeszcze nie teraz, Jazonie. Poczekaj. Odwróciła się do mnie tyłem, a twarzą w stronę posągu nad płomieniem. Tym razem przyjrzałem mu się dokładniej i pozwoliłem swoim, a także Jazona, wspomnieniom, aby mi wspólnie powiedziały, jaką boginią była ta, co stała w trój kształtnej postaci w swojej świątyni. Hekate. Bogini nowiu księżyca, tak jak Diana była promiennym bóstwem księżycowego światła. Hekate: „W dal godząca", tajemnicza patronka czarów i magii, o której wiedziano zawsze same półprawdy. Bogini rozdroży i ciemnych praktyk, trójkształtna, by patrzeć w trzech kierunkach ze swoich świętych rozstajów. Psy piekielne idą za nią po świecie, a kiedy słychać szczekanie, Hellenowie wierzą, że jest w pobliżu. Hekate, ukryta w mroku matka, nie z tego świata, Czarodziejki Kirke. Ręce Kirke, przyodzianej w ceremonialne szaty, poruszały się wokół płomieni w rytualnym geście. Nagle szepnęła cicho: - On już przybył do nas, matko. Jazon z Jolkos znów jest tutaj. Chyba moje zadanie zostało spełnione? Cisza. Na ściany wypełzło zielone światło, a trzy twarze bogini patrzyły obojętnie w nicość. Na ołtarzu, w milczeniu, jakie nastąpiło, ogień mocno przygasł, zmalał do łagodnego, zielonkawego żaru, nad którym nerwowo drgało światło - powoli wijąc się i skręcając. Kirke odwróciła się do mnie, a jej obie ręce w długich rękawach luźno zwisały wzdłuż ciała. Zielone świecące oczy spotkały się z moimi; nieskończony smutek i nieskończona słodycz były w jej głosie. - Jeszcze nie pora - szepnęła - i nie to miejsce. Żegnaj na razie, mój ukochany. Chciałabym... lecz ta chwila nie należy już do mnie. Tylko nie zapomnij o swojej Kirke, Jazonie, i o godzinach naszej miłości! Nim zdążyłem coś powiedzieć, uniosła obie ręce do głowy i przesunęła długimi palcami po twarzy. Pochyliła głowę i lśniące włosy opadły na jej twarz zasłaniając oczy. Działo się coś niewytłumaczalnego. Drugi raz poczułem, jak mi każdy włos z osobna staje dęba na głowie. Patrzyłem bowiem na coś nieprawdopodobnego. Patrzyłem, jak Kirke podnosi nad ramiona swoją głowę, i patrzyłem, jak jej głowa uwalnia się... To była maska. To musiała być maska. Kirke opuściła ją w swoich dłoniach i spojrzała na mnie znad nieżywych, alabastrowych rysów twarzy, ciemnych, wijących się pukli włosów. Coś wstrząsającego było w oczach jej odmienionej twarzy, które spotkały się z moimi; przez chwilę jednak wpatrywałem się oniemiały w tę niesamowicie odjętą głowę. Wszystko w niej było na miejscu: wymyślne loki, których dotyk na wpół pamiętałem, ciepłe czerwone usta, zamknięte na progu tajemnicy, uśmiechem wyrażające swoją wiedzę, oczy, które umiały płonąć tak zielono - także zamknięte, schowane za bladymi powiekami i grubymi, upiornymi rzęsami. Kiedyś żyła i przemawiała. Teraz spała i przypominała jedynie woskową maskę. Powoli podniosłem wzrok na twarz kobiety, która tę maskę nosiła. I ujrzałem siwe włosy z rzadka porastające starczą głowę, zmęczone, szare oczy okolone siatką zmarszczek, smutną, mądrą i trochę wystraszoną twarz, pooraną bruzdami podeszłego, sędziwego wieku. - Tyś jest Jazon - powiedziała skrzekliwie, wysokim i znużonym głosem. - Ale Kronos tak długo wstrząsał kubkiem, aż się kości poodwracały. Te same kości, zgoda - lecz już z innymi liczbami na wierzchu. Odniosłem wrażenie, jakby coś zaskoczyło w moim mózgu, kiedy ona tam stała i mówiła, tak że jej słowa słyszałem bardzo niewyraźnie, przytłumione raptownym, przerażającym uświadomieniem sobie, że to ja - Jay Seward - znajduję się tu, na tej fantastycznej wyspie i stoję przed niezwykłym ołtarzem. Może sama prozaiczność tego zmęczonego, starczego głosu obudziła mnie w końcu, bym sobie uprzytomnił swoje położenie. Kronos, powiedziała. Uosobienie czasu. Czyżby czas cofnął się o trzy tysiące lat? Czyżby naprawdę Argo przeniosła mnie w szarą mgłę przeszłości, do świata, który był legendą przez wszystkie stulecia, gdy Hellada rozkwitała i ginęła u stóp Rzymu? Kiedy sam Rzym posyłał swoje legiony na drugi kraniec Europy - gdy Kronos obserwował, jak mu się czas sączy przez wiekuiste palce? Nie, to nie była cała odpowiedź. Jakaś obca dłoń zawisła nad tym światem. Coś niezwykłego szeptało w ziemię i wody, i wiatr. Być może w ciele człowieka jest ukryty szósty zmysł, który go ostrzeże, gdy opuści świat, z którego wyrzeźbiono ciało Adama. Bo tyle wiedziałem. To nie była Ziemia. Pamiętam pokrótce, jak kończy Eurypides swoją straszliwą opowieść o Medei i Jazonie, a te krótkie strofy rozbrzmiewały teraz w moim umyśle z proroczą siłą: ...człowiekowi losy dziwne są sądzone, a koniec, jakiego czeka, nie nadchodzi, a droga wiedzie, dokąd myśl nie błądzi... Droga, która mnie przywiodła - dokąd? Na Ziemię z legendy, być może! Do dawno zapomnianego świata czczącego trój kształtną boginię, gdzie na jakimś mitycznym Morzu Egejskim leży Wyspa Czarodziejki. Aż do tej chwili byłem w mocy sił, na które nie miałem prawie żadnego wpływu. Absolutnie żadnego, jeśli zważyć, że jedna taka siła ułożyła się w moim umyśle niczym cugle i ostrogi sprzężone ze sobą - wspomnienia Jazona. To było jak sen. A w tym śnie wydawało mi się rzeczą całkowicie normalną, że naginam się do woli wiatru, tego samego, jaki wypełniał żagiel Argo i przyniósł mi pod ciemne cyprysy głos Kirke. Człowiek w swej zabobonnej duszy zawsze poddaje się niewoli czarów. Szczególnie człowiek z przeszłości - z teraźniejszości - którego codzienne życie było zaludnione bogami i demonami zrodzonymi z jego własnych wyobrażeń, podyktowanych strachem. Strach. To słowo wstrząsnęło mną. Poznałem w raczej gwałtowny sposób, czym było to, co jak ponury cień unosiło się nad wspomnieniami Jazona. Strach - przed czym? I dlaczego ja tu byłem? Znów obudziły się we mnie wspomnienia starożytnych sentencji Eurypidesa. Czym było to, co: Znad rozstąpionego morza Do Hellady mnie zwabiło, i drżał Nocy wiatr, i zamknął się Słonej wody bezmiar fal. Rozejrzałem się wokół siebie oczami nagle pełnymi strachu. Zielone światło pełzające po ołtarzu ukazywało mi najdrobniejsze szczegóły świątyni Hekate, a każdy szczegół był niesamowity. Paniczny strach chwycił mnie za gardło a pod moimi stopami podłoga opadała w dół ku czarnej otchłani. Zdjęty przerażeniem, którego nie mogłem zwalczyć, uprzytomniłem sobie, że to wszystko było niemożliwe. Albo byłem przy zdrowych zmysłach, albo popadłem w czysty obłęd, a w obu przypadkach było to straszne! Koszmarne... Oczy starej kobiety wpatrywały się we mnie i wydało mi się, że powieki głowy, którą trzymała w rękach, zamrugały, jakby oczy miały zaraz się otworzyć i również na mnie patrzeć. Obróciłem się na pięcie i zacząłem uciekać. Uciekałem może dlatego, że znów byłem przy zdrowych zmysłach. Może dlatego, że przygniotły mnie wspomnienia Jazona. Miałem wrażenie, iż znów czuję pod nogami rozlatywanie się pokładu Argo na kawałki. Nic nie było pewne. Nic nie było prawdziwe. Postacie w długich szatach biegały nerwowo we wszystkie strony wokół świątyni. Usłyszałem wysoki, skrzekliwy głos za sobą. - Panir, Panir! Za nim! Pamiętam także, że słyszałem głośne staccato kroków, głucho rozbrzmiewających w pogrążonej w ciszy świątyni. Wkrótce byłem już na zewnątrz wśród cyprysów i biegłem, biegłem... Przed czym uciekałem, nie wiem. Przed samym tym fantastycznym światem, być może. Lub przed Jazonem. Tak, to było to. Uciekałem przed Jazonem, który przylgnął kurczowo do struktury mojego umysłu, lejąc mi do duszy przerażenie zrodzone z własnego strachu. Takiego strachu, dla którego dziś nazwy nie mamy! To było uczucie zwierzęcego strachu, które znają tylko ludzie pierwotni, przywaleni bezmiarem nieznanego. Strachu podobnego do ekstazy, w jaką popadali w dawnych czasach, kiedy Pan z rogami na głowie i wyszczerzonymi zębami, we własnej osobie przyglądał im się spoza drzew. Panicznym strachem go nazwali, ponieważ znali tę rogatą głowę z imienia. Biegłem w kierunku dalekiego szumu morza. Mgła rozwieszała przede mną gęste welony, zamazując mi drogę. A z tyłu słyszałem zagłuszony waleniem własnych stóp tupot nóg, które mnie goniły. Tupot podobny do tętentu kopyt bijących po darni i kamieniach - tuż za plecami! Czułem bolesne łomotanie serca zderzającego się z żebrami. Wyschnięte usta zamieniały mi oddychanie w charkot. Biegłem na oślep, gdzie mnie nogi poniosą, nie wiedząc, dokąd biegnę ani po co - aż do chwili, gdy już nie byłem w stanie biec dalej. Upadłem w końcu całkiem wyczerpany, w pobliżu bulgoczącego, zielonego źródełka na małej polanie, którą sama cisza, zdawało się, wybrała na swoje królestwo. Wyczerpany ucieczką i przerażeniem schowałem twarz w murawie i leżałem tak, z trudem wciągając w płuca hausty powietrza. Człowiek - nie-człowiek - podszedł cicho stając obok mnie. Chyba krańcowy stopień mojego przerażenia - przerażenia Jazona - nakazał mi się kulić tutaj w trawie w nieskończoność, jeśli trzeba, nim podniosę głowę i spojrzę niebezpieczeństwu w oczy. Ale mój umysł wchłonięty przez umysł Jazona obruszył się na to i odmówił posłuszeństwa. Obojętnie jakie były doświadczenia Jazona, Jay Seward był od nich mądrzejszy! Mężczyzny nigdy w życiu nie spotka takie niebezpieczeństwo, które daje się zażegnać kuleniem się ze strachu. Z nadludzkim wysiłkiem, od którego omal nie popękały mi zesztywniałe mięśnie szyi, uniosłem głowę, by się przekonać, kto stoi obok. ROZDZIAŁ IV Nie ufaj faunowi Później bardzo dobrze poznałem Panira. Nigdy jednak nie wydał mi się mniej dziwny niż wtedy, gdy nasze oczy po raz pierwszy spotkały się przy źródełku. Bariera jego odmienności miała moc sprawiającą, że zawsze gdy go zobaczyłem, stawałem na chwilę z niedowierzania. A jednak po większej części był - człowiekiem. Sądzę, że gdyby miał mniej cech ludzkich, byłby łatwiejszy do zaakceptowania. Koźle rogi i kopyta oraz ogon - oto miara różnicy pomiędzy nim i resztą rodzaju ludzkiego. Wszystko pozostałe było zupełnie normalne, sądząc z wyglądu. W jego brodatej twarzy ze skośnymi żółtymi oczami oraz w zadartym nosie była owa mądrość i szelmostwo, drwiąca uprzejmość, nie znane normalnym ludziom. Nie wyglądał staro. Jego zmierzwione kudły były czarne i lśniące, a oczy fałszywe. - A więc nie boimy się już? - zapytał zadziwiająco niskim głosem, patrząc na mnie z góry z lekkim uśmieszkiem. Przemawiał tonem człowieka prowadzącego zwykłą konwersację. Siedział na owłosionym zadzie bardzo wygodnie, a jego oczy patrzyły zarazem wesoło i wyrozumiale. - Będzie się pieśni układać o Panirze - ciągnął i raptem roześmiał się głuchym rykiem kozła. - Panir Wszechpotężny. Tak straszny, że nawet heros Jazon pierzcha przed nim niczym przestraszony chłopiec. Patrzyłem na niego w milczeniu, przełykając falę oburzenia, jaka mi wezbrała w gardle, bo wiedziałem, że miał prawo się śmiać. Lecz z Jazona, nie ze mnie. Czy on o tym wiedział? Podniósł się na tych swoich krzywych nogach i poszedł dziewacznym, kołyszącym krokiem w kierunku sadzawki; przystanął i spojrzał uważnie na własne odbicie. - Moja broda prosi o grzebień - powiedział, przebierając w niej silnymi, owłosionymi palcami. - Mam przywołać driadę z drzewka oliwnego? Jak myślisz, Jazonie? Czy uciekałbyś z przerażeniem także przed młodą driadą? Och, lepiej nie ryzykować. Ślicznotka rozpłakałaby się myśląc, że nią wzgardziłeś, i potem musiałbym ją pocieszać - a prawdę powiedziawszy, Jazonie z Jolkos, czuję się trochę zmęczony po biegu, jakim mnie uraczyłeś. Myślę, że właśnie po tych słowach nabrałem zaufania do Panira - dziwnego wytworu tajemniczego, utraconego świata. Nawet kiedy patrzyłem na jego żółte oczy o koźlich źrenicach, zwrócone w stronę gaju za moim ramieniem, i zobaczyłem w nich dyskretny wyraz zadowolenia, sądziłem, że po prostu przygląda się driadzie, tak niewymuszenie przekonywający był jego sposób mówienia. Tak, zaufałem Panirowi z zadartym nosem i kpiącym uśmieszkiem, z zakrzywionymi rogami wyrastającymi z plątaniny kędziorów. Nawet gdyby obawy same nie opuściły mnie dotąd, przypuszczam, że rozproszyłyby je słowa Panira i jego uśmiech. - Już po strachu? - zapytał niespodziewanie cichym i poważnym głosem. Przytaknąłem ruchem głowy. To było bardzo dziwne, jak doszczętnie całe przerażenie uszło ze mnie, może dzięki katharsis samej pogoni, może przez zatrzaśnięcie się jakiegoś łącznika, który umożliwiał umysłowi Jazona władzę nad moim. A jednak uczucie strachu nie ustąpiło całkowicie. Gdzieś głęboko, gdzieś bardzo daleko w dalszym ciągu czaił się bezkształtny cień. Jazon znał sprawy, których ja nie znałem - na razie. I pewnie miał powód, żeby się bać. Może wkrótce i ja go poznam? Panir kiwał do mnie głową, jakby cały czas obserwował procesy myślowe zachodzące w moim mózgu. Uśmiechnął się szeroko, merdając krótkim ogonem, i zrobił przy wodzie kilka kroków na zadnich nogach. Spojrzał na nią z wysoka. - Napij się - powiedział. - Musisz być bardzo spragniony po takim biegu. Weź kąpiel, jeśli masz ochotę. Postoję na straży. Na straży - przed czym? Ciekawiło mnie, ale nie zapytałem. Potrzebowałem trochę czasu na uporządkowanie chaotycznych myśli. Najpierw się napiłem, potem zrzuciłem z siebie ubranie i zanurzyłem się w lodowatym zdroju. Panir śmiał się z moich mimowolnych westchnień i dreszczy. Sadzawka była za mała, by w niej pływać, więc zgarnąłem trochę piasku i nacierałem sobie skórę, dopóki się nie zaczerwieniła. Zmywałem z siebie pot strachu - strachu Jazona, nie mojego. Cały czas również rozmyślałem. Ale nie znalazłem wówczas odpowiedzi. Dopiero gdy wyszedłem z wody, ubrałem się i usiadłem na mchu spoglądając pytająco na kozłonoga. - No cóż - rzekł zwyczajnie - Kirke spotkało piękne powitanie ze strony swojego kochanka. Uciekałeś jak wystraszony zając. Nigdy za bardzo nie lubiłem Jazona, ale jeśli nim jesteś... - Nie jestem Jazonem - odparłem. - Pamiętam życie Jazona, ale w moim świecie upłynęło już trzy tysiące lat od jego śmierci. Powstały nowe narody, mówi się innymi językami... - W tym miejscu przerwałem zaskoczony, zdając sobie po raz pierwszy sprawę, że mówię po starogrecku z najwyższą swobodą i akcentem zupełnie odmiennym od tego, którego uczyłem się na uniwersytecie. Wspomnienia Jazona wyrażane w jego ojczystym języku i płynące z moich ust? - Mówisz całkiem nieźle - powiedział Panir żując źdźbło trawy. Położył się na brzuchu i kopał w mech jednym ze swych kopyt. - Twój i mój świat są jakoś dziwnie połączone. Nie wiem jak i nie dbam o to, naprawdę. Fauny w ogóle niewiele obchodzi. - W oczach zajaśniały mu żółte promyki. - No, najwyżej kilka spraw. Łowy i... jesteśmy wolnym społeczeństwem. Ręka ludzka już dawno nie podnosi się na nas. Wchodzimy bez najmniejszej szkody do każdego miasta, do każdego lasu. Mógłbym być dla ciebie użytecznym przyjacielem, Jazonie. - Wydaje mi się, że będę potrzebował przyjaciół - odparłem. - Może byś zaczął od tego, że mi powiesz, co naprawdę stało się w świątyni. I dlaczego jestem tutaj. Panir pochylił się do źródła i zamącił ręką wodę. Popatrzył w głąb. - Najada milczy - powiedział, zerkając na mnie kątem oka. - No cóż, mnóstwo herosów i wielkich czynów i potężnych bogów notują kroniki tego świata. Ale wszyscy herosi dawno temu pomarli i większość bogów wraz z nimi. My, fauny, nie jesteśmy bogami. Może właśnie słabość lubię w tobie, Jazonie. Nie jesteś dumnie kroczącym herosem. Chyba się to przejawiło w sposobie, w jakim uciekałeś. Ha, na Ojca, ależ uciekałeś! Z jaką pogardą twoje stopy odtrącały ziemię! - Z tymi słowy satyr położył się na grzbiecie i zaryczał z cokolwiek krępującą wesołością. Nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. Wiedziałem, jakie widowisko musiałem urządzić, uciekając przez las. - Może zatem czeka cię wiele śmiechu - odparłem. - Sądząc z tego, co zobaczyłem w twoim świecie, jeszcze się sporo nabiegam. Wrzaski Panira ponowiły się. W końcu usiadł przecierając sobie oczy i cały czas chichocząc. - Człowiek, który potrafi z siebie żartować... - powiedział. - Herosi nigdy nie wiedzieli, jak się to robi. Może to znaczy, że nie jesteś herosem, ale... - Gdy zdobędę trochę więcej wiedzy i jakąś broń - przerwałem mu - to wówczas oczywiście ucieczki mogą czekać innych. - Też ładnie powiedziane - odparł Panir. - Co się naprawdę stało w świątyni? - nalegałem, zmęczony próżną gadaniną. - To była kapłanka Kirke? Czy Maska? Wzruszył ramionami. - Kto wie? Ja jej nigdy nie przywdziałem! Wiem tylko tyle, że odkąd nie żyje pierwsza Kirke, ilekroć kapłanka modląca się w jej imieniu założy Maskę, przemawia tym samym starodawnym językiem i patrzy tymi samymi oczami, które niegdyś znał Odyseusz. Kiedy kapłanka zdejmie ją - jest sobą, jak widziałeś. Ale w Masce coś nadal żyje i jest prześladowane przez starą, bardzo starą miłość i starą nienawiść - coś, co kiedyś było Kirke i nie może się uspokoić. Z powodu Jazona. To ty mi powiedz, cóż to takiego - albo nie zadawaj więcej pytań. - Nie wiem! - krzyknąłem rozpaczliwie. - Przybyłeś tu przecież. - Podrapał się we włosy u nasady lewego rogu i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Przybyłeś tutaj i myślę, że nie bez powodu. Szkoda, że wybrałeś niewłaściwy moment, by odpowiedzieć na wezwanie Kirke. Gdyby to chodziło o mnie, odpowiedziałbym, kiedy miała czterdzieści lat mniej. To była niczego sobie dziewucha w tamtych czasach. Och, nie dla Panira. Jest dość driad, żeby Panir nie musiał się nudzić. Ale gdyby Kirke wołała mnie tak, jak wołała ciebie, przybyłbym wcześniej. Albo później. Gdyby młoda Kirke teraz żyła, warto byłoby ją odszukać. - Młoda Kirke? - powtórzyłem. - Widziałeś, jak sędziwa jest stara Kirke. Zbliża się do kresu swoich dni, jeśli chcesz wiedzieć. Byłem młodym koziołkiem, kiedy Jazon został obłożony klątwą Hekate i widziałem od tego czasu pojawienie się i zniknięcie niejednej Kirke. Nie pamiętam już ilu - traci się rachubę po odejściu starych przyjaciół. Ale jeśli chodzi o najnowszą Kirke - cóż, było na co popatrzeć. Lecz kapłani z Heliopolis uśmiercili ją trzy dni temu. - Przekrzywił rogatą głowę i uśmiechnął się do mnie. - Nie wydaje mi się, żebyś się tym za bardzo przejmował - powiedziałem. - Heliopolis: cóż to takiego? - Forteca Apollina, miasto ze złota, gdzie ogniem i krwią oddają cześć boską Barankowi. Między Apollinem i Hekate toczy się zadawniona wojna. Legenda głosi, że nie można jej ani przegrać, ani wygrać, dopóki Argo nie przywiezie z powrotem Jazona - co jest powodem, dla którego znalazłeś się tutaj, jak przypuszczam. Wojny między bogami są nie dla mnie, ale słyszałem pogłoski. - Z tego, co mówisz, można wywnioskować, że Kirke zapamiętała Jazona na długo - mówiłem bez pośpiechu, starając się wydobyć odrobinę sensu z jego paplaniny. - Prawda polega na tym, że nie spocznie, dopóki go nie dosięgnie - poprzez mnie? Zatem wezwania, o których wspominasz, długo pozostawały bez odpowiedzi. - Bardzo długo. Przez życie wielu kapłanek, które nosiły Maskę i słały wezwania w imieniu Kirke. W czasie gdy być może wspomnienia zmarłego Jazona spały/w głębi umysłów wielu pokoleń twojego świata. Aż w jakiś sposób przebudziły się w tobie. - Lecz czego one chcą ode mnie? - Hekate miała plan. Sądzę, że dotyczył marszu na Heliopolis. Ale ten plan zależał od Jazona, a ona nie była pewna. Znała starego Jazona i musiała kiedyś w przeszłości widzieć go, jak ucieka. - Tak dobrze znasz plany Hekate - powiedziałem bez ogródek. - Jesteś jej kapłanem? Roześmiał się na wpół drwiąco i poklepał po owłosionym udzie. - Panir kapłanem? Żyłem tu, zanim pojawiła się pierwsza Kirke. Pamiętam ją samą i Odyseusza, i wszystkie jego wieprze. Spotykałem się z Hermesem, przechadzającym się po tej murawie, nie dotykając jej, rozumiesz, tylko szybując nad listkami trawy. - Zmrużył żółte oczy i westchnął. - Cóż, to były wspaniałe czasy. Tak było, zanim nadciągnęły mgły i odeszli bogowie i wszystko się zmieniło. - Powiedz mi, do czego im jestem potrzebny, czy ty to wiesz? - spytałem bez większej nadziei na konkretną odpowiedź. I tak trudno było zdobyć podstawowe informacje prostą drogą, nie dając się zwieść wszelkim wskazówkom, jakie mi podsuwał, szczerząc zęby w gęstej brodzie. Jego umysł zdawał się przeskakiwać z tematu na temat z koźlą zwinnością. Ale gdy chciał, to umiał mówić tak, by go rozumiano. Tym razem postanowił odpowiedzieć. - W odległej przeszłości Jazon złożył przysięgę przed ołtarzem Hekate. Złamał tę przysięgę. Pamiętasz to? Potem udał się do Kirke, by ją prosić o przysługę. To była prawdziwa Kirke, oczywiście, kiedy jeszcze żyła. Coś dziwnego stało się między nimi. Nikt tego nie rozumie, może poza tobą. Co spowodowało, że Kirke zapałała do ciebie takim uczuciem? Co spowodowało, że znienawidziła cię tak gorąco, jak gorąco cię kochała? Klątwa Hekate oraz miłość i nienawiść Kirke nie wygasły do dziś. Myślę, że dzięki twemu przybyciu zamknie się cykl i może będziesz musiał dokonać nie lada wyczynów, nim znów się uwolnisz. O jednej rzeczy trzeba pamiętać - nie zaznasz spokoju, dopóki nie odnajdziesz młodej Kirke. - Młodej Kirke? Ależ... - Ach tak, kapłani z Heliopolis ją zabili. Mówiłem ci o tym. - Znów wyszczerzył zęby, a potem zerwał się na równe nogi trzaskając kopytami. Jego oczy kierowały się na drzewa za moimi plecami. - Czekają cię w tej chwili pilne zajęcia - oświadczył patrząc z góry na mnie z dziwnym wyrazem oczu, którego nie umiałem rozszyfrować. - Jeśli jesteś Jazonem i herosem, to przyjmij moje najszczersze błogosławieństwo. Jeśli nie jesteś - cóż, ja lubiłbym cię bardziej, lecz masz mniejsze szansę. Pozwól mi przed odejściem udzielić sobie dwu dobrych rad. Pochylił się nade mną, jego żółte, wytrzeszczone oczy przyciągnęły mój wzrok nieodpartym spojrzeniem. - Bez młodej Kirke - powiedział - nigdy nie zaznasz spokoju. Pamiętaj o tym. A jeśli chodzi o tę drugą radę... - Nagle odskoczył ode mnie koźlim susem, a jego ogon drgał nerwowo. Sponad nagiego, brązowego ramienia przesłał mi pożegnalny uśmiech. - A jeśli chodzi o tę drugą radę - zawołał - ...nigdy nie ufaj faunowi! Było już za późno. On chciał, żeby było za późno. W tym samym momencie, kiedy przeszyło mnie spóźnione uczucie niebezpieczeństwa i na próżno usiłowałem jednym ruchem obrócić się i wstać, ujrzałem obok siebie błysk złotej zbroi, ostrze miecza uniesionego nad głową na tle zamglonego nieba. Panir bardzo dobrze wykonał swoją robotę. Jego śmiech, jego chaotyczna paplanina bardzo skutecznie zagłuszały wszelkie dźwięki, jakie mogły docierać zza moich pleców i ostrzec mnie. Miałem tylko tyle czasu, żeby kątem oka zobaczyć nad sobą jakiegoś człowieka, a także innych ludzi pchających mu się na plecy. Potem miecz opadł... Zapadła długa ciemność, a po jakimś czasie zacząłem słyszeć w pobliżu obce głosy. - ...Odwróciłeś miecz na płask? Powinieneś był go zabić! - Zabić Jazona? Ty głupcze, co by powiedział arcykapłan? - Jeśli on jest Jazonem, to Apollina interesuje wyłącznie jego szybka śmierć. - Jeszcze nie teraz. Dopóki młoda Kirke nie... - Młoda Kirke zmarła na ołtarzu Apollina trzy dni temu. - Widziałeś to? Wierzysz we wszystko, co słyszysz, głupcze? - Wszyscy wiedzą, że nie żyje... - Jazon wie? To przez nią Frontis potrzebuje go żywego. Musimy pozwolić mu uciec, pojmujesz? Kiedy dostaniemy się na brzeg, ma być wypuszczony na wolność i nie tknięty. Znam swoje rozkazy. - Tak czy inaczej, jeśli... - Trzymaj język za zębami i wykonuj polecenia. Tylko do tego się nadajesz. - Chciałbym jedynie powiedzieć, że nie powinniśmy ufać temu faunowi. Jeśli zdradził Jazona, to czy nie zdradzi także nas? Wszyscy wiedzą, że nie wolno ufać faunom. - Uwierz mi młokosie, ten kozłonóg wiedział, co robi. Myślę, że w gruncie rzeczy działa na rzecz Hekate. Może z woli samej Hekate mamy pojmać tego Jazona. To już nie nasza sprawa. Boskie zwyczaje są niepojęte dla umysłu ludzkiego. Teraz nie gadaj. Wydaje mi się, że ten Jazon się porusza. - Mam go znów grzmotnąć, żeby leżał cicho? - Odłóż miecz, czy tylko do tego służą głowy? Zamilcz albo rozłupię ci twoją. Toczyłem się bezwładnie po twardej powierzchni, która łagodnie podnosiła się i opadała. Przez krótką chwilę czułem straszną tęsknotę, rozpaczliwy żal za statkiem-widmem z Tesalii, który zatonął pode mną w tych obcych wodach. Jazon opłakujący utraconą Argo. To nie była Argo, ale to był jakiś statek. I kiedy świadomość zaczęła do mnie wracać obarczona wspomnieniami umysłu Jazona, usłyszałem odległe grzmienie trąb na wietrze, nie konchę Trytona, ale spiżowy krzyk, natarczywy i groźny. Otworzyłem oczy. Wokół mnie lśniły jaskrawe, złociste deski. Dwaj żołnierze w błyszczących kolczugach - ich sylwetki rysowały się na tle lazurowego nieba - pilnowali mnie bez szczególnego zainteresowania. Musiała być jeszcze jedna galera płynąca w ślad za Argo, pomyślałem z goryczą. Jedną staranowaliśmy i zatopiliśmy, lecz był tam jeszcze ten drugi okręt, który czatował przy brzegu. Jeden z dwu stojących nade mną wojowników uniósł szyderczo brwi i nasze oczy spotkały się. - Dopłyniemy do Heliopolis za pół godziny. Za żadne skarby świata nie chciałbym być na twoim miejscu, Jazonie z Jolkos. ROZDZIAŁ V Kapłani Apollina Mgliste całuny rozstąpiły się i po raz drugi patrzyłem na Heliopolis. Heliopolis - płonące pięknem, świecące niczym blask samego boga-słońca. Z jego murów niósł się głos trąb. Słychać błyło wołanie dozorcy na galerze, trzaskały bicze i okręt mknął przed siebie ku złotym nabrzeżom miasta Apollina. Moi dwaj strażnicy w błyszczących kolczugach popędzili mnie brutalnie po trapie na przystań. Narastał we mnie gniew, może początki buntu, ale w tym momencie ciekawość stłumiła wszelki opór. Miasto było dziwnym i fascynującym miejscem, wznoszącym ponad swoje lśniące mury obronne szeregi wielospadzistych dachów. Przez chwilę chwytały mnie znajome dreszcze i oblewałem się zimnym potem wspomnień Jazona - zatrzaśnięta klapka w moim umyśle otworzyła się i wpłynęły jego myśli. Wkrótce nad Heliopolis nadejdą ciemności, pomyślałem. Dźwięk trąb zagłuszył to złe przeczucie; ostro i przeraźliwie zabrzmiał z niebotycznych ścian. I kiedy zbliżałem się do bram cytadeli Apollina, lęki Jazona zabrałem ze sobą. To było greckie miasto - a jednocześnie więcej niż greckie. W którymś momencie rozwoju swojej kultury odeszło trochę od założeń klasycznej tradycji i widoczne tam były oznaki dziwnej, fascynującej sztuki, zlewającej się ze znajomymi, prostymi formami greckimi. Nigdzie nie rzucało się to bardziej w oczy niż w wyglądzie olbrzymiej, złocistej świątyni w sercu Heliopolis. Ze szczerego złota ona być nie mogła, powiedziałem do siebie, chyba że transmutacja metali stanowi jedną z tajemnic tych ludzi, lecz oczom przedstawiała się tak oślepiająco złota, że niemożliwością było patrzeć na nią, chyba że z ukosa. Na trzysta stóp w górę strzelały te świetliste ściany, proste i niczym nie upiększone poza własnym blaskiem. Nie potrzeba było mi mówić, że był to dom boga - Apollina-Słońce. Dziwna rzecz, wcale nie zmierzaliśmy wprost do tej lśniącej budowli. Ulice były wąskie i zatłoczone. Wpatrywały się we mnie obce twarze. I nagle, zupełnie niespodziewanie, przestałem być pod strażą żołnierzy z galery, przyodzianych w złociste kolczugi. Twardy uścisk strażników zniknął nagle z moich łokci. Ulicę wypełniał bezosobowy tłum. Byłem w sytuacji sprzyjającej ucieczce, gdybym chciał uciekać, lecz przypomniałem sobie rozmowę podsłuchaną, gdy wracała mi świadomość; przystanąłem i zacząłem intensywnie myśleć. Powyżej uszu już miałem odgrywania roli pionka w rękach tych wszystkich nieznanych sił. Tamci sądzili, że jestem w całości Jazonem, wyposażonym w kompletną pamięć Jazona. Myśleli, że wiem, dokąd uciekać. No cóż, nie wiedziałem. - Niech mnie diabli porwą, jeśli im ułatwię robotę! - powiedziałem do siebie ze złością. - Teraz kolej na nich, niech wykonają pierwszy ruch, przecież ja nawet nie znam reguł tej gry! Chcą, żebym uciekł. A więc przekonamy się, co zrobią, jeśli nie ucieknę. Muszę koniecznie rozmówić się z tym arcykapłanem. Poczekamy, zobaczymy. Tak więc stałem nieruchomo, a wokół mnie wirował gwarny tłum. Przechodnie z zaciekawieniem przyglądali się mojemu dziwnemu strojowi, kiedy mnie mijali. Po krótkiej chwili ujrzałem głowę w szyszaku wyglądającą ku mnie zza węgła sąsiedniego budynku. Pękając niemal ze śmiechu, bo ta gra miała także swoją komiczną stronę, przeszedłem przez ulicę w kierunku strażnika. Stał za nim jeszcze drugi żołnierz. Chodźmy dalej do świątyni - powiedziałem obojętnym głosem. - Chcę porozmawiać z tym... nazywacie go Frontis? Ty poprowadzisz, czy ja mam to zrobić? Chłopisko spojrzało na mnie spode łba. Potem twarz wykrzywił mu niechętny uśmiech. Wzruszył ramionami i ręką wskazał mi drogę w kierunku majaczących niedaleko murów złotego domu Apollina. Nie odzywając się do siebie, ruszyliśmy ku niemu przeciskając się przez zbity tłum. Weszliśmy na górę wzdłuż muru, gdzie ogromna brama uroczyście zgrzytnąwszy otworzyła się, by nas wpuścić. Przeszliśmy przez sień przypominającą otchłań ze złota. Później wkroczyliśmy w korytarze szerokości miejskich ulic i tak samo pełnych ludzi: dworzan i kapłanów, żołnierzy w zbrojach z czystego złota, sądząc z wyglądu. Nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi, widocznie przybycie Jazona do Heliopolis było utrzymywane w tajemnicy przed tą zabieganą ciżbą. Wiele rozmaitych ras ludzkich przemieszczało się tutaj między wysokimi Grekami: Nubijczycy, przedstawiciele Orientu w turbanach zdobionych klejnotami, niewolnicy w jaskrawych tunikach, młodzi kandydaci do stanu kapłańskiego, wszystkie roczniki i stany społeczne ludzkości zdawały się mrowić w tych złotych korytarzach - począwszy od chudej, bladej kurtyzany scytyjskiej, a skończywszy na czarnobrodym perskim wojowniku. Skręciliśmy w korytarz, który można by nazwać zaułkiem, gdyby te ulice znajdowały się pod gołym niebem, i nagle znaleźliśmy się wśród bardziej sekretnych mieszkańców świątyni. Moi przewodnicy zatrzymali się przed zakratowanymi drzwiami. Starszy rangą szybkim ruchem przeciął dwa razy po kracie rękojeścią sztyletu wprawiając żelazo w wydzwanianie ostrej, wibrującej muzyki. Drzwi nie zgrzytnąwszy zawiasami otworzyły się na oścież. Gwałtowny kuksaniec w plecy pchnął mnie naprzód i omal się nie przewróciłem. Równowagę odzyskałem we wnętrzu ciemnego pomieszczenia słysząc za sobą szczęk zamykanych drzwi. Następnie jakiś dziewczęcy głos szepnął: - Mój pan raczy iść za mną. Skierowałem wzrok w dół. Mała Nubijka ze srebrną obróżką heloty na smukłej śniadej szyi uśmiechnęła się do mnie, ukazując rząd białych zębów w ładnej, lśniąco-mahoniowej twarzy. Nosiła turban na głowie i krótką jasnoniebieską tunikę; stopy miała bose, a u kostek obu jej nóg wisiały srebrne dzwoneczki. Sprawiała wrażenie czyjejś rozpieszczonej służki, kim niewątpliwie była. W uśmiechu niewolnicy zauważało się leciutkie zuchwalstwo, co podkreślało jej delikatną urodę. Stała za nią jeszcze jedna dziewczyna o złocistej skórze, skośnych oczach i z niewolniczym naszyjnikiem na szyi, patrząca na mnie w milczeniu. - Tędy, panie - szepnęła Nubijka i delikatnie podzwaniając poszła w głąb ciemnej komnaty. Druga dziewczyna skłoniła głowę i gdy odwróciłem się, by również iść, ruszyła za mną. W komnacie panowała zupełna ciemność. Nie było żadnych drzwi ani kotar, żadnej ściany, niczego oprócz ciemności przypominających gęstą mgłę. Moja mała przewodniczka zatrzymała się przed nią i podniosła ku mnie głowę połyskując w mroku zębami i gałkami oczu. - Pan mój raczy zaczekać na arcykapłana Apollina - powiedziała do mnie - w tej prywatnej komnacie arcykapłana. Czy pan mój zechce wejść? Mówiąc to wyciągnęła przed siebie rękę ozdobioną srebrnymi bransoletkami i... rozproszyła ciemność. To była mgła, która jednak zwijała się za dotknięciem niewolnicy jak bela materiału. Nie, nie za jej dotknięciem. Przyjrzałem się bliżej dla pewności. Zdawała się ustępować przed dłonią dziewczyny, tak że jej gest był niczym rozkaz, na który mgła powinna się cofnąć - co też czyniła. Ruszyłem naprzód przez rozwierającą się dzięki gestowi Nubijki szczelinę w mroku. Z tamtej strony łagodnie sączyło się światło. Przystanąłem w progu. Komnata przede mną także miała wystrój grecki, jednakże z pewną różnicą. Otaczał ją pierścień białych kolumn, między którymi zalegała ciemność, podobnie do portalu, przez jaki przeszedłem. W górze unosiły się obłoki, jasne, skłębione obłoki, lekko różowe, jakby muśnięte pierwszym symptomem świtu lub zmierzchu. Poruszały się powoli, ospale, a między nimi tu i ówdzie dostrzegałem błękitny, mozaikowy sufit, na którym punkciki jaskrawego światła połyskiwały jak gwiazdy. Podłoga była z jakiegoś zielonego mchu i trochę się poddawała pod stopami. Stały na niej kanapy, niskie stoły oraz kufry i skrzynie ozdobione reliefami scen ze znanych w przeważającej części mitów, aczkolwiek kilku nie znałem, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i o szczegóły. Na samym środku podłogi jarzył się mosiężny tygiel wydzielający świeże aromatyczne wonie. Ten kapłan Apollina dogadza sobie, pomyślałem i odwróciłem się, by poszukać wzrokiem młodych niewolnic, które mnie przyprowadziły. Byłem jednak sam. Nie potrafiłbym określić z całą pewnością, która z pogrążonych w ciemności przerw między kolumnami mnie wpuściła. Nagle w powietrzu rozległa się muzyka. Na odgłos drgań niewidocznych strun rozejrzałem się bacznie na wszystkie strony i zobaczyłem, że ciemności rozstępują się i wyłania się z nich znajoma rogata głowa, szczerząca do mnie w uśmiechu swoje zęby. Kiedy zmieszany gapiłem się na nią, spostrzegłem, że jedno koźlożółte oko powoli zamyka się i otwiera, szyderczo mruga do mnie. Następnie faun roześmiał się, obejrzał się przez ramię i zawołał: - Otóż to jest ten człowiek. Przynajmniej ten, którego Kirke nazwała Jazonem. - Dobrze - odrzekł inny, niższy głos. - Kirke powinna wiedzieć, przynajmniej. A więc - to jest Jazon! Przez rozstęp w mroku wyszedł Panir, a tuż za nim wysoki złotowłosy mężczyzna, jakby żywcem przeniesiony z niejednej antycznej legendy. Wyglądał jak jakiś półbóg - wysoki, potężnie zbudowany, o lśniących muskułach falujących pod cienką złocistą tuniką i błękitnych oczach, które miały w sobie coś niepokojącego. Jego oliwkową skórę, niczym aureola, zdawała się powlekać delikatnie migocząca łuna. Miałem wrażenie, że sam bóg-słońce Apollo stanął przede mną. - To jest Frontis - powiedział faun. - Zostawiam was samych, przynajmniej na chwilę. - Ruszył żwawo w kierunku filarów i ciemności rozstąpiły się, aby go wchłonąć. Frontis powoli podszedł do kanapy, swobodnie opadł na nią i wskazał mi głową sąsiednią. Kiedy się usadawiałem, bacznie mi się przyglądał. - Jazonie - powiedział cedząc słowa - a zatem jesteśmy wrogami. W każdym razie nasi bogowie są wrogami. Czy jest w tym jakiś sens, czy nie - nie ja będę decydować. W tej chwili jednak nie ma żadnych bogów w tym pokoju, przynajmniej mam taką nadzieję. A więc napijmy się podczas naszej rozmowy. Wyciągnął zza kanapy kryształowy flakon napełniony żółtym winem, pociągnął niewielki łyk i podał mi naczynie. Piłem długo i łapczywie. Potem odstawiłem je na bok i odetchnąłem głęboko. - Nie twierdziłem, że jestem Jazonem - powiedziałem. Wzruszył ramionami. - No cóż - odparł rozbrajająco. - Jestem kapłanem młodym jak na kapłana. To przypadek, że mam taką dużą wiedzę. Są sprawy, których nie znam - a to może być dla ciebie korzystne. Młodzież jest sceptyczna. Ofion, natomiast... to on jest prawdziwym kapłanem Apollina i stanowi dla ciebie wielkie niebezpieczeństwo. Ponieważ wierzy w bogów. - A ty nie? - No jakżeż, oczywiście - odparł i uśmiechnął się. - Ale nie sądzę, żeby to byli bogowie, chyba że dla ludzi takich jak my. Zostało jeszcze trochę wina? Świetnie. - Napił się. - A teraz, Jazonie, porozmawiajmy przez chwilę jak ludzie rozsądni. Ofiona dręczą przesądy i w zasadzie można go zrozumieć. Ja odbyłem studia. To prawda, są sprawy, których nie potrafię wyjaśnić - na przykład statek-widmo - mimo to padam na twarz przed Apollinem tylko podczas uroczystości w świątyni. Tutaj, w tych prywatnych apartamentach, możemy swobodnie rozmawiać i zadawać pytania. Na przykład dlaczego nie uciekłeś, kiedy stworzono ci okazję? - Ignorant jest ślepcem - odparłem. - A ślepiec nie ucieka, jeśli podejrzewa, że na swej drodze może napotkać przepaść. Przyglądał mi się. - Statek-widmo poprowadzono dzisiaj przez Heliopolis i dwie z naszych galer urządziły pogoń - powiedział. - Jedna z nich przywiodła cię tutaj. Słyszy się rozmaite proroctwa i legendy i przestrogi - za dużo jest tego! Mówi się, że kiedy wróci Jazon, klątwa zostanie albo zdjęta, albo w dwójnasób powiększona. Tajemnicze, bardzo tajemnicze. Lecz jeśli człowiek pyta bogów, naraża się na uderzenie pioruna, co jest znakomitym sposobem zniechęcenia do krytyki. - Frontis odchrząknął i ponownie wzruszył ramionami. - To nie jest święty przybytek ani sanktuarium ołtarza... Nosisz dziwne ubranie. Wiele pokoleń przeminęło od czasów pierwszego Jazona. Wiem, że nie jesteś nim. Kim jesteś? Jak mogłem to wyjaśnić? Patrzyłem na niego w milczeniu, a on uśmiechnął się i znów zaproponował wino. - Studiuję zarówno nauki ścisłe, jak i teologię - powiedział. - Pozwól, że będę zgadywać. Gdzieś w czasie i przestrzeni istnieje inny świat, świat, z którego przybywasz. Pochodzisz z rodu Jazona. Jazon pierwotnie musiał pochodzić z twojego świata. I masz pamięć Jazona, podobnie do duszy pierwszej Kirke, która mieszka w Masce i zgłasza się, gdy którejkolwiek Kirke przyjdzie służyć bogini na Ajai. - Wiesz o tym? - spytałem. - Jesteś zatem pierwszym, kogo spotkałem, zachowującym tutaj jakieś pozory cywilizacji. Wydaje mi się, że masz rację. Lecz ja wciąż pozostaję człowiekiem ślepym. Nie wiem nawet, gdzie jestem. - Natura dąży do normy - powiedział. - To moja osobista teoria, ale chyba trafna. Twój świat jest światem standardowym według własnych kryteriów. Nazwijmy go dodatnim biegunem strumienia czasu. W twoim świecie występują odchylenia od normy, ale nie trwają zbyt długo. Rodzą się mutanci, zdarzają się cuda, ale nie za często i szybko przemijają. Bo one są normami tego świata ujemnego bieguna strumienia czasu. A jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie, w jaki sposób oba te światy łączą się ze sobą, to, żeby na nie odpowiedzieć, musielibyśmy ogarnąć rozumem wymiary znajdujące się poza naszym zasięgiem. Być może bieg czasu waszego świata przypomina wijącą się rzekę, podczas gdy nasz wiedzie prosto, niczym kanał. I czasem oba te strumienie przecinają się. Jedno takie przecięcie, wiem o tym na pewno, według naszej miary czasu miało miejsce wiele pokoleń temu. Kiedy według waszej? - Jazon żył przed trzema tysiącami lat. - Tak samo jak w naszym świecie - kontynuował Frontis. - Trzy tysiące lat temu oba światy się spotkały, gdy przecięły się strumienie czasu. Znana jest u nas legenda o wyprawie Argonautów, ale ja sądzę, że ta wyprawa odbyła się w obu naszych światach, w twoim i w moim. One się wtedy przez pewien czas przenikały. A teraz uważaj. Powiedziałem, że twój świat jest normą dodatnią. Zawsze, kiedy nagromadzi się tam zbyt dużo zjawisk ujemnych i strumienie czasu przecinają się, zachodzi wymiana. Wasi... mutanci zostają odprowadzeni do mojego świata, tak samo jak nasze zjawiska dodatnie zostają odprowadzone do waszego, dla zachowania równowagi. Rozumiesz? Coś mi zaczęło świtać: zasada prostego elektromagnesu. Ładunki dodatnie zbierające się na jednym biegunie, dopóki nie zmieni się polaryzacja. Tak, wydawało mi się, że rozumiem istotę sprawy. Nie była to bynajmniej idea prosta, ale umiałem sobie wyobrazić nieustanną kosmiczną huśtawkę - z przesiadkami, ilekroć bliźniacze światy przetną się w kosmicznym strumieniu czasu. Frontis mówił dalej. - Bogowie są niebezpieczni ale... no cóż, oni po prostu mają moce nie-dodatnie, mniej ograniczone w tym świecie aniżeli w twoim, z którego, być może, pochodzą. - Zerknął w stronę kolumn. - Słyszę, że nadchodzi Ofion, arcykapłan. On jest wciąż uważany za arcykapłana, chociaż ja spełniam większość jego obowiązków, bo Apollo żąda od swoich kapłanów absolutnej perfekcji. Ofion niedawno odniósł rany. Słuchaj, Jazonie, który nie jesteś Jazonem. Ofion będzie rozmawiał z tobą. Pamiętaj, że dłuższy czas służył bogu i jest przesądny. Zrób, co ci podyktuje własny rozum. Chciałem z tobą mówić jako pierwszy, niedługo mam zostać arcykapłanem, a wolę naukę od teologii. Ofion wierzy, że ogniste pioruny rozwiążą wszystkie jego problemy. Ja mam inne poglądy. Ty i ja jesteśmy ludźmi rozsądnymi, pamiętaj więc, co ci powiedziałem. Uśmiechnął się i wstał, kiedy rozdzieliła się ciemność między dwiema kolumnami i do komnaty niezgrabnie kuśtykając wszedł jakiś człowiek. Hefajstos-Wulkan! Hefajstos, który został strącony z Olimpu przez swego ojca Zeusa i okulał na skutek owego tragicznego upadku. Ten człowiek był boski - i jednocześnie upadły. Promieniowała z niego taka sama złota, świetlista dystynkcja, jaka zdawała się przesiąkać Frontisa, ale w tym przypadku było to światło piękna przesączającego się przez skruszony marmur, napomykając o dawnej świetności wbrew niszczącym atakom czasu. Nie tylko jednak czas odcisnął swe piętno na obliczu Ofiona. Miałem wrażenie, że główne natarcie szło od wewnątrz. A jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, mógł on być bratem Frontisa, jednakże bratem nie tylko starszym, ale i smutniejszym, a także pełnym bojaźni. ROZDZIAŁ VI Echa przeszłości Ofion zatrzymał się w wejściu, garbiąc się trochę; jego zwaliste ramiona pochylały się ku przodowi. Oczy miał niebieskie, podobnie jak Frontis, lecz ciemniejsze jak niebo wieczorne, podczas gdy u Frontisa były jak poranne. W ich głębi czaiła- się wiedza, której Frontis, mimo całej swojej sceptycznej mądrości, nie posiadał. Powiedział bez pośpiechu: - Nie mogłeś na mnie zaczekać, Frontisie? - Zaoszczędziłem ci kłopotów - odparł Frontis. - Nie musisz teraz marnować czasu na wstępne przesłuchanie. Jazon wie wszystko, co jest dla niego niezbędne. - To jest Jazon? Frontis pokazał rękę na kolumny. - Tak twierdził Panir. Ofion zwrócił się do mnie. Jego głos był beznamiętny, jakby recytował wyuczony tekst. - A więc słuchaj - powiedział. - Między Apollinem a boginią mroku Hekate toczy się odwieczna wojna. W odległej przeszłości Jazon ukradł Złote Runo, ulubiony skarb Apollina, i uciekł pod opiekę Hekate na wyspę Ajaja. Ponieważ Kirke kochała Jazona, pomogła mu. Później Jazon zmarł albo uciekł, albo zaginął i wojna trwała dalej. Jest przepowiednia, że kiedy Jazon zjawi się ponownie, będzie niczym miecz Apollina w ręku Hekate. A więc... my teraz złamiemy ten miecz. Przyglądał mi się badawczo. - Jest jeszcze sprawa Kirke. To ramię Hekate, tak jak ty miałeś być jej mieczem. Hekate będzie posiadać moc, dopóki Kirke nie umrze, a Maska nie zostanie rozłamana. Natomiast w wojnie między Hekate a Apollinem nie może nigdy dojść do sytuacji, że Apollo będzie zmuszony potykać się z boginią mroku na jej własnej ziemi. Nigdy jeszcze... - Ściszył głos. - Bodaj tylko raz Apollo zwrócił swą twarz ciemną na tę ziemię. Jest panem zaćmienia i jest także panem blasku słońca. Ale raz jeden, powiada się, zszedł Apollo do Heliopolis podczas zaćmienia - do tego samego Heliopolis, na którego ruinach zbudowaliśmy to nowe miasto. Niedługo nastąpi zaćmienie słońca. Ty przedtem musisz umrzeć. Lecz sama twoja śmierć nie wystarczy. Jazon bowiem też kiedyś umarł, a teraz powrócił. Musi ulec zagładzie także ramię Hekate. Maska i Kirke powinny zostać zniszczone na zawsze, tak aby nastąpił pokój pod rządami Apollina. Komnatę wypełniła cisza. Przerwał ją Frontis. - Nie powiedziałeś jeszcze Jazonowi, co ma robić. Ofion nagle zadrżał, cały się zatrząsł tam, gdzie stał. Jego niezwykle ciemne oczy przesuwały się od Frontisa do mnie i z powrotem. Tym razem ja przerwałem milczenie: - Dlaczego miałem uciekać przed waszymi żołnierzami? Ofion nic jednak nie powiedział, natomiast Frontis zapytał: - Po co to przed nim ukrywać? Nie jest głupcem. Może uda nam się dobić targu? Ofion dalej nic nie mówił, za to młodszy kapłan jakby wpadł na jakiś pomysł. - No cóż Jazonie, oto odpowiedź na twoje pytanie. Chcieliśmy, byś uciekł, bo w ten sposób mógłbyś zaprowadzić nas do młodej Kirke. Nadal możesz to zrobić. Jeśli to zrobisz, nie będziesz musiał umierać. Prawda, Ofionie? - Prawda - burknął kapłan. Zdawało mi się, że przez chwilę na twarzy Frontisa malowała się drwina. - A więc, Jazonie, zawrzyjmy układ. Ostatecznie życie jest lepsze niż śmierć - czyż nie? - Może tak, może nie - odparłem. - Nie mam, u diabła, pojęcia, kto jest młodą Kirke. Dlaczego nie poszukacie jej na Ajai? - To była stara Kirke, ta kapłanka z Ajai - powiedział Frontis. - Przez całe lata nie służyła bogini. Jest już za słaba. Widzisz, kiedy Kirke umiera, Maskę przekazuje się następnej kapłance - następnej Kirke. Wraz z Maską przechodzi moc Hekate. A skoro Kirke z Ajai jest bardzo stara i ma dojść do starcia między chwalebnym Apollinem a boginią mroku, to bogini będzie potrzebne silne ramię i nowa, młodsza kapłanka. Taką kapłanką jest nowa Kirke, kolejna dziedziczka Maski. Mieliśmy ją tutaj w Heliopolis. - Słyszałem o tym. Zabiliście ją - powiedziałem nagle. - Nie zabiliśmy - odparł Frontis. - Uciekła. Z pewnością nie mogła opuścić miasta; mamy znakomitych strażników na murach. Tak więc skoro sieć przeznaczenia układa się w określony wzór, ponieważ wrócił Jazon, musimy odnaleźć młodą Kirke i ją zabić. Jeśli utrzyma się przy życiu i włoży Maskę, to poprzez nią i poprzez ciebie Hekate będzie mogła prowadzić wojnę z Apollinem, a chwila zaćmienia jest zbyt bliska, by siedzieć z założonymi rękami. Lepiej byś ułożył się z nami, Jazonie. Kto może walczyć z bogami? - Starał się mnie przekonać, lecz jego głos zdradzał obłudę. Cały czas ukradkiem zerkał na drzemiącego Ofiona. - Nie potrafię was doprowadzić do tej waszej Kirke. Jeśli wy nie wiecie, gdzie ona jest, tym bardziej ja nie wiem. Frontis popatrzył na mnie przenikliwie i uśmiechnął się. - Jest ktoś, kto wie na pewno - powiedział. - W takiej świątyni jak nasza plotka biegnie szybciej niż uskrzydlony Hermes. Wiem bardzo dobrze, że wieść o przybyciu Jazona już krąży z ust do ust w pewnych dzielnicach miasta. Wystarczy tylko poczekać. Wcześniej czy później - raczej wcześniej, o ile znam Heliopolis - dotrze do ciebie wiadomość, co masz dalej robić. Dokąd iść. Wtedy... - Przerwał i uniósł znacząco brwi. Gdy nic nie odpowiedziałem, gładko kontynuował. - Wtedy przyjdziesz do mnie. Albo dasz znać. Otrzymasz od nas kwaterę, tu w świątyni, na obrzeżach, gdzie posłańcy będą mogli do ciebie dotrzeć bez większych trudności. Bardzo przyjemne lokum, mój przyjacielu. Nie potrzebujesz odczuwać samotności, kiedy będziesz czekać. Mamy bardzo utalentowane niewolnice, które... - Których największym talentem jest szpiegowanie - dokończyłem. - No, dobrze, przypuśćmy, że się zgadzam. Przypuśćmy, że znajdę dla ciebie tę dziewczynę. Co wtedy? Błękitne oczy kapłana zatrzymały się pytająco na moich. Tak wyraźnie widziałem jego oczy, tak samo wyraźnie widziałem czającą się w nich odpowiedź - ostry sztylet albo strzała w plecy. Jedno mogłem stwierdzić na pewno: był o wiele bliższy mojej cywilizacji niż ktokolwiek inny na tym obcym świecie. Powiedział tylko tyle: - Nagroda, na którą warto zasłużyć, jeśli o to ci chodzi. Czego pragniesz najbardziej, Jazonie? - Prawdy! - zawołałem z nagłą złością. - Niedobrze mi się robi od tych wszystkich wykrętów i półprawd, kłamstw, którymi mnie karmisz, z taką łatwością obiecując nagrodę. Wiem, jaką nagrodę dostanę! Frontis roześmiał się. - Już wystarczy. Jazon zawsze umiał wyciągnąć z człowieka swoją cenę. W porządku, skoro prawda aż tak dalece... przyznaję, że najłatwiej byłoby cię zabić, gdy już młoda Kirke wpadnie w ręce. Naturalnie od razu o tym pomyślałem. Ale ponieważ masz oko bystrzejsze niż inny, to żebyś miał pewność, muszę chyba złożyć jakąś przysięgę, której nie ośmielę się złamać. Czego zatem, oprócz prawdy, od nas żądasz? Przymknąłem na chwilę oczy; ogarnęła mnie nieodparta potrzeba uwolnienia się z tej matni. Być wolnym, powrócić do własnego życia, pozbawionego chaotycznych wspomnień, jakie rozpuściła w moim umyśle zbyt głęboko sonda psychiczna. Tego chciałem ponad wszystko w życiu. Pozbyć się wspomnień Jazona! Powiedziałem im to dziwnie zduszonym głosem. - I jeżeli potrafiłbym tego dokonać - dodałem - to sądzę, że odnalazłbym dla was tę dziewczynę, nawet gdybym musiał zburzyć miasto gołymi rękami. Potrafisz uwolnić mój umysł? Frontis ścisnął usta i spojrzał na mnie półprzymkniętymi oczami. Powoli kiwnął głową; odniosłem wrażenie, że w jego wzroku kryją się także inne zamysły, wyrafinowane i nieszczere. - Tak, skoro o to prosisz - odparł. - Przysięgam ci to na ołtarz samego Apollina i niech mnie Baranek stratuje ognistymi racicami, jeśli cię zwodzę. Gdy tylko uwolnisz się do Jazona, nie będziemy mieli powodu, by ci źle życzyć. Przestaniesz już być niebezpieczny. Tak, otrzymasz wolność, gdy dostarczysz nam dziewczynę. Ofion ocknął się z drzemki i spojrzał na nas, a na usta cisnęło mu się pytanie. Spostrzegłem, że popatrzyli porozumiewawczo na siebie z Frontisem. Ofion nie wiedział o tym, że nie byłem Jazonem, lecz czy nie powie mu tego Frontis? Nie dbałem o to. Głęboko odetchnąłem, wyczerpany. Być może źle postąpiłem składając tę obietnicę. Dziewczyna nie zrobiła mi nic złego. A jednak nie czułem się niczym zobowiązany wobec niej ani Hekate, czy kogokolwiek innego, w tym obcym świecie legendy. Ściągnięto mnie tu wbrew mojej woli, rzucono głową naprzód w niebezpieczeństwo, które nie ja spowodowałem, popychano we wszystkie strony jak pionka między wojującymi ludźmi i wojującymi bogami. Lecz ja nie byłem pionkiem. Byłem Jayem Sewardem, człowiekiem wolnym, nie narzędziem poruszanym cudzą ręką. - A więc odszukam ją i dostarczę waszym ludziom - powiedziałem. - Nie przysięgam na żadnych bogów, bo nie jest to przyjęte w moim kraju. Ale macie moje słowo. Możecie na nim polegać. Frontis skinął głową i wstał. - Wierzę ci - powiedział. - Rozpoznaję prawdę w ludzkim głosie, gdy ją słyszę. Dotrzymaj swojej obietnicy, a ja się zastosuję do mojej. Muszę się poradzić w tej sprawie wyroczni Apollina. Kiedy wrócę, omówimy szczegóły. Zaczekasz na mnie? Kiwnąłem głową. Złożył mi półukłon na pożegnanie i odwrócił się w kierunku, z którego przyszedł. Ofion wahał się przez chwilę, patrząc na mnie z ponurą miną. W pewnym momencie nabrał powietrza w płuca, jakby chciał przemówić, lecz niewypowiedziane słowa zamknął w ustach i odwrócił się w stronę Frontisa, który przytrzymywał dlań zasłonę ciemności. Kiedy mgła zamknęła się za nimi, muzyka w powietrzu powoli ucichła. Rzuciłem się na kanapę i wpatrywałem w na nowo nieruchomiejące ciemności między kolumnami, zastanawiając się, co dalej robić. Problem nie polegał bynajmniej na nadmiernej liczbie możliwych rozwiązań. Rozejrzałem się po komnacie, pod sufitem powoli kłębiły się różowe obłoki, bezkształtne i chaotyczne, jak moje myśli. Czy mogłem ufać Frontisowi? Kiedy przysięgał mi pomoc, w jego oczach krył się fałsz, i mogło się zdarzyć, że otrzymam coś innego niż to, o co prosiłem. A ta dziewczyna, młoda Kirke... Czułem wyrzuty sumienia, gdy o niej myślałem. Nie byłem Jazonem - nie miałem wobec niej, w masce czy bez maski, żadnych zobowiązań. A jednak... - Jazonie - Jazonie z Jolkos - ukochany, czy mniesłyszysz? Te słowa były tak wyraźne, jakby się rozległy w tym pustym pokoju, ale ja wiedziałem, że to nieprawda. Wiedziałem, że to tylko echo rozbrzmiewa w nawiedzonych miejscach mojej czaszki. Ponownie chwyciły mnie dreszcze i oblałem się zimnym potem - i stałem się Jazonem. Wyraźnie widziałem ukochaną, znajomą, zielonooką twarz Maski-Czarodziejki pochylającej się nad ogniem Hekate. Znałem tę twarz dobrze - kochałem ją kiedyś, a ujrzałem nienawiść i bezbronność w bladych rysach twarzy subtelnie wyrzeźbionej z żywego alabastru. Miłość i nienawiść pomieszane ze sobą? Dlaczego? Z jakiego powodu? Nawet ja nie wiedziałem, a byłem Jazonem, synem Ajzona, kochankiem wielu kobiet, choć nigdy nie Kirke - panem utraconej Ar go. Ścisnęło mi się serce, gdy pomyślałem o statku. (Argo, moja własna, moja chyża i prześliczna!) - Jazonie, wróć do mnie - słodko wołał daleko głos w moim mózgu. - Jazonie, ukochany, nie wolno ci mnie zdradzić. Teraz widziałem tę cudowną bladą twarz bardzo dokładnie, bardzo blisko przy swojej. Rozchylone purpurowe usta, długie, nadludzko gładkie policzki i czoło promieniejące niesamowitym pięknem; oczy, które płonęły zielonym blaskiem jak zielono palące się ogniki pod osłoną rzęs. Pamiętałem je od tak dawna. - Jazonie, krzywoprzysięązco, zbrodniarzu i złodzieju - moja matka Hekate panuje nade mną i ja ciebie nienawidzę! Jazonie, spójrz jednak na mnie. Jazonie, kim jesteś? Jazonie, gdy ogarniają cię chwile obłędu i inny człowiek wyziera z twoich oczu... Jazonie, kto jest tym człowiekiem? Któż mógłby nim być, jeśli nie ja, Jazon z Jolkos? Gdy napotkałem wzrokiem jej przenikliwe spojrzenie, poczułem falę długo nie zapomnianego żalu. - Kirke, Czarodziejko, śliczna i kochana, dlaczego mi zaprzeczasz? Dlaczego przylgnęłaś do mnie tylko po to, by domagać się odpowiedzi, jakiej nie mogę ci dać? Zapomnij o swoich urojeniach i już mnie nie odpychaj. Nikogo tu nie ma oprócz Jazona, a on cię pragnie. - Jazonie, kim jest ten człowiek, którego widzę w chwilach twojego obłędu, gdy już nie jesteś Jazonem? Znów poczułem na sobie wściekłość - wściekłość chwytającą za gardło, z której pomocą chciała odeprzeć nieodpartego Argonautę jedyna ze wszystkich kobiet, jedyna, której pragnąłem tak silnie, bo nigdy nie wzięła mnie w objęcia jak inne kobiety, tylko odpychała mnie i raz po raz wykrzykiwała swoje pytanie, na które nie znałem odpowiedzi. Nie było jeszcze na świecie takiej kobiety, żywej czy już umarłej, której bym nie odtrącił, by pobiec za swoim statkiem, moją Argo, moją piękną galerą. Ale Kirke, która mnie nie chciała, musi się nauczyć nie odtrącać Jazona z Jolkos! Obłęd? O jakim obłędzie mówiła? Skąd wiedziała o cieniu oszałamiającej dezorientacji, który od czasu do czasu mógł się przesuwać po zmętniałym umyśle nawet samego herosa Jazona, o chwilach, gdy mózg pęczniał w czaszce i wspomnienia innego człowieka mieszały się, jak w szaleństwie, z własnymi? Trzask! Moja pamięć pękła z łoskotem mózgu, głośniejszym niż grzmot błyskawicy. Ból zatańczył mi w czaszce, przyprawiając mnie przez krótką chwilę o dreszcz i już wiedziałem. Byłem Jazonem! Byłem Jayem Sewardem! Byłem oboma tymi mężczyznami równocześnie! I przez straszliwe okamgnienie patrzyłem na wskroś umysłu nieżyjącego od trzech tysięcy lat Jazona i przez cień jego obłędu, i przez szczelinę w cieniu. I zobaczyłem, jak w lustrze, swoją własną twarz! Wtedy zamknęła się szczelina. I wówczas zatarło się wspomnienie. Jazon znikł pozostawiwszy mnie na wpół pustego i trzęsącego się nad słabością osamotnienia mojego umysłu. Ale wiedziałem już trochę więcej, trochę lepiej. A więc Jazon również był zadręczany, tak jak ja, tajemnicami rozdwojonej jaźni. W jego czaszce, tak jak w mojej, przemieszczały się podwójne wspomnienia. Jak i dlaczego, nie wiedziałem. Być może nie miałem się tego dowiedzieć nigdy. Jednakże ponad setkami pokoleń my dwaj ze wszystkich dzielących nas niezliczonych żywotów zajmowaliśmy jedno ogniwo łańcucha pamięci. On tego nie rozumiał. Niby jak miał rozumieć? Jemu myśli z mojej odległej epoki musiały wydawać się czystym obłędem. Mnie imiona Jazon i Kirke, historia statku Argonautów przynajmniej coś mówiły. Ale on... nic dziwnego, że wpadł we wściekłość i przerażenie, kiedy wymuszono na nim nie chciane wspomnienia. A Kirke wiedziała. Kirke ze swoją władzą nad magią i rozumem - ona jedna, być może, rozumiała pomieszanie w tajnikach jaźni mężczyzny, który jej pragnął, którego nienawidziła i miała do tego powody. Ale mężczyzny, który parę razy rzucił na nią okiem innego mężczyzny, nie miała powodu nienawidzić. Do niego w ogóle nie odczuwała nienawiści! Wróciły do mnie słowa Panira: - Coś dziwnego stało się między wami. Co spowodowało, że zapałała do ciebie tak gorącym uczuciem? Co spowodowało taką nienawiść do Jazona? Czy to możliwe, aby czarodziejka sprzed trzech tysięcy lat patrzyła przez oczy Jazona jak przez soczewki i napotkała moje i... Nie! Nie mogło mi przejść przez myśl: „... i pokochała mnie". Czy jednak nie mogłoby to być jedyne wyjaśnienie? Jakież lepiej rozwiązywało zagadkę, przed którą stanąłem w tym świecie? Z jakiego innego powodu Kirke wzywałaby mnie z powrotem do siebie? Mogła wzywać tylko za pośrednictwem Jazona. Tylko przez swoją Maskę i kapłanki Maski. ROZDZIAŁ VII Prośba niewolnicy W powietrzu rozległa się niezbyt głośna, piskliwa muzyka. Ocknąłem się i doznałem szoku. Byłem gdzie indziej. Stałem z Jazonem w pałacu Kirke, biorąc w objęcia jej rozkoszne, nieczułe ciało, na próżno starając się uniknąć jej przenikliwych oczu. Znów znajdowałem się w świątyni Hekate na Ajai i słuchałem słodkiego głosu, który wołał do mnie: Jazonie kochany! - Lecz jeśli moje podejrzenia były słuszne, nie chodziło jej wcale o Jazona. Nie posługiwała się żadnym innym imieniem, jednak człowiek, do którego mówiła, nazywał się... Usłyszałem czyjś oddech. Odwróciłem się i zobaczyłem, że między dwiema kolumnami ciemność rozstąpiła się i wygląda z niej lśniąca, czarna jak heban twarz dziewczyny ze srebrnym naszyjnikiem na szyi. Była to twarz młodej nubijskiej niewolnicy. Widziałem, jak przewraca oczami, rozglądając się po całej komnacie. Potem przemknęła między filarami i podbiegła do mnie, miękko stąpając po kobiercu z mchu. - Wszystko słyszałam - powiedziała. - Słyszałam także twoją obietnicę, panie. Dziwna rzecz, dziewczyna się zmieniła. W jej głosie nie było już służalczości ani na twarzy wyrazu bezczelnego niewiniątka. Tym razem obejrzałem ją dokładnie i spostrzegłem delikatne rysy, zgrabny nosek, stonowaną czerwień drobnych ust. Teraz z tej twarzy biła arogancja, niemniej jednak była to twarz piękna i nie sprawiała wrażenia, że należy do osoby, która dłuższy czas była niewolnicą. Nie miałem czasu zastanawiać się dłużej nad tą sprawą, gdyż dziewczyna cofnęła się, wspięła na palce bosych stóp i podniosła rękę ozdobioną srebrnymi bransoletkami. Dłoń wymierzyła mi siarczysty policzek. Jego odgłos rozległ się echem w ciemnym pokoju. Straciwszy równowagę upadłem na sofę i siedziałem gapiąc się na dziewczynę z najwyższym zdumieniem. W owej chwili przez mój umysł przeleciała cała masa nie powiązanych ze sobą logicznie myśli. - To wysłanniczka ludzi Kirke - mówiłem do siebie. - Usłyszała, jak składam przyrzeczenie - to rozsądnie z ich strony, że nie zwlekali. Frontis nie spodziewa się od nich wiadomości, dopóki nie ulokuje mnie w nowej kwaterze. Teraz kolej na ich ruch, szybko, póki się niczego nie spodziewa. Tylko w jakim celu? Policzek piekł mnie w miejscu, gdzie wymierzono mu cios. Opuściłem rękę, która odruchowo dotknęła tego miejsca. Raptem mój umysł całkowicie przestał pracować, gdyż spojrzałem na czarną dłoń. Poruszając się jak automat dotknąłem ponownie policzka i po chwili zobaczyłem klejącą mi się do palców świeżą, lepką maź. Spojrzałem na dziewczynę; wpatrywała się z przerażeniem w moją twarz. Odwróciła dłoń, która mnie uderzyła i oboje utkwiliśmy wzrok na różowej skórze, gdzie pot z zaciśniętej dłoni rozmazał czarny pigment. Oczy dziewczyny znów podniosły się ku moim, szeroko rozwarte ze strachu i konsternacji. Błyskawicznie chwyciłem Nubijkę za rękę poniżej srebrnej bransoletki i potarłem wnętrze jej spoconej dłoni. Pod moimi palcami czarna skóra zmieniała barwę na jasnoróżową. Wciąż trzymając ją za przegub potarłem ręką obolały policzek, ścierając ciemny barwnik, który pozostawił cios dziewczyny. Jej oczy nie unikały moich. Szybko oddychała, ale nic nie mówiła. - Jak długo jeszcze zamierzasz czekać, zanim mi powiesz? Wzięła głęboki oddech. - Ja... ja nie wiem, panie, o co ci chodzi. Ja tylko... - Podsłuchałaś moją transakcję z Frontisem - rzuciłem ostro. - Weszłaś, żeby się zemścić, gdyby ci się udało. Jaki miałaś plan? Wyprowadzić mnie stąd pod pretekstem odnalezienia Kirke i zepchnąć gdzieś z murów, gdy nadarzy się okazja? - Pozwoliłem jej chwilę odczekać, a gdy w oczach dziewczyny zatliła się nadzieja, że skończyłem, dodałem bez pośpiechu: - Może wcale nie zamierzałaś mi powiedzieć, kim jesteś? Daremnie usiłowała oswobodzić rękę. - Puść mnie - syknęła. - Nie wiem, o co ci chodzi. To była ryzykowna gra. Nie miałem nic do stracenia, a bardzo dużo do zyskania i jakiś instynkt, przebieglejszy niż rozsądek, podpowiadał, że mam rację. - Ty jesteś młodą Kirke - powiedziałem. Jej oczy szaleńczo odszukały moje z nadzieją, że ujrzą w nich niepewność. Im bardziej odwlekała zaprzeczenie, tym większej pewności nabierałem. - Nie udałoby ci się uniknąć ofiarnego ołtarza bez pomocy kogoś ze świątyni - ciągnąłem pewnym głosem. - To rzecz zrozumiała. A skoro nie znaleźli cię w mieście mimo wszystkich poszukiwań, to wypływa z tego logiczny wniosek, że cię tam wcale nie było. Cały czas przebywałaś pod ich nosem - tutaj, z kimś, kto ci od samego początku pomagał. Najlepszą kryjówką jest jaskinia lwa i ty ją znalazłaś. Kto ci pomagał? Potrząsnęła gwałtownie głową w turbanie. - Nie jestem Kirke! To nieprawda! Och, puść mnie - puść mnie, panie! - W głosie dziewczyny pobrzmiewały tony histerii i zobaczyłem również, że w kącikach jej oczu zaczynają się zbierać łzy. - Bądź ostrożna, dziewczyno! - ostrzegłem. - Pamiętaj, że barwnik maże się, gdy jest mokry. Przestała się szarpać i zdziwiona spojrzała na mnie. - Czy ma to teraz jakieś znaczenie? - cicho zapytała z rozpaczą w głosie. - Nie zamierzasz, panie, mnie wydać? Wahałem się. Przyrzekłem Frontisowi, ale... - Zbliż się - powiedziałem. - Siadaj. Nie, tutaj! Roześmiałem się i opadłem na sofę, pociągnąwszy dziewczynę za sobą tak gwałtownie, że przewróciła mi się na kolana. Wyglądało to na uścisk miłosny, lecz moja dłoń mocno trzymała ją za nadgarstek. Wiedziałem, że gdybym puścił dziewczynę, nigdy więcej nie zobaczyłbym jej pod postacią, pod którą mógłbym ją na pewno rozpoznać. I nie byłem jeszcze pewny, po której stronie zamierzałem dalej grać. - Nie mocuj się ze mną; nic ci nie będzie - powiedziałem. - Teraz możemy porozmawiać bez wzbudzania podejrzeń, gdyby wrócił Frontis. A czeka nas dłuższa rozmowa, moja panno. Kirke - mam cię uważać za nią? Czy masz może własne imię? - Nazywam się... Kiane - odparła. Leżała zupełnie nieruchomo w moich ramionach i patrzyła na mnie w górę poważnymi, lśniącymi oczyma koloru orzechowego jak leśny strumyk w słońcu, obwiedzionymi rzęsami, które na jej policzki rzucały aksamitny cień. Usiłowałem wyobrazić ją sobie bez ciemnego barwnika na skórze, pamiętając, co mi o niej mówił Panir. - Kiane? - powtórzyłem. - W porządku, teraz opowiedz mi swoją historię i to szybko, zanim wróci Frontis. Jak udało ci się uniknąć ofiary na ołtarzu? Kto ci pomagał? Czy jest tutaj ktoś, komu możesz ufać? - Nie tobie! - krzyknęła i w jej orzechowych oczach, tuż przy moich, zamigotały iskierki. - Ja... ja nie wiem, komu mogłabym zaufać. Słyszałam, jak obiecałeś mnie wydać i... natychmiast przyszłam, by cię prosić o pomoc, pomimo tego, co powiedziałeś kapłanowi. - Prosisz nader silnie - powiedziałem, rozcierając policzek. Wykręciła się do mnie bokiem. - No cóż, okazało się, że nie mogłabym zniżyć się do tego. Zamiast paść przed tobą na kolana... myśl o tym, świadomość, że przyrzekłeś mnie wydać - a niech tam! Spoliczkowałam ciebie! To już trzy dni w świątyni i przeszłam... prawie wszystko, co się da wytrzymać. Nie dbam już o to, co będzie! Drgawki wstrząsnęły jej wiotkim ciałem przemalowanym na czarno, spoczywającym na moich kolanach. Zagryzła dolną wargę i głęboko oddychała. - Powiem ci, gdyż muszę. Być może, jak usłyszysz całą historię... ale nie będę cię błagać o pomoc! To jeden z kapłanów mnie uwolnił. - Frontis? - zapytałem szybko. Potrząsnęła przecząco głową. - Nie wiem. W świątyni podczas spełniania ofiary wszyscy kapłani wyglądają jednakowo. A ja byłam - przerażona. - Opowiedz mi o tym. - Leżałam na ołtarzu pod złotą tkaniną i czekałam... - Mówiła niezwykle cicho. Oczy miała rozbiegane, gdy wracała myślami do tych strasznych wspomnień. - ...Usłyszałam, że nadchodzą. Była muzyka i śpiew. A potem ktoś w kapłańskich szatach wyszedł zza ołtarza i rozwiązał przymocowane do niego złote pęta. Byłam zbyt oszołomiona, by o cokolwiek pytać. Pośpieszył ze mną przez niewielkie drzwi do przedpokoju i czekała już tam jakaś kobieta ze strojem niewolnicy i dzbankiem czernidła. Żadne nie odezwało się ani słowem. Zanim wyschła na mnie farba, usłyszałam za ścianą hałas spowodowany odkryciem pustego ołtarza. Nieznajomy kapłan zniknął. Sądzę... - Zawahała się. - Nie, wiem na pewno, że poszedł przyprowadzić inną dziewczynę na ofiarę. Niewolnicę. Włożyli na nią moje insygnium i rozeszła się wieść, że nie żyję. Ale plotki rodzą się szybko w takim miejscu jak to. Miałam odtąd własny pokój w pomieszczeniach dla niewolnic. Osiem dziewcząt obsługuje te apartamenty. Mieszkają tu tylko najwyżsi rangą kapłani. Usłyszałam pogłoskę, że przyprowadzają jakiegoś mężczyznę z Ajai, i natychmiast przybiegłam. Pomyślałam, że mógł to być człowiek celowo przemycony do świątyni, żeby mi pomóc. Ale kiedy usłyszałam... - Urwała i przekręciła się w moich ramionach w taki sposób, że jej twarz znalazła się dokładnie na wprost mojej. Wzrok miała niezwykle poważny. - Powiedz mi prawdę - poprosiła. - Kiedy dawałeś słowo, czy miałeś zamiar go dotrzymać? Mogłem ją okłamać. Nie zrobiłem tego. - Tak - odrzekłem cicho. - Zamierzałem go dotrzymać. - Przysunąłem sobie dziewczynę bliżej na kolanach, ścisnąwszy ją mocniej za rękę. - Chcę wiedzieć jeszcze coś - powiedziałem. - Kim ja jestem? Potrząsnęła głową, nie odrywając wzroku od mojej twarzy. - Nie wiem. - Jak długo podsłuchiwałaś moją rozmowę z Frontisem? - Dopiero od momentu, kiedy zawieraliście układ. Wtedy... wtedy straciłam głowę. Tak bardzo liczyłam na twoje przyjście tutaj i uratowanie mnie. Może gdybym poprosiła cię, a nie spoliczkowała... - Zawahała się, ale gdy nic nie mówiłem, westchnęła i mówiła dalej: - No cóż, są inni w mieście, którzy ewentualnie mogą mi pomóc, gdybym zdołała do nich dotrzeć, ale ile są w stanie zdziałać - sama nie wiem. To chyba w tej sprawie toczy się ich wojna, chociaż nie jestem tego pewna. A ja muszę się stąd wydostać, muszę! Bogini-matka mnie potrzebuje, a Kirke, która obecnie służy, jest zbyt stara, aby walczyć. - A ty? Coż mogłabyś zrobić, gdybyś się tam znów znalazła? - Na Ajai, to masz na myśli? - zapytała wyniośle. - Osobiście mogłabym zrobić niewiele. Ale z Maską Kirke i mocą Hekate, uważam, że potrafiłabym stawić czoła samemu Apollinowi! Kiedy to mówiła, wydawało mi się, że poczułem lekki podmuch chłodu w komnacie. Zebrały się tutaj siły, których mogłem się jedynie domyślać, nawet przy udziale wspomnień Jazona. Ta dziewczyna wiedziała więcej ode mnie o zbyt wielu sprawach. Zastanowiłem się nad tym, co powiedziała. Zaczął mi świtać w głowie pewien pomysł. - Miasto jest dobrze strzeżone, prawda? - spytałem. Posłała mi smutny uśmieszek. - Tak dobrze, iż byłam zaskoczona, że nawet sama Hekate musi uciekać się do przemycenia tutaj swego wysłannika, aby mi pomóc. Między bogami toczy się wojna. Już z tego możesz się domyślić, panie, jak dokładnie strzeżone są mury Heliopolis. - Gdybym się zdecydował ci pomóc - powiedziałem - jakie są szansę ucieczki? Poczułem, jak jej kruche ciało wiotczeje w moich rękach. - Tak małe - odparła - że mogłabym z równym powodzeniem położyć się na ołtarzu Apollina. Niemądrze zrobiłam, że cię uderzyłam. Nawet gdybyś się zdecydował, nie mógłbyś mi teraz pomóc. I nie zrobisz tego. Dałeś słowo. Owszem, dałem kapłanowi moje słowo, co mogło być błędem. Nie miałem już co do tego pewności. To było takie proste wówczas, gdy rozpamiętywałem, jak mnie popychano niczym pionka na ogromnej szachownicy, przy której trwa zabawa w wojnę. Ale w tym momencie, gdy trzymałem młodą Kirke w ramionach i patrzyłem na gęste rzęsy wokół oczu przypominających skąpane w słońcu leśne źródełko, myśl o oddaniu jej Frontisowi i na ołtarz ofiarny wydawała się całkowicie inną rzeczą. Musiałem jednak zrobić jedno lub drugie. Musiałem zdecydować. Czy można mieć choć odrobinę nadziei, że uda się ją uratować? - pytałem samego siebie. Ale nie było żadnej. Jazon, którego wspomnienia kłębiły się tak chaotycznie w mojej głowie, gdy o nie nie prosiłem, teraz, w godzinie, w której potrzebowałem jego pomocy najbardziej, nie miał mi nic do zaoferowania ze swoich starożytnych pokładów wiedzy. Z nagłą desperacją pomyślałem: - Podpowiedz mi rozwiązanie, Jazonie! Pomóż mi, jeśli potrafisz! - Iz całym rozmysłem opróżniłem swój umysł. A Jazona - nie było. Ani śladu po chytrym, niegodnym zaufania duchu starego herosa, unoszącym się w moim mózgu. Były tam wyłącznie jego wspomnienia głęboko pogrzebane pod grubą warstwą wielu żywotów ponakładanych jeden na drugi. Ale między tym starożytnym umysłem a moim istniało tak bliskie pokrewieństwo, że mogłem czerpać z jego wspomnień, a on - w magiczny sposób - z owej przeszłości, która była jego przyszłością, mógł uzupełnić pętlę czasu, czerpiąc z moich. Czy było to prawdziwe rozwiązanie, czy nie, nie wiedziałem. Mogłem je tylko zaakceptować i z całą mocą umysłu poszukać pomocy, której potrzebowałem. Powoli, niewyraźnie, zaczęła nadchodzić. Kontury pokoju wokół mnie zatarły się. Mocniej zacisnęłem palce na ręce Kiane i czekałem. Słowo, obraz, wynurzyły się niepewnie ku światłu i po chwili znów zniknęły. Gwałtownie zagłębiłem się po nie. Światłość, coś o co Jazon walczył i co zdobył w odległej przeszłości. Coś, co niosło ze sobą tajemnicę, którą Jazon mógłby mi wyjawić, gdybym zagrzebał się w jego wspomnienia wystarczająco głęboko. Złote - płonące - wiszące na niezwykłym drzewie w nieznanym, niebezpiecznym miejscu... - Runo! - usłyszałem własny głos, wołający ze zdumieniem. - Złote Runo! Z oszołomienia wyrwało mnie głębokie szarpnięcie moją dłonią. Usłyszałem sapnięcie i głuchy odgłos bosych stóp na podłodze. Zdezorientowany spojrzałem na Kiane, przed chwilą mojego jeńca, a teraz stojącą kilka metrów ode mnie i przypatrującą mi się złymi, szeroko rozwartymi oczami. - Jazon! - powiedziała po cichu. Jej zęby odcinały się biało w ciemnej twarzy, wykrzywionej wyrazem zaskoczenia i pogardy. - Ty musisz być Jazonem! Któż prócz Jazona wybrałby tak niewłaściwą porę, by odpowiedzieć na wezwanie tysięcy lat! Z trudem wstawałem na nogi, czując wciąż na ciele zimny pot przypominania; umysł nie wrócił mi jeszcze do równowagi po wygaśnięciu wspomnień Jazona. Wygaśnięciu? Nie całkowitym. Pozostał w moim mózgu gniew, by zareagować na gniew Kiane i sądzę, że to Jazon wydał do mnie ten bezgłośny okrzyk. - Łap ją, głupcze! Nie pozwól jej uciec! Musiała dostrzec przejaw tych myśli na mojej twarzy, gdyż odskoczyła ode mnie, gdy usiłowałem niezdarnie zbliżyć się do niej z otwartymi ramionami. - Zaczekaj - powiedziałem. - Jest coś. Chyba znam sposób. Roześmiała się szyderczo. - Ja mam uwierzyć Jazonowi? Medea mu uwierzyła, Kreuza mu uwierzyła i królowa Hypsypilla, i ile jeszcze? Ale nie Kiane! Czułem miłe słówka tryskające mi w umyśle jak woda w fontannie, uspokajające argumenty, zdania słodkie jak miód. Ale kiedy otworzyłem usta, by je wypowiedzieć, powietrze wokół nas zadrżało w takt muzyki i niewidzialnej harfy i ujrzałem, że ciemności między dwiema kolumnami otwierają się niczym szpara w chmurach. - Kiane? - rozległ się głos Frontisa. - Kto mówi o Kiane? Wysoki i złocisty wszedł przez ciemności do pokoju. Weszli za nim także inni kapłani zaglądający mu z ciekawością przez ramię. Kiane spojrzała na wchodzących, a potem znów odwróciła się w moją stronę. Jej oczy patrzyły błagalnie z gładkiej, ciemnej twarzy. Miałem wrażenie, że mózg mi się wywraca wpędzając wszystkie tłoczące się myśli w kompletny chaos, rozświetlany błyskawicami spisku i kontrspisku. Spoczywał na mnie pytający wzrok Frontisa. - To jest Kiane - usłyszałem własne słowa, wypowiadane spokojnie. -Tutejsza niewolnica. Łapcie ją, szybko! ROZDZIAŁ VIII Przemawia Hekate W milczeniu szedłem za Frontisem w głąb złotego korytarza. W moim umyśle nadal wrzało, ale najważniejszą myślą spośród tych, które nim teraz owładnęły, była perspektywa końca - już niedługo - najwyżej za godzinę. Frontis mi obiecał. A więc udałem się za nim do komnaty, gdzie miała się rozpocząć ceremonia uwolnienia mojego umysłu od umysłu Jazona. W dalszym ciągu byłem po części Jazonem. Nadal czułem fontanny prostych, gładkich zdań oferujących pociechę sumieniu Jaya Sewarda. Nienawidziłem jego wyrafinowanego, obłudnego mózgu wdzierającego się w mój. A jednak, czy argumenty, które mi oferował, były całkowicie fałszywe? Kto je wyrażał - Jay Seward czy Jazon Zdrajca? - Cóż miałem robić - pytałem samego siebie. - Znajdowaliśmy się w beznadziejnym położeniu, co sami stwierdziliśmy. Nie było mowy o ucieczce, a od naszej ucieczki zależał los Hekate. To, czy zamierzam stanąć po jej stronie, czy nie, nie ma teraz znaczenia. A może ma? Hekate była panią ciemności, jednym z bóstw świata podziemi, królową uroków i czarnej magii. Apollo jest przynajmniej bogiem słońca, jasnym światłem dnia w przeciwieństwie do czarów i mroku nocy. Nie można osądzać bogów na podstawie tych cech - to zwykła legenda i może nic nie znaczyć. Ale na podstawie czego innego miałem ich oceniać? No cóż, to się nie liczy. W tym stanie rzeczy mogłem zrobić tylko jedno a mianowicie wymierzyć cios sprawiedliwie w obie strony. Zdobyłem zaufanie Frontisa. To ma znaczenie, bo on jest chyba bliski zdobycia pełni władzy tutaj. Teraz będzie pracować ze mną. Ale ja zrobiłem coś więcej, dlatego, że ktoś potężny w Heliopolis wypuścił Kiane. Ktoś, robiąc to, zawiązał sieć intryg. Ja przez swój uczynek zakłóciłem równowagę tej sieci. A jakkolwiek zakłócenie równowagi obecnie jest korzystne, bo może oznaczać dla nas ratunek, nie powinno stanowić większego niebezpieczeństwa ponad to, w jakim już byliśmy - jeżeli sprzyjam Hekate. Jeśli plany nieznajomego kapłana zostaną pokrzyżowane, coś z tego wyniknie, a skoro cieszę się teraz zaufaniem Frontisa, może uda mi się przeczekać i obrócić to na własną korzyść. Ale czy to Jazon rozumował tak gładko? Nie mogłem zapomnieć wyrazu oczu Kiane, gdy ją wyprowadzano. Wiele kobiet, wiedziałem o tym, musiało patrzeć na Jazona w podobny sposób, gdy je zdradzał. Ale dla Jaya Sewarda nie było to takie proste. Gdybym jednak skoczył jej na pomoc, wszystko co Jay - czy może Jazon - rzucił w rozpaczy na szalę, byłoby stracone i zmarnowane. Nie, lepiej pozwolić jej odejść z kapłanami - nawet na sam ołtarz, jeśli trzeba, podczas gdy ja dam szansę dojrzeć planom Jazona. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami ozdobionymi herbem słońca. Frontis pchnął je na oścież i kiwnął na mnie głową, żebym wszedł; sam w milczeniu podążał za mną. Komnata wewnątrz miała kształt gwiazdy. Pięć rogów odcinały złote kotary, a kiedy wchodziłem, jakiś wysoki mężczyzna spuszczał właśnie ostatnią. Odwrócił się do mnie i zobaczyłem pooraną twarz Ofiona, arcykapłana. Podszedł do mnie kuśtykając i spojrzał mi w oczy. - Potomku Jazona - powiedział cichym głosem - stajesz przed obliczem Apollina. Pomieszczenie za tą komnatą stanowi część jego najświętszego sanktuarium. Będziesz patrzeć w Oko Apollina, a wspomnienia, których nienawidzisz, opuszczą cię w tym czasie. - Zawahał się; jego zgrabne czoło zmarszczyło się trochę. Lecz nim zdążył odezwać się ponownie, Frontis wsunął się za niego i dotknął listwy w przeciwległej ścianie. Narożnik gwiaździstej komnaty rozwarł się na zewnątrz i spojrzałem w nieskończoność wzajemnie odbijających się w sobie srebrzystych ścian. Dłoń Frontisa spoczywająca na moim ramieniu przynagliła mnie do wyjścia. Z na wpół oślepionymi oczyma ruszyłem przed siebie. - Ofion poprowadzi cię dalej od zewnątrz - usłyszałem z tyłu głos Frontisa. - On musi służyć jako arcykapłan, gdyż formalnie jestem wciąż akolitą. Ale będę stał przy nim, żeby się uczyć. Czy jesteś gotowy, synu Jazona? Nie byłem gotowy. Paradoksalne, teraz, kiedy nadeszła ta chwila, poczułem dziwną niechęć do pozbywania się wspomnień, które były dla mnie torturą, kiedykolwiek się pojawiały; które jednak obiecywały mi wiedzę i siłę, jakich mogłem gwałtownie potrzebować, nim opuszczę Heliopolis - o ile w ogóle opuszczę je żywy. Ale Frontis nie czekał na odpowiedź. W komnacie dał się odczuć lekki podmuch wpływającego powietrza i kiedy ze spóźnioną chyżością odwróciłem się za siebie, byłem sam. Błyszczące ściany przesunęły się z powrotem na swoje miejsce i nie było widać żadnego wyjścia. Z niedowierzaniem rozglądałem się po całej sali. Była nieduża. Lecz czuło się w niej - moce - które tętniły i wibrowały od jednej srebrzystej ściany do drugiej, przyczajone, nieznane siły, które w każdej chwili były zdolne pobudzić się do życia. Miałem wrażenie, że zogniskowało się tutaj więcej energii aniżeli na zewnątrz w całym Heliopolis. Ze szlifowanego sufitu tryskało przyćmione światło, tworząc materię utkaną z przeplatających się promieni, upiorną i roziskrzoną. Podłoga opadała ku płytkiemu zagłębieniu na środku, gdzie leżała matowa półkula o średnicy półtora metra, przypominająca źródełko opalizującej wody. Ściany były lustrzano-srebrzyste. Czekałem z biciem serca. Panowała kompletna cisza, z, góry na dół płynęły wiązki przyćmionego blasku, tworząc świetliste kolumnady. A po kilku chwilach zdało mi się, że zajaśniały. Matowa półkula na środku podłogi zaczynała emitować zimne, lodowatejaskrawe światło i do tej półmrocznej łuny zakradła się odrobina złota. Nadal utrzymywała się cisza. Oko Apollina zmatowiało. Świetliste kolumnady zmatowiały wraz z nim. Światła ubyło i przybyło - jeszcze więcej niż przedtem. Tym razem blask złota był bardziej wyraźny. Oko przygasło, zajaśniało i znów przygasło. Zmiany były coraz szybsze. W lustrzanych ścianach odbijały się pulsujące serie złotych rozbłysków. Zobaczyłem obraz swojej własnej postaci, wyłaniający się przejrzyście i ponownie znikający, rytmicznie, jak snopy buchających z góry promieni słonecznych. Zamigotały niczym błyskawice i nagle sala stała się oślepiającą taflą złota, tak jaskrawą, że nie mogłem patrzeć na nią. Podniosłem rękę, by osłonić przymrużone oczy. Za powiekami, jak wrzące obłoki, kłębiły mi się rozmaite kolory. I nagle obłoki zdały się rozdzielać i jakaś twarz w niewiarygodny sposób spojrzała przez nie w czeluście mojego mózgu. Miałem wrażenie, że każda komórka mojego organizmu instyktownie ucieka przed tym spojrzeniem. Poczułem straszliwy chłód wkradający się we wszystkie mięśnie i nerwy, jak gdyby moje ciało błyskawicznym ruchem samo ścierpło głębiej aniżeli wskutek reakcji odruchowej na piękno tej Twarzy... Twarzy Apollina. Patrzyłem na boga. Wiele legend, jakie przetrwały do naszych czasów i naszego świata, opiewało piękno Apollina. Ale to nie było piękno ludzkie. Jego twarz miała wszystkie cechy charakterystyczne dla twarzy człowieka, lecz jej piękno przewyższało jakiekolwiek ludzkie piękno w takim samym stopniu, jak blask słońca przewyższa płomyk świecy. W żadnym języku świata nie ma słowa, którymi mógłbym opisać jego wygląd - albo to, jak ten boski majestat pogardził okiem, które się weń wpatrywało. Potraktował mnie obojętnie, na dystans, który musi dzielić wszystkich bogów od spraw tego świata. Byłem niczym więcej niż maleńką zmarszczką na powierzchni boskich myśli, niepojętych dla czyjegokolwiek umysłu prócz jego własnego. I zdałem sobie bardzo wyraźnie sprawę, chyba w jakimś przebłysku świadomości, z bezmiaru przeróżnych złotych tworów wznoszących się niewiarygodnie wysoko w złote niebo. Świat boga! Boga? Przypomniałem sobie cyniczny sceptycyzm Frontisa. Ofion wierzył w istoty boskie, ale czy wierzył w nie Frontis? Czy to straszliwe piękno mogło być mimo wszystko jedynie ludzkie? Lub może więcej niż ludzkie, chociaż mniej niż boskie? Te wszystkie myśli przemknęły mi przez umysł w czasie jednego uderzenia serca, w czasie gdy Twarz z zimną obojętnością patrzyła we mnie poprzez osłonę z mych zamkniętych powiek. Otworzyłem oczy ponownie. Cały pokój jarzył się światłem, które bardzo piekło w oczy. I było czymś więcej niż tylko światłem. Strugi energii galaktycznej samego słońca zdawały się lać przez ciało i mózg. Potęga samego... Umknęło mi to słowo. Podczas tej płonącej kąpieli z mojego umysłu jedna po drugiej zdzierały się zasłony. A za tymi zasłonami znajdowało się coś, co świeciło jaśniej niż Oko boga-słońca. Spłonęła ostatnia zasłona i już jej nie było... Staliśmy na wzgórzu we troje - Kirke i Jazon, i wielka, przedziwna mroczna postać za naszymi plecami. Byliśmy zwróceni twarzą ku odległej jasności w powietrzu, a we mnie, niczym wino w kielichu, przepełniał się strach. Wiedziałem, kim jest ta istota, co stoi za mną - i to była bogini. Ludzie zwali ją Hekate. W ciągu wielu tygodni, jakie spędził na Ajai, Jazon dowiedział się jednak wreszcie prawdy kryjącej się za pogrążonymi w chmurach ołtarzami. Kirke - kapłanka Hekate. Bogini ciemności we własnej osobie - potężnie uzbrojona. I ja, Jazon, syn Ajzona, w zbroi z tej największej osobliwości zwanej Złotym Runem. Staliśmy we troje w oczekiwaniu na zbliżającą się walkę - w oczekiwaniu na Apollina... To działo się w odległej przeszłości - przed trzema tysiącami lat. Po części wiedziałem o tym. Lecz aktywna część mojego umysłu zatrzymała się w tym momencie na owej zapomnianej przeszłości, jaka przelewała się po mnie falami wspomnień. Wspomnień Jazona. Każda ich zasłona, zdawało mi się, na chwilę odżywała i ulatywała na zawsze. Argo prująca fale purpurowych wód egejskich - ciemne gaje Ajai - twarze wielu kobiet. Argo, moja własna, moja chyża i prześliczna. Czym były dla mnie kobiety? Czym była Kirke albo sama Hekate, czy ta gigantyczna bitwa między owym ludem zwanym bogami - którzy bogami nie byli? Prawda, złożyłem przysięgę... Lecz Jazon uprzednio łamał przysięgi. Przybyliśmy na Ajaję trzy tygodnie temu, do białej świątyni i uroczej czarodziejki, która mieszkała tam wśród swoich pół-ludzi, pół-zwierząt. Medea i ja, podróżujący lądem, by oczyścić się za przelaną krew i zaczekać na pojawienie się Argo. Niestety, tamtego roku były burze i Argo nie przybyła. I kiedy czekaliśmy na tej przedziwnej wyspie Adriatyku, gdzie Kirke rzucała swe uroki, mijały dni i noce zamglone, nierzeczywiste. Było coś osobliwego w samym powietrzu wyspy, jakby Ajaja zwieszała się na skraju zasłony ukrywającej inny świat. Podczas letnich wieczorów myśli Jazona powoli odwróciły się od Medei, a ta była już wartością poznaną, i skupiły się na Kirke, Czarodziejce. Wiedziałem od samego początku, że przypatrywała mi się nie przez wzgląd na mnie, choć wówczas tego nie odgadłem, lecz z innycha przyczyn, przez wzgląd na innego mężczyznę. Mam podwójny umysł. Zawsze go miałem. Być może już się taki urodziłem, a może otrzymałem go w czasie pobieranią nauk pod okiem centaura Chirona. Ale czasami inny mężczyzna, duch z jakiegoś obcego, nieznajomego Hadesu, patrzy przez oczy Jazona i mówi jego ustami. Dość rzadko. Lecz na Ajai zdarzało się to częściej, niż bym sobie życzył, i kiedy obłęd zagnieżdżał się w moim umyśle, włóczyła się za mną Kirke, wpatrując się gorączkowo niesamowitymi lśniąco-zielonymi oczami w moje oczy. Moje? Nie, tego drugiego mężczyzny. On był tym bezimiennym duchem, który wspólnie ze mną użytkował mózg Jazona. I te zielone oczy zaczęły nabierać nowego wyrazu. Widziałem takie spojrzenia na kobiecej twarzy wystarczająco często, by domyślić się, co oznaczały. No cóż, nie było dla Jazona żadną nowiną, że kobieta winna go kochać. Ale pomimo uczucia samozadowolenia dręczył mnie niepokój. Czegoś tutaj nie rozumiałem. Minęły całe tygodnie, nim zjawiła się Argo. Lecz jeszcze przed tym wydarzeniem Kirke opowiedziała mi o Hekate i sama Hekate zeszła ze swojego ołtarza... Piliśmy razem wino w chłodny letni wieczór. Kirke i ja. Po chwili oznajmiła: - Mam wiadomość dla ciebie, Jazonie - wiadomość od bogini. Zastanowiłem się nad tym. Wino szumiało mi w głowie. Byłem ciekaw, czy sama bogini mi się przyglądała i czy uznała, że jestem dobry. Może właśnie to kryło się w zmianie, jaką wyczułem? A legenda głosiła, że w przeszłości boginie często zniżały się do okazywania względów śmiertelnikom. Kirke nagle powiedziała: - Pójdź za mną. - Wstałem więc i poszedłem za nią w przyjemnym nastroju oczekiwania... Bogini przemówiła do mnie ustami Kirke. Nie podobało mi się to, co powiedziała. To było jak senne widzenie i chyba nie we wszystko uwierzyłem. Są sprawy zanadto niezwykłe do przekazania nawet dla bogini. - Dwie ludzkie istoty zamieszkują twoje ciało, Jazonie. Jedna z nich nie pozna życia przez trzy tysiące lat. Zrozumiałby prawdę moich słów lepiej niż ty, który jesteś wciąż na wpół dzikusem. Dla tej istoty Hellada będzie tylko wspomnieniem i nowe narody opanują jego świat. Tamten Jazon - nie ty - jest mężczyzną, którego Kirke tak głupio pozwoliła sobie pokochać. No cóż, ja nie mam władzy nad miłością. Lecz Kirke mogłaby się urodzić trzy tysiące lat później. Bałem się. Czułem się jednak oszołomiony i pomyślałem, że ten drugi - ten lokator - słucha z żarliwą uwagą. Sądziłem, że rozumiem. - Jazonie, dwa światy przecinają się w tej chwili. Jeden znasz. Drugi świat należy do mnie. W nim mieszkają ci, których znasz jako bogów i boginie, ale my nie jesteśmy bóstwami. Siły natury nas stworzyły, jako że stanowimy - mutację praw natury. Przemawiała nie tyle do mnie, ile do tego drugiego Jazona - człowieka jeszcze nie narodzonego, który słuchał za pośrednictwem mojego umysłu - do mężczyzny pokochanego przez Kirke. W porządku, może uda mi się go wykorzystać, pomyślałem, i rozmaite koncepcje zaczęły się krystalizować w moim mózgu. - Oba te światy przenikają się teraz i w tym miejscu. Można przenosić się z jednego do drugiego, gdzie zasłona jest najcieńsza. W takich miejscach, na Ajai, wznoszone są świątynie z przejściami, bramami otwierającymi się w obie strony. Świątynia Apollina w Heliopolis jest również taką bramą. Ja i Apollo jesteśmy śmiertelnymi wrogami. On włada siłami, które tobie wydają się nadprzyrodzone, lecz on nie jest bogiem. Te siły są naturalne, bo Apollo zapanował nad prawami nauki, których jeszcze nie poznałeś. Tobie mogą wydawać się magiczne, tak jak moje mogą wydawać się czarnoksięskie. Mimo to również i ja nie jestem boginią, choć moje siły wykraczają w pewnym sensie poza przestrzeń i czas. Urodziliśmy się dawno temu, Apollo i ja, i pozostali. Znacie legendy o naszym życiu. Teraz bliźniacze światy stykają się ze sobą i możemy przedostawać się z jednego do drugiego, dopóki strumienie czasu znów się nie rozdzielą. Wówczas znajdziemy się poza granicami waszej wiedzy i być może inni bogowie albo istoty podobne do bogów zajmą nasze miejsce pośród ludzi. Ale my sami borykamy się z naszym losem na tym drugim świecie niedostępnym dla człowieka - pozbawieni zbroi. Zawiesiła głos. Po chwili mówiła dalej, bardziej energicznym tonem. - Potrzebna mi pomoc człowieka z twojego świata. Człowiek ten, uzbrojony w taki sposób, w jaki ja potrafiłabym go uzbroić, mógłby otrzymać ode mnie wspaniałą nagrodę. Mogłabym odmienić sądzone ci koleje losu, które nie zapowiadają się pomyślnie. I sądzę, że to przeznacznie zmusiło cię do przybycia do mnie w tej godzinie, albowiem ty wiesz, jaką zbroję dla ciebie mam na myśli. Złote Runo, Jazonie. Złote Runo jest zbroją przeciw Apollinowi. Zostało sporządzone przez innego, możesz powiedzieć - boga, którego zabił Apollo. Hefajstosem go zwiecie. Człowiek, który ma na sobie Runo, może wystąpić nawet przeciwko wszechmocnemu Apollinowi. Ze względu na to, że władamy siłami nadzmysłowymi, Apollo i ja nie możemy się zmierzyć w walce jak zwyczajni wojownicy. Tylko w szczególnych, rzadkich okolicznościach możemy się potykać. Nadszedł odpowiedni czas i jesteś mi potrzebny, byś w zbroi z Runa spełnił rolę miecza przeciwko memu odwiecznemu wrogowi. Czy mi pomożesz, Jazonie? Nic nie odrzekłem. Zastanawiałem się podwójnym umysłem nad wszystkim, co powiedziała. Co się tyczy Złotego Runa - nie byłem głupcem. Wiedziałem, że było czymś więcej aniżeli futrem zwykłego baranka. Trzymałem je już w swych dłoniach i czułem moc, która dygotała między tymi lśniącymi fałdami. Zabrałem je ze świętego dębu w Kolchidzie, gdzie wisiało strzeżone przez Pytona, którego legenda nazywała wiecznie czuwającym smokiem. Wiedziałem, ile prawdy zawierało się w tej opowieści, ile kłamstwa. - A co z Kirke, bogini? - spytałem zuchwale. Odparła ze znużeniem przez usta Kirke: - Wymyśliła sobie, że kocha mężczyznę, którego widzi za tobą. Obiecałam pomóc obojgu wam. Jeśli przysięgniesz wesprzeć mnie w mojej walce, wówczas Kirke i Jazon o podwójnym umyśle razem będą dzielić miłość... To było dziwne i niesamowite, jak własny głos Kirke włączy się w słowa bogini, kiedy ta przemawiała jej ustami. - Ależ ja nie jestem nieśmiertelna, matko! Zestarzeję się i umrę, nim nowy Jazon ten, którego kocham - narodzi się na Ziemi ponownie! Bogini odpowiedziała na to własnym głosem. - Uspokój się, córko! Uspokój się! Sporządzi się dla ciebie Maskę, lokum dla duszy Kirke. Każda kapłanka, która będzie mi służyć przez pokolenia, założy ją u mego ołtarza i na nowo odżyjesz w każdej z nich, dopóki Jazon nie przybędzie ponownie. I tak w końcu złożyliśmy razem z Kirke przysięgę przed ołtarzem Hekate. Umysł Jazona był niespokojny, niepewny oczekiwanych nagród i niepewny ich wartości. Ale nie miał wyboru. Kiedy bogini nakazuje, śmiertelnicy nie śmią odmawiać, jeżeli cenią swą przyszłość. Złożyliśmy przysięgę. A potem Hekate wyćwiczyła mnie w posługiwaniu się zbroją sporządzoną przez boga do noszenia tylko przez bogów. Dosyć często duch we mnie zamierał ze strachu, kiedy migały mi obrazy ze świata zza ołtarza Hekate, gdzie żyją bogowie o wiele potężniejsi, niż ludzie sądzą. Zaprzęgi demonów z Hadesu widziałem, łańcuchami skutych Tytanów, straszliwie ryczących w żelaznych więzieniach, płomienie Olimpu przebijające się zza olbrzymich lasów. Maszyny, Jazonie, wszystko maszyny. Wytwory innego świata, innej nauki, innej rasy - nie bogów! Nie wszedłem do tego świata. Patrzyłem nań przez niezwykłe okna, które otworzyła dla mnie Kirke. Moje drugie ja widziało tam rzeczy, jakich nie rozumiałem. Nie zapomniałem o Argo. Ale ona nie przybyła, więc czekałem i pracowałem, ucząc się zwyczajów Runa, wzdrygając się na myśl o chwili, w której będę musiał go użyć. ROZDZIAŁ IX Promieniowanie śmierci Przyodziany w Złote Runo, ja, pierwszy Jazon, udałem się na spotkanie z Apollinem. Wysoko na Ajai wznosi się bezdrzewna góra, wyrastająca nad błękitem zatoki. Tam, gdzie zasłona między tym światem a światem bogów jest najcieńsza, przybyła do nas Hekate w tkaninie z cienia. Widziałem ją jak przez mgłę. Była przedziwna w stopniu nie do opisania, była daleko więcej niż istotą ludzką, ale nie wzbudziła w moim ciele tak gwałtownej odrazy, jaką wywołał Apollo. Bardzo różniły się od siebie te dwie istoty. Kirke stała obok mnie. Miałem na sobie Runo. A przed nami powietrze rozświecało się w oślepiającym kręgu, w którego jądrze zaczynała się formować Twarz. Słabym głosem rozpocząłem nakazany rytuał mający uaktywnić Runo. Wiedziałem, że muszę, a mimo to nie byłem pewny, czy mogę. Albowiem strach porażał mnie ślepotą i nudnościami, a ta straszliwa Twarz przybliżała się coraz bardziej i całe moje ciało omal nie skurczyło się w sobie z odrazy wobec jej powierzchowności. Mechanicznie postępowałem tak, jak mnie wyćwiczono. Ale przed moimi oczami wisiała chmura i mój mózg nie był moim własnym. A potem przez rozdarcie w tej chmurze zobaczyłem pode mną jedyną rzecz, jaką kochałem prawdziwą, bezinteresowną miłością - Argo, moją kochaną galerę! Argo. Kiedy ją ujrzałem, zrozumiałem nagle, że nic mnie nie obchodziły ani Hekate, ani Kirke, ani wszyscy inni bogowie na Olimpie. Co ja tutaj robię, chory ze strachu, walczący w cudzych bitwach, kiedy moja Argo stoi tam przy brzegu, czekając na mnie? Zdarłem z siebie Złote Runo. Odwróciłem się i pobiegłem. Zygzaki błyskawic i grzmoty piorunów rozszalały się na wzgórzu, ale nie zważałem na nie. Tylko kiedy potężny głos huknął za mną z wysokości, przystanąłem na moment. - Uciekaj, tchórzu - ratuj swoje życie! - krzyczała do mnie bogini. Nie ma dla ciebie ucieczki, wszystko jedno, jak daleko pobiegniesz. Żywego czy umarłego, twoja przysięga obowiązje cię nadal. Któregoś dnia wrócisz. Któregoś dnia w odległej przyszłości znów będziesz chodził po Ziemi i odpowiesz na moje wezwanie. Są przysięgi, których się nie łamie. Kirke będzie czekać, aż wrócisz, i ja będę czekać. Idź, Jazonie - idź ku zgubie, od której mogłam cię ocalić. Idź do jedynej, jaką kochasz, i na której cios czekasz, by cię zabił. Idź, zabierz swoje królestwo i przepadnij. Biegłem dalej. Hekate może znów przemówiła, ale ja już jej nie słyszałem, bo teraz na wzgórzu rozległ się śmiech dźwięczący jak złoto, wyraźnie odcinający się od burzy bitwy. I na jego odgłos ścisnęło mi się serce, a całe moje ciało wzdrygnęło się w odruchu na jego piękno i szkaradność. To Apollo się śmiał, kiedy ja uciekałem... Zasłona za zasłoną z mojego umysłu ulatywały wspomnienia. Kąpałem się w powodzi jaskrawego światła. Lecz przez tę złowieszczą ciszę cały czas płynął niepokojący szept. Głos, który znałem - natarczywy, wzywający. Oddaliłem od siebie myśl o nim. Pozwoliłem ulatywać wspomnieniom. Światło Apollina nie było płonącym blaskiem słońca; było czyste i zimne, przejrzyste jak źródlana woda i spokojne jak nurt Lety. Któraś z zasłon zahaczyła się i rozdarła w strzępy. Poprzez nią zobaczyłem łuki koźlich rogów i rozbiegane, żółte oczy. - Jazonie, Jazonie! Lecz rozwierał się teraz dla mnie spokój niepamięci i nie odpowiedziałem. Zapadałem się w lśniącą pustkę Oka Apollina. Ogarniał mnie nieskończony spokój... - Jazonie! Obudź się albo zginiesz! Te słowa nic nie znaczyły. Zaraz, nie - miały znaczenie, lecz nie dla mnie. Zapowiadały nieszczęście komuś obcemu, komuś zwanemu Jayem Sewardem, który był... Mną! Jayem Sewardem - nie Jazonem. Nie przesądnym Jazonem, który łamał jedną przysięgę po drugiej. Jayem Sewardem, który zdradził tylko Kiane. Usłyszałem własny głos wołający z oddali: - Panirze, Panirze - pomóż mi! - Nie mogę! - odpowiedział skądś bezbarwny głos fauna. - Ty sam musisz przyjść do mnie. Byłem oślepiony światłem. Ale mogłem się poruszać - musiałem się poruszać. Z trudem, budząc się z koszmaru, zmusiłem mięśnie do pracy. Czułem, że się przemieszczam - szedłem! Moje dłonie dotykały powierzchni tak gładkiej, że nie miałem pewności, czy naprawdę tam była. Ześlizgiwały się, znów dotykały... - Pchnij drzwi! - wołał Panir z głębi swego sennego zamroczenia. - Pchnij mocno! Jazonie, stoisz pod drzwiami! Otwórz je! Prędko! Gładka powierzchnia ustąpiła pod moimi palcami. A potem czyjeś owłosione dłonie pochwyciły moje i pociągnęły mnie przed siebie. Wróciła mi zdolność widzenia. Staliśmy w gwieździstym przedpokoju, gdzie rozstałem się z Ofionem i Frontisem. W powietrzu czuło się dziwną woń - drażniącą, duszącą. Woń krwi. Nie miałem teraz na to czasu. Patrzyłem w oczy Panira i widziałem w nich ulgę i zatroskanie. Swą półludzką twarz miał nadal mokrą od potu z wysiłku i kwaśno się uśmiechał. Chciałem zadać mu kilka pytań, lecz nie pozwolił mi na to wciąż nierówny oddech. Stałem nieruchomo naprzeciw zamkniętych drzwi, przez które właśnie wszedłem, czekając, aż wróci mi mowa. W tym czasie moje myśli ułożyły się w pewien dokładnie określony wzór. - No cóż - powiedziałem nareszcie - dowiedzmy się tego w końcu. Co się wydarzyło? - To proste - powiedział do mnie z ciężkim westchnieniem, odgarniając z czoła przesiąknięte potem czarne kędziory. - Wiedziałem, jakie niebezpieczeństwo grozi ze strony Oka Apollina. Nie mogłem dostać się do środka, kiedy obaj kapłani patrzyli, ale kilka minut temu, zaraz jak poszli, mogłem wejść. - Ale po co? Zamiast odpowiedzieć, pochylił się nade mną i spojrzał mi głęboko w oczy. - Zmieniłeś się - powiedział bez pośpiechu. - Coś się stało, co takiego? Jesteś... Jazonem? - Widziałem Jazona bardzo wyraźnie - odparłem. - Tak wyraźnie, żeby móc się przekonać, że nim nie jestem. Jestem zupełnie kimś innym. Dokładnie tak samo jak przed trzema tysiącami lat tamten Jazon, o którym wiedziałeś, że ma podwójny umysł. Pokiwał rzeczowo głową. - Przypominam sobie. Cóż, czy jesteś w takim stopniu Jazonem, by w dalszym ciągu łamać przysięgi? Wiesz, po której stronie dalej walczysz? Wpłynęła mi przed oczy piękna, odrażająca twarz Apollina. Opanowałem gwałtowne dreszcze odrazy. Usłyszałem samego siebie, mówiącego: - Po stronie Hekate - abym mógł uwolnić świat od Apollina! Panir jeszcze raz pokiwał głową. - Zatem tym naprawisz zło wyrządzone złamaniem przysięgi? No cóż, wróciłeś do nas bynajmniej nie za wcześnie! Nie miałem pewności, czy dobrze robię, gdy cię przed chwilą ratowałem, ale może to było udane posunięcie. - Wzruszył ramionami. - Kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się na Ajai, Kirke wiedziała, że musisz dostać się do Heliopolis, więc kazałem ci czekać, aż ludzie z miasta będą cię mogli pochwycić. To była zagrywka taktyczna. Kirke wiedziała także, że miałeś tutaj w świątyni spotkać się z Kiane. Ale później działałem już samodzielnie. Czasem korzystnie jest być półbogiem. Ludzie śmieją się ze mnie, ale nawet kapłani Apollina nie ważą się skrzywdzić fauna. Mogę więc chodzić swobodnie, gdzie mi się podoba. Nie przywodzi ci to na myśl czegoś korzystnego dla ciebie, Jazonie? Tym razem możesz zaufać faunowi! - Znów stosujesz stare sztuczki, uchylając się od odpowiedzi - powiedziałem. - A co do twojej oferty - dzięki. Będę o niej pamiętał. Ale najpierw wyjaśnij mi, co się wydarzyło! - Frontis cię zwiódł, oczywiście. Musiałeś się tego spodziewać. Oko Apollina to nie zabawka, przy której każdy może majstrować. Obdzierano cię ze wspomnień, warstwa za warstwą. W końcu - pustka, nic! Utraciłbyś swą duszę. Gdy człowiek spojrzy w Oko Apollina, jego własne oczy pogrążają się na zawsze w ciemności. - A więc Frotis cały czas bał się mnie tak bardzo i nie ufał mi! - powiedziałem ze złością. - No cóż, teraz ma powody do obaw! Dzięki tobie, Panirze. Myślałem, że... chociaż... - Rozejrzałem się niepewnie dookoła. - Myślałem, że Frontis i Ofion mieli wziąć tutaj udział w jakim obrzędzie, gdy ja... Przerwał mi oschły śmiech Panira. - Przecież ci mówiłem, że czekałem, aż będzie można bezpiecznie wejść. Bezpiecznie! Jeszcze teraz się pocę! Na Bakchusa, ja... - Kapłani! - przypomniałem mu. - Gdzież oni są? - Jednego z nich znajdziesz tuż za sobą - powiedział zagadkowo. Przestraszony odwróciłem się za siebie. W jakim stanie fizycznym i psychicznym wciąż się znajdowałem, najwymówniej świadczy fakt, że aż do tej chwili nie rozejrzałem się ani razu po sali ani nie zainteresowałem się wszechobecnym zapachem krwi. Na podłodze przy wejściu leżał bezwładnie mężczyzna ubrany w złote szaty, twarzą w kałuży krwi, która jeszcze była wilgotna i zdawała się rozszerzać, gdy na nią patrzyłem. - Ofion - szepnął Panir. - Nie, to już na nic. Nie można mu pomóc. - Frontis? - zapytałem. Faun kiwnął potakująco głową. - Albo w pewnym sensie ty sam - dodał. - To, że miecza dobył Frontis, jest również pewne, jak i to, że to ty go zabiłeś - w chwili, kiedy wydałeś Kiane z powrotem w ich ręce. - To Ofion był tym kapłanem, który ocalił ją od ofiary na ołtarzu! - zawołałem. - Z pewnością mogłeś to odgadnąć. Frontis odgadł. Lecz Ofion był nadal mistrzem ceremonii i Frontis musiał działać skrycie. Posłużył się w tym celu tobą. Być może poznałeś się na tym albo to wyczułeś i ze swej strony wykorzystałeś jego. Nie jestem jeszcze przekonany co do ciebie. Ale skoro Kiane została zdradzona, Ofion musiał znów działać. Faun popatrzył w dół na nieruchome ciało; jego twarz była bez wyrazu. - Dziękuję bogom, że my, fauny, jesteśmy odporni na takie słabostki jak miłość - powiedział. - Ona może doprowadzić do okropnych rzeczy. Może doprowadzić takiego człowieka jak Ofion do... do tego na przykład. - On ją kochał? Wzruszył ramionami. - Kochał albo tak mu się zdawało. Los Ofiona był przesądzony od dnia jego wypadku. Apollo nie uznaje niesprawnych kapłanów. Ofion... nie miał szans na zachowanie życia poza Godziną Zaćmienia, która już wkrótce nadejdzie. Wówczas Apollo pozbyłby się go i mistrzem ceremonii w Heliopolis zostałby Frontis. Tak że jego czyn nie miał znacznia - tydzień wcześniej czy później. Rozumiesz? Myślę, że w takim momencie człowiek rzuca się na ślepo w prawdziwą miłość. Może to instynkt nakazał Ofionowi ocalić Kiane jako zadośćuczynienie dla Fatum, żeby z kolei on sam mógł zostać ocalony? Kto wie? Miłość i śmierć dziwnie się zabawiają z rodzajem ludzkim. Cieszę się, że my, fauny, nigdy nie zaznajemy którejkolwiek. - Dlaczego Frontis zabił go właśnie tutaj i teraz? - spytałem przerywając Panierowi jego chaotyczną przemowę. - Żeby mu przeszkodzić w ocaleniu ciebie - brzmiała niespodziewana odpowiedź Panira. - Sądzę, że Ofion był przekonany, iż jeśli komuś z żyjących udałoby się teraz uratować Kiane, to musi to być Syn Jazona. Prawda, wydałeś ją, ale on z pewnością uważał, że postąpiłeś tak umyślnie, by ją w końcu uratować. Przybyłeś od Hekate. On na to liczył. A bez ciebie nie byłoby już żadnej nadziei. A więc usiłował wstrzymać rozwój twojego obłędu, zanim będzie za późno. - I doznał niepowodzenia? - I stracił życie - poprawił mnie Panir. - Frontis potem roześmiał się i odszedł, zostawiając cię twojemu obłędowi. I wreszcie mogłem dostać się do środka, w ostatniej chwili. A więc już wiesz. - Gdzie jest teraz Kiane? - Uwięziona. Bezpieczna na razie. Frontis spożytkuje ją na ofiarę, gdy wybije Godzina Zaćmienia. Już wkrótce. - Kiedy? - Żeby się tego dowiedzieć, będziesz musiał zapytać Frontisa. On zachowuje święte godziny i minuty. - Zapytam go - powiedziałem. - Czy możesz zaprowadzić mnie teraz do niego? Panirowi opadła brodata szczęka. - Co? - zdziwił się. - Musiałeś postradać rozum! Frontis cię... - Sądzę, że powie mi wszystko, co chcę wiedzieć. Pytałeś mnie, Panirze, czy się zmieniłem. Odpowiedź brzmi tak. - Uśmiechnąłem się do niego, świadomy napływu uczucia pewności siebie, jakiego nie zaznałem nigdy przedtem. Te strugi dziwnego, obcego światła, w którym skąpał się mój mózg, pozostawiły następstwo w postaci niezwykłej przejrzystości myśli, jakbym przed chwilą obudził się z długiego, pogmatwanego snu. Znałem teraz wiele odpowiedzi, jakie przedtem były spowite mgłą tajemnicy. Nie poruszałem się już jak ślepiec w mroku. - Żyłeś na Ajai w czasach pierwszego Jazona - powiedziałem - ale zastanawia mnie, czy znasz powody, dla których Złote Runo jest tak potężne? Spostrzegłem chwilowe zawahanie. - Runo? Jest potężne, tak. Bez wątpienia musi być wiele powodów. - Ja je znam - powiedziałem. - Runo jest czymś w rodzaju mechanizmu. Pierwszy Jazon uważał je za czystą magię, ale w moim świecie, w moich czasach, studiowałem nauki, które wy nazywacie czarami. Powiem ci coś, Panirze - Maskę należy dostarczyć do Helioplis. - Ona nigdy nie opuszczała Ajai. - Przecież żyje w niej dusza pierwszej Kirke. Kirke, tak jak Jazon, musi powrócić, zanim zamknie się cykl, jeśli ten impas, w jakim znaleźli się wasi bogowie, ma się kiedykolwiek zakończyć. Panir popatrzył na mnie z powątpiewaniem, które stopniowo ustępowało. Nagle się uśmiechnął. - Mówisz jak heros - powiedział z ironią. - W Godzinie Zaćmienia twoja nadzwyczajna odwaga może zniknąć razem ze słońcem, ale obiecałem ci pomoc i będziesz ją miał. Chodź, zaprowadzę cię do Frontisa. I niech ci Hekate pomoże! ROZDZIAŁ X Transakcja arcykapłana Już w godzinę później Frontis nalewał mi kolejny puchar wina. Pchnął go w moim kierunku z drugiego końca stołu, przyglądając mi się badawczo. Myślał, że jestem o wiele bardziej pijany niż on. To wino w porównaniu do ognistych wód, które pamiętam z mojego świata, było bardzo słabym trunkiem. - Wiem. Nie musisz tego powtarzać - powiedziałem. - Nikomu jeszcze nie udało się spojrzać w Oko Apollina i nie stracić przy tym zmysłów. No cóż, ja jestem z innego świata. Nie żywię do ciebie urazy za ten zamach na mnie. Zabiłbyś mnie, gdybyś mógł, bo po mojej śmierci byłbyś bezpieczniejszy. Ale ja żyję i szale znów się przechyliły. Kiwnął głową. - Być może. - Nie chcesz, by wojna między Apollinem a Hekate doszła do punktu kulminacyjnego, prawda? - Prawda. To mogłoby się skończyć katastrofą. Jeśli sprawy pozostaną takimi, jakimi są, spodziewam się długiego i przyjemnego życia. Mówił o tym zupełnie szczerze. - I ty nie wierzysz w bogów. No cóż, ja też nie. A ja mogę coś na ten temat powiedzieć. Twoje długie, przyjemne życie może się okazać jednak bardzo krótkie i niemiłe, jeśli Apollo i Hekate się spotkają. Nalał sobie jeszcze wina. - Oni nie mogą się zmierzyć w taki sposób, jak my to robimy. Tylko w pewnych okolicznościach mogą w ogóle walczyć ze sobą i jedynie określoną bronią. - Przerwałem i pociągnąłem spory łyk. Frontis przysunął się ku mnie; nie mógł się doczekać. Miałem go już na haczyku, ale jeszcze szarpał się w wodzie. Powtarzałem sobie - ostrożnie, ostrożnie, nie jest głupi, to logiczny kapłan Apollina! - Gdyby ten sprzęt wojenny można było zniszczyć... - powiedziałem i znów się napiłem. - Taki był mój plan - odrzekł beznamiętnie. - Zniszczyć ciebie i Kiane, sprawić, byś był nieużyteczny dla Hekate. Roześmiałem się i przechyliłem puchar, by złociste wino chlusnęło na podłogę. - Życie zwykłych ludzi! Sądzisz, że Hekate nie może znaleźć innej broni? Ludzkie życie daje się łatwo zastąpić, ale jest taka broń, której zastąpić się nie da. Bogowie to coś więcej niż ludzie - na pewno mają wielkie moce. Ale nie mogą ich użyć, gdy są pozbawieni swoich narzędzi. - Mogą sporządzić nowe. - Nie bardzo. Maskę wykonał Hefajstos, którego zabił Apollo. Bez niej ten świat byłby bezpieczniejszy dla nas obu. - Owszem - powiedział, patrząc na rozlane wino. - Owszem, to możliwe. - Nie dla nas, pomyślałeś. O, tak, moje życie również można łatwo zniszczyć, ta myśl nie daje ci spokoju. Lecz co byś na tym zyskał? Uważaj teraz, Frontisie. - Pochyliłem się, kładąc mu rękę na ramieniu. - Jesteśmy ludźmi, nie półbogami czy bogami. Ale jesteśmy ludźmi mądrymi. Niech ci tak zwani bogowie walczą między sobą, jeśli chcą, dopóki powstrzymują się od wciągania nas w swoje sprzeczki. W moim świecie są olbrzymie pokłady wiedzy, które mógłbym uczynić bardzo użytecznymi dla ciebie. Kiwnął głową w zamyśleniu. Jeszcze się wahał. - Nie zabijesz mnie - oznajmiłem z przekonaniem, od którego byłem bardzo daleko. - A potem stanę się zbyt użyteczny dla ciebie, by o tym myśleć. - Musiałem sprawić wrażenie człowieka uległego, takiego, jakim był stary Jazon. Już wierzył, że byłem trochę pijany. Czekałem cierpliwie. Po jakimś czasie zapytał: - Czym jest Maska? - Sądzę, że w rzeczywistości to sztuczny mózg. Nie znam słów, którymi mógłbym objaśnić ci to w twoim języku. W moim nazwalibyśmy ją może czymś w rodzaju koloidu radioizotopowego, w którym odciśnięto niegdyś wzorce myślowe i matryce charakterologiczne pierwszej Kirke. - Podniosłem z sąsiedniego stolika posążek, glinianą figurkę centaura, pokrytą szkliwem i wypaloną w piecu. Pokazałem Frontisowi na niej odcisk palca. - Ślad palca rzemieślnika. Może rzeźbiarz już dawno nie żyje, lecz ta jego cząstka żyje nadal. Rozumiesz? - Odcisk palca, zgoda - odrzekł. - Ale myśli! Czy myśli są rzeczami realnymi? - Tak jest - powiedziałem. - Myśli są formami energii, które mogą być zarejestrowane, tak jak to robiliśmy w moim świecie. Umysł pierwszej Kirke żyje w Masce, która jest, jak mówię, jakimś mechanizmem. Każda Kirke oddająca cześć Hekate jest zwyczajną kobietą. Bogini przybywa do nich tylko wtedy, gdy założą Maskę. Przerwałem, nie spuszczając Frontisa z oka. Następnie powiedziałem bardzo powoli: - Runo też jest mechanizmem, niczym więcej. Gdyby dało się również zniszczyć... Spojrzał na mnie przenikliwie. Jego oczy przewiercały moje na wylot. - Co wiesz o Złotm Runie? Wzruszyłem ramionami. - Trochę. Wystarczająco. Jego śmiech był z lekka ironiczny. - Trochę czy dużo - to nie ma teraz znaczenia. Myślisz, że nie próbowaliśmy zniszczyć Runa? Patrzyłem i czekałem. Po chwili mówił dalej. - Wiemy, że Runo stanowi niebezpieczeństwo dla Apollina. W jaki sposób? No cóż, tylko bogowie to wiedzą. Lecz wielu arcykapłanów z tylu pokoleń starało się znaleźć sekret zniszczenia Złotego Runa. Nie udało się to żadnemu. Oto dlaczego wisi w niedostępnym miejscu, strzeżone przed wścibskimi! Czego nie potrafimy zniszczyć, tego możemy przynajmniej dobrze pilnować. - Może wiem, jak się uwolnić od niego - powiedziałem niedbale. - Podyskutujemy o tym innym razem. A jeśli chodzi o Maskę, to... - Ach, o Maskę. Czytam w twoich myślach, mój przyjacielu. Chcesz, by cię wysłano po nią na Ajaję. Wyglądałem na zmieszanego, jak tylko umiałem. Nie było to trudne. - Nikomu innemu nie można powierzyć misji przywiezienia Maski tutaj - powiedziałem. - Roześmiał się, a ja nagle wstałem. - A więc zdobądź ją sam! Płyń na Ajaję, jeśli masz śmiałość i poproś Hekate o Maskę! Pamiętaj, Frontisie - będę z tobą współpracował, lecz nie jestem ślepym narzędziem. Podpowiedziałem ci jeden sposób zdobycia Maski. Teraz sam wymyśl inny albo przyznaj się, że nie potrafisz. I nie każ mi czekać zbyt długo! Patrzyłem na niego jakiś czas, by wywołać odpowiednie wrażenie; następnie usiadłem i wypiłem trochę wina. Niebawem kiwnął głową. - Świetnie, płyń na Ajaję - powiedział. - Oddam ci do dyspozycji statek. Tymczasem bądź mi przyjacielem i gościem. Wolę mieć cię za przyjaciela niż za wroga, synu Jazona. - Przekonasz się, że jest to korzystniejsze - ostrzegłem go. - Uśmiechnął się. - Wziąłem to pod uwagę, oczywiście. Tak, będziemy dobrymi przyjaciółmi. Kłamał z dużym wdziękiem. Panir miał rację. Ja się zmieniłem w sanktuarium Apollina. Wspomnienia Jazona przestały mnie zadręczać. Ale nie utraciłem wspomnień - nie, odnajdowałem je teraz. Mogłem się nimi posługiwać zależnie od woli. I nie byłem już wstrząsany zmiennymi humorami Jazona. Co się zaś tyczy Oka Apollina - było to naprawdę pomysłowe urządzenie! Sondowanie pamięciowe nie jest niczym nowym. Istota zwana Apollinem albo jego kapłani-naukowcy stworzyli najwyższej klasy przyrząd do sondowania psychiki. Przeprowadzone zbyt głęboko mogło obedrzeć człowieka ze wszystkich wspomnień, pozostawiając go bezbronnym jak dziecko. Ale moje powstrzymano w porę. Wyciągnąłem z tego doświadczenia wszystkie korzyści psychicznej katharsis, podstawowej metody leczniczej w psychiatrii. Moje zmartwienia zaczęły się od zastosowania narkoanalizy i odpowiednik narkoanalizy w zupełnie obcym świecie mnie uzdrowił, pozostawiając mnie jednak zdecydowanie w poważnych kłopotach na tym świecie. Wiele spraw było jeszcze niejasnych. Nawet przy najbardziej bujnej wyobraźni nie umiałem wytłumaczyć logicznie, w jaki sposób tutaj przybyłem. Ar go dawno temu obróciła się w pył, ale czy to prawda, mimo wszystko? Mieszkańcy Heliopolis znali ją, ale jako statek-widmo z upiorną załogą. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, więc tymczasem odłożyłem je na bok. Były inne pilniejsze pytania i to takie, na które odpowiedź znałem. Mój podwójny umysł, to że Jazon czasem chował się w umyśle Jaya Sewarda, było już wytłumaczalne, aczkolwiek za pomocą pojęć czasoprzestrzennych, które były dosyć rewolucyjne. W samej rzeczy wydaje mi się, że to była schizofrenia, chociaż żadną miarą nie zwyczajna. Może prawdziwa odpowiedź leży w rozdwojonej osobowości pierwszego Jazona, której wtórnym posiadaczem byłem - ja sam, lub mój odpowiednik sprzed trzech tysięcy lat. Jedna połowa Jazona była chytra i układna - tę historia pamięta. Drugą dręczyły wyrzuty sumienia i dominujący Jazon zepchnął ją głęboko w niebyt. Ale istniał wyraźny i precyzyjny wzorzec, który powielił się trzy tysiące lat później we mnie. Ponieważ byłem niewątpliwie, jak mi się zdawało, potomkiem w prostej linii Jazona z Jolkos. Nasze pokrewieństwo zostało prawie nieskończenie rozcieńczone przez pośrednie linie rodowe, lecz pozostała matryca charakterologiczna i ta matryca odżyła. Dziwniejsze rzeczy wydarzyły się na tajemniczych drogach dziedziczenia. Ta sama twarz, ten sam charakter, ta sama konstrukcja psychologiczna mogą się powielić identycznie w pra-pra-prawnukach każdego człowieka, jak moje powieliły ukrytą połowę Jazona. Geny i chromosomy odtworzyły po tysiącach lat drugą połowę rozdwojonego umysłu Jazona: matrycę umysłową, przez którą wślizgnąłem się z powrotem do niezapomnianych, niemożliwych do zapomnienia wspomnień, o których nauka twierdzi, że leżą pogrzebane w każdym z nas. Sądzę, że przeprowadzoną przez Frontisa analizę tych dwóch światów można uznać za dość trafną. Ten był dodatni; tak jak nasz - ujemny. Nasz świat zmierza do normy, ten oddala się od niej. Być może stare greckie mapy znanego świata były dokładniejsze, niż nam się dziś wydaje, chociaż ukazywały go płaskim i zniekształconym, obwiedzionym przez rzekę Okeanos, która nieustannie przelewała się poza jego krawędź. Być może Ar go żegluje w ten sposób po Okeanos niewytłumaczalnie dla ludzkich umysłów. Stanowczo usunąłem tę myśl ze swojego mózgu. Emocje Jazona już mną nie powodowały. Musiałem się zająć Apollinem. On i Hekate czy fauny i im podobni byli wystarczająco normalni na tym świecie, chociaż ich odpowiedniki na naszym nie przetrwały, kiedy strumień czasu się rozdzielił. Nie miałem pojęcia, z jakiego powodu Apollo i Hekate toczyli wojnę ani dlaczego pozostali bogowie zupełnie przestali się liczyć. Dokąd odeszli i z jakich przyczyn? I czemu tylko tych dwoje pozostało? Byłem prawie pewny, że nie jest to bynajmniej próżniacza sprzeczka na Olimpie, jedna z tych, jakie notują legendy. Gdy tylko je odkryję, okaże się, że istnieją dosknale zrozumiałe, logiczne powody. Super-potężni, tak - według naszych standardów, lecz wrażliwi na odpowiednią broń. A jednak nawet tacy jak ci bogowie, pomyślałem śmiejąc się ironicznie w duchu, nie zdołaliby przeżyć wybuchu bomby atomowej! Nie miałem nawet rewolweru. Nie potrzebowałem go. Z Maską i Złotym Runem byłem w stanie... Gdy stałem rozmyślając przed drzwiami Frontisa, delikatnie zastukały za mną kopyta fauna. Poczułem piżmowy zapach Panira i usłyszałem jego oddech. Podniosłem oczy. Uśmiechał się, szczerząc zęby. - Co teraz? - zapytał. Instynktownie wzruszyłem ramionami. W głowie trochę szumiało mi wino, ale wiedziałem, co należy robić. - Runo - odparłem. Panir patrzył na mnie niepewnie. - Masz pojęcie, jakie to niebezpieczeństwo? Widziałeś kiedy Złote Runo? - Chcę je zobaczyć. Teraz. Faun wzruszył ramionami. -W porządku. Chodź ze mną. Zajęci swoimi sprawami kapłani popatrzyli na nas z ciekawością, gdy podążałem za merdającym ogonem Panira i jego stukającymi kopytami. Ale Frontis musiał rozpuścić wieść, że należy zaspokajać moje życzenia, przynamniej w pewnych granicach, gdyż nikt nie próbował nas zatrzymać. Odniosłem wrażenie, jakby czyniono wielkie przygotowania do ceremonii. Opuściliśmy pomieszczenia prywatne i znów weszliśmy do zatłoczonych sal publicznych, szerokich i wypełnionych gwarnym tłumem jak miejskie ulice; a na każdej twarzy malowało się napięcie i niepokój, być może strach wobec zbliżającej się Godziny Zaćmienia. Niemal o nim zapomniałem. Oczywiście wpłynie na moje plany. Dwukrotnie natknęliśmy się na hałaśliwe stada owiec i bydła wprowadzane do zamkniętych izb, gdzie obsługa z dzbankami pełnymi farby pozłacała zwierzakom kopyta i rogi oraz ozdabiała im karki girlandami kwiatów do ofiary. Cała świątynia była przesiąknięta zapachem kadzidła roznoszonego pośpiesznie w dymiących kotłach wzdłuż korytarzy. Wszędzie mrowili się niewolnicy dźwigający na rękach sterty nieskazitelnie czystych szat kapłańskich, kosze rozsypujących się po drodze kwiatów i wielkie wazy aromatycznego olejku. Potrącali się wzajemnie, pędząc zajęci swoimi sprawami. Wszyscy byli nieco bladzi i mieli skłonność do wzdrygania się przy lada hałasie. Gdy przechodzili, niespokojne oczy kierowały się ku niebu z każdego mijanego okna. Nadchodziła Godzina Zaćmienia i chyba nikt w Heliopolis nie cieszył się zbytnio z tego. Po długim spacerze labirytnem przejść Panir zaprowadził mnie krętymi schodami na górę i wreszcie zatrzymał się przed żaluzją w gładkiej ścianie korytarza leżącego daleko od hałasów bardziej uczęszczanych pomieszczeń. Położył rękę na żaluzji i spojrzał na mnie niepewnym wzrokiem, z wahaniem. - Nadal mi nie ufasz - powiedziałem. - Czy o to chodzi? Spojrzał mi głęboko w oczy, a kiedy przemówił, miał bardzo poważny głos. - Ufność i wiara to nie słowa, którymi można szastać. Jestem stary, Jazonie - bardzo stary. Wiem, że zaufanie, jakie się utraciło w jednym życiu, może być w końcu odzyskane. Gdy żołądź spada na ziemię, to wydaje mu się, że dąb zawiódł zaufanie. Lecz kiedy bór dębowy porośnie ziemię... Zniżył głos i odniosłem wrażenie, że było w nim słychać pierwotną moc, ogromną siłę witalną czerpaną z samej gleby. - Ja, który jestem półbogiem, mogę także poczekać, by zobaczyć, jak żołądź wyrasta w dębowy bór. Widzę więcej, niż ci się zdaje. Może być tak, że moje plany nie mają nic wspólnego z twoimi, a może być inaczej. Ty umrzesz za kilkadziesiąt lat, ale to co robisz, może odmienić świat odległy w czasie o pięć tysięcy łat. I ja będę oglądać ten świat, Jazonie - Jazonie o bliźniaczej duszy! Może tak być, że posługuję się tobą, jak również innymi, by ukształtować świat, którego nigdy nie poznasz. - Być może - powiedziałem. - Jak mogę pomóc komukolwiek, dopóki nie obejrzę Złotego Runa? Uśmiechnął się. - W porządku, uważasz mnie za gadułę. Być może jestem nim. Ja mam cały czas z kądzieli Kloto, mogę sobie zatem pozwolić na wydłużenie myśli. Ależ patrz na Runo, skoro musisz. I uważaj, jak patrzysz! - Z tymi słowy Panir wzruszył ramionami i odciągnął żaluzję. Promienie złocistego światła strzeliły przez otwór, rozbłysły na przeciwległej ścianie, napełniły korytarz oślepiającą jasnością. Panir cofnął się zasłaniając oczy. - Patrz sobie, jeśli chcesz - powiedział. - To nie dla mnie. Nie mogłem w pierwszej chwili. Oczy musiały mi się przyzwyczaić do tego olśniewającego blasku, i nawet potem należało patrzeć z ukosa i obiema dłońmi osłaniać twarz, by z bólem w oczach móc w przelocie spojrzeć na to, co było za okiennicą. W świątyni Heliopolis znajduje się ogród, w którym kwiaty Apollina wypalają oczy patrzącym na nie. Ogród, gdzie róże z białego ognia jaskrawią się wśród liści z płomieni, ociekając kroplami płynnego światła słonecznego na podłogę z żaru. W samym środku rośnie drzewo. Legenda wspomina, że Złote Runo wisi na drzewie strzeżonym przez czuwającego smoka. Ile w niej było nieprawdy, mogłem się przekonać, gdy moje oczy przyzwyczaiły się do tego bolesnego blasku. To była alegoria, ma się rozumieć, ale prawda okazała się dziwniejsza niż legenda. Widziałem Runo. Z wielkim trudem można było skupić na nim wzrok w tym blasku migoczącego ognia, ale udało mi się niewyraźnie obejrzeć jego kontur z czystego złota. Widziałem pukle Runa rozżarzone do białości i delikatnie falujące druciki, które kołysały się w takt ruchu drzewa. W ogrodzie nie było smoka, żadnego łuskowatego strażnika. Drzewo samo było smokiem. Widziałem leniwe wicie się jego konarów, pokrytych złotą łuską, giętkich, trących jeden o drugi w niekończącym się, bezsennym tańcu. Liści nie było, natomiast każde odgałęzienie kończyło się płaską trójkątną główką, która bacznie patrzyła w blask płonącego ogrodu. Odskoczyłem z powrotem we względny cień korytarza z dłońmi na oczach. Panir parsknął śmiechem. - Wejdź i weź je, jeśli chesz - powiedział z ironią. - Tylko nie każ mi zbierać twoich prochów dla Kirke. Nawet półbóg nie mógłby teraz wejść do tego ogrodu. W dalszym ciągu chcesz mieć Złote Runo? - Później - odparłem, ocierając łzy, jakie napływały mi do piekących oczu. - Później, nie teraz. - Panir śmiał się, i żeby powstrzymać ten atak szyderstwa, dodałem: - Mówię poważnie. Wiem, jak wydostać Runo, gdy będzie mi potrzebne, i kiedy przyjdzie właściwa pora - wydostanę je. Na razie Maskę Kirke trzeba dostarczyć do Heliopolis. Frontis przysyła po mnie statek w tym celu. Ty płyniesz, czy ja? Panir wyciągnął rękę i zasunął okiennicę. W półmroku jego żółte oczy trochę zalśniły, gdy spojrzał badawczo w moje. Kiedy mi odpowiedział, w jego głosie krył się lekki ton niepewności. - Być może kierujesz się własnym planem. Byś może nie. Tylko głupiec wybrały się na Ajaję, by okraść Hekate z Maski Kirke. Nie sądzisz, że zostaniesz rozszarpany na strzępy przez dzkie bestie i półbestie Kirke, nim zdążysz przebyć plażę? - Nie zostałem ostatnim razem. - To prawda - powiedział, patrząc na mnie przenikliwie. - No cóż, na świętą ziemię Ajai nie wolno wnosić żadnej broni. I jeśli popłyniesz uzbrojony, nie będziesz miał najmniejszej szansy. A ostrze miecza i tak nie ocaliłoby cię przed dzikimi bestiami. To nie jest moja gra. Graj w nią sam i módl się o powodzenie. Przytaknąłem ruchem głowy. - Przed Zaćmieniem - powiedziałem - zobaczysz Maskę w Heliopolis. - Osobiście mogłem tylko marzyć, żeby to była prawda. ROZDZIAŁ XI Pomoc od Hekate Złoty statek delikatnie potarł kilem o piaski Ajai. Wioślarze w złocistych szatach wyskoczyli za burtę, by wyciągnąć galerę na brzeg, i po raz drugi zszedłem na szarą, zimną plażę wyspy Kirke. Snuła się mgła, jak zwykle, otulając cyprysy. Słyszałem kapanie rosy wśród drzew. Wydało mi się, że śledzą mnie oczy, ale nie zauważyłem żadnego ruchu. Serce biło mi trochę nierytmicznie, gdy orałem sobie ścieżkę pod górę grzęznąc w sypkim piasku. Ludzie z Helipolis patrzyli za mną w milczeniu. Nie mogłem oczekiwać od nich żadnej pomocy. Ajaja dla wyznawców Apollina była ziemią zakazaną i czuli niezły strach przed sztuczkami Czarodziejki. Wszedłem pomiędzy cyprysy. Kiedy moje stopy dotknęły skraju porosłego mchem poszycia, gdzie kończyła się plaża, usłyszałem w oddali jakieś wołanie. To był tubalny, niosący się echem głos, jakby same drzewa przemówiły. - On idzie - on - i - i - dzie - e - e - wołałow głębi wyspy. I po drzewach wokół mnie przeszło drżenie, a potem rozbiegło się na zewnątrz niczym fale na wodzie, dopóki cyprysy nie zaczęły się poruszać jak podczas silnego wiatru. Ale wiatru nie było i wszędzie cały czas snuła się gęsta mgła zasłaniająca wszystko, co leżało za nią. Wołanie tubalnego głosu trwało nadal, ale nie zdążyłem przejść nawet tuzina kroków, gdy rozległy się w odpowiedzi jakieś inne głosy. Okrzyki bez słów, wydane głosami pół-zwierząt, pół-ludzi. Po chwili zdałem sobie sprawę z głuchego bębnienia, bardziej odczuwanego aniżeli słyszanego, które oznacza zbliżające się kopyta końskie w galopie. Szedłem zawzięcie przed siebie w kierunku centrum wyspy, gdzie, jak wiedziałem, stała świątynia. Kopyta grzmiały coraz bliżej. W tej mgle ich echo wprawiało mnie w zakłopotanie i dezorientację. Nie potrafiłem rozróżnić, czy nadciągały z jednej, czy też ze wszystkich stron na raz. Słychać było szelest zarośli, a w górze wśród drzew wycie wiatru, którego nie czułem. Niebawem przystanąłem w miejscu i po chwili moje ciało zatrzęsło się z przerażenia na odgłos zduszonego, przeraźliwego pisku rozlegającego się tuż obok mnie. Mógł to być kot lub człowiek, albo obaj równocześnie. Mógł to być szloch lub śmiech, albo jedno i drugie. Zęby mi od tego cierpły, gdy w mroku rozglądałem się dookoła. Raptem grzmiące kopyta przeleciały nad moją głową i w chwilę później świat przekręcił się do góry nogami. Zatchnąłem się i nagle znalazłem się między ziemią a niebem, Iz trudem łapiąc oddech w silnym prądzie powietrza, gdy zataczałem w nim na plecach szerokie kręgi, z łatwością obracany przez silne ramiona, a mocne kopyta stukały rytmicznie pode mną cwałując przez las. Śmiech, zimny i nieludzki, rozbrzmiał w moich uszach. Gwałtownym szarpnięciem odwróciłem głowę, by zobaczyć, kto mnie trzyma. Patrzyłem na ludzką twarz, płaskie źrenice w żółto-brązowych oczach z tą samą nieokreśloną domieszką zwierzęcości, jaka wyzierała z oczu Panira. Człowiek ten ponownie obrócił mnie daleko od siebie, zanosząc się swoim zimnym, rżącym śmiechem i z niedowierzaniem przekonałem się, że to nie istota ludzka. Od pasa w górę był człowiekiem, od pasa w dół - koniem. Ze zgrozą przypomniałem sobie dzikie barbarzyństwo centaurowskich hord. Ponownie rozległo się podobne do kociego płaczu piszczenie i śmiech centaura uniósł się w crescendo, by je powitać. Zawirowałem w powietrzu jeszcze wyżej i nagle puszczono mnie wolno. Tętent kopyt ginął we mgle, a ja leciałem na łeb na szyję w kierunku tego miauczenia, które było ludzkie i kocie zarazem. Przyjęła mnie na siebie pokryta mchem ziemia. Posiniaczony i zadyszany przeturlałem się dwa razy i dziwnym trafem znów byłem na nogach, żarliwie, bardzo żarliwie pożądając jakiejś broni. Nieduży kształt, ciemnocętkowany, wyrósł mi nagle przed samą twarzą: rozpostarte, ogromne łapy, połyskujące pazurami podobnymi do szabel. Patrzyłem w dziką, rozwścieczoną twarz, która nie była ludzka ani kocia, choć przypominała obie. Raptem stworzenie pochyliło się, chwytając mnie w objęcia niczym niedźwiedź albo człowiek. Poczułem zimny grzebień pazurów przy policzku i aksamitną moc, która spływała wzdłuż tego gładkiego, twardego ciała, kiedy się wzięliśmy za bary. Kopyta zastukały na skale, zza cętkowanego ramienia spostrzegłem rogate faunie głowy z szyderczym uśmiechem na twarzach i w tej samej chwili koło ucha świsnął mi kamień. Wiatr wśród cyprysów podniósł się do wyjącego wichru - tyle że żadnego wiatru tam nie było. Domyśliłem się, że to driady, nimfy leśne, spadającymi konarami gotowe bronić swej wyspy, jeśli trzeba. W pobliżu słychać było kipiel wodną, gdy oready ze źródeł i strumieni doprowadzały się do szaleństwa, podobnie jak cała święta wyspa bogini, wzmagająca w sobie złość, by mnie odeprzeć. Zamknięci wzajemnie w ramionach, stworzenie-tygrys i ja, runęliśmy na mech. Wiedziałem, że nie wolno mi wypuścić go z rąk, by nie pozwolić tym straszliwym pazurom złożyć się do rozdzierającego brzuch cięcia, i w rozpaczliwym uścisku przygniotłem wijące się, aksamitne stworzenie do siebie. Pisnęło mi w samo ucho ogłuszającym, przeraźliwym głosem, który rozdarł mi nerwy, robiąc z nimi to, co pazury starały się zrobić z moim ciałem. Zadrżałem odruchowo i natychmiast poczułem, jak moje ręce ślizgają się po tym muskularnym, wężowatym ciele i jak ono wykręca się z mojego uchwytu - i nagle w uchu wybuchł mi warkotliwy, triumfujący śmiech. - Jazonie - Jazonie ukochany - czy mnie słyszysz? Jazonie - przybywaj! Słodkie, dalekie wołanie rozległo się tak wyraźnie, jakby tu w lesie nie było słychać huku drzew ani wrzasku dzikich głosów. Zagłuszyło je bez wysiłku. - Jazonie - Jazonie, chodź do mnie! Z bolesnym tchnieniem tygrysie ciało odstąpiło od mojego i wycofało się. Wstałem niepewnie na nogi i ciężko dysząc rozejrzałem się wokół siebie. Jeden bezszelestny ruch i cętkowane ciało istoty będącej jednocześnie człowiekiem i dziką bestią zniknęło wśród drzew i mgły. Brunatne sylwetki faunów zatańczyły w górze, stukając kopytami i trajkocząc gniewnymi głosami. Drzewa zaszumiały i po chwili ucichły. - Jazonie - ukochany - przybywaj! Pokuśtykałem w głąb wyspy w kierunku tego rozkosznego wołającego głosu, przez ciszę, która odbijała się i dzwoniła w moich uszach/ Na polanie, gdzie stała świątynia, nie było nikogo. Kiedy powoli wchodziłem po marmurowych stopniach do ciemnego wnętrza, między białymi kolumami nie biegła ani jedna postać w długich szatach. Przed ołtarzem nie było żadnej kapłanki. Trójkształtny posąg Hekate wznosił się w niszy nad ciemnym ołtarzem. Ale światło tam było. W miejscu, gdzie przedtem pełzał zielony płomień, nie palił się ogień, lecz u stóp Hekate nadal unosiła się zielona łuna - albowiem na ołtarzu stała pusta Maska Kirke. Przystanąłem odruchowo. I Maska przemówiła ponownie. - Jazonie, ukochany - podejdź bliżej. Oczy miała zamknięte. Włosy leżały na ołtarzu porozrzucane w loki i serpentynowe zwoje, zasłaniając białą szyję. Twarz była równie piękna i nadludzka jak uprzednio, białe czoło i policzki gładkie niczym alabaster, lekko rozjarzone zielonkawym, wewnętrznym ogniem. Poniżej zamkniętych powiek przebłyskiwały cienkie pasemka płomieni, jakby żarzących się węgielków we wnętrzu Maski. - Jazonie - szepnęły czerwone usta, a kiedy wargi się rozchyliły, między nimi zapaliło się zielone światło wysyłane ze środka Maski, gdzie coś, co było Kirke, nadal żyło, czekając ponad trzy tysiące lat na dotrzymanie obietnicy bogini Hekate. Oczy były zamknięte, a mimo to w jakiś trudno uchwytny sposób zdawałem sobie sprawę, że mnie widziały i być może również czytały w moim mózgu i myślach. Zaczerpnąłem głęboko powietrze w płuca i zaskakująco głośno w tej niezwykłej ciszy powiedziałem: - Wspomnienia Jazona nie panują już nade mną. Jestem tutaj znów, ponieważ obecnie ja nimi władam. Przybywam, by zaoferować Hekate swoją pomoc, jeśli bogini zamierza odnieść zwycięstwo w walce z Apollinem w Godzinie Zaćmienia. Cisza; przez dłuższą chwilę aż dwoniła mi w uszach. Wreszcie usta Maski rozchyliły się ukazując pasemko zielonego ognia i słodki daleki głos zapytał: - O co mnie prosisz, Jazonie? - O Maskę - powiedziałem. Na ołtarzu podniosła się zielona łuna i zasnuła trój kształtną boginię. Kontury Maski zatarły się i po chwili zniknęła, pokryta tym niesamowitym światłem. Po jakimś czasie głos powrócił, niezupełnie Kirke i niezupełnie głos, rozlegający się jednak nieomylnie w moim umyśle. Powiedział: - Maska jest bezużyteczna bez kapłanki, synu Jazona. Wiesz przcież. - Owszem - kiwnąłem głową. - Wiem. A gdybym poprosił również o kapłankę? Żeby naprawić zło wyrządzone złamaniem przeze mnie przysięgi w odległej przeszłości... - Wtedy bałeś się mnie - szepnął głos. - Miałeś bladą twarz, ilekroć stawałeś przed ołtarzem Hekate. Teraz odnalazłeś gdzieś męstwo. - Raczej wiedzę - powiedziałem. - Jazon wierzył w bogów. Ja nie wierzę. Zapadła cisza. Potem, bardzo dziwnie, przerwało ją coś w rodzaju śmiechu. - Synu Jazona, któryś mnie zdradził - również ja nie wierzę w bogów. Ale wierzę przecież w pewne inne rzeczy, takie jak zemsta? - Teraz niemy głos stwardniał. - A więc, do rzeczy. Mogę mówić do ciebie bez słów, gdyż przebywałeś blisko Hekate - w swych wspomnieniach. Ale nie mogę uczynić nic więcej. Bez kapłanki dającej mi energię życiową nie potrafię opuścić swojego miejsca i pomóc ci. Kirke jest stara - za stara, by dać mi tę siłę. Gdybym czerpała od niej - umarłaby. Niemniej jednak może być pewien sposób. Gdyby ci się udało zmusić Apollina lub nakłonić go do przybycia w tajemne miejsce, w którym przebywam, mogłabym zmierzyć się z nim. Sprawy nie przedstawiają się tak jak trzy tysiące lat temu, potomku Jazona. Lecz skoro tym razem dotrzymasz swojej przysięgi - jak powiadasz - to możesz mieć Maskę. Albowiem mam już dosyć walki. Jeśli ta zakończy się zniszczeniem mnie, nie będę się bardzo przejmować. Lecz powinna się teraz zakończyć. Zielona łuna pojaśniała. - Frontis cię podszedł. Kiedy rozpoczyna się zaćmienie? - Nie wcześniej niż za dwa dni - odparłem, ale zaschło mi w gardle, kiedy to mówiłem. Dwa dni! - Frontis cię okłamał. Zaćmienie rozpoczyna się - teraz. Frontis przetrzymuje Kiane, która jest bezbronna; ukrywa ją, by wykorzystać w razie potrzeby na ostateczną ofiarę, aby Apollo zechciał odwrócić swą ciemną twarz od Heliopolis. Jeśli chodzi o ciebie - trzy galery czekają o pół mili od brzegów Ajai, by cię pojmać, odebrać Maskę - i zniszczyć ją. Załoga statku, którym przypłynąłeś otrzymała podobne rozkazy. - Gdyby udało mi się im wymknąć - powiedziałem - dostać się jakoś do Heliopolis... - Jest tylko jedna droga, która cię tam może zaprowadzić na czas. Ta droga wiedzie przez mój świat, leżący poza tym światem, tak jak ten leży poza twoim. A teraz... Zielone płomienie wystąpiły z niszy. Dotarły do mnie - zafalowały za mną. Byłem pochwycony w szmaragdową łunę. Zobaczyłem cień - cień Kirke - cień Maski. Stara kapłanka stała obok mnie w Masce na twarzy. A później światło zacieśniło się wokół nas niczym sieć, dźwignęło do góry, poniosło ze sobą... - Patrz moimi oczami. Całuny światła przesuwały się, rozstępowały... - Słuchaj moimi uszami. Usłyszałem gwizd wiatru, skrzypienie olinowania, łopotanie żagli... - Płoń moją nienawiścią! Trzy galery Heliopolis lawirowały wśród fal na ciemnym morzu; ich złota wspaniałość przygasła. Na ponurym niebie kładł się jakiś cień. Blado połyskiwały gwiazdy; gwiazdy, które nigdy nie świeciły nad Ziemią. Zamigotały i zniknęły. Poczułem ciepły, słodkawy zapach krwi, usłyszałem ryk wołów, zobaczyłem błyski złotych noży podrzynających gardła. Heliopolis! Złote miasto wypłakiwało swoje przerażenie przed ciemniejącym niebem. Powoli, bardzo powoli na błyszczący dysk słońca wkradł się łuk ciemności. Pogrubiał. I Heliopolis zaczęło blaknąć, matowieć, a jego jaskrawy połysk szarzał w miarę pochodu zaćmienia przez tarczę słoneczną. Wśród przypominających skalne ściany wież świątyni sterczała jakaś balustrada. Stał za nią Panir odchylając do tyłu rogatą głowę, zawadiacko wystawiając przed siebie brodę, gdy koźlożółte oczy przeszukiwały niebo. - Jazonie! - zawołał do mnie. Obraz zniknął. Mój wzrok sięgnął dalej, do samego serca świątyni, do ogromnych, sklepionych sal zatłoczonych wiernymi, wypełnionych płaczem modlących się i zapachem krwi. Wchodziłem do izby, której jeszcze nie znałem. Miała ściany z czerni. Pojedynczy snop białego, czystego światła rozjaśniał ołtarz, na którym leżała jakaś postać spowita w złotą tkaninę. Na tle ściany wyraźnie odcinał się krąg światła, w jednej czwartej już zaczerniony: łagodne słońce, gasnące w miarę jak gwieździe nad Helipolis odbierano jej blask. Przy ołtarzu stali kapłani Apollina z twarzami zamaskowanymi złotymi krążkami ukrywającymi ich wygląd. Jeden z kapłanów trzymał nóż w uniesionej ręce, lecz jeszcze się wahał, spoglądając raz za razem na odbicie słońca na ścianie. Powiedziałem do siebie: - Frontis nie zabije Kiene, chyba że wszystko inne zawiedzie, chyba że Apollo, pan Zaćmienia, przybędzie do Heliopolis. Albowiem Kiane, dziedziczka Maski, będzie ofiarą, która w ostateczności mogłaby ugłaskać boga-słońce. Pozostali kapłani śpiewali, a z jakiegoś odległego miejsca dochodziła monotonna, w kanonie strofy i antystrofy, pieśń wielkiego zgromadzenia. Nagle usłyszałem głos Hekate: - Nie ma dla nas w Heliopolis bramy, przez którą moglibyśmy wejść. Już za późno. I głos Kirke, zmieszany z głosem starej kapłanki: - Jest pewien sposób, matko. Starożytna świątynia za bramami miasta poświęcona tobie. Tamten ołtarz wciąż stoi. - Jednak bramy Heliopolis są zbyt mocne. - Wezwij swój lud! I niech Hekate zburzy mury! ROZDZIAŁ XII Walczące bestie Spostrzegłem niewyraźnie Panira stojącego na balkonie pod ciemniejącym niebem. Sprawiał wrażenie, że słucha. W chwilę później podniósł róg barani do ust i wydawał z nich raz za razem spiżowe okrzyki, odbijające się po okolicy głośnym echem. Zwołujące - kogo? Róg Panira słał wezwania. Wydawało mi się jednak, że również Hekate wypowiadała rozkaz, a jej głos dochodził do takich uszu, do jakich róg fauna nie był w stanie dotrzeć. Powietrze nasycało się ciemnością. Za to pochodnie w świątyni rozpalały się coraz jaśniej, w miarę jak zaćmienie kładło się na ziemi. Złote miasto gasło, pomyślałem, by nigdy więcej nie zabłysnąć jaskrawo pod słońcem Apollina! Zew Panira rozbrzmiewał dalej. Głos Hekate niósł się po turniach i lasach. Z jaskini i z gaju, ze swoich leśnych mateczników wokół Heliopolis, na rączych kopytach centaury Hekate galopowały na złote miasto! Czułem znów twardy grunt pod nogami. Zielone ognie zadrżały, opadły i zniknęły. Stałem razem ze starą kapłanką na zalesionym zboczu wzgórza pośrodku kręgu porośniętych mchem otoczaków. Jeden z omszałych kamieni, większy niż pozostałe, leżał w centrum koła, a nad nim cały czas unosił się szmaragdowy płomień. Przez Maskę Kirke powiedziała do mnie: - Starożytny ołtarz Hekate, obecnie już bez czcicieli, ale wciąż stanowiący przejście między jednym światem a drugim, które ona potrafi otworzyć. Również i to nie są czary, powiedziałem stanowczo do siebie, próbując ująć rozumem rzeczywistość tego wzmagającego się jak burza koszmaru. Urządzenie mechaniczne, niekoniecznie skomplikowany układ dźwigni, tłoków i lamp, tylko coś najprostszego - bryła substancji radioaktywnej ukrytej w kamiennym ołtarzu, być może źródło zasilania lub kotew do podtrzymywania tutaj Hekate. Ale chłodna logika nauki zbladła w obliczu tej zbieraniny zjawisk rodem ze starożytnych legend. Ponad nami w narastającej ciemności kołysały się i szeleściły konary dębu. Słońce było już w połowie zaćmione. I otaczały nas wszędzie głuche, nieludzkie odgłosy śmiechu, trzaskania kopyt, tępe, obce spojrzenia ślepiów bestii. Drżące na wietrze rozlegały się nawoływania Panira. Maska Kirke odwróciła się ku mnie. Stara kapłanka wykonała ręką gest, wydała rozkaz. Zostałem pochwycony w olbrzymie ramiona i ciśnięty na szeroki grzbiet centaura. Wyskrzeczała z siebie nowy rozkaz. Armię dzikich bestii ogarnęło podniecenie i po chwili ruszyły niczym wielotysięczny tabun koni wybiegających z wrót jakiejś gigantycznej stajni. Korony drzew przemknęły mi nad głową. Widziałem, jak koślawe ramiona wyciągają się w górę, wyrywają z dębów grube konary na maczugi. Cały las trząsł się od szaleńczego śmiechu tych stworzeń. W powietrzu robiło się coraz ciemniej, czerń bowiem nieubłaganie wdzierała się w głąb tarczy słonecznej. Wepchnięto mi w dłonie rękojeść miecza. Ważył tyle, że można było nim władać tylko oburącz. Rozpaczliwie starałem się nie spaść ze swojego wierzchowca i jednocześnie utrzymać miecz w rękach. Widziałem, że niektóre z centaurów były uzbrojone tak jak ja, inne miały coś w rodzaju sierpów o błyszczących ostrzach, ale większość ściskała w dłoniach własnoręcznie powyrywane z drzew maczugi. Wypadliśmy z lasu i rzuciliśmy się w dół po długim zboczu. W dali rozciągało się morze z zamglonymi sylwetkami złotych statków Heliopolis, pływających poza marmurowym nabrzeżem. Obce gwiazdy zapalały się na ciemnym niebie. Pod nami leżało Heliopolis. Nieludzki ryk centaurów mieszał się z grzmotem ich kopyt, gdy horda spadała lawiną na apolińską cytadelę. Wykręcaliśmy po drugiej stronie szerokiego brukowanego traktu i mknęliśmy obok niego przez pole lnu, które kładło się srebrzyście na naszej drodze jak lśniące jezioro. Wiatr zmienił kierunek, przynosząc do naszych uszu lament mieszkańców miasta. Fale dźwiękowe niosły również echo instrumentu Panira, bezmyślne i niczego nie wyrażające, jak głos samego bożka Pana, ślące wezwania, które wzniecały mi ogień w żyłach, piewotny starożytny ogień, budzący się do życia na echo zewu Panira. Jazonie, synu Ajzona, daj mi swą siłę! Przyszła, nie wiem skąd, czy z utraconych wspomnień Jazona, czy z rogu fauna, a może wpływając we mnie z tego olbrzymiego cielska, które ściskałem między kolanami. Drażnił mnie w nos piżmowy, ciepły zaduch stada. Chłodny wiatr zawiał od morza i jękliwy płacz Heliopolis zagłuszyły ryki centaurów. Już nie jaskrawe niczym słońce, już nie porażające boskim blaskim, Heliopolis kuliło się szare, znieruchomiałe pod ciemnym niebem. Z ogłuszającym hukiem przemknęliśmy obok gigantycznych bram, już zamkniętych, lecz wyższych od sześciu dorosłych mężczyzn. Zwartą masą podbiegliśmy do samego muru, wznoszącego się wysoko ponad naszymi głowami i już nie mogliśmy zajrzeć do wnętrza miasta. Ale wszystko słyszeliśmy. Słyszeliśmy śpiew. - Odwróć swą twarz od nas, wielki Apollinie. - Oddal od Heliopolis postrach twej twarzy ciemnej. - Nie chodź po naszych ulicach i nie pochylaj się nad naszą świątynią... - Nie przychodź do nas, Apollinie, w Godzinie twego Zaćmienia! Centaury zatrzymały się; o kilkadziesiąt metrów od nas strzelały w niebo złote ściany domów. Rozglądałem się za Kirke - ujrzałem ją, nie jadącą już na centaurze, lecz idącą pieszo - pewnym krokiem zmierzającą w kierunku miasta. Chciałem unieść nogę, by zeskoczyć, ale potężne ramię przesunęło się do tyłu, by mnie powstrzymać. - Zaczekaj - powiedział ochryple centaur swoim głosem dzikiej bestii. - Zaczekaj. - Kirke! - zawołałem. Nie obejrzała się za siebie. Nagle domyśliłem się, co zamierzała zrobić. Tylko moc Hekate mogła otworzyć nam teraz Heliopolis, a ta sędziwa kapłanka nie była w stanie przywołać bogini i przeżyć. Zrobiło się ciemno. Centaury zachowywały się niespokojnie; ich głosy zamilkły. Widziałem tylko biały cień oddalający się powoli w mrok; dookoła zamaskowanej głowy migotała zielonkawa poświata. Z pogrążonego w ciemnościach Heliopolis nieustanie krzyczał róg Panira. Później i on zamilkł. Słychać było wyłącznie płaczliwe zawodzenie owej pieśni: Odwróć swą twarz ciemną od Heliopolis O, mroczny Apollinie! Biały cień Kirke wyrzucił ramiona. I teraz w ciszy na płacz ze świątyni nałożył się obcy, przenikliwy dźwięk. Był coraz wyższy, zbliżył się do granicy słyszalności, przekroczył ją i rósł dalej. To był dźwięk, którego nie mogło uformować gardło jakiegokolwiek śmiertelnika, ale ja wiedziałem, skąd się wydobywał - z białego, nieludzkiego gardła Kirke, z jej czerwonych ust. Szarpał mi nerwy i rozszczepiał kości. To nie był ludzki głos, ów głos bogini Hekate! Złote mury w mroku zamigotały nagłych ruchem. Ujrzałem takie samo ogarniające je drżenie, jakie czułem w kościach. Ale gwałtowniejsze, coraz gwałtowniejsze. Strzała ciemnej błyskawicy przeszyła złoto. W murach obronnych Heliopolis pokazała się rysa. Jeszcze jeden czarny piorun strzelił w poprzek nich, a potem następny. Wysokie mury miasta Apollina drżały w posadach, rozpadały się. A ów głos w dalszym ciągu przenikał powietrze wysokim dźwiękiem. Od ziemi do samej góry po murze zdawał się pełznąć gruby czarny wąż. Rozległ się podziemny grzmot. Na ten nieziemski, ultradźwiękowy pisk nałożył się silny odgłos głębokiego westchnienia. Wibracja, pomyślałem. Żadne czary, po prostu wibracja. Potrafi roztrzaskiwać szklanki albo zwalać mosty, jeśli się dobierze właściwy ton. I pamiętałem Jerycho! Z głębokim, długotrwałym łoskotem mur pękł. W powietrze wzbiły się tumany złotego pyłu. Jeden z centaurów rzucił się naprzód i w pełnym galopie porwał z ziemi kapłankę w ramiona. Leżała w nich nieruchomo; czarne loki Maski powiewały w mroku. Pękanie muru powoli uspokajało się, przeszło teraz w zanikające dudnienie, które przypominało leniwe grzmoty piorunów. Centaury ruszyły w kierunku muru. Ale on już przestał być zawadą. Rozłupany od postawy do samego szczytu otworzył nam szeroką bramę wiodącą do złotego miasta. Przez wyrwę w murze przywoływał nas zew rogu Panira. Rzuciliśmy się dziką, rozwrzeszczaną falą ku miastu i wpadliśmy na ulicę wypełnioną lamentującą ciżbą. Ciała tych ludzi nie stanowiły jednak żadnej przeszkody dla morderczych kopyt centaurów. Zobaczyłem przyblakłe światełka złotych zbroi. Całą szerkością ulicy w zwartym szyku maszerowali ku nam żołnierze Heliopolis, sunęli falanga za falangą. Bardzo zdyscyplinowani byli to ludzie, lecz jakaż zbroja mogłaby stawić opór ciosom kopyt centaurów? Nieustannie biły sękate maczugi. Nieustannie sierpy centaurów żęły krwawy plon. Wielkie miecze młóciły jak olbrzymie cepy wśród żołnierzy w kolczugach. A centaury walczyły tak, jak walczą konie: stając dęba, kopiąc, miażdżąc pancerze i hełmy z bezmyślną dziką furią. Potykaliśmy się nie bez własnych strat. Złote miecze też młóciły i nierzadko słyszałem dziki, ostry zwierzęcy wrzask podcinanych centaurów, padających w kotłującej się masie między półtuzinem żołnierzy, walcząc zaciekle do ostatniego cięcia miecza z Heliopolis. Mój wierzchowiec walczył jednak nietknięty. A na jego zadzie walczyłem również ja, oślepiony, zadyszany, nie dostrzegający niczego poza kolejną twarzą w hełmie, na którą trzeba było wziąć zamach, kolejnym żołnierzem, który walił się z nóg, i człowiekiem za jego plecami, wychodzącym na zwolnione miejsce. Aż wreszcie znaleźliśmy się na stopniach świątyni, nacierając nieodpartą mocą na złote zastępy zagradzające nam drogę. Lecz obecnie była to walka w ciemnościach. Tylko migotliwy krążek zaznaczał koronę słoneczną. Byliśmy wewnątrz bramy. Szturmowaliśmy wysokie schody wiodące ku baszcie obronnej, gdy spostrzegłem brodatą twarz Panira przyglądającego się nam zza występu w ścianie. Krzyknąłem na niego, a on podniósł swój róg na znak, że mnie poznaje. - Chodźcie! - zawołał do nas ledwo słyszalnie w tym zgiełku. - Chodźcie tutaj do mnie! Mój centaur usłyszał. Poczułem, jak jego potężne cielsko naprężyło mięśnie pode mną, i odniosłem wrażenie, że dosłownie pofrunęliśmy w górę po schodach przez nieoczekiwanie rozdzielone szeregi obrońców w złotych kolczugach, bezradnie rozstępujących się przed ociekającym krwią mieczem centaura. Ja z jego zadu zajmowałem się tymi, których chybił. Panir gwałtownie dawał nam sygnały ręką wskazując podstawę występu, gdzie stał. - Tu w dole jest przejście - zawołał. - Dobrze strzeżone, ale jeśli zdołasz się przedostać, to zobaczymy się w środku. Zeusie, co za bitwa! - Uśmiechnął się szczerząc zęby i znikł. Nie musiałem popędzać swojego centaura. Pognaliśmy za łuk ściany i po chwili mieliśmy przed sobą zaryglowaną kratę, jaśniejącą od połysku złotych kolczug obrońców w głębi. Mój centaur wybuchł śmiechem rżącego bydlęcia i stanął dęba. Przywarłem do jego spoconej, ludzkiej talii, czując straszliwy wstrząs, który nas obu szarpnął, gdy przednie kopyta centaura grzmotnęły w kratę. Brama wygięła się. Centaur odskoczył do tyłu, opadł na cztery nogi i znów stanął dęba. Usłyszałem przeraźliwy wrzask jego nieludzkiego śmiechu, poczułem wstrząs gorszy niż poprzedni i krata przed nami była wyłamana. Nim zdążyłem zejść z jego grzbietu, czterech ludzi leżało na podłodze umierając, a kopyta i miecz centaura ociekały krwią. Śmiał się na wpół oszalałym głosem; histeria i dzikość mieszały się ze sobą w przerażający sposób. Nagle zastukały kopyta Panira, a on sam ukazał się w głębi korytarza i powitał nas. Centaur ryknął w nieludzkim języku, a Panir odpowiedział mu śmiejąc się nerwowo i ciężko dysząc, gestem ręki nakazując nam iść za sobą. Trzykrotnie wpadaliśmy na straże i za każdym razem triumfował miecz oraz straszliwy arsenał broni centaura. Sam Panir nie brał udziału w walce. Stał z boku, patrzył i czekał, aż zbierzemy nasze krwawe żniwo. Potem znów szliśmy dalej przed siebie. W taki oto sposób dotarliśmy wreszcie do ogrodu, w którym Pyton strzegł Złotego Runa, będącego własnością Apollina. ROZDZIAŁ XIII Moc na uwięzi Nie pozostało już czasu na więcej niż jedno spojrzenie przez żaluzję broniącą dostępu do ogrodu. Albowiem z korytarza za nami dobiegło echo szybkich kroków, stawianych mocno i zdecydowanie, oraz brzęk pancerza i broni. W dali słychać było wrzawę bitwy wokół świątyni oraz górujące nad nią monotonne zawodzenie tej piekielnej pieśni, i wydawało się, że ciemności coraz bardziej kładą się na wszystkim. Ale ja nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. Zapomniałem o bitwie i o nadciągającym niebezpieczeństwie za nami, i nawet o tajemniczej nocnej porze Zaćmienia, w czasie którego muszę stoczyć bitwę z bogami. Ponieważ przede mną rozpościerał się ogród Złotego Runa... A on się zmienił. Dotknąłem ręką okiennicy i pchnąłem ją daleko. Umieściłem kolano na parapecie, pochyliłem się, przełożyłem głowę przez niskie okno i jak w półśnie, prawie nie wiedząc, co czynię, wszedłem do tego magicznego ogrodu. Kobierzec z kwiatów, które płonęły niczym skroplone gwiazdy, nie świecił się już tak oślepiająco. Albowiem wybiła Godzina Zaćmienia. Kwiaty paliły się w dalszym ciągu, ale jakimś osobliwym, niemrawym płomieniem, który sprawił, że wzdrygnąłem się na myśl o brnięciu przez nie. Ale przebrnąć musiałem. Ponieważ na środku ogrodu kołysało się drzewo, które legenda nazywała Pytonem: lewniwe, senne w pogłębiającym się mroku Zaćmienia. Wielkie oczy wężowatych konarów powoli zwróciły się ku mnie - łuskowate ciała obracały się powoli, nie spiesząc się, jak węże z koszmarnego snu. Wisząc wśród nich, płonęło Złote Runo. Nagle w oknie za mną wszczął się tumult. Usłyszałem krzyk Panira i usłyszałem także dziki, wrzaskliwy śmiech centaura oraz głuchy odgłos jego kopyt na ludzkim ciele. Przez szerokie, niskie okno wylała się fala mężczyzn w złotych kolczugach - i walka rozgorzała na nowo. Nie uchylałbym się od niej, gdybym mógł. Znałem już bowiem tajemnicę Pytona-drzewa. Wiedziałem o jednej rzeczy, która rzucała na niego czar, to co dla innego Jazona w odległej przeszłości zrobiła Medea. A więc cofnąłem się, drepcząc wśród blado płonących kwiatów, w kierunku drzewa, i wymachiwałem swoim ociekającym krwią mieczem. Za głowami zbliżających się żołnierzy spostrzegłem centaura, który gramolił się przez parapet okienny między kwiaty. Obiema rękami ściskał broń, a na jego w połowie zwierzęcej twarzy malowała się dzika radość walki. Ruszył na moich prześladowców od tyłu w tym samym momencie, gdy ja uderzyłem na nich od przodu, a potem przez nie kończącą się chwilę zdawałem sobie sprawę jedynie ze szczęku broni i widoku otaczających mnie żołnierzy w kolczugach - oraz rozpaczliwej konieczności niedopuszczenia tych złotych mieczy do siebie i zabicie tylu ludzi, ilu się da. Obecność drzewa częściowo mi pomogła. Moje ciało zakradało się w pobliże gadzich główek, które unosiły się i wyciągały z obrzydliwą zachłannością, ilekroć się znalazłem w ich zasięgu. Żołnierze bali się ich też i to ich strach musiał mi ocalić życie z tuzin razy podczas naszej walki. Albowiem nie byłem już herosem ze starożytnej Grecji, tylko Jayem Sewardem, walczącym w upiornym, bladym świetle tych drzemiących kwiatów i modlącym się, żeby bogini patrzyła i zdołała odwlec swój czas, dopóki nie będę gotowy. Lecz nie miałem tarczy, która mogłaby mnie osłaniać, i gdy zmagaliśmy się wśród płonącego kwiecia, moja krew mieszała się z krwią strażników. Panowała cisza, wyjąwszy odgłosy ciosów i ciężkie sapanie, gdy uderzaliśmy, padaliśmy z nóg, znów uderzaliśmy - a kwiaty Apollina spijały naszą krew. Runęło ciało strażnika z odciętą głową, chlustając purpurowym strumieniem. Kwiaty chciwie wyciągały swe kielichy. Chciwie drżały płatki, gdy zaspokajały pragnienie. Krew opadała i wsiąkała między korzenie. I powoli, bardzo powoli, wężowate główki opadały też, stawały się coraz bardziej ospałe, chwiały się i obwisały w miarę wzmagania się walki wokół tych gadzich konarów. Trzy tysiące lat temu Jazon nakłonił Medeę do zaparzenia czarodziejskiego odwaru, który miał wysłać Pytona do krainy snu. Patrzyłem oczami Jazona i wiedziałem, jaki to był napój. Tym napojem była krew. Pomimo tego, właśnie tylko w Godzinie Zaćmienia mógł ktokolwiek podejść przez żarzący się ogród tak blisko drzewa. Lecz odpowiednie chwile właściwej godziny były teraz po naszej stronie i sam czas zdawał się walczyć dzisiaj dla Hekate. Pyton-Drzewo piło i piło. Z wolna zaczęło sprawiać wrażenie, że wpada w senne wampiryczne upojenie, gdy jego na wpół gadzie korzenie wessały trunek, jaki przelaliśmy z naszych żywych ciał. Patrzyłem i czekałem na swoją porę. I wreszcie, w momencie, w którym za wspólną zgodą moi przeciwnicy i ja zatrzymaliśmy się dla zaczerpnięcia tchu, odskoczyłem nagle do tyłu w kierunku drzewa, strażnicy podnieśli miecze i rzucili się naprzód - a potem raptownie przystanęli, mierząc wzrokiem ospałe węże. Ja się nie wahałem. Wiedziałem, że czasu pozostało straszliwie mało. Chwyciłem w garść najniższe gałęzie drzewa i poczułem ich korę z łuski. Uniosłem się między nimi, przełożyłem nogę przez gruby złoty konar i wspiąłem się w górę, zaciskając kurczowo dłonie na łuskowatych gałęziach, które powoli wiły się w moich rękach. Niebawem wężowe główki wywinęły się w moją stronę, ociężałe po krwawej uczcie. Gdybym miał czas na zastanowienie się, strach zmroziłby mi krew w żyłach w takim stopniu, iż nie mógłbym wykonać żadnego ruchu. Ale wzrok miałem skierowany na tę niewiarygodnie błyszczącą rzecz, połyskującą tysiącznymi światłami nawet w rozpalonym ogrodzie. Wyciągnąłem drżącą rękę. Dotknąłem Złotego Runa. Siedząc okrakiem na wijącym się drzewie zabrałem je z jego odwiecznej gałęzi. Pulsujące fale blasku płynęły przez Runo, gdy je wziąłem w dłonie: tętniące, żywe, niesamowite. Zarzuciłem je sobie na ramiona jak płaszcz. Przylgnęło tam, nie potrzebowało zapięcia. Żyło. A ja nie żyłem aż do tamtej chwili! Gdy zszedłem z drzewa, znalazłem już tylko martwych strażników. Wszyscy żywi uciekli. Centaur przyglądał mi się ostrożnie, jego oczy ukazywały białka jak u wystraszonego konia. Nawet Panir utrzymywał bezpieczną odległość. A kwiaty przy moich stopach więdły i kurczyły się do postaci gorejącego popiołu, gdy szedłem między nimi. Nigdy nie poznałem zasady działania Runa. Te pukle z delikatnego złotego drutu mogły być anteną odbierającą energię z jakiegoś nieznanego źródła, energię, która przelewała się przez moje ciało i umysł i przepełniała mnie nieziemską mocą. Hefajstos, najwspanialszy rzemieślnik nadludzko wspaniałej rasy, stworzył Runo, które będąc już urządzeniem technicznym, nie ograniczało się do prostego koloidu organicznego, który jest podstawowym układem jego struktury. Jaką formę symbiozy psychofizjologicznej umożliwiła ta operacja, nie zrozumiałem nigdy. Zadawałem sobie pytanie, czy moje ciało i umysł będą mogły znieść to przeciążenie dostatecznie długo. Albowiem niebezpiecznie było wdziać na siebie Runo, ale bardziej niebezpiecznie - nie nosić go w tym momencie. A ta wzbierająca ekstaza, w jaką popadłem dzięki noszeniu Runa, nawet niebezpieczeństwa czyniło rozkoszą. Powiedziałem do siebie, iż w ogóle nie wie, że żył ten, co nigdy nie nosił Runa! Wróciłem przez okno na korytarz świątyni. Panir zachowywał rezerwę wobec mnie; centaur przebrnął jeszcze raz przez parapet i szedł za mną w pewnej odległości niczym płochliwy koń. Prawie o nich zapomniałem. Lustrzane ściany odbijały blask Złotego Runa i nieśmiało śpiewały echem jego mocy. Wyszliśmy z korytarza i znaleźliśmy się w ogromnym holu, gdzie panował ogłuszający zgiełk bitwy. Armia centaurów zapuściła się tak daleko w swej inwazji, że hol stał się polem walki. Jednakże takim polem, które rozdzieliło się przede mną i pogrążyło w ciszy, gdy wkroczyłem na nie spowity w Złote Runo. Okrzyk trwogi przeszedł przez walczących w momencie, kiedy mnie zauważono, ale nie bardzo do mnie dotarł. Wszystko, co słyszałem, to delikatny, wysoki śpiew pukli Runa przelewających moc przez moje ciało i mózg. Szedłem za Panirem bez końca - przez wielkie sale, które były jedną wielką rzeźnią, a w których zapadała cisza, gdy przechodziliśmy. Sądzę, że wszędzie zostawialiśmy za sobą spokój, ponieważ te wojujące masy widząc Runo rozumiały, że czas na ludzki konflikt się zakończył. Odebrano im moc i teraz bogowie musieli się spotkać w ostatecznej bitwie o supremację. Przyszliśmy wreszcie na próg tej komnaty, którą widziałem oczami Hekate. Teraz była ciemna, bardzo ciemna i przepełniona gwarem oraz nieustannym, rozkołysanym ruchem modlącego się tłumu. Złote szaty kapłanów jaśniały matowo na tle czarnych ścian. Zobaczyłem maski, jakie nosili: okrągłe tarcze w kształcie słońca, całkiem płaskie, skrywające każdą twarz za enigmatycznym symbolem Apollina. A te tarcze jaśniały również, rzucając na tłum niezwykłe, przymglone światło. Na ścianie słoneczne kółko Apollina nie było już takim, jakim widziałem go w swej wizji: na wpół zaćmionym dyskiem. Teraz było migoczącym pierścieniem, podobnym do korony na ciemnym niebie ponad Heliopolis. Zaćmienie stało się faktem. - Odwróć swą twarz ciemną od nas, o Apollinie! - śpiewał nieustannie kołyszący się tłum. - Nie patrz na Heliopolis w mroku zaćmienia. Na ołtarzu poniżej korony słonecznej leżała złota tkanina, dokładnie oddająca kontury ciała, jakie okrywała. Kiane, pomyślałem, czekająca na złożenie ofiary. A pora na składanie ofiary musi być bardzo blisko - tuż, tuż. Kapłani krzątali się i schylali w gestach rytualnych. Poznałem po wzroście Frontisa, chociaż słoneczny krążek maskował mu twarz. Monotonny śpiew szedł dalej, lecz teraz podnosił się do punktu kulminacyjnego, albowiem nadciągał moment, w którym do Apołlina winna popłynąć krew. Przeszedłem przez próg. Migotliwe, krótkie błyski światła wystrzeliły z Runa i zawirowały w ciemnym powietrzu świątyni jak zmarszczki na wodzie. I w czasie jednego uderzenia serca śpiew ustał, a w sanktuarium boga-słońca zaległa śmiertelna cisza. Twarze wszystkich odwróciły się. Uniosły się nawet nie wyróżniające się niczym okrągłe maski kapłanów. W chwilę później ściszony pomruk rozszedł się wśród wiernych. Kapłani zamarli na miejscach. Wszyscy poza Frontisem. Nie trzeba było patrzeć na jego twarz pod maską. Wiedziałem, jak musiała skręcać się z wściekłości i strachu, gdy jednym, długim skokiem rzucił się do ołtarza wyciągając rękę po nóż ofiarny. Wydawało mi się, że była jeszcze niezupełnie właściwa pora na składanie ofiary, ale Frontis nie mógł czekać dłużej. Przerwałby ceremonię w razie potrzeby, lecz zrozumiał, że Kiane musi umrzeć natychmiast, zanim Hekate zdąży przyjść po swoją kapłankę. Chwycił za sztylet. Wsparł się ręką na ołtarzu, podniósł wysoko ostrze. Błysnęło przelotnie niczym jaskrawa gwiazdka wśród migoczących światełek padających ze Złotego Runa, gwiazdka, która drżała i pulsowała. W całej tej pełnej ludzi komnacie nie rozległ się najmniejszy dźwięk. Dopiero w tym momencie dowiedziałem się, jak ogromne były możliwości Runa. Mimo woli ruszyłem naprzód, wyciągając przed siebie rękę, by wstrzymać opadanie sztyletu, bezsensownie, jakby moja dłoń mogła dosięgnąć ramienia Frontisa i zatrzymać go. A przecież ramię zatrzymało się. Między moją dłonią a jego zdawała się rozpinać wiązka energii. Czułem lejącą się przeze mnie wielką, złotą moc Runa i uświadomiłem sobie, że pośród wszystkich istot ludzkich ja sam byłem teraz bogiem - z boską władzą, boską niszczycielską siłą Złotego Runa. Ja wśród bogów? No cóż, nadszedł czas, by to sprawdzić. Twarz Frontisa była zasłonięta, ale nieomal czułem pod tą maską jego porażone strachem spojrzenie, kiedy się przekonał, że nie może ruszyć uniesioną ręką. Widziałem, jak mu mięśnie drżą pod rękawem, gdy na próżno usiłował przełamać sztywny uścisk, w jakim go zamknęło Runo na rozkaz mojej w cudowny sposób wzmocnionej woli. Ostrożnie sunąłem przed siebie, nie wiedząc, jak długo będzie go trzymać czar. Tłum rozsunął się na boki, pozostawiając mi w środku szerokie przejście. Podszedłem do ołtarza. Przez chwilę Frontis i ja staliśmy twarzami do siebie, w bezruchu, po przeciwnych stronach przykrytego całunem ciała Kiane. Żałowałem, że nie mogłem zobaczyć jego twarzy. Wyciągnąłem rękę i odrzuciłem złoty całun ofiarny. Oczy Kiane były otwarte, ale zatopione w śnie narkotycznym. Sądzę, że mnie nie widziała. Złote pęta przytrzymywały ją do cokołu ołtarza za przeguby i kostki, tak samo jak wówczas, gdy pierwszy raz leżała w oczekiwaniu na nóż. Owinąłem sobie więzy wokół dłoni i przerwałem jak źdźbła trawy. Metaliczny odgłos ich pękania zagłuszyło głębokie dudnienie zbliżających się po korytarzu kopyt. Odwróciłem się, żeby spojrzeć. Nadchodziły centaury. A pierwszy w swych wyciągniętych rękach niósł Maskę Kirke. Oczy miała zamknięte i myślę, że spała. Lecz spod powiek i zamkniętych ust przeświecały zielone ogniki. Kirke czekała na swoje uwolnienie. W śmiertelnej ciszy centaury skręciły do przejścia w tłumie, które otworzyło się przed chwilą dla mnie. Ze stłumionym odgłosem ich kopyta opadały na podłogę sanktuarium Apollina. Były to straszne, zbryzgane krwią stwory, dyszące jeszcze gorączką bitwy. Kiedy powoli zbliżały się do ołtarza, by przenieść Maskę Kirke ze zmarłej kapłanki na żywą, na podłogę miękkimi plaśnięciami kapały czerwone krople. Widziałem, jak Frontisem wstrząsją konwulsyjne drgawki. Byl nadal zesztywniały mocą Runa, ze sztyletem uniesionym w powietrzu nad Kiane. Wiedziałem jednak, że patrzył poprzez miniaturkę słońca na swej twarzy, i odgadywałem uczucia, jakie musiały nim targać, kiedy widział spełnianie się wszystkich, poza ostatnią, starych przepowiedni: Złote Runo w Heliopolis, Maska Kirke tu, przy ołtarzu boga-słońca. Pozostało teraz tylko wypełnienie ostatniej przepowiedni. Centaur okrążył mnie, cały czas trzymając Maskę w wyciągniętych rękach. Kierował się do wezgłowia ołtarza, gdzie leżała Kiane. ROZDZIAŁ XIV Koniec boga Wciąż pilnowałem Frontisa. Teraz pozwoliłem opaść swojej dłoni, która unieruchomiła go z drugiego końca sanktuarium. A wraz z nią opadła jego dłoń i nóż brzęknął o podłogę, bardzo głośno w tej ciszy bez jednego oddechu. Podniósł drżącą rękę do twarzy i ściągnął słoneczną tarczę. Ponad nią jego oczy spotkały się z moimi. Ujrzałem w nich przestrach mieszający się z niedowierzaniem, czystą trwogę wstrząsającą tą mądrą twarzą. On nie podzielał zabobonów swoich pobratymców. Chłodna logika rozwiązywała jego problemy - do teraz. Zarówno logika, jak i nauka zawiodły go jednak w tym momencie i zdawało mi się, że widzę rozpadanie się całego gmachu, jaki stanowił umysł Frontisa. W tłumie podniósł się zapierający dech w piersiach krzyk. Odwróciłem się. Z ołtarza wstawała Kiane. Kiane? Patrzyło na nas nadludzkie piękno Maski Kirke w aureoli z zielonego płomienia, żywego, tajemniczego. A potem, nad nami wszystkimi, z tej korony nikłego światła nad ołtarzem, zaciemnionego symbolu Apollina, boga-słońce, trysnęła nagle nieznośna fala ciepła. A wraz z nią jakiś dźwięk, niczym odgłos śmiechu na Olimpie. Frontis zatoczył się. Zauważyłem, że trwoga na jego twarzy ustępuje miejsca objawom istnego szału z nowego strachu. - Nie! - krzyknął. - Apollinie, nie! - I nieomal machinalnie wzniósł tę samą monotonną pieśń, którą przerwałem swoim wejściem. - Me patrz na mnie, o Apollinie, w Godzinie Zaćmienia. Ludzie podjęli ją na nowo, a teraz w ich głosie uzewnętrzniała się usilna prośba. To nie był śpiew rytualny, lecz natrętny krzyk rozpaczy: - Odwróć swą twarz, Apollinie! Nie patrz na nas w tej Godzinie Ciemności! I Apollo usłyszał - i wybuchnął śmiechem! Przypomniałem sobie, co mówił Ofion o innym zaćmieniu, w czasie którego bóg spojrzał na swój lud i nikt nie przeżył, by opowiedzieć, jak wyglądała jego twarz. Ci ludzie byli skazani na poznanie o niej prawdy i na zachowanie jej dla siebie. Śmiech niósł się ze ściennego dysku, coraz głośniej i coraz bardziej przerażająco. I żar lał się z niego, czarny skwar, niczym czarna, niewidzialna ciecz zatapiająca świątynię w nieznośnej powodzi. Żar pozbawiony światła, a w nim, dziwna sprawa, rdzeń z czystego chłodu, który sięgał wyłącznie umysłu. Za mną centaury zbierały się w drogę powrotną. Słyszałem głuchy, wzmagający się tętent, gdy bestie bijąc kopytami wybiegały z sali wśród przerażonego tłumu. Pozostawiały za sobą głośne echo odbijające się od sufitu i płynące z korytarza za ścianą. Stado gnało ze skazanego na zagładę Heliopolis. Kapłani rozbiegli się. Ludzie zaczęli szamotać się ze sobą, walczyć o wydostanie się na zewnątrz. Teraz nawet Panir odwrócił się, rzucając mi na pożegnanie ostatnie, przeciągłe spojrzenie żółtych koźlich oczu. Tylko Kirke i ja pozostaliśmy - oraz Frontis, patrzący na nas z drugiej strony ołtarza. Był taki pewny siebie. Nie poniżyłby się do padnięcia na kolana przed bogiem, o którym wiedział, że bogiem nie jest. Ale nie wiedział wszystkiego. Apollo wciąż nie stał się bogiem, ale jego możliwości tak dalece przewyższały ludzkie, że Frontisowi musiał się teraz wydać rzeczywiście tym bóstwem, za jakie uznawali go ludzie. Straszny żar wciąż lał się z zaćmionego słonecznego pierścienia. A teraz zaczęły się w nim zarysowywać kontury Twarzy. Nie mogłem patrzeć. Spotykałem tę twarz w glorii jej blasku słonecznego i nawet wtedy okazywała się dla mnie zbyt straszna w swym pięknie. Ale ciemna twarz Apollina...? Nie, nawet w zbroi ze Złotego Runa nie spojrzałbym na ten widok! Podeszła do mnie Kirke, sunąc gładko, pewnie w aureoli zielonego światła. Usłyszałem jej głos, nie głos Kiane, tylko samej Czarodziejki, mówiącej tym samym głosem co trzy tysiące lat temu. - Hekate - zawołała. - Matko Hekate! I bogini usłyszała, i odpowiedziała. Albowiem u naszych stóp zaczęło pulsować jezioro zielonego światła - migotać i napełniać się. Staliśmy jakby w zbiorniku półprzeźroczystego płynu, przemoknięci i zalewani ze wszystkich stron. Jego poziom zdawał się podnosić zarówno wewnątrz nas, jak i wszędzie dookoła, zimny i orzeźwiający, topiąc w sobie spiekotę. Spojrzałem na Frontisa stojącego za ołtarzem. Patrzył Apollinowi w twarz. Sprawiał wrażenie, jakby jego ciało z odrazy cierpło do samych kości, tak jak niegdyś moje ciało. Widziałem przenikające go straszliwe dreszcze - i jak pada na kolana, korząc się w zupełnym samozaparciu przed obliczem boga, którym gardził. Cała logika i cały intelekt zostały zdarte i klęczał dygocząc przed widokiem, ku jakiemu żaden fragment ludzkiego ciała nie mógł się zwrócić i pozostać nie zmieniony. - Odwróć swą twarz ciemną do Heliopolis - usłyszałem jego szloch - starą pieśń, która nie mogła go teraz uratować. - Nie patrz na nas w Godzinie... twego Zaćmienia... - Jąkał się i głos grzązł mu w gardle; śpiewał dalej w łamanym rytmie. Za naszymi plecami ucichł łoskot centaurów. Ale rosły w crescendo krzyki całego Heliopolis, przenikając nawet do tych świętych ścian. W strasznym potoku niewidzialnego żaru Frontis zaczął usychać na klęczkach. - Nad naszą się nie pochylaj świątynią. Nie potrafił odwrócić zaślepionego wzroku od tej Twarzy, na którą nawet ja nie śmiałem spojrzeć. Płonący, czerniejący w jej blasku, rzęził swoją bezskuteczną prośbę. - Nie przychodź do nas... Apollinie... nie przychodź... nie... Głos zamilkł. Złota maska słońca na jego piersiach stopiła się, złote szaty sczerniały i rozpadły się w pył. Nie było tam już Frontisa - tylko zwęglona sylwetka przed ciemną, śmiejącą się twarzą Apollina. I dookoła nas wszędzie umierało samo Heliopolis. Apollo bowiem przelał czarną, bezświetlną gwałtowność swego słonecznego żaru w niewidzialny strumień, którego żadne ciało ani krew, żaden metal ani kamień nie były w stanie odeprzeć. A ja wiedziałem, dlaczego Hekate stała przed ołtarzem Apollina i ten strumień skupiony był na niej - na nas - wrogach słońca. Zamierzał strawić nas w tym strasznym potoku, nawet jeśli to oznaczało strawienie również całego Heliopolis. Zielony zbiornik promieniowania nadal nas nie puszczał. Potęga Apollina na próżno usiłowała dobrać się do nas z różnych stron. Czułem jednak, jak cała podłoga trzęsie się w tej ognistej kąpieli. Świątynia, miasto, nawet ziemia pod miastem, drżały w strugach energii, która na pewno była wystarczająco gwałtowna do rozbicia atomu. Potężniejący łoskot niósł się po Heliopolis: bicie kamienia o kamień, metalu o metal, kiedy miasto zaczęło się walić. Gdy umiera pojedynczy człowiek, odgłos jego agonii jest dźwiękiem, którego żaden słyszący go umysł nie potrafi zapomnieć. Słyszeliśmy takie dźwięki, gdy lud Apollina padał od gwałtowności jego potęgi. Lecz kiedy ginie miasto - żadnym ludzkim językiem nie da się opisać śmiertelnego huku jego agonii. Kamień i metal wrzeszczały w swym rozpadzie. Krzyk jednej ściany kładł się na krzyk drugiej, a dachy zapadały się z nieprawdopodobnie długim ogłuszającym rykiem na bezbronne głowy swoich własnych budowniczych. Sama ziemia trzęsła się i pękała pod mordowanym gigantycznym miastem. Heliopolis waliło się tak, jak mógłby walić się Olimp w kosmicznej katastrofie. Lecz nas nie było w Heliopolis. Nie było nas już w tym pośrednim świecie z legendy, znajdowaliśmy się natomiast w miejscu niebywale dziwnym. Wokół nas zakłębiło się zielone światło, i kiedy przerzedziło się na nowo, staliśmy w nieznanym świecie bogów! Jazon rzucił okiem na to miejsce trzy tysiące lat temu. Nie zrozumiał. I aczkolwiek ja rozumiałem trochę lepiej, czym było to, na co patrzyłem, wiedziałem, że żaden ludzki umysł nie mógłby ogarnąć sobą ogromu i boskiej skali tych włości. Dookoła mnie znajdowały się rzeczy, których moje oczy nie umiały obejrzeć dokładnie. Ogromne konstrukcje - potężne budowle, przy których karlało wszystko, cokolwiek stworzył człowiek, i które były mechanizmami. Złote giganty wznosiły się ku złotemu niebu na wysokości tylu tysięcy metrów, iż ludzkimi oczami nie było się w stanie zobaczyć ich całej wysokości. Niebotyczne wieże Troi, pomyślałem oszołomiony. To były mechanizmy, które pomimo swej prostoty były zarazem zbyt skomplikowane, by mogła je objąć ludzka myśl. Zbudowała je rasa półbogów na potrzeby własnego, niezwykłego, obcego świata. Wymarła rasa! Albowiem mechanizmy milczały. Najpotężniejsza nauka, jaka kiedykolwiek istniała, pomyślałem w duchu, odeszła w wieczną ciszę zapomnienia. Na niektórych strzelistych złotych ścianach były widoczne ślady jakiejś bitwy. Inne stały na wpół zburzone, otwierając swe tajemnicze, lśniące wnętrza przed nierozumnym wzrokiem. A pozostałe leżały w gruzach, całkowicie pozbawione śladów dawnej świetności. Zastanawiałem się, jaka to gigantyczna wojna bogów tutaj szalała i jaki był jej wynik, tysiąclecia temu. Bezgłośny wiatr niósł nas przez to fantastyczne miasto, ignorując prawo grawitacji. A w oddali, przybliżając się ku nam, poruszyło się coś błyszczącego. Usłyszałem głos Hekate. - Udajemy się na spotkanie z Apollinem - mówiła cicho w moim umyśle. - Jedno z nas, on albo ja, musi zginąć. A syn Jazona winien wiedzieć dlaczego, aby tym razem nie nabrał ochoty do zrzucenia swojej zbroi i ucieczki. Jeśli mnie teraz zawiedziesz, musisz poznać tego cenę. Wyjawię ci tajemnicę Apollina. Strumienie dwóch światów przecięły się ponad siedem tysięcy lat temu. Przez chwilę bliźniacze światy stanowiły jedność. A w tym czasie zrodziła się nasza rasa - rasa, którą rodzaj ludzki nazwał bogami. Nie byli to bogowie, lecz mutanci, wyrośli z ludzkiego pnia, z wrodzonymi niezwykłymi możliwościami, zdolni do stworzenia takiej nauki i techniki, jakiej nie mógł zrozumieć człowiek. Nie wszyscy z nas, ale wystarczająco wielu. Legendy nazwały ich Zeusem i Afrodytą, Herą, Aresem, Plutonem, Hefajstosem - i Hekate. Kiedy strumienie czasu rozłączyły się, nasza rasa przeniosła się do świata środkowego, gdzie stało Heliopolis. Rośliśmy w siłę i wiedzę. I w końcu stworzyliśmy ten dalszy świat, naszą własną siedzibę w sztucznej czasoprzestrzeni, gdzie nie jesteśmy związani prawami jakiejkolwiek planety. Tu zbudowaliśmy swój świat i tu wznieśliśmy się na szczyty potęgi, jakiej żadna rasa przed nami ani po nas nigdy nie zaznała. Byłam jedną z nich, chociaż nie największą i nie całkowicie z ich rodu. Nawet w czasach mitów bogowie Grecji nie zwracali większej uwagi na rodzaj ludzki. Nawet wówczas przenosili się do swej olimpijskiej krainy, odległej od świata Ziemi. Hekate natomiast współpracowała ściślej z dziećmi człowieka. Ciemne praktyki i sztuki magiczne były moim rzemiosłem i musiałam mieć do pomocy mężczyzn i kobiety. Tak więc, kiedy moja rasa przenosiła się dalej, ja zwlekałam. I kiedy nadszedł czas ostatecznej bitwy, nie było mnie wśród zabitych. Widzisz, Jazonie, my wiedzieliśmy, że nie byliśmy bogami. Wiedzieliśmy, że śmierć musi zawitać do nas pewnego dnia, i zapragnęliśmy stworzyć rasę, która mogłaby wspiąć się po naszych ramionach na szczyty, o wspięciu się na które my nie śmieliśmy marzyć. A więc zaczęły się eksperymenty. Wiele prób. Niektóre częściowo udane. Stworzyliśmy centaury, satyry, fauny oraz dzieci drzew i strumieni. Były to stwory nieśmiertelne, a jednak stanowiły porażki, ze względu na swą skazę zwierzęcą. Głos jej drżał, ów bezdźwięczny wiatr poniósł nas bowiem teraz w kierunku wysokiej góry, wznoszącej się niewyraźnie w złotym powietrzu, a na jej szczycie czekała świtelista łuna, która była Apollinem. Wydawało mi się, że znam tę górę. Stałem na niej uprzednio - albo stał Jazon. To był ten nagi szczyt na Ajai, gdzie zasłona między dwoma światami zwiesza się najcieniej, gdzie kiedyś Apollo i Hekate spotkali się w walce - i skąd uciekł Jazon. Uciekając słyszałem straszliwy śmiech Apollina, dzwoniący z nieba po zboczu za moim plecami. Słyszałem go znów, teraz. Spojrzałem w jądro tego złotego blasku i zobaczyłem Twarz Apollina. Była bosko piękna. Była bosko odrażająca. Ciało ponownie ścierpło mi do kości z taką samą odrazą, jaką czuje większość ludzi w nieskończenie mniejszym stopniu na widok pewnych ziemskich stworzeń - węży albo pająków - które w tajemniczy sposób gwałcą jakiś zmysł tkwiący głęboko w nas wszystkich. Apollo był takim gwałtem. Oczom ukazywał się jako boski, piękny, nadludzko chwalebny. Ale w samej duszy było w nim coś, co nas od niego odrzucało. Coś w moim mózgu wzdrygało się na jego widok, krzyczało bezgłośnie, że nie powinno go być, że nie powinien istnieć ani chodzić po tym samym świecie co ja - dzielić tego samego życia. Głos Hekate podjął na nowo swoją przemowę w moim umyśle. Ale wydawało mi się, że poznałem już tajemnicę Apollina, intuicyjnie: własnymi kośćmi i nerwami, zanim Hekate zdążyła wyjawić ją słowami w moim mózgu. - A więc próbowaliśmy dalej - powiedziała. - Przy półbogach ponieśliśmy porażkę. Odłożyliśmy zatem na bok żywe ciało i stworzyliśmy Apollina. Wiedziałem. Coś w ludzkim ciele potrafi odgadnąć, kiedy to, z czym ma do czynienia, nie powinno być istotą żywą. Jakaś ukryta próżność, być może, która podnosi larum przeciwko ożywieniu wstrętnie nieludzkiej iizczy. Apollo był zbyt piękny, by być człowiekiem. Zbyt odrażający, by nosić ludzkie, żywe ciało. Wiedziałem o tym, zanim Hekate włożyła mi tę myśl do mózgu. Apollo był maszyną. - W naszej próżności zgotowaliśmy sobie zgubę - mówił ze smutkiem w czeluściach mojego umysłu głos Hekate. - Albowiem nasz piękny Apollo nie był porażką - lecz sukcesem. Nasze pragnienia, tak jak nasza rasa, wyrastają z ludzkich korzeni. Ale istota, jaką stworzyliśmy, nie dzieli naszych pragnień. Według norm naszej i twojej rasy jego psychika jest chora. Albo może to my jesteśmy obłąkani w obliczu straszliwego umysłu tej maszyny. Stworzyliśmy go zbyt silnym. A on nas zniszczył. W odległej przeszłości odbyła się potężna bitwa, bitwa, która szalała przez tysiąclecia, ale w końcu - sam widzisz. Wszyscy z mojego rodu już nie żyją - poza Hekate. A Apollo spaceruje wśród ruin naszego świata. No cóż, on musi zginąć. Zanim zdążył zgładzić ostatniego z bogów - Hefajstosa, naszego największego rzemieślnika - zostało utkane Złote Runo dla zniszczenia Apollina. Lecz żaden bóg - nikt z mojej rasy - nie śmiał założyć Runa. Nie boję się śmierci, ale śmierć, gdy Apollo wciąż żyje - oznaczałaby ostateczną klęskę wszystkiego, o czym marzył mój lud. Nie mogę umierać, gdy nasz ostatni twór żyje nadal nie poskromiony. A więc to ty nosisz Runo, potomku Jazona. Wiesz, co masz zrobić. Tak, rzeczywiście wiedziałem. Rzuciłem okiem na Kirke - na nadludzki wdzięk jej alabastrowej twarzy o czerwonych ustach; wielkie, zielono płonące oczy spotkały się z moimi - a potem odwróciłem się od niej w stronę Apollina. ROZDZIAŁ XV Muzyka z morza Krótko, przez ułamek chwili widziałem jego Twarz ponownie: piękną, jak piękna bywa maszyna: zimna, powodowana emocjami, których nie umiałem nazwać, bo aż do tego momentu nie patrzyłem nigdy na emocje sztucznego tworu - żywej maszyny, która widzi, że zbliża się jej koniec. Zrobiłem jednak krok przed siebie - dwa kroki - i wtedy Twarz roztopiła się w oślepiającym świetle, co było niczym patrzenie w jądro słońca. Apollo ściągnął z nieba żarłoczną gwałtowność, by osłonić się w niej przeciwko mnie, i poczułem straszliwe ciepło pochłaniające mnie w kąpieli piekielnego płomienia. Roześmiałem się w duchu. Wiedziałem, że to była broń obosieczna - gdybym mógł wytrzymać owo ciepło chwilę dłużej. Albowiem wiedziałem, jak wykorzystać Złote Runo według pomysłu Hefajstosa - Apollina Maszynę w konfrontacji z nim czekała zagłada. Hefajstos musiał sięgnąć w głąb tajemnic elektronu i syntezy jądra atomowego. Apollo, jako urządzenie mechaniczne, mógł zostać zniszczony przez drugie urządzenie, a Złote Runo nie było niczym innnym. Apollo nie żył tak, jak żyje organizm - podtrzymywanie swoich procesów życiowych zawdzięczał energii słonecznej, wykorzystując samo słońce aż po najdrobniejszą porcję jego mocy, co wystarczało na trawienie jednym tchem całym miast, jeśli Apollo postanowił jej część skierować na ludzkość. Lecz on czerpał energię ze słońca nieprzerwanym ciągiem. Lało przez niego swe złote strugi bezustannie, nieszkodliwie rozpraszając nadmiar mocy w lśniącym powietrzu jego superświata. Runo mogło zamknąć całą tę moc wewnątrz Apollina, a nawet on nie był w stanie pomieścić w sobie takiego zalewu energii przez dłuższy czas. Hekate, pomyślałem, brała swą siłę z jakiegoś podobnego źródła, co tłumaczyło, dlaczego nie ośmieliła się przywdziać Runa przeciwko Apollinowi. Jedynie człowiek mógł założyć Runo i przeżyć, by móc później zrzucić je z siebie. Tak jak ja to zrobiłem. Zadygotało mi na ramionach po raz ostatni; wokół mnie zadrgały delikatnie pukle ze złotego drutu. Wówczas dotknąłem Runa ręką, a ono przywarło mi posłusznie do dłoni, tak jak chciał Hefajstos tyle pokoleń temu. Ten mechanizm okazywał posłuszeństwo, jakiego nie potrafił okazywać Apollo Maszyna, dlatego też Apollo musiał zginąć. Zdjąłem Runo z ramion - rozpostarłem je w powietrzu daleko od siebie - rzuciłem rozwinięte w oślepiającą przestrzeń, w którą nie mogłem wejrzeć bez utraty wzroku. Chociaż było rozpalonym złotem, w tym blasku Runo sprawiało wrażenie czarnego. Wiedziałem, że pozbawieni obejmującej nas mgły Hekate, musielibyśmy z Kirke zamienić się w obłok pary w owym niewiarygodnym tyglu ognia, jaki Apollo ściągnął z samego słońca w swojej obronie. Tak jak tamci nadludzie, którzy dzięki własnym wysiłkom zgotowali sobie własną zgubę, tak samo Apollo Maszyna zgotował zgubę samemu sobie, kiedy odwołał się do tego straszliwego ognia. I właśnie w ten sposób postępuje, jak sądzę, każda żywa istota, nawet jeśli żyje na łasce energii samego słońca, jak Apollo. Runo sięgnęło celu i przywarło doń. W niewyobrażalnie krótkiej chwili cała gwałtowność tej mikroskopijnej cząstki słońca, z jakiej korzystał Apollo, opadła na piękną maszynę, która była bogiem. W przeciągu owej chwili Apollo stał się naczyniem wypełnionym energią samego słońca, a w takim ogniu nic nie mogłoby przetrwać dłużej niż ułamek sekundy. Jak mam opowiedzieć, co się wtedy stało? Jak mam opisać i w jakim z ludzkich języków, śmierć Apollina? Pamiętam śliczną, bladą twarz Kirke blisko swojej przez jedno zawirowanie chwili, ciemnoczerwone usta rozychlone w okrzyku, którego nie mogłem dosłyszeć. Pamiętam, jak góra, na której staliśmy, zdawała się znikać pod stopami, a niebo nad nami obracać się w płomień. A później znalazłem się w słonej wodzie... Byłem sam, a spienione fale rzucały mnie na wszystkie strony, duszącego się, bezbronnego. Dwa razy wszedłem pod wodę, na bardzo, ale to bardzo głębokie dno. Czułem się nagi - pozbawiony mocy, którą wlewało we mnie Złote Runo, oraz słaby jak niemowlę na skutek reakcji organizmu po tym straszliwym pojedynku. Lecz w tej samej chwili, gdy pomyślałem, że już nie dam rady dłużej walczyć z falami, usłyszałem koło siebie jakiś szmer, jakieś bulgotanie nagłego przyboru i coś uniosło mnie w górę - ogromna fala lub być może jakieś nadludzkie dłonie. Znów mogłem oddychać i czułem pod sobą twardy pokład, który podnosił się i opadał zgodnie z ruchem wody. Muzyka dzwoniła mi w uszach. Słyszałem skrzypienie wioseł i pojękiwanie lin na wietrze oraz bicie fal o znajomy kadłub. Z najwyższym trudem uniosłem się na jednej ręce. Ujrzałem upiornych w szarej mgle Argonautów pochylających się nad wiosłami i usłyszałem harfę Orfeusza śpiewającego wśród oparów. Nie pamiętam już nawet, jak i kiedy opadłem z powrotem na deski. Nie pamiętam w ogóle niczego - niczego... Ognisko zgasło wiele godzin temu. Mgła słała się wśród sosen i kiedy ucichł głos Sewarda, jedynym dźwiękiem było delikatne falowanie oceanu. - I co było potem? - zapytał cicho Talbot. - Potem - leżałem na plaży, a to było w nocy - odparł Seward. - Widziałem światła w oddali. Musiałem jakoś przebyć taki kawał drogi, zanim znowu zemdlałem. Znalazłem się w małym miasteczku na wybrzeżu oregońskim. - Wzruszył ramionami. - To mogła być halucynacja. Jak się dostałem stąd do Oregonu przez jedną noc, nie mogę tego pojąć. Samolot mógłby to zrobić, ale po co, u licha... Nie, pozbyłem się już wątpliwości. Wiem, że to nie halucynacja. - No cóż - odparł Talbot - dokonaliśmy wystarczającego postępu w nauce, żeby się przekonać, jak mało wiemy. Przypuszczam, że wszystko, o czym pan mówi, jest teoretycznie możliwe - rasa nadludzi i cała reszta. Wszystko oprócz Ar go. Seward pokiwał głową. - A jednak - powiedział - to dziwne, że właśnie Ar go jest jedyną rzeczą, której jestem najzupełniej pewny. Jest dla mnie bardziej rzeczywista od Hekate albo Ajai, czy nawet - Kiane. - Kiane? - zapytał ostrożnie Talbot. Seward drgnął niecierpliwie. - To jeszcze nie koniec - odparł. - Kiane - Kirke - jedna kobieta czy dwie, sam już nie wiem. Ale na początku tego wszystkiego padła pewna obietnica i ta obietnica nie została dotrzymana. A więc nie mogę tego tak zostawić. Nie potrafię się skupić nad niczym na tym świecie. Wiem, że to jeszcze nie koniec, rozumie pan. Chyba, że zginęła również Hekate. Cóż, taka przygoda jak ta trafia się człowiekowi tylko raz w życiu. Albo - jeśli miał więcej niż jedno życie - wtedy może dwa razy. Sam już nie wiem. Moim zdaniem to nie były halucynacje. Sądzę, że nie jestem obłąkany, ponieważ pamiętam to wszystko tak wyraźnie. I wiem, że Hekate spełni któregoś dnia swoją obietnicę, któregoś dnia... - Wzruszył ramionami i wstał. - Już dość powiedziałem. Niedługo zacznie świtać. Czuję się zmęczony. Talbot długo nie mógł zasnąć; leżał i wpatrywał się w gwiazdy przebłyskujące spoza sosen, rozmyślał. Zastanawiał się nad Jazonem, nad Jayem Sewardem oraz nad pochodzeniem nazw i ludzi, Argo, prująca fale zamglonych mórz, strzegąca tamtych wód, które biją o bezimienne brzegi. Strażnik wód...* [sea (ang.) - morze; ward (ang.) - strażnik (przyp. tłum.)] Zasnął. Zbudziło go przed samym świtem nikłe echo muzyki. Panowały tutaj głębokie ciemności wśród drzew. A on był sam. Czuł ową niesamowitość mroku, kiedy unosił głowę wytężając słuch po kolejne echo odległej muzyki. Nadeszło. Talbot wstał i poszedł w kierunku rozbrzmiewającego dźwięku. Dobiegał z oceanu. Talbot zszedł powoli po skarpie obok pustego śpiwora Sewarda, nasłuchując i wypatrując w mroku śladów innej poruszającej się postaci, która także zareagowała na dźwięki odległej muzyki. Wydawało mu się, że daleko od brzegu słychać jakiś plusk nakładający się na nieustanne chlupotanie fal o brzeg. Był za daleko, żeby go rozpoznać. Puścił się biegiem, ale tym razem krzyknął: - Seward! Seward, gdzie pan jest! Odpowiedziały mu jedynie cisza i ocean. Biegł, dopóki piasek i woda nie zwolniły jego kroków, a tam, gdzie przystanął, by wpatrywać się w ciemny ocean, napływały fale. Coś się poruszyło na wodzie - niewyraźny kształt, długi i wysmukły, unoszący się na powierzchni niczym - statek? Nie dowiedział się tego nigdy. Mgła zamknęła się zbyt szybko i już tylko ocean przemawiał. Nagle razem z wiatrem powróciło ciche echo muzyki bez słów i Talbot krzyknął jeszcze raz, po raz ostatni: Jazonie! Jazonie! Nikt nie zawołał w odpowiedzi. Cień we mgle powoli odpłynął i sam stał się tylko mgłą. Talbot stał w milczeniu, wypatrując i nadsłuchując odpowiedzi, która nigdy nie nadejdzie. Szara mgła zamykała się, opar za oparem, i nie pozostało już nic prócz ciemności i spokojnego, deliktatnego odgłosu kołyszącego się oceanu.