James Cobb Morski myśliwiec Przekład ANDRZEJ LESZCZYŃSKI AMBER Wszystkim mężczyznom, a teraz także kobietom, pełniącym służbę na kanonierkach od jeziora Erie po deltę Mekongu i od Vicksburga po Archipelag Bismarcka, często zmuszonym do tego, aby dawać z siebie wszystko Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 20 kilometrów od afrykańskiego Złotego Wybrzeża 7 września 2007 roku, godzina 22.18 czasu lokalnego Dopiero po zachodzie słońca mały przeciążony klimatyzator zamonto- wany w oknie modułu mieszkalnego zaczął trochę osłabiać równikowy skwar. Mimo to Amanda Garrett w mundurze polowym sił interwencyjnych - spo- ro za dużym, choć był to najmniejszy rozmiar, jaki kwatermistrz znalazł w magazynie - czuła się jak w grubym brezentowym namiocie. Próbowała nie zwracać uwagi na lepiące się do ciała przepocone ubranie. Popatrzyła na ekran przenośnego komputera i jeszcze raz przeczytała skończony przed chwilą tekst. Najdroższy Arkady, To jeden z tych wyjątkowych listów, do których napisania my, służący w siłach zbrojnych, bywamy niekiedy zmuszeni. Jeżeli go czytasz, oznacza to, że zginęłam. Mam nadzieję, że moja śmierć przyczyniła się do pomyślnego zakończenia akcji. Wierzę również, iż nie pociągnęła za sobą śmierci nikogo innego. Dziś wieczorem, jak zwykle przed roz- poczęciem operacji, będę się modliła o to, aby jakikolwiek mój błąd czy chwila słabości nie kosztowała życia żadnego z ludzi, którzy znaleźli się pod moją komendą. Cena krwi w tej operacji i tak jest już zbyt duża. Żałuję także innych poniesionych kosztów, zwłaszcza osobistych. Chciałabym, aby nasze marzenia, jakie snuliśmy w tym krótkim okresie wspólnego życia, stały się rzeczywistością. Pragnęła- bym nacieszyć się tym szczęściem, które dzięki Tobie odnala- złam. Nie zapomnij o tym, Arkady. Dziękuję Ci z całego serca za Twoje gorące uczucie, odwagę i oparcie, jakie znajdowałam w Tobie zawsze, ilekroć go potrzebowałam. Na tę ostatnią i naj- dłuższą wyprawę zabiorę mnóstwo cudownych wspomnień. Ze swojej strony mogę tylko zapewnić, iż bardzo Cię kocham i bez- granicznie żałuję, że nasz związek nie mógł przetrwać. Żegnaj, ukochany. Życzę Ci wiele szczęścia, bo na nie zasługu- jesz. Amanda Nie pozostało już nic więcej do dodania, chociaż mogłaby jeszcze poru- szyć tyle innych spraw, gdyby tylko miała czas. Szybko zapisała plik na dysku obok dwóch innych wcześniejszych listów, do ojca i do Christine Rendino. Chris powinna je bez trudu odczytać i dostarczyć adresatom. Było to już ostatnie zadanie, które sobie wyznaczyła. Wszelkie pozosta- łe przygotowania dobiegły końca. Wszystko było gotowe. Mogła jeszcze chwilę odpocząć. Odchyliła się na oparcie krzesła i po- woli przeniosła wzrok z ekranu komputera na ciemnoszarą stalową ścianę modułu. Przebywała tu już od pięciu miesięcy, lecz nadal nie potrafiła po staremu nazywać grodzią tej ściany na okręcie, który w rzeczywistości wca- le nie był okrętem. Obok pulpitu wisiała naszykowana wcześniej uprząż typu Molle: grube szelki z kieszeniami na krótkofalówkę i flary, z kaburą na pistolet oraz za- pasowe magazynki, a także ciężka kamizelka ratunkowa i opływowy hełm w maskujących kolorach. Wzdrygnęła się, kiedy niespodziewanie tekst listu zniknął z ekranu kom- putera, ustępując miejsca standardowemu ściemniaczowi marynarki wojen- nej. W rogu pojawiło się okienko zegara, przykuwając jej uwagę. Była dwu- dziesta druga dwadzieścia jeden. Dopiero dziesiąta, pomyślała Amanda. Czy naprawdę wszystko zaczęło się zaledwie siedemnaście godzin temu? Nie upłynęła jeszcze nawet doba? Ale przecież obecna kryzysowa sytuacja była tylko ostatnim ogniwem w długim łańcuchu tragicznych wydarzeń. W gruncie rzeczy wszystko za- częło się na długo przedtem, zanim Amanda Lee Garrett, do niedawna no- sząca stopień komandora, a teraz kapitana, została przydzielona do służby w tym niezwykłym zakątku świata, nawet zanim usłyszała po raz pierwszy o Unii Zachodnioafrykańskiej. A może jeszcze zanim ta Unia w ogóle po- wstała. Zarzewie Monrowia, Liberia 14 czerwca 1994 roku, godzina 21.40 czasu lokalnego Kiedyś Liberia była najstarszym demokratycznym państwem afrykań- skim, wzorującym konstytucją i akt swobód obywatelskich na ustawodaw- stwie Stanów Zjednoczonych. Rozwijała się tak dynamicznie, że pod wzglę- dem współczynnika wzrostu gospodarczego ustępowała tylko Japonii. Słynny szpital imienia Johna Kennedy'ego został uznany za najnowocześniejszą i najlepszą placówkę medyczną w całym Trzecim Świecie. Kiedyś wszyscy mieszkańcy Liberii mieli równe prawa. Land-rover z głośnym warkotem przemierzał duszną tropikalną noc, wspinając się wyboistą brukowaną uliczką na wzgórze Mamba Point. W otaczającej go ciemności rozcinanej snopami świateł reflektorów pano- wał wzmożony ruch. Niewyraźne postaci uskakiwały z drogi, szukając schro- nienia w głębi mrocznych zaułków, niczym przerażone zwierzęta kryły się w ruderach i zrujnowanych budynkach po obu stronach zasypanej gruzami ulicy. W ciągu ostatnich lat mieszkańcy Monrowii nauczyli się już, że ludzie jeżdżący samochodami są najczęściej dobrze uzbrojeni. Co więcej, przeko- nali się, że broń jest zwykle używana do bezsensownych krwawych pora- chunków. Strach nie był jednak uczuciem zarezerwowanym dla cywilów. Nigeryj- ski żołnierz przy karabinie maszynowym typu Bren, zamontowanym na ra- mie landrovera, także był bardzo zdenerwowany. Z przejęciem wodził lufą na lewo i prawo, mierząc w kolejne mijane ruiny. Od czasu do czasu śmierć zbierała obfite żniwo w zniszczonej stolicy Liberii. Nigdy nie można było mieć pewności, kto wyłoni się niespodziewanie zza tego czy tamtego rogu. Warkot silnika przeszedł w cichy pomruk, kiedy samochód zajechał przed fronton zrujnowanej Hali Masońskiej. Kapitan Obe Belewa zeskoczył na ziemię z terenowego auta i rzucił krótki rozkaz: - Nie gaście silnika, kapralu. Wysoki oficer, ubrany w taki sam tropikalny mundur polowy jak jego podkomendni, minął podziurawiony kulami pomnik jakiegoś dawno zapo- mnianego liberyjskiego przywódcy i wbiegł po marmurowych schodach prowadzących do centralnego wejścia potężnego starego gmachu. Spękane jońskie kolumny portyku lekko połyskiwały w blasku gwiazd, upodabnia- jąc to miejsce do zabytków starożytnego Rzymu. Właśnie w tej hali mieściła się kwatera główna ECOMOG, Wojskowej Grupy Obserwacyjnej Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej. Dwaj wartownicy przy drzwiach wyprężyli się na baczność przed kapita- nem, który nawet nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć na oddane przez nich honory. Obskurny, ograbiony ze sprzętów hol oświetlała pojedyncza żarówka zasilana z generatora spalinowego. Przy szarym metalowym biurku siedział sztabowy porucznik z kompanii kwatermistrzowskiej i w mętnym blasku migoczącej lampki przeglądał angielskie czasopismo sportowe. - Muszę rozmawiać z pułkownikiem Ebą! - rzucił ostro Belewa, kiedy niczym duch wyłonił się z ciemności. - Natychmiast! Zaskoczony oficer dyżurny podskoczył na miejscu, rzucił gazetę na biur- ko i popatrzył na intruza. Wiecznie zasępiony, barczysty i muskularny kapitan Belewa nawet w wa- runkach pokojowych robił groźne wrażenie. A teraz, ze ściągniętą twarzą i płonącymi z wściekłości oczami, był po prostu przerażający. Porucznik doskonale wiedział, że automatyczny browning i ostra jak brzytwa maczeta przy jego pasie nie są tylko atrybutami piastowanego sta- nowiska. Był to zawsze gotowy do użytku oręż zaprawionego w bojach żoł- nierza. Nie mniej doświadczenia miała kompania zmechanizowanej pie- choty, którąBelewa dowodził. Powszechnie uważano ją za jednostkę elitarną, najlepszy pododdział batalionu i całej Grupy Obserwacyjnej. Niektórzy twierdzili nawet, że trudno szukać lepszej kompanii w nigeryjskiej armii. W dodatku krążyły plotki, że Belewie lepiej nie wchodzić w drogę. - Pułkownik niedawno zakończył służbę, kapitanie - wyrecytował po- rucznik. - Położył się spać i rozkazał, aby mu nie przeszkadzano, chyba że zdarzy się coś nadzwyczajnego. Belewa huknął pięścią w biurko, aż po holu przetoczyło się echo. - To proszę uznać tę sytuację za nadzwyczajną! Muszę natychmiast roz- mawiać z pułkownikiem Ebą! Oficer dyżurny szybko przywołał wartownika i kazał mu zaprowadzić Belewę prosto do kwatery Eby. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie ściągnie na siebie gniew dowódcy batalionu, musiał jednak wybrać mniej- sze zło. Kapitan poszedł za przewodnikiem szerokimi, łukowatymi schodami. Na pierwszym piętrze starej rozległej budowli skręcili w boczny, równie słabo oświetlony korytarz. Jak inne podobne gmachy Monrowii, była ma- sońska świątynia dawno temu została ograbiona ze wszystkiego, co dało się wynieść, nie wyłączając drzwi. W pustych otworach przejść porozwieszano zasłonki, zza których wydostawały się wąskie smugi światła. Dolatywała także muzyka i głośne śmiechy kobiet. W odpowiedzi na wezwanie wartownika zza zasłonki w głębi korytarza wyłonił się pułkownik Eba. Kiedy wychodził na korytarz, Belewa zerknął do wnętrza jego kwatery. Zobaczył kilku wysokich rangą oficerów batalio- nu, którzy bawili się w towarzystwie paru młodych atrakcyjnych miejsco- wych kobiet, ubranych w jaskrawe tanie sukienki i kołyszących się rytmicznie w takt modnego nigeryjskiego afro-popu, dolatującego z głośnika magne- tofonu kasetowego. Eba był niski i przysadzisty, z wielkim wydatnym brzuchem, ściśle opię- tym kurtką polowego munduru. W ręku trzymał blaszany kubek od kawy do połowy napełniony whisky. - O co chodzi, kapitanie? - warknął, krzywiąc się z niechęcią. Belewa stanął przed nim w swobodnej pozie i utkwił wzrok w ścianie ponad głową dowódcy. - Pułkowniku, moi zwiadowcy zameldowali, że wioska Simonsville, leżąca piętnaście kilometrów na północny wschód od miasta, została zaata- kowana przez nie zidentyfikowany oddział zbrojny. Przysłałem do sztabu już dwa raporty w tej sprawie. - Dziękuję, kapitanie, że z taką gorliwością zwracacie uwagę dowódz- twa na ten incydent - odparł ironicznie Eba. - Na pewno z wielkim zainte- resowaniem przeczytam rano pański raport z rekonesansu. Pułkowniku, wraz z raportami przysłałem dwa wnioski o skierowanie na miejsce zdarzenia oddziału sił interwencyjnych - ciągnął Belewa, siląc się na spokój. - Do tej pory nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. - Pewnie dlatego, że żadna odpowiedź nie była konieczna. - Eba upił nieco whisky z kubka. - Simonsville leży na trasie waszego rannego patro- lu, będziecie więc mogli sami sprawdzić wiarygodność tych plotek. Nie widzę powodu, aby wysyłać tam swoich ludzi po nocy. - To nie sąplotki, pułkowniku! Moja drużyna zwiadowcza zajęła poste- runek na szczycie pobliskiego wzgórza. Wioska została doszczętnie znisz- czona! Moi żołnierze mogą być na miejscu za dwadzieścia minut! - Nie ma takiej potrzeby, kapitanie mruknął Eba pobłażliwym tonem. Wy, młodzi gorliwcy, jesteście wszyscy tacy sami. Chwytacie za broń na pierwszy odgłos dolatujący z głębi dżungli, zapominając o taktyce. Szkoda naszych sił na angażowanie się w każdą potyczkę lokalnych ugrupowań. - Pułkownik zachichotał i znów pociągnął whisky z kubka. - Niech pan pa- mięta, Belewa, że naszym zadaniem jest utrzymywanie tu pokoju. Jak by to wyglądało, gdybyśmy bez przerwy włączali się do walk po jednej czy dru- giej stronie? - A ja sądziłem, że naszym zadaniem jest niesienie pomocy miejscowej ludności. - Belewa nawet nie próbował zamaskować ironii brzmiącej w głosie. Eba natychmiast spoważniał. - Przede wszystkim powinien pan wykonywać moje rozkazy, kapitanie. Zbadacie sytuację w Simonsville podczas rannego patrolu i ani minuty wcześniej. Zrozumiano? - Tak jest. Niebo na wschodzie ledwie się różowiło, kiedy kolumna land-roverów i wozów opancerzonych steyr 4K-7 wtoczyła się do Simonsville. Było już jednak o wiele za późno. Wioskę tworzyła garstka nędznych chat i lepianek stłoczonych przy wyboistej bitej drodze, otoczonych polami ryżowymi i kępami zarośli oca- lałymi po wyrębie i wypalaniu lasów, na którym opierało się prymitywne miejscowe rolnictwo. Teraz ze wsi pozostały tylko popioły, kilka dymią- cych jeszcze zgliszcz i parę osmalonych kikutów ścian. Znajdowali się tam również ludzie, bo napastnicy po prostu zostawili zwłoki na ziemi. Nadpalone ciała leżały w najdziwniejszych pozach, zasty- głe w ataku przedśmiertnych konwulsji. Na jedynej stojącej nadal ścianie chaty rozkrzyżowano młodą nagą dziewczynę. Sądząc po obfitości krwi, żyła jeszcze, kiedy mordercy przybijali ją gwoździami do desek. W ostat- nich chwilach życia ktoś jednak ulitował się nad nią; głowa trzymała się tylko na płacie skóry, odrąbana jednym celnym uderzeniem maczety. Niewykluczone, że oprawcy należeli do Narodowego Patriotycznego Frontu Liberyjskiego Charlesa Taylora, lecz równie dobrze mogli pocho- dzić z któregoś odłamu Zjednoczonego Ruchu Wyzwoleńczego na Rzecz Demokracji lub Niezależnego Frontu Patriotycznego „księcia" Yormiego Johnsona czy też z niedobitków rządowej armii zamordowanego prezyden- ta Samuela Doego. Wojna domowa między zwolennikami Taylora i Doego oraz upadek rządu sprawiły, że dziesiątki powstałych nagle ugrupowań rzu- ciły sięjak sępy na resztki zrujnowanego kraju. A każde z nich było jedynie bandą uzbrojonych rabusiów kryjących się pod szumną nazwą. Gdzieś z oddali doleciał krzyk dziecka, bardziej przypominający wycie przerażonego, schwytanego w sidła zwierzęcia. Możliwe, że ludzie, którzy zrównali wioskę z ziemią, mieli ważne powody. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że spalili Simonsville dla zabawy. Siedzący na przednim siedzeniu land-rovera kapitan Belewa wykrzyki- wał rozkazy do mikrofonu krótkofalówki: - Wszystkie pododdziały, przystąpić do swoich zadań! Pierwszy pluton zabezpiecza drogę dojazdową! Drugi pluton przeszukuje zgliszcza w poszu- kiwaniu ocalałych! Mechanicy ustawiają samochody w krąg i organizująpunkt sanitarny! Trzeci pluton zaczyna przeczesywanie okolicznych pól! Szukajcie rannych i poparzonych, którzy zdołali się odczołgać i ukryć w buszu! Jazda! Nigeryj scy żołnierze, uzbrojeni w jednostrzałowe karabiny typu FALN o dłu- gich lufach, pospiesznie przystąpili do wykonywania rozkazów. Kompanijny łącznościowiec, porucznik Sako Atiba, jeszcze przez kilka minut siedział w opan- cerzonym steyrze, nawiązując łączność z dowództwem ECOMOG i ustalając pasma radiowe dla poszczególnych plutonów. Uporawszy się z tymi zadania- mi, wysoki i szczupły, zwinny jak lampart oficer bez pośpiechu zszedł po dra- bince pojazdu na ziemię. Ruszył powoli wzdłuż szeregu aut, by osobiście zło- żyć meldunek swojemu dowódcy, a zarazem bliskiemu przyjacielowi. Lekka poranna bryza niosła wilgoć znad oceanu, tu jednak dominował smród spalonych ciał i domostw, odór zniszczenia i śmierci. Porucznik musiał się z nim oswoić od początku swojej służby w Liberii; żadnym spo- sobem nie można się było uwolnić od tego przerażającego, słodkawego za- pachu. Niewykluczone, że właśnie ten smród był jedną z przyczyn fali bar- barzyństwa, jaka zalała ten kraj. Z każdym oddechem człowiek przesiąkał śmiercią. Atiba, który pochodził z plemienia Housa zamieszkującego nige- ryj ski Sahel, często śnił po nocach o ożywczych, choć gorących i suchych powiewach wiatru znad Sahary. Już z pewnej odległości spostrzegł ze zdumieniem, że Belewa wciąż siedzi w samochodzie dowódcy i wodzi posępnym wzrokiem po pogorzeli- sku, które zostało z Simonsville. Barczysty kapitan nadal kurczowo ściskał w lewej dłoni krótkofalówkę, a prawą, tak silnie zaciśniętą w pięść, że po- bielały mu knykcie, rytmicznie uderzał w deskę rozdzielczą land-rovera. Jeszcze większe osłupienie Atiby wywołał widok łez powoli staczających się po policzkach Belewy. Kiedy stanął obok niego, dowódca kompanii mruknął przez zaciśnięte zęby: - Musimy to wreszcie przerwać, Sako! Trzeba z tym skończyć raz na zawsze! Monrowia, Liberia 6 czerwca 2002 roku, godzina 6.35 czasu lokalnego - Ann, słyszysz mnie? - Tak, łan. Słyszę cię dobrze. - Świetnie. Mamy dostęp do urządzeń łączności satelitarnej na dachu hotelu „Ambassador", ale tylko na fonii. Jak dotąd nie udało nam się złapać sygnału wizyjnego. Będziemy dalej próbowali, żeby przynajmniej ogólnie powiadomić świat o tych... wydarzeniach, jakie rozegrały się dziś rano w Monrowii. - A co tam się dzieje, łan? - Szczerze mówiąc, w tej chwili trudno cokolwiek zauważyć. Nasz ho- tel stoi przy plaży, niedaleko ambasady brytyjskiej. Z okna mojego pokoju jest dobry widok na północ, na całe wzgórze Mamba i hotel „Mamba Point", siedzibę tymczasowego rządu liberyjskiego. Wygląda na to, że właśnie na wzgórzu koncentrował się ogień silnego ostrzału artyleryjskiego, do jakie- go doszło dzisiaj tuż przed świtem. Teraz jednak panuje spokój... Widzę tylko pojedyncze smugi dymu unoszącego się z okolic hotelu, to wszystko. - Nic nie wskazuje na to, aby toczyły się tam jakieś walki? - Rozeszły się pogłoski o strzelaninie w bazie ECOMOG na obrzeżach miasta i w ośrodku szkoleniowym Barclaya, gdzie mieści się naczelne do- wództwo armii liberyjskiej. Nie możemy jednak sprawdzić żadnych plotek, bo wojsko otoczyło nasz hotel kordonem i zabroniło dziennikarzom wy- jeżdżać w teren. - Sądzisz, łan, że coś wam zagraża? - Nie jestem pewien. W całej Monrowii panuje ład i porządek, podob- nie jak przez kilka ostatnich miesięcy. Bardzo uprzejmy oficer z sił inter- wencyjnych ECOMOG poinformował nas dzisiaj rano, że ograniczenia swo- bód wprowadzono tylko przejściowo, a niedługo zostanie zorganizowana konferencja prasowa na temat najświeższych wydarzeń... Nawiasem mó- wiąc, ten warkot, który chyba i ty słyszysz, to odgłos nigeryjskiego helikop- tera krążącego nad miastem. Jest wyposażony w aparaturę nagłaśniającą i bez przerwy powtarza komunikat nakazujący mieszkańcom zachować spo- kój i pozostać w domach. Taki sam komunikat emituje także lokalna stacja radiowa Kiss, na zmianę z przebojami afrykańskiego popu. - Co o tym wszystkim sądzisz, łan? Jesteś naszym najlepszym specjali- stą od spraw Liberii. - Szczerze mówiąc, trudno mi cokolwiek powiedzieć, Ann. Przez kilka ostatnich miesięcy panował tu naprawdę wyjątkowy spokój. Wszystko wska- zywało na to, że krwawy liberyjski koszmar dobiegł końca. Zawieszenie broni, podpisane przez armię rządową i siły interwencyjne ECOMOG z przy- wódcami kilku największych ugrupowań rebelianckich, było powszechnie przestrzegane. Rozpoczęły się negocjacje na temat składu reprezentatyw- nych władz i uchwalenia nowej konstytucji... Brygadier Belewa, dowódca sił interwencyjnych ECOMOG, człowiek wpływowy, usilnie dążył do za- kończenia wieloletniego konfliktu. Mam nadzieję, że obecne wydarzenia nie zrujnują jego starań i wprowadzanej w życie polityki rozbrojenia. - łan, nawiązaliśmy kontakt z naszym korespondentem z Lagos. Dono- si, że wczoraj późnym wieczorem władze nigeryjskie straciły kontakt za- równo z garnizonem ECOMOG, jak i siedzibą ECO WAS w Monrowii. Nikt nie ma pojęcia, co się stało. - Mogę dodać jeszcze jedno, Ann. Od pewnego czasu widuje się na mieście patrole... chyba porządkowe. Każdy taki patrol składa się z sześciu ludzi, a raczej trzech par. O, właśnie widzę jeden na ulicy. Dwaj to bez wąt- pienia członkowie nigeryjskich sił interwencyjnych ECOMOG, dwaj na- stępni wyglądająna żołnierzy liberyjskiej armii rządowej... ale dwaj ostatni to uzbrojeni cywile... dość podejrzane typy. Trudno mi powiedzieć, z jakie- go ugrupowania. Jeden z kolegów podpowiada, że prawdopodobnie z ja- kiejś rebelianckiej frakcji działającej w głębi kraju. Nie jestem pewien, czy... — łan?... łan, słyszysz mnie? - Zaczekaj chwilę, Ann. Coś się dzieje... Aha, może to coś wyjaśni... Przed sekundą przyniesiono nam do pokoju zawiadomienie o konferencji prasowej, jaka odbędzie się dziś po południu w dowództwie ECOMOG... Jej celem jest, cytuję: „Przybliżenie opinii światowej ostatnich wydarzeń, jakie miały miejsce w Liberii"... Jasna cholera! - Co się stało, łan? - Chodzi o to zawiadomienie... Jest podpisane: „Premier Unii Liberyj- skiej, Generał Brygadier Obe Belewa". Freetown, Sierra Leone 23 października 2005 roku, godzina 5.26 czasu lokalnego Szeregowiec Jeremy Makeni ziewnął szeroko; próbował opanować na- rastającą senność. Kapral Rupert, dowodzący patrolem wartowniczym na przystani Port Master, już przed godziną zapadł w drzemkę. Wyciągnął się na pomoście, oparł głowę na zwoju lin, rozkazał obudzić się przed przyby- ciem zmiany o szóstej rano i teraz głośno chrapał. Makeni zastanawiał się, czy w ogóle zostaną zluzowani. W całym sto- łecznym garnizonie nikt za bardzo się nie przejmował godzinami zmian warty, mimo że walki znad wschodniej granicy coraz bardziej rozprzestrze- niały się w głąb kraju. Szeregowiec otrząsnął się z posępnych myśli i znów ruszył powoli tra- są, którą sam sobie wyznaczył. W końcu był żołnierzem, nawet jeśli przy- szło mu jedynie trzymać straż na tym rozchwianym, dziurawym pomoście oddalonym o wiele kilometrów od rejonu walk. Jeremy nie posiadał się z radości, kiedy odebrał powołanie do wojska. Znacznie wyżej cenił służbę od pracy w nędznej garkuchni ojca, gdzie musiał tylko szorować podłogi i zmywać garnki. Dla siedemnastolatka pojawiła się wreszcie szansa zostania prawdziwym mężczyzną. Przystanął teraz na końcu mola, popatrzył na mroczne wody Zatoki Kroo i zasłuchał się w plusk fal o drewniane bale pomostu. Ojciec nie rozumiał jego entuzjazmu, jakby nie dopuszczał do siebie myśli, że jego syn już wy- doroślał. Jeremy przyłapał go na wręczaniu urzędnikowi zbierającemu re- krutów łapówki za skreślenie jego nazwiska z listy poborowych. Wybuchła wściekła awantura. Po raz pierwszy kłócili się nie jak syn z ojcem, lecz jak dwaj dorośli mężczyźni, których urażona duma przypra- wia o wściekłość. Od tamtej pory nie zamienili ze sobą ani słowa. Jeremy i tak podejrzewał, że za jego plecami pieniądze przeszły z ręki do ręki, bo nie został oddelegowany do któregoś z wiecznie wrzących obo- zów dla uchodźców ani na linię starć z oddziałami rebeliantów. Po ukoń- czeniu miesięcznego szkolenia dostał przydział do rozleniwionego i zde- moralizowanego garnizonu we Freetown. Światła pozycyjne statku zakotwiczonego w głębi zatoki rzucały zło- tawe refleksy na mroczną, oleistą powierzchnię morza. Nie było go tam, kiedy Makeni obejmował straż na przystani. Nie zdziwił się jednak spe- cjalnie; dość często jednostki docierające do Freetown po zmroku rzucały kotwicę na redzie portu. Na pewno z samego rana do statku miał podpły- nąć pilot i pobrać stosowną opłatę powiększoną o łapówkę, po czym, tak- że za łapówkę, uzyskać w kapitanacie zgodę na doholowanie go do na- brzeża. Jeremy wrócił po wyślizganych deskach molo. Po drodze przeszedł nad wyciągniętymi nogami kaprala Ruperta. Do cholery, myślał, dlaczego oj- ciec nie mógł zostawić spraw ich własnemu biegowi? W głębi kraju toczyła się wojna, tymczasem on ugrzązł tu, w samym mieście, zaledwie kilkaset metrów od rodzinnego domu! Przystanął w pół kroku, rażony myślą, że skoro wybuchła wojna domo- wa, to może w najbliższym czasie ogarnie również stolicę. Władze trąbiły o nieustających zwycięstwach na prowincji, lecz plotki głosiły coś przeciw- nego. Podobno rebelianci zajęli główną szosę do Kenemy; od wielu dni nie napływały żadne wiarygodne informacje ze wschodniej części kraju. Zarazem przyszło mu do głowy, że chyba nie jest dobrze pozostawać we wrogich stosunkach z ojcem w tak burzliwym okresie. Ostatecznie trudno było go winić za troskę o los jedynego syna. Makeni uśmiechnął się szero- ko, wyszczerzając zęby w ciemność. Pomyślał, że z samego rana po zakoń- czeniu służby warto byłoby pójść do kawiarni ojca i zamówić ulubione śnia- danie, złożone z benchi i chleba. Skoro wcześniej pokłócili się jak dwaj mężczyźni, może teraz potrafiliby usiąść przy jednym stole, porozmawiać i pożartować również jak dorośli? Jeremy zawrócił. Nagle uśmiech zniknął z jego twarzy. Niebo na wschodzie z lekka poszarzało i na tym tle ukazał się długi szereg mrocznych cieni sunących po wodzie w stronę kapitanatu portu. Po- przez cichy chlupot fal i chrapanie kaprala Ruperta przebijał się stłumiony warkot motoru, a ze zwykłymi zapachami przybrzeżnych rozlewisk dolaty- wała ostra woń spalin silnika wysokoprężnego. Do brzegu zbliżała się jakaś barka, niewyraźnie majacząca w ciemno- ści. Ciągnęła za sobą sznur mniejszych łodzi, prawdopodobnie pontonów wyładowanych ludźmi. W pierwszym brzasku można było rozróżnić poje- dyncze odblaski światła na lufach broni. Jeremy krzyknął ostrzegawczo, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zaczął się mocować z paskiem starego, mocno wysłużonego karabinu Enfielda. Zaspany kapral Rupert poderwał się na równe nogi, zapominając sięgnąć po broń leżącą na pomoście. W tej samej chwili ponad burtą barki wykwitły dwa jęzory płomieni, powietrze rozcięły jaskrawe linie pocisków smugo- wych naprowadzających strzelca na cel i chwilę później kapral zwalił się na deski jak kłoda. Zetknąwszy się po raz pierwszy w życiu z brutalnymi realiami wojny, Jeremy Makeni zastygł bez ruchu. Najeźdźcy nie dali mu nawet paru se- kund na oprzytomnienie. Strumień pocisków ze sprzężonego karabinu ma- szynowego omiótł całą długość mola. Coś silnie uderzyło młodego żołnie- rza w pierś. Upadł obok swojego dowódcy, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na kol- bie karabinu, do ostatka kierując się odziedziczoną po przodkach dumą wojownika. Jego źrenice przestały już reagować na blask wstającego dnia, lecz do uszu dotarł dudniący męski głos. W ostatniej chwili życia Makeni pomyślał, że to znów mówi do niego ojciec. Z głośnymi bojowymi okrzykami żołnierze liberyjscy wysypywali się na molo. Przeskakiwali po dwa naraz rozciągnięte ciała zabitych wartowni- ków i wdzierali się na przystań. Wkrótce sformowali grupy szturmowe i po- gnali ulicami miasta w kierunku wyznaczonych wcześniej obiektów ataku. Podobne sceny rozgrywały się w kilkunastu innych punktach rozległego portu, idealnego przyczółku do zdobycia stolicy Sierra Leone. I wszędzie z głośników zamontowanych na pokładzie barek desantowych płynęły te same odtwarzane z taśmy dudniące słowa: MIESZKAŃCY FREETOWN! ZOSTAŃCIE W DOMACH! NIE WYCHODŹCIE NA ULICE! ZBLIŻA SIĘ CHWILA WYZWOLENIA! ŻOŁNIERZE SIERRA LEONE! ZŁÓŻCIE BROŃ! JESTEŚMY WASZYMI BRAĆMI! NIE CHCEMY WAS KRZYWDZIĆ! Waszyngton, USA 20 listopada 2005 roku, godzina 10.21 czasu lokalnego Zgasły światła pod sufitem sali odpraw Białego Domu i stopniowo roz- jaśnił się wielki, dwumetrowy płaski ekran wbudowany w boazerię z wiś- niowego drewna. Trzej mężczyźni przy stole konferencyjnym zapatrzyli się na komputerową mapę Afryki. Sekretarz stanu, Harrison Van Lynden, obrócił się wraz z krzesłem twa- rzą do mężczyzny zajmującego miejsce u szczytu stołu. - Na początek, panie prezydencie - rzekł pochodzący z Nowej Anglii szczupły, siwiejący polityk - proponuję krótki historyczny przegląd sytu- acji w strefie kryzysu, który pomoże nam zyskać perspektywę na ostatnie wydarzenia. Za pańskim pozwoleniem interesujący nas region przedstawi pan Dubois, podsekretarz do spraw afrykańskich. Benton Childress, czterdziesty czwarty prezydent Stanów Zjednoczo- nych, skinął głową. - Doskonale, Harry. Słuchamy, panie Dubois. Proszę się tylko ograni- czyć do rzeczy najważniejszych. - Dziękuję, panie prezydencie. - Wysportowany ciemnoskóry trzydzie- stoparolatek przygryzł lekko wargi, jakby chciał podkreślić, że jest wytraw- nym znawcą zagadnienia, i sięgnął do klawiatury komputera. Na ekranie ukazał się w powiększeniu lewy górny kwadrat poprzedniej mapy, obejmu- jący północno-zachodnią część kontynentu, niczym olbrzymi półwysep wybrzuszającą się w głąb Atlantyku. - Panowie, oto Afryka Zachodnia. Nazwanie tego regionu niestabilnym byłoby chyba eufemizmem. Obszar ten, obfitujący w bogactwa naturalne, zamieszkuje aż osiem z dziesięciu najbiedniejszych narodów świata. Mimo zagranicznej pomocy wartości se- tek milionów dolarów, osiem z dziesięciu leżących tu krajów ma najniższą średnią długość życia obywateli. Na niespotykaną skalę szerzy się korupcja urzędników państwowych. Normalną metodą zmiany grup rządzących są przewroty wojskowe, a w ostatnim dwudziestoleciu spotykamy się tu po- wszechnie z całkowitą anarchią. Childress w zamyśleniu pokiwał głową. - Jeśli wierzyć rodzinnej genealogii, pewna gałąź mojego rodu wywo- dzi się gdzieś stamtąd, z północnej części Mali. - Wielu naszych przodków wywodzi się z tego obszaru, panie prezy- dencie - rzekł Dubois. - Moja rodzina pochodzi ze wschodu, prawdopo- dobnie z Ghany. Cały ten region był obiektem zainteresowania handlarzy niewolników z wybrzeża atlantyckiego. Kacykowie plemion nadmorskich szybko się bogacili na jeńcach ściąganych z ziem leżących setki kilome- trów w głąb lądu. Zawsze mieli baraki pełne niewolników czekających na odbiorców z Europy. Van Lynden zachichotał ponuro. - Jeśli nie oburzy was ironia tej sytuacji, to powiem, że jeden z moich przodków także był silnie związany z tym regionem. Należał do niezbyt karnych oficerów floty holenderskiej i zyskał sławę morskiego rozbójnika. Tak więc przed paroma wiekami nasi przodkowie mogli się ze sobą ze- tknąć, tyle że w zupełnie odmiennych okolicznościach. Dubois znów sięgnął do klawiatury i na ekranie pojawiło się kolejne powiększenie, obejmujące południowo-zachodnie krańce tej części Afryki. - A oto region objęty obecnym kryzysem: dwa sąsiadujące ze sobą pań- stwa, Liberia i Sierra Leone. Dzieje tych państw są wyjątkowe. Oba zostały założone w początkach dziewiętnastego wieku przez wyzwolonych czarno- skórych niewolników z Ameryki Północnej. Sierra Leone powstało w roku tysiąc osiemset ósmym jako kolonia korony brytyjskiej, a Liberia w roku tysiąc osiemset dwudziestym drugim jako niepodległe państwo, wspierane przez ugrupowania abolicjonistów ze Stanów Zjednoczonych. W rezultacie w tych krajach językiem urzędowym jest angielski, a pod względem kultu- rowym społeczeństwa noszą wyraźny charakter anglo-amerykański. W obu krajach ustanowiono rządy wzorowane na demokracji w stylu zachodnim. Niestety, nie spisały się one zbyt dobrze. Van Lynden skrzyżował ręce na piersi i usadowił się wygodniej na cięż- kim, obitym skórą krześle. Wtrącił ze zmarszczonymi brwiami: - Jeśli dobrze pamiętam, kiedyś oba te kraje podawano za wzór rodzą- cym się w bólach demokracjom Trzeciego Świata. - Zgadza się, panie sekretarzu - odparł Dubois. - Sierra Leone uzyska- ło pełną niezawisłość w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym. Podobnie jak w Liberii, powstał tam stabilny rząd. Oba kraje odznaczały się imponującym wzrostem gospodarczym, jak na tę część świata, przestrzega- no tu nie najgorzej praw człowieka. Niestety, wydarzenia przybrały zły ob- rót. Błyskawicznie narastające łapownictwo wśród znacznej części urzęd- ników państwowych i katastrofalny wpływ ruchów socjalistycznych doprowadziły gospodarkę do ruiny. To zaś, w połączeniu z silnymi tarciami oraz separatyzmem wśród poszczególnych plemion zamieszkujących te kraje, spowodowało wkrótce olbrzymią falę społecznego niezadowolenia. Oba państwa weszły w spiralę wojskowych przewrotów i wojen domowych, a każ- dy kolejny reżim był gorszy od poprzedniego. Ostatecznie władzom Sierra Leone udało się do pewnego stopnia odtworzyć stabilność struktur państwo- wych, głównie dzięki pomocy najemników z Afryki Południowej, którzy rozbili ostatnie rebelianckie ugrupowania zbrojne. Natomiast Liberia po- grążyła się w całkowitym chaosie. - To pamiętam - wtrącił Childress. - Czy to egzekucja jednego z libe- ryjskich prezydentów, Samuela Doego, została sfilmowana na wideo i roz- powszechniona przez jego oprawców? - Tak, panie prezydencie. Wydarzyło się to we wrześniu tysiąc dzie- więćset dziewięćdziesiątego roku, kiedy władzą przejął Narodowy Front Patriotyczny Liberii kierowany przez Charlesa Taylora. Tyle że nie była to egzekucja. Prezydenta Doego zakatowano na śmierć, torturami osobiście kierował Taylor. - Na Boga, to był prawdziwy szok - mruknął-Van Lynden. - Pamiętam, że Stanom Zjednoczonym zarzucano bierność i opieszałość. Prawdę mó- wiąc, nie znaleźliśmy wówczas w tym przeklętym zakątku świata żadnego ugrupowania, które warto byłoby poprzeć w walce o władzę. Ostatecznie wysłaliśmy tylko oddział marines do osłony ewakuacji naszej ambasady oraz personelu kilku innych państw i zostawiliśmy sprawy własnemu biegowi. Dubois przytaknął ruchem głowy. - Później interwencję zorganizowała ECOWAS, Wspólnota Gospodar- cza Państw Afryki Zachodniej, powołując ECOMOG, Wojskową Grupę Ob- serwacyjną. Nadzorowała ona rozmieszczenie w Liberii sił pokojowych, zło- żonych z kontyngentów państw ECOWAS, których celem było rozdzielenie walczących stron do czasu utworzenia nowego rządu. Mimo formalnie mię- dzynarodowego charakteru siły interwencyjne składały się głównie z jedno- stek armii nigeryjskiej i, mówiąc otwarcie, okazały się całkowicie nieskutecz- ne, przynajmniej do czasu objęcia dowództwa przez pułkownika Belewę. Dubois nacisnął klawisz, przywołując kolejny obraz przygotowanej za- wczasu prezentacji. Na ekranie ukazało się zdjęcie wysokiego, potężnie zbu- dowanego Murzyna w polowym mundurze i furażerce. Sfotografowany na tle jakichś ruin, stał z dłońmi opartymi na biodrach, pogrążony w zadumie. - Generał brygadier Obe Belewa, były oficer armii nigeryjskiej - cią- gnął Dubois. - Wiek: czterdzieści dwa lata. Urodzony w Oyo, w zachodniej Nigerii, wywodzi się z plemienia Joruba. Prawdopodobnie po przodkach odziedziczył zdolności budowniczych imperium. W epoce przedkolonial- nej Jorubowie władali jednym z największych i najpotężniejszych królestw zachodniej Afryki. Kształcił się w Sandhurst oraz na uniwersytecie w Iba- danie. To naprawdę wybitna postać. W nigeryjskich kręgach wojskowych wróżono mu świetlaną przyszłość i tak też się stało, tyle że poza granicami ojczyzny. - Nadal nie rozumiem, jak mógł zdobyć najwyższą władzę w obcym kraju - odezwał się prezydent. - Sprawiło to połączenie stalowych nerwów, silnej woli i makiawelicz- nej sztuki snucia intryg politycznych - odparł Dubois. - Belewa uczęszczał do kilku szkół wojskowych w Stanach Zjednoczonych, przeszedł szkolenie dla oddziałów specjalnych w Forcie Bragg i ukończył kurs dowodzenia w Wyższej Szkole Sztabu Generalnego w Forcie Leavenworth. Instruktorzy jednogłośnie oceniali go jako błyskotliwego stratega i doskonałego taktyka. Musiał przygotowywać ten pucz przez wiele lat. Do wszystkich zmian służby w garnizonie ECOMOG w Liberii zgłaszał się na ochotnika. Prawdopodob- nie podczas każdej tury nawiązywał nowe kontakty i ustalał sposoby łącz- ności zarówno z przedstawicielami tymczasowego rządu liberyjskiego, jak i przywódcami rozmaitych ugrupowań rebelianckich działających w głębi kraju. Ciągle awansując, starannie dobierał sobie kadrę oficerską i podofi- cerską z garnizonu sił interwencyjnych. Prawdopodobnie wykorzystywał rozczarowanie żołnierzy, którzy w rezultacie bardziej byli związani z sa- mym Belewąniż z dowództwem armii nigeryjskiej. No i w końcu objął do- wództwo całego garnizonu ECOMOG. Sprytnie wykorzystując przywileje, jakie dawało mu to stanowisko, zaczął ostrożnie inicjować zmiany w Libe- rii, bezwzględnie zwalczać korupcję i akty przemocy, ściągać pomoc żyw- nościową i medyczną w najbardziej wyniszczone rejony, co w efekcie do- prowadziło do ożywienia gospodarki. Jednocześnie zyskiwał popularność wśród mieszkańców Liberii, ale skierował ich lojalność na siebie, a nie rząd tymczasowy czy nigeryjskie siły interwencyjne. Czy to, że był Nigeryjczykiem, a więc cudzoziemcem, nie przyspo- rzyło mu żadnych problemów? - zapytał Childress. - Nie, panie prezydencie - rzekł Dubois, kręcąc głową. - Belewa obró- cił to na swoją korzyść, ponieważ nie był zaangażowany w waśnie plemien- ne i nie należał do żadnej ze zwalczających się frakcji politycznych. Zdobył respekt i zaufanie głównie z powodu swojej bezgranicznej uczciwości i spra- wiedliwego traktowania wszystkich stron konfliktu. W dodatku nigdy nie składał obietnic, których nie mógłby spełnić. Kiedy przeciągały się nego- cjacje między rządem tymczasowym a przywódcami rebelii, potajemnie przystąpił do rokowań ze zniechęconymi drugoplanowymi reprezentantami obu stron. Wreszcie, dokładnie trzy lata temu, gdy wszystkie elementy ukła- danki były już na miejscach, sięgnął po władzę. Jednocześnie usunął ze sceny politycznej skorumpowanych polityków i przywódców rebelii, zysku- jąc zarazem poparcie zwaśnionych dotąd frakcji. Jego rozkazom podporząd- kował się także nigeryjski garnizon ECOMOG. W ciągu jednej nocy Bele- wa ze zwykłego oficera stał się głową niezawisłego państwa. Dubois wyłączył ścienny monitor i obrócił się twarzą do stołu konfe- rencyjnego. - Oględnie mówiąc, był to wstrząs dla całej Wspólnoty ECOWAS. Ni- geryjscy politycy przez jakiś czas potrząsali szabelkami nad głową kolejne- go przywódcy junty wojskowej w Liberii, ale nic z tego nie wynikło. Nabra- li przekonania, że gdyby zdecydowali się na zbrojną inwazję, mieliby za przeciwnika nie tylko elitarne formacje własnej armii, lecz także potężną, wrogo nastawioną partyzantkę. Przewrót Belewy został przyjęty jako fakt dokonany. - Muszę przyznać - mruknął zamyślony Van Lynden - że ten człowiek naprawdę ma stalowe nerwy. - Za wiele innych rzeczy także można go podziwiać, panie sekretarzu. Okazał się bardzo pomysłowym, mądrym i skutecznie działającym przy- wódcą. W ciągu zaledwie trzech lat przekształcił kompletnie zrujnowany kraj w stabilne, praworządne i rozwijające się państwo. Pod różnymi wzglę- dami trzeba przyznać, że właśnie takiego człowieka potrzebował ten wy- niszczony region. Belewa zdławił korupcję, zadbał o dobrobyt przeważają- cej części społeczeństwa i odbudował gospodarczą infrastrukturę Liberii. Na nasze nieszczęście zaprowadził także bezwzględną wojskową dyktatu- rę, wyraźnie ostrzącą sobie zęby na podboje terytorialne. Sięgnął do klawiatury komputera i ekran znów się rozjaśnił. Widniała na nim wielka komputerowa mapa Sierra Leone. - Na początku tego roku władze Sierra Leone zaczęły informować o nie- spodziewanym masowym napływie uchodźców z sąsiedniej Liberii. Szyb- ko przerodziło się to w prawdziwy exodus; granicę przekroczyło ponad ćwierć miliona ludzi. Rząd liberyjski oświadczył, że są to niezadowoleni mieszkańcy nowo wybudowanych osiedli z rejonów przygranicznych, ale uchodźcy twierdzili, że pędzono ich pod ostrzami bagnetów. - Skąd się tam nagle wzięło aż tylu mieszkańców, Rich? - zapytał Van Lynden marszcząc brwi. - Wygląda na to, że zwożono ich z całego obszaru Liberii. - No cóż, nie wszyscy obywatele w równym stopniu popierają władzę, niezależnie od jej charakteru, panie sekretarzu. Prezydent zaśmiał się ironicznie. - Znam to z autopsji, panie Dubois. Więc kim naprawdę byli ci nieza- dowoleni ludzie? - Podobno wywodzili się z tych liberyjskich plemion, które nie poparły wojskowego przewrotu. Kiedy zaczęli organizować ruch oporu przeciwko nowemu reżimowi, Belewa przystąpił do masowych deportacji. Childress zdjął okulary i z namysłem zaczął przecierać szkła chusteczką. - Widocznie czytał dzieła przewodniczącego Mao, według którego par- tyzanci są jak samotna ryba pływająca w oceanie wieśniaków. Dlatego po- stanowił osuszyć ocean. - Czerpał inspirację nie tylko z dzieł Mao Tse-tunga, lecz także z poli- tyki Miloszevicia. Uporał się z wewnętrznym problemem, a przy okazji wy- rzucił uchodźców do sąsiedniego kraju, zupełnie nie przygotowanego, aby się nimi zająć, przez co osłabił i tak kulejącą gospodarkę Sierra Leone. Van Lynden pokiwał głową. - Po raz kolejny obrócił niedogodność na swoją korzyść. - Na tym polega strategia Belewy - odparł Dubois. - Wskutek maso- wego napływu emigrantów sytuacja w Sierra Leone, gdzie władze nie po- trafią zapewnić dachu nad głową i wyżywienia własnym obywatelom, bar- dzo się zaostrzyła. Oczywiście Organizacja Narodów Zjednoczonych i Międzynarodowy Czerwony Krzyż natychmiast okazały pomoc w budo- wie i zaopatrzeniu obozów dla uchodźców rozmieszczonych wzdłuż grani- cy z Liberią. Ale wraz z napływem fali emigrantów gwałtownie nasiliła sią działalność ugrupowań rebelianckich w samym Sierra Leone. Doszło do serii ataków na konwoje z zaopatrzeniem, ośrodki rozdziału żywności i szlaki komunikacyjne. Partyzanci za wszelką cenę zmierzali do rozwiązania pro- blemu uchodźców, przez co kryzys zaczął się szybko pogłębiać. - Przypadkiem na korzyść znanych nam już sił politycznych - zauwa- żył ironicznie Van Lynden. - Czy te zbrojne ataki na pewno zostały zorganizowane przez frakcje opozycyjne z Sierra Leone, czy też kierowano nimi z zewnątrz? - zapytał Childress, z powrotem wkładając okulary. -Nie znaleziono żadnych dowodów ingerencji z zewnątrz, a władze libe- ryjskie stanowczo zaprzeczały, jakoby miały z tym coś wspólnego. Partyzanci w niczym jednak nie przypominali typowych bandyckich oddziałów ukrywa- jących się w dżungli. Byli świetnie wyszkoleni, dobrze wyposażeni i działali według nakreślonego z góry planu operacyjnego. Program pomocy humani- tarnej został sparaliżowany, podobnie jak wszelkie poczynania władz Sierra Leone. Zapanował głód, mnożyły się napaści na obozy uchodźców, dochodzi- ło do gwałtów. Osłabiony rząd Sierra Leone przestał panować nad sytuacją. -1 gdy przeciwnik nie mógł się już bronić, Belewa uderzył z całą siłą - wtrącił ponuro Van Lynden. — Nie inaczej. Dokładnie miesiąc temu, tłumacząc się koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom Liberii przebywającym w obozach dla uchodźców i chęcią przywrócenia ładu wobec rozszerzającej się wojny domowej w sąsiednim kraju, armia liberyjska dokonała inwazji. Siły zbroj- ne Sierra Leone nie były zdolne się jej przeciwstawić. Freetown skapitulo- wało po dwóch tygodniach oblężenia. Childress pokręcił głową. - Ten Belewa to niezły kawał łobuza. Wywołuje kryzys w sąsiednim kra- ju, żeby zyskać okazję stłumienia go na określonych przez siebie warunkach. - Znów niedogodność obrócona na własną korzyść - przyznał Dubois. - Myślę, że możemy już przejść do dzisiejszych wydarzeń. - Masz rację, Rich. - Sekretarz Stanu wyprostował się i przysunął z krze- słem do stołu. - Panie prezydencie, dziś rano ambasador Liberii złożył w mo- im departamencie oficjalną notę, stwierdzającą, że rząd liberyjski zamierza utworzyć polityczną konfederację z okupowanym dotąd Sierra Leone. Do- kładnie o siódmej rano naszego czasu przestały istnieć dwa odrębne kraje, Liberia i Sierra Leone; powstała Unia Zachodnioafrykańska ze stolicą w Mon- rowii. W tejże nocie reżim Belewy domaga się oficjalnego uznania nowo utwo- rzonego państwa oraz zamknięcia naszych placówek dyplomatycznych we Freetown. Zapewnia jednocześnie, że władze Unii Zachodnioafrykańskiej pragną zachować jak najlepsze, przyjacielskie stosunki ze Stanami Zjed- noczonymi. - Coś podobnego! Widzę, że Belewa nie marnuje czasu! - To kolejna jego zaleta, panie prezydencie - odparł Dubois. - Bez przer- wy czuwa nad organizacją i umacnianiem własnej bazy politycznej. Childress zasępił się na krótko. - Do protokołu mogę już teraz dać odpowiedź - rzekł. - Pod żadnym pozorem nie uznam formalnie zagarnięcia terytorium jakiegoś kraju na dro- dze inwazji zbrojnej. To w ogóle nie wchodzi w rachubę, bez względu na okoliczności. Możesz od razu przekazać tę decyzję ambasadorowi Liberii, Harry. Poinformuj go również, że nasza ambasada we Freetown będzie pro- wadziła normalną działalność. Van Lynden skinął głową i uśmiechnął się lekko. - Byłem przekonany, że taka zapadnie decyzja, panie prezydencie. - A więc mamy to z głowy. Czy możemy coś jeszcze zrobić w sprawie kryzysu afrykańskiego? Van Lynden i Dubois wymienili szybkie spojrzenia. - Mówiąc szczerze, niewiele, panie prezydencie - odparł sekretarz sta- nu. - Ogłosiliśmy embargo na dostawy broni i zaawansowanych technolo- gii do Liberii zaraz po przewrocie Belewy. Możemy je najwyżej poszerzyć o całkowitą blokadę finansową i gospodarczą Liberii... przepraszam, Unii Zachodnioafrykańskiej, ale na tym zwykli ludzie ucierpieliby znacznie bar- dziej niż rządząca junta. - Czy istnieje realne zagrożenie dla obywateli amerykańskich przeby- wających na terenie Unii? - Nic na to nie wskazuje, panie prezydencie - rzekł Dubois. - Belewa pilnie strzeże bezpieczeństwa obcokrajowców na swoim terytorium. Zależy mu na zagranicznych inwestycjach, tworzeniu nowych miejsc pracy i oży- wieniu wymiany towarowej. - A co z Narodami Zjednoczonymi, Harry? - Możemy wystąpić z wnioskiem o restrykcje wobec Unii Zachodnio- afrykańskiej, wątpię jednak, aby został przegłosowany - odparł Van Lynden. - Jeśli Belewa zdoła ożywić gospodarkę Sierra Leone tak, jak uczynił to w Li- berii, na handlu z Unią będzie można zarobić więcej niż przy wymianie towa- rowej z dwoma odrębnymi krajami. Ponadto nie wierzę, by społeczność mię- dzynarodowa zbytnio się przejmowała tym zakątkiem Czarnego Lądu. - Pozostaje jeszcze Afrykańska Wspólnota Gospodarcza. Nie wiecie, jak na to zareaguje? Dubois pokręcił głową. - Po niej też niewiele można oczekiwać, panie prezydencie. Ostatecz- nie to wskutek interwencji ECOWAS Belewa doszedł do władzy w Liberii. Do dziś wśród polityków dominuje silne poczucie winy. Nikt nie chce na ten temat rozmawiać, nikt nikomu nie ufa, więc praktycznie nie ma szansy, by zorganizowano jakiekolwiek skuteczne przeciwdziałania. - Wygląda więc na to, że waszym zdaniem powinniśmy się pogodzić z polityką faktów dokonanych. Van Lynden uniósł obie ręce w obronnym geście. - Niestety tak, panie prezydencie. Ze strachem myślę, że ten precedens może się stać zaczątkiem całej fali zbrojnych inwazji, lecz mimo to muszę stwierdzić, iż Stany Zjednoczone nie mają żadnej strategicznej motywacji do bezpośredniego angażowania się w konflikt. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby ONZ zadecydowało o utworzeniu międzynarodowego korpusu inter- wencyjnego, ale to nie my powinniśmy uczynić pierwszy krok w tym kierunku. Siedzący po drugiej stronie stołu podsekretarz zawahał się chwilę, od- wrócił do Childressa i powiedział: - Na pewno możemy zrobić jedną rzecz, panie prezydencie. Zachodnia Afryka znajduje się na samym końcu listy obiektów zainteresowania Krajo- wej Agencji Bezpieczeństwa. Moim zdaniem przydałoby się uzupełnić dane wywiadowcze z tego regionu, a zwłaszcza z terenu Unii Zachodnioafrykań- skiej. Powinniśmy zwrócić baczniejszą uwagę na Belewę, a także na jego potencjalną następną ofiarę. - Sądzi pan, że to nie koniec jego podbojów? - Nie wierzę w to, panie prezydencie. Mamy do czynienia z typowym twórcą imperium. Jeśli utrzyma się dotychczasowe tempo zwiększania za- kresu jego władzy, już wkrótce Belewa stanie się jednym z najważniejszych strategicznie obiektów zainteresowania Stanów Zjednoczonych. - Dubois znów sięgnął do klawiatury komputera i przywołał na ekran pierwotną mapę zachodniej Afryki. - Jak pan widzi, Sierra Leone i Liberia, które weszły w skład Unii Zachodnioafrykańskiej, są otoczone przez terytoria dwóch in- nych państw, Gwinei oraz Wybrzeża Kości Słoniowej. Moim zdaniem Be- lewa poświęci najwyżej dwa lata na ustabilizowanie sytuacji w Sierra Le- one, po czym rozpocznie działania wymierzone przeciwko jednemu z tych krajów, prawdopodobnie słabszej i mniej stabilnej Gwinei. - Chce pan powiedzieć, że jesteśmy świadkami narodzin afrykańskiego Napoleona? - Albo Hitlera, panie prezydencie. Kilimi, granica Unii Zachodnioafrykańskiej i Gwinei 29 grudnia 2006 roku, godzina 22.10 czasu lokalnego Wyboistą drogą przez dżunglę nie dało się szybciej jechać; kolumnę prezydencką dodatkowo spowolnił konwój uchodźców złożony z kilkunastu rozklekotanych i pordzewiałych ciężarówek oraz autobusów, wyładowanych do granic możliwości osowiałymi ludźmi. Było już dobrze po zmroku, gdy obie grupy.pojazdów dotarły na teren osiedla. Kilimi nazwano osiedlem na wyrost. Nie trwały tu żadne prace budow- lane, nawet się do nich nie szykowano. Podobnie jak na wielu innych „no- wych terenach osadniczych" ciągnących się wzdłuż granicy z Gwineą, były tu tysiące zagubionych i zdezorientowanych ludzi, zgromadzonych na ob- szarze patrolowanym przez zbrojne straże. Postawiono jedynie kilka prowi- zorycznych baraków i krytych słomą chat, wokół których paliły się dymiące ogniska. Stłoczeni przy nich ludzie, przebywający w głębi dżungli już od paru tygodni, spoglądali z lękiem na skręcające samochody, zastanawiając się, jakich to kłopotów przysporzą im nowo przybyli. Żołnierze natychmiast otoczyli auta, sformowali przymusowych emi- grantów w kolumny i głośnymi okrzykami zaczęli ich popędzać w głąb dżun- gli. Jeden z wartowników, zniecierpliwiony opieszałością staruszka dźwi- gającego w tłumoczku cały swój dobytek, uniósł broń w górę. Nie zdążył jednak zadać ciosu. Czyjaś potężna dłoń zacisnęła się na kolbie karabinu, a w ciemności zabrzmiał basowy, donośny głos: - Kapralu! Nie zapominaj, że do niedawna byli to nasi ludzie i któregoś dnia znów staną się pełnoprawnymi obywatelami! Żołnierz zastygł w osłupieniu. Od razu rozpoznał ten głos, znany wszyst- kim mieszkańcom Unii. - Tak jest, generale! Nie zapomnę. Proszę o wybaczenie. Obe Belewa rozluźnił uścisk dłoni. - Bardzo dobrze. Na swój sposób ci wędrowcy także są bojownikami Unii, podobnie jak ty i ja. Mają przed sobą długą, wyczerpującą drogę. Po- starajcie się, aby nie była dla nich trudniejsza niż to konieczne. Generał odwrócił się i energicznym krokiem, wzbijając kurz na polnej drodzei, ruszył przed siebie, nie zwracając uwagi na hordę doradców i ochroniarzy drepczących tuż za nim. Przy każdym ognisku zatrzymywał się na krótko i omiatał spojrzeniem twarze ludzi wyłaniające się w blasku tańczących płomieni - ludzi w różnym wieku, często schorowanych, w więk- szości zrezygnowanych lub rozwścieczonych. Zastanawiał się, ilu z nich zginie podczas tej operacji. Po kilku minutach poczuł na ramieniu dotyk czyjejś dłoni. - Obe, nie powinieneś tego robić osobiście. - Muszę, Sako - odparł, spoglądając na brygadiera Atibę, szefa Sztabu Generalnego. - Choćby tylko po to, żeby nie zapomnieć, jak bardzo się brzy- dzę takimi działaniami. - Powtarzam ci po raz setny, Obe, że nie mamy wyboru, jeśli chcemy stworzyć taką Unię, o jakiej marzymy. - Wiem, stary druhu. Sam to sobie powtarzam po raz tysięczny. - Gene- rał wyprostował się i dumnie wypiął pierś. - Tej nocy znowu rozpoczynamy naszą grę, ale tym razem sięgniemy dalej, po cenniejszą zdobycz. Na drodze przed nimi zabłysły światła latarek, z dżungli wyłoniła się kolejna grupa żołnierzy Unii. - Generale, proszę o wybaczenie, że nie powitałem pana osobiście w na- szym obozie. Powrócili właśnie moi zwiadowcy i musiałem odebrać mel- dunki. - Nigdy nie przepraszajcie za to, że wypełniacie swoje obowiązki, puł- kowniku Sinclair - odparł Belewa. - Co meldują zwiadowcy? - Mamy wolną drogę, w pobliżu nie zauważono żadnych oddziałów gwinejskiej armii ani patroli policyjnych. Wystarczy mi godzina na wyzna- czenie tras przerzutu i rozmieszczenie czujek, później będziemy mogli za- cząć ekspediować kolejne grupy deportowanych. Pierwsza fala powinna się znaleźć za granicą jeszcze przed świtem. - Macie dla nich zapasy? Przybyły już? - Zgodnie z rozkazami, generale. Każdy deportowany otrzyma koc i trzy- dniową rację mąki oraz ryżu. - A co z oddziałami specjalnymi? - Główne formacje już się przygotowują, generale. Żołnierze byliby zaszczyceni, gdyby zechciał się pan z nimi spotkać. - To ja będę zaszczycony, pułkowniku. Proszę wydać rozkazy wszyst- kim grupom przerzutowym. Rozpoczynamy operację „Potop" zgodnie z planem. Obóz sił specjalnych znajdował się kilkaset metrów dalej. Składał się zaledwie z paru chat krytych słomą i gałęziami, wokół których płonęły ogni- ska. Tu jednak panował wojskowy ład i porządek, nie wyczuwało się na- stroju przygnębienia, a raczej silną determinację. Na tle ognia widać było żwawo poruszające się sylwetki. Od któregoś ogniska doleciał głośny śmiech, widocznie żołnierze opowiadali sobie dowcipy. W ciemności padł nagle rozkaz: - Oddział, baczność! Grupki ludzi energicznie podrywały się na nogi. Gotowi do akcji, byli obładowani sprzętem polowym, ale dobrze zabezpieczone wyposażenie na- wet nie brzęknęło. - Ten oddział jako pierwszy przekroczy granicę, generale - wyjaśnił Sinclair. Belewa podszedł do wyprężonych na baczność ludzi i w mętnym bla- sku ognia zajrzał im w twarze. Tak bardzo różniły się od tych, jakie widział w obozie deportowanych. Poczuł radość, że znów, choć na krótko, może przebywać w otoczeniu swoich wiernych żołnierzy i zapomnieć o smutnych obowiązkach polityka rządzącego krajem. Zatrzymał się przed ostatnim w szeregu, dowodzącym drużyną sierżantem. Był średniego wzrostu i nadzwyczaj szczupły, ale ta chudość nie wyni- kała z niedożywienia, lecz z olbrzymiego wysiłku fizycznego w ostatnim okresie szkolenia. W jego oczach nie widać było nawet śladów zmętnienia czy przekrwienia od marihuany; młody sierżant patrzył na niego śmiało, z pewną siebie miną. Ani barwy maskujące, ani krój jego munduru nie pasowały do zadań w zachodnioafrykańskim buszu. Nie było się jednak czemu dziwić; mundu- ry pochodziły z nadwyżek magazynowych armii węgierskiej. Hełm i długi myśliwski nóż sierżanta zostały kupione na wyprzedaży kanadyjskiej sieci sklepów sportowych. Natomiast jego sandały wykonał miejscowy rzemieśl- nik ze starej opony. Sierżant trzymał na ramieniu pakistańską kopię brytyjskiego pistoletu maszynowego Sterling, a przy tandetnym tajlandzkim pasie parcianym miał umocowanych kilkanaście magazynków z pociskami kalibru dziewięć mi- limetrów i dwa różne granaty: ciężki rosyjski, typu RD, i mały, rozmiarów pięści, holenderski V40. W niewielkich plecakach żołnierze mieli racje ryżu i suszonego mięsa, a na klapach przypięte zrolowane peleryny. Na mundu- rach nie nosili żadnych odznaczeń ani insygniów, nie wolno im też było zabierać niczego, co pozwalałoby wnioskować, że pochodzą z Unii. Formacja oddziałów specjalnych stanowiła przedziwną zbieraninę awan- turników i najemników ściąganych ze światowych rynków. Można się było po nich spodziewać wszystkiego z wyjątkiem poświęcenia. Belewa doskonale wiedział, że pod względem wyposażenia i wyszkole- nia nie da się porównać jego oddziałów specjalnych z amerykańskimi Zie- lonymi Beretami czy brytyjskimi formacjami SAS. Był jednak przekonany, że ci żołnierze bez trudu uporają się z każdym przeciwnikiem, jakiego mogą napotkać na swojej drodze za granicą Gwinei. — Jakie macie zadania, sierżancie? — zapytał ostro. - Po przekroczeniu granicy wysadzimy most na głównej szosie pod Bambafouga - odparł szybko dowódca drużyny. - Drugoplanowym celem jest przecięcie linii telefonicznych w dolinie i spalenie zasiewów wokół tam- tejszych wiosek. Po zakończeniu misji wrócimy nad granicę po nowe roz- kazy. W miarę możliwości mamy unikać starć zarówno, z gwinejskimi od- działami i policją, jak i ludnością cywilną, oraz zapobiegać niepotrzebnym stratom wśród cywilów. Belewa skinął głową. - Doskonale. A w jakim celu wykonacie to zadanie, żołnierzu? - Dla Unii i lepszego jutra! - Sierżant wyprężył dumnie pierś i wciąż śmiało patrząc premierowi w oczy, dodał: - I dla pana, generale! Belewa z uśmiechem pokręcił głową. - Nieprawda, synu - mruknął, klepnąwszy sierżanta po ramieniu. - Tylko dla Unii i lepszego jutra. Ja się nie liczą. Biały Dom, Waszyngton 14 lutego 2007 roku, godzina 10.18 czasu lokalnego OD: Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych DO: Dowódcy Operacji Morskich PRZEDMIOT: Afrykański Korpus Pokojowy ONZ Przystąpić natychmiast do formowania Grupy Operacyjnej Marynarki Wojennej USA, która zostanie przerzucona do Gwi- nei i wejdzie w skład Afrykańskiego Korpusu Pokojowego, zgod- nie z rezolucją ONZ nr 26868. Grupa ma liczyć nie więcej niż 1800 żołnierzy. Ich głównym zadaniem będzie patrolowanie wybrzeża oraz działania osłonowe. Benton B. Childress Prezydent Stanów Zjednoczonych Pentagon, Waszyngton 15 lutego 2007 roku, godzina 10.27 czasu lokalnego OD: Dowódcy Operacji Morskich DO: C1NCNAVSPECFORCE PRZEDMIOT: Grupa Operacyjna Afrykańskiego Korpusu Pokojowego ONZ Eddie Mac, to robota dla NAVSPECFORCE. Ściągnij ze swo- ich formacji jednostki do działań przybrzeżnych, sformuj grupę i przygotuj ją do ekspedycji. W piątek zgromadzenie ONZ bę- dzie głosowało nad rezolucją w sprawie Gwinei i jeśli przej- dzie projekt utworzenia Korpusu Pokojowego, Stary zechce was mieć na miejscu jak najszybciej. Wstępny plan składu grupy i jej wyposażenia oraz wsparcia logistycznego przekaż mojemu szefowi sztabu, otrzymasz wszystkie niezbędne priorytety. Przy- kro mi z powodu ograniczenia liczebności, ale prezydent musi pokonać silną opozycję w Kongresie, przeciwną amerykańskie- mu zaangażowaniu w Afryce Zachodniej. Zrób, co w twojej mocy, żeby stworzyć jak najlepszą grupę operacyjną. Adm. Jason Harwell Dowódca Operacji Morskich Baza Marynarki Wojennej Pearl Harbor, Hawaje 24 lutego 2007 roku, godzina 11.05 czasu lokalnego OD: CINCNAVSPECFORCE DO: Szefa Sztabu Tymczasowej Grupy Planowania UNAFIN PRZEDMIOT: Grupa Operacyjna Afrykańskiego Korpusu Pokojowego ONZ A: Potwierdzam włączenie do Grupy Operacyjnej UNAFIN na- stępujących formacji: 1 ruchomej bazy przybrzeżnej, 1 eskadry kanonierek ze wsparciem powietrznym, 9 eskadr kutrów patro- lowych, 1 jednostki wywiadu taktycznego z siecią TACNET oraz wszystkich uzgodnionych wcześniej oddziałów wsparcia. B: Zastępuję jednostkę SEAL kompanią marines SOC w pełnym składzie. W razie przekroczenia limitu liczebności ulegnie re- dukcji personel wsparcia logistycznego. C: Wszystkie formacje mają zostać natychmiast postawione w stan gotowości w celu przerzucenia do głównej bazy UNA- FIN w Konakri. Wykonać. Wiceadmirał Elliot Maclntyre Dowódca Sił Specjalnych Marynarki Wojennej USA Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 28 kwietnia 2007 roku, godzina 14.31 czasu lokalnego Specjalny wysłannik ONZ, Vavra Bey, stanowiła żywy dowód na to, że piękność nie jest wyłącznym atrybutem młodości. Zdjęcie w dyplomie Uniwersytetu Stambulskiego przedstawiało kruczowłosą grubokościstą dziewczynę o szerokiej twarzy, ostrych rysach i posępnej minie. Jej uroda ujawniła się dopiero wraz z pierwszymi siwymi włosami, pajęczyną drob- nych zmarszczek w kącikach oczu i drugim podbródkiem; zupełnie jakby wynikła z doświadczenia i dystansu do wiełu spraw, z odwagi i pewności siebie. Razem z urodą rozwinęło się również poczucie humoru, chociaż było skutecznie maskowane przez groźny wyraz czarnych oczu. Bey przypomi- nała stereotyp nie znoszącej sprzeciwu babci, która w zależności od potrzeb z równą łatwością wzbudza strach, jak i uwielbienie. A dotyczyło to nie tyl- ko jej dzieci i wnucząt, lecz także polityków i dygnitarzy, z którymi stykała się na licznych frontach dyplomatycznych bitew. Siedząc teraz u szczytu poobijanego stołu konferencyjnego, zmarszczyła brwi. - I co pani o tym sądzi, pani wysłannik? - spytał nieodmiennie sztyw- ny, bardzo młody Norweg pełniący funkcję jej asystenta, ocierając chus- teczką pot z czoła. Klimatyzator nie wrócił jeszcze z naprawy i mimo sze- roko otwartych okien, przez które wpadała wilgotna morska bryza, w sali obrad hotelu „Mamba Point" trwał parny zaduch. - Sama nie wiem, Lars. Możemy tylko mieć nadzieję, że zdrowy rozsą- dek weźmie górę. Ale w głębi duszy Vavra Bey już wiedziała, jaką otrzymają odpowiedź. W korytarzu rozległy się głosy nadchodzących mężczyzn, dwaj uzbro- jeni wartownicy w drzwiach wyprężyli się stając na baczność. Nieliczna delegacja ONZ podniosła się z miejsc na powitanie premiera, generała Be- lewy. Nie był sam. Jako pierwszy wkroczył do sali szef sztabu, brygadier Ati- ba. Szybko usunął się z przejścia i także wyprężył obok wartownika. Za generałem wszedł jeszcze jeden mężczyzna, który trzymał się tak blisko za jego plecami, jakby był fizycznie uzależniony od wysokiego i barczystego czarnoskórego oficera. Strój i nakrycie głowy Dasheela Umamgiego, ambasadora pełnomoc- nego Algierskiej Rady Rewolucyjnej, pozwalałyby zaliczyć go do muzuł- mańskich imamów, chociaż Vavra Bey była przekonana, że nie ma on żad- nego prawa do tego tytułu, ani ze względu na wykształcenie, ani miejsce w hierarchii kościelnej. Chodziło więc zapewne o manifestację religijnego fanatyzmu, najlepszy sposób zademonstrowania swojego statusu społecz- nego w całkowitym chaosie, jaki zapanował w Algierii w pierwszych latach nowego wieku. Ten ogarnięty rewolucją kraj zajął miejsce Libii wśród naj- bardziej kłopotliwych rejonów Afryki Północnej, nikogo więc nie dziwiła obecność Algierczyka w Unii. Siwobrody i ciemnooki, świętoszkowaty mężczyzna obrzucił Vavrę prze- ciągłym lodowatym spojrzeniem. Głęboko jej nienawidził, ponieważ jak on była muzułmanką, lecz z jego punktu widzenia nie należała do prawdzi- wych wyznawców Allaha. A Bey miała radosną świadomość, że Umamgi ma również inne powody do nienawiści. Generał Belewa sztywno skinął głową emisariuszom ONZ i zajął swoje miejsce u szczytu stołu. Vavra także usiadła w milczeniu, oczekując na od- powiedź prezydenta Unii. - Pani wysłannik - zaczął Belewa z namysłem. - Przeprowadziłem kon- sultacje z moimi współpracownikami i doradcami, nadal jednak nie wiem, co mógłbym jeszcze dodać w tej sprawie. Stanowczo zaprzeczamy wszel- kim oskarżeniom kierowanym pod naszym adresem przez rząd Gwinei. Oprócz chęci utrzymania przyjaznych stosunków ze wszystkimi państwa- mi, która leży u podstaw naszej polityki zagranicznej, Unia Zachodnioafry- kańska jest zbyt zajęta własnymi problemami wewnętrznymi, aby podejmo- wać tego typu... awanturnicze działania wobec sąsiednich krajów. Jeśli w Gwinei doszło do zbrojnej rebelii, a naszym zdaniem taki właśnie cha- rakter mają ostatnie wydarzenia, władze powinny się raczej zainteresować losem niezadowolonych obywateli, bo tu leży klucz do rozwiązania proble- mu, a nie oskarżać nas o akty agresji. - Musi pan jednak sam przyznać, generale - odparła Bey - że jedną z głównych przyczyn społecznych niepokojów w Gwinei jest masowy na- pływ emigrantów z obszaru Unii. Tylko w zorganizowanych przez ONZ obozach dla uchodźców przebywa obecnie ponad osiemdziesiąt tysięcy osób, a trudno powiedzieć, ile jeszcze błąka się po dżungli i przymiera głodem. Belewa lekceważąco wzruszył ramionami i odchylił się na oparcie krzesła. , - My tego również nie wiemy, pani wysłannik. Nie mamy żadnej kon- troli nad tym procederem. Mówimy o ludziach, którzy opuścili terytorium Unii nielegalnie, bez odpowiednich dokumentów, i tak samo nielegalnie przedostali się na terytorium Gwinei. Popełnili zatem przestępstwo i po- winni zostać ukarani. Nie odpowiadamy za ich czyny. W tej sprawie nic nie możemy zrobić. - Nieprawda, generale. Może pan otworzyć granice i pozwolić uchodź- com na powrót do swoich domów na terenie Unii, a tym samym załagodzić napięte stosunki między obydwoma waszymi krajami. Belewa energicznie pokręcił głową. - To niemożliwe. Jak już powiedziałem, ci ludzie nie mają żadnych dokumentów, skąd więc mielibyśmy wiedzieć, kto naprawdę jest obywate- lem Unii, a kto nie? Podejrzewamy, że wśród tak zwanych uchodźców licz- ny odsetek stanowią przestępcy, terroryści i wichrzyciele. Poza tym nasz kraj wcale nie jest lepiej przygotowany na ich przyjęcie od Gwinei. - Generale Belewa - zaczęła Vavra o ton niższym głosem. - Przecież to są obywatele Unii. W wywiadach, jakie przeprowadzano w obozach dla uchodźców, wszyscy powtarzali, że do granicy odstawiono ich pod eskortą wojska, a więc zapewne na pański rozkaz. - Kategorycznie sprzeciwiam się podobnym oskarżeniom - odparł spo- kojnie Belewa. - Jak już powiedziałem, są wśród tych ludzi elementy wy- wrotowe, rewolucjoniści, przestępcy i członkowie starego reżimu uciekają- cy przed sprawiedliwością. Ci ludzie mają wszelkie powody, aby kłamać na temat prawdziwego stanu rzeczy w Unii Zachodnioafrykańskiej. Nasze gra- nice pozostaną zamknięte dla tych wichrzycielskich elementów i każda próba ich powrotu na terytorium Unii spotka się z ostrą reakcją sił zbrojnych. - Rozumiem. - Na kilka sekund to jedno słowo jak gdyby zawisło w po- wietrzu. -1 nadal pan zaprzecza, jakoby zbrojne oddziały Unii Zachodnio- afrykańskiej dopuszczały się aktów agresji wobec mieszkańców Gwinei, a pańska armia przygotowywała się do inwazji na sąsiedni kraj? - Oczywiście. Rząd Gwinei za swoje niepowodzenia usiłuje obarczyć winą władze Unii Zachodnioafrykańskiej. - Jednak raporty wywiadowcze, przedstawione na forum Narodów Zjed- noczonych przez reprezentantów światowych mocarstw, wskazują na coś zupełnie innego, generale. - W takim razie Organizacja Narodów Zjednoczonych powinna się za- interesować przyczynami, dla których światowe mocarstwa pragną okryć hańbą nasz kraj! Vavra Bey z kamienną twarzą opuściła wzrok na ekran swojego lapto- pa, gorączkowo szukając w myślach jakiegoś dyplomatycznego wyjścia z tej sytuacji. Instynkt, wyćwiczony w czasie wielu lat działalności na arenie po- lityki międzynarodowej, podpowiadał jej, że nadeszła decydująca chwila. I kiedy podniosła głowę, zdała sobie nagle sprawę, że to, co musi powie- dzieć, otworzy drogę dla niebezpiecznej, a może nawet krwawej rozgrywki. Popatrzyła przeciwnikowi w oczy. - Generale Belewa, musi pan być w pełni świadomy, że celem tej komisji było podjęcie ostatnich wysiłków w celu dyplomatycznego rozwiązania pro- blemu, który zagraża całej Afryce Zachodniej. Nie znaleźliśmy takiego roz- wiązania. Na Unii Zachodnioafrykańskiej ciążą oskarżenia o organizację agre- sywnej kampanii zmierzającej do podboju ościennych krajów. Ta agresja w polityce zagranicznej jest powszechnie dostrzegana. Równie oczywiste jest to, że władze Unii traktują swoich obywateli wbrew wszelkim przyjętym stan- dardom praw człowieka i sprawiedliwości społecznej. Tego rodzaju działania nie będą dłużej tolerowane przez społeczność międzynarodową. Szybko podniosła się z krzesła. Może przez gwałtowność tego ruchu zdawała się wyższa niż w rzeczywistości. - Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych przegłoso- wała rezolucję numer dwadzieścia sześć tysięcy osiemset sześćdziesiąt sie- dem, nakazującą swoim członkom zerwanie wszelkich oficjalnych stosunków z Unią Zachodnioafrykańską. Głosowanie nad drugą rezolucją, oznaczoną numerem dwadzieścia sześć tysięcy osiemset sześćdziesiąt osiem, nakładają- cą embargo na dostawy sprzętu zbrojeniowego, paliw płynnych i surowców strategicznych, zostało wstrzymane do czasu zakończenia naszych rozmów. Tymczasem utworzono Korpus Sił Pokojowych ONZ, którego zadaniem bę- dzie nadzór nad realizacją tych zaleceń, a w razie konieczności także czynna pomoc dla rządu Gwinei w obronie granic państwowych. Podkreślam z całą mocą, generale Belewa, że nasze rozmowy nie przyniosły żadnych rezulta- tów. Jeżeli do jutra do północy nie nadejdzie wiadomość, że wydał pan rozkaz powrotu sił zbrojnych do koszar i zaniechał swoich planów agresji wobec Gwinei, embargo wejdzie w życie. Na twarzy Belewy nie drgnął ani jeden mięsień. - Jak już powiedziałem, pani wysłannik - odpowiedział spokojnym to- nem - nie sądzę, żeby można było jeszcze coś dodać w tej sprawie. - Zgańza. się, nie ma nic do dodania, generale. Belewa poderwał się z miejsca, odwrócił i bez słowa wyszedł z sali. Szef sztabu i ambasador Algierii ruszyli za nim. Mahometanin był chyba jedy- nym człowiekiem, który z radością przyjmował taki wynik negocjacji. - To koniec - jęknął asystent Bey. - Mój Boże, czy on naprawdę nie rozumie, że będzie miał przeciwko sobie cały świat? - Doskonale to rozumie, Lars - odparła cicho Vavra. - Chyba w każdym pokoleniu musi się trafić paru takich jak on, zawsze gotowych podjąć niezwy- kłe wyzwanie. A najbardziej przeraża to, że niekiedy udaje im się wygrać. Generał Belewa stał na niewielkim balkonie swojej prywatnej kwatery i wciągał głęboko w płuca wilgotne oceaniczne powietrze. Cieszył się, że na siedzibę rządu wybrał ten gmach, w którym niegdyś mieścił się hotel „Mamba Point". Uwielbiał roztaczający się stąd widok, przypominający mu stale, o co toczy się ta walka. U jego stóp, od szczytu wzgórza aż po rzekę Mesurado, intensywny mrok tropików rozjaśniały światła stolicy Unii. Nie było ich jeszcze tak dużo jak powinno, ale z każdą nocą zapalało się kilka następnych w ciągle remontowanych lub wznoszonych od podstaw budynkach. Po ulicach jeździły samochody. Ich również nie było jeszcze zbyt wiele, stanowiły jednak oznakę budzącej się do życia gospodarki. Mostem, jak na ironię noszącym nazwę Narodów Zjednoczonych, przejechała ciężarówka i skręciła na północ. Mogła zdążać w kierunku dawnych prowincji Sierra Leone, lecz prawdopodobnie kierowała się tylko do portu. Tego wieczoru trwał bowiem rozładunek statku. Wychodzące daleko w morze betonowe łamacze fal portu w Monrowii omywał złotawy blask lamp nabrzeża prze- ładunkowego. Oczyma wyobraźni Belewa ujrzał składowane na brzegu maszyny i skrzynie z uzbrojeniem. Takich towarów Unia potrzebowała te- raz najbardziej. A w obecnej sytuacji dostawa zdawała się tym cenniejsza, że mogła już być ostatnia przed wprowadzeniem embarga. Generał jeszcze raz zaczerpnął głęboko powietrza, jakby noc miała mu dopomóc w odzyskaniu sił, po czym wrócił do swoich obowiązków. Sako Atiba i ambasador Umamgi czekali na niego w pokoju. Belewa wymamrotał: salaam i skłonił się lekko Algierczykowi. - Pańska postawa wobec ludzi z Zachodu była godna najwyższego uzna- nia, generale - rzekł szybko Umamgi. - Rada Rewolucyjna wyraża uznanie dla pańskiej odwagi. - Wcześniej czy później musiało do tego dojść, ambasadorze - odparł Belewa, siadając przy swoim biurku. - Mówiąc szczerze, wolałbym, aby stało się to dopiero za jakiś czas. - Chciałbym pana zapewnić, generale, że Rada pozostanie u pańskiego boku w czasie nadchodzącej walki z kolonistami. Będziemy się modlić za pańskie zwycięstwo. - Szkoda, że tym modlitwom nie będzie towarzyszył batalion czołgów albo transport pocisków rakietowych typu ziemia-powietrze - wtrącił po- sępnym tonem Atiba. Umamgi uśmiechnął się krzywo. - Doskonale pan wie, brygadierze, że mój kraj jest równie biedny jak wasz, wyniszczony długotrwałą walką z bezbożnymi siłami Zachodu. Jed- nak już teraz mogę wam obiecać samolot transportowy dalekiego zasięgu, dzięki któremu zdołacie utrzymać łączność z moim krajem i resztą świata. Atiba zmarszczył brwi i popatrzył na niego z ukosa. - Oczywiście za odpowiednią cenę? - Daj spokój, Sako - powiedział Belewa. - Ambasadorze Umamgi, pro- szę przyjąć zapewnienie, że przychylność pańskiego kraju jest w Unii bar- dzo wysoko ceniona. Wasza pomoc w tym burzliwym okresie na długo po- zostanie nam w pamięci. Będziemy bezgranicznie wdzięczni za każde wsparcie, jakie uzyskamy od pańskiego hojnego narodu. Umamgi dumnie zadarł głowę i uśmiechnął się przebiegle. - Ale - dodał Belewa tym samym spokojnym tonem - o pewnych aspek- tach waszej pomocy będziemy musieli porozmawiać, ambasadorze. - O co chodzi, generale? - Jesteśmy szczególnie wdzięczni za kadrę wojskowych doradców oraz instruktorów przybyłych z Algierii, ambasadorze. Wyniknął jednak pewien drobny problem związany z metodami ich postępowania. - Problem? - W rzeczy samej. - Belewa pokiwał głową. - Moi doradcy utrzymują, że w waszych programach szkoleniowych znalazła się spora dawka... in- doktrynacji religijnej. Umamgi po raz kolejny uśmiechnął się kwaśno. - Nasi żołnierze są wojownikami islamu. Pragną jedynie podzielić się swoją wiarą z nowymi towarzyszami broni. Generał odpowiedział mu równie ironicznym uśmieszkiem. - Mają do tego pełne prawo. Każdy obywatel Unii może wybrać taką wiarę, jaka mu odpowiada, czy to chrześcijańską, muzułmańską, czy też dawną wiarę swoich afrykańskich przodków. Tak więc pańscy wojownicy mogą do woli głosić swoją religię w meczetach czy na ulicach, prawie wszę- dzie... Tylko nie wtedy, kiedy wykonują obowiązki służbowe w naszych obozach szkoleniowych. Uśmiech błyskawicznie ulotnił się z warg Umamgiego. - Będzie pan musiał to skorygować, ambasadorze - dodał Belewa to- nem nie znoszącym sprzeciwu. Wynik tej konfrontacji był łatwy do przewidzenia. Po chwili Umamgi lekko skłonił głowę. - Jak pan sobie życzy, generale. W końcu jesteśmy tylko gośćmi w pań- skim kraju. / - Dziękuję, ambasadorze. Jeśli pan pozwoli, chciałbym teraz pożegnać pana do jutrzejszego wieczoru. - Oczywiście, generale. Niech pokój będzie z wami. Algierczyk odwrócił się do wyjścia, ale nie zrobił tego na tyle szybko, by ukryć grymas głębokiej niechęci, który pojawił się na jego twarzy o sę- pich rysach. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Atiba także się skrzywił z niechęcią. - Niech to diabli... Czy nie dość mamy kłopotów z naszymi wrogami, aby jeszcze brać na siebie ciężar takich przyjaciół? Belewa zaśmiał się krótko. - Nie przyjaciół, Sako, lecz sprzymierzeńców. A sprzymierzeńcy są jak krewni, których się nie wybiera i których trzeba zaakceptować takimi, jacy są. - Spoważniał nagle. - Algierczycy będą chcieli nas wykorzystać do swo- ich własnych celów, podobnie jak my wykorzystujemy teraz ich. Z tym tak- że trzeba się pogodzić, przyjacielu. Potrzebna nam każda pomoc, jaką zdo- łamy uzyskać w ciągu najbliższych paru miesięcy, niezależnie od jej pochodzenia. Atiba pokręcił głową. - Jeszcze to embargo... Będą próbowali wyssać z nas krew do ostatniej kropli, Obe. Sądzisz, że im się to uda? Belewa w zamyśleniu pokręcił głową. - Nie wiem, przyjacielu. Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Świat zachodni w ten sposób reaguje na naszą terytorialną ekspansję. Ża- den z ich polityków jeszcze nie rozumie, co chcemy osiągnąć dla dobra ca- łej Afryki. Oni dostrzegają jedynie wojskową okupację i zmianę status quo danego państwa. - Generał wstał zza biurka i przeszedł w drugi koniec po- koju, gdzie na ścianie wisiała wielka mapa całego regionu. - Nie, Sako. To nieunikniona konfrontacja. Byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy wcześniej zdą- żyli opanować Gwineą. Szkoda jednak zaprzepaścić przygotowania, skoro jesteśmy teraz gotowi, aby uderzyć. Szef sztabu również się podniósł i stanął obok zwierzchnika. - Gdzie zamierzasz wykonać pierwsze posunięcie, Obe? - Zaatakujemy... - Belewa na chwilę zastygł z uniesioną dłonią, po czym dźgnął palcem mapę. - Tutaj. Atiba spojrzał na niego zdumiony. - W Konakri? W główną bazę Korpusu Sił Pokojowych ONZ? - Jeśli chcesz zabić wroga, to czy jest lepsza metoda niż zadać mu cios prosto w serce? Przez długi czas, Sako, pozostawiano nas w spokoju, wy- chodząc z założenia, że nie jesteśmy warci najmniejszego trudu. Teraz zaś musimy sprawić, aby znów zostawiono nas w spokoju z powodu zbyt wyso- kiej ceny krwi za próbę ingerencji. Konflikt Konakri, Gwinea 3 maja 2007 roku, godzina 18.31 czasu lokalnego Dwie jednostki równocześnie zbliżały się do Konakri. Pierwszą z nich był samolot mknący wysoko nad ciemnym lazurem Atlantyku. Turbośmigłowy Orion P3C, używany w latach osiemdziesiątych przez Marynarkę Wojenną USA, a wykorzystywany głównie jako maszyna rozpoznawcza dalekiego zasięgu do zwalczania łodzi podwodnych, rJb licz- nych modyfikacjach nabrał całkiem odmiennego charakteru. Ze smukłym kadłubem usianym rozmaitymi antenami i znacznie rozbudowanym prze- działem łączności pełnił teraz funkcję ruchomego centrum dowodzenia. Został oddany do wyłącznej dyspozycji Naczelnego Dowódcy CINCNAV- SPECFORCE, czyli Sił Specjalnych Marynarki Wojennej. Drugą był mały stateczek klasy pinasa, a więc większej z dwóch naj- częściej spotykanych w tym rejonie, który ciągnął powoli na zachód wzdłuż zielonej linii afrykańskiego Złotego Wybrzeża. Miał piętnaście metrów dłu- gości i chociaż spiczasty dziób silnie kontrastował z wysoko spiętrzoną czę- ścią rufową, odznaczał się smukłą, zgrabną sylwetką odziedziczoną po okrę- tach wojennych. Jego stan wskazywał, że statek wiele już przeszedł. Na śródokręciu i pokładzie rufowym piętrzyły się okryte brezentem sterty wor- ków z ryżem. Głęboko zanurzony, w rytm dudnienia dwucylindrowego sil- nika wysokoprężnego, rozcinał dziobem niewysokie przeciwne fale. Obie jednostki pochodziły z dwóch biegunów techniki komunikacyjnej i należały do przeciwnych stron w zbliżającym się konflikcie. Łączyło je tylko jedno: obie brały udział w operacjach o charakterze militarnym. Strugi deszczu siekły wąskie okno prowizorycznej kwatery, a bębnienie kropel o szybę mieszało się z jednostajnym pomrukiem przeciążonego klimatyzatora. Christine Rendino siedziała przy polowym biurku i przebiegała wzrokiem linijki tekstu przesuwającego się na ekranie przenośnego komputera. Ostatecznie, Chris, właściwe czynniki zadecydowały o znacz- nym poszerzeniu skali prac remontowych na „Duke 'u " wobec uszkodzeń, jakie powstały podczas walk w delcie Jangcy. Po szczegółowej inspekcji bloku drugiego postanowiono całkowi- cie przebudować część dziobową. Kiedy remont się zakończy, będziemy miały taki sam komplet wyposażenia, jaki montuje się teraz na najnowszych okrętach klasy SC-21. Ma to swoje złe strony, bo „Duke" spędzi jeszcze cały rok w stoczni. O wyjściu w morze będzie można myśleć nie wcześ- niej niż w październiku przyszłego roku. Liczyłam, że zanim otrzymam nowy przydział, będę mogła nim pokierować jeszcze przynajmniej w jednej akcji, teraz jednak szansę na to są zniko- me. Może uda mi się chociaż wypłynąć w rejs kontrolny, zanim przekażę dowodzenie innemu kapitanowi. W każdym razie będę miała mnóstwo czasu na skompletowanie nowej załogi. Twoje przeniesienie zapoczątkowało wielką falę; wykruszyła się prawie cała stara paczka. Potraktowano nas jak bezcenne perły i poprzydzielano na jednostki z mniej doświad- czoną załogą albo do ośrodków szkoleniowych. Twój ulubiony partner sparingowy, Frank McKelsie, awanso- wał na komandora porucznika i jest teraz w drodze do San Die- go, gdzie ma zostać pierwszym oficerem na „Boyingtonie ". Dix Beltrain stacjonuje po sąsiedzku na „ Connerze " i pomaga szy- kować go do wyjścia w morze, a Doc Golden przeniósł się do Bethesdy. Szef Thomson zakończył służbę w marynarce, uzyskał wcześniejszą emeryturę i od razu dostał posadę konsultanta w dziale „Morskich Cieni" Lockheada w pobliskim Norfolk, do tego z całkiem przyzwoitą pensją. Czuję się teraz trochę jak uczeń w nowej szkole. Kiedy rozglą- dam się po pokładach „Duke'a ", widzę prawie same nieznajo- me twarze. Na szczęście ze starej gwardii pozostał jeszcze Ken Hiro. Cieszy się jak niemowlę, uważnie śledząc rozbudowę okrę- tu. Szczerze mówiąc, odwala za mnie całą brudną robotę, aż czuję się trochę niepotrzebna u jego boku. Co do Arkady'ego — bo na pewno z niecierpliwością wypa- trujesz najświeższych wieści - niewiele mogę napisać. Oboje bardzo się staramy, aby nasz związek przetrwał, coraz częściej jednak odnoszę wrażenie, iż żadne z nas nie jest w pełni usatysfakcjonowane. Na szczęście oboje dostaliśmy zgodę na wykorzystanie zaległych urlopów i Arkady już jutro wylatuje do San Diego. Zamierzamy wybrać się na dłuższy rejs „ Seeadlerem ", będziemy więc mieli sporo czasu tylko dla siebie. Może uda nam się wyjaśnić otwarcie, czego nawzajem od siebie oczekujemy. Pod pewnym względem sytuacja jest groteskowa. Kiedy Arkady dostał przydział na „ Duke 'a" i nawiązaliśmy romans, ukrywa- liśmy to przed całym światem, ponieważ on był moim podwład- nym. Gdy jednak przestaliśmy być uzależnieni służbowo i nasz związek stał się całkiem legalny, nadal nie potrafiliśmy przed nikim się do niego przyznać. No, dość narzekania, bo ostatnio prawie nic innego nie robię. Liczę na to, że w tym nowym projekcie Wywiadu Taktycznego znaj- dziesz sporo ciekawych zajęć i uwolnisz się od kłopotów. Mam też nadzieję, że zachowasz przynajmniej pozory dobrego oficera, trzymającego się regulaminu. Wątpię, by admirałowi Mclnty- re 'owi starczyło cierpliwości do Twojego swobodnego stylu by- cia. No i trochę Ci zazdroszczę, bo służba w Afryce zapowiada się ciekawie. Tyle że może tam być gorąco, jeśli sprawy nadal będą się toczyły tym samym torem. Uważaj na siebie, Chris. Całuję Amanda Christine najpierw się uśmiechnęła, kiedy jednak skończyła czytać na- desłany pocztą elektroniczną list, zmarszczyła brwi. Amanda nigdy wcześ- niej nie użalała się na sprawy osobiste. Już samo to, że w ogóle o nich wspo- mniała, było niezwykłe. Między wierszami wyraźnie dawało się odczuć rozczarowanie, a to świadczyło, że Garrett przeżywa naprawdę głębokie rozterki. Na twarz uroczej blondynki z wywiadu zaraz jednak powrócił uśmiech. Doskonale znała te objawy. W tej chwili Amanda Lee Garrett przypominała wyrzuconego na brzeg wieloryba. Przymusowy bezruch na stałym lądzie zaczynał ją przytłaczać. Gdyby Christine była teraz w Norfolk, mogłaby spróbować coś pora- dzić na przygnębienie przyjaciółki. Na przykład zorganizowałaby szalony rajd po śródmiejskich lokalach. Tchnienie w Amandę nowej porcji życio- wego optymizmu wymagało nieco wysiłku, lecz jego efekty bywały bardzo interesujące. Spojrzała na datę listu, został wysłany na początku tygodnia. Oznaczało to, że nad nastrojem Amandj/nracuje już zapewne porucznik Arkady. Uśmiech Christine Rendin^jSifSi^jeszcze szerszy, kiedy pomyślała, że jej Vince zna jeszcze lepszą^racjęjjprg^przypadłość. Nie wątpiła jednak, że w przypadku Amandy będzie to tylko przejścio- we stłumienie symptomów. Jak dla wieloryba wyrzuconego na brzeg, tak i dla Amandy jedynym skutecznym lekiem był powrót na morze. A w tym Christine nie mogła jej pomóc. W pozbawionym drzwi wejściu do kwatery stanął jej adiutant. - Proszą wybaczyć, ale samolot admirała Maclntyre'a podchodzi do lądowania. Prosiła pani, aby ją o tym zawiadomić. - W porządku, Andy. Dziękuję. - Spojrzała za okno na nisko wiszące, ciemne chmury za oknem i mokry od deszczu pas startowy lotniska. - Pod- stawiono już hummera? - Stoi przed drzwiami, pani komandor. Komandor... Christine mimowolnie musnęła palcami złote liście dębo- we na kołnierzyku białego letniego munduru. Wciąż nie mogła się przy- zwyczaić do swojego nowego stopnia. Z głębokim westchnieniem zamknęła pokrywę służbowego laptopa firmy Panasonic. Od kilku dni po raz pierwszy miała trochę czasu dla siebie i z ra- dością wykorzysta go na przypomnienie sobie realiów otaczającego świata. Wstała i z nawyku wygładziła dłońmi spodnie. Tu, na Złotym Wybrzeżu, nie miało to większego znaczenia. Wystarczyło pięć minut poza klimatyzowa- nym wnętrzem, by nawet najstaranniej zaprasowane kanty munduru przestały istnieć. Ułożyła na włosach czapkę z foliowym przeciwdeszczowym ochra- niaczem, sięgnęła po granatową wiatrówkę wiszącą na oparciu krzesła i wy- szła z kwatery. Kapitan pinasy siedział na rufie pod prowizorycznym dachem z kawał- ka postrzępionego brezentu i zaciskając palce na drągu sterownicy, uważ- nie sprawdzał pozycję swojego statku. Padał deszcz, a mgła wisząca nad morzem zamazywała kontury nieda- lekiego brzegu. Statek był zewsząd otoczony jednostajną szarością. W tych rejonach takie intensywne, choć krótkotrwałe opady nie należały do rzad- kości. Afrykański szyper nie dysponował nawet kompasem, a mimo to do- skonale wiedział, gdzie się znajduje. Utrzymywał kurs wzdłuż brzegu na podstawie kąta, pod jakim dziób rozcinał długie, wysokie fale nadpływające z głębi Atlantyku, a odległość od lądu sprawdzał co jakiś czas, zmniejszając obroty silnika i nasłuchując odgłosów przyboju z prawej burty. Ostatnim razem zauważył, że szum przyboju wyraźnie się oddala, a woda przy burcie staje się mętna i przybiera brązowawy odcień. Zaczerp- nął jej trochę w dłoń i ostrożnie spróbował; miała wyczuwalny posmak błota. Na tej podstawie ocenił, że dotarł do rozległego ujścia rzeki Ta- bounsou. Gdyby nie deszcz i mgła, na pewno ujrzałby przed sobą na zachodzie płaski i długi, zakręcający łukiem na południe półwysep Camayenne. Na jego końcu leżało rojne Konakri, a nieco dalej na południe znajdowała się wyspa Kassa, najbliższa z archipelagu Ileś de Loos. Skoro byli na wysokości ujścia Tabounsou, to ich cel, lotnisko i baza wojsk ONZ, leżały... w tamtym kierunku - nad samym morzem, nieco w głąb estuarium, w odległości jakichś siedmiu kilometrów, trochę na prawo od dziobu pinasy. Zadowolony szyper rozsiadł się wygodnie, obrócił sterownicę o kilka stopni i opuścił dźwignię gazu o dwa ząbki zapadki, zmniejszając obroty silnika. Dotarli na miejsce o wyznaczonym czasie. Teraz pozostawało im tylko zaczekać do zachodu słońca. Na lotnisku w Konakri przez całe popołudnie panował wzmożony ruch. Wzdłuż głównego betonowego pasa stało skrzydło w skrzydło kilkanaście transportowców typu G-130 Hercules, różniących się barwami maskujący- mi i oznaczeniami przynależności do kilkunastu sprzymierzonych armii. Dostarczone nimi zapasy w strugach deszczu przewożono do magazynów. Przy drugim pasie stał dwusilnikowy C-160 Transall należący do Armee de l'Air oraz kilka śmigłowców typu Super Puma, wykorzystywanych do za- dań rozpoznawczych i pomocniczych przez grupę doradców Legii Cudzo- ziemskiej, współpracującą z armią gwinejską. Na jego końcu zaparkował wyczarterowany przez ONZ transportowy boeing 747, z którego przez od- chyloną klapę ogonową wytaczano olbrzymie palety załadowane obciągnię- tymi folią kartonami ze znakiem Czerwonego Krzyża. Po całym terenie krę- cił się personel wojskowy złożony głównie z Francuzów, Brytyjczyków i Amerykanów oraz przedstawicieli władz lokalnych, usiłując choć w nie- wielkim stopniu zapanować nad rosnącym chaosem. Zanim orion admirała Maclntyre'a dokołował do końca pasa startowe- go, Christine miała dość czasu, by nie po raz pierwszy zastanowić się nad przeznaczeniem tego rozległego, ewidentnie zbudowanego na wyrost kom- pleksu. Znała jednak powody. Jak wiele innych krajów Trzeciego Świata, Gwi- nea także swego czasu została omamiona fałszywymi, lecz kuszącymi ide- ami komunizmu. Znalazła się w kręgu bezpośrednich wpływów dawnego Związku Radzieckiego i Czerwonych Chin, przez kilka lat była nawet uwa- żana za najważniejszego sprzymierzeńca Moskwy i Pekinu na kontynencie afrykańskim. Wdzięczni za tę przyjaźń sowieci sfinansowali i wybudowali międzynarodowy port lotniczy w Konakri. Po oddaniu go do użytku szybko wyszło na jaw, że jest zdecydowanie za duży jak na skromne potrzeby gwinejskiego transportu lotniczego i stanowczo zbyt kosztowny dla tego małego, borykającego się z biedą kraju. Był nato- miast dla Armii Czerwonej szczególnie cenną bazą wypadową na cały połu- dniowy Atlantyk, mógł bowiem przyjmować gigantyczne bombowce patrolo- we Tu-95 lotnictwa morskiego. W ten sposób stał się niemal symbolem rodzaju zagranicznej pomocy, jakiej udzielano w ostatnim okresie panowania władzy radzieckiej. Teraz jednak olbrzymie lotnisko mogło wreszcie służyć obywatelom Gwinei. Przybywała na nie międzynarodowa pomoc, mająca zapobiec kata- strofie państwa stojącego na skraju przepaści. Posłusznie jadąc za autem z tablicą FOLLOW ME, admiralski VP-3 dokołował na wyznaczone miejsce i wyhamował, rozpryskując wodę z ka- łuż. Wycie silników przycichło, po chwili można już było dostrzec coraz wolniej obracające się śmigła. i W innych okolicznościach na placu czekałaby kompania honorowa oraz liczna świta oficjeli, by odpowiednio przyjąć taką osobistość. Ale Maclnty- re wyraźnie rozkazał, by do minimum ograniczyć wszelkie formalności. Dlatego przed budynkiem stała jedynie Christine Rendino w gronie kilku ścisłych współpracowników dowództwa UNAFIN i oficerów marynarki wojennej. Już od chwili przejścia pod rozkazy CINCNAVSPECFORCE Rendino przekonała się, że admirał należy do ludzi, dla których ceremoniał ma tylko marginalne znaczenie, zwłaszcza w warunkach polowych. A te rzadkie mo- menty, kiedy przebywała w jego obecności w warunkach nie wymagających ścisłego przestrzegania regulaminu, upewniły ją, że „Eddie Mac" to wyjąt- kowo uroczy i diabelnie przystojny starszy pan. Należał do tych mężczyzn, których wygląd zmienia się zbyt szybko w stosunku do wieku. Ciemnoblond włosy miał gęsto upstrzone siwizną, a twarz pociętą głębokimi zmarszczka- mi, podczas gdy większość jego równolatków wyglądała na ludzi w śred- nim wieku. Kiedy jednak wyszedł teraz z samolotu i postawił kołnierz płasz- cza od zacinającego deszczu, niemal z młodzieńczą werwą zbiegł po schodkach na płytę lotniska. - Witamy w bazie Konakri, admirale. - Cieszę się, że wreszcie do was dołączyłem, Jim - odparł Maclntyre, oddając honory Stottardowi. Kapitan James Stottard był jednym z najstarszych rangą amerykańskich oficerów w Gwinei. Dowodził bazą Konakri i stał na czele grupy wsparcia logistycznego sił UNAFIN. Wysoki i barczysty, z wiecznie zasępionym, budzącym lęk obliczem, był zawodowcem najwyższej klasy. - Kapitan Phillip Embęrly, admirale! - przedstawił się dowódca tak- tyczny korpusu. Pod jego rozkazami znalazły się wszystkie formacje NAVSPECFORCE przydzielone do sił pokojowych ONZ. Wiecznie uśmiechnięty i bezgranicznie pewny siebie Emberly wywodził się z pionu badawczego marynarki wojen- nej i kierował ostatnią fazą programu „Morski Myśliwiec". A ponieważ utwo- rzone w ramach tego programu formacje stanowiły trzon sił interwencyjnych, było rzeczą naturalną, że osobiście miał nimi pokierować podczas operacyj- nego debiutu. Christine szczególnie zaimponował sposób, w jaki Emberly błyskawicz- nie uzyskał stan gotowości eksperymentalnych jednostek. Zrobiło to na niej tak duże wrażenie, że gotowa była przymknąć oko na niektóre drażniące wady kapitana. - Cieszę się, że mogę pana poznać, komandorze - odparł Maclntyre. - Słyszałem same superlatywy o pańskich myśliwcach. Admirał popatrzył na Christine, zasalutował jej energicznie w odpowie- dzi na oddane honory i rzekł: - Komandor Rendino? Miło, że się znów spotykamy. - Ja również bardzo się cieszę, admirale. Christine doskonale znała swoje miejsce w hierarchii służbowej. W wy- wiadzie marynarki wojennej uważano ją za spadkobierczynię genialnego, lecz ekscentrycznego komandora Josepha Rocheforta, który bezpośrednio wpłynął na losy drugiej wojny światowej, przepowiadając japoński atak na wyspę Midway. Odznaczała się ilorazem inteligencji równym sto osiem- dziesiąt, bogatą wyobraźnią oraz niezwykłymi zdolnościami w zakresie lo- gicznej dedukcji. W czasie dwóch ostatnich międzynarodowych kryzysów dowodziła sekcją wywiadowczą na pokładzie „Cunninghama". Kiedy po ich zakończeniu załogę niszczyciela przydzielono do innych zadań, sam admirał uznał ją za prawdziwy klejnot wśród doborowej, zaprawionej w bo- jach kadry oficerskiej. Awansował ją do stopnia komandora porucznika, przeniósł do zespołu wywiadu operacyjnego NAVSPECFORCE i postawił na czele pierwszej polowej sekcji Sieci Wywiadu Taktycznego. - Panno Rendino, panowie - odezwał się Maclntyre. - Wybaczcie, że z mojego powodu musieliście moknąć w deszczu, skoro macie tak wiele pilnych zajęć. - To nasz obowiązek, admirale - odparł Stottard. - Po cichu wszyscy liczymy na to, że przyleciał pan, aby objąć dowodzenie tego kramu. Do tej pory nawet w zarysach nie została ustalona struktura dowodzenia siłami pokojowymi. Maclntyre zmarszczył brwi. - Niezupełnie, Jim, ale przywożę pewne wytyczne w tej dziedzinie. Omówimy je później. Na razie potraktujcie moją wizytę jako przyjacielską inspekcję. Przede wszystkim chciałbym się przekonać, czego tu jeszcze potrzeba i w jaki sposób mógłbym wam pomóc. - Eskadra „Morskich Myśliwców" jest gotowa do działania - wtrącił Emberly. - Czekamy tylko na rozkaz przystąpienia do akcji. W jego tonie, oprócz zwykłej oficerskiej dumy z podległych formacji, pobrzmiewało również puste samochwalstwo. Admirał spojrzał na niego. - Bardzo się cieszę... kapitanie, sądzę jednak, że z rozkazem podjęcia akcji musimy zaczekać na decyzje generała Belewy. W powietrzu zawisło nie wypowiedziano słowo: synu. Maclntyre po- nownie skierował uwagę na dowódcę bazy. - W porządku, Jim. Co mamy w planie? - Odprawy wywiadowcze są zaplanowane na kilka dni z góry. Ponadto czekają nas spotkania robocze z przedstawicielami brytyjskimi i francuski- mi. Komandor Rendino opracowała szczegółowy program. Christine kiwnęła głową. - Zgadza się, admirale. Ponieważ do tej pory nie zapadły formalne de- cyzje w kwestii struktury organizacyjnej sił pokojowych, doszłam do wnio- sku, że warto przeprowadzić wstępne robocze rozmowy. Maclntyre spojrzał na nią z aprobatą i nasunął czapkę niżej na oczy, by zasłonić twarz od deszczu. - Dobry pomysł, komandorze. Kiedy zaczynamy? - Ogólna odprawa informacyjna ma się rozpocząć za trzy kwadranse, admirale. Ale gdyby chciał pan trochę wypocząć po podróży... - To zbyteczne, mam jeszcze dosyć sił. Chciałbym nadać tempo przy- gotowaniom, szkoda tracić czas. Jim, mój adiutant, zajmie się przenosze- niem bagaży do kwatery, jeśli zapewnisz mu jakiś transport. Na razie chciał- bym się trociię rozejrzeć po terenie bazy. Komandor Rendino mnie oprowadzi. Wykorzystam okazję, by przedyskutować z nią parę spraw. Mimo siekącego deszczu opuścili szyby HummVee, a pęd powietrza tro- chę rozwiał panujący wewnątrz tropikalny zaduch. , - Od czego chce pan zacząć, admirale? - spytała Christine. - Szczerze mówiąc, wszystko mi jedno - odparł Maclntyre, rozpinając bluzę mundurową. - Proszę jechać wzdłuż ogrodzenia, komandorze. Chcia- łem tylko omówić z panią kilka rzscTy przed pierwszą odprawą. - Oczywiście, admirale. - Rendino skierowała ciężki wóz terenowy na wąską alejkę, biegnącą wzdłuż ogrodzenia lotniska. - Słucham. - Po pierwsze, jak idą przygotowania sieci taktycznej? Na jakim jeste- ście etapie? - Składamy wszystko do kupy, admirale - powiedziała na tyle głośno, by jej głos był słyszalny poprzez warkot, silnika wysokoprężnego. -Niektó- re elementy sąjuż połączone z systemem zarządzającym, inne dopiero roz- mieszczamy w terenie. - W jakim stopniu kontrolujecie sytuację i kiedy całość sieci zacznie normalnie funkcjonować? Zamyśliła się na krótko. - „Pływak 1" wciąż jest w drodze, lecz włączył się już do działania. Przygotowują aerostat, zaczęli też wypuszczać mniejsze trutnie typu eagle eye. Dzięki nim możemy kontrolować środkową część wybrzeża Unii, mniej więcej od Greenyille na wschodzie po wyspę Sherbro na zachodzie. Dwie pozostałe jednostki, „Bravo" i „Valiant", zawinęły do Konakri. Trwają ich przeglądy po rejsie przez Atlantyk. Jutro o zachodzie powinny zająć wy- znaczone posterunki Gwinea Wschód i Gwinea Zachód, zapewniając nam pełne radarowe pokrycie gwinejskiego wybrzeża. - Zdjęła na chwilę dłoń z kierownicy i wskazała jeden z wielkich hangarów, stojących wzdłuż głów- nego pasa startowego. - Tam urządziła się eskadra Drapieżców, która koń- czy już szykować swojego pierwszego ptaszka. Według ostatniego meldun- ku ma być gotowy do startu jutro o świcie. Tak więc będziemy dysponować gromadą trutni, sterowanych zarówno stąd, jak i z „Pływaka", a jutro koło północy do sieci powinna się włączyć stacja w Abidżanie. Strużka potu spływała jej po karku. Szybkim ruchem zdjęła czapkę i rzuciła ją na tylne siedzenie auta. - W ciągu paru najbliższych dni chcę urządzić centrum do- wodzenia i analizy danych na platformie. Tak jak w pozostałych formacjach taktycznych, wszelkimi działaniami kierować będziemy stąd. Jeśli nie wy- darzy się nic szczególnego, za dwa, najwyżej trzy dni cała sieć powinna być już połączona i normalnie funkcjonować. Maclntyre pokiwał głową. - A jak się przedstawia sytuacja w innych pionach? - Mniej więcej tak samo, admirale. Dobiegają końca przygotowania. Największy problem polega na tym, że nasi ludzie, Brytyjczycy i Francu- zi... wszyscy pracują niezależnie, w ramach narodowych struktur. Zajmują się wyłącznie własnymi sprawami, prawie w ogóle nie istnieje współdziała- nie. Dlatego wszyscy czekamy na oficjalne ustalenie przynajmniej jakichś ram centralnego dowodzenia siłami pokojowymi. Maclntyre mruknął z dezaprobatą, usiadł wygodniej i oparł łokieć na ramie okna. - Właśnie w tej sprawie będę prowadził rozmowy, komandorze. Nie jestem tylko pewien, czy uda się znaleźć rozwiązanie, które wszystkich za- dowoli. Na razie chciałbym wiedzieć jeszcze jedno. Jak idzie kapitanowi Emberly'emu z Grupą Działań Taktycznych? Christine skrzywiła się z niesmakiem. Odniosła wrażenie, jakby nagle owiał ją lodowaty chłód. Gdyby rozmawiała teraz z Amandą, nawet przez chwilę nie zastanawiałaby się nad odpowiedzią. Skoro jednak znalazła się w gronie ścisłego dowództwa marynarki wojennej, musiała się nauczyć po- wściągliwości. - Niewiele mogę w tej sprawie powiedzieć, admirale - odparła, starannie dobierając słowa. —Napewno komandor Emberly wprowadzi pana we wszystko. - Do diabła, proszę zatrzymać! Christine szybko wyhamowała i stanęła u wylotu błotnistej polnej dro- gi. Maclntyre obrócił się w jej kierunku i obrzucił ją ostrym spojrzeniem. - Kiedy rozmawiałem z Amandą Garrett na temat przeniesienia pani do mojego sztabu, komandorze, zapewniono mnie co do dwóch rzeczy. Podob- no zawsze wie pani o wszystkim, co się dookoła dzieje, i zawsze można na pani polegać w kwestii otwartego stawiania spraw. Doskonale wiem, że ka- pitan Emberly dowodzi całym pionem taktycznym i podlega mu pani służ- bowo. Nie chcę, by jako oficer młodszy stopniem oceniała pani swojego przełożonego pod jego nieobecność. Zwracam się jednak do jednego z mo- ich asów wywiadu o opinię w sprawie punktów zapalnych, które mogą wpły- nąć na przebieg operacji. Dlatego proszę o całkowitą szczerość, młoda damo. Christine westchnęła, mocniej zaciskając palce na kierownicy. - Kapitan Emberly wykonał kawał dobrej roboty w ramach programu „Morski Myśliwiec" - odparła. - Eskadra PG-AC urządza się błyskawicz- nie, wszystkie jej stanowiska, podobnie jak przystanie kutrów patrolowych Dziewiątej Grupy, są już gotowe i w pełni wyposażone. Nie zauważyłam żadnych poważniejszych błędów w trakcie tworzenia tego systemu i dobie- rania personelu. Naprawdę nie umiem nic więcej powiedzieć, admirale. Niewiele miałam okazji do bliższej współpracy z kapitanem. - W ogóle nie ustalał z panią doktryny działania i planów operacyjnych? Pokręciła głową. - Nie. Być może omawiał jakąś taktykę z własnymi ludźmi, ale nie kon- taktował się ze mną i nie korzystał ani z sieci TACNET, ani z naszej bazy danych. Wiem też, że nie poczynił żadnych ustaleń z dowództwem Dzie- wiątej Grupy. Rozmawiałam z komandorem porucznikiem Klasińskim, który skarżył się, że załogi jego eskadry specjalnej są co najmniej zdezorientowa- ne. Widocznie plany operacyjne według kapitana Emberly'ego nie należą do priorytetowych zadań. - Zawahała się na moment, zaczerpnęła głęboko powietrza i dodała: - Próbowałam poruszyć ten temat w rozmowie z kapi- tanem, ale zbył mnie ogólnikami. Na razie troszczy się głównie o rozmiesz- czenie i przygotowanie sprzętu, nie zawracając sobie głowy tym, do jakich celów ma on być wykorzystany. Wydaje mi się, iż wychodzi z założenia, że tym z Unii wystarczy poświecić w oczy nowoczesnym wyposażeniem, a od razu zemdleją z wrażenia. Ja jednak nie mam co do tego żadnych złudzeń, admirale. Sytuacja w rejonach przygranicznych z każdą chwilą komplikuje się coraz bardziej i kapitan Emberly powinien jak najszybciej zdać sobie z tego sprawę. Mam nadzieję, że ta ocena panu wystarczy, admirale - za- kończyła łagodniejszym tonem. Maclntyre w zamyśleniu pokiwał głową. - Owszem, komandorze. Muszę przyznać, że właśnie tego się obawiałem. Wierzę, że Emberly bezbłędnie kieruje swoimi „Morskimi Myśliwcami". Ma wiele ciekawych pomysłów, lecz zupełnie brak mu doświadczenia bo- jowego. Christine wzruszyła ramionami. - Mało kto może się nim pochwalić, admirale. Dla wielu jest to pierw- sza operacja w terenie. - Wiem. Cóż, „Morski Myśliwiec" to ukochane dziecko Phila, a w do- datku jest on jedynym dowódcą, jakim dysponujemy, mającym wystarcza- jącą wiedzę do kierowania poduszkowcami. Jednak... - Maclntyre umilkł, skrzywił się ledwie zauważalnie i nerwowo poruszył na siedzeniu. Christine bez trudu odgadła jego myśli. Czy zdjąć młodego i obiecują- cego oficera z jego pierwszego poważnego stanowiska dowódczego, nie dając mu szansy wykazania się, a tym samym zrujnować jego karierę? Czy też zaryzykować życie ludzi i powodzenie misji pod kierunkiem zadufanego w sobie żółtodzioba? A może warto zaufać przeczuciom i spróbować na- mówić sztabowego teoretyka, by zaczął myśleć w innych kategoriach? Obiecała sobie w duchu, że odejdzie ze służby na długo przedtem, nim pojawi się dla niej perspektywa objęcia tak wysokiego stanowiska. - Życie nie rozpieszcza aż do grobowej deski, admirale - mruknęła. Maclntyre spojrzał na nią z ukosa i uśmiechnął się wyrozumiale. - Święte słowa, komandorze. Proszę jechać dalej. Wspomniała pani, że z sieci TACNET zaczynają napływać pierwsze informacje. Odkryliście coś istotnego? - Tylko tyle, że panuje zadziwiający spokój. Ci z Unii przerwali wszel- kie działania na morzu w chwili powołania sił pokojowych. Nawet nie zbli- żają się do wybrzeży Gwinei. - Czyżbyśmy ich trochę nastraszyli? Rendino przecząco pokręciła głową, wprowadzając wóz z powrotem na wąski pas betonu. - Nie wierzę w to, admirale. Tamci nas uważnie obserwują. Bez wątpie- nia mają w Gwinei bardzo rozbudowaną siatkę wywiadowczą. Mogę się zało- żyć, że śledzą każdy nasz krok. Przede wszystkim szacują naszą liczebność i oceniają możliwości. Kiedy będą gotowi, znów przystąpią do działania. - Jestem pewien, że potrafi pani przepowiedzieć ich następny krok. - To bardzo proste - odparła Christine. - Na osiemdziesiąt procent za- atakują bezpośrednio bazę sił pokojowych ONZ, prawdopodobnie tu, w Ko- nakri. I jestem przekonana, że nastąpi to już wkrótce, zanim osiągniemy pełną gotowość. - Naprawdę myśli pani, że Belewa odważy się nas zaatakować? - Jestem tego pewna, admirale. Bez większego wysiłku jest w stanie za- jąć i podporządkować sobie całą Gwineę, ale najpierw musi nas usunąć z drogi. Deszcz wyraźnie zelżał, mgła zaczęła się rozwiewać. Nieopodal prze- płynęła łódź patrolowa gwinejskiej straży przybrzeżnej; jej znudzona zało- ga leżała na pokładzie obojętna na wszystko, co się dzieje dookoła. Podob- nie wylegiwali się marynarze pinasy na brezencie przykrywającym ładunek na śródokręciu, tyle że w ich wypadku była to wystudiowana poza. Uważ- nymi spojrzeniami odprowadzili kuter i wrócili do powtarzania w myślach wyznaczonych im zadań. Z mgły wyłoniła się linia brzegowa. Za pasem przyboju i szeroką piasz- czystą plażą widać było światła bazy lotniczej, które w zapadającym zmro- ku rozsiewały niebieskawy poblask. Po wstrzymaniu ruchu cywilnego w związku z niepewną sytuacją w kraju misja wojskowa ONZ mogła zająć na swoje potrzeby cały terminal między- narodowego portu lotniczego w Konakri. Wokół masywnego betonowego gmachu poukładano worki z piaskiem i ustawiono napełnione ziemią bla- szane beczki, przekształcając go w prowizoryczną fortecę. Na dachu poja- wiły się dodatkowe anteny, umieszczone w podziemiach spalinowe genera- tory wspomagały niepewną sieć zasilania. Wewnątrz wzniesione w pośpiechu przepierzenia podzieliły rozległą halę na mniejsze gabinety. Lotniskowa restauracja zamieniła się w mesę rozdzie- lającą racje żywnościowe przez całą dobę. Zmęczony personel bazy sypiał na łóżkach polowych porozstawianych wzdłuż ścian korytarzy. W głównej poczekalni urządzono salę odpraw. Półki za barem świeciły pustkami, wielkie panoramiczne okna były zaślepione arkuszami grubej pil- śni. Z pierwotnego wyposażenia pozostały jedynie lekkie bambusowe sprzęty. Foteliki głośno skrzypiały pod ciężarem ludzi, którzy zbierali się, aby dys- kutować o nadciągającej wojnie. — Panowie, zapomnijcie o gazie paraliżującym, laserach wielkiej mocy czy modyfikowanych genetycznie biotoksynach. Macie przed sobą najsku- teczniejszą broń dwudziestego pierwszego wieku. - Christine przerwała, żeby wymowa tego stwierdzenia zapadła słuchaczom głęboko w pamięć. Zdjęcie wyświetlane z rzutnika przedstawiało koszmar. Gromada czar- nych Afrykanów - mężczyzn, kobiet i dzieci, wychudzonych, obdartych, znękanych chorobami i bezgranicznie wycieńczonych - siedziała na nagiej, wyschniętej ziemi i tępo spoglądała w obiektyw fotografa. - To przeludnienie, panowie - mówiła dalej Rendino. - Tu można je spotkać na każdym kroku. Łatwo je spotęgować, choćby widokiem karabi- nu z nasadzonym bagnetem, a więc jest to broń nadzwyczaj użyteczna, zwłaszcza dla dyktatorów Trzeciego Świata. Można się pozbyć mnóstwa niewygodnych obywateli, grzebiąc ich żywcem w gromadzie innych, wro- go nastawionych ludzi. i Nie miała zbyt licznego audytorium, w półmroku słuchało jej zaledwie paru oficerów. Nawet w tak małym gronie rysowały się podziały. Emberly i Stottard siedzieli przy jednym stoliku, dwaj wysłannicy brytyjscy przy dru- gim. Porucznik Mark Traynor z sekcji rozminowywania Royal Navy, w tro- pikalnym mundurze z krótkimi spodenkami i białymi skarpetami, roztaczał wokół siebie atmosferę dostojeństwa starego imperium. Za to jego kolega, Evan Dane, dowódca eskadry śmigłowców patrolowo-zaopatrzeniowych, mimo upału miał na sobie szary kombinezon lotniczy z nomeksu. Niski, drobny komandor porucznik Trochard z patrolu przybrzeżnego francuskiej marynarki wojennej siedział samotnie przy trzecim stoliku. Niewidzialne bariery, jakie dzieliły tych przedstawicieli poszczególnych kontyngentów wojskowych, były doskonale wyczuwalne. Admirał Maclntyre, który stał na końcu sali oparty ramieniem o ścianę, przyglądał się temu z kwaśnąminą. - Wykorzystanie sztucznie stworzonej fali emigrantów w celu destabi- lizacji sąsiedniego kraju stało się w Afryce powszechnie uznaną metodą walki, jeszcze nim Zair powrócił do pierwotnej nazwy Konga - ciągnęła Rendino. - Próbowali tego również Serbowie na Bałkanach. Do użycia ta- kiej taktyki wystarczy tylko... swoisty rodzaj politycznego pragmatyzmu. Z ciemności doleciał głos porucznika Dane'a: - Sądzę, że takie zgromadzenie wrogów ustroju w jednym miejscu stwa- rza im zarazem sposobność do zorganizowania się przeciwko władzom, pani komandor. - Zapomina pan, że w Afryce dominuje skrajne ubóstwo, a ludziom brak tu podstawowych środków. Gdyby był pan biednym gwinejskim rolnikiem, usiłującym wyżyć ze skrawka ziemi, przez którą przewalają się gromady wygłodzonych uchodźców z sąsiedniego kraju, bezpośrednim zagrożeniem dla pana byliby właśnie ci uchodźcy, a nie rząd Unii. Kiedy głód staje się przyczyną zamieszek i dochodzi do rozlewu krwi, poglądy polityczne cał- kowicie tracą na znaczeniu. Bo jak można zmobilizować armię do walki z wrogiem zewnętrznym, kiedy żołnierzy bardziej pochłania walka między sobą o ostatnią garstkę ryżu w misce? - Christine postukała drewnianą wska- zówką w obraz na ekranie. - Proszę pomnożyć ten widok pięćdziesiąt tysię- cy razy, a wówczas się pan przekona, z czym naprawdę mają na co dzień do czynienia zarówno władze Gwinei, jak i organizacje charytatywne ONZ. W porównaniu z tym bledną wszystkie nasze kłopoty, a przecież odczuwa- my je dotkliwie. Sięgnęła lewą ręką po sterownik rzutnika i na ekranie ukazała się podo- bizna premiera Unii Zachodnioafrykańskiej. Miał na sobie znoszony mun- dur polowy, czapkę nasuniętą nisko na czoło i stał przed maską opancerzo- nego wozu terenowego. Panowie, oto generał Obe Belewa, zawodowy oficer i dyktator junty wojskowej. W przeciwieństwie do wielu innych afrykańskich przywód- ców, którzy usiłowali zdobyć władzę absolutną, jak choćby Idi Amin czy Muammar Kadafi, ten człowiek doskonale wie, co robi. - Skrzyżowała ręce na piersiach i oparła się plecami o ścianę obok ekranu. - Jeśli chce- cie dowodów, weźcie pod rozwagę, że jego pierwszym krokiem na drodze do reorganizacji sił zbrojnych po zdobyciu władzy w Liberii było założe- nie wspólnej dla wojsk lądowych i marynarki akademii wojennej, w któ- rej szkolenie prowadzą najlepsi z dawnych sierżantów nigeryjskiego gar- nizonu ECOMOG. Z radością zaobserwowała, że ta wiadomość wzbudziła pewne zaintere- sowanie wśród słuchaczy. Ci ludzie świetnie wiedzieli, że przez dwa do- wolne punkty zawsze da się poprowadzić linię prostą. Jeśli zajęcia prowa- dzili doświadczeni podoficerowie zawodowi, musieli wyszkolić naprawdę doborowe oddziały. - Właśnie w ten sposób działa Belewa - mówiła dalej. - Stawia na do- brze wyćwiczone formacje z silnym wsparciem taktycznym. Nie kupuje żadnej nowoczesnej broni, kiedy nie może jednocześnie zapewnić odpo- wiedniej bazy technicznej. Jeśli przyjrzycie się uważnie schematom organi- zacyjnym wojsk Unii Zachodnioafrykańskiej, nie znajdziecie tam ani eskadr kosztownych i skomplikowanych myśliwców odrzutowych, ani kompanii czołgów szturmowych, których sprzęt tylko by rdzewiał z powodu braku części zamiennych. Armię tworzy przede wszystkim piechota uzbrojona w pistolety maszynowe, granatniki, przenośne wyrzutnie rakiet, moździe- rze i karabiny samopowtarzalne. To najprostsza broń, ale utrzymywana w do- brym stanie, z dużymi zapasami amunicji, znajdująca się w rękach ludzi, którzy potrafią ją wykorzystać. Słońce chyliło się ku zachodowi za widocznym w oddali półwyspem Camayenne. Załoga pinasy wykorzystała resztki dziennego światła na po- szukiwanie umownego znaku orientacyjnego. Szybko odnalazła gruby ociosany konar unoszący się na spokojnej wo- dzie przy brzegu. Nie rzucał się w oczy, potrzeba było kilku minut obserwa- cji, aby zauważyć, że nie dryfuje z leniwym prądem przypływu. Został bo- wiem starannie zakotwiczony w płytkiej wodzie kilka metrów od plaży. Kapitan wyłączył silnik i na rozkaz za burtę wyrzucono kotwice - sze- reg masywnych kamieni uwiązanych na linach, które musiały utrzymać sta- tek w wyznaczonym miejscu: dokładnie na wprost jasno oświetlonych bu- dynków stłoczonych na końcu pasa startowego lotniska w Konakri. Tymczasem na lądzie trwała odprawa. -Nawet jeśli wojska lądowe są oczkiem w głowie Belewy, nie zapomi- na on o roli marynarki wojennej. Kiedy wzdłuż granic rozpoczęła się wojna partyzancka z armią gwinejską, jednocześnie doszło do kampanii sabotażo- wej na wybrzeżu. Zbrojne napaści na wioski rybackie doprowadziły do znisz- czenia prawie całej floty połowowej. Zdewastowano różnego typu instala- cje i urządzenia nawigacyjne, zaminowano wejścia do większych portów. Straty są ogromne. Wyeliminowanie rybołówstwa nie tylko pozbawiło Gwi- neę ważnego źródła pożywienia, ale spowodowało też ucieczkę ludności w głąb kraju, co tylko nasiliło i tak poważny problem uchodźców. Ponadto ograniczenie morskiego transportu przybrzeżnego obciążyło bardzo skąpą i zaniedbaną sieć dróg, a zaminowanie podejść do portów stworzyło zagro- żenie odcięcia Gwinei od zagranicznej pomocy i wymiany towarowej. Jed- nym z podstawowych zadań sił UNAFIN będzie właśnie ochrona wód przy- brzeżnych przed dalszymi aktami sabotażu. - Mam pytanie, pani komandor — odezwał się wysłannik francuski, Tro- chard, który mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. - O jakich minach mówimy? Co to za rodzaje? Jakiej produkcji? Christine popatrzyła na brytyjskiego specjalistę od rozminowywania. - Zechciałby pan odpowiedzieć na te pytania, poruczniku Traynor? Anglik przytaknął ruchem głowy. - Do tej pory zetknęliśmy się jedynie z bardzo prostymi, lecz nadzwy- czaj skutecznymi minami kotwicznymi produkcji miejscowej. Wygląda na to, że w Unii Zachódnioafrykańskiej uruchomiono linię produkcyjną tych sprytnych ładunków. Na obudowy min wykorzystuje się stare zbiorniki od term gazowych. Emberly parsknął śmiechem. Traynor spiorunował go wzrokiem, uniósł jedną brew i rzekł: - Nie ma w tym nic śmiesznego, komandorze. W takim zbiorniku mie- ści się trzydziestokilogramowy ładunek zżelowanych materiałów wybucho- wych, zdolny zatopić kuter patrolowy czy wyrwać wielką dziurę w kadłubie frachtowca. Jak dotąd wskutek wybuchu miny został silnie uszkodzony ho- lenderski masowiec i zatonęły dwa promy żeglugi przybrzeżnej z dziesiąt- kami ludzi na pokładzie. Do tej pory zlokalizowaliśmy i ściągnęliśmy dal- szych siedem takich min, rozstawionych na podejściach do portów w Konakri i Rio Nunez. Każda eksplodowała po uruchomieniu detonatora. Dowódca taktyczny kontyngentu amerykańskiego mruknął tylko coś pod nosem i odwrócił wzrok. - Czym się obecnie zajmuje armia gwinejską, komandorze? - zapytał Maclntyre z końca sali. - Mniej więcej tym, czego należy oczekiwać - odparła Christine - i z przewidywalnym rezultatem. Kiedy eskadry złożone z dwóch lub trzech kanonierek Unii zaczęły nękać rajdami obszary nadmorskie, Gwinejczycy obsadzili część wiosek rybackich wojskiem, średnio w sile jednego pluto- nu, i zwiększyli liczbę patroli na kutrach marynarki wojennej i policyjnych motorówkach. Przez jakiś czas panował spokój, ale później Unia zorgani- zowała kilka następnych rajdów, w których uczestniczyło po dziesięć do dwunastu jednostek. Zlikwidowano większość patroli przybrzeżnych i zrów- nano z ziemią kilka wiosek obsadzonych wojskiem. Lokalni dowódcy woj- skowi zaczęli otwarcie mówić o całkowitej klęsce, a plemiona nadmorskie podniosły bunt przeciwko rządowi z Konakri. - To zadziwiające, jak dobrze sprawdziła się stara doktryna Mao Tse- -tunga o wojnie partyzanckiej zastosowana w marynarce wojennej. - Ma pan rację, admirale. Rendino wyświetliła na ekranie kolejny slajd, przedstawiający długi, wysmukły kuter pościgowy, mniej więcej czternastometrowej długości, o bur- tach pomalowanych w maskujące, szare i zielone plamy. Górny pokład był otwarty, tylko w środkowej części wznosiła się niewielka sterówka. Napę- dzany dwoma potężnymi śrubami w bocznych gondolach, był uzbrojony w zamocowany na dziobie ciężki sprzężony karabin maszynowy kalibru czternaście i pół milimetra, produkcji rosyjskiej. Widoczne okucia w fiber- glasowym nadburciu umożliwiały jego dozbrojenie w dalsze karabiny ma- szynowe. Załoga złożona z kilku potężnie zbudowanych Murzynów, ubra- nych tylko w postrzępione szorty, bez większego zainteresowania spoglądała do góry na samolot, z którego zrobiono zdjęcie. Ci ludzie znacznie się róż- nili wyglądem od gromady uchodźców pokazanych parę minut wcześniej. - Oto podstawowa jednostka Unii do walk w rejonie przybrzeżnym. Je- stem pewna, że rozpoznają panowie ten kuter z dawnych dobrych dni w Za- toce Perskiej. To kanonierka typu Boghammer, szwedzki prezent dla śród- ziemnomorskich terrorystów. Tania, szybka, łatwa w obsłudze i idealnie dostosowana do pływania po płytkich wodach. Unia wzięła w leasing około czterdziestu takich kutrów i utworzyła z nich cztery eskadry po dziesięć jed- nostek. Dwie z nich, które atakowały posterunki gwinejskie, stacjonują w Cieśninie Yelibuya na terenie byłego Sierra Leone. Dwie pozostałe ope- rująpo stronie francuskiej; strzegą przemytniczych szlaków na granicy z Wy- brzeżem Kości Słoniowej. — Christine ponownie sięgnęła po sterownik rzut- nika i dodała: - Unia dysponuje także jedną eskadrą większych okrętów. Brzęknął mechanizm, na ekranie wyświetliło się następne zdjęcie. - Oto „Unity", wcześniej w służbie Sierra Leone noszący nazwę „Moa". Trzydzieści osiem metrów długości, sto trzydzieści pięć ton wyporności. Jest to zbudowany w Chinach kuter patrolowy klasy Szanghaj Dwa. W skład podstawowego uzbrojenia wchodzi sześć działek automatycznych kalibru dwadzieścia pięć milimetrów, sprzężonych po dwa w trzech wieżyczkach. Pokazała następny slajd. 53 - A to „Allegiance", kuter patrolowy klasy Swift. Trzydzieści dwa me- try długości, sto trzy tony wyporności. Także pochodzi z marynarki wojen- nej Sierrą Leone. Obecnie jest wyposażony w czterdziestomilimetrowe dział- ko typu Bofors L70 na dziobie, dwudziestomilimetrowy sprzężony oerlikon na rufie i karabiny maszynowe na śródokręciu. Ponadto mamy dowody, że zarówno na nim, jak i na „Unity" znajdują się przenośne wyrzutnie rakiet przeciwpancernych, brytyjskich typu Blowpipe albo produkowanych w Egipcie kopii rosyjskich SA-9B. Kolejne zdjęcie. - To jest,,Promise", okręt flagowy floty Unii, pierwotnie nigeryjski sta- wiacz min o nazwie „Marabai". Podczas puczu generała Belewy cała załoga „Marabai" przeszła na jego stronę. Okręt ma pięćdziesiąt jeden metrów długo- ści i wyporność pięciuset czterdziestu ton. Przerobiono go na lekką korwetę, uzbrajając w trzydziestomilimetrowe sprzężone działka typu Emerson na dzio- bie oraz dwa rosyjskie działa ZPU kalibru pięćdziesiąt siedem milimetrów na rufie. Wiemy też na pewno, że znajdują się na nim pociski rakietowe do zwal- l czania celów powietrznych. - Rendino odłożyła sterownik i ciągnęła: - Te więk- XC sze jednostki stacjonująniedaleko Monrowii, skąd szybko mogą udzielić wspar- ci źipia eskadrom boghammerów, czy to na wschodzie, czy na zachodzie. Nie były u > dotąd wykorzystane w działaniach przeciwko Gwinei, nie wątpię jednak, że ' i gdy dojdzie do wojny, natychmiast zostaną włączone do akcji. Porucznik Dane zmarszczył brwi i zapytał: \ -Proszę wybaczyć, komandorze... jeśli UniaZachodnioafrykańskautrzy- muje, że nie prowadzi żadnych działań zbrojnych przeciwko Gwinei, jak to możliwe, aby regularne jednostki marynarki przeprowadzały rajdy na miej- scowości nadmorskie? — To proste. Na tej samej zasadzie oddziały specjalne Unii wysadzają w powietrze gwinejskie mosty i koszary wzdłuż granicy lądowej, podczas gdy politycy na sesji zgromadzenia ONZ przysięgają, że ich kraj nie prowa- dzi żadnych działań zbrojnych. Tłumaczą, że za wszystko odpowiedzialne są gwinejskie bojówki rebelianckie, a władze z Konakri traktują sąsiada jak kozła ofiarnego. Pewnie byłby pan zaskoczony wiadomością, jak wielu dy- plomatów poważnie traktuje takie wyjaśnienia. Ale tutaj, na miejscu, nie ma żadnych wątpliwości, że chodzi o zbrojną agresję. Po raz ostatni sięgnęła do sterownika projektora i na ekranie ukazała się mapa regionu. - Jak sami panowie widzą, litoral Afryki Zachodniej to nie kończący się ciąg bagnistych estuariów, solniskowych lagun i zarośli mangrowych, bar- dzo słabo zaludniony i w wielu miejscach niedostępny. Marynarka Unii wykorzystała tę sytuację i na wybrzeżu Gwinei urządziła liczne kryjówki dla kutrów oraz stworzyła sekretne magazyny. Eskadry boghammerów wychodziły z Cieśniny YeUbuya, pod osłoną nocy zajmowały wyznaczone 54 (a stanowiska i właśnie z tych kryjówek organizowały wypady. Po kilku dniach powracały na wody Unii w celu zatankowania paliwa i uzupełnienia amuni- cji. Te kryjówki pełnią ponadto rolę punktów przerzutowych i zaopatrze- niowych dla oddziałów specjalnych operujących w głębi terytorium Gwi- nei. Mam nadzieję, że uruchomienie sieci wywiadu taktycznego i stałe patrole pozwolą nam wyeliminować ten proceder. -Nie sądzę, abyśmy mieli większe kłopoty z likwidacjątych kryjówek - oznajmił butnie Emberly. Mimo panującego w sali półmroku widać było jego ironiczny uśmieszek. Ton głosu i pogardliwa mina dowódcy działały Rendino na nerwy. - Do tej pory oddziały Unii spisywały się znakomicie, kapitanie - od- parła, siląc się na spokój. - To prawda, komandorze, ale dotychczas były to jedynie potyczki mię- dzy lokalnymi wojskami. Kiedy moi ludzie znajdą się na miejscu, nie wąt- pię, że bardzo szybko zaprowadzą ład i porządek. Christine natychmiast przypomniała sobie ulubione powiedzenie byłe- go dowódcy, a zarazem bliskiej przyjaciółki: „Okręty szły na dno, bitwy i całe wojny przegrywano tylko dlatego, że nikt nie przypuszczał, aby prze- ciwnik był zdolny do tego, co uczynił". Po chwili przyszło jej na myśl inne powiedzenie Amandy Garrett: „Arogancja to przejaw słabości, którego nie wolno tolerować"... - Przejawia pan szczególnie niebezpieczną postawę, kapitanie - wy- rwało jej się wbrew woli. Uśmiech Emberly'ego przekształcił się W grymas niechęci. Kapitan wyprostował się na krześle i powiedział: - Spójrzmy prawdzie w oczy, komandorze. Nie licząc trzech okrętów chałupniczej produkcji, których zdjęcia nam pani pokazała, mamy do czy- nienia jedynie z flotyllą małych, lekkich kutrów. Christine lekceważąco wzruszyła ramionami. -1 co z tego wynika? Gdyby był pan gwinejskim rybakiem z ledwością wiążącym koniec z końcem, dowódcą pirogi stojącej zaledwie o szczebel wyżej od najprymitywniejszej dłubanki, nie stanowiłoby dla pana żadnej różnicy, czy wróg dysponuje boghammerem ze sprzężonymi karabinami maszynowymi i granatnikami, czy też krążownikiem klasy Kirów. - I właśnie o to chodzi, komandorze - odparł z naciskiem Emberly. - My nie jesteśmy gromadką prymitywnych rybaków. Jeśli nawet oddziały Unii sprawują się znakomicie według afrykańskich standardów, i tak nie widzę w nich godnego przeciwnika. Christine przecięła smugę światła z rzutnika i powoli podeszła do stoli- ka, przy którym siedział taktyczny dowódca kontyngentu. - To prawda, kapitanie - powiedziała cicho. - Flota Unii w rzeczywi- stości nie jest zbyt imponująca. Marynarka nie dysponuje ani atomowymi 55 łodziami podwodnymi i rakietami balistycznymi, ani lotniskowcami i bom- bowcami szturmowymi. Ma jednak dobrze umotywowaną doktryną wojen- ną, która pozwala jej w pełni wykorzystywać skromne wyposażenie do osią- gania celów taktycznych, operacyjnych i strategicznych. - Pochyliła się i oparła dłońmi o brzeg stolika, wbijając spojrzenie w twarz Emberly'ego. - Krótko mówiąc, kapitanie - dodała jeszcze ciszej, cedząc słowa - ci chłop- cy wygrywają swoje pieprzone wojny z tym, co mają, bo nie potrzebują ni- czego więcej. Pod osłoną ciemności załoga pinasy zaczęła przenosić ładunek. Na śród- okręciu wyrósł solidny metalowy podest, którego podpory dokładnie obło- żono workami z ryżem. W krótkim czasie powstała stabilna platforma. Spod worków wyciągnięto także skrzynki z amunicją, ukryte dotąd na dnie statku przy samej stępce, obok rury, płyty oporowej i dwóch nóg moź- dzierza. Szyper z lornetką pełnił rolę czujki, podczas gdy dwaj marynarze przy- gotowywali i uzbrajali granaty, a dwaj inni precyzyjnie ustawiali broń na prowizorycznej platformie. Był to bardzo stary, rosyjski moździerz średniego zasięgu, kalibru osiem- dziesiąt dwa milimetry, zardzewiały i poobijany od intensywnego wykorzy- stywania w ciągu ostatnich trzydziestu lat. Ale właśnie z powodu fatalnego stanu został wybrany do tej operacji. Musiał wytrzymać tylko ten jeden, ostatni już dla niego ostrzał. Na zakończenie odprawy głos zabrał Maclntyre. Wyszedł na środek sali, oparł się o bar i powiódł wzrokiem po zgromadzonych oficerach UNAFIN. Nie podobało mu się ani to, co zobaczył, ani atmosfera, którą wyczuwał. Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi nie tylko siedzieli osobno, ale również myśleli w odrębnych kategoriach. Afrykański Korpus Sił Pokojowych ONZ już znalazł się w poważnych kłopotach, mimo że nie padł jeszcze ani jeden strzał. A to, co Maclntyre miał teraz do powiedzenia, w żadnej mierze nie mogło poprawić sytuacji. - Panno Rendino, panowie, jestem pewien, że z zainteresowaniem przyjmiecie do wiadomości decyzje co do struktury dowodzenia wojskami UNAFIN, jakie zostały podjęte przez rządy poszczególnych krajów. Kwestia dowodzenia siłami międzynarodowymi, podobnie jak w wielu innych operacjach pokojowych ONZ, stanowiła jeden z głównych czynni- ków komplikujących sprawy od samego początku. Jak zwykle, Stany Zjed- noczone wzięły na siebie główny ciężar finansowania i zaopatrzenia misji, a kontyngent amerykański był najliczniejszy. Jednak Gwinea, była kolonia 56 francuska, wciąż utrzymywała bardzo bliskie kontakty handlowe i politycz- ne z Paryżem, a Sierra Leone, wchodzące teraz w skład Unii Zachodnio- afrykańskiej, przez wiele lat należało do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Ponadto trzeba się też było liczyć z miejscowymi władzami, które chciały mieć jak najwięcej do powiedzenia w sprawie działań podejmowanych na ich terytorium. W dodatku dochodziła do głosu duma narodowa i honor spie- rających się ciągle dyplomatów, co także narażało operację pokojową na ogromne niebezpieczeństwo. - Czekamy na to od dawna, panie admirale - odezwał się porucznik Traynor z ironicznym uśmieszkiem. - Powinniśmy wiedzieć, kto przed kim ma odpowiadać na tym terenie. - My także nie otrzymaliśmy żadnych wytycznych od naszych władz - dodał komandor Trochard, kładąc silny nacisk na ostatnie słowa. - Wszystkie oddziały powinny teraz otrzymać stosowne rozkazy, ko- mandorze - odparł Maclntyre. - Natomiast odpowiadając na pytanie po- rucznika Traynora muszę podkreślić, że nikt przed nikim nie będzie odpo- wiadał. Rada Bezpieczeństwa ONZ zadecydowała bowiem, aby nie blokować dłużej porozumienia o misji UNIFIN i kierowanie poszczególnymi kontyn- gentami pozostawić w rękach ich dowódców. Tak więc, zgodnie ze wstęp- nymi założeniami UNIFIN, jednostki francuskie zajmą się patrolowaniem wód przybrzeżnych z powietrza oraz nadzorowaniem przeładunku towarów w portach. Zadaniem kontyngentu amerykańskiego będzie czuwanie nad bezpieczeństwem w Gwinei i dostarczanie danych wywiadowczych. Woj- ska brytyjskie zajmą się rozminowywaniem oraz patrolowaniem przestrze- ni powietrznej nad stałym lądem. Każdy będzie odpowiadał tylko przed swoim dowództwem, a wszelkie wspólne operacje będą formalnie organi- zowane za pośrednictwem odpowiednich władz. Natomiast tu, w terenie, wszystkie kontyngenty będą dodatkowo odpowiedzialne przed specjalnym wysłannikiem ONZ do spraw kryzysu gwinejskiego. W sali zapadła martwa cisza, słychać było tylko poskrzypywanie krze- seł, kiedy oficerowie spoglądali na siebie wzajemnie, jakby próbowali oce- niać swoje reakcje na te ustalenia. - Być może z dyplomatycznego punktu widzenia jest to dogodne roz- wiązanie - ciągnął nieco ostrzejszym tonem Maclntyre - sądzę jednak, iż wszyscy się ze mną zgodzicie, że nie nadaje się ono do prowadzenia misji wojskowej. Brak organizacji i troska wyłącznie o własne narodowe interesy były już przyczyną dramatycznego, a nawet krwawego fiaska niejednej ope- racji ONZ. Niech za przykład posłuży chociażby Somalia czy Liban. Rzą- dom naszych państw nie udało się osiągnąć porozumienia, powinniśmy więc zająć się tym sami. Jesteśmy bowiem bardzo daleko od Londynu, Paryża i Waszyngtonu, panowie. Mówiąc wprost, jeśli poszczególne rządy są nie- zdolne do utworzenia oficjalnej jednolitej struktury dowodzenia, wykonawcy 57 tego zadania powinni sami opracować strukturę nieoficjalną. Wszystkie jed- nostki UNAFIN staną przecież przed wspólnym wrogiem i będą musiały polegać jedynie na sobie nawzajem. Prócz tego mogą liczyć jeszcze tylko na jedno. Oficjalnie przybyłem tu w celu dokonania inspekcji oddziałów NAVSPECFORCE wchodzących w skład kontyngentu amerykańskiego. Nieoficjalnie jednak mogę was wszystkich zapewnić, że dowództwo Sił Specjalnych Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych jest gotowe udzie- lić wam wszelkiego wsparcia do prowadzenia działań zbrojnych, jakie tyl- ko będzie możliwe, niezależnie od aprobaty czy dezaprobaty naszych rzą- dów. Wystarczy zwrócić się do nas o pomoc. Poza tym jednak będziecie zdani tylko na siebie. Po wyjęciu granatów każdą skrzynkę amunicyjną zrzucano z pokładu pinasy do morza. Nawet klucz do odkręcania bezpieczników wylądował w wodzie po uzbrojeniu ostatniego pocisku. Wreszcie marynarze zajęli stanowiska przy linach kotwicznych na dzio- bie i rufie. Szyper ponownie zasiadł przy sterownicy i uruchomił silnik. Celowniczy wziął dwa pierwsze granaty i klęknął przy moździerzu. Pierw- szy pocisk wsunął w wylot rury, drugi ostrożnie oparł o kolano. Deszcz ustał na krótko i w prześwitach między chmurami wiszącymi nad bazą lotniczą zaczęły przebłyskiwać gwiazdy. Umocnienia z worków i beczek z piaskiem osłaniały przed bryzą znad morza, kiedy więc Maclntyre minął wartownika przy głównym wejściu terminalu, przed budynkiem także nie znalazł ochłody. Zagraniczni wysłannicy odjeżdżali z parkingu land-rovera- mi. Auta kierowały się w stronę kwater poszczególnych kontyngentów, sno- pami świateł reflektorów rozcinając duszny, przesycony wilgocią mrok. Admirał ani razu nie spojrzał za nimi. Po zakończeniu odprawy rozma- wiał krótko na osobności z przedstawicielami wojsk brytyjskich i francu- skich. Obaj grzecznie, lecz stanowczo odrzucili propozycję utworzenia na własną rękę wspólnego dowództwa, zasłaniając się brakiem wytycznych od swoich przełożonych. A i wśród oficerów amerykańskich dominowało prze- konanie, że sprzymierzeńcy nie są im do niczego potrzebni. Pozostawała mu nadzieja, że przynajmniej wśród swoich podwładnych z NAVSPECFORCE w ciągu najbliższych paru dni rozbudzi chęć do szer- szego współdziałania. Wiedział jednak, że w wypadku misji zagranicznych żadne zachęty nie przyniosą rezultatu, dopóki bieg zdarzeń nie wykaże po- trzeby stworzenia jednolitej struktury dowodzenia siłami pokojowymi ONZ. Dręczyło go tylko, że część ludzi będzie musiała zginąć, zanim ta po- trzeba wyjdzie na jaw. 58 Ruszył powoli w stronę schodów, gdy usłyszał za sobą głos Christine Rendino, która dołączyła do niego po chwili. - Proszę wybaczyć, admirale. Czy nie będzie panu przeszkadzało towa- rzystwo podczas spaceru? - Pani towarzystwo nigdy mi nie przeszkadza, komandorze - odparł uprzejmie Maclntyre, dostosowując swoje kroki do drobnych kroczków blon- dynki z sekcji wywiadowczej. - Zresztą i tak powinniśmy przedyskutować kilka spraw. - Oczywiście, admirale. Nadal życzy pan sobie, abym mówiła wprost, bez owijania w bawełnę? - Oczywiście, komandorze. - W takim razie muszę przyznać, że czeka nas sporo kłopotów. - Ja też się tego obawiam. Który uważa pani za największy? - Nastawienie ludzi. Jest niedobre. Przede wszystkim chodzi mi o po- stawę kapitana Emberly'ego. Jeśli nadal będzie się odnosił z taką pogardą do tubylców, wcześniej czy później skrócą go o głowę. Z mojego punktu widzenia nasza technika może co najwyżej zrównoważyć przewagę liczeb- ną wojsk Unii i ich znajomość terenu. A stąd wynika, że Grupa Działań Tak- tycznych bardzo potrzebuje planu operacyjnego, i to jak najlepszego. W do- datku jeśli nie skoordynujemy szybko naszych poczynań, znajdziemy się w rozsypce. I Gutzon Borglum będzie miał okazję, żeby wyrzeźbić kolejną podobiznę na skalnym zboczu. Maclntyre uśmiechnął się ironicznie. - Bardzo bym chciał mieć odmienne zdanie, ale cóż, przyznaję pani rację. Nie wolno nam dopuścić do całkowitej klęski. W kongresie nasz udział w korpusie UNAFIN przegłosowano zaledwie paroma głosami. Kapitan Emberly powinien zwrócić baczniejszą uwagę na realia sytuacji taktycznej. Jeśli tego nie zrobi, będę musiał poszukać na jego miejsce kogoś innego. Brzydzę się na samą myśl o konieczności zdjęcia go ze sta- nowiska, bo wykonał kawał naprawdę dobrej roboty w programie „Mor- ski Myśliwiec". - Rozumiem, admirale, lecz prawda jest taka, że wartość jego „Mor- skich Myśliwców" nie została dotąd potwierdzona. Zresztą dotyczy to całe- go korpusu pokojowego. Maclntyre mruknął z aprobatą. - A co pani sądzi o pozostałych problemach? - Dynamika korpusu jest fatalna, admirale. Szczerze mówiąc, mamy gromadę znakomitych oficerów, świetnie znających swoją robotę, podczas gdy potrzeba nam naprawdę zgranego zespołu. Wątpię, czy w tym stanie rzeczy da się cokolwiek sklecić. Nie dostrzegam tu żadnego urodzonego przywódcy, to znaczy kogoś, kto umiałby pociągnąć ludzi za sobą, zmusić ich do posłuchu i inicjatywy bez oglądania się na istniejącą, mało wydajną 59 hierarchię służbową. A właśnie kogoś takiego będzie pan potrzebował do zapanowania nad stworzoną przez ONZ puszką Pandory. Maclntyre zatrzymał się nagle, oparł dłonie na biodrach i rzekł: - Zasługuje pani na swoją reputację, komandorze. Faktycznie odznacza się pani niezwykłą intuicją. Proszę mi tylko powiedzieć, czy nie obawia się pani, że kiedyś się wreszcie pomyli? Wzruszyła ramionami. Ironiczny uśmiech był ledwie dostrzegalny w sła- bym blasku latarń. - Pewnie w końcu musi się to zdarzyć. - Admirale Maclntyre! - zawołał ktoś od wejścia do budynku. - Czy mogę zamienić z panem kilka słów? Jak gdyby przywołany niezbyt pochlebnymi opiniami na swój temat, zza umocnień wyłonił się kapitan Emberly. Szybkim krokiem podszedł do stojącej na płycie lotniska pary. - Chciałbym skorzystać ze sposobności, admirale, i wyjaśnić, że dzi- siejsza odprawa... Nie zdążył jednak dokończyć zdania. Maclntyre nagle odwrócił głowę, zaniepokojony ledwie słyszalnym świstem, który wybił się ponad warkot rozgrzewanych silników samolotów i basowy pomruk dieslowskiego gene- ratora prądu. Tylko raz w życiu słyszał ten dźwięk - na tonącej w kłębach dymu i przesiąkniętej ropą naftową plaży niedaleko granicy kuwejcko-irac- kiej. Jednak takich doznań nie zapomina się nigdy. Rendino stała jakieś dwa metry od niego. Kierując się męskim instynk- tem nakazującym chronić słabą płeć, Maclntyre rzucił się w jej stronę, ob- jął ją w pasie, powalił na ziemię i przygniótł do betonowej płyty własnym ciężarem. Dopiero wtedy krzyknął: -Padnij! Rozrzucił szeroko ręce, aby możliwie najlepiej zasłonić sobąChristine. Zaczerpnął głęboko powietrza, chcąc jeszcze coś zawołać, ale w tej samej chwili oślepił go jaskrawy rozbłysk eksplozji, a silna fala uderzeniowa tra- fiła w twarz, wyciskając dech z piersi. Celowniczy zaliczał się do najlepiej wyszkolonych artylerzystów Unii. Jesz- cze zanim rozległ się pierwszy wybuch, z moździerza w powietrze wyleciały cztery pociski. On zaś nawet nie podniósł wzroku na pióropusze ognia wykwi- tające na terenie bazy lotniczej ONZ. Zajęty był wyłącznie wrzucaniem kolej- nych granatów w dymiący wylot rury moździerza. Zresztą nawet nie musiał celować. Wystarczyło raz nakierować broń na zabudowania bazy, a delikatne kołysanie statku na falach przyboju rozrzucało pociski po całym terenie lotniska. Pracował tak błyskawicznie, że nawet nie liczył odpalanych granatów. Pomagający mu żołnierz musiał go klepnąć w ramię, aby dać znak, że wyrzucili 60 wszystkie dwadzieścia pocisków. Wykonawszy swoje zadanie, celowniczy błyskawicznie szarpnął nóżki podtrzymujące moździerz, przechylił go razem z płytą oporową i zepchnął za burtę. Chwilę później w falach z pluskiem wy- lądowały wszystkie elementy prowizorycznej platformy strzelniczej. Marynarze przy burtach natychmiast poprzecinali nożami liny kotwicz- ne. Szyper zwiększył obroty silnika i pchnął sterownicę, kierując statek z powrotem na otwarte morze. Odpływali wolno, bez pośpiechu, nie chcąc ściągnąć na siebie niczyjej uwagi. Znów przekształcili się w nie budzącą podejrzeń jednostkę małej przybrzeżnej floty handlowej. Na pokładzie pinasy nie było więcej broni, w żaden sposób nie dałoby się jej więc powiązać z przeprowadzoną akcją zbrojną. W razie zatrzymania przez patrol wojskowy czy policję, co musia- ło się wydarzyć przed przekroczeniem granicy morskiej, nikt nie mógł im udowodnić udziału w potajemnym ataku na bazę w Konakri. Przy wtórze monotonnie warczącego silnika statek leniwie skręcił na wschód. Był ledwie widoczny w blasku gwiazd i krwistej poświacie ognia szalejącego na brzegu za rufą. Mimo dokuczliwego dzwonienia w uszach do Maclntyre'a dotarły gło- śne jęki protestującej Rendino. Zsunął się z niej i klęcząc, próbował zaczerp- nąć powietrza pełnego kurzu, dymu i kwaśnego, odpychającego smrodu materiałów wybuchowych. Stopniowo odzyskiwał słuch, a jednocześnie wracała świadomość tego, co się dzieje dookoła. Wycie syren i głuche me- taliczne dzwonienie sygnalizacji alarmowej mieszało się z hukiem szaleją- cych płomieni. Z oddali dolatywały różnojęzyczne nawoływania i okrzyki, a od czasu do czasu jęki rannych. - Co się stało? - zapytała oszołomiona Christine. - Ostrzał z moździerzy - rzucił Maclntyre. Wstał i pomógł jej się pod- nieść na nogi. - Wszystko w porządku? - Jestem trochę poobijana, ale nic mnie specjalnie nie boli, więc ra- czej... Och, mój Boże! Powiedli wzrokiem po piekle, jakie rozpętało się na terenie bazy. Zaparkowany przy głównym pasie francuski transall zainkasował bez- pośrednie trafienie. Wraz ze stojącą obok cysterną tworzył teraz gigantycz- ną stertę pożeranego ogniem złomu. Smużka dymu wydobywała się także z transportowego boeinga 747, w którego stronę pędziły dwa wozy strażac- kie, aby stłumić zarzewie kolejnego pożaru. Wokół maszyn biegali lotnicy i ludzie z obsługi naziemnej, sprawdzając uszkodzenia albo usiłując bły- skawicznie odholować samoloty od szalejących płomieni. Wybuchy grana- tów spowodowały pożary także w paru innych miejscach, między innymi w magazynach i warsztatach remontowych. 61 Nagle zgasły światła, nie wiadomo czy z powodu uszkodzenia sieci, czy też w celu utrudnienia atakującym przygotowań do następnego ostrzału. Jednak w blasku ognia dało sią zauważyć, że zamieniona w dowództwo korpusu hala odlotów została trafiona. W umocnieniach ziała wielka wyr- wa, a dwaj gwinejscy żołnierze, trzymający straż przed głównym wejściem, leżeli bez ruchu na stercie rozszarpanych worków z piaskiem. Kilkanaście metrów bliżej na betonowej płycie lotniska leżał nieruchomo jeszcze jeden człowiek w białym marynarskim mundurze. - Emberly! Maclntyre zrobił parę kroków w jego kierunku, gdy nagle powietrzem wstrząsnęła kolejna, tym razem wtórna eksplozja, dodatkowo rozjaśniając scenerię. Admirał i Christine jednocześnie wydali głośny jęk przerażenia. Niemal odruchowo Maclntyre wyciągnął rękę, objął Rendino i przytulił ją mocno do siebie, jakby chciał ochronić przed nieszczęściem własną córkę. Zaledwie parę minut wcześniej Christine powiedziała, że jeśli kapitan Emberly nie zacznie traktować poważnie przeciwników z Unii Zachodnio- afrykańskiej, zostanie skrócony o głowę. Nie podejrzewała nawet, że jej sło- wa tak szybko mogą się okazać prorocze. Jakiś czas później doszła do wniosku, że niespodziewany atak Unii od- niósł także pozytywne skutki. Żołnierze z różnych kontyngentów, do tej pory trzymający się jedynie swoich rodaków, zostali nagle zmuszeni do wspólnej walki z ogniem i opieki nad rannymi. Trzeba było usunąć zniszczenia i do- konać niezbędnych napraw, liczyła się więc każda dostępna pomoc. Nawią- zywały się znajomości i zacieśniały kontakty, powstawały naturalne więzi braterstwa między ludźmi, którzy zostali niespodziewanie zaatakowani. Dopiero po północy Christine wróciła do swojej kwatery w sekcji wy- wiadowczej. Impet eksplozji wybił okno w jej pokoju, wszędzie walały się okruchy szkła, ale nic nie ucierpiało. Klapnęła ciężko na krzesło i z lodów- ki wciśniętej w kąt obok biurka wyjęła spotniałą puszkę wody sodowej. Jej biały letni mundur nadawał się tylko na szmaty, ale nie martwiła się tym specjalnie. W końcu biel była chyba najmniej odpowiednim kolorem na strój wojskowy. - Wolałaby pani nie przechodzić tego po raz drugi, prawda, komando- rze? - zapytał stojący w przejściu admirał Maclntyre w tak samo brudnym i osmalonym mundurze. Rendino podniosła się szybko, lecz jej zwierzch- nik tylko machnął lekceważąco ręką. - Proszę siedzieć. W warunkach bo- jowych możemy sobie darować całą tę zbyteczną gimnastykę. - Z przyjemnością, admirale - odparła, sięgając do lodówki po drugą puszkę. Podała ją dowódcy. - Proszę bardzo. To część moich prywatnych zapasów. 62 Maclntyre z trzaskiem wyłamał kapsel i jednym haustem opróżnił pół puszki. - Boże, z takim zaopatrzeniem mógłbym sią utrzymać na nogach do rana. Jak wasza sieć? Odebrała pani meldunki o jakichś uszkodzeniach? - Nie, prawie nic się nie stało. Stanowisko zdalnego sterowania trutnia- mi straciło antenę nadajnika, ale mamy zapasową. Chłopcy z zespołu Dra- pieżców meldowali, że granat rozerwał się tuż obok ich hangaru, lecz odłamki wybiły tylko parę dziur w ścianie. Nikt nie odniósł obrażeń, maszyny także nie ucierpiały. W jakim stanie jest pozostała część bazy? Maclntyre zgarnął dłonią okruchy szkła z drugiego krzesła, usiadł i po- wiedział: - Siedmiu zabitych, w tym trzech naszych. Dwudziestu czterech ran- nych. Pewne straty w zapasach i sprzęcie, ale nic, czego nie dałoby się szybko uzupełnić. Byłoby znacznie gorzej, gdyby nie umocnienia z piasku, za które Jimowi Stottardowi należy się medal. Znaczną część impetu eksplozji wzięły na siebie pogrubione na jego rozkaz mury zewnętrzne, a dzięki mądremu rozmieszczeniu ludzi i sprzętu udało się uniknąć niepotrzebnych strat. - Pociągnął jeszcze łyk wody sodowej. - Tak, mogło być znacznie gorzej. Christine przypomniała sobie dramatyczne chwile na płycie lotniska. Na pokładzie „Cunninghama" nieraz znajdowała się pod ostrzałem, ale tam zawsze była pod osłoną pancerza okrętu. Dzisiaj po raz pierwszy w życiu poczuła się całkiem bezbronna wobec oszalałych bogów wojny. Przeszył ją dreszcz grozy. - Dziękuję, admirale, że przewrócił mnie pan na ziemię i osłonił włas- nym ciałem. Maclntyre wzruszył ramionami. - Zadziałały stare nawyki, komandorze. Nie ma o czym mówić. - Mimo wszystko dziękuję. - Uśmiechnęła się. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, proszę mi mówić po imieniu, Chris. Do dziś nie mogę się przyzwyczaić do brzemienia mojego nowego stopnia. Maclntyre odpowiedział uśmiechem i skinął głową. - Jak sobie życzysz, Chris. Co się według ciebie stało dzisiejszego wie- czoru? - To był szybki atak z moździerzy, granaty odpalono prawdopodobnie ze statku, od strony południowego końca pasa startowego. Podejrzewam, że mała jednostka wtopiła się w lokalny ruch przybrzeżny, wykonała zadanie i wycofała się w identyczny sposób. Pojutrze, dysponując w pełni funkcjo- nalną siecią TACNET, mielibyśmy już napastników jak na tacy. Być może nawet zdążylibyśmy interweniować przed atakiem. Ale w tej sytuacji nic nie zrobimy, więc pewnie uciekną bezkarnie. Bardzo mi przykro, admirale. - Mniejsza z tym. Dobrze wiem, że staraliście się jak najszybciej uru- chomić swoje systemy. Niestety, przeciwnicy rzadko bywają na tyle uprzejmi, 63 aby rozpocząć działania w dogodnym dla nas terminie. Ważne, że Belewa w końcu rzucił nam wyzwanie. Doświadczyliśmy prawdziwej natury jego tak zwanych misji pokojowych. Ten atak całkowicie, chociaż w dość brutal- ny sposób, zlikwidował jeden z moich podstawowych problemów, za to przy- sporzył mi kolejnego. - Bo trzeba znaleźć kogoś na miejsce kapitana Emberly'ego? - Nie inaczej. Emberly miał swoje wady, ale był też jedynym oficerem o odpowiednich kwalifikacjach, obeznanym ze szczegółami programu „Mor- ski Myśliwiec". Teraz nowy dowódca taktyczny kontyngentu będzie musiał w ekspresowym tempie zapoznawać się z systemami uzbrojenia Grupy Dzia- łań Taktycznych, a także wypracować skuteczną doktrynę wykorzystania tych systemów. W dodatku wszystko to dzieje się w strefie wojny, wobec ko- nieczności koordynowania operacji wszystkich pozostałych jednostek. Nie wspomnę już o takich drobiazgach, jak restrykcyjne warunki prowadzenia walk, niespójna struktura dowodzenia siłami ONZ, złożona sytuacja geopo- lityczna czy poważne ograniczenia liczebności oddziałów. - Gwałtownie zgniótł pustą puszkę i cisnął ją do kosza na śmieci. - Znasz kogoś o odpo- wiednich kwalifikacjach i umiejętnościach, kto mógłby od zaraz objąć to stanowisko? , Christine mimo woli spojrzała na zamknięty komputer na biurku. Przy- pomniała sobie treść depeszy, jaką odebrała tego popołudnia. - No cóż, tak się składa, że chyba wiem, kto by się do tego nadawał, admirale. Pan również ją zna. Spojrzała wyczekująco na Maclntyre'a, a ten błyskawicznie domyślił się, o kogo chodzi. Na jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech. - Tak! - wykrzyknął, uderzając otwartą dłonią w kant biurka. - Gdzie tu jest centrala łączności, Chris? Muszę się natychmiast połączyć z Biurem Personalnym. - W Memphis jest teraz środek nocy, admirale. - W takim razie wyciągnę z łóżka kogo trzeba. Przesmyk Currituck, Karolina Północna 4 maja 2007 roku, godzina 0.27 czasu lokalnego Przez cały piękny słoneczny dzień mała żaglówka typu Cape Cod sunę- ła powoli na południe pod osłoną długiej mierzei Przylądka Hatteras. Pcha- na leniwą bryzą, skręcała w zatoczki i nurkowała w wąskie przesmyki, po- suwając się bez żadnego konkretnego celu. Później, po nastaniu nocy, przycupnęła uwiązana do boi kotwicznej. Naciągi lin cicho poskrzypywały w rytm łagodnego przyboju, a czubek masztu monotonnie kreślił ósemki na 64 tle nieba usianego miriadami gwiazd. Wody zatoki rozjaśniały światła po- zycyjne innych, podobnie zacumowanych na noc jachtów. - Wyjaśnij mi coś, dziecino - odezwał się Vince Arkady. Przy każdym oddechu łaskotały go rzęsy Amandy, która leżała z głową opartą na jego piersi. - Co, u diabła, znaczy ta dziwaczna nazwa, „Seeadler"? Amanda Garrett, w życiu zawodowym komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, uniosła głowę i uśmiechnęła się tajemniczo. - To z niemieckiego, kochanie. Oznacza morskiego orła. - Trochę pretensjonalna nazwa jak na ośmiometrowy jednopokładowy jacht, nie sądzisz? Amanda opuściła z powrotem głowę na pierś nieco młodszego od sie- bie narzeczonego. - Mnie się podoba. Przypomina mi moją pierwszą wielką miłość. - Ach, rozumiem. Miłe wspomnienie z dawnych, burzliwych lat. Mu- sisz mi o tym opowiedzieć. Amanda zachichotała i ułożyła się wygodniej, przesuwając głowę na jego ramię. Wciąż obejmowała go w pasie. Leżeli przytuleni na kocu i po- duszkach, przykryci rozpiętym śpiworem. Po kolacji, którą wspólnie przy- gotowali w maleńkim kąciku kuchennym, usiedli na pokładzie przy ściance kokpitu i obserwowali zachód słońca. Wraz z zapadającym mrokiem roz- mowa schodziła na coraz bardziej intymne tematy, aż w końcu rozpostarli na pokładzie koc, rozrzucili poduszki, rozebrali się i kochali namiętnie pod gołym niebem. Nawet gdy opadły już miłosne uniesienia, trwali objęci, to zapadając w krótkie drzemki, to znów przekomarzając się i żartując, jak doświadczeni, całkowicie oddani sobie kochankowie. - No, słucham, dziecino. - Arkady delikatnie cmoknął ją w czubek nosa. - Mów wreszcie. Kto był tą twoją pierwszą wielką miłością? - Pewien arystokrata, którego powinieneś był lepiej poznać - odparła Amanda, dumnie zadzierając głowę. - Autentyczny pruski hrabia, oficer i dżentelmen starej daty. A ja byłam wtedy niewinną głupiutką trzynastką. - To Prusacy mają skłonności do dzieci? I cóż on takiego zrobił? Dał ci batonika i zabrał na przejażdżkę swoim wozem pancernym? Amanda z uśmiechem stuknęła go pięścią w ramię. - Zmarł kilka lat przed moim urodzeniem. Nazywał się kapitan Felix von Luckner i wśród aliantów z pierwszej wojny światowej był znany jako Diabeł Morski. - A czymże ten Felix zasłużył sobie na twoje uczucie? - Już ci mówię. Kiedy miał trzynaście lat, uciekł z domu na morze, o czym i ja w tym wieku marzyłam. Zostawił zamek ojca, zrzekł się mająt- ku i tytułu szlacheckiego, dosłownie zerwał z całym światem i zaciągnął się jako zwykły majtek na pokład starego rosyjskiego czteromasztowca. Arkady uśmiechnął się ironicznie i przesunął palcami po jej żebrach. 5 Morski myśliwiec 65 - Domyślam się, jak to na ciebie podziałało. Nie rozumiem tylko, co ten Diabeł Morski ma wspólnego z twoim jachtem i skąd się wzięła jego nie- miecka nazwa. - Później mój bohater porzucił marynarkę handlową i został oficerem w niemieckiej flocie cesarskiej. Po wybuchu pierwszej wojny światowej zgłosił się do admiralicji z niezwykłym planem. Postanowił wyruszyć na samotny rajd ostatnią wojenną fregatą żaglową. - Żaglową? W czasach pierwszej wojny światowej? Chyba żartujesz! - Ani trochę. Zresztą pomysł okazał się genialny. Okręt żaglowy miał nieograniczony zasięg, nie musiał nigdy uzupełniać paliwa. Poza tym na szlakach handlowych nikt się nie spodziewał wojennego żaglowca, dopóki z bliskiej odległości nie padła pierwsza salwa. Nie mając nic do stracenia, naczelny dowódca floty cesarskiej oddał do dyspozycji von Lucknera stary trójmasztowy frachtowiec „Brandenburg". Hrabia kazał zamontować pod pokładem kilka dobrze ukrytych dział i zmienił nazwę okrętu na... - „Seeadler". - Zgadza się, poruczniku. - W nagrodę cmoknęła go w policzek. - Tak więc mój ukochany wypłynął w morze w wigilię Bożego Narodzenia, prze- darł się przez angielską blokadę i zaczął honorowo łupić alianckie statki handlowe. - Jak można honorowo łupić statki? Amanda zmarszczyła brwi. — Czyżbyś nie wiedział? Mimo swojego złowieszczego przezwiska, na- wet w warunkach jednej z najkrwawszych wojen w dziejach ludzkości Dia- beł Morski nikomu nie odbierał życia, jeśli tylko mógł tego uniknąć. Za- zwyczaj podpływał jak najbliżej alianckiego statku handlowego, oddawał salwę tuż przed jego dziobem i przystępował do abordażu, zanim ofiara zdą- żyła wezwać pomoc. Wszelkie specjały z mesy oficerskiej, nie wyłączając alkoholu, wraz z zawartością sejfu przenoszono na pokład „Seeadlera". Za- łogę oraz mężczyzn przesadzano do nieźle zaopatrzonych szalup ratunko- wych i spuszczano na morze, a kobiety otrzymywały gościnę na okręcie nie- mieckim. Statek zatapiano, po czym hrabia powiadamiał przez radio najbliższą bazę alianckąo pozycji szalup ratunkowych i odpływał w poszu- kiwaniu następnej przygody. Arkady w zamyśleniu wodził dłonią po jej brzuchu. - Ten gość wiedział, jak się powinno prowadzić wojnę. - Masz rację. Mój hrabia był człowiekiem ze wszech miar cywilizowa- nym... Och, jeśli już musisz to robić, kochanie, przesuń rękę trochę niżej... Och, tak... tak, tak... - Garrett zamknęła oczy i wtuliła twarz w jego ramię na znak aprobaty dla poczynań pod śpiworem. - A w jaki sposób łączy się to wszystko z marzeniami niedoszłego kapi- tana Kidda? 66 - Za sprawą paru starych książek Lowella Thomasa, które znalazłam w bibliotece ojca. Trylogia nosiła tytuł Hrabia Luckner, Diabeł Morski i For- kasztel Diabła Morskiego. Znalazłam w niej pełno wspaniałych żeglarskich opowieści, napisanych w pierwszej osobie, jakby snutych przez samego hra- biego, z których znaczna część mogła być prawdziwa. Czytałam te książki chyba po kilkanaście razy i zakochałam się w Lucknerze tak beznadziejnie, jak tylko trzynastolatka potrafi. Kiedy więc dostałam od ojca ten jacht, mo- głam mu nadać tylko jedną nazwę. - Rozumiem. I wcale ci nie przeszkadzało, że podczas wojny światowej Diabeł Morski służył po stronie naszych wrogów? Amanda znów zachichotała, przytulając czoło do policzka Arkady'ego. - To było najwspanialsze w mojej młodzieńczej miłości. W swoich marzeniach byłam piękną młodą Amerykanką, trochę bardziej dojrzałą niż w rzeczywistości, która przypadkiem zostaje gościem na okręcie hrabiego von Lucknera i po licznych emocjonujących przygodach na morzach połu- dniowych zdobywa serce Diabła Morskiego, po czym przeciąga go na stro- nę aliantów. Arkady mimowolnie głośno zarechotał, a urażona Garrett tym razem nieco mocniej grzmotnęła go pięścią w czułe miejsce. - Nie ma w tym nic śmiesznego! Hrabia ocalił mi życie. Gdybym nie uciekła wraz z nim na południowy Pacyfik, raz za razem umierałabym z nu- dów na czwartym semestrze studium socjologicznego pani Mendelson. Vince zachichotał jeszcze głośniej. Uniósł się na łokciach, przesunął do tyłu i oparł plecami o ściankę kokpitu. Ściągnął przy tym śpiwór i w blasku gwiazd przez kilka minut przyglądał się nagiej Amandzie. Łakomie wodził spojrzeniem po jej długich do ramion, połyskujących srebrzyście włosach, piersiach nieco już zmiękczonych przez wiek, wciąż jednak bardzo kształt- nych, po zgrabnych jak u baletnicy, łukowato zaokrąglonych biodrach i skrawku nocnej czerni na podbrzuszu. - Któregoś dnia będę musiał mu za to podziękować, dziecino - szep- nął. - Utrata ciebie byłaby prawdziwą tragedią. Amandę przeszył dreszcz, spowodowany nie tylko chłodną bryzą omy- wającąjej nagie ciało i bladymi ognikami gwiazd odbijającymi się w oczach. Vince zauważył to, zsunął się z powrotem i przytulił do niej, naciągając śpi- wór. Po jakimś czasie „Seeadler" zakołysał się krótko na fali wywołanej przez przepływającą niedaleko łódź. Nawet przez śpiwór dało się wyczuć nocny chłód, nad morzem zaczynała się tworzyć lekka mgła. Amanda, mimo ciepła bijącego od Vince'a, jakoś nie mogła zasnąć. Miała nadzieję, że intensywne doznania erotyczne i rozkoszne zmęczenie pokonają wreszcie bezsenność, 67 która ostatnio jej dokuczała. Stało się jednak inaczej. Dlatego po raz setny zaczęła się zastanawiać nad własnym życiem. W ciągu minionych tygodni ta bezproduktywna samoanaliza doprowa- dzała jądo furii. Tłumaczyła sobie, że znajduje sięu szczytu kariery. Dowo- dziła okrętem, na którym jej bardzo zależało. Odniosła wiele sukcesów w wa- runkach bojowych i nawet zdobyła sobie zasłużoną sławę. Oprócz tego miała wszystko, czego można chcieć od życia: oddanego kochanka, serdecznych przyjaciół, znakomite widoki na przyszłość. A jednak... Dlaczego nie rzucić wreszcie kotwicy? - powtarzała w myślach. - Roz- wiesić swoje ordery nad kominkiem i powiedzieć temu wspaniałemu męż- czyźnie, że jest siew końcu gotową do założenia rodziny. Urodzić dziecko, dopóki nie jest jeszcze za późno, a potem już tylko wylegiwać się na słońcu, ciesząc ze wszystkiego, co się osiągnęło. Do diabła, Amando, czego więcej można chcieć od życia? I w tym właśnie tkwił problem. Na to pytanie nie potrafiła sobie odpo- wiedzieć. A ponieważ upłynęło już sporo czasu od chwili, kiedy po raz ostatni nie wiedziała, czego chce od życia, strasznie ją to denerwowało. Arkady spał smacznie z głową przytuloną do jej ramienia. Musnęła pal- cami jego ciemne włosy i nadal wpatrywała się w niebo, obserwując mono- tonną wędrówkę konstelacji wokół Gwiazdy Polarnej. Dręczący ją w nocy niepokój nie zniknął z nastaniem dnia. Amanda była wyraźnie podenerwowana w czasie przygotowań do przeprowadzenia jach- tu przez cieśninę na wysokości przylądka PowelPs Point. Nawet widok ża- gla napiętego przez poranną bryzę i fal przemykających za relingiem nie zdołał jej przywrócić dobrego samopoczucia z poprzedniego wieczoru. Kiedy po śniadaniu skręcili na południowy wschód, kilkakrotnie po- czuła na sobie badawcze spojrzenia Vince'a, który potrafił odgadnąć jej nastrój o wiele lepiej niż inni mężczyźni. Miało to swoje dobre i złe strony. - Wiesz już coś o swoim następnym zadaniu? - zapytał lotnik. - Jeszcze nie - odparła, przesuwając sterownicę o kilka stopni. - Na- wet się specjalnie nad tym nie zastanawiałam. Najwcześniej za rok wrócę na pokład „Duke'a", nie ma pośpiechu. Arkady spojrzał na nią z ukosa, unosząc brwi. - Rok to wcale nie tak dużo, dziecino. Zawsze nam tłumaczyłaś, że trzeba starannie planować swoją karierę, na długo wcześniej obmyślać dro- gę do wyznaczonego sobie celu. Amanda wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. — Jeśli nawet tak było, to mówiłam szczerze. Na razie nie mam czasu na takie rozmyślania. Chyba jednak powinnam zacząć coś sobie szykować. - No to powiedz choć z grubsza, za czym chcesz się rozejrzeć. 68 - Nie jestem pewna. Wiem na pewno, że czeka mnie dłuższy pobyt na lądzie, nie potrafię jednak określić, czym chciałabym się zająć. - Naprawdę nie masz żadnego pomysłu? - spytał wyraźnie zniecierpli- wiony Vince. - Nie mam i już! - syknęła poirytowana. - Czy to do ciebie nie dociera? Ten nagły wybuch sprawił, że przez pewien czas płynęli w milczeniu, jak gdyby całkowicie pochłonięci sterowaniem i utrzymywaniem naciągu lin. - Przepraszam, Arkady - odezwała się w końcu Amanda. - Naprawdę nie wiem, czym się teraz będę zajmowała. Zresztą czy to takie ważne? Tym razem on lekceważąco wzruszył ramionami, odprowadzając wzro- kiem mijany statek wycieczkowy. - Pomyślałem tylko, że moglibyśmy wspólnie coś postanowić, żeby na przykład znowu służyć razem. Bardzo lubię dostawać twoje piękne listy, dziecino, ale nie miałbym nic przeciwko temu, aby choć od czasu do czasu móc na ciebie spojrzeć. Wyszczerzył zęby w beztroskim, chopięcym uśmiechu. Amanda z ra- dością powitała sposobność rozładowania napiętej atmosfery. - Dobrze wiem, o co ci chodzi, kochany - odparła z uśmiechem. - Nie sądzę, żeby znalezienie posady w San Diego stanowiło poważniejszy pro- blem. Jeśli dobrze pamiętam, miałam już parę ofert pracy w cywilu, propo- nowano mi nawet stanowisko konsultanta w stoczni Lockheeda. Gdyby się dobrze zastanowić, bez większego trudu, można by się całkiem nieźle urzą- dzić na zachodnim wybrzeżu. - Problem polega na tym, skarbie, że chyba nie zabawię już zbyt długo na wybrzeżu. Dostałem propozycję współpracy w programie JSF. - Myśliwce szturmowe marynarki wojennej? - zdziwiła się Amanda, czując, że traci swoje atuty. - Arkady, to wspaniale! - W każdym razie to kusząca propozycja - przyznał, z poważną miną kiwając głową. -Chodzi o stronę operacyjną wykorzystania samolotów pio- nowego startu. Marynarka i oddziały specjalne poszukują pilotów z licen- cjami zarówno na helikoptery, jak i odrzutowce, a ja zdobyłem uprawnienia na myśliwcach jeszcze przed przesiadką na śmigłowce w lotnictwie mary- narki. Niewielu jest takich, więc coraz bardziej mnie naciskają, żebym przyjął propozycję. - Domyślam się! - Amanda przez chwilę była zajęta ustawianiem dzio- bu jachtu w kierunku widocznej już na horyzoncie latarni morskiej na Point Powell. - Przecież od dawna chodziło ci po głowie, Arkady, żeby wrócić do pilotowania myśliwców. - Owszem, między innymi - mruknął, wsuwając ręce do kieszeni wia- trówki. - Gdybym się zgodził, zostałbym oddelegowany do Jacksonville. -1 co z tego? 69 - To typowa baza lotnicza, dziecino, gdzie trudno znaleźć stanowisko dla specjalisty od klasycznych jednostek pływających. - Ach, tak. Gdybym przyjął tę propozycję - ciągnął ze wzrokiem wbitym w po- kład - oznaczałoby to, że przez parę najbliższych lat będziemy mogli się widy- wać tylko przez tydzień raz na pół roku. Nie oszukujmy się, skarbie, nic by z tego nie wyszło. Zapomnę więc o programie JSF i spróbuję znaleźć jakiś przy- dział, dzięki któremu bylibyśmy przynajmniej po tej samej stronie kontynentu. - Nie, kochany - odparła Garrett cicho, lecz stanowczo. - Nie wolno ci przepuścić takiej okazji. - Nie mam wyjścia - rzekł wprost. Zsunął się trochę niżej na ławce i z posępną miną zajrzał jej w oczy. -Jeśli los tak zechce, to owszem, mogę zrezygnować. - Znów zamilkł na krótko, po czym dodał: - Chyba że oboje spróbujemy grać inną talią kart. Zastanawiałem się... Z głębi kabiny doleciał przenikliwy pisk elektronicznego sygnalizatora. Oboje aż się wzdrygnęli. - Och, do diabła! Arkady, przejmij ster! — Rozkaz! - rzucił odruchowo. Szybko zanurkował pod bomem i zajął jej miejsce przy sterownicy. Amanda zeskoczyła do kabiny i pospiesznie odłączyła telefon komórkowy od ładowarki baterii słonecznych. Był to jej służbowy aparat, nie mogła zatem zlekceważyć wezwania. - Słucham, Garrett. - Mówi komandor Koletter z atlantyckiego dowództwa NAVSPECFOR- CE — rozległ się w słuchawce nieco przytłumiony, lecz stanowczy głos. - Rozwój sytuacji wymaga pani natychmiastowej obecności w okręgowym sztabie marynarki. To rozkaz admirała Maclntyre'a. - Admirała Maclntyre'a... - powtórzyła bezwiednie, zmuszona do na- głego przestawienia się na inne tory myślenia. Osobisty rozkaz „Eddiego Maca" i sformułowanie „rozwój sytuacji" sprawiły, że w jej głowie rozdzwo- niły się wszystkie dzwonki alarmowe. - Jestem w tej chwili na pokładzie mojego jachtu, komandorze, niedaleko wylotu Przesmyka Albermale. Na- tychmiast skieruję się do Port Powell i tam spróbuję wynająć samochód... - To nie będzie konieczne, komandorze. Może nam pani podać swoją dokładną pozycję? - Oczywiście. - Amanda sięgnęła do szafki i włączyła przenośny od- biornik GPU. Niespełna minutę zajęło jej dwukrotne powtórzenie odczytu i podyktowanie współrzędnych przez telefon. - Przyjąłem, komandorze Garrett. Proszę pozostać na tej pozycji. Heli- kopter straży przybrzeżnej zaraz panią stamtąd zabierze, potrwa to najwy- żej parę minut. Niech pani przygotuje wszystko do zasygnalizowania pilo- towi swojej gotowości. 70 - Zrozumiałam. Bez odbioru. Rozłączyła się szybko, nie zdając sobie nawet sprawy, że odruchowo przeszła na wojskowy tryb prowadzenia łączności radiowej. - Co się stało, kapitanie? - zapytał z ciekawością Arkady. - Chyba coś bardzo poważnego i groźnego - odparła, usiłując zebrać myśli. - Wysyłają po mnie helikopter. Ustaw jacht pod wiatr i zwiń żagiel, będą mnie windować w trybie alarmowym, więc chciałabym uniknąć zbęd- nych przygód. Zanim się spakuję, włącz zasilanie awaryjne i przygotuj mi- gacz pozycyjny, wyciągnij też kilka świec dymnych. Będziesz musiał sam odprowadzić j acht... Urwała nagle. Wszystkie niepokoje ostatniej nocy i tego przedpołudnia sta- ły się nagle nieważne. Popatrzyła Arkady'emu w oczy i odezwała się miękko: - Chyba chciałeś mi coś powiedzieć, kochany, zanim zadzwonił tele- fon. O co chodziło? Vince uśmiechnął się przyjaźnie, nie wypuszczając z dłoni sterownicy. Za tym uśmiechem krył się smutek, ale w jego żywych błękitnych oczach dominował wyraz miłości i bezgranicznego oddania. - To nic ważnego, skarbie. Bez znaczenia. Centrum Operacyjne Dowództwa Floty Atlantyckiej Norfolk, Wirginia 4 maja 2007 roku, godzina 10.37 czasu lokalnego Śmigłowiec straży przybrzeżnej HH-60 Jayhawk usiadł na lądowisku Centrum Operacyjnego w kłębach kurzu. Amanda pospiesznie zdjęła heł- mofon i kamizelkę ratunkową, oddała je dowódcy patrolu i zeskoczyła na ziemię. Ze schyloną głową wybiegła spod zasięgu wirującego wciąż rotora. Przy krawędzi lądowiska czekał na nią oficer marynarki w granatowym, te- raz wyraźnie zakurzonym mundurze. - Komandor Garrett?! - zawołał, przekrzykując ogłuszający świst tur- bin helikoptera. - Porucznik Kravin z sekcji atlantyckiej NAVSPECFOR- CE z pozdrowieniami od komandora Kolettera. Czekaliśmy na panią. - Co się stało? - zapytała Amanda. - Nie umiem powiedzieć dokładnie, komandorze. Wiemy tylko, że Ed- die Mac... to znaczy admirał Maclntyre chce z panią rozmawiać na szyfro- wanym kanale łączności. Jeśli wierzyć plotkom, afrykańska misja ONZ zna- lazła się w poważnych opałach. Ruszyli w stronę budynku dowództwa. Centrum Operacyjne znajdowa- ło się w samym sercu największej bazy morskiej na zachodniej półkuli. Po- nad dachem niskiego pozbawionego okien betonowego bunkra widać było 71 gąszcz masztów tych jednostek Drugiej Floty, które pozostawały w odwo- dzie. Mimo obecności oficera sztabowego za ci.ężkimi stalowymi drzwiami, pod czujnym okiem dwóch wartowników z piechoty morskiej Amanda mu- siała nie tylko wsunąć w szczelinę czytnika swoją kartę identyfikacyjną, lecz także przejść test autentyczności głosu. Później zjechali windą dwa poziomy niżej, gdzie w podziemnym bunkrze urządzonym wewnątrz więk- szego bunkra mieściło się centrum łączności floty atlantyckiej. Kilka minut później oficer dyżurny zaprowadził ją do niewielkiego po- ¦ koiku. Garrett usiadła przed połyskującym mętnie ekranem wideokomu. - Admirał Maclntyre na linii, pani komandor - zapowiedział przez in- terkom łącznościowiec. - Trwa jeszcze dostrajanie szyfratora, za chwilę uzyska pani obraz. Na ułamek sekundy pojawiła się winietka dowództwa floty atlantyc- kiej, zaraz jednak na jej miejscu ukazała się zasępiona twarz głównodowo- dzącego NAVSPECFORCE. Eliptyczne okienko za jego plecami wskazy- wało, że admirał znajduje się w sekcji łączności ruchomego centrum dowodzenia. Można było odnieść wrażenie, że patrzy jej prosto w oczy, musiał więc na swoim ekranie widzieć jej obraz. Dopiero teraz uświadomi- ła sobie, że jej włosy są byle jak zebrane w koński ogon, a zamiast munduru ma na sobie zwykłe dżinsy i sweter. Maclntyre chyba nie zwrócił na to żad- nej uwagi. - Podejrzewam, że u was jest jeszcze dość wcześnie, komandorze Gar- rett. Przepraszam, że musiałem przerwać pani wypoczynek. - Nic nie szkodzi, admirale. To ja przepraszam za swój ubiór. Przywie- ziono mnie tu prosto z pokładu jachtu, nie miałam nawet okazji się przebrać. Maclntyre lekceważąco machnął ręką. - W tej chwili nie ma to najmniejszego znaczenia, komandorze. Amanda zwróciła uwagę, że dowódca, zazwyczaj sprawiający wrażenie niewzruszonego i nieprzystępnego jak dębowa palisada, wygląda na prze- męczonego. Na skórze brody wyraźnie ciemniał nie ogolony zarost. — Co się stało, admirale? - spytała zaniepokojona. - Znajduję się na pasie startowym bazy lotniczej sił ONZ w Konakri. Niedawno wojska Unii Zachodnioafrykańskiej ostrzelały ten teren z moź- dzierzy. Są ofiary w ludziach. Na myśl o Christine serce podeszło jej do gardła. Maclntyre dobrze wie- dział, że łączy je głęboka przyjaźń, a znając jego zaangażowanie w niektóre sprawy, można było przypuszczać, iż postanowił osobiście zawiadomić o śmier- telnym wypadku. Musiał właściwie odczytać jej myśli, bo dodał szybko: - Komandor Rendino jest cała i zdrowa. Była ze mną w czasie ataku. Ma trochę siniaków i zadrapań, ale poza tym nic się jej nie stało. - Urwał na chwilę, dając jej czas na opanowanie nerwów, po czym kontynuował: -Nie- stety, nie mogę powiedzieć tego samego o kapitanie Emberlym, dowódcy 72 Grupy Działań Taktycznych. Zginął wczoraj w nocy od wybuchu granatu, a jego strata zagraża całej operacji pokojowej sił UNAFIN. Muszę go na- tychmiast zastąpić. Jak by się pani podobała ta robota? Amanda na parę sekund oniemiała. - Mnie, admirale? - spytała z niedowierzaniem, usiłując zebrać myśli. - Przecież wojska UNAFIN mają operować głównie na lądzie, a ja dowodzę okrętem wojennym. Maclntyre odchylił się na oparcie krzesła. - Ma pani spore doświadczenie we współpracy ze strażą przybrzeżną, a oboje doskonale wiemy, jakiego typu operacje prowadził „Cunningham" u wybrzeży Chin. Zresztą nie to jest najważniejsze. Jako naczelny dowódca naszego kontyngentu mogę obiecać, że pod pani rozkazami znajdzie się oddział bardzo operatywnych i świetnie wyszkolonych młodych ludzi, któ- rzy znają się na swojej robocie. Od nich dowie się pani wszystkiego co trzeba o nowych rodzajach sprzętu i metodach działania. - Popatrzył prosto w obiektyw kamery, jakby chciał jej spojrzeć w oczy. - Przede wszystkim potrzebuję dowódcy, który z rozmaitych pododdziałów będzie umiał stwo- rzyć jednolitą formację, a umiejętność oceny sytuacji i przewidywania po- zwoli mu skutecznie wykorzystać tę formację do naszych celów. Pod oby- dwoma względami doskonale się pani nadaje do tej funkcji. - Czuję się zaszczycona, admirale - powiedziała powoli Amanda, go- rączkowo próbując ocenić tę propozycję. - Czy w grę wchodzi przydział tymczasowy? - Muszę myśleć perspektywicznie, komandorze. Na pewno będziemy tu zajęci przez jakiś czas, a więc musiałaby pani zrezygnować z dowództwa „Cunninghama". Słysząc to Amanda już miała odrzucić propozycję. Zawahała się jed- nak; uświadomiła sobie, że wcale nie rezygnowałaby z dowodzenia okrę- tem wojennym, lecz jednostką unieruchomioną w stoczni remontowej. - Jaki byłby skład podległych mi wojsk, admirale? - zapytała z cieka- wością. - Trzonem Grupy Działań Taktycznych jest eskadra stworzona w pro- gramie „Morski Myśliwiec", PGAC-1. Właśnie z tego powodu Phil Ember- ly został wybrany na taktycznego dowódcę korpusu. Poza tym będzie pani dysponowała dwoma kutrami patrolowymi klasy Cyclone i kompanią mari- nes do zadań desantowych i osłonowych. Cała ta formacja stacjonuje na ruchomej bazie przybrzeżnej zakotwiczonej na oceanie u wybrzeży Unii Zachodnioafrykańskiej. - Jakie są cele stojące przed korpusem? - Po pierwsze dopilnowanie warunków embarga nałożonego na Unię Zachodnioafrykańskąprzez ONZ, a prócz tego zapewnienie bezpieczeństwa Gwinei przed zbrojną agresją od strony morza. 73 Amanda przywołała z pamięci mapę wybrzeża w tamtym rejonie Afryki. - Admirale, mówi pan o zabezpieczeniu tysiąckilometrowej granicy morskiej zaledwie pięcioma małymi jednostkami pływającymi. Maclntyre uśmiechnął się smutno. - Powiedziałem, że ta funkcja wiąże się z poważnym wyzwaniem, ko- mandorze. Zagraniczne misje ONZ nie cieszą się wielkim poparciem w Kon- gresie, dlatego też przydzielono nam absolutne minimum sił i środków. Ale ograniczono także cele korpusu. Na pociechę powiem pani, że mała liczeb- nie Grupa Działań Taktycznych jest wsparta bardzo rozbudowaną siecią wywiadowczą. Tak więc dysponowałaby pani kompletnym systemem wy- wiadu taktycznego pod dowództwem komandor Rendino, wraz z dwiema eskadrami bezzałogowych maszyn rekonesansowych i dwiema jednostka- mi wywiadu elektronicznego, wyposażonymi w aerostaty. Mogłaby pani też liczyć na pomoc innych kontyngentów z sił UNAFIN. Francuzi dysponują eskadrą korwet strzegących wód przybrzeżnych, a Brytyjczycy doświadczoną ekipą rozminowywania i eskadrą śmigłowców patrolowych do kontrolowa- nia nadmorskiej przestrzeni powietrznej. - A co z naszym lotnictwem, admirale? - wtrąciła Garrett. - Rada Bezpieczeństwa ONZ nie widziała potrzeby angażowania sa- molotów, nie licząc maszyn bezzałogowych oraz helikopterów połączonej formacji marynarki i komandosów. Tylko proszę nie pytać o szczegóły, bo sam nie potrafię zrozumieć motywów takiej decyzji. - Maclntyre pochylił się na krześle i oparł splecione dłonie na brzegu konsoli łączności. - To wszystko, komandorze. Zdaję sobie sprawę, że liczebność wojsk jest nie- wystarczająca, a w dodatku obowiązują restrykcyjne ograniczenia narzuco- ne przez ONZ. Sytuacja taktyczna jest niestabilna, w każdej chwili może dojść do wojny z bardzo wymagającym i zdeterminowanym przeciwnikiem. Przyznaję więc, że misja jest niebezpieczna, dla pani chyba nawet bardziej niż dla kogo innego. Amanda zmarszczyła brwi. — Jak mam to rozumieć? Czemu ja?... - Przeprowadziłem długą rozmowę z szefem biura personalnego, który był bardzo niezadowolony z perspektywy wysłania pani do Afryki. Jeśli mam być szczery, gotów był mnie chyba zamordować za ten pomysł. - Dlaczego? Maclntyre uśmiechnął się chytrze. - Wygląda na to, że pewne wysoko postawione osoby z góry zaplano- wały pani dalszą karierę, komandorze. - Nadal nie rozumiem, admirale. - Sytuacja jest następująca. Została pani zaliczona do grupy wyróżniają- cych się oficerów marynarki, co może być jawnym dowodem skutecznej inte- gracji płci we flocie. Zadecydowano, że po zakończeniu służby na „Duke'u" 74 i kolejnym awansie otrzyma pani ważne stanowisko attache wojskowego w jed- nej z naszych ambasad, w Paryżu lub w Moskwie, to nie zostało jeszcze prze- sądzone. Później, już w stopniu kapitana, miałaby pani objąć dowództwo du- żej formacji desantowej, prawdopodobnie wyposażonej w jednostki klasy Wasp. Nawet szef biura personalnego nie potrafił nic więcej powiedzieć. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że jeśli nie zabazgra sobie pani specjalnie karto- teki, i tak zostanie najmłodszą kobietą ze stopniem kontradmirała w historii amerykańskiej marynarki. Oszołomiona Amanda pokręciła głową. - Sama nie wiem... - Powtórzyłem tylko to, co usłyszałem - dodał Maclntyre, uśmiechając się sardonicznie. - Dlatego proszę pamiętać o swojej kartotece, komando- rze. Jeśli przyjmie pani stanowisko w korpusie afrykańskim, a cała ta misja zakończy się fiaskiem, jak wiele na to wskazuje, być może za jednym zama- , chem zniweczy pani plany, a przy okazji swoją dalszą karierę. Dla zachęty mogę zdradzić, że musiałbym panią awansować. Na stanowisko dowódcy taktycznego korpusu musi być powołany co najmniej kapitan, zatem przy- najmniej na czas trwania operacji otrzymałaby pani czwartą belkę. Nie wpły- nęłoby to jednak ani na wysokość żołdu, ani na inne przywileje, dopóki spełnienie pozostałych warunków nie umożliwiłoby zatwierdzenia awansu. Zatem może pani to uznać za kolejną wielką niewiadomą w mojej ofercie. - W przepraszającym geście uniósł obie dłonie. - Biorąc pod uwagę wszyst- kie za i przeciw, wcale się nie zdziwię, jeśli mi pani powie, żebym sobie wsadził tę propozycję tam, gdzie słońce nie dochodzi. Może się pani nie obawiać żadnych konsekwencji służbowych w razie jej odrzucenia. Garrett popatrzyła w bok. Przypomniało jej się powiedzenie: „Uważaj na swoje skryte pragnienia, bo mogą się spełnić". Już od kilku tygodni roz- myślała nad swoją przyszłością i oto nagle otwierało się przed nią znacznie więcej możliwości, niż mogła sobie wymarzyć. Z żalem powtarzała, że nie jest jeszcze gotowa przekazać komuś innemu dowództwa okrętu, teraz zaś uzyskiwała możliwość objęcia następnego stanowiska dowodzenia, w do- datku nad znacznie większymi siłami bojowymi. Odwlekała najważniejsze życiowe decyzje, tymczasem okazało się, że mnóstwo osób pragnie je za nią podejmować. Trzy Parki musiały teraz drwiąco chichotać za jej plecami. Amanda miała jednak zwyczaj natychmiastowego podejmowania waż- nych decyzji. Popatrzyła znowu w obiektyw kamery i powiedziała: - Ma pan rację, admirale, to wielkie wyzwanie dla każdego oficera. Z przyjemnością obejmę to stanowisko. Na drugim krańcu globu Maclntyre z radości uderzył otwartymi dłońmi o krawędź konsoli. - No proszę! Rendino była pewna, że pani się zgodzi! 75 Amanda odetchnęła głęboko. Kiedy wreszcie klamka zapadła, po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła się znów sobą. Na dobre czy na złe, mogła przynajmniej popłynąć ustalonym kursem. - Proszę wybaczyć, admirale, lecz chciałabym postawić jeden warunek. - Słucham, komandorze. - Jeśli już muszę całkiem zrezygnować z dowodzenia moim okrętem, chciałabym mieć pewność, że przekazuję go w dobre ręce. Dlatego proszę, aby „Cunninghama" przejął mój dotychczasowy zastępca, komandor po- rucznik Ken Hiro. I nie tylko na czas mojej nieobecności, ale w pełnym zakresie obowiązków. Maclntyre zrobił kwaśną minę. - Przyjęło się w marynarce, że oficerowie nie przejmują dowodzenia na tych samych jednostkach, na których już wcześniej służyli pod czyimiś roz- kazami. - Wiem o tym, admirale, ale zdaję sobie też sprawę, że wśród młodej kadry floty dowodzenie niszczycielami klasy Stealth stało się punktem ho- noru. Jeśli wybaczy mi pan portowe słownictwo, teraz pierwszy lepszy ku- tas po akademii mierzy od razu w fotel na mostku okrętu typu SC-21. Ken Hiro to znakomity oficer, tyle że oprócz mnie nie ma nikogo bliskiego w ma- rynarce. Skoro już postanowił pan uruchomić swoje kontakty, by załatwić mi transfer, proszę przy okazji poruszyć i tę sprawę. Kenowi naprawdę na- leży się awans, a wtedy już nic nie będzie stało na przeszkodzie, by objął dowództwo na „Duke'u". Może pan to potraktować jako transakcję wiąza- ną, admirale. Maclntyre jeszcze przez chwilę siedział nachmurzony, ale nagle uśmiech- nął się i rzekł: - Na Boga, Amando, jesteś kapitanem najwyżej od pół minuty, a już próbujesz sterować polityką personalną we flocie. Dobra, zgadzam się na transakcję wiązaną. Garrett sztywno skinęła głową. - Dziękuję, admirale. Mam nadzieję, że sprostam nowym zadaniom. - Ja też mam taką nadzieję, kapitanie... w przeciwnym razie wszyscy znajdziemy się w nie lada opałach. Wybrzeże Wirginii niedaleko Eastville 4 maja 2007 roku, godzina 14.21 czasu lokalnego Kiedy po południu zrobiło się nieco chłodniej, emerytowany kontrad- mirał Wilson Garrett wyszedł ze swojego obszernego ranczerskiego domu. Idąc w kierunku przystani nad morzem, minął pustą szopę na jacht, a wreszcie 76 stanął na wąskim skrawku kamienistej plaży i zapatrzył się na lazurowe wody Zatoki Chesapeake. Wieloletnie doświadczenie w wyznaczaniu kursów i ocenie prędkości statków podpowiadało temu drobnemu, lekko przygarbionemu siwemu mężczyźnie, że nie będzie musiał długo czekać. Rzeczywiście kilka minut później zza zalesionego cypla na południu wyłonił się dobrze mu znany jacht o białych burtach. „Seeadler" miał jednak zwinięty żagiel, płynął na awaryjnym doczepnym silniku, a na pokładzie znajdowała się tylko jedna osoba. Jak na żółtodzioba ten chłopak radzi sobie całkiem nieźle, pomyślał Garrett, obserwując łódź zgrabnie przybijającą do pomostu. - Jak tam było, synu? - zapytał, chwytając dziobową linę cumowniczą. - Bez problemów. - Vince Arkady zwinnie przeskoczył reling i wylą- dował na pomoście z cumą rufową w garści. - Wolałem jednak skorzystać z silnika, nie radzę sobie z żaglem tak dobrze jak Amanda. - To zrozumiałe - odparł Garrett. - Ona ma wyjątkową smykałkę do żeglowania. Nawet ja nigdy nie miałem tyle cierpliwości. - Ona tu jest, Wils? - zapytał pilot z nadzieją w głosie, spoglądając na admirała. Garrett przecząco pokręcił głową. - Nie. Wczoraj wieczorem wróciła dopiero o dziesiątej, a dziś wyjecha- ła już o szóstej rano. Pewnie przyjedzie tak samo późno. W pośpiechu przy- gotowuje się do przekazania dowództwa na „Duke'u". Arkady, który na klęczkach wiązał cumę do pala, poderwał się jak opa- rzony. - Zdaje dowodzenie?! Co się stało?! - Eddie Mac zaproponował jej inne stanowisko. Coś niedobrego dzieje się na Złotym Wybrzeżu i podobno jest tam bardzo potrzebna. - Admirał umilkł na chwilę, po czym dodał ciszej: - Wyjeżdża na dłużej, synu. Vince poczuł się wstrząśnięty, ale by nie uchodzić za mięczaka, szybko skrył się za maską obojętności. - Tak, pewnie tak - mruknął. Admirał odprowadził go wzrokiem, kiedy Arkady przeskoczył z po- wrotem na pokład jachtu, żeby pozbierać swoje rzeczy. Skrzyżował ręce na piersi, podszedł bliżej i oparł się ramieniem o jeden z pali. Patrzył, jak tam- ten zgarnia swoje przybory toaletowe do torby podróżnej i wraz z zawiniąt- kiem brudnych ubrań rzuca wszystko na pomost. Powtarzał w myślach, że nie warto jeszcze bardziej ranić jego uczuć, lepiej zaczekać, aż oswoi się z tą sytuacją. Ale gdy pilot zeskoczył z powrotem z pokładu jachtu, zapytał: - Jesteś gotów na parę słów prawdy, synu? Arkady chciał zareagować ostro, ale w porę ugryzł się w język. Na jego wargach pojawił się chytry uśmieszek, który Amanda tak bardzo lubiła. 77 - Czemu nie, admirale - odparł. - Chyba przyda mi się teraz parą ży- ciowych mądrości. Garrett skinął głową. - Masz rację. Napisano całe morze słów na temat „poświęcenia w miło- ści", ale możesz mi wierzyć, że to wszystko bzdury. Dwoje ludzi powinno się nawzajem uzupełniać, a nie uzależniać od siebie. Jeżeli któraś ze stron czuje się ograniczona przez związek, to trzeba coś zmienić. Do tej pory ty i Amanda sprawialiście wrażenie dobranej, głęboko zakochanej pary. Wy- czuwało się to na odległość, kiedy byliście razem. Muszę ci jednak wyznać szczerze z własnego doświadczenia, że choć moja córka jest cholernie do- brym oficerem marynarki, byłaby z niej bardzo kiepska żona. - Wyprosto- wał się, wsunął kciuki za pasek spodni i dodał: - Mogę ci powiedzieć coś jeszcze, synu. Powinieneś zatroszczyć się o własny los i zacząć robić coś dla siebie i tylko dla siebie. Nie byłbyś szczęśliwy w roli markietana. Zapadłą nagle ciszę przerywał jedynie cichy plusk fal uderzających w pa- le pomostu i odległe piski baraszkujących przy brzegu delfinów. - Więc co ja mam, do cholery, zrobić, admirale? - zapytał w końcu Ar- kady. - Tego ci nie powiem, synu. Musicie rozstrzygnąć to sami. Przyznam tylko, że ani trochę ci nie zazdroszczę. Arkady spuścił głowę i zapatrzył się na deski pomostu. Lekka bryza potargała mu włosy. - Naprawdę tak bardzo widać, jak wiele nas łączy? - Oczywiście, jeśli tylko siewie, na co zwracać uwagę. Bogiem a praw- dą, trochę się cieszyłem, a trochę obawiałem, że gdy wrócicie z tego rejsu, będę miał już zięcia. Vince uśmiechnął się smutno. Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyjął niewiel- kie jubilerskie pudełko oklejone aksamitem. Otworzył je i popatrzył na poły- skujący w słońcu złoty pierścionek. Po chwili szybko zamknął pudełko, pod- szedł do końca pomostu, wziął zamach i cisnął je daleko w morze. Odprowadził wzrokiem cenny nabytek, dopóki z pluskiem nie zniknął w wodzie. - Wiesz co? - odezwał się z uśmiechem Garrett. - Amanda jest bardzo praktyczną kobietą. Na pewno nie miałaby nic przeciwko temu, żebyś go zwrócił w sklepie. - Wiem - odparł Arkady, w którego głosie także wyczuwało się lekkie rozbawienie. - Ale to mniej więcej tak jak z kieliszkami od szampana, któ- re po toaście rozbija się o ziemię, żeby już nigdy nie mogły służyć do mniej wzniosłych celów. Admirał z uznaniem pokiwał głową. - Rozumiem. Domyślam się, że według ciebie Amanda była tego warta. - Pod każdym względem, admirale. - Podniósł z pomostu zrolowane ubrania i mruknął: - Chyba będzie lepiej, jak się stąd wyniosę. 78 - Nie chcesz zaczekać i zobaczyć się z nią przed wyjazdem?, - Nie... Tak będzie łatwiej dla nas obojga. - Pewnie masz rację. - Garrett schylił się, podniósł jego torbę podróż- ną, zarzucił ją sobie na ramię i odwracając się w stronę domu, powiedział: - Chodź, wypijemy jeszcze po jednym. Amanda na pewno nie wróci tak wcześnie. Mostek USS „Cunningham", Norfolk, Wirginia 6 maja 2007 roku, godzina 13.54 czasu lokalnego Przed dziobem wielkiego niszczyciela wznosiły się masywne stalowe wrota suchego doku, a jedyną wodą widoczną z okien mostka był mętny, leniwy nurt rzeki Elisabeth, tego pochmurnego dnia mający ciemnoszary odcień. Amanda, znów w obitym skajem kapitańskim fotelu, miała jednak przed oczami dziesiątki różnych, nieraz bardzo odległych miejsc - ołowiane fale południowego Pacyfiku, bez ustanku przewalające się na wschód przez Cie- śninę Drake'a, porywający płomienny zachód słońca nad Morzem Wschod- niochińskim czy też przejrzysty lazur Zatoki Mamala rozcinany białymi smugami odkosów, wybiegającymi spod ostrej dziobnicy jej okrętu podczas wychodzenia z bazy Pearl Harbor. - Już czas, kapitanie. Głos Kena Hiro przywołał ją do rzeczywistości. Na mostku pozostały jedynie żelazne ramy, bo cała główna konsola sterowania została zdemon- towana. Tylko wiązki różnobarwnych kabli poprzyklejano taśmą izolacyjną do blach grodzi, a w powietrzu zapach świeżej farby mieszał się ze swądem dymu ze spawarek. Garrett zsunęła się ze stojącego na podwyższeniu fotela i po raz ostatni obrzuciła czujnym gospodarskim wzrokiem remontowaną sterówkę. W miejscu długiego pokładu dziobowego ziała gigantyczna dziura: zde- montowano wszystkie trzy wyrzutnie rakiet pionowego startu, z których jedna miała być zastąpiona wieżyczką sprzężonego działka systemu VGAS, kali- bru sto pięćdziesiąt pięć milimetrów, a dwie pozostałe zmodernizowane do tego stopnia, by można z nich odpalać zarówno pociski do rażenia celów naziemnych typu ATACMS, jak i rakiety antybalistyczne Błock IV Stan- dard. Brakowało części poszycia dziobowego prawej burty, bo w celu uspraw- nienia systemów antyradarowych okrętu trzeba było nieco zmienić jego geo- metrię. Zniknęło również typowe siedemdziesięciosześciomilimetrowe dział- ko Oto Melara, zamontowane dotąd tuż pod mostkiem; w jego miejsce miało 79 się pojawić nowocześniejsze pięciocalowe działko typu 65 ERGM. Aman- da wciąż nie była przekonana, czyjego wydłużone pociski oraz „inteligent- ny" system naprowadzania rzeczywiście zapewnią tak wielką skuteczność, jak utrzymywali specjaliści z sekcji technicznej. Sprawdzenie tego musiała już jednak pozostawić Kenowi. Popatrzyła na swojego pierwszego oficera, stojącego w pozbawionym drzwi wejściu. Podobnie jak ona, miał na sobie kompletny granatowy mun- dur galowy z białą czapką i rękawiczkami. Zawsze poważny Japończyk dziś sprawiał wrażenie nadzwyczaj zmartwionego. - Kapitanie... - powtórzyła z uśmiechem. - Chyba już po raz ostatni zwracasz się tak do mnie na tym okręcie. - Dla mnie pozostanie pani na zawsze kapitanem „Duke'a", dopóki nie oddadzą go na złom i nie potną na żyletki. Amanda pokręciła głową. - Musisz zacząć myśleć inaczej, Ken. Mój czas na „Duke'u" dobiegł końca, teraz należy on do ciebie. Postaraj się dalej sławić jego imię, ale rób to na swój sposób. - Objęła go za ramiona i uściskała serdecznie. - Dzięku- ję, Ken, że zawsze mogłam na ciebie liczyć. Trochę sztywno odwzajemnił jej uścisk i odparł: - Dziękuję, że znalazła pani dla mnie miejsce u swojego boku, kapi- tanie. Ceremonia przekazania dowództwa trwała krótko, nie było czasu na żadne pompatyczne wystąpienia. Nowa kadra oficerska „Cunninghama" zebrała się na lądowisku helikopterów. Towarzyszyła jej warta honorowa z miejscowego garnizonu. Przybyło jednak kilku specjalnych gości. Porucznik Dix Beltrain, były oficer taktyczny „Duke'a", przystojny jak dawniej, tylko wyraźnie poważ- niejszy, przypłynął z pokładu „Connera". Wkrótce i on miał już spełnić wszelkie warunki, by objąć dowodzenie własnym okrętem. Przyjechał tak- że Carl Thomson, były główny inżynier w załodze Amandy, który wciąż czuł się nieswojo w eleganckim garniturze zamiast munduru. Był również jej ojciec. Jak zwykle cały czas trzymał się na uboczu i tyl- ko z charakterystycznym tajemniczym uśmieszkiem kiwał głową, podobnie jak w trakcie wcześniejszych jej awansów czy dekoracji orderami. Przy- zwyczaiła się już, że na dłużej znikał z jej życia, zawsze był jednak obecny w ważnych dla niej momentach. Brakowało tylko jednej osoby, którą bardzo chciała zobaczyć. Po od- prowadzeniu „Seeadlera" do domu Arkady wyjechał, nie zostawiając nawet lakonicznej wiadomości. Amandzie pozostała tylko nadzieja, że nie stało mu się nic złego. 80 O wyznaczonej porze rozbrzmiał klarowny dźwięk dzwonu „Cunning- hama". Kapelan Drugiej Floty odmówił krótką modlitwę w intencji okrętu i obu kapitanów: odchodzącego i przejmującego stanowisko. Następnie Amanda wygłosiła parę słów, których już kilka minut później nie pamięta- ła. Wreszcie odczytano rozkaz zwalniający ją z dotychczasowych obowiąz- ków i składający przyszłość „Duke'a" w ręce nowego dowódcy. Ken, jak na paradzie, wyprężył się przed nią na baczność, zasalutował i oznajmił: - Przejmuję służbę, kapitanie Garrett! Postarała się odpowiedzieć równie sprężystym salutem. - Zdaję służbę, kapitanie Hiro! Dla niej było to już tylko określenie stopnia wojskowego. Dla Kena oznaczało natomiast początek nowego życia. Amanda była dumna ze sposobu, w jaki przetrwała pozostałą część ce- remonii. Coś ścisnęło ją za serce dopiero wtedy, gdy odmeldowano jej zej- ście na ląd. Czterokrotnie rozbrzmiał donośny dźwięk dzwonu „Cunnin- ghama", a tuż za jej plecami kwatermistrz wydał komendę: - Baczność! Kapitan schodzi z pokładu! Ledwie wkroczyła na aluminiowy trap łączący lądowisko helikopterów z platformą suchego doku, łzy pociekły jej po twarzy. Bagaże spoczywały już na tylnym siedzeniu samochodu ojca. Admirał powinien czekać na na- brzeżu portu. Miał ją zawieźć na międzynarodowe lotnisko Dullesa, skąd startował samolot do Londynu. A był to dopiero pierwszy etap drugiej po- dróży do Gwinei. Tak jak się umówili, admirał Garrett stał przy swoim starym fordzie zaparkowanym niedaleko zejścia z trapu. Ale obok niego, oparty biodrem o przedni zderzak auta, czekał jeszcze jeden mężczyzna, ubrany w wytarte levisy i nylonową wiatrówkę. - Arkady! - Zapominając o ceremoniale i powadze chwili, podbiegła i rzuciła mu się na szyję. - Dlaczego nie przyjechałeś na uroczystość? - zapytała, wtulając twarz w jego ramię. - Przyszło mi do głowy, że to nie najlepszy pomysł, dziecino. Wielokrot- nie mi powtarzałaś, że powinniśmy utrzymywać nasz związek w tajemnicy. - Och, do diabła z tajemnicami. Niech sobie wszyscy patrzą. - Odchy- liła głowę, pocałowała go namiętnie i przytuliła się z całej siły. - Tak się cieszę, że cię widzę - szepnęła po chwili, zaczerpnąwszy tchu. - Bardzo chciałam ci wyjaśnić powody, dla których przyjęłam propozycję nowego przydziału. - Nie musisz niczego wyjaśniać, skarbie. - Arkady w zakłopotaniu za- czął wygładzać pomięty kołnierzyk jej munduru. Uśmiechał się przy tym, 6 Morski myśliwiec 81 ale dziś nie był to kpiarski uśmiech lubiącego płatać figle nastolatka. - Oboje mamy własne sprawy służbowe. Dla ciebie to Afryka, dla mnie zapewne Jacksonyille. Właśnie złożyłem wszystkie papiery o przyjęcie do programu JSF. - Na pewno ci się uda, Arkady. Jestem tego pewna. - Możliwe. Skorzystałem z pomocy kogoś, kto dał mi nadzieję i natch- nął wiarą w siebie, przynajmniej na tyle, bym spróbował zacząć wszystko od nowa. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Podobnie można powiedzieć o nas, dziecino. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Może któregoś dnia dokończymy rozmowę, którą zaczęliśmy na jachcie. - Może... - Łzy znów zaczęły jej się cisnąć do oczu, więc wtuliła twarz w jego kurtkę. Uspokajająco podziałał na nią dotyk dłoni Vince'a, którą poczuła na karku. - No, ruszaj już, skarbie. Na mostku bardzo potrzebują kapitana. Przez dłuższy czas jechali w milczeniu; Wilson Garrett nie miał ochoty przerywać zadumy córki. Dopiero gdy przejechali pod wiaduktem Hamp- ton Roads i skręcili na północny zjazd z autostrady sześćdziesiąt cztery, za- uważył, że Amanda odzyskuje równowagę, bo sięgnęła do torebki po pu- derniczkę. - To bardzo dobry chłopak, kotku - mruknął. - Wiem, tato. Jeden z najlepszych - odparła ze smutkiem, pospiesznie chowając z powrotem puderniczkę. - Zasługuje na dużo więcej, niż mogła- bym mu ofiarować. Admirał obrzucił córkę uważnym spojrzeniem. Nie po raz pierwszy go zaniepokoiło, że Amanda bardzo szybko i bez sprzeciwu bierze na siebie odpowiedzialność za wszystko, co ją spotyka w życiu. Co gorsza, wiedział, skąd się to bierze. Był bardzo dumny z jej osiągnięć i pozycji zdobytej w ma- rynarce, ale przy takich okazjach odczuwał głęboki żal, że nie umiał jej zapewnić przynajmniej o kilka lat dłuższego dzieciństwa. - Tak - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Bez wątpienia Arkady stoi o wiele wyżej od tych wszystkich chłystków, których przypro- wadzałaś do domu, gdy byłaś jeszcze na studiach. Kątem oka złowił jej ironiczny uśmiech. Bez wątpienia domyślała się już, do czego zmierza. - Tato, na studiach chodziłam tylko z porządnymi chłopakami, nie było wśród nich żadnych chłystków. - Naprawdę? A co powiesz o tym stukniętym Martym Johnsonie? Amanda prychnęła pogardliwie. - Marty był wspaniały! Tylko mi nie mów, że wciąż żywisz do niego urazę za to, co się stało na ostatnim roku. 82 - Pewnie, że czuję urazę! Zachował się jak ostatni tchórz! Do dziś, ile razy zaglądam do Agencji Forda, natychmiast ukrywa się przede mną na zapleczu. Podejrzewam, że wciąż się obawia, iż w końcu urzeczywistnię którąś z moich gróźb. Przyznam zresztą, że czasami mnie kusi... - Och, tato! Marty absolutnie w niczym nie zawinił! - Przez chwilę znów poczuła się jak mała dziewczynka, przeżywająca na zmianę to szaloną ra- dość, to znów głęboką depresję. - Lepiej nie mówmy o winie, młoda damo! Mnie wystarczy, że zabrał cię z domu o szóstej wieczorem w pięknej błękitnej sukni wizytowej, a przy- prowadził o szóstej rano w ukradzionym ręczniku kąpielowym! - Tato! Od osiemnastu lat próbuję ci wyjaśnić, że wszystko, co się wte- dy zdarzyło, ma absolutnie logiczne i sensowne wytłumaczenie! - Owszem, ale od osiemnastu lat nie wierzę ani jednemu twojemu sło- wu na ten temat! Przez chwilę patrzył przed siebie, a gdy wreszcie odwrócił głowę i ich spojrzenia się spotkały, oboje równocześnie wybuchnęli gromkim śmiechem. Admirał objął córkę jedną ręką i przyciągnął do siebie. Położyła mu głowę na ramieniu i resztę trasy pokonali przytuleni. W podróży Stany Zjednoczone nie mająbezpośredniego połączenia lotniczego z Ko- nakri, stolicą Gwinei. Amanda spędziła osiem nużących godzin na pokła- dzie transatlantyckiego odrzutowca kursującego między Waszyngtonem a Londynem. Miała wystarczająco dużo czasu, aby odzyskać spokój po ostat- nich przeżyciach, a zarazem pogłębić swoją niechęć do korzystania z regu- larnych linii lotniczych. Na korzyść zaliczyła tylko to, że irytująca nuda zrównoważyła nieco żal, jaki ogarnął ją po rozstaniu zarówno z Arkadym, jak i z „Cunningha- mem". Poczuła, że musi się zacząć intensywnie przygotowywać do objęcia nowego stanowiska. Zrezygnowała więc z mało zachęcającego posiłku, z po- drzędnego filmu oraz bezprzedmiotowych rozmów z obydwoma nudnymi sąsiadami, otworzyła przenośny komputer i zajęła się czytaniem raportów dotyczących Unii Zachodnioafrykańskiej. Kiedy zapiekły ją oczy, ucięła sobie krótką drzemkę. Obudziła się, gdy za oknami samolotu niebo na wschodzie delikatnie pojaśniało, a kapitan ogłosił, że zaczynają podchodzić do lądowania na Heathrow. Anglia powitała ją stalowoszarymi chmurami i nieprzyjemnym, prawie listopadowym deszczem, który na szczęście oglądała zza szyb służbowego auta w drodze do bazy transportowej RAF-u. Później spędziła cały drugi 83 dzień w kantynie bazy w oczekiwaniu na kolejny samolot. Mogła jednak w komfortowych warunkach przebrać się z niewygodnego niebieskiego uni- formu marynarki wojennej w letni jasny mundur polowy. Zdążyła przeczytać dwie kieszonkowe powieści i wypić kilka kubków gorącej herbaty, nim zapowiedziano odlot do Konakri. W końcu ciężki i nie- zgrabny hercules RAF-u z trudem rozpędził się na mokrym od deszczu pa- sie i wzbił w niebo, zostawiając za sobą gęstniejącą angielską mgłę. Druga noc spędzona w powietrzu okazała się znacznie przyjemniejsza od pierwszej. Amanda była jedynym pasażerem transportowca, została więc zaproszona do kabiny pilotów, gdzie mogła umilać sobie czas rozmowami z sympatyczną załogą i podziwianiem rozgwieżdżonego nieba przed dzio- bem maszyny. Tuż po północy pilot ostro sprowadził samolot w dół i posadził na krót- kim gibraltarskim pasie w celu uzupełnienia paliwa. Wykorzystując okazję do rozprostowania nóg na tonącym w ciemnościach lotnisku brytyjskiej „Skały", Amanda poczuła pierwsze tchnienie Afryki; z przyjemnością wy- stawiła twarz na podmuchy suchego i gorącego wiatru wiejącego z połud- nia od Sahary. Podczas drugiego etapu lotu, który prowadził wielkim łukiem nad za- chodnimi wybrzeżami Afryki, Garrett zaszyła się w kącie przedziału baga- żowego, gdzie prawie natychmiast usnęła. Obudziło ją światło słoneczne wpadające przez otwarte drzwi kabiny pilotów i pochylenie maszyny skręcającej na południowy wschód. Sącząc powoli gorzką, mocną herbatę z termosu, spoglądała z zaciekawieniem na Półwysep Zielonego Przylądka, przesuwający się pod lewym skrzydłem transportowca. Wąski skrawek lądu, zielony i złocistożółty, odcinał się ostro od lazurowej toni oceanu. Godzinę później zaczęli podchodzić do lądowa- nia w Konakri. Baza Konakri, Gwinea 8 maja 2007 roku, godzina 10.25 czasu lokalnego Przystań „Morskich Myśliwców" znajdowała się tuż za ogrodzeniem bazy lotniczej sił pokojowych. Dla Amandy był to widok niezwykły: za- miast typowych pomostów, nabrzeży czy choćby prowizorycznych stano- wisk cumowniczych wąski skrawek plaży zakrywały jedynie pasy wykona- nych z aluminiowej blachy pochylni startowych dla poduszkowców. Niczego więcej nie potrzebowały te smukłe, zgrabne maszyny, które niczym gro- madka wielkich morskich chrząszczy wygrzewały się w słońcu obok szere- gu wojskowych samochodów. 84 Garrett wysiadła z szarego terenowego HummVee, którym przyjechała tu spod budynku dowództwa. Jaskrawe światło słoneczne igrało tysiącami odblasków na łagodnych falach estuarium, a ciężki, parny skwar kładł się na ramionach ludzi niemal fizycznym brzemieniem. Dla kogoś świeżo przy- byłego z oddychającego łagodną wiosną atlantyckiego wybrzeża Ameryki oswojenie się z tym klimatem wymagało sporego wysiłku. Kiedy tylko kie- rowca wyładował z auta jej torbę podróżną i teczkę, Amanda pospiesznie schroniła się w cień stojącej nieopodal cysterny, by choć trochę poprawić wygnieciony mundur i ogarnąć szybkim spojrzeniem podległy jej teren. Maszyny typu PG-AC* wywodziły się bezpośrednio od pojazdów LC- -AC, zaprojektowanych w firmie Textron Marinę Systems w celu zapew- nienia szybkiego transportu ludzi i sprzętu jednostek marines między okrę- tami desantowymi a lądem. Już pierwsze modele wojskowych poduszkow- ców okazały się na tyle przydatne i wydajne, że amerykańscy konstruktorzy zaczęli poszukiwać innych zastosowań dla tych maszyn. Należała do nich także eksperymentalna formacja „Morskich Myśliwców". Dokonano gruntownych zmian konstrukcyjnych. Otwartą platformę transportową z ciasną, ograniczoną do niezbędnego minimum sterówką za- stąpiono wydłużonym i spłaszczonym kadłubem jak u typowych kutrów pościgowych, o nieco zmienionej geometrii wobec wymagań technologii Stealth. Poduszkowiec, mający dwadzieścia osiem metrów długości i jedena- ście szerokości, spoczywał na grubym czarnym kołnierzu płaszcza, przypo- minającym teraz gigantyczną dętkę pozbawioną powietrza. W ruchu - rów- nież jak dętka- kołnierz ten wypełniał się silnie sprężonym powietrzem i tworzył poduszkę utrzymującą pojazd tuż nad podłożem. Z opancerzonego kadłuba, nieco odsunięta od tępo ściętego dziobu, wyrastała kabina sterownicza o aerodynamicznym kształcie, a po jej bokach, trochę z tyłu znajdowały się dwa olbrzymie wloty powietrza. W prawej czę- ści rufowej wznosił się masywny krzyżak antenowy o szerokiej poprzeczce sięgającej prawie całej szerokości maszyny i przypominającej wielki spo- iler auta wyścigowego. W jego centralnej części był umieszczony czarny talerz skanera radarowego. Po lewej stronie, tuż za sterówką, znajdował się drugi maszt, podobny kształtem do płetwy delfina o zaostrzonej krawędzi. Jego szczyt zwieńczała głowica Masztowego Systemu Wizyjnego, kojarzą- ca się z kanciastym łebkiem robota w olbrzymich goglach. Poniżej była przy- pięta amerykańska bandera, zwieszająca się nieruchomo w bezwietrznym równikowym powietrzu. * PG-AC (Patrol Gunboat-Air Cushion) - Pojazd Patrolowy na Poduszce Powietrznej, LC-AC (Landing Craft-Air Cushłon) - Pojazd Desantowy na Poduszce Powietrznej. 85 Kadłub maszyny został pomalowany w jaśniejsze i ciemniejsze szare plamy kamuflażowe, które na przodzie, widocznie w celu podkreślenia groź- nego charakteru, układały się w biegnący przez całą szerokość pojazdu pi- łokształtny deseń zębów w rozwartej paszczy rekina. Po bokach wysunięte- go dziobu domalowano czarne, pozbawione źrenic oczy, dopełniające wizerunku krwiożerczego morskiego potwora. Wzdłuż łukowatej burty po- duszkowca, na wysokości sterówki, rozmieszczono cieniowanymi literami numer identyfikacyjny i nazwęjednostki: PG-AC 02 USS QUEEN OF THE WEST. - Witam, wasza wysokość - szepnęła Amanda, uśmiechając się szeroko. W przeciwieństwie do niej, kręcący się wokół poduszkowców technicy obsługi z marynarki wojennej sprawiali wrażenie oswojonych z tutejszym klimatem. Mężczyźni byli nadzy do pasa, kobiety pracowały w roboczych kombinezonach z poobcinanymi rękawami i nogawkami. Wszyscy mieli mocno opaloną, błyszczącą od potu skórę. W cieniu wozu dostawczego sta- ła wypełniona lodem skrzynia z butelkami wody, a po wewnętrznej stronie jego otwartych drzwi ktoś wymalował białą farbą krótki rozkaz: PIĆ! Z otwartego górnego włazu poduszkowca wyłonił się mężczyzna i ener- gicznym krokiem pomaszerował na rufę. Jego ciemna karnacja nie miała nic wspólnego z opalenizną, był bowiem Samoańczykiem, niskim i barczystym, o imponujących muskułach i kwadratowej twarzy. Naszywki na rękawie roz- chełstanej koszuli świadczyły, że nosi stopień starszego chorążego. - Hej, komandorze Lane! - zawołał. - Wszystkie skrzynie w ładowni są już zabezpieczone, a Maruda meldowała, że uzupełniła zapasy paliwa i wody. Co nas jeszcze zatrzymuje? Drugi mężczyzna, który klęczał na ziemi i sprawdzał fałdy grubej osło- ny płaszcza powietrznego, podniósł się szybko. Był młodszy i drobniejszy, a jego włosy i wąsy tropikalne słońce spaliło na kolor ciemnosłomkowy. Jedynie pokryta tłustymi plamami oleju bluza khaki świadczyła, że jest ofi- cerem. - Mamy zabrać pasażera, szefie! - odkrzyknął, zadzierając głowę. - Według depeszy z naczelnego dowództwa bazy nowy dowódca taktyczny korpusu chce popływać na naszej oponie. A więc to musi być komandor porucznik Jeffrey Lane, pomyślała Aman- da, dowódca eskadry „Morskich Myśliwców". Nie zrobił na niej specjalne- go wrażenia, ale nie poczuła się też rozczarowana. - Nowego dowódcę taktycznego?! - doleciał z głębi kobiecy głos i po chwili w otworze włazu ukazała się kolejna postać. - Chryste, Parowiec! Dlaczego mnie nie uprzedziłeś? Dziewczyna była wysoka i zgrabna, miodowozłote włosy miała zebra- ne w gruby koński ogon. Przypominała bardziej cheerleaderkę drużyny ko- szykarskiej niż członka załogi pojazdu bojowego. Dziwnie nie pasowały do 86 niej świeże, błyszczące dystynkcje podporucznika na kołnierzyku bluzy mundurowej. Amanda uśmiechnęła się pobłażliwie. Boże, czyja też wyglą- dałam tak młodo przed czternastu laty? - przemknęło jej przez myśl. Stojący na ziemi dowódca poduszkowca wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i odparł: - Dlatego, że sam się dowiedziałem przed pięcioma minutami. Zresztą cóż w tym niezwykłego? „Queen" jest wypucowana na błysk, nie boi się inspekcji. - Gdybym wiedziała, mogłabym się sama choć trochę przygotować. Pożyczyłabym od kogoś czysty mundur... Typowo kobiecym gestem przeciągnęła dłońmi po zaplamionej bluzie, jakby się obawiała, że ktoś uzna jej strój za nieregulaminowy. Amanda jed- nak z całego serca zazdrościła młodszej koleżance odkrytych ramion i nóg. Sama miała na sobie letni mundur polowy, chyba tylko teoretycznie dosto- sowany do tutejszej pogody, ponieważ czuła się w nim jak spocony koń wyścigowy pod grubą derką. - Nie musimy niczego udawać przed tym sztabowcem - odparł nieco ciszej dowódca poduszkowca. -1 tak wcześniej czy później przekona się na własnej skórze, w jakich warunkach pełnimy służbę. Daj sobie spokój, Sno- wy. Jeszcze mu pokażemy. Amanda stwierdziła, że niewątpliwie mają sporo do pokazania. Wyszła zza cysterny i skierowała się w stronę pojazdu. - Komandor Lane? Blondyn odwrócił głowę, szybkim spojrzeniem obrzucił jej dystynkcje i wyprężył się na baczność. Garrett także zasalutowała w odpowiedzi i wy- ciągnęła rękę na powitanie. - Nazywam się Amanda Garrett i jestem nowym dowódcą korpusu sił pokojowych. Prezentacja załogi odbyła się w cieniu burty poduszkowca. - Komandorze Garrett, to podporucznik Jillian Banks, pierwszy oficer i drugi pilot „Queen". Amanda uścisnęła dłoń wyraźnie speszonej młodej dziewczyny. - Snowy Banks? - zapytała z uśmiechem. - Słyszałam, że między sobą używacie pseudonimów. Sądziłam, że na dobre przyjęły się tylko w lot- nictwie. - Jesteśmy całkiem nową formacją, pani komandor - odparła Snowy, uśmiechając się wstydliwie. - Nikt nie potrafi zdecydować, czy to jednost- ka zmechanizowana zdolna się poruszać także po wodzie, czy eskadra ku- trów mogących jeździć po lądzie, czy też lotnictwo operujące na bardzo małych wysokościach. 87 - Zezwoliłem na to, komandorze. Sam używam przezwiska - wtrącił dowódca. - Słyszałam. - Amanda przytaknęła ruchem głowy. - Steamer Lane. Na- wet pasuje do tutejszej złocistej plaży, ale w okolicach San Francisco wody są znacznie zimniejsze. - A to chorąży Ben Tehoa, nasz szef. - Tej załogi czy całej eskadry? - spytała Garrett, ściskając dłoń Samo- ańczyka. - Eskadry, pani komandor - odparł Tehoa, śmiało patrząc jej prosto w oczy. -Nie zawiedzie się pani na niej. Gwarantuję. To najlepsi ludzie w swo- ich specjalnościach. Amanda gotowa była uwierzyć mu na słowo. Nie wątpiła w jego ol- brzymie doświadczenie z wieloletniej służby na rozmaitych jednostkach pływających. W jej oczach starszy chorąży Ben Tehoa był przedstawicie- lem wymierającego gatunku, urodzonym żeglarzem, gotowym podjąć roz- maite wyzwania. W głębi ducha podejrzewała, że jej samej wiele jeszcze brakuje do tego poziomu. - Bardzo mi miło was poznać - powiedziała, wodząc wzrokiem po twa- rzach trojga stojących przed nią oficerów. - Żałuję tylko, że spotkaliśmy się w takich okolicznościach. Nie wątpię, że przejmuję po kapitanie Emberlym znakomitą formację. Postaram się ją poprowadzić według ustalonych przez niego kryteriów. Niestety, bardzo mało wiem o poduszkowcach i taktyce ich działania. - Ruchem głowy wskazała górujący nad nimi pojazd. - Koman- dorze Lane, panno Banks, szefie... Powinnam jak najszybciej zapoznać się z możliwościami tej maszyny oraz całej eskadry. Najlepiej przyjmijcie, że macie do czynienia z nową uczennicą, która jest pierwszy dzień w obcej dla niej szkole. Lane, Snowy i szef wymienili między sobą znaczące spojrzenia. Aman- da wielokrotnie spotykała się już z taką reakcją, podobną do błyskawicznej, niemej narady świetnie znających się ludzi. W jednym spojrzeniu zawiera- ło się wszystko: od przedstawienia własnych stanowisk, poprzez omówie- nie różnych rozwiązań, po wnioski końcowe. Coś takiego było możliwe tyl- ko w bardzo zgranym zespole, w którym ludzie nie tylko razem pracują, ale i myślą tak samo. Wnioski tej konferencji okazały się dla niej pomyślne. Widocznie zo- stała uznana za oficera, który nie wnosi na nowe stanowisko obowiązkowej wszechwiedzy. Lane uśmiechnął się szeroko. - Nie ma sprawy. Przekona się pani, że to nic nadzwyczajnego. Witamy na pokładzie. - Dziękuję, komandorze. Czy mógłby mnie pan oprowadzić? - Do usług. - Sięgnął po wyświechtaną bluzę munduru polowego leżą- cą na błotniku łazika i zawołał: - Hej, Jenkins! Wnieś bagaże kapitan Garrett 88 na pokład „Queen"! Biegiem! Ferguson! Zabieraj swoje graty! Zaraz bę- dziemy odpalać! Snowy, wskakuj do środka i zaczynaj procedurę wyjścia z bazy. - Czy wszystkie trzy maszyny eskadry noszą nazwy kanonierek z cza- sów wojny domowej? - spytała Amanda. - Tak. Oprócz „Queen of the West" w jej skład wchodzi „Carondelet" i „Manassas". Jest jeszcze „Benton", ale musiał przejść serię testów tech- nicznych i został w bazie w Pendleton. Zaledwie ruszyli wzdłuż burty poduszkowca w kierunku rufy, Amanda złowiła za plecami prowadzoną szeptem wymianę zdań: - Jezus, Maria! Szefie! Czy wiesz, kto to jest?! - Aha. Widziałem jej zdjęcie na okładce „Time'a", panno Banks... Garrett z trudem opanowała uśmiech, koncentrując się na wyjaśnieniach Lane'a. - A zatem, komandorze, ten pojazd to jedna wielka dmuchawa. Pompy nośne tłoczą powietrze do głównej komory pod brzuchem maszyny. Dzięki wysokiemu ciśnieniu cały kadłub unosi się nad podłożem, a powietrze wy- dostające się z komory tworzy pod płaszczem na obrzeżach cieniutką war- stwę poduszki nośnej. Do minimum ogranicza ona tarcie i właśnie na niej porusza się cała konstrukcja. Amanda skinęła głową. — Rozumiem. Jakiś czas temu uczestniczyłam w misji wojskowej w Szwecji, gdzie zapoznano nas z budową eksperymentalnego pojazdu typu Smyge, maszyny szturmowej klasy Stealth. To także typowy poduszkowiec, prawda? - Niezupełnie. Smyge wykorzystuje efekty powierzchniowe, ma komo- rę nośną o pełnych bokach, która ślizga się po powierzchni wody. Można go więc uznać za rodzaj nawodnego ślizgacza, podczas gdy „Queen" jest kla- sycznym poduszkowcem. Podobnie jak LC-AC, jej pierwowzór, tak samo porusza się po lądzie, jak i po wodzie. - Lekko kopnął gruby sfałdowany kołnierz z czarnego, podobnego do gumy materiału. - Ten elastyczny rę- kaw umożliwia „Queen" pokonywanie nawet sporych nierówności terenu. Według statystyk jest dla niej dostępnych około siedemdziesięciu procent światowych wybrzeży, oczywiście stosunkowo płaskich. Równie dobrze może jeździć po bagnach, śniegu, lodzie, jak i po ulicach. Do diabła, w cza- sie ćwiczeń sam wprowadzałem ją prawie dziesięć kilometrów w głąb lądu i muszę przyznać, że zdała ten egzamin celująco. - Czy materiał rękawa nie jest piętą achillesową poduszkowca? Słysza- łam, że były z nim problemy podczas eksperymentów w Wietnamie. Lane pokręcił głową. - Tamte pierwsze maszyny miały kołnierze wykonane z grubego ny- lonu, dlatego łatwo ulegały uszkodzeniom w walce. Tu mamy gumowany 89 wielowarstwowy kevlar. Kiedy rękaw wypełni się powietrzem, kule karabi- nowe, a nawet pociski przeciwpancerne małego kalibru po prostu się od niego odbijają. Okrążyli wypiętrzoną rufę poduszkowca, na której znajdowały się dwa gigantyczne śmigła napędowe o pięciu łopatkach. Były umieszczone w bli- sko trzyipółmetrowych stalowych osłonach, a przed nimi znajdowały się podwójne płaty usterzenia pionowego. Szeroka pochylnia między nimi pro- wadziła w głąb mrocznego wnętrza pojazdu. Amanda zmarszczyła brwi. - Myślałam, że PG-AC daje bardzo słabe echo radarowe. -1 tak jest. Jesteśmy prawie niewidzialni, chociaż to głównie przez pa- sywną technologię Stealth. Jedyne większe elementy konstrukcyjne z meta- lu to komora nośna pod brzuchem i ta platforma napędowa, którą nazywa- my tratwą. W czasie jazdy znajduje się ona jednak tuż nad wodą, a wyeksponowane części kadłuba są zrobione z materiałów kompozytowych, bardzo słabo odbijających promienie radarowe. Burty i wszelkie metalowe części kadłuba są pokryte farbą maskującą opartą na macroballonie, nato- miast osłony wokół silników, wentylatorów nośnych i komór uzbrojenia są pogrubione w celu ograniczenia emisji termicznej. - A te śmigła wznoszące się wysoko ponad kadłubem? Dobrze wiem, że obracające się łopaty dają bardzo wyraźne echo radarowe - wtrąciła Amanda. Zmarszczyła brwi, bo przypomniała sobie dawne wyjaśnienia Ar- kady'ego. Zaraz też energicznie potrząsnęła głową, chcąc się uwolnić od myśli o nim. Lane wzruszył ramionami. - Nie ma się czym martwić. Śmigła są wykonane z tych samych termo- plastycznych kompozytów, co w najnowszych transportowcach C-130 serii J i K, absorbujących dziewięćdziesiąt procent promieniowania radarowe- go. Przy zamkniętych wszystkich lukach na morzu dajemy ledwie niewy- raźny cień na ekranach radiolokatorów. Pochylnią wprowadził ją do głównego przedziału poduszkowca. W je- go tylnej części znajdował się niewielki ponton o częściowo sztywnej kon- strukcji, umieszczony na biegnących przez cały przedział szynach prowad- nic. Amanda zwróciła uwagę na wielki doczepny silnik oraz gniazdo w burcie na dziobie, umożliwiające zamocowanie karabinu maszynowego. Dowódca czule poklepał elastyczną, gumową część pontonu. — To nasz ośmioosobowy pojazd zwiadowczy, pięciometrowa wersja większej łodzi używanej przez jednostki marines. Doskonała do zadań roz- poznawczych i desantowych. Przesunął się trochę dalej w bok, uniósł rękę i tak samo poklepał inny element, ukryty w mroku pod sufitem. Gdy wzrok Amandy przyzwyczaił się trochę do ciemności, dostrzegła wielką skrzynię rozmiarów trumny, 90 zamocowaną w lewym górnym rogu przedziału. Z jednego końca zwień- czały ją cztery koliste płyty oporowe, z drugiego znajdowała się masywna kratownica, po bokach zaś błyszczały pokryte olejem ramiona siłowników hydraulicznych. - A to nasz najcięższy kaliber - rzucił krótko Lane. - Czterokomorowa wyrzutnia pocisków rakietowych: albo typu Harpoon II do zwalczania okrę- tów, albo sea slamów do rażenia celów naziemnych. Mechanizm hydrau- liczny wynosi ją łukiem nad pokład, gdzie można odpalać pociski tuż nad burtą w kierunku dziobu. Amanda nie potrafiła ukryć zaskoczenia. - Macie tu kompletną aparaturę sterowania rakietami typu Sea Slam? - Owszem. Jest bliżej dziobu. Za chwilę ją pani zademonstruję. - Jakie pociski znajdują się w typowym wyposażeniu? - Po dwa każdego rodzaju. Gdybyśmy musieli na morzu toczyć jakiś cięższy bój, tam, z tyłu, mamy w zapasie drugi czterokomorowy moduł, dysponujemy więc łącznie ośmioma ciężkimi pociskami rakietowymi. Te- raz jednak sterburtowa wyrzutnia pozostaje zdemontowana, przez co mamy więcej miejsca w przedziale transportowym. Na przeciwległej grodzi wisiały na nylonowych pasach aluminiowe ła- weczki. Były wąskie i z pewnością bardzo niewygodne. Amanda pomyślała z ulgą, że chyba nigdy nie będzie musiała odbywać na nich podróży. Przedział bojowy składał się z trzech części. Stanowiska strzelców roz- mieszczone były wzdłuż burt, przed odchylanymi do góry klapami luków, a wąskie przejście pośrodku prowadziło dalej ku dziobowi. Z jednej strony aluminiowa drabinka wiodła ku kolistej klapie w górnym pancerzu, z dru- giej stroma schodnia biegła ciasnym łukiem do sterówki. - To przejścia na otwarty pokład i na mostek - rzekł komandor. - Bliżej dziobu po obu burtach są jeszcze typowe wieżyczki działowe. To uzbroje- nie drugiego rzędu. Dalej po sterburcie jest mesa i kuchnia okrętowa, jeśli można tak nazwać klitkę z kuchenką mikrofalową i ekspresem do kawy. Naprzeciwko toaleta i ciasna kajuta, tylko z czterema kojami. Normalnie kwaterujemy oczywiście na pokładzie „Pływaka", ale koje bardzo się przy- dają podczas dłuższych rejsów patrolowych. - Wskazał mroczny kąt za schodkami prowadzącymi na górę. - Tam, na końcu przedziału, dokładnie pod sterówką, znajdują się dwie konsole stanowisk kierowania ogniem. Są wielofunkcyjne, z każdej można niezależnie sterować dowolnymi elemen- tami stałego uzbrojenia pojazdu. - Z ilu osób składa się załoga? - zapytała Garrett. - Z dziewięciu: dwóch pilotów, dwóch celowniczych, czterech mecha- ników i szefa. Amanda zmarszczyła brwi. - Jest bardzo mała, jak na tak złożoną jednostkę. 91 - Mam na myśli jedynie stałą załogę. Oprócz niej do każdego PG jest przydzielonych dwudziestu czterech marynarzy służb technicznych i pomoc- niczych. To jak obsługa naziemna w lotnictwie. Obecnie większość tych ludzi przebywa na pokładzie ruchomej bazy, ale jak mogła się pani sama przekonać, mniej liczne zespoły pozostają w bazie Konakri w celu zapew- nienia ciągłości naszych patroli. - Rozumiem. Mógłby mi pan jeszcze pokazać maszynownię? - Proszę za mną. Przedziały silnikowe mieściły się po bokach poduszkowca. Prowadziły do nich luki w grodzi zamykającej od strony rufowej przedział bojowy. Lane ruszył w kierunku bakburty i odchylił dżwiękoszczelną klapę wyłożoną two- rzywem termoplastycznym. W całym wnętrzu poduszkowca panowała ciasnota, ale maszynownia mo- gła wręcz przyprawić o klaustrofobię. Szesnastometrowej długości przedział niemal bez reszty wypełniała plątanina ciśnieniowych węży, gigantyczna dmu- chawa i dwa silniki turbinowe ustawione jeden za drugim. Główne motory na razie milczały, ale z głębi dolatywał warkot wspomagającego silnika wysoko- prężnego, a powietrze było przesycone odorem ropy, ozonu i smarów. Zza grubej rury wlotu powietrza wyłoniła się szczupła blondynka. Po- dobnie jak reszta załogi, miała na sobie roboczy kombinezon z poobcinany- mi rękawami i nogawkami, a oprócz tego na szyi wielkie czarne ochrania- cze na uszy, jakich używały również załogi samolotów transportowych. Na ile pozwalała jej skąpa przestrzeń maszynowni, stanęła na baczność przed dwojgiem oficerów. - Spocznij, Maruda- rozkazał Lane. - To kapitan Garrett, nowy do- wódca taktyczny korpusu. Pani kapitan, przedstawiam starszego mechani- ka turbin gazowych Sandrę Catlin, naszego głównego technika pokładowe- go. We własnym gronie nazywamy ją Marudą, ponieważ jest, że się tak wyrażę, najlepszą specjalistką od zaopatrzenia. Amanda wyciągnęła rękę na powitanie. - Bardzo mi miło, panno Catlin. Jestem pod wrażeniem. W większości formacji marynarki na pani stanowisku wymagany jest co najmniej stopień bosmana. - Nie ma w tym nic niezwykłego, pani komandor - wtrącił zaglądając do środka szef Tehoa. - Po prostu Maruda jest prawdziwą artystkąw swoim fachu. Dziewczyna zerknęła w stronę otwartego luku i uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie. - Zwyczajnie sprawdziłam się w działaniu zespołowym, pani komandor. Amanda skinęła głową. - Postaram się o tym pamiętać, panno Catlin. Czy mogłabym rzucić okiem na pani królestwo? - Oczywiście. Tylko proszę uważać, trochę tu ciasno. 92 - Widzę. Catlin poszła wąskim przejściem między masywnymi silnikami a ścianką oddzielającą główny przedział transportowy. Amanda ruszyła za nią. Okre- ślenie „trochę ciasno" było zwykłym eufemizmem. Brakowało tu miejsca nawet dla tak drobnej i szczupłej osoby jak Maruda, a Lane i szef Tehoa w wielu miejscach z trudem się przeciskali. - Pierwsza rzecz, o której musi pani pamiętać, to konieczność wkłada- nia hełmofonu łączności wewnętrznej albo takich ochraniaczy, kiedy się wchodzi do maszynowni w czasie pracy silników. - Wskazała grube słu- chawki, które wisiały jej na szyi. - Te nasze suszarki do włosów pracują właściwie bez żadnych zabezpieczeń i nawet krótkie przebywanie w ich pobliżu grozi uszkodzeniem bębenków. - Rozumiem. - Amanda skinęła głową. - Słucham dalej. - Są to w przybliżeniu takie same moduły napędowe, jakie stosuje się w standardowych LC-AC. Mamy więc cztery turbiny gazowe Avco Lyco- ming TF-40, po dwie w każdym przedziale. Te modele C odznaczają się mocą prawie czterech tysięcy koni mechanicznych każdy. Dziobowy silnik zasila dwie półtorametrowej średnicy dmuchawy tłoczące powietrze do ko- mory nośnej, a rufowy jest połączony ze śmigłem napędowym. - Standardowe LC-AC na spokojnym morzu osiągająprędkość do pięć- dziesięciu węzłów - wtrąciła Garrett. - Czy ten pojazd może poruszać się szybciej? - Oczywiście, pani komandor. Mamy bardziej aerodynamiczną sylwet- kę i znacznie korzystniejszy stosunek szerokości do długości kadłuba niż standardowe maszyny. Poza tym silniki są nowszej generacji, a śmigła na- pędowe mają po pięć łopatek, dzięki czemu bez trudu wyciągamy sześć- dziesiąt pięć węzłów. - To tylko średni osiąg dla eskadry, kapitanie - dodał stojący tuż za Amanda Lane. - Z powodów znanych tylko Marudzie „Queen" zawsze po- trafi wyciągnąć o parę węzłów więcej od reszty. Dziewczyna wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się wstydliwie. - To sprawa zamiłowania. Garrett sięgnęła pod skrzynkę przekładniową i przesunęła palcem po osłonie, ale nie znalazła nawet śladów przecieku oleju. - Jakie jest zużycie paliwa? - Niestety, poduszkowiec nie jest oszczędny - odparł Lane. - Spalamy około trzech tysięcy litrów ropy na godzinę na równej powierzchni. Ale przez godzinę można pokonać kawałek drogi. Ponadto, jeśli nie musimy zabierać żadnego większego ładunku, możemy wstawić do przedziału trans- portowego dodatkowy zbiornik. Przy pełnym zatankowaniu dysponujemy operacyjnym zasięgiem około siedmiuset pięćdziesięciu mil morskich, któ- ry dodatkowe zbiorniki mogą jeszcze zwiększyć. 93 Amanda pokiwała głową, pospiesznie dokonując w myślach prowizo- rycznych obliczeń. - To i tak nie zapewni nam wystarczająco krótkiego czasu reakcji. - Dysponujemy jeszcze możliwością przestawienia się na tryb żeglow- ny - wyjaśniła szybko Catlin. - Po wyłączeniu dmuchaw i osadzeniu ma- szyny na wodzie pod fartuchem można opuścić dwie gondole śrub napędza- nych stupięćdziesięciokonnymi silnikami elektrycznymi, zasilanymi z dodatkowych generatorów spalinowych. Można na nich rozwinąć najwy- żej pięć węzłów, ale da się pływać dość długo tylko na paru litrach ropy. Ponadto są bardzo ciche. Kiedy poruszamy się na poduszce, słychać nas z odległości dziesięciu mil, a silniki elektryczne pozwalają niemal niepo- strzeżenie zbliżyć się do celu. Między dwiema turbinami znajdowała się niewielka przestrzeń robo- cza, z której pionowa drabinka wiodła do klapy w zewnętrznym poszyciu. Na jej szczeblach były uwiązane pasy tkaniny z doszytymi kieszeniami, a z nich wystawały pieczołowicie ułożone klucze i inne narzędzia. - To pani pomysł, panno Catlin? - zapytała Amanda. - Tak, pani komandor - odparła dziewczyna z dumą. - Dzięki temu za- wsze mam wszystko pod ręką. - Proszę to natychmiast zdjąć i przenieść narzędzia w inne miejsce - roz- kazała Garrett, a gdy w maszynowni zapadło kłopotliwe milczenie, wyjaśniła szybko: — Rozumiem, panno Catlin, że chciała sobie pani ułatwić życie, ale teraz znajdujemy się w rejonie działań zbrojnych. Nie mogę dopuścić, aby w warunkach bojowych, w razie jakichś uszkodzeń czy tonięcia pojazdu, co- kolwiek utrudniało pani drogę ewakuacji na górny pokład. Zrozumiano? ¦ Maruda energicznie przytaknęła ruchem głowy. - Tak jest, pani komandor. Zaraz to zabiorę. Następnym etapem zwiedzania poduszkowca miał być pokaz wtórnego uzbrojenia. Wrócili do głównego przedziału maszyny i po drabince wspięli się na górę. Po drodze Lane wziął ze sterówki swój hełmofon. Szeroki, pozbawiony relingów pokład był pokryty tworzywem antypo- ślizgowym, przynajmniej do pewnego stopnia zapewniającym bezpieczeń- stwo ludziom przebywającym na zewnątrz. Dopiero teraz Garrett zauważy- ła, że obok skrytych za osłonami wlotów powietrza znajdują się zakratowane wyloty spalin potężnych turbin napędowych. Poza tym tuż za sterówką, przy samych krawędziach kadłuba, rozmieszczono wielkie pokrywy luków. - Dobra, Snowy - rzucił Lane do mikrofonu. - Otwórz bakburtową ko- morę, wysuń wieżyczkę i zabezpiecz ją w pozycji bojowej. Pokrywa niemal bezszelestnie odsunęła się w bok i z cichym sykiem si- łowników hydraulicznych nad pokładem pojawiły się smukłe lufy sprzężone- go działka. Kiedy spod kadłuba wyjechała także wieżyczka, lufy przypomina- jące wielką literę H szybko opadły do poziomu i mechanizm uzbrojenia 94 zamocował je z metalicznym trzaskiem. Uwagę Amandy przyciągnęły grube, krótkie rury wyrzutni pocisków rakietowych umieszczone ponad obudową działka, a także znajdująca się między nimi pokaźna głowica elektronicznych systemów naprowadzania. - Dysponujemy dwiema identycznymi wieżyczkami - powiedział Lane. - To nieco zmodyfikowany system obrony przeciwlotniczej typu Boeing Avenger, w którym pojedyncze półcalowe działko zastąpiono cięż- kim sprzężonym karabinem maszynowym kalibru trzydzieści milimetrów. Nadaje się zarówno do zwalczania celów nawodnych, jak i latających. Ta- kie same modele karabinów Hughes M230 montuje się w śmigłowcach sztur- mowych Apache. Skrzynki amunicyjne są schowane w podstawie wieżycz- ki i mieszczą dwie taśmy po trzy tysiące pocisków każda. Co najważniejsze, każda wieżyczka ma pole ostrzału wynoszące sto sześćdziesiąt stopni. Garrett podeszła bliżej i zajrzała w głąb studzienki, z której wyłoniła się wieżyczka. Wzdłuż jej obwodu widać było uchwyty mieszczące kilka- naście pocisków rakietowych. - Oprócz standardowych czterokomorowych wyrzutni przeciwlotniczych stingerów - ciągnął Lane - mamy także typowe avengery. W dodatku sys- tem został tak zmodyfikowany, że szybko można go dostosować do sied- miokomorowych wyrzutni rakiet typu Hydra lub kierowanych laserowo prze- ciwpancernych pocisków hellfire. - Jakich systemów naprowadzania używacie? - Wszystkich. Radarowych, optycznych i termograficznych. Amanda aż gwizdnęła przez zęby. — Nie do wiary. - W swojej klasie jesteśmy najsilniej uzbrojonym pojazdem, jaki do tej pory skonstruowano - rzekł z dumą Lane. - Snowy, schowaj wieżyczkę. Automat z powrotem uniósł działko do pionu i po chwili cała wieżycz- ka zniknęła w głębi poduszkowca. - Macie jeszcze jakieś uzbrojenie? - spytała Garrett w zamyśleniu. — Nad sterówką znajduje się kierowane elektrycznie łoże, na którym w razie potrzeby można zamontować sprzężony półcalowy karabin maszy- nowy albo granatnik typu Mark 19. Amanda wolno pokiwała głową, jakby myślami była już gdzieś daleko. - Czy poduszkowiec może się poruszać z otwartymi wszystkimi lukami po bokach kadłuba i pochylnią rufową? Komandor i szef Tehoa wymienili zdziwione spojrzenia. - Tak, jeśli się płynie po spokojnym morzu - odparł dowódca. - Pewnie byłby cholerny hałas i sporo wody dostałoby się do środka, nie tyle jednak, by wpłynąć na sterowność „Queen". - Rozumiem. - Odwróciła się do chorążego. - Szefie, mam dla pana zadanie. Chciałabym, żeby w całej eskadrze przed wszystkimi lukami 95 bocznymi i na rufie zostały zamontowane dodatkowe cokoły, najlepiej ta- kie, które umożliwią wykorzystanie zarówno półcalowych karabinów ma- szynowych, jak i granatników. Co więcej, dodatkowe uzbrojenie powinno być łatwe do demontażu w razie konieczności nagłego zabrania na pokład jakiegoś transportu. Do tego będą potrzebne zamocowania otwartych klap luków, skrzynki amunicyjne i gniazdka łączności wewnętrznej dla strzel- ców. Da się to zrobić? Ben Tehoa, widocznie oswojony z tego rodzaju pomysłami, szybko przy- taknął ruchem głowy. - Życzy pani sobie cokoły do karabinów pojedynczych czy sprzężo- nych, pani komandor? - Lepiej sprzężonych, jeśli tylko uda sieje skądś zdobyć. Zależy mi na maksymalnym dozbrojeniu pojazdów wszystkim, co tylko da się upchnąć pod pancerzem. Aha, przydałyby się też lotnicze uprzęże dla strzelców, w których mogliby stać przed lukami i nie przewracać się podczas manew- rów. - Wsparła dłonie na biodrach i uśmiechnęła się szeroko do swoich dwóch nowych podkomendnych. - Panowie, warto się przyłożyć, abyśmy naprawdę mieli najsilniej uzbrojone pojazdy korpusu sił pokojowych. Zresz- tą, jak uczy nas historia, gromadzenie wszelkiego dostępnego zapasowego uzbrojenia stało się już tradycją w marynarce wojennej. Zazwyczaj w kon- kretnej sytuacji potrzeba nieco większej siły rażenia niż wynikałoby to z po- dręczników taktyki. Steameri szef odbyli kolejną milczącą naradę, porozumiewając się wy- łącznie wzrokiem. Ten pomysł wyraźnie przypadł obu do gustu. - Jak pani rozkaże - odezwał się dowódca. - Tylko skąd weźmiemy dodatkowych ludzi? O ile mi wiadomo, w strukturze organizacyjnej korpu- su nie przewidziano żadnych odwodów. - Tym zajmiemy się później. Na razie, komandorze, muszę zaspokoić swoją potrzebę konkretnego działania. Ruszajmy więc. Przeszli przez otwarty owalny właz na mostek. Wozy obsługi technicz- nej odsunęły się już od pochylni. Snowy Banks siedziała na prawym stano- wisku pilota i wzorem załóg lotniczych sprawdzała listę procedury przed- startowej. Centralny pulpit sterówki upodabniał ją do kabiny dużego wojskowego samolotu transportowego. Przed fotelami pilotów widniała dwuskośna przednia szyba, poniżej ciągnęły się szeregi wielofunkcyjnych monitorów, na których wyświetlano parametry techniczne pojazdu oraz dane nawigacyjne. Między fotelami znajdował się wydłużony cokół z dźwigniami stero- wania. Amanda zwróciła uwagę na umieszczone pośrodku typowe koło ste- rowe i domyśliła się, że służy ono do ustalania kierunku pojazdu w trybie żeglownym, nie może więc być sprzężone z lotniczymi półkolistymi sterownicami, regulującymi położenie płatów sterowych za wirnikami 96 napędowymi. Ale obok niego, poniżej szeregu kolistych wskaźników, zoba- czyła masywny lewarek w kształcie litery T, którego przeznaczenia nie po- trafiła odgadnąć. * Po bokach, za fotelami pilotów, umieszczono dwa składane siedzenia, a na tylnej ściance trzecie, obecnie podniesione i przesunięte w bok, najwy- raźniej przeznaczone dla ewentualnej obsługi dodatkowego uzbrojenia w przedniej części sterówki. Lane zajął miejsce w fotelu pierwszego pilota, Garrett usiadła za jego plecami. Tuż obok niej stał niewielki stół mapowy, a za nim następna kon- sola przyrządów kontrolnych. Duży czerwony przycisk i uchwyt joysticko- wy sugerowały, że jest to zapasowe stanowisko ogniowe, toteż Amanda za- notowała w myślach, aby niczego tam nie dotykać, dopóki nie zapozna się z przeznaczeniem instrumentów. Szef Tehoa zamknął właz sterówki i opuścił lewar zabezpieczający. Po- ruszając się ze zdumiewającą łatwością w ciasnej przestrzeni, przeszedł na tył mostka i zbiegł po drabince do głównego przedziału poduszkowca. - Gotowi do odpalenia? - zapytał Lane, wcisnąwszy wtyczkę swego hełmofonu do gniazdka na pulpicie. - Procedura przedstartowa zakończona, wszystkie układy sprawne. Resz- ta załogi meldowała gotowość - odparła lakonicznie Banks. Wychyliła się z fotela, wcisnęła klawisz na centralnym cokole i cztery świecące dotąd czer- wono lampki zajaśniały na żółto. - Automat startowy gotów. Można odpa- lać silniki. Komandor skinął głową i sięgnął do przełącznika interfonu umieszczo- nego na końcu sterownicy. - Uwaga załoga, startujemy! Snowy, odpalaj. Banks wdusiła przycisk startera. Na diodowej ścieżce wyświetlacza za- płonęły kolejne światełka. Towarzyszyło temu dobiegające od rufy, nasila- jące się wycie silników. Jedna po drugiej cztery żółte lampki na cokole za- świeciły na zielono. Turbiny gazowe zaczęły pompować powietrze, przy wtórze donośnego, wibrującego tremolo. - Pierwsza... druga... trzecia... czwarta... Jest prędkość rozruchowa! Lane uniósł otwartą prawą dłoń, a Banks lewą,, po czym klasnęli się nimi energicznie na znak, że wszystko gra. Odbyło się to spontanicznie, jakby radość okazywała jedna osoba. - Wchodzimy na poduszkę. Dziewczyna z wyczuciem pchnęła do przodu dźwignie sterowania. Wycie turbin przybrało jeszcze na sile i pojazd wyraźnie dźwignął siew gó- rę. Lane zacisnął palce na głównym drążku. Kiedyś, w czasie urlopu na Wyspach Kanaryjskich, Amanda miała oka- zję przejechać się na wielbłądzie. Dziwne wrażenie, jakiego doznała w chwili, gdy poduszkowiec uniósł się i zakołysał na warstwie sprężonego powietrza, 7 Morski myśliwiec 97 przypomniało jej tamte doznania, kiedy wielbłąd wstawał z klęczek. Nagle sterówka znalazła się dwa metry nad ziemią, a cały kadłub zatańczył ner- wowo, jakby z trudem łapał równowagę. Lane ostrożnie pchnął dźwignię do przodu i od strony rufy doleciała seria głuchych wystrzałów. - To burtowe sterowniki ciśnieniowe! - wyjaśnił, przekrzykując donoś- ne wycie turbin. - Coś w rodzaju zestawu wentyli rozmieszczonych wzdłuż krawędzi komory nośnej wyrzucających na boki strumienie sprężonego po- wietrza, które pełniątaką samą rolę, jak sterujące silniki strumieniowe w stat- kach orbitalnych. Używamy ich do manewrowania przy małych pręd- kościach. Teraz już posuwamy się ślizgiem na poduszce. Gdyby automat nie utrzymywał maszyny w miejscu poprzez sterowniki ciśnieniowe, zsu- nęlibyśmy się po pochyłości plaży na morze. Przesunął dźwignię w lewo i „Queen of the West" z dziwnie eterycz- nym wdziękiem obróciła się w miejscu, aż jej dziób wymierzył w przeciw- legły brzeg estuarium. Za szybą wykwitły gejzery wyrzuconego w górę pia- sku. Zadanie przeciwdziałania zsuwaniu się poduszkowca z plaży przejęły teraz na siebie sterowniki bakburtowe. - Zostałem przydzielony do tego projektu prawie dwa lata temu, pani komandor - powiedział dowódca z uśmiechem - ale do dzisiaj uważam, że... proszę wybaczyć określenie, jest to najwspanialsze cholerstwo na świecie. Amanda, wyglądając z zaciekawieniem przez przednią szybę, gotowa była od razu przyznać mu rację. - Możliwe, że tak jest, komandorze. Ale chciałabym się jeszcze przeko- nać, co „Queen" naprawdę potrafi. - Zaraz pani zobaczy. Lane puścił masywny drążek i zacisnął palce na sterownicy. Snowy zaczę- ła ustawiać dźwigienki przepustnic i regulować kąt nachylenia łopat śmigieł. W wibrujący dźwięk turbin poduszkowca wdarł się trzeci, basowy i dud- niący odgłos wirników napędowych. Olbrzymia maszyna lekko zsunęła się po pochyłości plaży i przeskoczyła fale przyboju, wzbijając w powietrze gejzery piasku i rozpylonej wody. Ciągnąc za sobą szeroką smugę spienionego kilwateru, pomknęła ku przeciwległemu brzegowi bagnistego estuarium rzeki Tabounsou, kierując się ku lazurowej toni otwartego morza. Miejscowi rybacy, łowiący z plaży lub z prymitywnych dłubanek, lękliwymi spojrzeniami odprowadzali ryczą- cego potwora, tylko niektórzy unosili ręce w geście pozdrowienia. Lane dwukrotnie wcisnął na krótko klawisz syreny, po czym skręcił na południo- wy wschód, wchodząc na kurs równoległy do linii brzegowej. Amandzie, spoglądającej na fale przed dziobem, z pewnym trudem przy- chodziło oswojenie się z niezwykłymi wrażeniami podróży na poduszce powietrznej. Wiele razy miała okazjępływać małymi i szybkimi jednostkami, 98 kilkakrotnie nawet pełnomorskimi łodziami wyścigowymi klasy Cigarette, ale żadne z tamtych doznań nie mogły się równać z obecnymi. Mimo zdumiewającej szybkości, z jaką szeregi fal znikały pod obłym dziobem, „Morsjci Myśliwiec" bez żadnego wysiłku przemierzał powierzch- nię oceanu. Przemykał nad grzywami, nie musząc ich rozcinać, toteż nie odczuwało się żadnych wstrząsów i przechyłów, które zawsze towarzyszą rejsom jednostek pływających. - Ile czasu zajmie nam dotarcie do „Pływaka 1", poruczniku? - zapyta- ła Garrett. - To jakieś trzysta mil, a więc pięć godzin - odparł Lane. - Pięć godzin? - Amanda zsunęła się z fotelika i kucnęła przy cokole między stanowiskami pilotów. -Z jaką prędkością płyniemy? - Około pięćdziesięciu węzłów. Garrett nie potrafiła ukryć zdumienia. - Pięćdziesięciu? Tylko raz rozpędziłam swojego starego niszczyciela do takiej prędkości, kiedy umykaliśmy przed torpedą, i omal nie rozsypał się na kawałki. Natychmiast uderzyło ją, że po raz pierwszy określiła „Cunninghama" mianem „starego niszczyciela". Lane i Snowy wymienili spojrzenia rodziców bezgranicznie dumnych ze swojej pociechy. - To normaina prędkość podróżna, pani komandor - wtrąciła Banks. - Moglibyśmy z nią płynąć nawet przez cały dzień. Dowódca ponownie odwrócił głowę i Amanda wyczuła, że znów odby- wa się szybka niema narada. Po chwili Banks ledwie zauważalnie wzruszy- ła ramionami, a w jej piwnych oczach pojawiły się dziwne błyski. - Mówiąc szczerze, pani komandor, możemy płynąć znacznie szybciej - rzekł obojętnym tonem Lane, kładąc dłoń na dźwigniach przepustnic. - Pro- szę się przypiąć do fotela, zaraz to pani zademonstrujemy. Amanda pospiesznie wróciła na miejsce. Miała za sobą chrzest bojowy w Akademii Morskiej w Annapolis, przechodziła też zaślubiny po zdobyciu certyfikatów Shellback i Bluenose, więc doskonale rozumiała mechanizm wprowadzania nowego członka do zżytej, małej i zamkniętej społeczności. Miała nadzieję, że pomyślnie przejdzie i tę próbę. Usadowiła się wygodnie i mocno ściągnęła pas bezpieczeństwa, aż zaczął uwierać ją w brzuch. Stalowa wskazówka logu ruszyła po skali, minęła liczbę pięćdziesiąt pięć, potem sześćdziesiąt, czemu towarzyszyło nasilające się wycie turbin, których przenikliwa wibracja zdawała się wprawiać w rezonans całą kon- strukcję pojazdu. Szybkość wciąż rosła: sześćdziesiąt pięć... sześćdziesiąt osiem... Dawała o sobie znać tajemnicza rezerwa mocy wyczarowana przez Marudę. Umykające szeregi spienionych fal zamieniły się w stalowoszarą powierzchnię przecinaną białymi zygzakami wąskich linii. 99 - Uwaga, załoga! Przygotować się na ostre manewry! - zapowiedział Lane przez interfon. - Hej, kapitanie! - rozległ się w słuchawkach nie znany dotąd Aman- dzie głos. - A nie chciałby pan do tego jakiejś muzyki? - Dobry pomysł, Danno. Tylko dobierz coś odpowiedniego do zejścia ze sznurka. - Robi się, szefie. Po chwili przez sieć łączności wewnętrznej popłynęła rytmiczna kali- fornijska muzyka. Odbiór był wyjątkowo dobrej jakości, widocznie do sys- temu podłączono przenośny odtwarzacz płyt kompaktowych. Jakby pod wpływem muzyki Lane energicznie przekręcił sterownicę. Pęd powietrza z hukiem uderzył w cztery obrócone płaty sterów i poduszkowiec wszedł w ciasny zakręt w lewo. Amanda mimo woli pisnęła i chwyciła się oparcia fotela pilota, gdy przeciążenie omal nie wyrwało jej z miejsca. Komandor także zaparł się nogami, a pod jego skórą zagrały napięte muskuły, jakby utrzymanie maszyny na łuku wymagało od pilota nie lada wysiłku. Snowy nie trzeba było wydawać rozkazów; błyskawicznie prze- suwała dźwignie gazu i regulacji kąta nachylenia łopat, aby utrzymać „Qu- een of the West" w jak najciaśniejszym skręcie. Nie wszystko chyba jednak poszło zgodnie z planem; Amanda wyczu- ła, że sterburta maszyny zaczyna się unosić i ześlizgiwać z toru, niczym w samochodzie wyścigowym łapiącym nieznaczny poślizg na oblodzonym wirażu. Lane szybko obrócił sterownicę w przeciwnym kierunku. Garrett poleciała do tyłu, przeciążenie wgniotło ją w krawędź stołu mapowego, a poduszkowiec płynnie wszedł w prawy zakręt, jakby kreśląc na wodzie literę S. Za szybą umykająca linia brzegowa rozmyła się w nie- wyraźną smugę. - To bardzo interesujące, komandorze - powiedziała Amanda przez zaciśnięte zęby. - Domyślam się, że prawdziwym wyzwaniem dla pilota poduszkowca jest właściwa ocena stopnia, do jakiego wychylenie sterów przy różnych prędkościach nie wpływa na schodzenie maszyny z kursu. - Ma pani rację - przyznał Lane, którego głos z trudem przebijał się przez elektroniczne dźwięki muzyki. - Drugą rzeczą, z którą się trzeba oswoić, jest możliwość podchodzenia blisko brzegu. Naprawdę bardzo blisko. „Queen" zawróciła ku dość szerokiej, piaszczystej gwinejskiej plaży, omywanej przez łagodne spienione fale przyboju. Jak na pokazie, Lane pod- prowadził rozpędzony pojazd bardzo blisko skraju lazurowej toni oceanu i wykręcił wzdłuż linii, na której wyniosłe atlantyckie grzywacze załamy- wały się z hukiem. . >^f^V Poduszkowiec nagl^przesdyteładko prześlizgiwać się po wodzie. Ze wstrząsem wskakiwał na^gj^BicR fal i twardo spadał w otwierające się 100 szerokie bruzdy. Co chwila rozpryski z impetem uderzały w przednią szybę sterówki. Lane, tak kurczowo zaciskając palce na sterownicy, że aż pobiela- ły mu knykcie, z wprawą prowadził maszynę po granicy przyboju, utrzymu- jąc stałą odległość od zakrzywiającej się łagodnym łukiem plaży. Nie był to tylko brawurowy popis. Garrett wyczuwała, że komandor czuje się całkiem pewnie za sterami „Queen". Banks podniosła swój fotel na maksymalną wysokość i z uwagą wpatrywała się w fale przed dziobem pojazdu. - Czysto... czysto... - powtarzała półgłosem, dzięki czemu Lane mógł się skoncentrować na utrzymywaniu tańczącego nerwowo poduszkowca dokładnie na granicy załamujących się grzywaczy. Amanda jeszcze nigdy nie gnała z taką szybkością po linii przyboju. Wręcz nie wyobrażała sobie, że to możliwe. Wibracje, które odczuwała w ca- łym ciele, miały niewiele wspólnego z drganiami rozpędzonej maszyny, były raczej efektem zwiększonej dawki adrenaliny we krwi w odpowiedzi na emocjonujące doznania. Nawet dudniący elektroniczny rytm, jaki wciąż rozlegał się w słuchawkach, dziwnie korelował z hukiem mknącego po fa- lach ciężkiego poduszkowca, pozwalając wczuć się w potęgę bojowego pojazdu. Amanda czuła się tak podniecona, jak w ramionach żarliwego ko- chanka. Niespodziewanie przed dziobem wyrosła szeroka łacha - omywana bru- natną wodą, ciągnąca się w stroną lądu niczym grzbiet wieloryba jedna z tych zdradliwych znikających wysepek, z jakich słynie afrykańskie Złote Wy- brzeże. Nie było czasu na jakikolwiek manewr. Garrett poczuła, że ostrze- gawczy krzyk grzęźnie jej w gardle. Wtuliła głowę w ramiona, szykując się na nieuchronne zderzenie. Ale nie doszło do niego. „Queen" majestatycznie przeskoczyła płyciznę. Tylko na chwilę wyda- wało się, że prawie trzydziestometrowej długości kolos zawisł w powietrzu, zaraz jednak z cichym poszumem osiadł z powrotem na poduszce nośnej. Spod pancerza doleciał przeciągły okrzyk któregoś z członków załogi: - Taaak! Lane wykręcił na pełne morze, znów położył dłoń na centralnym drąż- ku sterowania i niemal natychmiast ustały wszelkie wstrząsy. - Już pani wie, do czego jesteśmy zdolni. Amanda rozprostowała palce zaciśnięte kurczowo na oparciu jego fote- la i zaczerpnęła głęboko powietrza, chcąc trochę uspokoić oszalały puls. - To było bardzo ciekawe, Steamer - odrzekła, siląc się na spokojny ton. - Może teraz zostawimy maszynę w rękach Snowy, a pan zacznie mnie zapoznawać z tajnikami sterowania poduszkowcem. 101 Reszta podróży do ruchomej bazy przybrzeżnej upłynęła Amandzie szyb- ciej niż można się było spodziewać. Po przejściu wstępnego szkolenia za sterami „Queen" poświęciła kilka następnych godzin na dokładniejszą pe- netrację wnętrza pojazdu. Poznała resztę nielicznej załogi i odwiedziła nie- mal wszystkie zakamarki poduszkowca. Wreszcie dało o sobie znać zmęczenie dwudniową podróżą, wyciągnę- ła się więc na jednej z wąziutkich koi w kajucie pod pokładem. Początkowo sądziła, że nie da rady zmrużyć oka w ciągłym przenikliwym wyciu turbin gazowych „Queen", postanowiła więc tylko poleżeć z zamkniętymi oczami i rozpatrzeć w myślach różne aspekty swojego nowego stanowiska. Szybko się jednak oswoiła z panującym hałasem - a może była bardziej zmęczona niż sądziła, w każdym razie obudziło ją delikatne potrząsanie za ramię. - Proszę wybaczyć, pani kapitan - rzekł Ben Tehoa, pochylając się nad koją- ale zbliżamy się już do „Pływaka 1". Kapitan stwierdził, że będzie pani chciała zasiąść w sterówce na czas podchodzenia i dokowania przy platformie. - Dzięki, szefie - mruknęła, przecierając piekące oczy. - Zaraz będę na górze. Ruchoma baza przybrzeżna widoczna była jako srebrzysta plamka na powierzchni zalewanego słońcem oceanu, a tysiąc metrów nad nią unosił się na uwięzi balon wyposażony w skanującą głowicę sieci wywiadowczej TACNET. Baza szybko rosła w oczach na tle falującego rozgrzanego po- wietrza, wyłaniając się z przestrzeni niczym czarodziejska pływająca forte- ca rodem z prastarych arabskich baśni. Cóż, zarówno z praktycznego, jak i technicznego punktu widzenia była właśnie taką pływającą fortecą. Amanda w samolocie zapoznała się z historią projektów tego rodzaju baz przybrzeżnych, wywodzących się jeszcze z czasów wojny wietnamskiej. Wtedy właśnie, w celu uniknięcia ciągłych kłopotów z komunistyczną par- tyzantką, po raz pierwszy wykorzystano pływające platformy, powszechnie zwane Spławikami, jako bazy cumownicze jednostek patrolowych. Budo- wano je z barek artyleryjskich i pontonów mostowych, które zakotwiczano w ujściach głównych rzek Wietnamu. Podobne konstrukcje pojawiły się też pod koniec lat osiemdziesiątych podczas wojny iracko-irańskiej w Zatoce Perskiej, kiedy to zmęczone przedłużającą się wojną oddziały Irańskich Straż- ników Rewolucji Islamskiej zaczęły organizować zbrojne ataki na pływają- ce po zatoce statki. Przywódcy ościennych państw zwrócili się do Stanów Zjednoczonych o pomoc w zapewnieniu bezpieczeństwa na szlakach mor- skich, ale wobec gróźb irańskich fundamentalistów zabrakło im odwagi, 102 żeby wpuścić na swoje wody terytorialne okręty amerykańskiej floty wo- jennej. W rezultacie na wodach międzynarodowych, głównie w Cieśninie Or- muz, stanęło kilka zakotwiczonych platform, które stały się bazami wypa- dowymi dla różnych oddziałów specjalnych, eskadr kutrów pościgowych i jednostek „Czarnych Śmigłowców", jakie rozpoczęły potajemną, lecz sku- teczną walkę z irańskimi bojówkami. Późniejsze redukcje w marynarce wojennej i stale malejąca liczba baz udostępnianych wojskom amerykańskim zmusiły strategów do ponownego zainteresowania się morskimi platformami. W pracowniach projektowych powstała nowa generacja wojskowych ruchomych baz, oparta na tych sa- mych pomysłach, które wykorzystywano przy budowie platform wiertni- czych. Inżynierowie planowali nawet stworzenie dużych pływających wysp, nadających się do zakotwiczenia w dowolnej części świata i zdolnych po- mieścić całe korpusy wojsk interwencyjnych z brygadami piechoty morskiej, wyposażonych w tak długie pasy startowe, że mogły na nich lądować nawet duże transportowce. Konstrukcje te pozostawały jednak w fazie projektów. Na razie kolejny etap rozwoju platform stanowił „Pływak 1". Baza została skonstruowana na dziewięciu pełnomorskich barkach de- santowych o rozmiarach sto dwadzieścia na czterdzieści pięć metrów każ- da, które po sczepieniu dały gigantyczną prostokątną platformę o długości trzech i szerokości półtora boiska piłkarskiego. Na czterech narożnych barkach, niczym bastiony fortecy, znajdowały się podniesione lądowiska dla helikopterów, na tyle duże, że mogły po- mieścić po kilka śmigłowców i samolotów pionowego startu. Między nimi rozmieszczono mniejsze wieżyczki działowe stanowiące system obronny bazy. Pośrodku wznosiła się przeszklona smukła nadbudowa centralna, przypominająca wieżę kontrolną lotniska, a obok niej stał masywny trój- nożny maszt, usiany elementami anten radiowych i obrotowymi dyskami radionamierników. Były to jedyne stałe konstrukcje pływającej bazy. Resztę rozległej prze- strzeni zajmowały skupiska różnorodnych modułów mieszkalnych i konte- nerów magazynowych, tworzących mozaikę białych, ciemnoszarych i po- malowanych w maskujące plamy prostopadłościanów. - Steamer, czy mógłby pan okrążyć platformę? Chciałabym sięjej przyj- rzeć. - Już się robi. Kiedy podpłynęli bliżej, Amanda spostrzegła, że „Pływak 1" tętni ży- ciem. Po zawietrznej stał przycumowany kuter patrolowy klasy Cyclone i dwa kutry desantowe, u boku giganta wyglądające jak dziecięce zabawki. Łódź patrolowa, smukła i opływowa niczym miniaturowy niszczyciel, tankowała 103 paliwo przy jednym z wielu zbiorników platformy, podczas gdy na pokłady jednostek desantowych przenoszono dźwigiem jakieś skrzynie. Chwilę póź- niej z lądowiska wzbiła się w niebo zdalnie sterowana maszyna rozpoznaw- cza Eagle Eye firmy Boeing-Textron. Samolot śmigłowy wielkości auta wyścigowego Formuły Jeden przez parę sekund z głośnym bzyczeniem roz- złoszczonego szerszenia kołysał się nad bazą, zanim nabrał prędkości po- ziomej i odleciał w kierunku niewidocznej stąd linii brzegowej. - Jak daleko jesteśmy od lądu? - spytała Amanda, chcąc oszacować cel misji zwiadowczej. - Niewiele ponad dwadzieścia kilometrów - odparł Lane. - Tuż za gra- nicą wód terytorialnych i na samym skraju szelfu kontynentalnego. Snowy pokiwała głową. - W pogodne noce na północno-wschodnim horyzoncie widać światła Monrowii. O miejscu kotwiczenia przesądziła mała głębokość tutejszych wód, a także położenie w samym środku patrolowanego odcinka. Ma to swoje złe strony, bo baza jest narażona na ataki przeciwnika. Amanda w zamyśleniu przygryzła wargi. - A jeśli generałowi Belewie nie spodoba się usytuowanie naszej plat- formy? - Wtedy rozpęta się tu prawdziwe piekło mruknął posępnie Steamer. - W wieżyczkach jest łącznie osiem dział typu Mark 96. Dysponujemy też wyrzutniami pocisków RAM i stingerów do zwalczania samolotów, jak rów- nież ładunkami metalowej sieczki i systemami ECM do zakłócania pracy urządzeń naprowadzających rakiet przeciwnika. Tak czy inaczej, musiało- by się rozpętać piekło. Garrett zwróciła uwagę, że burty barek i ściany wieżyczek działowych są obłożone taflami kuloodpornego kevlaru, a w wielu miejscach na pokła- dzie leżą osłony z worków z piaskiem. W razie szturmu oddziałów Unii Zachodnioafrykańskiej obrona bazy nie byłaby jednak łatwym zadaniem. Pod tym względem nie przypominała ona zaczarowanego pałacu z Baśni tysiąca i jednej nocy, a raczej prymitywny fort białych osadników wznie- siony w głębi terytorium Apaczów. Manewrując ostrożnie dźwigniami sterowania, Lane okrążył platformę. Środkowa barka po stronie nawietrznej, czyli sterburtowej, została rozcięta i przekonstruowana, dzięki czemu powstała sześćdziesięciometrowa pochyl- nia dla poduszkowców. Komandor skierował „Queen" w tamtą stronę i ła- godnie wprowadził pojazd na platformę po rampie. Dokowanie wymagało ścisłej współpracy dwojga pilotów, wkrótce jednak maszyna znalazła się na głównym pokładzie, gdzie czekał już dość liczny komitet powitalny. Rozległy półkolisty plac manewrowy na końcu pochylni wiódł ku trzem wielkim, pozbawionym jednej ściany hangarom. W jednym stał bliźniaczy poduszkowiec formacji „Morskich Myśliwców". 104 - To PG-03, czyli „Carondelet" - wyjaśnił Lane przez ramię. - „Ma- nassas" patroluje dzisiaj granicę wód terytorialnych. Kiedy tylko dowódca wprowadził „Queen" na plac manewrowy, na jej po- kład wskoczyło dwóch techników obsługi, którzy zajęli miejsca przy osłonach bocznych wlotów powietrza i pomogli tyłem wprowadzić poduszkowiec do jed- nego z hangarów. Na całym placu skrzynie ze sprzętem były przytwierdzone do pokładu, a ludzie stali w specjalnych uprzężach zabezpieczających przed pory- wami sprężonego powietrza wydostającego się z komory nośnej maszyny. Wreszcie jeden z techników energicznie przeciągnął dłonią po gardle w geście zapożyczonym z lotnictwa i Lane szybko opuścił dźwignie gazu obu turbin. Wycie przycichło, „Queen" osiadła na pokładzie przy wtórze głośnego westchnienia opróżnianych z powietrza rękawów. - Jesteśmy w domu, pani kapitan. - Dziękuję za wprowadzenie, Steamer - odparła Amanda, rozpinając pas bezpieczeństwa. - Teraz mam przynajmniej mgliste pojęcie o maszy- nach, które będę musiała wykorzystywać. - Po chwili dodała z uśmiechem: - Trzy małe PG kojarzą mi się z trzema małymi świnkami. Od razu je polubi- łam, bardzo mi się spodobały. - Można dla nich zapomnieć o dużych okrętach, prawda? Piloci przystąpili do wykonywania procedur końcowych. Garrett wstała z fotela i ruszyła na tył sterówki, przystanęła jednak i powiedziała: - Jeszcze jedno, poruczniku Banks... Chodzi mi o pewne zmiany, jakie wprowadziła pani w swoim mundurze. Zaskoczona Snowy odwróciła głowę. - Tak, słucham, pani kapitan. - W tym klimacie wydają się koniecznością. Będę musiała swój mun- dur polowy przerobić w ten sam sposób. Przyjaźnie poklepała młodą blondynkę po ramieniu, odwróciła się i zbie- gła po drabince do głównej kabiny pojazdu. v Przydzielono jej kwaterę w jednym z modułów mieszkalnych od strony hangarów poduszkowców. Była urządzona po spartańsku, a znajdowała się na samym końcu wyszorowanego do połysku aluminiowego kontenera, przy- twierdzonego do pokładu platformy masywnymi śrubami. Przez otwór w zewnętrznej ścianie wychodziły pęki rur wodociągowych i kabli elektrycz- nych, które znikały we wnętrzu pływającej bazy. Bodaj jedynym zbytkiem związanym z rangą dowódcy taktycznego okazała się przestrzeń - nieco większa niż w innych podobnych kwaterach. Kiedy tylko przydzielony jej podoficer ustawił na podłodze przyniesio- ne bagaże, zwolniła go z dalszych obowiązków. Stanęła na środku kabiny i zaczęła oceniać swój nowy „dom". 105 Niewiele było tu do oglądania. Umeblowanie ograniczało się do trzech krze- seł, z których jedno stało przy biurku, małej szafki na ubrania i wąskiej koi z cienkim, na razie zrolowanym materacem. Po obu stronach wejścia znajdo- wały się małe okna ocienione blaszanymi okapami, drugie drzwi prowadziły do miniaturowej łazienki z toaletą. Blaszane ściany były gołe, pokryte białawym nalotem, ale jakoś nie pasowało do nich marynarskie określenie „grodzi". Na podłodze leżało podniszczone szare linoleum. Wszystkie sprzęty musiały po- chodzić z rządowych rezerw, bo nosiły ślady wieloletniego używania. Atmosfera w kwaterze przypominała wnętrze kipiącego wulkanu. Ku zaskoczeniu Amandy w rogu okna był zamontowany niewielki klimatyza- tor; natychmiast go włączyła i z radością poczuła na twarzy strumień chłod- nego i stosunkowo suchego powietrza. Postanowiła nie zwracać uwagi na metaliczne brzęczenie, które towarzyszyło pracy urządzenia. Ciężko opadła na krzesło za biurkiem, wystawiając kark na orzeźwiają- ce podmuchy. Jej pierwsze wrażenia po zapoznaniu się z dość nietypową organizacją eskadry „Morskich Myśliwców" były pozytywne. Odnosiła na- wet wrażenie, że niekonwencjonalność formacji jest efektem jej głównych przymiotów: mobilności i wielozadaniowości. Będzie pracowała z ludźmi, którzy wojskową dyscyplinę mają we krwi, a niew drukowanych regulami- nach. Liczyła, że uda jej się to wykorzystać, gdy już w pełni zaadaptuje się do nowych warunków. Ta myśl obudziła w niej nadzieję, że reszta czekają- cych ją zadań okaże się tak samo obiecująca. Pochyliła się z głośnym westchnieniem i oparła łokcie na brzegu biur- ka. Znów dawało o sobie znać zmęczenie dwudniową podróżą. Ale jedno- cześnie czuła coraz mocniejsze pragnienie, jak najszybszego rozpoczęcia konkretnych działań. Nie miała tylko pojęcia, od czego zacząć. - Hej! Jest tu ktoś?! - doleciał z zewnątrz gromki okrzyk. Amanda natychmiast zapomniała o zmęczeniu i czekających jąobowiąz- kach. Poderwała się z krzesła i rzuciła w ramiona stojącej w drzwiach Chri- stine Rendino, która objęła ją równie serdecznie. - Witam, szefowo! Najwyższa pora, żebyś dołączyła do towarzystwa. - Wreszcie tu dotarłam, Chris. Jak się miewasz? Odsunęła się na wyciągnięcie ręki i obrzuciła uważnym spojrzeniem swojąnajlepsząprzyjaciółkę. Rendino niewiele się zmieniła przez parę ostat- nich miesięcy. Jak dawniej wyszczerzała zęby w szerokim uśmiechu, tylko jej cera nabrała złocistego odcienia, a spalone słońcem blond włosy stały się prawie zupełnie białe. Okulary na nosie Chris świadczyły wymownie, że wiele godzin spędza przed ekranem monitora. Jednocześnie podkreślały kilka nowych zmarszczek, jakie pojawiły się w kącikach żywych szaroniebieskich oczu specjalistki wywiadu elektronicznego. - Wszystko gra, poza tym, że nawet dwudziestosiedmiogodzinny dzień pracy byłby dla mnie za krótki - odparła Rendino. - Nie masz pojęcia, jak 106 się cieszę z tego spotkania. Znów będziemy razem, jak za dawnych dobrych czasów. Amanda uśmiechnęła się lekko. - Nic już nie będzie tak, jak za dawnych dobrych czasów. I mnie, i ciebie czekają całkiem nowe, odmienne zadania. Wejdź i siadaj. Porozmawiamy. Christine przysunęła sobie krzesło, Garrett usiadła z powrotem za biur- kiem. Obrotowy fotelik był ustawiony za wysoko jak dla niej, co przypo- mniało jej, że jeszcze niedawno zasiadał w nim inny oficer. - No dobra, Chris. Jesteś tu już wystarczająco długo, by wyrobić sobie własne zdanie o tej operacji. Muszę wiedzieć, w co się pakuję, i to najlepiej od samego początku. Rendino głęboko zaczerpnęła powietrza i z sykiem wypuściła je przez zęby. - W porządku, ale muszę cię ostrzec, że tu nie obowiązują żadne skróty i nieformalne zależności. Nic nie jest takie proste, jak na okręcie. - To lepiej zacznij od samych podstaw. Co myślisz o organizacji korpusu? - Jakoś się w nią wciągnęłam - odparła Christine z ironicznym uśmie- chem. - Zresztą ludzie są wspaniali. - Nie wątpię. - Będziesz miała do czynienia z całą gamą różnych specjalności. Są oddziały specjalne marynarki, „Pszczoły", spece od zadymy, moi elektroni- cy i baloniarze. To wszystko razem tworzy zupełnie nowe pokolenie ludzi morza. Nie licząc garstki lekko przestraszonych podoficerów starszej gene- racji, nie spotkasz tu ani jednego służbisty z dawnej floty. - Jednego udało mi się już poznać. Mówię o szefie Tehoa. - Ach, ten. Znam go. Szef eskadry PG to prawdziwy dżentelmen, który zadziwiająco potrafi trzymać fason. Rzeczywiście należy do starej gwardii, szefowo. - Też go tak oceniłam - przytaknęła Garrett. - A reszta załóg podusz- kowców? - Przeciętnie jest bardzo młoda, bardzo ambitna i aż się pali, by zade- monstrować swoje umiejętności. To naprawdę elita NAVSPECFORCE, a przynajmniej sekcji kutrów do zadań specjalnych. Zgłosili się ochotniczo do eskadry „Morskich Myśliwców", to żołnierze z krwi i kości. Zwłaszcza polecam twojej uwadze dowódcę. Steamer Lane panuje nad wszystkim i jest doskonałym fachowcem. - Odniosłam podobne wrażenie. Christine odchyliła się do tyłu, balansując na dwóch nogach krzesła. - Wygląda na to, że utrata dowódcy taktycznego korpusu nie wpłynęła specjalnie na postawę załóg. Eskadra „Morskich Myśliwców" przypomina stado młodych wilczków, rwących się do wałki i gotowych rozpocząć polo- wanie. Moim zdaniem potrzeba im tylko jednej rzeczy. 107 - Jakiej? Rendino uśmiechnęła się tajemniczo. - Jakiejś wściekłej starej wilczycy, która by im pokazała, jak to się robi. Garrett uśmiechnęła się. - Sądzisz, że trzydziestosześcioletnia wilczyca może być uznana za starą? Donośny dzwonek telefonu przerwał im rozmowę. Amanda sięgnęła po słuchawkę. - Słucham. Garrett. - Mówi komandor Lane, pani kapitan. Dzwonię z centrum operacyjne- go. Mamy gorący kontakt. - Już idę. Amanda cisnęła słuchawkę na widełki i spojrzała w oczy przyjaciółce po drugiej stronie biurka. - No dobra, szefowo wywiadu. Gdzie w tym galimatiasie jest ukryte centrum operacyjne? Okazało się, że centrum było urządzone w dużym samobieżnym trans- porterze, zaparkowanym i przytwierdzonym do pokładu platformy niezbyt daleko od jej kwatery. - Jaką aktywność wroga obserwowano w rejonie działań korpusu? - spytała Amanda po drodze. - Ostatnio prawie żadnej. Okręty Unii Zachodnioafrykańskiej pozosta- ją w portach. Jeśli ten alarm jest uzasadniony, będzie to pierwszy kontakt od czasu bezpośredniego uderzenia na bazę Konakri. - Czyżby chcieli mnie powitać na posterunku? Pod lewą ścianą na całej długości transportera ciągnął się szereg stano- wisk, ponad rzędem monitorów przymocowano dodatkowe wielofunkcyjne wyświetlacze komputerowe. Klimatyzatory zapewne zdołałyby utrzymać we wnętrzu dość znośną temperaturę, gdyby za plecami techników nie tłoczyli się członkowie eskadry „Morskich Myśliwców". Wieść o nawiązanym kon- takcie i pościgu rozpoczętym przez poduszkowiec patrolowy rozeszła się lotem błyskawicy, ściągając wszystkich do centrum łączności. Amanda od razu zauważyła komandora Lane'a i jego drobną pomocnicę w samym środku zbiegowiska. - Załoga! Zrobić przejście! - rozkazała, zatrzymując się przed stłoczo- ną gromadką. - W centrum ma zostać jedynie obsługa pełniąca służbę, ka- dra oficerska eskadry i szefowie pododdziałów. Cała reszta musi zaczekać na zewnątrz. Wykonać! Zanim jeszcze załogi w pośpiechu wybiegły z transportera, razem z Chri- stine podeszły do komandora Lane'a stojącego przed głównym ekranem pulpitu. 108 Już jestem, Steamer. Co tam mamy? - Dwa boghammery z Unii zaatakowały patrol policyjny niedaleko Point Matakong - odparł, pochylił się i wskazał palcem dwa czerwone kwadraci- ki wyróżniające się na komputerowej mapie wybrzeża. Widać było wyraź- nie, że kierują się w stronę granicy macierzystych wód terytorialnych. - Z ku- tra na czas wysłano wezwanie o pomoc, zanim jeszcze doszło do wymiany ognia, i teraz obie jednostki napastników wycofują się do swojej bazy. - W jaki sposób śledzimy ich ruchy? - zapytała Garrett. - Poprzez radar aerostatu - wtrąciła Rendino. - USS „Valiant" stacjo- nuje na posterunku Gwinea Wschód, o, tutaj, na wysokości granicy mor- skiej między Gwineą a Unią Zachodnioafrykańską. Z jego pokładu wypusz- czono balon na uwięzi, dzięki czemu możemy kontrolować w przybliżeniu dwustupięćdziesięciomilowy odcinek tamtejszego wybrzeża. - Jak wrogie boghammery przedostały się niepostrzeżenie na gwinej- skie wody terytorialne? - Prawdopodobnie ukrywały się tam przez cały czas - odparła Christi- ne, marszcząc brwi - w którejś z przygotowanych wcześniej, zamaskowa- nych przystani. Potrafią całymi dniami kręcić się po tych cholernych sło- nych mokradłach. Kiedy tylko namierzą jakiś cel, wyskakują z ukrycia, przypuszczają atak i pod osłoną mangrowych zarośli wracają na terytorium Unii. To ich normalny tryb postępowania. - Zgadza się - dodał Lane. - Tyle że tym razem im się nie udało. Wpa- dli w oko Tony'emu Marlinowi, dowódcy „Manassasa". Na pewno nie da im uciec. Przechwyci kutry, będą nasze. Na ekranie taktycznym widać było, jak niebieski kwadrat opisany jako PG-AC 4 idzie kursem zbieżnym do uciekających wrogich kutrów. Bez wątpienia dowódca chciał je dopaść na otwartym morzu. Christine poszła w głąb transportera, zatrzymała się przy innym stanowisku i półgłosem za- częła wymieniać uwagi z technikiem, który chwilę później szybko wystukał coś na klawiaturze. Rozjaśnił się ekran nad jego głową, ukazując niezwykle wyraźny obraz wideo wysokiej rozdzielczości. - Tak się składa, że tamten rejon jest również w zasięgu kamer jednego z naszych „Drapieżców" - powiedziała Christine. - Będziemy mogli na włas- ne oczy zobaczyć, co się wydarzy. Kamery bezzałogowej maszyny zwiadowczej pokazywały z lotu ptaka charakterystyczny widok: skłębioną masę zieleni tropikalnej dżungli, od- dzieloną wąskim pasem piaszczystej plaży od przecinanego białymi grzy- wami fal oceanicznego lazuru. Technik zmniejszył przybliżenie i w polu widzenia obiektywu ukazała się rozległa, szeroka zatoka, do której po prze- ciwnych stronach wąskiego, położonego centralnie półwyspu uchodziły dwie rzeki. Wzdłuż cięciwy zatoki widoczne były dwie zwężające się ku wscho- dowi spienione smugi kilwateru uciekających kutrów. W miejscach ich 109 powstania niemal natychmiast ukazały się na ekranie symbole elektronicz- nych układów naprowadzania pocisków. To ojii - mruknęła Rendino. Zerknęła przez ramię na stanowisko tech- nika kierującego lotem maszyny zwiadowczej.- Zacieśnij obserwowany rejon wokół celów i daj maksymalne zbliżenia kamer wideo. - Rozkaz. Obraz na monitorze zakołysał się kilkakrotnie, gdy zdalnie sterowany samolot wchodził na inny kurs. Zaraz jednak widok przybliżył się do tego stopnia, że wyświetlane przez komputer kwadraciki namiarowe celów obję- ły niemal cały ekran. Boghammery ukazały się w całej krasie, można było rozróżnić fibergla- sowe osłony, doczepne silniki i zamontowane nad burtami karabiny maszy- nowe oraz granatniki. Na każdym z rozpędzonych kutrów znajdowało się po kilku rozebranych do pasa marynarzy. Ich ciemna skóra błyszczała w słoń- cu, podobnie jak kropelki wyrzucanej sprzed dziobów wody. Właśnie jeden z marynarzy na łodzi płynącej od strony otwartego mo- rza wskazał coś na horyzoncie. Energicznie zamachał rękoma, przyciągając uwagę reszty załogi kutra. - Na pewno zauważyli zbliżającego się „Manassasa" - rzekł Lane. - Zobaczmy, jak zareaguje dowódca poduszkowca - powiedziała Gar- rett. - Operator, proszę pokazać nam „Manassasa". Na krótko obraz rozmył się w wielobarwne smugi, gdy kamera maszy- ny zwiadowczej automatycznie przestawiała się na drugi namierzony przez radar obiekt. Amanda po raz pierwszy miała okazję obserwować z boku rozpędzony pojazd, ale ten widok potwierdził jedynie wrażenia, jakich doznawała w trak- cie podróży na „Queen". Poduszkowiec nie przedzierał się przez fale, lecz prześlizgiwał po nich, ledwie muskając powierzchnię oceanu. Płynął w ro- zległej srebrzystej chmurze rozpylonej wody, wyrzucanej w górę przez po- wietrze wydostające się spod komory nośnej i przez strumienie wypadające za śmigłami napędowymi. - Boghammery nie wyciągają więcej niż czterdzieści pięć węzłów- ocenił Lane, zerkając na Amandę. - „Morski Myśliwiec" ma co najmniej dwadzieścia węzłów przewagi. - To widać - dodał ktoś za ich plecami. - Mamy tych łobuzów jak na tacy. W tej samej chwili odsunęły się klapy luków w górnym pancerzu po- duszkowca i po bokach sterówki ukazały się wieżyczki działowe. Automa- tyczne urządzenia naprowadzające szybko obróciły lufy w kierunku dwóch uciekających celów. Jednocześnie w głowie Garrett skonkretyzował się pierwszy strategicz- ny punkt tej kampanii. 110 - Dajcie mi bezpośrednie połączenie radiowe z dowódcą „Manassasa". Natychmiast! - Rozkaz, pani kapitan. Jeden z techników podał jej słuchawki z mikrofonem na wysięgniku. Amanda pospiesznie wsunęła je na głowę i ustawiła wygodnie, zasłuchana w dobiegający z radia szum. - Jest pani na linii, komandorze. Porucznik Marlin przy aparacie. Garrett przytaknęła ruchem głowy. - „Manassas", „Manassas", tu „Pływak 1". Jak mnie słyszysz? - Zgłaszam się, „Pływak". Tu „Manassas". Mamy wroga w zasięgu wzroku! Powtarzam, mamy wroga w zasięgu wzroku! Zbliżamy się i przy- gotowujemy do otwarcia ognia! W lekko piskliwym głosie dowódcy słychać było zapał i podniecenie młodego wilka gotowego do rozpoczęcia polowania. W przerwach między słowami porucznika mikrofon przekazywał donośne wycie turbin podusz- kowca i głos innego członka załogi, odczytującego głośno dystans dzielący ich od celu. Wszyscy na pokładzie czuli już smak pierwszej krwi i Amandę na chwilę ogarnął żal z powodu rozkazów, które musiała wydać. - Poruczniku Marlin, tu kapitan Amanda Lee Garrett, nowy dowódca taktyczny korpusu. Właśnie przybyłam na stanowisko i mam dla pana nowe instrukcje. - Amanda Garrett? Och... witam, pani kapitan. Jak pani widzi... jeste- śmy teraz trochę zajęci. Przystąpiliśmy do akcji przechwycenia dwóch wro- gich kutrów pościgowych i przygotowujemy się do otwarcia ognia... - Proszę odwołać rozkazy, poruczniku - nakazała stanowczo Amanda. - Przerwać akcję i wycofać się z rejonu. - Słucham?! „Pływak 1", proszę powtórzyć! - Powtarzam, przerwać akcję i wycofać się z rejonu. Zmniejszyć ciąg i stanąć w dryf! To rozkaz, poruczniku. Wykonać natychmiast! Zapadła martwa cisza w słuchawkach, a także w centrum operacyjnym. - „Manassas", potwierdzić odbiór rozkazu! - „Manassas" do „Pływaka 1"- odpowiedział Marlin lodowatym to- nem. - Zmniejszamy ciąg i osiadamy na poduszce. Bandyci uciekająna wody terytorialne Unii. Czekam na... dalsze rozkazy. - Macie na pokładzie białe świece dymne, poruczniku? - Białe świece? - Czyżbym musiała znowu powtarzać, poruczniku Marlin? Macie czy nie? - Tak, pani kapitan. - Ze słuchawek niemal doleciało wściekłe zgrzyta- nie zębami. - Mamy białe świece. - Doskonale, poruczniku. Zapalcie jedną na osłonie rufowej. Otwórz- cie przy tym parę luków i postarajcie się sprawiać wrażenie, jakby nastąpiła 111 poważna awaria uniemożliwiająca kontynuowanie pościgu. Spróbujcie zro- bić dobre przedstawienie. I pozostańcie w dryfie w okolicach tamtej zatoki do czasu, aż ktoś podpłynie i weźmie was na hol. - Zrozumiałem. Wykonuję. - W głosie dowódcy nadal wyczuwało się złość i rozczarowanie, ale obok nich pojawiła się też nuta zaciekawienia. - Czy to wszystko, pani kapitan? - Tak. Niech pan przeprosi w moim imieniu załogę. Nie wątpię, że wzo- rowo przeprowadzilibyście tę akcję, poruczniku. Zapewne wkrótce będzie- cie mieli następną okazję, proszę mi wierzyć na słowo. „Pływak 1" wyłącza się, bez odbioru. Amanda zdjęła słuchawki z głowy i odwróciła się twarzą do gromadki oficerów stłoczonych w wąskiej przestrzeni centrum operacyjnego. Wszy- scy spoglądali na nią w napiętym milczeniu. Tylko na ustach Christine błą- kał się tajemniczy uśmiech, a jej wzrok wyrażał całkowitą aprobatę. Amanda uśmiechnęła się lekko i przygładziła dłonią włosy. - Jak zapewne przed chwilą słyszeliście, nazywam się Amanda Garrett i jestem nowym dowódcą taktycznym korpusu. Jeśli przejdziemy gdzieś, gdzie można spokojnie usiąść, oficjalnie zapoznam wszystkich z moimi roz- kazami. Ale już teraz mogę zapewnić, że wasz nowy dowódca nie do końca postradał zmysły. Mesa obozowa, baza Konakri, Gwinea 18 maja 2007 roku, godzina 12.07 czasu lokalnego - Co to za świństwo? - spytała Maruda Catlin, ostrożnie dźgąjąc widel- cem zawartość plastikowego talerza. Szczupły ciemnoskóry celowniczy, specjalista naprowadzania pocisków rakietowych, Dwaine Fry zwany Smażalnią, z zamyśloną miną spojrzał w su- fit i odparł: - Dzisiaj serwują tu Białą Uniwersalną Papkę Jarzynową Ogólnego Zastosowania. Jutro będzie Żółta Uniwersalna Papka Jarzynowa Ogólnego Zastosowania, w środę Zielona Uniwersalna Papka Jarzynowa Ogólnego Zastosowania, a w czwartek Brązowa Uniwersalna Papka Jarzynowa Ogól- nego Zastosowania. Później Angole przetrzymają to przez dwa dni i w nie- dzielę zaserwują jako danie mięsne. - Bardzo dziękuję za te fachowe wyjaśnienia, panie Fry - odparła Ma- ruda z dzikim błyskiem w oczach. Starszy mat artylerii pokładowej, pochodzący z Filadelfii blondyn o kę- dzierzawych włosach, Daniel O'Roark zwany Danno, z trzaskiem postawił swoją tacę na stoliku i usiadł okrakiem na ławce bokiem do niej. 112 - W ogóle kto wpadł na ten poroniony pomysł, żeby tu przyjeżdżać, skoro w tym tygodniu dyżur w kuchni pełnią Angole? - Ja - odparł posępnie Lamar Weeks, starszy mechanik, mający pod swo- ją pieczą sterburtowy przedział silnikowy „Queen of the West". - Jak jeszcze raz zostanę zmuszony do jedzenia czegoś podobnego, wyrzygam wszystkie flaki na pokładzie i skonam w konwulsjach w kałuży własnych wymiocin. - Nie dasz rady, Lam wtrącił jego pomocnik, drugi mat maszynowni, Slim Kilgore, podejrzliwie zerkając na półpłynną substancję skapującąz wi- delca. - Już jak się na to patrzy, trzeba dokonać wyboru między komorą gazową a szubienicą. - Jestem dokładnie tego samego zdania, Kowboju - dodał Eddy Kre- sky, mat z bakburtowego przedziału silnikowego. - Chyba warto przegło- sować, czy nie lepiej byłoby się zagłodzić na śmierć. - Ale może dzięki temu popatrzycie wszyscy łaskawszym okiem na żar- cie serwowane na pokładzie „Pływaka" - uciął Tehoa, siadając przy wspól- nym stole. - Nie pozwól, szefie, żebyśmy tu powariowali - rzekł z ciężkim wes- tchnieniem Kresky, pochylając się nad talerzem. Mesa obozowa mieściła się pod olbrzymim namiotem rozstawionym na skraju pasa startowego bazy lotniczej Konakri. Namiot miał tylko dwie bocz- ne ściany, które w znikomym stopniu chroniły przed rojami much kręcą- cych się nad stołami. Płócienny dach przepuszczał do środka palący żar afrykańskiego słońca, a brezent po bokach skutecznie odcinał dostęp sła- bym podmuchom morskiej bryzy. Nawet huczące wentylatory nie potrafiły poruszyć ciężkiego stojącego powietrza. Stołował się tu cały personel pomocniczy bazy, gwinejscy żandarmi i ro- botnicy, obserwatorzy i doradcy ONZ, wolontariusze Czerwonego Krzyża, kursujący nieustannie między stolicą a obozami dla uchodźców, a także przedstawiciele mniej licznych kontyngentów sił pokojowych, nie prowa- dzący własnych stołówek. I wszyscy, osowiali w panującej tu atmosferze, próbowali zaspokoić głód potrawami wywodzącymi się z różnych narodowych kuchni, które chyba nikomu nie smakowały. - Masz absolutną rację, szefie - odezwała się Maruda. - Od dzisiaj o sta- rej kuchni na „Pływaku" będę myślała jak o najlepszej restauracji w Fort Lauderdale w czasie wiosennego przełomu. Danno pokiwał głową. - Zgadza się. Puść parę, szefie. Kiedy wreszcie będziemy mogli wy- nieść się z tego cholernego zadupia? Barczysty Samoańczyk zmierzył celowniczego karcącym wzrokiem. - Zna pan odpowiedź na to pytanie równie dobrze jak ja. Ściągniemy „Queen" z plaży, kiedy tylko zostaną usunięte wszelkie usterki. 8 Morski myśliwiec 113 - Hej, Amerykan! A kiedy to będzie? Cała załoga poduszkowca jak na komendę odwróciła głowy. Przy są- siednim stole siedziała grupa francuskich marynarzy. Mieli na sobie tylko szorty i buty, a na głowach duże spłaszczone berety z pomponami. Mocno opaleni, uśmiechnięci Francuzi mierzyli ich uważnymi spojrzeniami, a szczególnie Marudę Catlin, jedyną kobietę w dość licznym gronie stołu- jących się tu Amerykanów. - Jesteśmy z fregaty „Le Flourette" - wyjaśnił łamaną angielszczyzną jeden z nich. - Już byliśmy na posterunku z miesiąc. Już zatrzymaliśmy i przeszukaliśmy wiele statek. I przez cały czas nie widzieliśmy ani jeden Amerykan. Też nie słyszeliśmy, żeby wasza flota zrobiła jakieś zatrzyma- nie. - Wskazał kciukiem siedzącego obok muskularnego olbrzyma i dodał: - Mój przyjaciel chce wiedzieć, kiedy zobaczy Amerykan na morzu. Tehoa przez chwilę spoglądał przez ramię na marynarzy, wreszcie od- parł: - Powiedz swojemu przyjacielowi, że już niedługo nas zobaczy, jak tyl- ko usuniemy parę drobnych awarii. Francuz przetłumaczył jego słowa, które zostały przyjęte gromką salwą śmiechu. Olbrzym rzucił krótkie zdanie po francusku; jego znaczenia moż- na się było domyślić po sarkastycznym tonie. - Mój przyjaciel pyta, kiedy to będzie. Jak nie zostanie już Murzyn do bicia? Tehoa westchnął ciężko. Odsunął swoją tacę, wstał od stołu i odwrócił się do roześmianych marynarzy. Po chwili cała załoga „Queen" stanęła obok niego. Francuzi błyskawicznie poderwali się z miejsc. W mesie zapadła napięta cisza. Gdyby ta scena rozgrywała się na dzi- kim zachodzie, z pewnością ktoś przekazałby szeptem barmanowi, że naj- wyższa pora wezwać szeryfa. Jeden z dwóch gwinejskich żandarmów trzy- mających straż przy wejściu do namiotu zrobił parę kroków w tę stronę, ale widocznie doszedł do wniosku, że nie zaszło jeszcze nic złego, bo szybko wycofał się na swój posterunek, jakby jego uwagę przykuło coś na zewnątrz. Szef stanął twarzą w twarz z olbrzymim Francuzem. Przypominał bul- dożer, który chce się zmierzyć z portowym dźwigiem. - Możesz przekazać swojemu przyjacielowi - syknął przez zęby - że byłoby najlepiej, gdyby nie wtykał nosa w nie swoje sprawy i zajął się włas- nymi. Drugi marynarz przetłumaczył jego odpowiedź, która także wywołała ironiczne uśmiechy. Tym razem olbrzym wyrzucił z siebie dłuższe zdanie. - Mój przyjaciel twierdzi, że prawdziwy powód, dla którego siedzicie tyłkami na plaży, to że ciągle zabawiacie się z dziewczynami zamiast wypeł- niać obowiązki. - Tłumacz znacząco łypnął okiem na stojącą z boku Catlin. - Mówi, że naprawy trwają tak długo, bo macie tylko jedną dziewczynę. 114 Masywna pięść Samoańczyka błyskawicznie wylądowała na brzuchu Francuza. Cios został wyprowadzony tak szybko, że olbrzym, zupełnie nie przygotowany do walki, z głośnym jękiem złamał się wpół niczym ćwiczebna tekturowa płyta. Tehoa zacisnął palce lewej dłoni na ramieniu olbrzyma, wyprostował go jednym ruchem i wyprowadził popisowy prawy prosty na kwadratową szczękę marynarza. Francuz poleciał do tyłu, roztrącając swoich kolegów, zwalił się na stół, przekoziołkował przez niego i po drugiej stronie legł na ziemi bez czucia, uwalany półpłynną papką. - Najważniejszy jest spokój, chłopie - mruknął Smażalnia do osłupia- łego francuskiego marynarza. - Chyba na razie nie musisz tego tłumaczyć swojemu przyjacielowi. - Proszę wybaczyć, kapitanie Garrett. Czy słyszała pani ostatnie wieści z Konakri? - Tak, właśnie otrzymałam raport kapitana Stottarda. Najwyższa pora ściągnąć stamtąd „Queen of the West". Proszę przekazać komandorowi Lane'owi, że może już uznać swój poduszkowiec za naprawiony i wyjść z bazy według własnego uznania. - Rozkaz, pani kapitan. - Aha, proszę także powiadomić porucznika Clarka, że zgodnie z pla- nem „Carondelet" musi teraz ulec awarii. Siedziba ONZ, Nowy Jork 22 maja 2007 roku, godzina 10.00 czasu lokalnego - Dzień dobry, admirale - powiedziała Vavra Bey. - Proszę usiąść. To bardzo miło z pańskiej strony, że znalazł pan czas na spotkanie ze mną. - Cała przyjemność po mojej stronie, pani wysłannik - odparł kurtu- azyjnie Elliot Maclntyre, siadając przy stole konferencyjnym naprzeciwko siwowłosej dyplomatki. Panoramiczne okna sali obrad wychodziły na leni- wie toczącą swoje wody East River i betonowo-asfaltową dżunglę dzielnicy Queens. - Telekonferencje są bardzo wygodne, aleja wciąż nie mogę się oswoić, że prowadzę rozmowę z obrazem na ekranie. Przez co nie mogę niczego wyczytać z zachowania rozmówcy, dodał w my- ślach Maclntyre. Szybko ocenił, że ta wyglądająca na dobroduszną matronę kobieta byłaby diabelnie trudnym przeciwnikiem przy stoliku do pokera. 115 - Doskonałe to rozumiem - odparł. - Ja także staram się osobiście spo- tykać z ludźmi, kiedy tylko jest to możliwe. W ten sposób łatwiej uniknąć nieporozumień. Domyślam się, że nasze spotkanie będzie dotyczyło opera- cji korpusu UNAFIN. - Oczywiście, admirale. Czy kontaktował się pan ostatnio z dowódz- twem waszego kontyngentu albo z dowódcami poszczególnych formacji? - Owszem, pani wysłannik, dostaję regularne meldunki o poczynaniach oddziałów specjalnych marynarki. Szczególnie uważnie zapoznaję się z prze- biegiem operacji w strefie działań zbrojnych. O co chodzi? Czyżby pojawi- ły się jakieś kłopoty organizacyjne misji ONZ? - Miałam nadzieję, że to pan wyjaśni mi przyczynę kłopotów, admira- le - odparła Vavra Bey, siląc się na obojętną minę. Pochyliła się nad stołem, splotła palce i dodała: - Rozmawiałam niedawno z ambasadorem Gwinei, który wyraził głębokie zaniepokojenie władz swojego kraju rozwojem wy- darzeń. Partyzanci Unii nadal bez trudu przenikają na terytorium Gwinei, zwłaszcza w rejonie nadmorskim. Sytuacja staje się krytyczna. Rząd z Ko- nakri miał nadzieję, że obecność amerykańskiej marynarki wojennej w tam- tym regionie ograniczy zbrojne akcje wywrotowe, lecz jak dotąd te nadzieje się nie spełniły. Poproszono mnie, bym zapytała, czy pańskie oddziały na- potykają jakieś niespodziewane trudności techniczne, a jeśli tak, to kiedy zostaną one pokonane. Maclntyre wyprostował się na krześle i odparł z kamienną twarzą: - Pani wysłannik, mogę panią zapewnić, że formacje NAVSPECFORCE wchodzące w skład Afrykańskiego Korpusu Interwencyjnego są w pełni przygotowane do podjęcia natychmiastowych działań zbrojnych. Pragnę również powiedzieć, że wszelkie prowadzone operacje przebiegają zgodnie z planem. - Naprawdę, admirale? A któż to opracował taki plan? - Nowy dowódca taktyczny naszego kontyngentu, kapitan Amanda Lee Garrett, jeden z najlepszych oficerów NAVSPECFORCE. Bey smutno pokiwała głową i oparła brodę na splecionych dłoniach. - Wiem, jakie stanowisko piastuje kapitan Garrett w Gwinei. Dzięki swojemu zaangażowaniu w konflikt antarktyczny oraz w chińską wojnę domową jest bardzo dobrze znana na forum ONZ. To rzeczywiście dosko- nały oficer, cieszy się wspaniałą reputacją. Obawiam się jednak, że brak zdecydowanych przeciwdziałań w obecnej sytuacji może w znaczący spo- sób odmienić tę reputację. Po twarzy Maclntyre'a przemknął bolesny skurcz. - Proszę wybaczyć, lecz jeśli Amanda Garrett nie podjęła dotąd kon- kretnych działań, to z pewnością ma ku temu bardzo ważne powody. Vavra Bey uśmiechnęła się dyplomatycznie. - A pan nie zna tych bardzo ważnych powodów, admirale? 116 - Nie. Kapitan Garrett nie trzeba prowadzić za rąkę. Skoro dostała do wypełnienia określoną misję, zrobi to na własny sposób. Mogę osobiście pani zagwarantować, że sytuacja w przybrzeżnych rejonach Gwinei już wkrótce znajdzie się pod naszą całkowitą kontrolą. - Przekażę to zapewnienie ambasadorowi Gwinei. - Tym razem siwa dyplomatka uśmiechnęła się szczerze. - Widzę, że darzy pan tę młodą ko- bietę wyjątkowym zaufaniem, admirale. - Bo ona w pełni na to zasługuje, pani wysłannik. Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 23 maja 2007 roku, godzina 7.04 czasu lokalnego - Jakie są ostatnie szacunki naszych rezerw paliwowych, Sako? - Przy obecnym zużyciu starczą na siedem do ośmiu miesięcy - odparł brygadier Atiba, spoglądając zza biurka na generała. - Sytuacja nie jest naj- lepsza, ale możemy jeszcze bardziej ograniczyć przydziały. - Dopilnuj tego, Sako. - Belewa splótł dłonie na brzuchu i z kwaśną miną odchylił się na oparcie fotela. - Wszystkie przypadki kradzieży i mar- notrawstwa ropy czy benzyny mają być traktowane jak zdrada i karane we- dług przepisów ustawy antykorupcyjnej. Winni będą stawiani przed sądem wojennym. - Wydam odpowiednie rozkazy na piśmie, generale. - Atiba pospiesz- nie zanotował kilka słów w notesie, który trzymał na kolanach. - Ale w kwe- stii paliwa mam także dobre wiadomości. Belewa spojrzał z ukosa na swojego szefa sztabu. - Jakie? - Utworzyliśmy stałą linię przerzutową z Wybrzeża Kości Słoniowej. Codziennie przez granicę przewozi się ponad sto baryłek ropy. Nasi wy- słannicy twierdzą, że w przyszłym miesiącu bez trudu zdołają podwoić do- stawy, jeśli tylko uda im się zwerbować następnych właścicieli kutrów ry- backich. - Nie ma żadnych kłopotów ze strony lokalnych władz i służb celnych Wybrzeża? Atiba z uśmiechem poklepał się po kieszonce munduru. - Żadnych. Każdego urzędnika raduje cudowny szelest banknotów. -A patrole ONZ? - Tym nawet nie musimy dawać łapówek. Francuzi trzymają się otwar- tego oceanu i kontrolują tylko statki pełnomorskie, Amerykanie zaś od ty- godnia nie wytknęli nawet nosa poza Buchanan. - To jaki rejon patrolują? 117 - Jeśli naszym marynarzom w ogóle udaje się dostrzec na morzu ich łódź, to albo trzyma się ona w pobliżu platformy zakotwiczonej na wodach międzynarodowych na wysokości Monrowii, albo pływa wzdłuż plaży po gwinejskiej stronie granicy. - Atiba lekceważąco wzruszył ramionami. - Amerykańscy marynarze większość czasu spędzają na lądzie, w bazie pod Konakri. Belewa zmarszczył brwi. - Nie próbowali dotąd zatrzymywać naszych kutrów pościgowych? - Od czasu, kiedy wznowiliśmy akcję w przybrzeżnych rejonach Gwi- nei, dwa lub trzy razy podejmowali operację zatrzymania, ale kutrom za- wsze udawało się uciec bez żadnych kłopotów. Wywiadowcy pracujący w ba- zie ONZ donoszą, że amerykańskie poduszkowce bez przerwy borykają się z jakimiś awariami i w najlepszym razie wykonują co drugi rejs patrolowy. - Załóżmy - mruknął Belewa ze spojrzeniem utkwionym w pokryty zaciekami sufit. - Nie wierzysz w to? Masz ku temu jakieś powody? - Owszem, Sako. Pomyśl tylko. Pamiętasz, kiedy Amerykanie zjawili się w Gwinei? Nasz wywiad meldował, że są gotowi do walki i aż się do niej palą. Więc skąd nieoczekiwanie takie trudności techniczne? Wątpię, czy w ogóle je mają. - W akcji na bazę Konakri zginął ich głównodowodzący. Amerykanie podawali tę wiadomość w telewizji. - Ale ktoś go zastąpił. - Tak. Kobieta. - Atiba zachichotał złośliwie. - Może dopiero teraz się przekonała, że kierowanie bojową eskadrą jest trudniejsze od przestawiania garnków w kuchni. - Mylisz się, to kobieta innego pokroju. - Belewa wyprostował się, a na- stępnie wstał z fotela i zrobił parę kroków w głąb pokoju, nerwowo bębniąc palcami po kaburze pistoletu. - Sporo o niej wiemy, Sako. Każdy uważny słuchacz akademii wojskowych musi znać nazwisko Amandy Garrett. Trze- ba na nią bardzo uważać. Przyznam, że jej obecność mnie niepokoi. - Ge- nerał zawrócił nagle i stanął przy biurku. W zamyśleniu popatrzył na prze- szklone drzwi balkonowe, za którymi widać było w oddali błękitną linię horyzontu na oceanie. - Garrett kojarzy mi się z lwem i lampartem. - Dlaczego? - spytał zdumiony Atiba. Belewa popatrzył na niego z góry. - Kiedy lew rusza na polowanie, unosi łeb i obwieszcza to całemu światu głośnym rykiem, jakby chciał przestrzec swoje przyszłe ofiary. A gdy lampart chce iść na łowy, czai się w wysokiej trawie, leży bez ruchu tak, że można by mu nadepnąć na ogon, zanim by się spostrzegło drapieżnika. Czy to oznacza, że lampart jest tchórzliwy i mniej groźny od lwa? Nie. Bo lampart jest cierpli- wy. Czeka w ukryciu na swojązdobycz, wybierając najlepszy moment do ata- 118 ku. Nigdy nie ostrzega, a więc nie daje szans ofierze. Zabija bez litości. - Belewa znów zapatrzył się na morze i dodał: - Przeczucie mi podpowiada, że mamy właśnie do czynienia z przyczajonym lampartem. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 23 maja 2007 roku, godzina 9.17 czasu lokalnego CH 53F „Morski Ogier" miękko osiadł na lądowisku. Pod ciężarem ol- brzymiego śmigłowca transportowego barka desantowa z głośnym bulgo- tem zanurzyła się nieco głębiej. Chwilę później opadła rampa ogonowa maszyny i na platformę zaczęli się wysypywać ludzie. - Marines! Biegiem! - ryknął starszy sierżant Tallman, przekrzykując donośne wycie trzech turbin śmigłowca. - Uważać na rotory! Opuszczać lądowisko! Zbiórka na głównym pokładzie! Uginający się pod ciężarem plecaków, broni i uprzęży bojowych żoł- nierze pierwszego plutonu kompanii Lis szóstego pułku Piechoty Mor- skiej podbiegali truchtem na skraj lądowiska do znajdującej się tam dra- binki, ciekawie rozglądając się po swoim nowym miejscu stacjonowania. Stojący na skraju rampy kapitan Stone Quillain pozwolił sobie na odwró- cenie głowy dopiero wtedy, gdy ostatni z jego podkomendnych wybiegł z helikoptera. Dowódca kompanii marines przy swoich prawie stu dziewięćdziesięciu centymetrach wzrostu na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie niezbyt pro- porcjonalnie zbudowanego. Jak ciężarowiec odznaczał się szerokimi barami i wąską talią. Na spalonej słońcem twarzy wyróżniały się wystające kości policzkowe, długi orli nos i ciemne, dość wąskie oczy, w których cza- sami pojawiały się złowieszcze błyski. Nie był przystojny według holly- woodzkich kanonów, ale wciąż budziło jego^zdumienie, jak wiele kobiet zwraca uwagę na te ostre rysy i potężną3 muskularną sylwetkę. Kiedy ostatni żołnierz wybiegł na lądowisko, Quillain rozejrzał się po platformie, by zaraz przenieść wzrok na morze i odległy zamglony hory- zont. Mruknął z dezaprobatą, po czym zarzucił na ramię żołnierski worek i ciężką kamizelkę kuloodporną, a w drugą rękę wziął wypchaną torbę pod- różną, na której leżał karabin mossburg 590, jego ulubiona broń. Mimo du- żego obciążenia sprężystym krokiem ruszył w stronę drabinki. Poniżej, na głównym pokładzie platformy, czekał na niego podoficer kwatermi strzostwa. - Pozdrowienia od komandora Guelettiego i wszystkich oficerów po- mocniczej jednostki tymczasowej bazy „Pszczół", kapitanie - rzekł, salutu- jąc. - Witamy na „Pływaku 1". Wasze kwatery są już przygotowane. 119 - Dzięki, szefie - odparł Quillain, postawił torbę na pokładzie i odpo- wiedział salutem. Proszę wskazać porucznikowi De Vedze, gdzie ma roz- mieścić ludzi. Byłbym także wdzięczny, gdyby ktoś zaopiekował się moim bagażem i rzeczami sierżanta. Hej! Tallman! Podejdź tutaj! Calvin Tallman, szef kompanii Lis, był mocno zbudowanym Murzy- nem. Wychował się w najuboższej dzielnicy Detroit i od Quillaina, pocho- dzącego z bogatej rolniczej Georgii, dzieliła go prawdziwa przepaść kultu- rowa. Wzorem swojego dowódcy uznawał jednak światową dominację jednego koloru - zieleni beretów piechoty morskiej. - Tallman, pójdziesz ze mną zameldować się dowódcy korpusu. Póź- niej zrobimy inspekcję pomieszczeń przydzielonych kompanii i ocenimy najpilniejsze potrzeby. - Rozkaz, kapitanie. - Mam przywołać wartownika, żeby was zaprowadził do kwatery ko- mandor Garrett, kapitanie? - zapytał chorąży. - Rozkład pomieszczeń na platformie może się wydać trochę dziwny, trzeba do niego przywyknąć. - Nie, dziękuję, szefie. Damy sobie radę. W rzeczywistości Quillain chciał się rozejrzeć na własną rękę i skorzy- stać z okazji do rozmowy z Tallmanem na osobności. -1 co o tym sądzisz, stary? - zapytał sierżant, kiedy zagłębili się w wą- skie przejście między stłoczonymi modułami mieszkalnymi. Zgodnie z tra- dycją jednostek marines przy obcych nigdy nie dawał odczuć, że łączą go z dowódcą przyjacielskie stosunki. Quillain parsknął pogardliwie, po czym odparł: - Myślę, że utknęliśmy w tym szambie na łodzi bez wioseł. Tak samo jak ja słyszałeś, co mówiono na plaży. Genialni inżynierowie marynarki musieli coś spieprzyć w konstrukcji tych cholernych, okrzyczanych LC-AC. Wychodzi na to, że będziemy łatali dziury między różnymi formacjami tym- czasowymi i grupami specjalnymi. A jeszcze do tego mamy nad głową prze- klęte ONZ. Bez wątpienia zasrana Rada Bezpieczeństwa już się zastana- wia, jak całkowicie uniemożliwić nam zrobienie tego, co od dawna powinno być zrobione. - Nie zapominaj, że na czele tej gromady mamy też jakąś damulkę - wtrącił Tallman. - Jeśli nawet szykuje się nam zjazd taczkami do piekła, to i tak wszystko musi być politycznie poprawne. Stone zerknął z ukosa na szeroko uśmiechniętego przyjaciela. To on pod- czas niezliczonych wieczornych dyskusji argumentował, że w wojsku jest miejsce dla kobiet, ale na pewno nie w kadrze oficerskiej elitarnej piechoty morskiej. To, że dowodząca obecnie korpusem Amanda Garrett była wielo- krotnie odznaczana, a w niektórych kręgach cieszyła się wręcz legendarną 120 sławą, na Quillainie nie robiło żadnego wrażenia. Z jego punktu widzenia w ogóle nie można było porównywać wciskania klawiszy na mostku nowo- czesnego okrętu bojowego z dowodzeniem oddziałami liniowymi na błotni- stym polu walki. Dotarli do części zajmowanej przez eskadrę „Morskich Myśliwców", gdzie jakiś marynarz wskazał im drogę do kwater oficerskich. Minutę póź- niej obaj komandosi stanęli przed bocznymi drzwiami modułu mieszkalne- go, na których wisiała tabliczka: DOWÓDCA TAKTYCZNY KORPUSU. Ze środka dobiegał stłumiony kobiecy głos. Quillain szybko zdjął czarny, pokryty kevlarem hełm i włożył beret, który miał złożony w kieszeni kurtki mundurowej. - Zaczekaj tutaj - mruknął, układając beret na głowie i przygładzając po bokach czarne zmierzwione włosy. - Muszę najpierw sprawdzić, z jaką to cukierkową laleczką przyszło nam służyć. Stanął na schodku i zapukał do drzwi. - Wejść! - rozległ się cichy rozkaz, ledwie słyszalny poprzez brzęcze- nie klimatyzatora. Quillain szybko otworzył drzwi, wkroczył do modułu i wyprężył się na baczność przed biurkiem zajmującym środek niewielkiego pomieszczenia. Zasalutował sprężyście kobiecie siedzącej za biurkiem i wyrzucił z siebie jednym tchem, niczym karabin maszynowy: - Kapitan Stone Quillain z kompanii Lis drugiego batalionu szóstego pułku Piechoty Morskiej melduje się na rozkaz, pani kapitan! Komandor Garrett w lewej dłoni trzymała słuchawkę telefonu. Jakby od niechcenia odpowiedziała na jego salut. - Spocznij, kapitanie. Witam na pokładzie. Proszę mi wybaczyć, zaraz z panem porozmawiam. > Stone, wciąż jak na paradnej mustrze, przyjął swobodną postawę. Nie- ruchome spojrzenie utkwił w metalowej ścianie przed sobą, ale kątem oka szybko obrzucił całe pomieszczenie. Było to nie tylko skrzyżowanie służbowego gabinetu z kwaterą miesz- kalną, ale w dodatku zamieniono je w centrum planowania taktycznego. Niemal każdy centymetr ściany pokrywała wielobarwna mozaika poprzy- klejanych plastrem map, schematów organizacyjnych i zdjęć lotniczych. Rozdzielały je długie wstęgi wydruków komputerowych, w paru miejscach spadające aż na podłogę, grubo pokreślone kolorowymi pisakami i pokryte robionymi na marginesach notatkami. Tylko na równiutko zasłanej koi nic nie leżało, choć na podłodze przy wezgłowiu wznosiła się sterta podręczni- ków i regulaminów. Skraj biurka zajmowały precyzyjnie poukładane kartonowe teczki z do- kumentami. Obok wielkiej rozbudowanej konsoli telefonicznej stał otwarty i prawdopodobnie włączony przenośny komputer, służbowy panasonic. 121 Quillain od razu rozpoznał Amandę Garrett. Chyba każdy oficer, który choć trochę interesował się bieżącymi wydarzeniami, musiał widzieć zdję- cie tej najnowszej amerykańskiej bohaterki z Cieśniny Drake'a i Morza Wschodniochińskiego. Z zaciekawieniem popatrzył więc na jej gęste wło- sy, spalone słońcem na odcień bursztynowy, duże, żywe oczy o barwie zło- tego orzecha i łagodne, pociągające rysy, nie wymagające żadnego makija- żu do podkreślenia atrakcyjności. W żadnym artykule nie zaznaczono jednak, że od komandor emanuje aż tak silna, naturalna energia. Stone - nastawiony, że dowódca w spódnicy niczym go nie zaskoczy - niemal wbrew woli odnotował ten fakt w my- ślach. I także niejako wbrew sobie zwrócił uwagę na ponętne falowanie kształtnych piersi, rysujących się pod cienkim letnim mundurem polowym. Szybko odegnał od siebie wszelkie erotyczne skojarzenia, koncentrując się na urywkach prowadzonej przez telefon rozmowy. . - Mówiąc szczerze, poruczniku - powiedziała Garrett - nic mnie nie obchodzi harmonogram uzupełnień. Natychmiast jest nam potrzebne do- datkowe pomieszczenie na składowanie amunicji do broni krótkiej, a w przy- szłości zapewne przydałby się większy magazyn. Zamierzamy prowadzić tu intensywne szkolenie strzeleckie w warunkach bojowych. Musimy przekwa- lifikować część personelu pomocniczego na obsługę dodatkowego uzbroje- nia PG... Zgadza się. W każdym pojeździe zostaną zamontowane co naj- mniej trzy karabiny maszynowe z granatnikami, więc powinien pan już teraz wprowadzić odpowiednie korekty w swoich kosztorysach... Wiem, że do- staliśmy kwartalny przydział amunicji na szkolenia, poruczniku. Już go zu- żyliśmy i musimy korzystać z rezerw operacyjnych... Potrzebna amunicja każdego rodzaju, różnego typu granaty do czterdziestomilimetrowych gra- natników, pociski kalibru dwanaście i pół... Tych ostatnich najwięcej. A po- za tym przydałoby się parę dodatkowych M2. Dobrze byłoby też podwoić przydziały amunicji do broni osobistej w całym korpusie... Garrett zerknęła na tkwiącego nieruchomo przed biurkiem Quillaina i rzuciła do słuchawki: - Nie, wróć. Przyleciała już kompania marines, proszę więc potroić... Tak, dobrze pan słyszał, potroić przydziały! I zorganizować dostawę jak najszyb- ciej ! Nie możemy sobie pozwolić na bezczynne oczekiwanie na transport. Quillain odruchowo zmarszczył brwi. Sam wielokrotnie prowadził ta- kie dyskusje, próbując wydębić z kwatermistrzostwa dodatkowe przydzia- ły. Zazwyczaj jednak odsyłano go z kwitkiem. Garrett skrzywiła się z obrzydzeniem, słuchając odpowiedzi. Między jej brwiami pojawiła się głęboka pionowa zmarszczka, a w głosie zabrzmiały ostrzejsze tony. - Obawiam się, że to już wyłącznie pański problem, poruczniku. Może się pan pożalić kapitanowi Stottardowi, a jeśli zajdzie konieczność, gotowa 122 jestem poinformować o tej sytuacji admirała Maclntyre'a. Wolałabym jed- nak tego nie robić. Więc niech się pan lepiej postara! Garrett wyraźnie z trudem się powstrzymała, żeby nie cisnąć słuchawki na widełki, tylko odłożyć ją powoli. Ale gdy podniosła wzrok na Quillaina, w jej oczach natychmiast zniknęły błyski wściekłości. Wstała i wyciągnęła rękę na powitanie. Uścisnęła mu dłoń silnie i pewnie, po męsku. - Proszę wybaczyć, kapitanie. Musiałam wyjaśnić parę rzeczy gryzi- piórkom ze sztabu kontyngentu. Nazywam się kapitan Amanda Garrett i je- stem dowódcą taktycznym korpusu. Naprawdę się cieszę z waszego przy- bycia. Będziecie nam bardzo potrzebni. - Dziękuję, pani kapitan - odparł sztywno Quillain. - Właśnie zszedł na pokład mój pierwszy pluton... - Reszta kompanii jest jeszcze w bazie Konakri? - zapytała szybko Amanda. — Tak. Przyleci tu... - Znakomicie! Jak tylko skończymy rozmowę, proszę wracać do bazy. Niech pan dostarczy tu pozostałe dwa plutony, ale pododdział zmechani- zowany pozostawi w bazie Konakri. Będę miała dla niego specjalne zada- nie. - Specjalne zadanie? - odruchowo powtórzył coraz bardziej zdziwiony komandos. - I do tego bardzo ważne, które trzeba jak najszybciej wykonać. Zaraz panu wszystko wyjaśnię. Wyszła szybko zza biurka i stanęła przed rozpiętą na ścianie sztabową mapą regionu. Otarła się przy tym o niego ramieniem, aż zaskoczony Quil- lain zrobił krok do tyłu. - Mamy wyznaczone dwa posterunki zwiadowczych aerostatów - cią- gnęła Garrett, wskazując palcem odpowiednie miejsca. - Gwinea Wschód, o tutaj... na wysokości granicy między Gwineą a Unią Zachodnioafrykań- ską. oraz Gwinea Zachód, niedaleko granicy morskiej Gwinei i Gwinei Bis- sau. Dzięki temu mogliśmy pokryć zasięgiem radarowym cały gwinejski litoral. Problem polega na tym, że balony zostały wypuszczone z okrętów zwiadowczych klasy Tagos, a więc przeznaczonych do zwalczania łodzi podwodnych. Są powolne i łatwe do namierzenia, w dodatku kotwiczą nie- daleko wybrzeża. Co więcej, nie są uzbrojone i zostały obsadzone rezerwi- stami floty, czyli faktycznie cywilami. Tkwią tam prawie jak kaczki wysta- wione na odstrzał marynarki wojennej Unii. Właśnie do ich obrony będą nam potrzebni pańscy ludzie z cięższym sprzętem. - Rozumiem... - mruknął niepewnie Quillain. - Proponuję zatem podzielić pański pluton zmechanizowany na dwie wzmocnione drużyny. Jakim uzbrojeniem dysponujecie? Chwilę trwało, zanim kapitan przestawił się na inne tory myślowe. 123 - Moi chłopcy są uzbrojeni w standardowe pukawki Mark 19 i przenoś- ne wyrzutnie rakietowe SMAW. Na tych okrętach sześćdziesięciomilime- trowe moździerze raczej na nic się nie przydadzą, więc tę drużynę przezbro- ję w Mamuśki... to znaczy w ciężkie półcalowe karabiny maszynowe M2. - Świetnie, kapitanie! Tak będzie lepiej. Proszę więc zatrzymać swój pluton w Konakri... jeszcze przez dwa dni. Żołnierze będą mieli szansę wypocząć oraz przygotować się do nowego zadania. Pojutrze zabierzemy ich śmigłowcami i po zmroku przerzucimy na okręty rozpoznawcze. Bę- dziemy też musieli ich ściągać do bazy, ilekroć okręty będą zawijały do Konakri w celu wymiany załogi. Jeśli uda się nam zachować tę obsadę w ta- jemnicy, być może zdołamy komuś sprawić paskudną niespodziankę. - Ma pani rację, kapitanie - przyznał komandos, stwierdzając w myślach, że Garrett jest chyba specjalistką od obmyślania tego rodzaju niespodzianek. Skrzyżowała ręce na piersiach, przygryzła w zamyśleniu dolną wargę i jeszcze przez chwilę wpatrywała się w mapę. - A więc tę sprawę mamy z głowy - oznajmiła. - Wróćmy teraz do pań- skich trzech plutonów szturmowych. Zdaję sobie sprawę, że ludzie są zmę- czeni podróżą i potrzebują trochę czasu na aklimatyzację. Kiedy, według pańskiej oceny, będą mogli przystąpić do operacji? - To zależy od jej charakteru - odparł szybko Quillain, czując się coraz pewniej na znajomym gruncie. — Jakie otrzymamy zadanie? - Przeprowadzenie kilku wypadów do strefy przybrzeżnej. - Amanda znów uniosła rękę, rozcapierzyła palce i wskazała linię brzegową od wschod- niej części Gwinei poprzez całość byłego Sierra Leone do Liberii. - To new- ralgiczna strefa, kapitanie. Mamy osiemset mil wybrzeża i dwie podstawo- we misje do wypełnienia przy pomocy pańskich stu sześćdziesięciu ludzi i moich pięciu jednostek, poduszkowców i kutrów patrolowych. Trzeba jed- nocześnie zabezpieczyć terytorium Gwinei przed morskimi rajdami Unii oraz zlikwidować szlaki przemytnicze z Wybrzeża Kości Słoniowej, dzięki którym Unia lekceważy embargo ONZ. - Spojrzała na Quillaina. - Krótko mówiąc, czeka nas wojna na wschodzie i na zachodzie, a nie damy rady prowadzić obu równocześnie. Nie mamy odpowiednich sił i środków, w każ- dym razie do prowadzenia konwencjonalnych działań zbrojnych. Stone poczuł się zaintrygowany. - Więc co pani zamierza w tej sytuacji? - Obrać tę pomarańczę, podzielić ją na cząstki i zjeść jedną po drugiej. - Postukała palcem w mapę w okolicach wschodniego wybrzeża Gwinei. - Naszym pierwszym posunięciem będzie zniszczenie systemu ukrytych przy- stani na terytorium gwinejskim, które wykorzystują kutry pościgowe Unii. , - Marynarka Unii ma do dyspozycji jakieś bazy na obszarze Gwinei? - Tylko przystanie dla kutrów, małe i dobrze ukryte wśród mangrowych rozlewisk wzdłuż wybrzeża. Boghammery wykorzystują je do uzupełniania 124 paliwa i amunicji podczas zbrojnych rajdów. Moim zdaniem są to również punkty przerzutowe i miejsca zaopatrzenia oddziałów specjalnych Unii dzia- łających w głębi lądu. Zniszczenie tych przystani byłoby bardzo dotkliwym ciosem dla sztabowców, którzy zaplanowali akcje wywrotowe. Jeśli dobrze to rozegramy, możemy ponadto zarekwirować część sprzętu, który dla przy- wódców Unii jest teraz bezcenny. - Czy już zlokalizowano te przystanie? - spytał Quillain, patrząc na mapę. - Pracujemy nad tym. - Garrett uśmiechnęła się enigmatycznie. - Za- kładam, że obiło się panu o uszy, jakich idiotów musimy z siebie robić. - Ach... Już rozumiem, skąd się nagle wzięło... tyle awarii całkiem no- wych pojazdów, pani kapitan - rzekł dyplomatycznie komandos. - No właśnie. Mówiąc szczerze, przez ostatnie tygodnie włożyliśmy sporo wysiłku, aby wyjść na bandę największych nieudaczników, jacy kie- dykolwiek służyli w amerykańskiej flocie. Symulowaliśmy uszkodzenia, przerywaliśmy akcje pościgowe, rezygnowaliśmy z rejsów patrolowych, a wszystko po to, by uśpić czujność informatorów Unii. I wreszcie zaczyna- my zbierać pierwsze rezultaty tej akcji. Quillain oparł dłonie na biodrach. - Jakie? - spytał zdziwiony. - Marynarka Unii coraz mniej się nas obawia. Jeśli nie liczyć moździe- rzowego ostrzału bazy Konakri, od czasu wprowadzenia przez ONZ bloka- dy Unia nie przeprowadziła ani jednego zbrojnego rajdu na terytorium Gwinei. Według analiz wywiadu postanowiła ocenić naszą zdolność bojo- wą, nie narażając się na straty w ludziach i sprzęcie. Właśnie dlatego robili- śmy dotąd wszystko, aby uniemożliwić szpiegom rzetelną ocenę naszych możliwości. Wszystko wskazuje na to, że ten drobny wybieg się udał, po- nieważ obserwujemy wyraźne nasilenie aktywności unijnej floty. Wzdłuż wybrzeża Gwinei znowu, to tu, to tam, zaczęły się pojawiać eskadry bog- hammerów. A sieć wywiadowcza TACNET, oparta na aerostatach i zdalnie sterowanych maszynach bezzałogowych, za każdym razem dostarcza jakichś informacji o bazach wypadowych kutrów Unii. - Wskazała na mapie kilka zakreślonych na czerwono miejsc. - Zlokalizowaliśmy dotąd cztery zama- skowane przystanie boghammerów, ale z pewnością jest ich więcej. To wła- śnie robota dla pana i pańskich ludzi, kapitanie. Chcę, byście zrobili wypa- dy rekonesansowe do wytypowanych miejsc. Trzeba będzie je dokładnie sprawdzić, a w wypadku znalezienia zamaskowanej unijnej bazy rozmie- ścić na przystani czujniki, byśmy wiedzieli, kiedy przebywają tam jacyś ludzie. Należy to załatwić po cichu i niepostrzeżenie. Da się tak zrobić? - Oczywiście, wystarczy jeden rozkaz. A co potem? - Później zlikwidujemy wszystkie bazy równocześnie, kapitanie, jed- nym skoordynowanym uderzeniem, tak dobierając moment ataku, aby zadać 125 Unii jak największe straty w ludziach, sprzęcie i uzbrojeniu- wyjaśniła Amanda cichym, ale dobitnym głosem. - Pod każdym względem generał Belewa i jego podwładni to bardzo sprytni, przebiegli i trudni przeciwnicy. Nie możemy więc dać im szansy na zaadaptowanie się do nowych warun- ków. Trzeba jednym ruchem zlikwidować całą tę sieć dywersyjną, nie zo- stawiając niczego, co warto byłoby odbudować. Quillainowi bardzo spodobał się ten plan, idealnie pasujący do sposo- bów działania piechoty morskiej. - Brzmi to nadzwyczaj zachęcająco - rzekł ostrożnie. - Nie spodziewa- łem się jednak, że moi chłopcy zostaną przerzuceni na ląd podczas tej misji. W czasie odprawy przed wyjazdem podkreślano z naciskiem, że nie jeste- śmy upoważnieni do prowadzenia akcji zbrojnych na terytorium Gwinei. Garrett zerknęła na niego, ironicznie unosząc jedną brew. - Mnie również to powtarzano, dlatego nie zamierzam nikogo zawcza- su powiadamiać o tych planach. Jeśli zostanę oskarżona o przekroczenie kompetencji, po prostu się zaczerwienię i powiem: „Przepraszam, źle zro- zumiałam cele wyznaczonej misji". - Odwróciła się twarzą do komandosa i spojrzała mu w oczy. - Nie musi się pan o nic martwić, kapitanie. W od- powiednim czasie otrzyma pan ode mnie rozkazy na piśmie. Gdyby przyda- rzyła nam się jakaś inspekcja, wezmę całą odpowiedzialność na siebie. Mówiąc żołnierskim językiem, pod moim dowództwem gówno z latryny nie spływa w dół zbocza. - Nawet przez chwilę się tym nie martwiłem - odparł Stone z poważną miną. Niech mnie diabli wezmą, pomyślał jednocześnie, bo właśnie skoja- rzył, że po raz pierwszy w życiu znalazł się pod opiekuńczymi skrzydłami niższej i drobniejszej od niego, a zarazem atrakcyjnej kobiety. Amanda uśmiechnęła się przyjaźnie. - Byłam o tym przekonana, kapitanie, wolałam jednak od początku po- stawić sprawy jasno. Czeka was mnóstwo roboty, nie chcę więc zatrzymy- wać pana dłużej. Proszę dopracować szczegóły tego planu, który przedsta- wiłam, i zapoznać z nimi swoich ludzi. Spotkamy się w mesie oficerskiej na obiedzie, a później, o dwudziestej, na odprawie dowództwa grupy ope- racyjnej. Będzie pan miał okazję poznać resztę kadry korpusu i ewentualnie przedstawić swoje propozycje dotyczące naszej misji. Bardzo liczę na pań- skie zaangażowanie. - Dziękuję. Nie zawiedzie się pani. Sierżant Tallman czekał oparty ramieniem o ścianę modułu mieszkal- nego. Ujrzawszy Quillaina w drzwiach, wyprostował się szybko. Nie uszedł jego uwagi widoczny na twarzy dowódcy wyraz osłupienia. - Aż tak źle, stary? - zapytał. 126 Kapitan przez chwilę spoglądał na niego w zamyśleniu, wreszcie odparł: - Na razie mogę powiedzieć dwie rzeczy, szefie. Pierwszą, to że czeka nas cholernie interesująca wycieczka. A drugą... - Wskazał palcem przez ramię na drzwi kwatery. - To wcale nie jest cukierkowa damulka. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 4 czerwca 2007 roku, godzina 6.32 czasu lokalnego - Bez wątpienia operacja gwinejska jest kolejnym przykładem ślepej i bezzasadnej wiary Pentagonu w skuteczność nowoczesnych gadżetów. Naprędce stworzono konglomerat skomplikowanych, a więc zawodnych systemów technicznych, i oddano go w ręce źle wyszkolonych i niezdyscy- plinowanych kadetów. Nie ma się co dziwić, że to wszystko nie funkcjonuje jak należy. Rozmówcą gospodarza cyklicznego programu „Defense Today" nada- wanego w sieci CNN, był tego wieczoru emerytowany oficer oddziałów specjalnych, który próbował robić dziennikarską karierę, ostro krytykując politykę wojskową Stanów Zjednoczonych. - A zatem, pułkowniku- podjął natychmiast reporter- napływające z Konakri wieści o niskiej wydajności działań eksperymentalnej eskadry „Morskich Myśliwców" uważa pan za tak bardzo istotne? - Od samego początku twierdziłem, że te niby cudowne poduszkowce są jedynie następną kosztowną zabawką naszej marynarki. Admiralicja tak- że o tym wie i dlatego próbuje zatuszować całą sprawę. Głównie z tego po- wodu dowództwo eskadry powierzono bohaterce floty, Amandzie Garrett, w nadziei, że zdoła ona choć trochę zmniejszyć rozmiary porażki tego pro- jektu. Lecz nawet Garrett nie potrafi niczego osiągnąć... Amanda wcisnęła klawisz pilota i zatrzymała kasetę z nagraniem. - Świetna robota, panie i panowie. Przez ostatnie kilka tygodni właśnie taki rezultat pragnęłam uzyskać. Mam nadzieję, że na swoje nieszczęście generał Belewa również zapoznał się z tymi opiniami. Teraz nasza kolej, żeby zrobić z nich wszystkich głupców. W sali odpraw rozległy się tłumione chichoty. W niewielkim pomiesz- czeniu było tłoczno; oprócz całego sztabu korpusu, dowódców i pierwszych oficerów poduszkowców oraz kutrów patrolowych Cyclone, a także Sto- nek Quillaina i dowódców plutonów marines, w odprawie uczestniczyła obsługa siatki wywiadowczej TACNET. Przy długim stole konferencyjnym zabrakło dla wszystkich miejsca, toteż część osób stała pod ścianami. Garrett przeszła od telewizora do zwykłej szkolnej tablicy i wypisała na niej kredą trzy hasła: 127 DEMONSTRACJA SIŁY UTRZYMANIE MORSKICH SZLAKÓW HANDLOWYCH ZACHOWANIE ISTNIEJĄCEJ FLOTY - Oto trzy podstawowe zadania, jakie wypełnia obecnie marynarka Unii Zachodnioafrykańskiej - powiedziała, oglądając się przez ramię. - Przeła- mywanie oporu przeciwnika poprzez demonstrację siły, zabezpieczanie morskich szlaków przerzutu kontrabandy oraz ochrona istniejącego stanu wyposażenia, zapewniającego strategiczną przewagę. Kiedy tylko uniemoż- liwimy Unii wykonywanie tych zadań, będziemy mogli wrócić do domu. Dziś w nocy uczynimy pierwszy krok... Szybkim ruchem skreśliła widniejące najwyżej hasło. Ponownie sięgnęła po pilota i wyświetliła na ściennym ekranie kompu- terowy schemat operacji. Odwróciła się twarzą do sali i oparła dłonie na biodrach. - Panie i panowie, wszyscy znacie swoje zadania. Dzięki sieci TAC- NET i rekonesansom piechoty morskiej ustaliliśmy lokalizację sześciu za- maskowanych baz Unii na wybrzeżu gwinejskim, trzech dużych i trzech mniejszych. Dzisiaj zlikwidujemy je wszystkie równocześnie. Uruchomiła program i na schematycznej mapie pojawiło się sześć mi- gających czerwonych punktów. - Z tych trzech dużych baz dwie położone najdalej na zachodzie, LI u ujścia Rio Compony i L2 na przylądku Cape Varga, będą celami „Suroc- co" i „Santany". Każdy kuter zabierze na pokład cały pluton szturmowy piechoty morskiej. Trzy mniejsze, Sl na wysepce Conflict Reef, S2 przy Margot de Avisos i S3 nad Reviere Morebaya, to obiekty dla poduszkow- ców, których załogi zostaną wzmocnione drużynami marines. Pierwsze sko- ordynowane uderzenie musi zostać przeprowadzone jednocześnie, przynaj- mniej na tyle, na ile pozwoli sytuacja taktyczna. Oba kutry odbiją od „Pływaka 1" o godzinie dziewiątej, poduszkowce wyruszą po południu, o piętnastej. Piechota ma zostać wysadzona na ląd dopiero po zmroku i zna- leźć się na stanowiskach do godziny dwudziestej drugiej, a więc do chwili rozpoczęcia ataku. Nie dysponujemy wystarczająco pełnymi danymi wy- wiadowczymi, by dokładniej określić liczebność przeciwnika na poszcze- gólnych przystaniach, ale o zmroku wystartują także „Drapieżcy" i w ciągu godziny przed atakiem wykonają co najmniej jedno przejście nad bazami typu L. Po zniszczeniu pierwotnych celów eskadra „Morskich Myśliwców" z powrotem zabierze piechotę na pokład, przegrupuje się i zaatakuje ostatni cel, bazę L3 nad Reviere Forecariah, którą powinna opanować jeszcze przed świtem. Szczegółowe dane misji zostały już wprowadzone do komputerów pokładowych, znajdują się także w materiałach przekazanych dowódcom. Czy są jakieś pytania? 128 - Tak, madam - zabrzmiał silny baryton południowca. Amanda wcale się nie zdziwiła, że to Stone Quillain - ledwie dotąd widoczny w ciemnym tropikalnym kombinezonie maskującym, oparty ra- mieniem o ścianę w głębi sali - wyprostował się i zrobił krok do przodu. - Chciałbym zaznaczyć, pani komandor, że baza L3 leży najdalej na wschodzie, nie więcej niż czterdzieści pięć kilometrów od granicy między Gwineą a Unią Zachodnioafrykańską. Jeżeli z którejś z pozostałych baz zostanie wysłane ostrzeżenie, istnieje duże prawdopodobieństwo, że obsa- da bazy L3 zdoła bezpiecznie uciec. Gdybyśmy zaatakowali bazę L3 w pierw- szej kolejności, a którąś inną zostawili na później, w razie ostrzeżenia ban- dyci nie tylko mieliby przed sobą znacznie dłuższą drogę, lecz musieliby się też przebijać przez nasze pozycje. Jeśli dobrze pamiętam, zwracałem na to uwagę podczas wcześniejszych odpraw. Amanda spokojnie popatrzyła mu prosto w oczy. - To prawda, kapitanie. Wskazał pan bardzo ważny element. W sali zapadła cisza, w której wyczuwało się stopniowo narastające napięcie. Garrett powiodła wzrokiem po twarzach ludzi i dodała: - Dzięki czujnikom porozstawianym przez piechotę morską w trakcie rekonesansów wiemy, że co najmniej w czterech atakowanych bazach na- tkniemy się na jakąś obsadę. To bardzo dobrze. - Urwała na chwilę, po czym zakończyła nieco głośniej: - W każdym starciu powinniśmy zadawać wro- gom jak największe straty w ludziach i sprzęcie. Musimy wyraźnie dać przy- wódcom Unii do zrozumienia, że każde wystąpienie przeciwko nam będzie ich kosztowało znacznie więcej niż mogą sobie na to pozwolić. Trzeba po- mnażać straty wroga na wszystkie możliwe sposoby i przy każdej nadarza- jącej się sposobności! Musimy obudzić w nim strach! A więc do dzieła! U ujścia Reviere Morbaya 4 czerwca 2007 roku, godzina 22.47 czasu lokalnego Bezgłośne chodzenie w wodzie jest swego rodzaju sztuką. Przede wszyst- kim należy się trzymać wody głębokiej co najmniej do pasa, żeby uniknąć chlupotu. Ponadto trzeba się poruszać bardzo ostrożnie, robić małe kroczki i starannie balansować ciałem, nigdy nie przenosząc ciężaru, dopóki nie wyczuje się pod stopą twardego gruntu. Takie rzeczy komandosi z piechoty morskiej mają we krwi. Kapitan Stone Quillain przystanął na krótko. Uniósł noktowizor sprzed oczu i rozejrzał się uważnie. ( Morski myśliwiec 129 Otaczała go nieprzenikniona czerń, tak głęboka, jaka występuje nocą tylko pod zwartymi koronami drzew w dżungli, niemal namacalna, wyczu- walna na dotyk. Miał nadzieję, że dostrzeże w pobliżu blask ogniska, lecz niczego takiego nie było jeszcze widać. Z powrotem opuścił noktowizor i zamrugał parę razy, aby dostosować wzrok. Znowu widział teren w postaci rozmytych zielonkawych smug. Ka- skadowy wzmacniacz wizjera wychwytywał nawet blask gwiazd przesą- czający się przez listowie. Obraz był zamazany, wystarczał jednak, by dostrzec wąski przesmyk i zarysy pni rosnących w słonej wodzie man- growców. Stone obejrzał się na dziesięciu ludzi z plutonu szturmowego, którzy posuwali się jego śladem. Zachowywali między sobą odległość pięciu mę- tów. Broń trzymali wysoko nad głowami. Na ekranie noktowizora sylwetki ludzi wyróżniały świecące jaskrawo ogniki na prawym ramieniu, jak gdyby każdy komandos znajdował się pod opieką dobrej wróżki, kogoś w rodzaju Dzwoneczka. Były to znaczniki iden- tyfikacyjne przymocowane do pasków uprzęży, pozwalające błyskawicznie odróżnić przyjaciół od wrogów. W ogóle nie emitowały światła widzialne- go, ale powstające w wyniku reakcji chemicznej promieniowanie podczer- wone dawało wyraźny obraz na ekranie noktowizyjnym. Żołnierze niemal uginali się pod ciężarem broni, amunicji i sprzętu. Stone także dźwigał spory bagaż. Przez pierś miał przewieszony ciężki karabin mossburg o komorze mieszczącej cztery naboje. Sama kamizelka kulood- porna i ratunkowa wraz z hełmem pokrytym siatką maskującą ważyły do- bre pięć kilogramów. Uprząż typu Molle mieściła duży pojemnik wody pit- nej, zapasowe ładunki do karabinu zawierające po szesnaście naboi, rozmieszczone na piersi i przy pasie, kaburę z pistoletem beretta M9 i czte- rema zapasowymi magazynkami po piętnaście naboi, bagnet typu M7, duży nóż myśliwski, apteczkę, zapasowe baterie, cztery granaty ręczne oraz duży zestaw rakiet sygnalizacyjnych i świec dymnych. Nie zabrali jedynie namiotów i racji żywnościowych, ruszyli bowiem na krótki wypad. Do tego dochodził jeszcze, sprzęt elektroniczny. Poza noktowizorem Stone miał zamocowaną na hełmie taktyczną krótkofalówkę wielkości paczki papierosów, połączoną ze słuchawkami i ustawionym w kąciku ust mikro- fonem wyłapującym nawet szept, dzięki której pozostawał w stałym kon- takcie ze swoimi ludźmi. Ale przy szelkach uprzęży niósł drugi, większy aparat typu Leprachaun PRC 6745, również połączony ze słuchawkami i mi- krofonem. Ten ważący półtora kilograma aparat umożliwiał mu łączność z dowódcą poduszkowca. Rygorystycznie zachowywali jednak ciszę radiową. W słuchawkach roz- legał się jedynie szmer przyspieszonych oddechów żołnierzy. 130 Quillain jeszcze raz oszacował kierunek przesmyku i ruszył dalej. Kon- centrował się na marszu, próbując odegnać od siebie chaotyczne rozważa- nia na temat czekającej ich walki. Do diabła, te nowe wzmacniacze noktowizorów są o niebo lepsze od poprzednich, myślał. Lżejsze, wydajniejsze i zapewniają większe pole wi- dzenia. Stare gogle uwierały w głowę, a poza tym odnosiło się wrażenie, że człowiek patrzy na świat przez kartonowe rolki od papieru toaletowego. Ale i tak byłoby wspaniale rozejrzeć się tu przy świetle dziennym, żeby nie męczyć tak bardzo oczu. Prawa noga... chwila przerwy... lewa noga... przerwa... Uważaj na korzenie tych przeklętych mangrowców, powtórzył w my- ślach. Są zdradliwe. Lepiej grzęznąć w mule, nawet gdyby trzeba się prze- sunąć na środek kanału. I dobrze wypatruj idącego przodem sierżanta. W każ- dej chwili możesz odebrać dawane na migi znaki albo usłyszeć przekazywane szeptem ostrzeżenia przez radio. Prawa noga... przerwa... lewa noga... przerwa... Na szczęście to słona woda i nie trzeba się bać tego cholernego robac- twa, przed którym nas ostrzegano. A co z pijawkami? Nie ma tu takich, któ- re żyją w słonej wodzie? Do diabła! Powinienem okleić sobie taśmą wiąza- nia butów i rozporek! Teraz już za późno. Prawa noga... Wolniej! Piekielnie tu ślisko! Przerwa... lewa noga... Bolą ramiona. Karabin jakby się stawał coraz cięższy. Może powinie- nem przestać być takim indywidualistą i jak wszyscy zabierać pistolet M4? Teraz to i tak nieważne. Skoncentruj się na swoim sektorze obserwacji. Nie daj się, Stone! Już blisko! Zauważył, jak sierżant podniósł rękę, nakazując im się zatrzymać. Do- piero później zerknął do tyłu. Duży noktowizor pod hełmem upodabniał go do mrówki z łebkiem robota, ubranej w ludzki kombinezon. Stone podszedł i stanął tuż obok niego. Pochylił się, niemal dotykając krawędzią hełmu jego głowy, i zapytał szeptem: - Daleko jeszcze? Sierżant lepiej od niego znał ten teren, bo kierował patrolem, który pod- czas rekonesansu odnalazł tutejszą bazę. - Jakieś sto metrów w górę kanału, a potem jeden skok na wschód w głąb lądu. - W porządku. Na razie idzie jak z płatka. W tej samej chwili sześć metrów przed nimi zsunął się z błotnistego brzegu do wody masywny kształt wielkości grubej kłody i powoli zaczął płynąć w ich kierunku. - Cholera! - syknął Quillain. 131 Krokodyl miał co najmniej cztery metry długości. Płynął tuż pod po- wierzchnią, na której powstawała ledwie widoczna smuga wody sfalowanej przez ostre wyrostki na skórze gada. Na ekranie noktowizora jego ślepia płonęły upiornym blaskiem. Sierżant błyskawicznie wyciągnął z kabury i uniósł do ramienia pisto- let maszynowy MP-5 Hecklera i Kocha, zaopatrzony w pękaty tłumik. Sto- ne odruchowo także sięgnął po karabin, ale szybko zrozumiał, że jego wy- strzał przetoczyłby się po zaroślach echem głośnym jak uderzenie pioruna. Lewą ręką tylko przesunął mossburga nieco w bok, a prawą szybko wyjął z pochwy nóż myśliwski. Przez kilka długich sekund groźny gad mierzył intruzów wzrokiem. Wreszcie, jakby realnie oceniwszy swoje szansę, zawrócił, odpłynął w bok i zniknął w mangrowych zaroślach. Stojący ramię przy ramieniu komandosi jak jeden mąż odetchnęli z ulgą. - A ty co? Tarzan? - szepnął sierżant, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Quillain powoli schował nóż do pochwy. - Pieprzyć Tarzana - odparł cicho. Ja Cheetah. - Z „Carondeleta" nadeszła wiadomość, że przystań S1 na Conflict Reef została opanowana - zameldowała przez radio Christine z „Pływaka 1". - Nie było tam nikogo. Nie doszło do starć z wrogiem. Znaleźli tylko racje żywnościowe, trochę zapasów amunicji i dwieście litrów ropy. Poza tym garść różnych dokumentów. Porucznik Clark czeka na dalsze rozkazy. - Podejrzewałam, że to będzie łatwe - odparła cicho Amanda, przysu- nąwszy sobie mikrofon do ust. - Niech załoga przed zniszczeniem bazy sfil- muje ją na wideo. Nie musiała mówić szeptem. Znajdowała się na poduszkowcu tkwią- cym nieruchomo na płyciźnie jakieś pięćset metrów od linii mangrowych zarośli. Dawały jednak o sobie znać stare nawyki. - Po wykonaniu zadania załoga „Carondeleta" ma wrócić na pokład i przygotować się do udzielenia wsparcia „Manassasowi" lub „Queen" - dodała. - Powiedz Clarkowi, żeby się pospieszył. Od tej pory będzie stano- wił nasz odwód. - Zrozumiałam. Wykonuję. Garrett siedziała na stanowisku nawigacyjnym w sterówce „Queen of the West", próbując dzielić uwagę między poczynaniami załogi a przebie- giem całej operacji korpusu. Natężenie świateł wszystkich monitorów na pulpicie zmniejszono do minimum, toteż ciemność panująca za przednią szybą mostka przypomina- ła aksamit. Ledwie można było rozróżnić sylwetki siedzących w fotelach 132 pilotów, Steamera Lane'a i Snowy Banks. Oboje mieli na głowach bojowe hełmy i byli ubrani w ciężkie, wyłożone kevlarem piankowe kamizelki, ku- loodporne, a także zdolne unieść ciężar człowieka na wodzie. Czuwali przy sterach. Przy dodatkowym stanowisku ogniowym siedział szef Tehoa, ob- sługujący ciężki sprzężony karabin maszynowy browninga. Przez szero- ko otwarty luk za jego plecami wpadało do środka dość chłodne nocne po- wietrze. - Jak idzie „Santanie" na Rio Comony? - Baza LI także jest już opanowana - odparła po chwili Rendino wy- raźnie podnieconym głosem. - „Santana" wyszedł z walki bez szwanku. Na przystani nie było żadnych kutrów, czuwała jednak nieduża obsada. Trzech ludzi wzięto do niewoli, jeden zginął w krótkiej wymianie ognia. Po naszej stronie bez strat. Chłopcy zajęli prawie tysiąc litrów ropy, sporo dokumen- tów, duże racje żywnościowe oraz różny sprzęt i uzbrojenie. Według do- wódcy oddziału marines wystarczyłoby tego na wyposażenie pełnego plu- tonu piechoty. Wystawiono czujki, bo załoga chce na plaży doczekać świtu, żeby przy świetle dziennym poszukać dalszych ukrytych zapasów. - Nie zgadzam się, Chris. To strata czasu. Niech załoga „Santany" z ko- mandosami zostanie na miejscu tylko do chwili przybycia żołnierzy gwinęj- skich. Masz jakieś wieści z „Surocco" i „Manassasa"? — Obie grupy dopiero podchodzą do celów, wkrótce powinny być goto- we do ataku. Kamery maszyn zwiadowczych nie wychwytują żadnej nad- zwyczajnej aktywności wroga w obu bazach. Brak również meldunków ra- diowych. Nadal wszystko idzie jak po maśle, szefowo. Jeszcze się nie połapali. - Zrozumiałam, „Pływak". Kontynuować operację zgodnie z planem. - Rozumiem. Bez odbioru. Cichy trzask zasygnalizował przerwanie połączenia. Niemal od razu na pulpicie łączności zamrugała inna lampka wezwa- nia. Odbiornik taktyczny dołączony do sieci poduszkowca zidentyfikował sygnał wywoławczy kolejnego uczestnika misji. Amanda szybko sięgnęła do joysticka, naprowadziła kursor na okienko odpowiedniego kanału i wcisnęła klawisz połączenia. - Tu „Dwór". Słucham cię, „Skoczku błotny". - Wychodzimy z przesmyku i wkraczamy na ląd. Proszę o sprawdzenie naszej pozycji. Słowa Quillaina zadudniły w słuchawkach, zanim wzmacniacz automa- tycznie dopasował poziom sygnału do głośności szeptu. - Zaczekaj, „Skoczku błotny". Zaraz cię namierzymy. Garrett obróciła się do ekranu taktycznego. Wcześniejszy rekonesans wykazał istnienie dwóch dróg prowadzących do zamaskowanej bazy Unii. Pierwsza wiodła wprost na otwarte morze 133 wąskim kanałem wyżłobionym przez fale przypływów, wrzynającym się prawie kilometr w głąb mangrowego bagniska. „Queen of the West" czeka- ła właśnie u wylotu tego kanału. Drugą była wąska ścieżka wydeptana praw- dopodobnie przez zwierzęta, która biegła łukiem przez gęstą dżunglę i wy- chodziła na niewielkie wzniesienie górujące nad ujściem rzeki. W miejscu, gdzie wyłaniała się z dżungli, rozstawiono miny przeciw- piechotne, a bliżej przystani znajdowało się umocnione stanowisko cięż- kiego karabinu maszynowego. Szykujący plan ataku dowódca plutonu marines postanowił wykorzy- stać inny, mniejszy kanał przypływowy, biegnący równolegle do pierwsze- go w odległości około pół kilometra. Chciał nim doprowadzić swoich ludzi na wysokość zamaskowanej przystani, przekraść się przez skrawek poro- śniętego gęstymi zaroślami suchego lądu i zaatakować bazę od strony nie strzeżonej. Krótkofalówka Quillaina była wyposażona w nadajnik GPU, toteż Aman- dzie wystarczyło wcisnąć parę klawiszy, by komputer pokładowy „Queen" za pośrednictwem satelitów zlokalizował sygnał identyfikacyjny urządze- nia i przeliczył współrzędne transmisji względem parametrów nawigacyj- nych poduszkowca. Po paru sekundach na schematycznej mapie widnieją- cej na ekranie taktycznym pojawił się znacznik reprezentujący położenie grupy uderzeniowej. Pluton znajdował się dokładnie w zaplanowanym miejscu, Quillain i jego ludzie mogli wyjść na ląd. - „Skoczku błotny", zweryfikowałam twojąpozycję - powiedziała Gar- rett do mikrofonu, zadowolona, że piechota morska posuwa się zgodnie z pla- nem. - Twój azymut do celu to dokładnie osiemdziesiąt siedem stopni. Po- wtarzam: osiemdziesiąt siedem stopni. Odległość: czterysta dziewięćdziesiąt metrów. - Zrozumiałem, „Dwór". Wychodzimy na ląd. - Powodzenia, „Skoczku". Odpowiedź nie nadeszła. Trzask w słuchawkach oznaczał koniec trans- misji. Amanda wychyliła się z fotela i położyła dłoń na ramieniu Steamera. - Rozpoczynamy ostatni etap. Ruszaj. Komandor skinął głową. Szybko pchnął dźwigienkę gazu i ostrożnie obrócił sterownicę. „Queen of the West", napędzana silnikami elektryczny- mi, a więc płynąca prawie bezgłośnie, powoli obróciła się tępym dziobem ku wylotowi kanału. - Uwaga, załoga! Wchodzimy do kanału - zapowiedziała Banks przez interfon. Jej głos, dotąd miękki i dźwięczny, zabrzmiał dziwnie chrapliwie. - Wszystkie stanowiska ogniowe, pełna gotowość bojowa. Powtarzam: pełna gotowość bojowa. 134 Szef Tehoa pociągnął dźwignię zamków do siebie, po czym puścił ją delikatnie. Pierwsze naboje z obu taśm znalazły się w komorach sprzężone- go karabinu maszynowego. Towarzyszący temu cichy metaliczny szczęk rozniósł się echem w pełnej napięcia ciemności. Zdumiewające, jak cicho dobrze wyszkolony człowiek potrafi się skra- dać przez gęste zarośla. Całe wyposażenie musi być dokładnie umocowane i zabezpieczone, aby przypadkiem nie rozległ się żaden stuk. Lufą broni gotowej do strzału należy delikatnie odchylać gałązki drzew i pędy roślin pnących, żeby ich nie złamać. Stopy stawia się nader ostrożnie, opuszczając je milimetr po milimetrze, dzięki czemu da się wyczuć najdrobniejszy opór gałązki, mogącej trzasnąć pod ciężarem. Przy tym, rzecz jasna, nie wolno zwracać uwagi na kłujące ciernie, gryzące owady i odrażająco śliski dotyk tropikalnej roślinności. Ceną, jaką trzeba zapłacić za ten sposób przemarszu, jest skrajne wycień- czenie. Przejście stumetrowego odcinka zarośli wywołuje taki ból mięśni i dy- gotanie nerwów, jak pokonanie dziesięciu kilometrów w odkrytym terenie. Stone Quillain natychmiast zauważył, że gąszcz przed nim wyraźnie rzednie, a zamiast śliskiego błocka i wystających korzeni mangrowców, ty- powych dla strefy zalewanej przypływami, grunt pod nogami staje się tward- szy. Dotarli wreszcie do celu - niewielkiej wysepki wśród rozlewisk, gdzie znajdowała się zamaskowana baza Unii. Między koronami drzew przedzierało się teraz nieco więcej nocnego bla- sku, na ekranach noktowizorów ukazały się więc szczegóły otoczenia. Ujrzeli też wreszcie inne, silniejsze źródło światła - płomienie żarzącego się ogniska. Na przystani był więc nieprzyjaciel. Dowódca eskadry nie potrzebował szczegółowych rozkazów. Niemal bezgłośnie wydał do mikrofonu parę krótkich komend, rozstawiając swoich ludzi w zaplanowaną z góry formację. Jedna z czteroosobowych drużyn ru- szyła na skrzydło, by zająć stanowiska przy ścieżce wiodącej w głąb stałego lądu. Kilkakrotnie przerabiali ten manewr na plaży i za pomocą komputero- wych symulacji. Teraz jednak mieli przystąpić do prawdziwego szturmu. Reguły były proste. Wykorzystywać każdą stosowną zasłonę. Trzymać się blisko ziemi i błyskawicznie przekradać od jednej kępy krzaków do dru- giej. Przeczołgiwać się przez odkryty teren i zawsze trzymać broń w pogo- towiu, odbezpieczoną, z nabojem w komorze i palcem na spuście. Uważać na wartowników. Zwracać uwagę na jamy i lisie nory. Wypa- trywać nienaturalnie prostych elementów, które mogą okazać się lufą broni wytkniętą zza jakiegoś umocnienia. 135 Mieć oczy szeroko otwarte. Obmacywać palcami teren przed sobą, na tyle ostrożnie, by na przykład nie zerwać linki uruchamiającej alarm czy nie spowodować zapłonu rakiety świetlnej - a także nie wejść na minę. Spoglądać do góry na gałęzie drzew, wśród których może się czaić snaj- per. I oddychać miarowo, nie dać się ponieść emocjom, zapewnić płucom dostateczną ilość tlenu. Zachowywać siły na decydującą chwilę. Quillain dał znak dowódcy plutonu i przygięty do ziemi wyszedł powo- li zza wysokiej do pasa kępy trawy. Chwilę później dostrzegł przed sobą stylonowe tasiemki podwiązane do rozciągniętej siatki maskującej. Ostroż- nie wsunął pod nią dłoń i poczuł pod palcami zimny dotyk kanistrów. W dwu- dziestolitrowych blaszankach trzymano tu zapas ropy; w powietrzu czuć było ostrą woń płynu wyciekającego zapewne z dziurawego kanistra. Ruszył dalej. Po kilku krokach ujrzał przed sobą niemal całą bazę Unii. Z militarnego punktu widzenia nie przedstawiała się zbyt imponująco - szereg prowizorycznych wiat i szałasów otaczał półkolem placyk, na któ- rym płonęło ognisko. Jej znaczenie kryło się jednak w ilości zapasów i amunicji ukrytej w dżungli oraz we względnym poczuciu bezpieczeństwa, jakie zapewniała zmęczonym marynarzom. Dla nich było to wymarzone miejsce, gdzie choć na krótko mogli zapomnieć o ciągłym napięciu i zna- leźć wytchnienie wśród przyjaciół. W tej chwili, na swoje nieszczęście, bojówkarze Unii byli aż nadto roz- luźnieni. W swoich rajdach wzdłuż wybrzeży od tak dawna nie napotyka- li większego oporu, że nawet przestali dostrzegać zagrożenie, jakie może czaić się wokół przystani nocą. I teraz musieli słono zapłacić za tę lekko- myślność. Przy ognisku siedziało ośmiu mężczyzn. Część miała na sobie sfatygo- wane kombinezony, reszta wypłowiałe mundury marynarskie Unii. Broń trzy- mali obok siebie, opartą o kłody drewna. Nad kupką dymiącego żaru, bar- dziej chyba potrzebną do odstraszania moskitów niż dostarczania ciepła, wisiał niewielki kociołek na herbatę. W skąpym kręgu światła leżał na de- skach częściowo rozebrany doczepny silnik kutra, nad którym pochylało się dwóch marynarzy. Dolatywało stamtąd stukanie narzędzi, brzęk menażek, stłumiony gwar rozmów, a od czasu do czasu głośniejszy śmiech. Wzmacniacz noktowizora automatycznie dostroił się do silniejszego oświetlenia i Stone widział wszystko wyraźnie. Rozejrzał się na boki, po blasku znaczników identyfikacyjnych przesuwających się tuż przy ziemi oceniając rozmieszczenie swoich ludzi na skrzydłach. Nagle w jego polu widzenia pojawiła się cieniutka jak igła świetlna strużka, która zakołysała się lekko i pewnie naznaczyła drogę do ludzi skupionych wokół ogniska. Po 136 chwili zajaśniała druga, potem trzecia i następne. Miniaturowe plamki zie- lonkawego blasku spoczęły na piersiach i twarzach żołnierzy Unii. Posługiwanie się zwykłym celownikiem optycznym broni jednocześnie z noktowizorem jest praktycznie niemożliwe. Dlatego komandosi byli wy- posażeni w podczerwone lasery helowo-neonowe małej mocy sprzężone z karabinkami M4 i pistoletami MP-5. Dzięki nim można było liczyć na pewny strzał z małej odległości. Dokładnie tam, gdzie na celu zabłysła lase- rowa plamka, miał trafić wystrzelony pocisk. Celowniki laserowe zostały specjalnie tak dobrane, aby układy optycz- ne noktowizorów rejestrowały ich niewidoczne gołym okiem promienie. Przeciwnicy nie mieli więc żadnych szans, żeby je spostrzec. Odległość do celu wynosiła około pięćdziesięciu metrów, a Quillain miał załadowany do karabinu rozpryskowy pocisk podkalibrowy. Podniósł się z ziemi, przyklęknął na jedno kolano i oparł ciężkiego mossburga o najbliż- szy pień mangrowca. Starannie wybrał swój cel - wysokiego, szczupłego żołnierza, który siedział w smudze dymu unoszącego się skośnie z ogniska, bez przerwy trzymając dłoń na kolbie leżącego obok karabinu FALN. Kiedy wcisnął włącznik celownika laserowego, odniósł wrażenie, że tamten przez chwilę popatrzył w jego kierunku, jakby podświadomie wyczuł spoczywa- jącą na nim podczerwoną plamkę. - Grupa „Czerwona" do „Skoczka błotnego" - rozległo się w słuchaw- kach, odrywając go od wykonywanego zadania. Zgłaszał się dowódca dru- żyny mającej zlikwidować stanowisko karabinu maszynowego przy ścież- ce. - Zajęliśmy pozycje na tyłach posterunku. Za umocnieniem jest dwóch ludzi z karabinem bren. - Zrozumiałem, „Czerwony". Dasz radę zdjąć obsługę po cichu? - Nie. To całkiem solidny bunkier. Ludzie siedzą w środku. Muszę użyć granatów. - Rozumiem. Przygotujcie się do wrzucenia granatów i czekajcie na moją komendę. Zgodnie z regulaminem, wydanym przez Organizację Narodów Zjed- noczonych dla korpusów UNIFIN, po spotkaniu z wrogimi oddziałami na- leżało wpierw ostrzec przeciwnika i wezwać go do poddania się, zanim można było otworzyć ogień. Quillain doskonale znał te przepisy, ale nie miał najmniejszego zamiaru ich przestrzegać. Cholernie mi przykro, panie Sekretarzu Generalny, ale w realnym świe- cie sprawy wyglądają nieco inaczej, pomyślał. Oczywiście chciał wziąć do niewoli tylu przeciwników, ilu się tylko da w konkretnej sytuacji, ale bez narażania życia swoich ludzi. O tym nigdy nie zapominał. Jeszcze raz uważnie zlustrował obszar bazy. Teren działań zbrojnych miał z grubsza kształt trójkąta, którego środek stanowiło ognisko. On ze 137 swoimi ludźmi znajdował się w jednym jego rogu. W drugim, na lewo od nich, stał bunkier z ciężkim karabinem maszynowym, do którego likwidacji szykowała się drużyna „Czerwona". W trzecim wierzchołku była przystań boghammerów, pozostająca poza zasięgiem jego noktowizora i prawie ukryta za gęstymi zaroślami i zwisają- cymi nisko gałęziami drzew. Według zebranych wcześniej informacji na kutrach pływały zazwyczaj sześcioosobowe załogi, tymczasem na placyku było tylko czterech Murzynów w marynarskich mundurach. Widocznie reszta musiała zostać na pokładzie jednostki, być może nawet trzymali tam wartę, osłaniając dostęp do bazy od strony otwartego morza. Quillain w pierwszej chwili chciał wysłać na przystań swoją trzecią dru- żynę. Ponownie oszacował stosunek sił i doszedł jednak do wniosku, że grozi mu „rozśrodkowanie się na śmierć", czyli tak silne rozproszenie wła- snego oddziału, że uniemożliwi to przeprowadzenie skutecznej akcji. W do- datku im dłużej trwałyby przygotowania do szturmu, tym większe stawało- by się ryzyko zdemaskowania. Z żalem pomyślał więc, że musi skorzystać z pomocy. Sięgnął po przy- mocowany do w uprzęży radionadajnik i wcisnął klawisz transmisji. - „Dwór", tu „Skoczek błotny"... „Queen of the West" wolno płynęła w górę kanału; jej przejściu coraz częściej towarzyszył szelest gałęzi ocierających się o burty i osłony pance- rza. Z otwartych bocznych luków i tylnej rampy wystawały lufy karabinów, co upodobniało poduszkowiec do gigantycznego owada. Zapięci w uprzę- żach strzelcy czekali w gotowości. Wszyscy marzyli o tym, żeby móc unieść ekrany noktowizorów i otrzeć pot z czoła, rozprostować obolałe ramiona i wypić choć łyk zimnej wody. Nie należeli formalnie do załóg pojazdów. Według służbowych przy- działów byli technikami i mechanikami, kucharzami i pisarzami. Kiedy ka- pitan Garrett ogłosiła nabór na dodatkowe stanowiska bojowe, zgłosili się jednak ochotniczo, mimo znacznego wydłużenia służb i zwiększonego ry- zyka. Nie byli stroną w tej wojnie, zostali w nią wciągnięci wbrew woli. Skoro jednak tak się już stało, po zakończeniu służby nie zamierzali mówić znajomym, że - używając słów generała George'a Pattona - jedynym ich zadaniem bojowym było rozsiewanie gnoju na pastwiskach Luizjany. - Kapitanie, jeśli popłyniemy jeszcze dalej, całkowicie utracimy zdol- ność manewrową w tym wąskim przesmyku. Lane miał rację. Już od kilku minut „Queen" z trudem się przeciskała między gałęziami drzew. Amanda uruchomiła laserowy dalmierz i wysłała 138 mikrosekundową wiązkę promieniowania w głąb kanału. Od bazy Unii dzie- liło ich dwieście metrów. To wystarczyło, aby pozostać poza zasięgiem sta- rego typu noktowizorów, jakich ewentualnie mogli używać znajdujący się na przystani żołnierze. - Dobra, Steamer. Maszyny stop. Zaczekamy tutaj. Włączyła system wizyjny wysokiej czułości i odpowiednio ustawiła gło- wicę kamery zamontowaną na szczycie głównego masztu. Na ekranie uka- zała się gęstwina drzew i zarośli, ale widać też było niewielkie ognisko ża- rzące się na wysepce przed nimi. Nigdzie jednak nie dostrzegła boghammera zacumowanego na przystani. Dopiero po chwili jej uwagę przyciągnęło nie- typowe skupisko roślinności, wysuniętej dziwnie daleko w głąb kanału. Za pomocą joysticka naprowadziła kursor na drugie okienko i wcisnęła klawisz, przełączając się na obraz termograficzny. Ustawiła czujniki na wyłapywanie pasywnej emisji cieplnej. Kuter ukazał jej się w całej okazałości, jakby sprzed obiektywu nagle zniknęły gałęzie drzew i gęsta siatka maskująca. Na rozmytym tle gąszczu słonowodnych zarośli zajaśniał widmowym blaskiem zarys fiberglasowego kadłuba i metalowej nadbudówki. Łódź stała zacumowana w głębi małej zatoczki, na tyle blisko pierwszych mangrowców, na ile tylko pozwalała konieczność zachowania swobody unoszenia się na fali przypływu. - „Dwór", tu „Skoczek błotny" - rozległ się w słuchawkach szept Stone'a Quillaina. Jesteśmy na miejscu, gotowi do ataku. Jaka jest wasza pozycja? — „Skoczku błotny", utknęliśmy w kanale jakieś dwieście metrów na południe od kryjówki. Widzimy przystań i obozowisko wroga. - Amanda pospiesznie wykonała kolejny odczyt GPU współrzędnych miejsca, z któ- rego pochodziła transmisja. - Odbieramy także wasze namiary. - Świetnie - odparł szybko zniecierpliwiony komandos. - Jeśli macie kuter na ekranach, to sprawdźcie, czy są jacyś ludzie na pokładzie. - Zaczekaj, „Skoczku błotny". Garrett powiodła obiektywem kamery wzdłuż zakamuflowanej łodzi. Wyraźnie widziała jej kontury, nie mogła jednak dostrzec żadnych szczegó- łów, bo w tle za boghammerem paliło się obozowe ognisko. Ledwie się ża- rzyło, lecz bijące od niego ciepło skutecznie zamazywało obraz przekazy- wany przez kamerę podczerwoną. W tej sytuacji nie dało się stwierdzić, czy na pokładzie boghammera przebywają jacyś ludzie. - „Dwór"! Czy na tej cholernej łajbie są jacyś marynarze, czy nie? Jak długo mamy czekać? Amanda ze złością wdusiła klawisz nadawania. - Powtarzam, „Skoczku błotny". Zaczekaj. Pochyliła się w kierunku foteli pilotów. - Steamer, Snowy. Możecie dostrzec przez noktowizor ludzi na pokła- dzie? Muszę wiedzieć, czy ktoś z załogi pozostał na boghammerze. 139 - Wierzę pani na słowo, że w ogóle jest tam jakiś kuter - odparł Lane, regulując wzmocnienie noktowizora. - Lepiej połączyć się z Danno i Sma- żalnią na stanowiskach ogniowych. Namierniki podczerwone mają znacz- nie lepszą rozdzielczość od kamery na maszcie. - To dobry pomysł. Darmo O'Roark i Dwaine Fry siedzieli ściśnięci w wąskiej przestrzeni stanowiska ogniowego na końcu głównego przedziału poduszkowca. Do- skonale znali całe uzbrojenie pojazdu, przeszli specjalistyczne szkolenie i brali udział w wielu rejsach ćwiczebnych „Queen". Ale podobnie jak zwer- bowani ostatnio strzelcy, nie mieli dotąd okazji odpalić ani jednego pocisku w warunkach bojowych. Strużki potu, którym przesiąkły ich bluzy mundurowe, nie były więc tylko efektem gorąca. i- Celowniczowie, popatrzcie na ekrany. Są na boghammerze jacyś ludzie? Obaj szybko sięgnęli do pulpitów i zaczęli wodzić nitkami celowników wzdłuż kutra. - Jak myślisz, Smażalnia? - Diabli wiedzą, Danno. Chyba coś tam jest przy burcie na dziobie. To może być człowiek. Danno, starszy stopniem i cztery miesiące dłużej w służbie, z trudem przełknął ślinę przez wyschnięte gardło. Świadomość, że dowódca korpusu czeka na jego odpowiedź, wprawiała go w panikę. On także odnosił wraże- nie, że dostrzega na pokładzie jakiś ruch. Nie był jednak niczego pewien i nie potrafił się zmusić do wyrażenia jednoznacznej opinii. - Nie możemy potwierdzić obecności ludzi na pokładzie - odparł przez interfon. - Obraz jest niewyraźny. - Rozumiem - powiedziała spokojnie kapitan Garrett. - Pozostańcie w gotowości. Specjalnie zostawiła włączony interfon, aby celowniczowie słyszeli jej rozmowę z dowódcą plutonu komandosów. - „Skoczek błotny", tu „Dwór". Nie możemy potwierdzić ani wyklu- czyć obecności ludzi na kutrze. - Cholera... Zrozumiałem, „Dwór". Zróbmy więc tak. Jeśli jest jakaś straż na boghammerze i zacznie nas ostrzeliwać po rozpoczęciu ataku, bę- dziecie musieli ją zdjąć. - Zgoda, „Skoczku błotny". - Przełączyła się na interfon. - Celowni- czowie, słyszeliście. Jeśli ktoś z boghammera otworzy ogień do naszych, zasypcie pokład pociskami z trzydziestomilimetrowych działek. Powtarzam: z trzydziestomilimetrowych działek. Zaprogramujcie systemy celownicze i ustawcie dalmierze. Komandosi będą bardzo blisko waszego celu. 140 - Zrozumiałem, mostek. Teraz już dławiący kłąb w gardle całkowicie uniemożliwił przełknięcie śliny. Danno przełączył monitor na ekran kontrolny wieżyczki bakburtowej i uruchomił automatyczne celowniki. - Gotów do otwarcia ognia - zameldował ochrypłym głosem. - Grupa „Biała", grupa „Niebieska", zaczynamy akcję. Pozostać na sta- nowiskach i czekać na rozkaz otwarcia ognia. Seria trzasków, jaka rozległa się w słuchawkach, oznaczała, że meldunek został odebrany. Stone mocniej przycisnął kolbę mossburga do ramienia. - Grupa „Czerwona". Zdejmujcie obsługę karabinu maszynowego. Tym razem w odpowiedzi zabrzmiały tylko dwa trzaski. Quillain w wy- obraźni widział, jak żołnierze wyciągają zawleczki z granatów, jednym szyb- kim ruchem uruchamiają zapalniki, czemu towarzyszy cichy, metaliczny szczęk dźwigienek, następnie biorą zamach, starannie szacują odległość... ...trzy... cztery... pięć... W oddali pojawiły się dwa białe rozbłyski, doleciał przytłumiony huk eksplozji. Całkowicie zaskoczeni żołnierze Unii na chwilę zamarli przy ognisku. - Nie ruszać się! - wrzasnął Quillain. - Tu Piechota Morska Stanów Zjed- noczonych! Ręce do góry! Trzymać je z dala od broni! Jesteście otoczeni! Nikt się nie poruszył, jak gdyby całą wysepkę ogarnęło nagle jakieś tajemnicze promieniowanie paraliżujące. Stone otworzył już usta, żeby po- wtórzyć wezwanie do podniesienia rąk, gdy na nie osłoniętym prawym skrzy- dle zaterkotał ciężki karabin maszynowy. Na ich pozycje posypały się kule. Pocisk kalibru czternaście i pół milimetra zarył się w pień drzewa, pod którym stał Quillain, a wstrząs sprawił, że plamka laserowego celownika mossburga zsunęła się z człowieka, w którego mierzył komandos. Mary- narz Unii strzelał jednak na ślepo, w kierunku zarośli, skąd rozległ się okrzyk. Smugi pocisków świetlnych przelatywały dość wysoko ponad głowami le- żących Amerykanów. Posypały się na nich tylko liście i połamane gałązki. Wszyscy na pewno jeszcze bardziej przywarli do ziemi, kryjąc się w gęstym poszyciu wysepki. Wokół ogniska żołnierze Unii poderwali się z miejsc, chwytając za broń. Ognisko zostało błyskawicznie zasypane kilkoma garściami piachu. Ktoś na oślep wypalił z granatnika w stronę pozycji komandosów. W rytmiczny huk ciężkiego karabinu z kutra wdarł się szybszy, ostrzejszy terkot pistoletu maszynowego sterlinga. - Marines! Ognia! Niemal natychmiast posypały się krótkie serie z natowskich pistoletów. Quillainowi nie więcej niż sekundę zajęło posłanie podkalibrowego pocisku 141 z mossburga w kierunku niewidocznej przystani. Następnie sięgnął do kla- wisza nadajnika i zawołał: - „Dwór"! Jesteśmy pod ostrzałem! Uwolnijcie nas od tego cholernego kutra! - ...Jesteśmy pod ostrzałem! Uwolnijcie nas od tego cholernego kutra! Amanda, podobnie jak cała załoga poduszkowca, i bez tego meldunku doskonale widziała, co się dzieje. Na ekranach można było nawet dostrzec wykwitające ponad dziobową burtą boghammera płomienie z lufy karabinu maszynowego. Przez otwarte luki wdzierał się do środka jego basowy terkot. Szef Tehoa, czuwający przy dodatkowym stanowisku ogniowym, także nie potrzebował rozkazów, by natychmiast zareagować. Nie wymierzył na- wet dokładnie ciężkiego browninga, tylko nakierował go na kuter i wcisnął spust. Dopiero po smugach świetlnych pocisków zaczął precyzyjniej napro- wadzać ogień na jednostkę Unii. Amanda odskoczyła przed strumieniem gorących łusek, które posypały się na pokład mostka, i krzyknęła do mikrofonu: - Celowniczowie! Ognia! Strzelać do boghammera! Natychmiast! Na dole, przy pierwszym stanowisku ogniowym, Danno O'Roark tylko czekał na tę chwilę. Od dłuższego czasu utrzymywał widoczne na ekranie nitki celownika na środku burty kutra, więc teraz energicznie wdusił przy- cisk joysticka. Działko jednak milczało. W panice przebiegł wzrokiem tekst w okienku kontrolnym: ***COKÓŁ BAKBURTOWY*** 1 **30MM A DZIAŁO ZABEZPIECZONE** 2**30MM V DZIAŁO ZABEZPIECZONE** Do diabła! Nie odbezpieczył działek! -Celowniczowie! Ognia! Wykonać! W pośpiechu Danno przesunął kursor do głównego menu, wybrał od- powiednią pozycję i wdusił przycisk. - „Dwór"! Co się dzieje?! Wciąż jesteśmy przyduszeni ogniem! Gdzie jesteście?... Jezus, Maria!... Dżunglą wstrząsnął ryk, jakby rozwścieczonego dinozaura. Za szybami sterówki rozjarzyło się miniaturowe słońce. Chwilę później wszystko doko- ła utonęło w masie niebieskawopomarańczowych płomieni. Las niemal do- słownie eksplodował. 142 Danno 0'Roark natychmiast pojął, że zaszła jakaś straszna, katastrofal- na pomyłka. W panice jeszcze raz spojrzał na ekran kontrolny. ***COKÓŁ BAKBURTOWY*** 1 **2,75RKT A OGIEŃ CIĄGŁY** 2**2,75RKT V OGIEŃ CIĄGŁY** Nawet gdy już w myślach krzykiem wydał sobie polecenie, zesztyw- niałe palce wciąż kurczowo zaciskały się na przycisku joysticka, systema- tycznie opróżniając komory wyrzutni rakiet z ich śmiercionośnego ładun- ku. Z obu głowic w odstępach półsekundowych odpaliło po siedem poci- sków typu Hydra, z których każdy zawierał po pięć kilogramów silnego materiału wybuchowego. Łącznie w ciągu trzech i pół sekundy na cel spa- dło siedemdziesiąt kilogramów tego materiału. Efekt dało się określić tylko jednym słowem - spektakularny. Głowice rakiet ledwie miały czas się uzbroić przed trafieniem w kuter. Siatka maskująca boghammera dosłownie wyparowała, na ułamek sekundy po pierwszej eksplozji wyławiając z mroku sylwetkę boghammera, jak gdy- by oglądanego na prześwietlonym negatywie. Chwilę później i on zniknął w wielkiej chmurze fiberglasowych odłamków. Metrowej średnicy pnie drzew trzaskały jak zapałki, a stuletnie man- growce znikały w ognistych kulach, gdy kolejne rakiety wgryzały się coraz głębiej w maleńką wysepkę. Na pancerz „Queen" posypały się płonące ga- łęzie. Amanda, Lane i Snowy odruchowo dali nura za osłonę głównego pul- pitu, gdy fala odłamków uderzyła w przednią szybę sterówki, szef Tehoa zaś rzucił się plackiem na pokład. Nawet on sam nie umiał później ocenić, czy zadziałał instynktownie, czy został przewrócony przez impet uderzenia, który wstrząsnął poduszkowcem. Niespodziewanie zapadła głucha cisza, w której wyraźnie doleciały przez interfon żałosne jęki: -Och, szlag by to!... - Przerwać ogień! Wszystkie stanowiska, przerwać ogień! - huknęła Amanda do mikrofonu. - Co się stało, do cholery?! - syknął z wściekłością Lane, gramoląc się z powrotem na fotel pilota. - Jeszcze nie wiem, ale ktoś mi słono za to zapłaci - warknął Tehoa, podnosząc się z pokładu. - Spokój! - rzuciła Garrett. - Nie wiadomo jeszcze, czy nie odpalili- śmy rakiet w naszych komandosów. Szlag by to trafił... W półmroku sterówki zapadło złowieszcze milczenie. Po eksplozji ra- kiet nie odezwał się już ani jeden pistolet maszynowy. Nie licząc płomieni, 143 na wysepce panował spokój. Za szybą mostka widać było tylko pas ognia trawiącego dużą plamę rozlanej na kanale ropy. - „Skoczek błotny", tu „Dwór"! Słyszysz mnie?! - zawołała Amanda spiętym głosem. - „Skoczku błotny", odezwij się! Po dłuższej, paraliżującej chwili ciszy z głośnika doleciał nieco zdu- szony głos: - Nie macie już więcej dynamitu w zanadrzu, skarbeńki? - Stone! Nic ci nie jest? Macie jakieś straty? - Nie, wszyscy żyją. Ale przez miesiąc będziemy wyciągali z tyłków odłamki włókna szklanego. Matko Boska! Kobieto! Prosiłem tylko o uwol- nienie nas od karabinu maszynowego kutra, a nie o zrównanie z ziemią ca- łej wyspy! W tych okolicznościach Garrett puściła mimo uszu sprzeczny z regula- minem tryb zwracania się do przełożonego. - Przepraszam, „Skoczku" - odparła miękko. - Mieliśmy... drobną awa- rię systemów sterowania wieżyczką. Uzbrojenie jest już zabezpieczone. - Miło mi to słyszeć, „Dwór". A my mamy właśnie chłopców Unii wy- łażących z zarośli z łapami w górze... Przynajmniej tych, którzy mogą jesz- cze chodzić. Amanda odetchnęła z ulgą i opadła na fotel. - No cóż, „Skoczku". Tak czy inaczej przekonaliśmy ich, że lepiej się poddać. Nadzwyczaj czuły mikrofon radiostacji komandosa wyłapał pogardliwe prychnięcie: - Do diabła, brakowało najwyżej dwóch metrów, abyście i mnie prze- konali, że lepiej się poddać! U ujścia Reviere Morbaya 5 czerwca 2007 roku, godzina 2.37 czasu lokalnego Kiedy „Queen of the West" wyszła z przypływowego kanału na otwarte morze, zajaśniała pełnym blaskiem oświetlenia. Przedtem przewieziono pontonem na poduszkowiec pluton marines, znalezione w bazie dokumenty oraz wziętych do niewoli żołnierzy Unii. Później zaś jeńcy wraz z doku- mentacją zostali zabrani transportowym śmigłowcem CH-60 do Konakri. Przeniesienie na pokład helikoptera opierających się ludzi nie było ła- twym zadaniem nawet w blasku reflektorów. Nie było jednak innego wyj- ścia. „Queen" jeszcze tej nocy czekały dalsze zadania, toteż Amanda wola- ła nie ryzykować obecności w przedziale załadunkowym przypadkowych pasażerów. 144 Przy grodzi, dokładnie pod sterówką, Danno O'Roark siedział z łokcia- mi opartymi na brzegu pulpitu i twarzą ukrytą w dłoniach. - Jestem skończony - mruczał. - Jestem już takim trupem, że z daleka cuchnie ode mnie padliną. Jego przyjaciel, Smażalnia, mógł tylko smętnie kiwać głową. - Masz rację. Nie chce być inaczej. Niespodziewanie na stanowisku ogniowym pojawiła się pierwsza dama „Dworu". - No dobra, panowie - rzuciła obcesowo. - Co się stało? Zgrzytając z wściekłości zębami, Danno opisał po kolei, jak doszło do omyłkowego odpalenia rakiet - kiedy odkrył ze zdumieniem, że zapomniał odbezpieczyć działka, sięgnął do komputerowego menu i w pośpiechu mu- siał wybrać niewłaściwe polecenie. Niczego nie ukrywał, nie próbował się też usprawiedliwiać. W duchu co prawda przeklinał własną głupotę, która prawdopodobnie zniweczyła jego dalszą karierę w wojsku, nie chciał się jednak poniżać wynajdowaniem idiotycznych wykrętów. Kiedy skończył, komandor Garrett wyrozumiale pokiwała głową. - Jasne - powiedziała. - Chcę, żebyś mi to wszystko opisał w raporcie, Danno. Może uda ci się zaproponować jakieś zmiany w komputerowym programie sterowania uzbrojeniem, które uniemożliwiłyby w przyszłości popełnienie takiego błędu. Przygotuj raport na... pojutrze. Przejrzymy go razem z komandorem Lane'em i zobaczymy, co da się zmienić. Jesteś star- szym celowniczym „Queen", więc twoja pomoc będzie nieoceniona. Moż- na na ciebie liczyć? - Tak jest, pani kapitan! Oczywiście! Amanda z uśmiechem poklepała go po ramieniu, odwróciła się i poszła z powrotem na mostek. Dobrze wiedziała, jaką ulgę sprawiła tą krótką roz- mową dwóm niedoświadczonym żołnierzom, a także innemu członkowi załogi, gotowemu na jej rozkaz zrobić tym ludziom prawdziwe piekło. - Już są - powiedziała Snowy, wyglądając przez boczną szybę sterówki. Amanda wstała, odsunęła pokrywę górnego luku i przytrzymując się rzemieni uprzęży dodatkowego strzelca, stanęła na poręczach fotela. Wy- chyliła się do piersi ponad dach sterówki i ciekawie rozejrzała dookoła. Przy prędkości czterdziestu węzłów nocne powietrze było wspaniale orzeźwiające, rozwiewało jej włosy i nakłuwało skórę twarzy tysiącami igie- łek. W zenicie widać było jeszcze trochę gwiazd, lecz różowoszare pasmo nad wschodnim horyzontem zapowiadało nadejście świtu. W tej niewyraź- nej poświacie można było rozróżnić dwie smukłe sylwetki zbliżające się do „Queen". Płynęły jakby na czubkach białawych, lekko opalizujących stoż- ków podrywanej w powietrze wody. 10 Morski myśliwiec 145 Zeskoczyła z fotela i zamknęła pokrywę luku, odcinając mostek od szu- mu wiatru i donośnego wycia turbin gazowych. Lane rozmawiał już przez radio z dowódcami tamtych poduszkowców. - „Francuz" i „Rebeliant", „Francuz" i „Rebeliant", tu „Dwór". Utwórz- cie za mną formację schodkową po sterburcie. Płyniemy w kierunku L3. - Co za miłe spotkanie, Steamer - odezwała się Garrett. - Jesteśmy do- kładnie o wyznaczonym czasie w wyznaczonym miejscu. Dzisiejszej nocy cały korpus taktyczny zasłużył na same pochwały. - To prawda, pani kapitan. Dziękuję. A co się tyczy wyznaczonej pory... Gdybyśmy trochę przyspieszyli, moglibyśmy dotrzeć do ostatniej bazy Unii jeszcze przed nastaniem dnia. Amanda usiadła w fotelu przed pulpitem nawigacyjnym. - Nie, to zbędne, Steamer. Utrzymajmy dotychczasową prędkość, za- oszczędzimy paliwo. Chyba nie musimy się zbytnio spieszyć. Lane wzruszył ramionami i zerknął przez ramię na dodatkowego pasa- żera „Queen", jakby chciał powiedzieć: „Sam słyszałeś, że próbowałem"! Stone Quillain siedział na rozkładanym foteliku po sterburcie. Kamizelkę miał rozpiętą, a ciężki karabin trzymał między nogami, oparty kolbą o po- kład. Zalatywało od niego potem, mułem i tropikalną stęchlizną, ale z usmarowanej na czarno twarzy spoglądały żywe, błyszczące oczy. - Wiesz co? - mruknął po chwili. - Wcale nie jestem pewien, czy ktoś się nie wydostał z zaatakowanych przystani. - To całkiem prawdopodobne - przyznała cicho Amanda. - Jeśli miał krótkofalówkę, ostrzegł resztę i załoga ostatniej bazy wie, że się zbliżamy. - Faktycznie bezpieczniej będzie założyć, że wiedzą już, co się święci - odparła, bez przerwy wpatrując się w coraz lepiej widoczną linię horyzontu. Quillain poruszył się niespokojnie. - Na pewno wystawią teraz czujki, a jeśli zaatakujemy przy dziennym świetle, łatwiej im będzie do nas strzelać. To jasne jak słońce. Amanda nawet nie spojrzała na niego. Sięgnęła po styropianowy kube- czek stojący przy konsoli i upiła łyk zimnej herbaty. - Niewykluczone. - Do cholery! Od początku mówiłem, że bazę L3 powinniśmy zająć w pierwszej kolejności! Nie dość, że jest największa, to jeszcze położona najbliżej granicy Unii. Bez większych kłopotów mogą się stamtąd bezpiecz- nie wycofać. Jeśli wyjdą na otwarte morze i przepłyną zaledwie kilka mil na południe, będą na swoich wodach terytorialnych! - Zgadza się, kapitanie. Jak już powiedziałam w trakcie odprawy, to bardzo ważny element. Pociągnęła następny łyk herbaty, nie zwracając uwagi, że Quillain ze złością odchylił się na oparcie fotelika i mruknął coś niewyraźnie pod no- 146 sem", na tyle jednak cicho, żeby nie zaryzykować postawienia przed sądem wojennym. Cieśnina Matakong 5 czerwca 2007 roku, godzina 5.19 czasu lokalnego Rozpalona tarcza słoneczna wyłoniła się do połowy nad okolicznymi płaskimi wzgórzami, zanim eskadra „Morskich Myśliwców" zatrzymała się w cieśninie między wyspą Matakong a stałym lądem. Tylko nad horyzon- tem wisiała lekka mgiełka, poza tym całkiem czyste niebo zapowiadało ko- lejny skwarny dzień. Załoga i pasażerowie pinasy kursującej między wyspą i lądem zatroskanymi spojrzeniami odprowadzili trzy niezwykłe, mijające ich z wyciem turbin, pojazdy. - Dzień dobry, Afryko! - doleciał z głośnika ironiczny okrzyk Christine Rendino, zmęczonej całonocną służbą. - Masz coś dla nas, Chris? - zapytała Amanda. - Aż za dużo, żeby powiedzieć w skrócie. Do tej pory odstawiliśmy szesnastu jeńców, z czego czterech zidentyfikowano jako unijnych agentów służb specjalnych. Zabezpieczyliśmy w sumie ponad sto sztuk broni, jak również cztery zmyślne miny morskie. Brytyjscy saperzy z entuzjazmem zabrali się do pracy nad nimi. Ponadto zdobyliśmy kilka ton paliwa i amu- nicji oraz setki stron różnych dokumentów. Rzuciłam okiem na te papiery, zanim przeładowano je na śmigłowiec, i mogę już śmiało stwierdzić, szefo- wo, że jest w nich wystarczająco wiele dowodów, by przekonać nawet naj- bardziej twardogłowych reporterów z Berkeley, iż to właśnie Belewa i Unia Zachodnioafrykańska stoi za zbrojną rebelią w Gwinei. - To świetnie, Chris. Chciałabym jednak wiedzieć, czy masz coś, co dotyczy nas bezpośrednio. Stoimy w kanale Matakong, jakieś dziesięć mi- nut drogi od bazy L3. - Jeden z „Drapieżców" krąży na wysokości trzech tysięcy metrów. Mo- żecie uzyskać na ekranach obraz przekazywany z jego kamer. Na ekranie taktycznym bezzałogowa maszyna zwiadowcza AQ-1 wi- doczna była w postaci kropki przypominającej mewę unoszącą się wysoko nad zamaskowaną przystanią Unii. Amanda sięgnęła do klawiatury, ustawi- ła kanał łączności i po chwili na głównym monitorze pulpitu ukazał się wi- dok z lotu ptaka. Steamer i Snowy również się przełączyli i na ich ekranach zajaśniały nieco zmniejszone wersje tego samego obrazu. Doskonale było widać bliźniaczo podobny do oglądanych wcześniej, ciasny kanał wrzynający się w mangrowe zarośla, osłonięty od południa wąskim, haczykowato wygiętym półwyspem, za którym otwierała się rozległa 147 delta rzeki Forecariah. Mniej więcej w połowie jego długości gęstą pokry- wę namorzynów rozcinało koryto strumienia. - Co tam się dzieje? - zapytała Garrett. - Na przystani są zacumowane co najmniej trzy boghammery, czujniki wykazuj ą obecność dwudziestu paru osób. Trwa nerwowa krzątanina. W cią- gu ostatnich dwóch godzin przechwytywaliśmy nasiloną wymianę meldun- ków radiowych. Między innymi z naczelnego dowództwa we Freetown pró- bowano się połączyć z pozostałymi zamaskowanymi bazami. Nikt jednak nie odpowiadał, podejrzewam więc, że teraz panuje tam gorączkowa at- mosfera. - Anie mówiłem?- warknął Quillain, spoglądając ponad ramieniem Amandy na monitor. Ona jednak nie zwróciła na to uwagi, wpatrywała się w obraz z kamer „Drapieżcy". - Coś jeszcze? Nic nie wskazuje, że zbierają się do ucieczki? W tej samej chwili między drzewami zapłonęła wielka kula ognia, w nie- bo wzniósł się pióropusz czarnego dymu. - Rety! - wykrzyknęła Christine. - Mam bardzo silny sygnał w pod- czerwieni! Musieli wysadzić magazyn paliwa! Zaczekajcie... W porządku, „Dwór". Termograf wykazuje kilka innych, słabszych źródeł promieniowa- nia w dżungli. . Amanda smętnie pokiwała głową. - A więc ich czujki musiały nas spostrzec. Niszczą wszystkie zapasy, pewnie następny będzie bunkier amunicyjny. Jakby w odpowiedzi na brzegu półwyspu wyrósł następny grzyb czar- nego dymu, jaskrawe płomienie ogarnęły całą bazę. Quillain parsknął z obrzydzeniem. - No i masz! Całą przystań puszczają z dymem. - Zgadza się - odparła Garrett. - Gdyby mieli dość oleju w głowie, za- topiliby także boghammery i uciekli lądem w kierunku granicy, ale nie są- dzę, żeby starczyło im odwagi. Mogę się założyć, że spróbują niepostrzeże- nie wyprowadzić kutry na morze. Wyprostowała się nagle, aż oparcie fotela uderzyło Quillaina w pierś. W jej piwnych oczach zapłonęły dziwnie złowieszcze błyski, jak gdyby do- tąd ukrywała swoją prawdziwą naturę pod maską spokoju i cierpliwości. - Komandorze Lane, proszę ogłosić alarm! Pełna gotowość bojowa! Panno Banks, ustawić eskadrę w szyku do walki z wrogimi jednostkami! Kapitanie Quillain, proszę przygotować swoich ludzi do abordażu! Steamer nacisnął dzwonek alarmowy, którego dźwięk rozniósł się po wszystkich przedziałach poduszkowca. Strzelcy pospiesznie wpinali się z powrotem w uprzęże, wkładali hełmofony, otwierali pokrywy luków. Wy- cie turbin gazowych przybrało na sile. 148 - Obie wieżyczki na górą! Wysunąć wyrzutnie! Przygotować się do ostrzału celów nawodnych! Załadować do komór rakiety hellfire i hydra! - Wyrzutnia bakburtowa na pozycji! - Wyrzutnia sterburtowa na pozycji! - Wieżyczka sterburtowa gotowa do otwarcia ognia! Quillain ruszył do wyjścia, zawahał się jednak, uskoczył z drogi wbie- gającemu po drabince na mostek szefowi i rzekł: - Mam nadzieję, że pani się nie myli, kapitanie. Szybko zawrócił i zniknął w luku prowadzącym do przedziału trans- portowego. Amanda również miała taką nadzieję. Odwróciła się plecami do pulpitu taktycznego, wcisnęła klawisz nadawania i rzuciła do mikrofonu: - Chris, co się teraz dzieje w kryjówce? - Radar i termograf wykazują wzmożony ruch na brzegu kanału. Po- winni lada chwila wyjść spod osłony... Są! Trzy kutry płynąw waszą stronę! Powtarzam, trzy boghammery wychodzą z zamaskowanej przystani! Spójrz- cie na ekran! Na powierzchni wąskiego kanału wyraźnie było widać trzy białe smugi kilwaterów. Kutry szły jeden za drugim. Przebiły się przez przybój na wyso- kości ujścia strumienia, wyszły w zatoczkę i skręciły na południe, w kie- runku granicy Unii, próbując ujść trzem zbliżającym się poduszkowcom. - Mamy je! - wykrzyknęła podniecona Snowy. - Steamer! Wyłaniają się właśnie zza tamtego cypelka! Lane zdjął na chwilę rękę z drążka sterowania turbinami i uniósł w gó- rę pięść z wyprostowanym kciukiem. - Myślisz, że ich nie widzę, skarbie? Już nam nie uciekną, patałachy! Tutaj nie będą mieli się gdzie ukryć w zaroślach! - Rozpoczynaj przechwycenie, Steamer - nakazała Amanda, pochyla- jąc się między fotelami pilotów. - Podejdź na odległość skutecznego strza- łu z karabinu maszynowego i wejdź na kurs równoległy. Lane zerknął na nią i uniósł brwi. - Nie weźmiemy ich do niewoli? - Ależ weźmiemy, tylko jeszcze nie teraz - odparła Garrett z uśmie- chem. - Najpierw muszę im przekazać parę wiadomości. - Wróciła do swojej konsoli, wcisnęła klawisz nadawania i rzuciła do mikrofonu: - Dowódca taktyczny do eskadry. Zachować formację za jednostką flagową. Nie otwie- rać ognia bez rozkazu. Powtarzam, czekać na rozkaz otwarcia ognia. Kutry Unii gnały pełną mocą silników przez rozległą Zatokę Forecariah w kierunku cypla, za którym otwierała się cieśnina Passę du Nord. Płynęły teraz burta w burtę, upodobniwszy się do dwunastometrowego trimaranu - 149 ciągnęły za sobą potrójną smugę spienionej wody i nacierały dziobami kadłu- bów na coraz wyższe oceaniczne fale. Miały taką prędkość, że co siódma fala wyrzucała je wysoko w powietrze; na podobieństwo ryb latających szybowa- ły łukiem i opadały z powrotem na wodę w wielkiej spienionej fontannie. Na pokładzie pędzących boghammerów marynarze Unii trzymali się kurczowo stałych elementów kadłuba. Sternicy co chwila zerkali przez ra- mię i popychali ile się dało dźwigienki gazu, usiłując wycisnąć wszelkie możliwe rezerwy z dwustukonnych silników doczepnych. Byli na swoim terenie. Jeszcze nigdy dotąd nie zetknęli się z przeciwni- kiem, którego nie mogliby pokonać lub przed nim uciec. Wcześniej wy- śmiewali się z amerykańskich poduszkowców, do których już przylgnęło określenie „wiatru nie umiejącego wiać". Teraz jednak żołnierzom nie było do śmiechu. Morskie potwory z wymalowanymi na dziobach zębami rekina trzymały się za nimi w ścisłej formacji, celowo nie zmniejszając dystansu, jakby zależało im wyłącznie na dobrej zabawie. Zaledwie parę minut drogi dzieliło załogi kutrów od ojczyzny, oddały- by więc wszystko, byle choć trochę zyskać na czasie. Kapitanowie wydali stanowcze rozkazy i cała broń wraz z amunicją została wyrzucona za burtę, chociaż zmniejszone obciążenie nie mogło już znacząco wpłynąć na szyb- kość boghammerów. Stone Quillain wydał swoim ludziom polecenia i wrócił na mostek „Queen". Szybko zamienił hełm bojowy na hełmofon, podłączył się do in- terfonu i zapytał: - Jak leci? W rzeczywistości cisnęło mu się na usta pytanie: „I co dalej robimy?". Świetnie wiedział, że poduszkowce dysponują wystarczającą rezerwą mocy, by w dowolnej chwili przerwać paniczną ucieczkę boghammerów. Nie ro- zumiał więc, na co Garrett jeszcze czeka. Domyślał się już, że jak każda kobieta uwielbia robić niespodzianki i szokować pomysłami, które jemu nigdy by nie przyszły do głowy. - Doskonale, kapitanie- odparła uśmiechnięta Amanda. - Minęliśmy wylot Passę du Sud, po bakburcie będziemy zaraz mieli Point Sallatouk. Jesteśmy już blisko granicy. Proszę wybaczyć, ale muszę się zająć paroma drobiazgami. - Szybko sięgnęła do konsoli łączności, a Stone, zaciekawio- ny charakterem tych „drobiazgów", także przełączył się na kanał radiowy. - „Carondelet", „Manassas", tu dowódca korpusu. Na obrazie z sieci TAC- NET widać było, że przeciwnicy pozbyli się całego cięższego uzbrojenia. Możemy podejść trochę bliżej, na odległość pięciuset metrów. Panie Mar- lin, proszę trzymać „Manassasa" na ich kilwaterze i wciąż naciskać. Panie Clark, proszę skręcić „Carondeletem" na otwarte morze i zbliżyć się do 150 kutrów od skrzydła, ale w żadnym razie nie spychać ich do brzegu. Panie Lane, wykazał pan, że lubi surfowanie, proszę więc wprowadzić „Queen" od strony lądu. Wolę się zabezpieczyć na wypadek, gdyby tym chłopcom przyszło do głowy uciekać na ląd. Trzej dowódcy krótko potwierdzili odbiór rozkazów. Poduszkowce jed- nocześnie przyspieszyły i zajęły nowe pozycje, otaczając boghammery dość ciasnym półkolem. Stone rozszerzonymi oczami popatrzył na Amandę, a na jego twarzy odmalował się wyraz uznania. - Urządza pani defiladę, chce je przegonić wzdłuż plaży! - Dokładnie tak. - Z szerokim uśmiechem pokiwała głową. - Miesz- kańcy wiosek rybackich w tej części wybrzeża wiele wycierpieli za sprawą marynarki Unii. Moim zdaniem przeprowadzenie teraz łobuzów na smyczy przed nosem tubylców może tylko pozytywnie wpłynąć na ich morale. Uciekające kutry i podążające za nimi poduszkowce pędziły wzdłuż prostego odcinka plaży usłanej wyciągniętymi na brzeg dłubankami i sie- ciami suszącymi się na tyczkach. Na zbliżeniu można było dostrzec grupki rybaków szykujących się do rannych połowów. W tej chwili wszyscy od- prowadzali wzrokiem niezwykłą grupę jednostek. Na plażę wybiegały tak- że kobiety i dzieci, zwabione donośnym wyciem turbin gazowych. Nie ulegało wątpliwości, jakie wrażenie robiła na tubylcach ta eskapa- da. Wreszcie nie musieli się obawiać o swoje życie, tym razem to ich prze- śladowcy zostali zmuszeni do ucieczki. Rybacy unosili więc triumfalnie ręce i wygrażali pięściami w kierunku boghammerów. Szeroko otwarte usta świadczyły o okrzykach radości albo pogróżkach kierowanych za umykają- cymi w panice bandytami. - To wojna psychologiczna, Stone - powiedziała Amanda. - Jak już mówiłam podczas odprawy, musimy zadawać Belewie straty w każdy moż- liwy sposób i przy każdej nadarzającej się okazji. - Kapitanie Garrett - wtrąciła ze stanowiska drugiego pilota Snowy Banks. - Tylko trzy minuty drogi dzielą nas od granicy Gwinei. Później znajdziemy się już na wodach Unii. - Bardzo dobrze, poruczniku. Proszę kontynuować pościg. To następna wiadomość, którą chcę im przekazać. Nie będzie dla nas żadnych świętości. - Przepraszam - rzucił Lane przez ramię - ale czy postanowienia ONZ zezwaląjąnam wpływać na wody terytorialne Unii w takich okolicznościach? - A kto powiedział, Steamer, że ta akcja ma cokolwiek wspólnego z po- stanowieniami ONZ? Minęli niewidoczną granicę morską i znaleźli się na terytorium wroga. Kiedy tylko stało się jasne, że poduszkowce nie zamierzają przerwać pościgu, 151 kutry Unii zaczęły wyraźnie skręcać w stronę lądu, bo tylko tam załogi wi- działy dla siebie ratunek. - Stanowiska ogniowe, przygotować się do otwarcia ognia! - Stanowiska ogniowe w pełnej gotowości, komandorze! - Darmo, przygotuj twoje ulubione rakiety kalibru dwa siedemdziesiąt pięć. Chcę odegnać boghammery od plaży. Odpal jedną salwę pocisków hydra między linię brzegową a formację kutrów. Zrozumiano? - Tak jest, pani kapitan! - padła stanowcza odpowiedź. - Programuję wyrzutnię... Gotowe... Odpalam! Przed bakburtową wieżyczką „Queen" wykwitły pióropusze płomieni. Siedem rakiet, precyzyjnie sterowanych przez urządzenie komputerowe, w półsekundowych odstępach wystrzeliło z komór. Wąskie białe smugi dymu zaznaczyły ich drogę nad lazurową tonią oceanu. Pociski spadły w fale i eksplodowały pióropuszami wyrzuconej w górę wody, odcinając boghammerom drogę do plaży. Sternicy natychmiast skrę- cili w stronę otwartego morza. - Dobra robota, panie O'Roark. - Dziękuję, pani kapitan. - „Pływak" do „Dworu"! - rozległ się w sterówce głos Christine Ren- dino. - Przykro mi, że muszę wam przerwać zabawę, ale będziecie mieli towarzystwo znacznie cięższego kalibru. Na morzu pojawiła się następna jednostka Unii, jedna z tych większych. Odbiła od wyspy Yelibuya i pełną parą kieruje się na północ, w waszą stronę. Niedługo powinniście ją zoba- czyć. -Zrozumiałam, Chris. Nasza operacja zapowiada się coraz lepiej. Trzy- maj łobuza na oku i zostań w kontakcie. Bez odbioru. - Odwróciła głowę i powiodła wzrokiem po twarzach ludzi. — Chyba słyszeliście. Pora kończyć to przedstawienie. Snowy, przekaż dowódcom załóg, żeby szykowali się do wzięcia na pokład jeńców albo do zatopienia boghammerów. Niech naszy- kująrakiety hellfire i czekająw pogotowiu. Stanowisko ogniowe, nowy cel dla pocisków dwa siedemdziesiąt pięć. Tym razem proszę je odpalić przed dziobem idącego przodem kutra. - Tak jest! Robi się! Kolejne rakiety wystrzeliły salwą i tym razem, z hukiem eksplozji, sie- dem pióropuszy wody wykwitło nieco dalej, dokładnie na drodze uciekają- cych kutrów Unii. Ostrzeżenie zostało odczytane bezbłędnie: „To koniec, jeśli popłyniecie dalej, czeka was śmierć". Dowódca unijnej flotylli z kwaśną miną popatrzył na sternika i zrobił jednoznaczny gest, przeciągnął kantem dłoni po gardle. Ten szybko pchnął przepustnicę w dół i wyłączył zapłon. Olbrzymi przyczepny silnik zamilkł, 152 boghammer zwolnił i wkrótce stanął w dryfie. Dowódcy dwóch pozosta- łych jednostek poszli w jego ślady. Zapadła cisza, słychać było jedynie plusk fal i ciche syczenie wody pa- rującej na obudowie silnika rozgrzanego czterdziestokilometrową szaleń- czą ucieczką. Zaraz jednak w tę ciszę wdarło się triumfalne wycie turbin nadpływających amerykańskich poduszkowców. Dla załóg trzech kutrów pozostała tylko jedna nadzieja - widoczny już na południowym horyzoncie biały spiczasty dziób szybko zbliżającego się okrętu. - „Manassas", przejmujesz kuter od strony oceanu. „Carondelet", bie- rzesz ten od strony lądu. My podpłyniemy do dowódcy eskadry. Zabierzcie jeńców na pokład i błyskawicznie przeszukajcie boghammery. -Tak jest! -Przyjąłem! - Chris, możesz powiedzieć coś więcej o tym okręcie, który podchodzi do nas? - To głowa rodziny, szefowo. „Promise", okręt flagowy całej cholernej floty Unii. - Rozumiem. Robi się coraz bardziej... interesująco. „Queen of the West" osiadła na falach i na konwencjonalnym napędzie podeszła do dryfującego w przodzie boghammera. Przy wyłączonych turbi- nach gazowych na mostku dominowało denerwujące buczenie serwome- chanizmów naprowadzających dodatkowe karabiny maszynowe, które szef Tehoa trzymał wymierzone w burtę unijnego kutra. - Przeprowadzimy jeńców do środka przez pochylnię rufową od ster- burty - zadecydowała Amanda, wyciągając wtyczkę hełmofonu z gniazdka na pulpicie. Wetknęła ją w otwór przenośnego mininadajnika przy pasie. - Steamer, kiedy okręt Unii podpłynie bliżej, ustaw się do niego dziobem i naprowadź lufy obu wieżyczek. Snowy, przekaż na „Carondeleta" i „Ma- nassasa", żeby przeprogramowali wyrzutnie hellfire, jak „Promise" znaj- dzie się w zasięgu rakiet. Powiadomcie mnie przez interfon, kiedy to się stanie, ale strzelajcie tylko wtedy, gdy tamci pierwsi otworzą ogień. Mam jednak nadzieję, że przedtem będą chcieli z nami rozmawiać. - Jasne - odparł Lane grobowym głosem. Wcześniej dla ochrony przed jaskrawym słońcem włożył ciemne lotnicze okulary i lustrzane szkła sku- tecznie maskowały wyraz jego oczu. Po skroniach spływały mu jednak cien- kie strużki potu mimo bijącego w twarz strumienia chłodnego powietrza z klimatyzatora. - Sądzi pani, że mogą podjąć z nami walkę? - Trudno ocenić, Steamer - odparła Amanda, ruszając w stronę rufo- wej drabinki. - Zobaczymy, jak powiedział pewien ślepiec. 153 - Powodzenia, pani kapitan - rzucił Tehoa ze swego stanowiska. Jego sło- wa, nie przekazywane przez interfon, zabrzmiały dziwnie głucho w sterówce. - Wszyscy go teraz potrzebujemy, szefie. W głównym przedziale Stone Quillain wprawnie kierował przygotowa- niami do zabrania jeńców. Kiedy „Queen" podeszła od lewej burty do unij- nego kutra, strzelec zajmujący pozycję po prawej stronie otwartej rampy rufowej wymierzył sprzężony karabin maszynowy w stłoczoną przy relingu załogę boghammera. Obok niego stali dwaj komandosi z gotowymi do strzału karabinkami M4/M203, z umieszczonymi w lufach granatników ładunka- mi odłamkowymi. - Wyrzucić całą broń osobistą na pokład! - zahuczał z zewnętrznych głośników poduszkowca rozkaz Quillaina. - Pistolety, noże... Wszystko! Natychmiast! Na szczęście niemal wszyscy mieszkańcy Sierra Leone i Liberii znali angielski. Żołnierze Unii z ociąganiem wykonali polecenie. - Dobra! A teraz ręce za głowę! Wszyscy! Nikt się nie rusza bez rozka- zu. Niech jeden marynarz powoli przejdzie na dziób i złapie rzuconą linę! Tylko j eden! Powoli! Chwilę później dziobowa burta boghammera otarła się o prawy kołnierz poduszkowca. - Przeprowadzimy was pojedynczo do środka! Ty, na dziobie! Chodź pierwszy! Zachować spokój, a nic nikomu sienie stanie! Jak będziecie kom- binować, zginiecie na miejscu! Przeskakujących na pancerz „Queen" żołnierzy Unii witał posępny szpa- ler powitalny. Najpierw dwóch komandosów sprowadzało ich po rampie do głównego przedziału, gdzie dwóch następnych szybko krępowało jeńcom ręce na plecach za pomocą jednorazowych plastikowych kajdanek. Trzecia para dokonywała dość szczegółowego przeszukania, wreszcie ostatnia umieszczała więźnia na składanej ławeczce i mocno przypinała pasem bez- pieczeństwa. Cała operacja trwała zaledwie parę minut. - Wygląda na to, że przechwycenie poszło bez kłopotów - mruknęła Amanda, kiedy ostatni jeniec zniknął we wnętrzu poduszkowca. - Znamy się na tej robocie - odparł z dumą Quillain. - Kapralu, jesteś gotów do podłożenia ładunków? - Tak jest, kapitanie. - Na skraj rampy podszedł przeżuwający wielką porcję gumy rudowłosy młodzieniec z zarzuconym na ramię, złowieszczo wypchanym chlebakiem. - Jak chcesz to zrobić? Saper krytycznym spojrzeniem omiótł burtę boghammera. - Wystarczy jedna kostka C4 na dziobie, druga pod stanowiskiem ster- nika i kilka metrów wybuchowej linki wzdłuż środkowej wręgi w celu 154 naruszenia głównej komory pławnej - ocenił fachowo, nie przerywając żu- cia. Dam zapalnik M60 i metr lontu M700. Ciężar silnika powinien wcią- gnąć wrak pod powierzchnię. Najwyżej pięć minut pracy. - Do dzieła. A gdy będziesz na kutrze, rozejrzyj się za jakimiś doku- mentami. Pewnie wszystko wyrzucili za burtę, ale może coś zostało. - Oczywiście, kapitanie. Kapral wziął krótki rozbieg po ramie, zgrabnie przeskoczył na dziób boghammera i ruszył do sterówki ze znudzoną miną robotnika odchodzące- go od taśmy produkcyjnej na drugie śniadanie. - Kapitanie! - rozległ się w słuchawkach głos komandora Lane'a. - „Protnise" zbliżył się na odległość czterech tysięcy metrów i wciąż idzie prosto na nas. Mamy go w zasięgu rakiet. „Carondelet" i „Manassas" także zaprogramowały już systemy celownicze. - Nie podejmowano dotąd żadnych wrogich działań? - Cóż... W każdym razie jeszcze do nas nie strzelają. - W porządku. Wychodzę na pancerz. - Słucham?! - Idę na otwarty pokład. Mam do pogadania z naszymi gośćmi. Amanda wspięła się po drabince w środkowej części przedziału na ze- wnętrzny pancerz. Przeszła między wyrzutniami rakiet, okrążyła sterówkę i stanęła obok sprzężonego karabinu maszynowego, który obsługiwał szef Tehoa. Samoańczyk ponuro skinął jej głową. - Jest tam, pani kapitan. Olbrzymi sukinsyn, prawda? — Owszem — przyznała Garrett. — To zabawne, o ile jednostki wroga wydają się większe, kiedy podchodzą z wycelowanymi w nas lufami. Okręt flagowy Unii znajdował się już w odległości kilometra. Ostrą dziobnicą zgrabnie rozcinał fale, zostawiając za sobą smugę czarnego dymu z rur wydechowych. Żar stojącego nisko słońca zwalił się ciężarem na Amandę, której mun- dur pod kamizelką był już całkiem przepocony. Paroma szybkimi ruchami odpięła rzepy pasów uprzęży, ściągnęła ją razem z całym uzbrojeniem i rzu- ciła na pokład. Obok położyła hełm, zrobiła krok do przodu, rozsypała wło- sy potrząśnięciem głowy i wystawiła twarz na delikatne podmuchy mor- skiej bryzy. Doszła do wniosku, że nawet gruba warstwa kevlaru nie uratuje jej życia, jeśli nieprzyjaciel odda salwę z dział okrętowych. Wyraźnie słyszała za sobą monotonne warczenie żyrokompasu, który utrzymywał lufy ciężkiego karabinu maszynowego nakierowane bezpośred- nio na cel. - Ja chyba jeszcze nie wszystko rozumiem - rzekł Stone Quillain, który niespodziewanie wyłonił się zza przeciwległego rogu sterówki. Zostawił swój karabin na dole, miał jednak przewieszoną przez plecy grubą rurę 155 wyrzutni rakiet przeciwpancernych. Wyglądało na to, że nie zamierza przy- glądać się bezczynnie, jeśli dojdzie do wymiany ognia. Amanda uśmiechnęła się lekko. Potężnie zbudowany komandos odzna- czał się rozlicznymi zaletami, z których część budziła jej szacunek. - W takim razie zaczekaj na główną część przedstawienia, która powin- na się zacząć lada moment - odparła. W odległości trzystu metrów „Promise" wszedł w ciasny skręt i na krótko dał całą wstecz, aż woda zakipiała pod rufą. Ustawił się do nich sterburtą i stanął w dryf dokładnie przed dziobem „Queen of the West". W czasie tego manewru obróciły się wieżyczki działowe, wszystkie lufy bez przerwy mierzyły w poduszkowiec. Przebudowa, dzięki której stawiacza min przekształcono w liniową kor- wetę, została wykonana prymitywnie, ale skutecznie. Trzydziestomilime- trowe działka Emerson na dziobie stanowiły część pierwotnego uzbrojenia, ale dwie rufowe wieżyczki ze sprzężonymi rosyjskimi działkami kalibru pięćdziesiąt siedem milimetrów zainstalowano później. Były umieszczone na dość nowocześnie wyglądających cokołach, a ich usytuowanie po bo- kach za nadbudową rufową zapewniało dużą siłę ognia. Obsługa dział cze- kała w gotowości za osłonami wieżyczek, a ponieważ okręt był blisko, Gar- rett i reszta załogi poduszkowca mogli nawet dostrzec mosiężny połysk łusek nabojów spoczywających na szynach podajników. W słuchawkach rozległ się głośny szept: - Pierwsze stanowisko ogniowe do dowódcy taktycznego. Gdyby za- częła się strzelanina, pani kapitan, proszę skoczyć za sterówkę i jak naj- szybciej ukryć się za wieżyczką. W tym miejscu, gdzie pani stoi, podmuch gazów wylotowych z luf naszych trzydziestek musi być bardzo silny. - Dziękuję, Danno - rzuciła Amanda do mikrofonu. - Skoncentruj się na unieszkodliwieniu tych sprzężonych pięćdziesiąteksiódemek... - Jak tylko skurwysyny odpalą pierwszy pocisk... Proszę wybaczyć, pani kapitan. - To ja się zajmę dziobowymi trzydziestkami - wtrącił Tehoa. - A pan na co ma oko, kapitanie Quillain? - Biorę na siebie mostek - odparł komandos. Przyklęknął na jedno ko- lano, zdjął z pleców wyrzutnię i ułożył ją sobie na ramieniu. Z odległości stu metrów dzielącej obie jednostki wyraźnie doleciał głośny trzask włączanego wzmacniacza. - Amerykański kuter! Mówi kapitan okrętu wojennego Unii Zachod- nioafrykańskiej, „Promise". Naruszyliście wody terytorialne naszego kraju i bezprawnie wzięliście do niewoli żołnierzy sił zbrojnych Unii Zachodnio- afrykańskiej. Macie ich natychmiast uwolnić, bo otworzymy do was ogień! Amanda szybko sięgnęła do mininadajnika przy pasie i przełączyła się na zewnętrzny system wzmacniający „Queen". 156 - Tu kapitan Amanda Garrett, dowódca grupy operacyjnej Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, działającej obecnie w ramach Afrykań- skiego Korpusu Interwencyjnego Organizacji Narodów Zjednoczonych. Żądam wyjaśnienia waszego stanowiska. Czy Unia Zachodnioafrykańska znajduje się w stanie wojny z Gwineą? Zapadła kłopotliwa cisza. Po minucie Amanda znów wdusiła przycisk i odezwała się ponownie: - Powtarzam. Żądam wyjaśnienia waszego stanowiska. Czy Unia Za- chodnioafrykańska znajduje się w stanie wojny z Gwineą? Wreszcie z mostka korwety nadeszła odpowiedź: - Nie ma żadnej wojny między Unią Zachodnioafrykańska a Gwineą. Przetrzymujecie naszych marynarzy i jednostki pływające niezgodnie z pra- wem. Macie ich natychmiast uwolnić! Garrett wcześniej długo dobierała w myślach odpowiednie słowa, teraz więc odparła spokojnie do mikrofonu: - Odmawiam, kapitanie. Musi pan wiedzieć, że ci ludzie zostali zatrzy- mani podczas szykowania wrogich akcji przeciwko rządowi i mieszkańcom Gwinei. Mamy na to niezbite dowody. Jeśli działali na rozkaz waszego rzą- du, w takim razie Unia Zachodnioafrykańska ponosi odpowiedzialność za działania zbrojne wymierzone przeciwko ludności Gwinei. Jeśli zaś działali bez wiedzy waszych władz, muszą być uznani za piratów i osądzeni zgod- nie ze stosownymi przepisami prawa międzynarodowego. W takim wypad- ku ich ukaraniem powinny być zainteresowane wszystkie kraje tego regio- nu. Muszę więc zapytać jeszcze raz: czy toczy się wojna między Unią Zachodnioafrykańska a Gwineą? Odpowiedź zabrzmiała zdecydowanie wrogo: - Unia Zachodnioafrykańska nie prowadzi wojny z żadnym państwem. Amanda zaczerpnęła głęboko powietrza i odparła powoli, cedząc słowa: - W takim razie zatrzymani ludzie są zwykłymi piratami w świetle mię- dzynarodowego prawa morskiego. Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczo- nych dysponuje całkowitą swobodą ich ścigania i zatrzymywania, także na wodach terytorialnych Unii Zachodnioafrykańskiej. Zostaną oni przekazani gwinejskim władzom cywilnym i postawieni przed sądem. Wycofamy się teraz poza granicę Unii. Znowu na dłużej zapadło milczenie, wreszcie z mostka korwety usły- szeli zdenerwowany, lekko chrapliwy głoś: - Skoro ci ludzie zostali schwytani na terytorium Unii Zachodnioafry- kańskiej, powinni zostać osądzeni według prawa Unii. Domagamy się wy- dania nam przestępców w celu postawienia ich przed sądem. - Nie mogę spełnić tego żądania. Wszelkie rozmowy w tej sprawie po- winny się odbywać za pośrednictwem ambasadora Gwinei. Na dobre zapadła cisza. 157 - No to mają do wyboru, wóz albo przewóz - skomentował półgłosem Quillain. - Zgadza się - szepnęła Amanda, opierając dłonie na biodrach. - Jeśli się wycofają, usankcjonujemy precedens dla ewentualnych przyszłych ope- racji na ich wodach terytorialnych. A jeśli zaczną strzelać... nie zostanie nic innego, jak odpowiedzieć ogniem. - Zgłasza się „Pływak 1" - rozbrzmiał bardzo wyraźnie w słuchaw- kach głos Rendino. - Powinniście wiedzieć, że na „Promise" uruchomio- no właśnie główny nadajnik dalekiego zasięgu. Nasza sieć przechwytuje wymianę meldunków radiowych z naczelnym dowództwem marynarki Unii. - Zrozumiałam, „Pływak" - odparła Amanda, zerkając na Quillaina i Te- hoę. - Kapitan nie chce brać na siebie odpowiedzialności, zrzuca ją na prze- łożonych. Szef wzruszył ramionami. - Niewykluczone, pani kapitan, ale w każdym sztabie można znaleźć idiotę, któremu nie przeszkadza zadra w tyłku. Za plecami Garrett odchyliła się klapa bocznego luku sterówki. - Kapitanie, dowódcy plutonów meldują, że ładunki na boghammerach są gotowe do odpalenia. - Doskonale, panie Lane. Każcie zdejmować cumy i odpalać. Cała eska- dra się wycofuje, ale na silnikach elektrycznych, powoli i spokojnie. - Tak jest! Pancerz pod jej stopami zaczął delikatnie wibrować w rytm obrotów śrub „Queen". Zwolniony z cum boghammer zaczął się oddalać od burty poduszkowca i pozornie przesuwać do przodu; na pierwszy rzut oka nie można było ocenić wolno rosnącej odległości między nimi a korwetą, która wciąż dryfowała na falach. Nie podejmowano żadnych działań, lecz działka nadal były wymierzone w eskadrę. Quillain zdjął wyrzutnię z ramienia, ścisnął ją pod pachą i spojrzał na zegarek. - Jeszcze chwila. Huk niezbyt silnej eksplozji przetoczył się po falach, jak echo odpowie- działy mu dwa następne. Boghammery skryły się w kłębach dymu i wyrzu- conych w górę odłamków poszycia. Po paru sekundach dziób najdalej wy- suniętego kutra uniósł się nad wodę. Zgodnie z zapowiedzią sapera ciężar silnika ściągnął uszkodzoną łódź pod powierzchnię. Dwa pozostałe kutry zatonęły równie szybko. Nagle z rur wydechowych „Promise" buchnęły kłęby czarnego dymu i zawirowały wokół rufy. Smukła korweta zaczęła skręcać i odpływać w kie- runku lądu. Kierowała się na południe. Stone szybko zabezpieczył wyrzutnię. 158 - Mieli za słabe karty do tej rozgrywki - uznał, wstając z pokładu. Z po- wrotem przewiesił sobie broń przez plecy, popatrzył na Amandę i z uzna- niem pokiwał głową. - Całkiem nieźle, pani kapitan. - Dziękuję, kapitanie Quillain - odparła z poważną miną. - To najlep- szy komplement, jaki słyszałam od dłuższego czasu. Na mostku Snowy Banks pisnęła z radości, z przedziału bojowe- go poduszkowca doleciały głośne okrzyki triumfu. Tehoa uniósł obie ręce nad głową i zaczął ostentacyjnie bić brawo. Amanda również nie mogła się powstrzymać i w geście zwycięstwa podniosła ku niebu zaciśniętą pięść. - Dowódca taktyczny do eskadry - powiedziała do mikrofonu. - Ope- racja zakończona! Misja wypełniona zgodnie z planem! Wracamy do bazy! Droga powrotna do „Pływaka 1" upływała w radosnych nastrojach; nie było końca entuzjastycznym gratulacjom, napływającym drogą radiową z przy- brzeżnej platformy i z innych formacji UNAFIN. Nim eskadra podeszła do lądowiska, miała już lotniczą eskortę w postaci brytyjskiego EH 101 Merlin oraz zgrabnego sea lynxa z jednej z francuskich fregat patrolowych. Załogi śmigłowców przez otwarte drzwi z entuzjazmem machały do nich rękami. Lane prowadził swoją eskadrę z pełną prędkością w zwartym szyku, który już wkrótce miał się stać znakiem rozpoznawczym „Morskich My- śliwców". Niczym na defiladzie zatoczył ciasne koło wokół platformy, za- nim skierował dziób „Queen" w stronę pochylni. Na placu manewrowym czekał z gratulacjami chyba cały personel „Pływaka". Wysiadający z poduszkowców członkowie załóg natychmiast wpa- dali w objęcia kolegów, ściskano sobie ręce, kobiety pozwalały się nawet ca- łować mężczyznom z okazji tej pierwszej, zakończonej sukcesem akcji. Tylko Amandę i dowódcę eskadry potraktowano z większym szacun- kiem, składając bardziej oficjalne gratulacje. Zresztą Garrett był wdzięczna ludziom za tę odrobinę rezerwy; wraz ze zmniejszaniem się poziomu adre- naliny we krwi odczuwała coraz silniejsze, przemożne zmęczenie. Wśród ściskających jej dłoń oficerów zdarzył się tylko jeden wyjątek. Christine Rendino najpierw rzuciła jej się na szyję, a potem z uśmiechem dała kuksańca w bok. - No to zdobyłaś parę kolejnych punktów. - Owszem. Na razie jest nieźle. Powiadomiłaś admirała Maclntyre'a? - Informowałam go na bieżąco o przebiegu operacji. Nawet nie wiem, która jest teraz godzina na Hawajach, ale prosił, żebyś się z nim skontakto- wała, jak tylko wrócisz. - Dobra, pogadam z nim ze swojej kwatery. Potem, bez względu na racjonowanie wody, przez dziesięć minut nie wyjdę spod prysznica, a póź- niej się położę i będę leżała martwym bykiem przez dwa dni. 159 Słysząc to, Lane zagadnął szybko: - Proszę wybaczyć, lecz mam pewną sprawę dotyczącą naszej eskadry, która wymaga pani aprobaty. To zajmie tylko minutkę. - Jasne, Steamer. O co chodzi? - Proszę za mną. Poprowadził ją do hangaru. Amanda wyczuła, że coś się święci, bo cała załoga PGAC-1 czekała przy pojeździe z tajemniczymi uśmiechami na ustach. Na bocznej ścianie hangaru wisiała szeroka wstęga. - Chodzi o to, pani kapitan - zaczął nieśmiało Lane - że jesteśmy cał- kiem nową formacją i nie mamy jeszcze żadnych insygniów eskadry. Nie mogliśmy dotąd wymyślić nic sensownego, dopóki porucznik Banks nie zwróciła uwagi na coś, co powiedziała pani podczas naszego pierwszego rejsu. - Skinął głową podekscytowanej i wyraźnie przejętej Snowy, po czym dodał: - To ona przedstawiła reszcie załogi konkretną propozycję i chcieli- byśmy teraz, aby ją pani oceniła. Ktoś pociągnął za koniec wstęgi, która powoli opadła na pokład. Chwi- lę później Amanda wybuchła gromkim śmiechem; zgięła się wpół, nie mo- gąc opanować wesołości. Pod wstęgą znajdował się emblemat w postaci rycerskiej tarczy metro- wej wysokości. Nad zwieńczającym ją pióropuszem widniał rozmieszczony w dwóch rzędach napis: PIERWSZA ESKADRA PG-AC TRZY MAŁE ŚWINKI Rysunek w polu tarczy przypominał kadr z kreskówki Disneya. Trzy afrykańskie guźce z przesadnie wyeksponowanymi kłami jechały wzdłuż plaży na nartach wodnych za poduszkowcem klasy „Queen". Wszystkie miały na łebkach białe marynarskie czapki, a jedna dodatkowo czarną piracką opaskę na oku i niedopałek grubego cygara w pysku. Wzdłuż dolnej krawędzi tarczy wypisane było motto: „I co ty na to, stuknięty wilku?" - Nie chcieliśmy pani tego pokazywać, dopóki nie zaliczymy pierwszej udanej akcji - wyjaśnił Lane. - Teraz jednak doszliśmy do wniosku, że za- służyliśmy na własny emblemat. Co pani kapitan o nim sądzi? Amanda wyprostowała się, ocierając łzy z policzków. Powiodła wzro- kiem po twarzach ludzi tworzących już jej załogę i ogarnęło ją silne poczu- cie więzi z nimi, jakiego nie zasmakowała od dłuższego czasu. Miała wra- żenie, że znalazła się w rodzinie. - Bardzo mi się podoba - odparła uroczyście. - Akceptuję ten emble- mat, ale z jednym zastrzeżeniem. Pierwsza osoba, która nazwie mnie starą maciorą, będzie miała spore kłopoty. 160 Hotel „Mamba Point", Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 8 czerwca 2007 roku, godzina 11.15 czasu lokalnego Spotkanie było czystą formalnością, ale tego rodzaju formalności zaj- mują dziewięćdziesiąt dziewięć procent protokołu dyplomatycznego. Nie kończące się rozmowy zazwyczaj są szalenie nużące, lecz niekiedy objawia się w nich szczególnie cenny klejnot, wart każdego wysiłku. Tego jednak dnia Vavra Bey nie liczyła na odkrycie takiego skarbu. - Protestujemy przeciwko nielegalnemu wtargnięciu zbrojnych jedno- stek Organizacji Narodów Zjednoczonych na wody terytorialne Unii - wy- cedził generał Belewa z kamienną twarzą. - Było to jawne naruszenie su- werenności naszego kraju i ewidentna próba zburzenia światowego pokoju. - Islamska Republika Algierii również sprzeciwia się podobnym aktom neokolonialnego barbarzyństwa! - dodał szybko ambasador Umamgi. - Nie będziemy tolerować takich aktów agresji wobec naszego sprzymierzeńca! Tym razem zasiedli w innej sali konferencyjnej hotelu, pośrodku której stał duży okrągły stół. Belewa, Bey i ambasador algierski siedzieli przy nim w jednakowych odstępach, a ich współpracownicy zajmowali miejsca z ty- łu, pod ścianami. Zaraz po wejściu delegacji ONZ do sali Bey zaczęła się zastanawiać, czy taki układ przy stole może mieć ukryte znaczenie. Czyżby Algieria zamierzała odgrywać większą rolę w obecnym kryzysie? A może Belewa chciał tylko przypomnieć społeczności międzynarodowej, że nie jest całkiem osamotniony? Musiała uważać na każde swoje słowo. - Panowie - zaczęła - nie ulega najmniejszej wątpliwości, że doszło do aktu agresji, lecz Rada Bezpieczeństwa jest odmiennego zdania na temat tego, kto i wobec kogo się jej dopuścił. Zdaniem Rady działania sił zbroj- nych UNAFIN w świetle ujawnionych dowodów były całkowicie uzasad- nione i właściwe. Wspomniane dowody świadczą bowiem jednoznacznie o wielkiej kampanii militarnej podjętej przeciwko ludności Gwinei przez Unię Zachodnioafrykańska. - Zaprzeczamy tego rodzaju oskarżeniom - warknął Belewa. Siedział z łokciami opartymi na stole i zaciśniętymi pięściami, co doskonale paso- wało do jego wrogiej miny. - Zaprzecza pan temu, generale? - Vavra Bey wskazała rozłożone na stole fotografie i kserokopie znalezionych dokumentów. - Zarekwirowano broń i wojskowe zapasy noszące oznaczenia sił zbrojnych Unii Zachodnio- afrykańskiej, ujawniono dokumenty, na których widniejąpodpisy wysokich rangąoficerów marynarki wojennej i wojsk lądowych Unii, plany bitew i ra- porty z przeprowadzonych akcji dywersyjnych... - To fałszerstwo! - huknął Umamgi, podrywając się z miejsca. Pochylił się nad stołem i wycedził: - Zbadaliśmy te dokumenty i odkryliśmy ewidentne U Morski myśliwiec 161 ślady fałszerstwa dokonanego przez zachodnie agencje wywiadowcze. Nie możemy uznać takich dowodów! Bey zauważyła, że zagrały mięśnie na twarzy Belewy, jakby generał bezgłośnie zazgrzytał zębami. Wziął głęboki oddech i dopiero wtedy prze- mówił. - Władze Unii dopuszczają możliwość, że pewna grupa obywateli na- szego kraju, obejmująca też zapewne wojskowych, dołączyła do ugrupo- wań rebelianckich toczących walkę z siłami rządowymi Gwinei. Nasze społeczeństwo jednogłośnie potępia korupcję i niesprawiedliwość, jakie panują w sąsiednim państwie. Mimo to muszę kategorycznie stwierdzić, iż rząd Unii nie organizuje żadnych akcji zbrojnych przeciwko sąsiednie- mu krajowi. - Więc co to są za ludzie, generale? - zapytała spokojnie Bey. - Trzy- dziestu czterech żołnierzy Unii przebywa obecnie w więzieniu w stolicy Gwinei. Twierdzi pan, że nie służą w pańskiej armii? Belewa znów na chwilę zacisnął szczęki. - Unia Zachodnioafrykańska zawsze będzie się troszczyła o swoich obywateli, bez względu na to, gdzie się znajdują. Mamy nadzieję, że Orga- nizacja Narodów Zjednoczonych pomoże nam zorganizować ich powrót do ojczyzny. Ambasador Gwinei w tej sprawie wypowiadał się... szczególnie wrogo. Vavra nie zdołała powstrzymać obojętnego wzruszenia ramionami. - Jeśli ci ludzie rzeczywiście działali na własną rękę, to w żaden sposób nie mogę im pomóc, generale. Jak sam pan powiedział, nie toczy się żadna wojna pomiędzy Unią a Gwineą. Zatem nie możemy traktować tych ludzi jak żołnierzy służących w siłach zbrojnych Unii, nie możemy ich uznać za jeń- ców wojennych. Co za tym idzie, muszą zostać osądzeni przed gwinejskim sądem cywilnym. Pańscy ludzie będą odpowiadać za morderstwa, piractwo i terroryzm, dlatego obawiam się, że zapadną bardzo surowe wyroki. - Śmia- ło popatrzyła Belewie w oczy. - Może gdyby rząd Unii Zachodnioafrykań- skiej wziął na siebie choć część odpowiedzialności za poczynania ujętych osób, Organizacja Narodów Zjednoczonych znalazłaby powody do wstawie- nia się za nimi. W oczach generała pojawiły się dzikie błyski. — Nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie. - Jak pan sobie życzy. - Podniosła stojącą przy krześle aktówkę, wyjęła z niej beżową kartonową teczkę ze srebrnym emblematem ONZ i pieczoło- wicie ułożyła na środku okrągłego stołu konferencyjnego. - Bez wątpienia ambasador przy Organizacji Narodów Zjednoczonych przekazał już panu, że Rada Bezpieczeństwa jednogłośnie potępiła wojskową agresję Unii Za- chodni oafrykańskiej, którą potwierdziły dokumenty zarekwirowane przez Afrykański Korpus Interwencyjny. Na tej podstawie postanowiła rozszerzyć 162 nałożone na Unię embargo handlowe. Odtąd będzie ono obejmowało wszel- kie wyroby z wyjątkiem żywności i środków medycznych. Ponadto zakres operacji UNAFIN został formalnie uzupełniony o prawo działania na wo- dach terytorialnych Unii według własnego uznania dowódców poszczegól- nych formacji korpusu, jeśli takie działania okażą się niezbędne dla utrzy- mania wymogów blokady gospodarczej. - Jakiekolwiek naruszenie terytorialnej suwerenności Unii spotka się z reakcją naszych sił zbrojnych! - Działania zbrojne mogą być tylko wynikiem pańskich rozkazów, ge- nerale. - Vavra Bey z trzaskiem zamknęła wieko aktówki. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 czerwca 2007 roku, godzina 17.21 czasu lokalnego Najdroższy Arkady, Wyszliśmy z tego cało, przynajmniej z pierwszej części przed- stawienia. Teraz dochodzę do wniosku, że miałam szczęście objąć dowodzenie korpusem już po rozpoczęciu kryzysu. Peł- ne zanurzenie! Dać się zatopić albo płynąć dalej! Nawet nie miałam czasu, aby się zastanowić, czy nie popełniam jakiegoś błędu. Miałam też szczęście pod innym względem. Podobnie jak w wy- padku starej załogi „Duke 'a ", przyszło mi tu pracować ze zgra- nym zespołem znakomitych ludzi. Mam nadzieję, że ich nie za- wiodę. Muszę stale pamiętać, że to ja powinnam się dopasowywać do ich trybu życia, do utartych obyczajów plemiennych. Jeśli mi się to uda, raczej wszystko będzie w porządku. Zlikwidowaliśmy zamaskowane przystanie kutrów Belewy na terenie Gwinei i ku ogólnemu zdumieniu nikt zanadto nie pro- testował przeciwko naszym metodom. Lokalne władze przynaj- mniej na jakiś czas mogą odetchnąć z ulgą. Teraz naszym głów- nym problemem jest niedopuszczenie do tego, żeby bojówkarze Unii na nowo podjęli swoje działania. Wprowadziliśmy patrole zaporowe, w których sama codzien- nie uczestniczę (a raczej conocnie, bo tylko wtedy organizo- wane są jakieś akcje). Właśnie wróciłam z kolejnego rejsu. Nigdy bym sobie nie darowała, gdybym poprzestała na obo- wiązkach dowódcy korpusu i tylko odbębniała godziny służby za biurkiem. 163 Nawet po zlikwidowaniu ukrytych baz nasza osłona jest prze- rażająco dziurawa. Mamy zbyt mało jednostek, by zapewnić bezpieczeństwo na tak dużym odcinku wybrzeża. Moje „ Trzy Małe Świnki" są bardzo szybkie, a i tak nie nadążają. (Skoro już o tym mowa, zwróć uwagę na przesłane zdjęcie. To nowy emblemat eskadry. Nieświadomie stałam się jego współautor- ką). Dlatego wciąż się martwię, czy zdążymy odpowiednio szybko zareagować, jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego. Takie zdanie zapewne nie przystoi żadnemu oficerowi marynarki wojennej, ale strasznie żałuję, że nie ma tu Ciebie i Twoich śmi- głowców. A to, Kochany, z kilku różnych powodów. Ciągle wspomi- nam naszą ostatnią noc na pokładzie „ Seeadlera ", najczęściej gdy układam się na koi do snu. Mam nadzieję, że ty także ją wspomi- nasz. Liczę też, że wkrótce będziemy mieli okazję, aby dokończyć tamtą rozmowę. Wciąż mamy wiele do omówienia na podjęty temat. Z życzeniami szczęścia i pomyślności Amanda P.S. Pozdrowienia od Chris. Na wodach gwinejskich, pół mili na południowy zachód od Point Sallatouk 11 czerwca 2007 roku, godzina 23.30 czasu lokalnego Sposób, w jaki „Queen of the West" pokonywała niskie leniwe fale, nadal wydawał się Amandzie trochę dziwny. Płynęła w trybie żeglownym, bez poduszki powietrznej, i wspinała się na ich grzbiety wyraźnie ociężale, jak- by z ociąganiem. Prawdopodobnie sprawiała to obecność grubego, pozba- wionego powietrza elastycznego kołnierza wokół burt. Sreamer Lane na wpół leżał w fotelu pilota i z dłonią na dźwigni gazu leniwie wpatrywał się w ciemność za szybą. Wystarczył mu delikatny ruch ręką, by zwiększyć moc silników i pchnąć maszynę nieco do przodu, gdy zachodziła konieczność skorygowania jej pozycji. Jak zwykle poduszkowiec pozostawał blisko plaży. Na ekranie taktycz- nym doskonale widać było kuter patrolowy „Surocco", krążący bez ustanku sześć mil dalej od brzegu. A następne sześć mil w stronę otwartego oceanu czuwała na posterunku francuska korweta „Le Flourette". Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że jeśli zostanie podjęta jaka- kolwiek próba ominięcia patroli, nastąpi to właśnie tu, przy samym brzegu. 164 Amanda wstała z miejsca i przeciągnęła się, na ile pozwalała wąska prze- strzeń mostka. -1 jak to wygląda, Snowy? - zapytała, wyglądając przez przednią szybę sterówki. - Mamy piękną, pogodną noc, pani kapitan. - Banks siedziała z łokcia- mi opartymi o skraj pulpitu, jej sylwetka dość wyraźnie odcinała się na tle rozgwieżdżonego nieba. Opuściła noktowizor i jej twarz rozjaśniła zielon- kawa poświata bijąca od ekranu. - Cisza i spokój, nie licząc kilku ognisk palących się na plaży. To pewnie miejscowi rybacy. - Spodziewa się pani dzisiaj jakichś kłopotów, kapitanie? - zapytał Stea- mer z sąsiedniego stanowiska. - Trudno powiedzieć. - Amanda oparła się o jego fotel i pochyliła tro- chę niżej. W blasku gwiazd wyraźnie odcinały się granice między stałym lądem, morzem a niebem. - Już od paru dni oczekuję następnego posunię- cia naszego kumpla, Belewy. - Może nie ma odwagi. Trochę skopaliśmy mu tyłek. - W tym właśnie sęk, Steamer. Musiał dotkliwie odczuć likwidację za- maskowanych baz na terytorium Gwinei. Zapewne będzie chciał odzyskać stracone pozycje. - Zmarszczyła czoło i zastanawiała się przez chwilę nad możliwymi posunięciami przeciwnika. -- Poza tym już wie, na co nas stać, choć chyba ciągle nie jest pewien, do czego naprawdę jesteśmy zdolni. Po- dejrzewam więc, że podejmie jeszcze jedną próbę oszacowania naszych moż- liwości. - Wyprostowała się i cofnęła do swojego fotela. - W każdym razie idę na herbatę. Przynieść wam coś? - Nie, dziękuję. Niczego mi nie potrzeba. - Mnie również, kapitanie - powiedziała Snowy. Garrett podeszła do drabinki. — Zawołajcie, gdyby coś się wydarzyło. Klapy luków bocznych i pochylnia rufowa były pozamykane przed ewen- tualną większą falą i słabo oświetlone wnętrze poduszkowca sprawiało wraże- nie odizolowanego od całego świata. Wypełniało je ciche mruczenie wysoko- prężnych silników napędzających generatory prądu i szum powietrza tłoczonego przez klimatyzację. Marynarze pełniący wachtę rozmawiali półgłosem. Dokooptowani z naboru strzelcy przy rozkładanym stoliku pod lewą burtą grali w pokera, a przy otwartym włazie bakburtowego przedziału silniko- wego leżała wyciągnięta na pokładzie Maruda Catlin. Oczy miała zamknię- te, głowę opartą na złożonej kamizelce ratunkowej, ale z odległości paru metrów słychać było dźwięki rytmicznego swinga, dolatujące ze słuchawek podłączonych do przenośnego odtwarzacza płyt kompaktowych. Jeden z ko- mandosów siedział na składanej ławeczce w głównym przedziale i przeglą- dał stary numer czasopisma „Guns and Armo", podczas gdy obok jego ko- lega wyraźnie przysypiał nad powieścią Steinbecka. 165 Reszta załogi wykorzystywała okazję do krótkiej drzemki. Wszystkie koje w jedynej kajucie były zajęte, na rufie reszta marines ułożyła się w na- pompowanym i przygotowanym do użycia pontonie. Na stanowisku ogniowym pod sterówką czuwał mat Daniel O'Roark. Pochylał się nad konsolą, w równych odstępach czasu przełączał obraz ra- darowy na wizyjny i uważnie obserwował wschodni horyzont. Amanda uśmiechnęła się na ten widok. Po matczynemu traktowała mło- dego celowniczego, który od czasu groźnej pomyłki starał się za wszelką cenę naprawić swój błąd i zasłużyć na pochwałę. Zapowiadał się na świet- nego fachowca. Zawróciła w stronę dziobu i weszła do maleńkiej kuchenki. Przy stoli- ku Ben Tehoa i Stone Quillain siedzieli nad kubeczkami parującej kawy. Chorąży trzymał w ręku długopis, a przed nim leżała do połowy zapisana kartka. - Odrabiasz zaległości w korespondencji, szefie? - zapytała, napełniła dzbanek wodą i wstawiła go do kuchenki mikrofalowej. - Tak, pani kapitan. Piszę list do córek. Po paru sekundach Amanda wyjęła z kuchenki wrzątek i wrzuciła do niego torebkę. Zapomniała wziąć na ten rejs swoją ulubioną mieszankę „Earl Grey", musiała się więc zadowolić zwykłą czarną herbatą. - Chyba wiesz, że komputer pokładowy jest wyposażony w pocztę elek- troniczną, z której wszyscy mogą korzystać? - Tak, oczywiście. Zawsze w ten sposób utrzymuję kontakt z żoną, gdy na dłużej wychodzimy w morze. - Kudłaty Samoańczyk uśmiechnął się lek- ko. - Czasami jednak wolę opisać swoje przeżycia na papierze. Czuję się tak, jakbym mógł przekazać najbliższym coś trwałego. - Znam to uczucie - odparła Garrett, siadając przy stoliku. W domu przechowywała w biurku jak największy skarb plik listów od ojca, wysyłanych podczas rejsów. Było ich zdecydowanie więcej niż listów od innych mężczyzn, którzy odegrali w jej życiu jakąś rolę. Łączność elek- troniczna była bardzo wygodna, ale zarazem bezduszna. Amanda zanoto- wała sobie w pamięci, żeby postarać się o papier listowy, bo warto by Arka- dy'emu napisać parę słów. - Czy pokazywałem już pani zdjęcie mojej rodziny, kapitanie? - Jeszcze nie, szefie. Tehoa wyciągnął z tylnej kieszeni spodni powycierany portfel, otwo- rzył go i położył przed Amanda. Zdjęcie, pogięte i poplamione morską wodą, przedstawiało korpulentną, szeroko uśmiechniętą Samoankę i dwie małe dziewczynki, z wyglądu sześcio- i ośmioletnią. Obie miały bardzo duże, ciemne, żywe oczy i bujne, kruczoczarne włosy. - Są piękne, szefie - powiedziała szczerze Garrett. - Wszystkie trzy. - Nie zaprzeczę - odparł Tehoa, chowając portfel. 166 Stone Quillain siedział z boku. Nie odezwał się ani słowem, Amanda wyczuwała jednak, że uważnie ją obserwuje podczas tej rozmowy, wbijając badawcze spojrzenie w jej twarz. Zdawała sobie sprawą z własnej urody i przywykła już do tego, że mężczyźni jej się przyglądają. W innych oko- licznościach zapewne przyjęłaby to z satysfakcją. Była jednak przeświad- czona, że szczególna uwaga kapitana Quillaina wynika z innych powodów. Odnosiła wrażenie, że od chwili przybycia kompanii marines jej posta- wa jest dokładnie analizowana, a wszelkie decyzje i rozkazy podlegają wni- kliwej ocenie. Nie miała nic przeciwko temu, każdy żołnierz korpusu mógł we własnym zakresie analizować poczynania dowódcy. W końcu spoczy- wała na niej odpowiedzialność dostosowania się do oczekiwań podkomend- nych. W swojej dotychczasowej służbie w marynarce spotkała już zresztą wielu oficerów, którzy sceptycznie podchodzili do jej umiejętności. Stone Quil- lain na pewno nie był też ostatni. Musiała ciągle udowadniać takim ludziom swoją wartość, ale nie traktowała tego jak dopust boży. Pozwalało jej to uniknąć nadmiernej pewności siebie. Upiła łyk gorącej herbaty. - Proszę wybaczyć, pani kapitan - odezwał się Quillain - ale zwróci- łem uwagę, że nie nosi pani typowej broni osobistej. Można wiedzieć, co to za pistolet? - Rewolwer, ruger SP 101. - Rozpięła obszytą nylonem kaburę przy pasie i wyjęła broń o uchwycie z polerowanej nierdzewnej stali. Szybkim ruchem otworzyła bębenek, położyła rewolwer na stole przed komandosem i dodała: - Właściwie to pięciostrzałowe magnum kalibru dziewięć mili- metrów, ale z bębenkiem przerobionym na specjalne kule kalibru dziewięć sześćdziesiąt pięć. Quillain brwiami wysypał sobie naboje na dłoń i zaczął je uważnie oglą- dać. Następnie podniósł rewolwer, zatrzasnął bębenek, zakręcił nim i celu- jąc w lampę pod sufitem zajrzał do komory, jakby przeprowadzał inspekcję stanu uzbrojenia. Amanda pomyślała z goryczą, że to również jest element jej nieustan- nego kontrolowania. Tym razem dawał o sobie znać powszechny wśród ko- mandosów lekceważący stosunek do broni krótkiej. - Z jakiego powodu zaopatrzyła się pani w ten bębenkowiec? - spytał zdumiony Quillain. Wiązało się to ze zdarzeniami, które wciąż budziły bolesne wspom- nienia. Stone patrzył na nią jednak wyczekująco, więc doszła do wniosku, że po prostu próbuje zrozumieć jej motywy. Postanowiła odpowiedzieć szczerze. - To długa historia, mniej więcej sprzed dziesięciu lat, kiedy byłam jesz- cze na ostatnim roku akademii. Wprowadzano wtedy szeroko zakrojony 167 program zwalczania przemytu narkotyków drogą morską, w którym mary- narka wojenna ściśle współpracowała ze strażą przybrzeżną. Kadeci uzy- skali możliwość odbycia praktyki na pokładzie kutra patrolowego straży. Dla mnie była to przede wszystkim okazja do wypłynięcia w morze, zgłosi- łam się więc na ochotnika. Pewnego dnia u wybrzeży Baja California za- trzymaliśmy kuter podający się za ekwadorski trawler do połowów tuńczyka. Byłam wtedy oficerem wachtowym i przypadł mi obowiązek poprowadze- nia czteroosobowej grupy inspekcyjnej na pokład „Zodiaca". Nikt nawet nie przeczuwał, na jaki transport trafiliśmy. W rzeczywistości kuter należał do kartelu i przewoził w ładowni kilka ton surowca do produkcji morfiny. A załogę stanowiło paru latynoskich zabijaków, którzy nie mogli dopuścić, by towar wpadł w niepowołane ręce. Tehoa odsunął na bok list i zaczął się przysłuchiwać. - Zaczęłam podejrzewać, że coś jest nie tak - ciągnęła Garrett - kiedy tylko weszliśmy na pokład trawlera. Nie było na nim żywej duszy, a zdener- wowany marynarz czekający przy trapie za wszelką cenę chciał nas od razu zaciągnąć na mostek albo do ładowni, to znaczy zabrać z oczu wachty na- szego kutra patrolowego. Nie dałam się nabrać. Kazałam dwóm ludziom pilnować łobuza, a sama z dwoma innymi poszłam na dziób. Działaliśmy dość szybko i gdy tylko wyłoniłam się zza rogu nadbudówki, zaskoczyłam od tyłu zbira uzbrojonego w karabin. I wtedy się wszystko rozstrzygnęło. Miałam służbowy pistolet, automatyczną berettę M9, przez którą, mówiąc szczerze, omal nie poszłam do piachu. - Westchnęła głośno i wzruszyła ra- mionami. - Nie zrozumcie mnie źle, beretta to świetny pistolet, tyle że trze- ba być z nim obeznanym. Ja znałam się dobrze tylko na karabinkach i broni myśliwskiej. Ojciec uczył mnie strzelać, kiedy jeszcze chodziłam do pod- stawówki. Na szesnaste urodziny kupił mi dwulufowy browning dwudziest- kę, żebym mogła jeździć z nim na polowania. Jakoś tak wyszło, że nigdy się na dobre nie oswoiłam ze służbowym pistoletem. Zaliczyłam wszystkie za- jęcia w Annapołis, co miesiąc zbierałam dobre oceny na strzelnicy, ale do samego końca nauki w akademii nie zaliczałam się do znawców broni krót- kiej. No więc krzyknęłam ostrzeżenie do moich ludzi i podetknęłam ban- dziorowi lufę pod nos. Niestety, nie byłam w stanie oddać strzału. Zapo- mniałam odbezpieczyć berettę. I zanim się połapałam, przestawiłam bezpiecznik i wprowadziłam pierwszy nabój do komory, ten drań strzelił pierwszy. Quillain zmarszczył brwi. - Ciężko panią ranił? Garrett odruchowo uniosła dłoń do lewego ramienia, gdzie pod cienką tkaniną letniego munduru łatwo można było wyczuć zagłębioną bliznę. - Nie bardzo. Kula przeszła na wylot, złamała mi tylko obojczyk. -1 co było dalej, kapitanie? - spytał zaciekawiony Tehoa. 168 - Nic szczególnego. Jeden z moich ludzi ściął bandytę serią z pistole- tu maszynowego. Później zostałam z powrotem przeniesiona na kuter pa- trolowy. W rzeczywistości wcale nie poszło tak gładko. Wywiązała się zacięta strzelanina z pozostałymi strażnikami kontrabandy i trzeba było przypu- ścić istny szturm na sterówkę trawlera, zanim udało się opanować sytu- ację i reszta patrolu mogła przyjść im z pomocą. Amanda wolała jednak nie wspominać dramatycznych szczegółów, nie mających nic wspólnego z tematem rozmowy. - W każdym razie pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wyjściu ze szpita- la, był zakup najprostszej i najpewniejszej, przeznaczonej nawet dla idio- tów broni osobistej. Popytałam kilku znawców zagadnienia i polecili mi rugera. Od tamtej pory się z nim nie rozstaję. Quillain szybko wsunął z powrotem naboje do bębenka, zatrzasnął go i położył rewolwer na stole. - Tak... Muszę przyznać, że prawie każdy model rugera odznacza się maksymalną prostotą. - Urwał na moment, odchrząknął i dodał: - Chodzi o to, że na czas udziału w operacjach specjalnych pewnie przydałoby się pani coś solidniejszego. Pięć kul, nawet tego kalibru, z pewnością wystar- czy, kiedy się stoi na warcie przy trapie w San Diego. Ale w poważnej bit- wie może być za mało. - To mi wygląda na dobry pomysł, Stone - odparła zaciekawiona Gar- rett, chowając rewolwer do kabury. - Co byś zaproponował? Komandos zastanawiał się przez chwilę. - Dla pani byłby chyba najlepszy stary model 1911A kolta kalibru jede- naście i cztery dziesiąte milimetra. Można jeszcze znaleźć te egzemplarze w starych arsenałach. Zdziwiona Amanda zmarszczyła brwi. - Ponad jedenaście milimetrów? Boże, pewnie bym nawet nie udźwi- gnęła tej haubicy. - Skądże, wcale nie jest ciężki. Znam sporo kobiet, które rozsmakowały się w tym modelu - rzekł z ożywieniem potężnie zbudowany komandos. - W każdym razie na pewno nie trzeba go trzymać oburącz jak berettę, a cię- żar jest wystarczający do zrekompensowania odrzutu. No i pod względem siły przebicia kuli żadna inna broń podobnego rozmiaru nie zapewni takiej skuteczności, jak stary dobry kolt. - Udałoby ci się zdobyć dla mnie ten zabytek? - spytała Garrett. Quillain pokiwał głową. - Bez trudu. Wystarczy, że pogadam z naszym zbrojmistrzem. Ma swo- je dojścia. Amanda, zadowolona z tej szczerej rozmowy z komandosem, wciąż jed- nak miała wrażenie, że jest traktowana z pewną rezerwą. 169 - W porządku - odparła. - Wydaje mi się jednak, że będę potrzebowała instruktażu. Jak powiedziałam, nie jestem Annie Oakley, a sądzę, że do tak ciężkiego kolta niezbędna jest pewna wprawa. - Mój sierżant wie chyba wszystko, co warto wiedzieć o starych rewol- werach. Kiedy ostatecznie zapadła decyzja uzbrojenia nas wszystkich w be- retty, Tallman przez trzy dni pomstował na czym świat stoi, a potem wziął przepustkę i poszedł upić się w trupa. Wprowadzi panią w tajniki. - Quil- lain opuścił głowę, popatrzył na swój opróżniony do połowy kubeczek kawy, po czym spojrzał na Amandę i z dziwnie ściągniętą twarzą dodał: - A gdy- by zaszła taka konieczność, ja też mógłbym pani pomóc w obchodzeniu się z tą bronią. Garrett z trudem powstrzymała ironiczny uśmiech. Pomyślała, że nie- kiedy wygrywa się bitwy w najmniej oczekiwanych momentach. Skinęła głową i odparła: - Dziękuję, Stone. W takim razie umowa stoi. - Kapitan Garrett! - doleciał ze sterówki okrzyk komandora Lane'a. - Wzywam dowódcę na mostek! Coś się dzieje! Amanda wygramoliła się zza stołu, zostawiając nie dopitą herbatę, i po- biegła do drabinki. Snowy zamknęła już górny luk sterówki i siedziała w swoim fotelu, szy- kując się do uruchomienia turbin gazowych. Steamer szybko podał Aman- dzie hełmofon. - Na ekranie taktycznym pojawił się samotny obiekt, który przed chwi- lą przekroczył granicę i powoli wpłynął na gwinejskie wody terytorialne. Centrum operacyjne ogłosiło stan gotowości. - Dzięki. - Garrett włożyła hełmofon i sięgnęła do przycisku łączności radiowej. - Centrum, tu dowódca „Świnek". Co masz dla nas? Służbę na platformie znów pełniła Christine Rendino. Ostatnio ciągle zasiadała na tym stanowisku, ilekroć Amanda wypływała w rejs patro- lowy. - To chyba ta próba, której się spodziewałaś, szefowo. Jak poprzednio, trzy boghammery Unii prześliznęły się właśnie na wody Gwinei. Dwa z nich szybko zawróciły, ale trzeci został. Jest już kawałek drogi od granicy i wciąż płynie na północ, trzymając się linii przyboju. Szacunkowa prędkość: pięć węzłów. Idzie ze zgaszonymi światłami i ewidentnie stara się zminimalizo- wać smugę kilwateru. Mam go na obrazie przekazywanym przez „Drapież- cę" pod kątem dwudziestu pięciu stopni. Wydaje mi się, że drań sądzi, iż nie został namierzony. - Dobra robota, Chris! Miej go na oku! Steamer, ogłoś alarm! Rozpo- czynamy akcję przechwycenia. 170 - Marines! Do uprzęży! Gotowość bojowa! Quillain wykrzykiwał komendy bardziej z przyzwyczajenia niż koniecz- ności, bo wokół niego komandosi i rezerwowi strzelcy wkładali już hełmo- fony i zapinali się w pasach na stanowiskach. „Queen" szła całą naprzód, tyle że nadal bez poduszki powietrznej, a na cichych silnikach elektrycznych. Pokrywy luków po obu burtach otwarto i na zewnątrz wystawały już lufy karabinów i granatników. Pochylnia rufo- wa opadła z cichym syczeniem siłowników hydraulicznych i pojawiły się na niej dwa stanowiska karabinów maszynowych. Przyjemny chłód, który wypełniał dotąd przedziały poduszkowca, błyskawicznie rozpłynął się w mroku nocy, ustępując miejsca parnemu tropikalnemu powietrzu, nasy- conemu słoną morską wilgocią. - Uwaga, cała załoga! - popłynął do wszystkich przez interfon głos Amandy Garrett. - Sytuacja jest następująca. Samotny unijny boghammer posuwa się wzdłuż wybrzeża, prawdopodobnie w misji rekonesansowej. Płynie prosto na nas, zaczekamy więc na niego. Przygotujemy zasadzkę i do- konamy przechwycenia. Mam nadzieję, że uda się to osiągnąć bez jednego wystrzału. Proszę się jednak przygotować na najgorsze. Będę informować na bieżąco o rozwoju sytuacji. Przydzielony „Queen" pluton piechoty morskiej czuwał z bronią goto- wą do strzału tuż za grodzią, na pierwszych stanowiskach przedziału bojo- wego. Stone Quillain był świadom tego, że dwanaście głów odwraca się co jakiś czas w jego stronę, a dwanaście par oczu wyczekuje tylko znaku swo- jego dowódcy, toteż starał się za wszelką cenę tłumić szerokie ziewnięcia. - Wygląda na to, że jeszcze przez jakiś czas będziemy sobie spokojnie żeglować po falach - mruknął w końcu. - Niech ktoś mnie obudzi, jak coś naprawdę zacznie się dziać. Usiadł na składanej ławeczce, ułożył hełm na kolanach, oparł mossbur- ga o udo, chwycił się linki mocującej i zamknął oczy. W rzeczywistości jed- nak tylko udawał senność. Spod przymrużonych powiek zerkał na boki, a w uchu miał słuchawkę od hełmofonu podłączoną do sieci pokładowej. - Boghammer utrzymuje stały kurs trzystu sześćdziesięciu stopni. Płynie z prędkością pięciu węzłów. Mamy nad nim przewagę dziesięciu węzłów. Odległość: dwie mile... Dzięki, Chris... Steamer, ten łobuz wciąż trzyma się blisko linii przyboju. Nie będzie to dla nas żadnym problemem?... To zależy, pani kapitan. Woli go pani zapędzić na plażę czy przeciwnie, podejść na otwar- tym morzu?... Spróbujmy go podejść na otwartym morzu. Podejrzewam, że dostał rozkaz ucieczki na ocean, gdyby znalazł się w kłopotach... Stanowisko ogniowe! Macie go na radarze?... Tak, pani kapitan. W tej chwili jest trzy tysiące metrów od nas. Podejrzewam, że na ekranie wizyjnym... W porządku, Danno. Masz już namiar na cel?... Tak, mam, kapitanie. Potwierdzam kontakt wizualny. To boghammer... Dobra. Celowniczowie, wymierzyć w intruza 171 rakiety hellfire. Wolą go szybko unieszkodliwić, gdyby zaczął uciekać... Ro- zumiem, pani kapitan. Wyrzutnie zaprogramowane. Mamy pewny namiar. Prowadzimy łobuza... Odległość: dwa tysiące... Odległość: tysiąc pięćset... Spokojnie. Dajcie mu podejść bliżej... Tak jest, pani kapitan! Odległość: ty- siąc metrów. No, chodź do tatuśkaL. Jesteśmy na wyznaczonej pozycji, kapi- tanie. Mamy cel na kursie zero od dziobu... Dobra, Steamer. Utrzymuj tę po- zycję. Maszyny stop. Tutaj zaczekamy... Odległość: sześćset pięćdziesiąt... Przygotować rakiety świetlne! Zaskoczymy go z pięciuset metrów... No, chodź, jeszcze bliżej... W porządku! Uwaga!... Odpalić rakiety świetlne! Jednoczesny wystrzał z dwóch granatników rozniósł sią głuchym echem po wszystkich sekcjach „Queen of the West", ładunki pomknęły w niebo, ciągnąc za sobą snopy iskier. Chwilę później na grzbietach fal po sterburcie rozlał się biały poblask od płonącej w górze magnezji. - Marynarze Unii! - zagrzmiał z głośników okrzyk Amandy Garrett, przypominający tubalny głos rozzłoszczonej bogini. - Tu łódź patrolowa Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, działająca zgodnie z manda- tem Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wpłynęliście na wody teryto- rialne Gwinei bez zezwolenia. Stańcie w dryf i przygotujcie się do kontroli. Powtarzam: stańcie w dryf i przygotujcie się do kontroli. Jeśli nie usłucha- cie, otworzymy ogień! Stone wyprostował się i włożył hełm na głowę. -Nie spać, chłopcy! Czeka nas robota! - zawołał, wcisnął klawisz nada- wania i powiedział do mikrofonu: - Mostek, tu grupa inspekcyjna. Jak idzie? -Na razie zgodnie z planem - odparła Amanda. - Wyłączyli silnik i sta- nęli w dryf czterysta metrów przed nami. Druga salwa wyrzuciła następne flary i przedłużyła panujący na zewnątrz iluzoryczny dzień. - Wyjmijcie taśmy amunicyjne spod zamków karabinów maszynowych i zbierzcie całą broń osobistą na pokładzie! Podnieście ręce i trzymajcie je nad głowami! Jeśli nie będziecie stawiać oporu, nic się wam nie stanie! - W porządku, Stone. - Głos Amandy w interfonie wydawał się dziw- nie słaby, miękki i łagodny w porównaniu z wcześniejszym, przekazywa- nym przez głośniki zewnętrzne. - Szykujcie się. Procedura standardowa. Przeprowadźcie jeńców po pochylni rufowej. - Tak jest! - Quillain puścił przycisk nadawania i rozkazał: - Marines! Przygotować się do odbioru jeńców! Grupa osłonowa, naszykować broń i zająć stanowiska! Bez pośpiechu, czekać na rozkaz! „Queen" wykręciła i zaczęła bokiem podchodzić do kutra. Dwaj ko- mandosi wyskoczyli z uprzęży i z granatnikami na ramionach przyklęknęli obok stanowisk strzelców na skraju pochylni. Na wylotach dolnych luf kom- binowanych karabinków mieli zatknięte ładunki odłamkowe, kształtem i wielkością przypominające puszki z napojami gazowanymi. 172 Marynarz czuwający przy karabinie maszynowym po sterburcie obej- rzał się przez ramię na Quillaina i zapytał: - Kiedy mam zapalić reflektory, kapitanie? - Zanim rakiety świetlne dopalą się do reszty. Jak tylko padnie rozkaz kapitana, oślep sukinsynów. A gdy wyruszymy, bez przerwy świeć im pro- sto w oczy. Zrozumiałeś? -Tak jest! Druga para flar spadała do morza, rozżarzone ładunki dogasały, rozsie- wając po falach migotliwe cienie. „Queen" zwolniła jeszcze bardziej, przy- suwając się prawą burtą do boghammera. Quillaina ogarniało coraz więk- sze napięcie. Nadchodził groźny moment, kiedy uzbrojenie poduszkowca stawało się bezużyteczne, a do obrony musiały wystarczyć karabiny maszy- nowe i broń osobista plutonu piechoty morskiej. Z półmroku obok Stone'a wyłoniła się drobna postać w kamizelce ra- tunkowej. - Jak to wygląda? - zapytała Amanda. - Za chwilę będziemy wszystko wiedzieli. Możemy już włączyć światła? - Zapalić reflektory! Dzięki niezwykłym zdolnościom Marudy Catlin weszli w posiadanie dwóch jupiterów rtęciowych, dających światło o natężeniu ćwierć miliona kandeli każdy, które zostały zamocowane na cokole sterburtowej wieżyczki. Kiedy strzelec nacisnął włącznik, ciemność rozcięły dwie wąskie strugi oślepiającego srebrzy- stego blasku i spoczęły na niskiej, ciemnoszarej burcie unijnego kutra. Poduszkowiec z wolna zbliżał się tyłem do intruza. Z mroku wyłaniało się coraz więcej szczegółów. Boghammer nie był obciążony, unosił się wy- soko na wodzie. Zgodnie z rozkazami wyjęto taśmy amunicyjne z karabi- nów maszynowych, których lufy zwieszały się teraz ku falom. Nigdzie nie było widać innego uzbrojenia. Sześciu marynarzy o posępnych twarzach siedziało po turecku na pokładzie z rękoma splecionymi za głową, zerkając groźnie na zbliżający się amerykański patrol. Odległość stopniowo malała: pięćdziesiąt metrów... czterdzieści... Nagle Stone'a tknęło dziwne przeczucie. - Cholera! To pułapka! - Błyskawicznie uniósł swojego mossburga i za- ładował do komory szrapnel. - Wszyscy strzelcy na tę burtę! Komandosi uzbrojeni w pistolety maszynowe i rezerwowi strzelcy z lek- kimi karabinami rzucili się do otwartych luków sterburty. Szczęknęły zam- ki, broń automatyczną bez rozkazu przestawiano na ogień ciągły. Stojąca obok Quillaina Amanda patrzyła z niedowierzaniem, jak na rufowej pochylni powstaje istna żywa barykada. - Wziąć ich na cel! Gdy tylko któryś skurwysyn się ruszy, choćby tylko mrugnie, strzelać! Kapitanie Garrett, przerwijcie podchodzenie! Nie zbli- żajcie się do boghammera! 173 Bez chwili wahania Amanda powtórzyła te komendy przez mikrofon. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby zaprotestować na to nieoczekiwane przejęcie dowodzenia przez Quillaina. Silniki elektryczne ucichły, od czasu do czasu rozlegały się jedynie ci- che trzaski kadłuba albo stuknięcie o pokład buta któregoś z czekających w napięciu strzelców. Snopy reflektorów wyławiały siedzącą bez ruchu i wpatrującą się tępo w lufy karabinów załogę boghammera. - Dobra! - zahuczał nagle głos Quillaina, który podłączył się do sieci zewnętrznego nagłośnienia. - A teraz spokojnie wyrzućcie granaty za bur- tę! Nie warto tak głupio umierać! Kapitan unijnego kutra wykrzyknął krótki rozkaz. Równocześnie sześć rąk odchyliło się do tyłu. Oczom wszystkich ukazały się trzymane przez marynarzy złowieszcze metalowe kule. W głównym przedziale bojowym „Queen" nie padła żadna komenda. Kilkanaście luf plunęło nagle ogniem w kierunku intruza, na pokład z brzę- kiem posypały się łuski. Nerwową czkawkę pistoletów M-4 i szybszy zło- wieszczy terkot karabinków SAW uzupełniało donośne, jakby dystyngowa- ne dudnienie sprzężonego browninga. Z wizgiem poleciały odłamkowe ładunki granatników. Grenadierzy błyskawicznie przestawili broń i w ślad za nimi posłali serie kul z pistoletów maszynowych. Stone Quillain rytmicz- nie naciskał spust mossburga i przeładowywał karabin z taką szybkością, jakby to była broń automatyczna. Wylatujące naraz z obu luf szrapnele two- rzyły prawdziwą zaporę ogniową. W fiberglasowych burtach unijnego kutra powstały nagle setki dziur, sie- dzący na pokładzie marynarze polecieli do tyłu. Żaden nie zdołał rzucić trzy- manego granatu, wypuszczone z dłoni potoczyły się po pokładzie. Przedtem je odbezpieczono, więc zwolnione nagle dźwigienki uruchomiły zapalniki. Jeden z żołnierzy Unii poleciał za burtę w ślad za swoim granatem. Chwilę później, jak w kiepskiej komedii, podwodna eksplozja rzuciła jego zwłoki z powrotem na pokład boghammera. Wybuchy pozostałych grana- tów wstrząsnęły kutrem od dziobu po rufę. Jeśli nawet któryś z marynarzy przeżył gwałtowny ostrzał z poduszkowca, musiał zginąć od trafienia odłam- kiem. Po paru sekundach dzieła zniszczenia dokonał wybuch zbiornika z pa- liwem, który przekształcił wrak boghammera w usłane ludzkimi szczątka- mi kłębowisko płomieni. Umilkły strzały z pokładu „Morskiego Myśliwca". Ktoś zaklął siarczy- ście, wyciągając zza kołnierzyka gorącą karabinową łuskę. Stone spojrzał na Amandę, która spod przymrużonych powiek, z zaci- śniętymi niemal do bólu szczękami spoglądała nad pochylnią rufową na płonący wrak. Na chwilę spuściła głowę, ale szybko ją podniosła i otworzy- ła szeroko oczy. Otrząsnęła się już chyba, ale wciąż zmuszała się do patrze- nia na tonący kuter. 174 Quillain z uznaniem pokiwał głową. Jeśli ponosi się odpowiedzialność za akcję zbrojną, trzeba mieć tyle zimnej krwi, by móc ocenić jej skutki, pomyślał. - To nam nie wyszło najlepiej - odezwała się półgłosem, wyraźnie po- denerwowana. - W przyszłości będziemy musieli stosować nieco inny tryb przechwytywania intruzów. - Chyba tak, kapitanie - przyznał Quillain, odklejąjąc szeroką taśmę, którą przymocował zapasowe ładunki do kolby mossburga. - Trzeba wy- kombinować coś lepszego. Garrett popatrzyła na niego z zaciekawieniem. - Skąd wiedziałeś, że trzymają w dłoniach granaty? - Nie wiedziałem. - Włożył magazynek na miejsce i ze szczękiem zamka wprowadził pierwszy nabój do komory. - Przyszło mi tylko do głowy, że na ich miejscu spróbowałbym podobnej sztuczki. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 12 czerwca 2007 roku, godzina 6.12 czasu lokalnego Głośne wycie turbin gazowych przycichło, gdy „Queen of the West" zakołysała się na skraju pochylni startowej platformy. Powoli wsunęła się do swojego hangaru i z głośnym sykiem spuszczanego powietrza osiadła na pokładzie. Steamer Lane wychylił się przez otwarty boczny luk sterówki i szybkim gestem dał znać technikom obsługi, że będą musieli wymalować na pancerzu poduszkowca sylwetkę zatopionego kutra. Komandosi w regulaminowym szyku zeszli z pochylni rufowej i skie- rowali się do zbrojowni w celu wyczyszczenia i zdania broni. Dopiero póź- niej mogli się wykąpać i odpocząć. Za nimi wyszła na pokład załoga po- duszkowca wraz z rezerwowymi strzelcami. Ciężkie karabiny maszynowe spoczęły pod ścianą hangaru. Pospiesznie relacjonowano kolegom szcze- góły przeprowadzonej akcji, sprawdzano rozkład służb na następny dzień, omawiano jakieś drobne usterki, które dały o sobie znać podczas nocnego rejsu patrolowego. Kiedy Amanda zeszła z mostka, zbliżył się do niej wartownik czekający przy burcie maszyny. Kapitanie Garrett, komandor Rendino prosi, by przyszła pani do sali odpraw. - Dobrze, już idę. Steamer, wygląda na to, że zostaniesz tylko ze Snowy na placu boju. - Nie ma sprawy. - Dowódca eskadry pokiwał głową. - Poradzimy so- bie ze wszystkim, kapitanie. 175 - Dzięki. - Nie ma za co. Ważne, że udały nam się nocne łowy, kapitanie. - Bo mieliśmy dobrych łowców, komandorze. Steamer zniknął z powrotem na mostku, a w tej samej chwili na pochylni zjawił się Stone Quillain z karabinem na ramieniu. Zbiegł szybko na pokład i mijając Amandę, skinął jej głową, tym razem krzywiąc się trochę mniej niż zwykle. Garrett odpowiedziała takim samym gestem, siląc się na uśmiech. Olbrzymi komandos chyba wciąż nie był jeszcze zadowolony z jej postawy, ale wyraźnie traktował ją już z mniejszą rezerwą. Amanda przerzuciła przez ramię pas z bronią i ruszyła w stronę sali odpraw. Od razu zwróciła uwagę, że na dużych ściennych ekranach widnieje komputerowa mapa rejonu granicznego między UniąZachodnioafrykańską a Wybrzeżem Kości Słoniowej, które mieszkańcy Złotego Wybrzeża po- wszechnie nazywali „stroną francuską". Przed jednym z nich stała Christi- ne Rendino w towarzystwie barczystego rudzielca w kurtce lotnika. - Cześć, szefowo. Chyba nie miałaś jeszcze okazji poznać komandora Evana Dane'a. Dowodzi osiemset czterdziestą siódmą tymczasową eskadrą brytyjskich śmigłowców, wspierających siły UNAFIN. - Masz rację, Chris. Nie było okazji. - Amanda rzuciła pas z rewolwe- rem na środek stołu i wyciągnęła rękę na powitanie. — Zawsze z przyjemno- ścią współpracuję z formacjami Royal Navy, komandorze. - Cała przyjemność po mojej stronie, kapitanie Garrett - powiedział Dane, ściskając jej dłoń. - Wspaniale uwinęliście się z likwidacją zamaskowanych baz. Była już najwyższa pora, żeby wreszcie zabrać się ostro do roboty. - Mieliśmy trochę szczęścia przy tej operacji - odparła Amanda, siada- jąc u szczytu stołu. Skrzyżowała ręce na piersiach, spojrzała na ekran i za- pytała: - O czym dyskutowaliście? - O małym projekcie, nad którym wspólnie pracujemy - wyjaśniła Chri- stine. - Kiedy ty ze swoimi „Małymi Świnkami" wyruszyłaś na akcję prze- ciwko zamaskowanym przystaniom Unii, zaczęliśmy obmyślać sposoby zli- kwidowania szlaków przemytniczych z Wybrzeża Kości Słoniowej. - Macie potwierdzenie, że tamtędy jest przerzucana kontrabanda? -Jak cholera! Pas przybrzeżny po stronie francuskiej wygląda jak auto- strada Ventura w piątkowy wieczór. Dane przytaknął ruchem głowy. - Ci łajdacy w ogóle się nie kryją. Mamy kilka godzin nagrań wideo z systemów wizyjnych dużej czułości, na których doskonale widać łodzie 176 i kutry rybackie wyruszające po zmroku na wody terytorialne Unii. W więk- szości są załadowane beczkami z ropą. - Unia Zachodnioafrykańska powołała całą siatką agentów działających w przygranicznych obszarach Wybrzeża Kości Słoniowej - dodała Rendi- no. - W pobliskich wioskach rybackich przekupiono właścicieli łodzi i stwo- rzono rozgałęziony system przerzutu paliwa przez granicę, łamiąc tym sa- mym embargo nałożone przez ONZ. - Jak ci się udało namierzyć tę siatkę, Chris? Rendino wzruszyła ramionami. - Oczywiście przez naszych informatorów, których rozmieściliśmy na tamtym obszarze. - Powinnam się tego domyślić. Ile ropy przerzucają? - Co najmniej kilka ton tygodniowo. - Christine także skrzyżowała ręce na piersiach i oparła się biodrem o brzeg stołu. - To pewnie i tak za mało na potrzeby Unii, ale wystarczy na odbudowanie paromiesięcznych najpilniej- szych rezerw. A proceder wciąż przybiera na sile. - Nie sądziłam, że w Unii jest tak duże zużycie paliwa - mruknęła Amanda. - To zależy od punktu odniesienia. Ta ilość, jaką spalamy w Los Ange- les jednego dnia w godzinach szczytu, im wystarczyłaby chyba na rok. Około siedemdziesięciu procent energii elektrycznej w Unii wytwarzają generato- ry napędzane silnikami dieslowskimi. Trzeba do tego doliczyć komunika- cję i transport, a przede wszystkim potrzeby wojskowe na szykowaną przez Belewę kampanię w Gwinei. Każda operacja militarna, chociażby wsparcie lokalnego konfliktu, pochłania bardzo dużo paliwa. - Mamy więc kolejny czuły punkt Belewy? - Bez wątpienia. Prawdę mówiąc, z wielu różnych, mniej czy bardziej ważkich powodów, nie licząc tych całkiem oczywistych, to chyba jego naj- czulszy punkt. Wystarczy odciąć dostawy soczku, a ten dupek wyląduje w rynsztoku. Amanda zauważyła zdziwioną minę Dane'a i wyjaśniła szybko: - W żargonie kalifornijskim oznacza to z grubsza tyle, że mamy duże szansę na zwycięstwo. W porządku. Jak więc zamierzacie ukrócić ten prze- mytniczy proceder? - Na razie nie mamy pomysłu - mruknął Anglik. - Niestety, to prawda, szefowo - dodała Christine. - Zgodnie z założe- niami misji pokojowej, ewentualnym przemytem miała się zająć marynarka wojenna i straż graniczna Wybrzeża Kości Słoniowej przy wsparciu naszej sieci TACNET i helikopterów komandora Dane'a. Jak dotąd ta współpraca nie układa się jednak po naszej myśli. - Ile łodzi przemytniczych zatrzymano do tej pory? -Ani jednej. 12 Morski myśliwiec 177 - Ani jednej?! - wycedziła Amanda, marszcząc brwi. - Zgadza się, kapitanie - rzekł ponuro Dane. - Nawet nie doszło do zorganizowania jednej skutecznej akcji, - Rozpoznanie działa bez zarzutu, co chwila namierzamy kolejne trans- porty - dodała Rendino. - Tyle że straż graniczna Wybrzeża Kości Słonio- wej ich nie zatrzymuje. - Sąjakieś problemy ze strony dowódców kutrów patrolowych? - Jednego kutra! - Christine wyprostowała palec wskazujący. - Rząd Wybrzeża Kości Słoniowej oddał do naszej dyspozycji po stronie francu- skiej tylko jeden kuter, w dodatku ośmiometrową łupinką uzbrojoną w sta- ry karabin maszynowy, z którego chyba nikt nie strzelał od czasu uzyskania niepodległości. - Poza tym nigdy jej nie ma tam, gdzie jest akurat potrzebna - syknął ze złością Dane. - A to wychodzi na otwarte morze z jakąś tajemniczą misją, a to jest naprawiana w porcie albo kapitan właśnie zostawił przeklęte klu- czyki od stacyjki w innych spodniach. - Czyżby ludzie generała Belewy przekupili także urzędników Wybrze- ża Kości Słoniowej? - Na to wygląda. - Rendino wskazała dużą mapę zachodniej Afryki. - Dotychczasowa polityka strategiczna Unii polega na całowaniu Wybrzeża Kości Słoniowej w tyłek przy równoczesnym kopaniu Gwinei. To całkiem zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę, że Gwinea jest najsłabsza w tym towa- rzystwie. Wybrzeże jest silniejsze gospodarczo i militarnie, trudno byłoby zdestabilizować tam sytuację wewnętrzną^ dlatego Belewa zostawia je so- bie na później, kiedy upora się już z drugim sąsiadem. Ochoczo wykorzy- stuje te przyjazne stosunki. Nie próbuje ingerować w gospodarkę Wybrze- ża, dopóki z silniejszego ekonomicznie kraju może szmuglować potrzebne mu towary. A ponieważ jak dotąd nie kierował nawet żadnych gróźb pod adresem sąsiada, zarówno przedstawiciele władz, jak i zwykli mieszkańcy Wybrzeża wolą przymykać oczy na kwitnący proceder przemytniczy, zwłasz- cza gdy odpowiednia gotówka ląduje w ich kieszeni. - Krótko mówiąc - zaczęła z namysłem Amanda - Wybrzeże Kości Słonio- wej nie sprzeciwia się otwarcie sankcjom nałożonym przez ONZ, ale nie przy- wiązuje też szczególnej wagi do tego, co obywatele myślana temat embarga. - Nie inaczej - przyznała Christine. - Oficjele nie mogą się jednak afi- szować ze swoimi poglądami. Wzdłuż granicy lądowej jest tyle posterun- ków obserwacyjnych ONZ, że żaden polityk nawet się nie pokazuje w tam- tym rejonie. A skoro nie sposób przerzucać przez dżunglę transportów ropy, jedynym wyjściem jest przemyt drogą morską, wzdłuż wybrzeża. - A tam teoretycznie to my powinniśmy kontrolować szlaki. - Teoria i praktyka to dwie różne rzeczy, kapitanie - odparł Dane z kwaś- ną miną i wyraźnie poczerwieniał. - Ostatniej nocy znów próbowaliśmy 178 zorganizować wspólną akcję ze strażą graniczną Wybrzeża Kości Słonio- wej . Chryste! Przez trzy kwadranse krążyłem nad pinasą wyładowaną becz- kami paliwa! Oświetlałem ją reflektorami, zrzucałem flary i markery świetl- ne. Patrol straży granicznej był nie dalej niż trzy kilometry od tego miejsca, ale kapitan przez cały czas meldował przez radio, że nie widzi celu. - Mam nadzieję, że złożyliście władzom Wybrzeża protest przeciwko takiemu postępowaniu? - Tak, jasne - odparła Rendino. - I jak zwykle dostaliśmy odpowiedź, że nie znaleziono żadnych dowodów na niewłaściwe zachowanie patrolu. A ponieważ nie zatrzymano dotąd żadnego kutra wyładowanego kontraban- dą, nie ma też dowodu na istnienie przemytniczego procederu. Wybrzeże Kości Słoniowej zamierza nawet jeszcze ograniczyć liczebność straży na granicy z Unią. - Jezu... - Amanda potarła palcami zaczerwienione oczy. — Już nie jesteśmy w Kansas, szefowo. To czarna Afryka, prawie jak wieczna strefa mroku. - Ja z moimi ludźmi także nie mogę nic zrobić w tej sytuacji - rzekł Dane. - Potrzebne nam wsparcie jednostek pływających. Nie wolno nam strzelać do kutrów przemytniczych, bo to nieuzbrojone łodzie prywatne z cy- wilnymi załogami. A z helikoptera nie da się przeprowadzić akcji zatrzy- mania. - No właśnie - wtrąciła Christine. - Musimy się wreszcie zająć tym problemem. Niezbędny jest do tego jakiś okręt pływający wzdłuż wybrzeża po stronie francuskiej, i to z taką załogą, na której można będzie polegać. Dasz nam jakąś jednostkę, kapitanie? Amanda nie potrafiła od razu odpowiedzieć. Wstała, odwróciła się ty- łem i w zamyśleniu, z rękoma wciąż skrzyżowanymi na piersiach, zaczęła chodzić wzdłuż stołu konferencyjnego. Kiedy wreszcie zatrzymała się przed oficerami stojącymi pod ściennym ekranem, pokręciła głową. - Z całego serca chciałabym wam pomóc, ale muszę odmówić. Nie stać mnie na zredukowanie liczebności korpusu. - Weź pod uwagę, że mamy już tam jednostkę, którą moglibyśmy wyko- rzystać. - Christine odwróciła się do klawiatury i wyświetliła na ekranie sche- mat rozmieszczenia stanowisk morskich sił pokojowych. - Po likwidacji za- maskowanych przystani na terytorium Gwinei ustanowiliśmy posterunek obserwacyjny Unia Wschód. O, tutaj, na wysokości granicy morskiej między Unią Zachodnioafrykańską a Wybrzeżem Kości Słoniowej. Stoi tam na ko- twicy okręt, z którego pokładu jest wypuszczany aerostat zapewniający nam kontrolę nad całym wybrzeżem Unii. Jeden z kutrów klasy Cyclone, „Santa- na", pełni obecnie rolę eskorty jednostki wywiadowczej. Można by zwolnić „Santanę" z tego uciążliwego obowiązku i skierować j'4 do ścigania przemyt- ników. Nawet wtedy nasz okręt nie byłby całkowicie pozbawiony... \ 179 - Tylko kto zapewniłby wówczas osłoną „Santanie"? - przerwała jej Amanda, kręcąc głową. Podeszła bliżej i postukała palcem w ekran. - Unia dysponuje w tym rejonie silną flotą. Tutaj, w Harper, blisko granicy z Wy- brzeżem Kości Słoniowej, stacjonuje prawie dwadzieścia boghammerów. W każdej chwili mogą wyjść w morze. A na naszym okręcie... Który to jest? „Bravo"?... znajduje się drużyna komandosów. Razem z „Santaną" dys- ponują taką siłą ognia, żeby przetrzymać atak unijnych kutrów. Jeśli roz- dzielimy te dwie jednostki, nawet obie równocześnie mogą zostać zatopio- ne. A poduszkowce potrzebowałyby co najmniej dwóch godzin, by dotrzeć na miejsce z pomocą. To zdecydowaniu za długo. - Obejrzała się na Angli- ka i dodała w zamyśleniu: - Chyba że moglibyśmy liczyć na osłonę z po- wietrza. Co pan na to, komandorze? - Zgodziłbym się z ochotą, kapitanie Garrett, ale jedynym uzbrojeniem moich merlinów jest karabin maszynowy zamontowany w bocznych drzwiach. Na mnie i moich chłopców zawsze możecie liczyć w razie po- trzeby, nie wiem tylko, co moglibyśmy zdziałać wobec sprzężonych czter- nastek, w jakie są wyposażone boghammery. - Mógłby pan zdobyć choć kilka pocisków typu Sea Skua? Dane skrzywił się z niesmakiem. - Próbuję odzyskać wyrzutnie rakiet już od chwili wylądowania w ba- zie Konakri, ale nasze Foreign Office nie chce wydać zgody na ich obec- ność w tej części świata. W odpowiedzi dostałem depeszę, w której napisa- no, że byłoby to uzbrojenie, cytuję, „prowokacyjne i niestosowne do realizacji misji pokojowej". Odnoszę wrażenie, że decyzję podejmował jakiś tępy urzędnik, spokrewniony z tym idiotą, który parę lat temu nie pozwolił wam wprowadzić czołgów do Somalii. Amanda westchnęła głośno. - No, to wszystko jasne. - Na Boga, przecież musi być jakiś sposób rozwiązania tego proble- mu - syknęła ze złością Christine. - W takim razie wydłużmy trasy patroli poduszkowców, żeby zapewnić osłonę posterunku Unia Wschód, jak ma to już miejsce na Gwinei Wschód. Wtedy obie morskie granice Unii byłyby tak samo pilnie strzeżone przez eskadrę „Morskich Myśliwców", a zarazem oba posterunki dysponowałyby odpowiednią obroną. Garrett znów przecząco pokręciła głową. - Nic z tego, Chris. Poduszkowce nie mogą tak długo przebywać na otwartym morzu jak kutry patrolowe. Nie są do tego przystosowane. W krót- kim czasie zniweczylibyśmy zapał ludzi i zniszczyli sprzęt. Poza tym nie mamy tylu jednostek w eskadrze, by równocześnie obsadzić dwa posterun- ki patrolowe. Na pewno ucierpiałaby na tym ochrona gwinejskiego wybrze- ża. Belewa natychmiast by to wykorzystał. - Amanda oparła się o stół i cią- gnęła: - I tak nasza osłona jest przeraźliwie dziurawa, wystarczy jeden 180 wypadek czy poważniejsza awaria, a pojawi się groźba fiaska całej opera- cji. Będziemy musieli na razie przymknąć oko na przemyt paliwa. Sfrustrowana Christine uderzyła pięścią w otwartą dłoń. - Jezu! Przecież to jedno z naszych podstawowych zadań! - Ale drugim jest ochrona całego wybrzeża Gwinei - odparła Garrett. - Możemy się zająć tylko jednym z nich. Na razie zapewnienie spokoju w tym kraju jest ważniejsze. - Tylko na razie, bo na dłuższą metę taka sytuacja sprzyja Belewie. - Zdaję sobie z tego sprawę, Chris. - Pośrodku stołu stał metalowy po- jemnik ze schłodzoną wodą i kilka papierowych kubeczków. Amanda napeł- niła jeden z nich, upiła parę łyków, po czym dodała: - Niestety, to w niczym nie zmienia naszej sytuacji taktycznej. - Więc co zrobimy? - Przykro mi, ale nic. - Mamy przyglądać się temu spokojnie? - Piłeczka znów jest po stronie Unii - odparła Garrett znużonym gło- sem. - Odbijaliśmy ją, kiedy trzeba było zlikwidować ukryte bazy czy dziś w nocy zapobiec kolejnej próbie naruszenia granicy. Teraz znowu czeka nas bierne oczekiwanie. Gdybyśmy mieli wolną rękę, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Wzmocnilibyśmy obronę i wykorzystując znaczną prze- wagę zdolności wywiadowczych, starannie wybierali cele i systematycznie je niszczyli, dopóki flota Unii nie przestałaby się liczyć w rozgrywce. Ale status sił pokojowych ONZ nie pozwala na takie działania. Możemy więc tylko organizować rejsy patrolowe i gromadzić informacje w oczekiwaniu na kolejny ruch Belewy. Dane mruknął pogardliwie: - Wcale mi się to nie podoba, kapitanie. Amanda uśmiechnęła się ironicznie. - Mnie również, komandorze, ale po prostu nie mamy innego wyjścia. - A co się stanie, gdy Belewa wykona wreszcie ten ruch? - zapytała Christine. - Mam nadzieję, że zorientujemy się w porę i znów go zablokujemy. Można się tylko pocieszać, iż będzie to oznaczało koniec naszej bezczyn- ności. Hotel „Mamba Point", Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 12 czerwca 2007 roku, godzina 6.20 czasu lokalnego - Brak kontaktu, generale. Patrol zwiadowczy Zachodniej Eskadry na- wet nie nadał pierwszego radiowego komunikatu zgodnie z planem, a nasz 181 informator z Point Sallatouk meldował o gwałtownej strzelaninie na morzu i pożarze jakiejś łodzi. Trzeba przyjąć, że straciliśmy kuter. Belewa w zamyśleniu pokiwał głową. - Jak mówiłem, Sako, mamy do czynienia z przyczajonym lampartem. Centrum operacyjne mieściło się w dwupokojowym apartamencie na tym samym piętrze, co sypialnia i gabinet generała. Całe umeblowanie zastąpiono szarymi, ściśle funkcjonalnymi sprzętami wojskowymi. Obok wielkiego sto- łu mapowego znajdowało się stanowisko łączności z rozbudowaną konsolą telefoniczną, ale brakowało urządzeń komputerowych, które zdominowały już podobne centrale w krajach wysoko rozwiniętych. To wyposażenie jed- nak wystarczało na potrzeby Belewy; brak wyrafinowanych urządzeń tech- nicznych rekompensował starannie dobrany, wydajnie pracujący personel. - Czy zakończono już przesłuchania ludzi, którzy zdołali uciec z zaata- kowanych przystani kutrów? - zapytał naczelny dowódca, szybko przecho- dząc do kolejnego punktu porannej odprawy. - Tak, generale. Trzej marynarze uratowani przez nasze patrole mówią z grubsza to samo. Doborowe oddziały specjalne niepostrzeżenie podkra- dły się do baz, akcja musiała więc być poprzedzona starannym rozpozna- niem terenu. Atakujący wezwali ludzi do poddania się, a jeśli ci stawiali opór, byli zasypywani gradem kul. - Udało się bezspornie zidentyfikować napastników? - Tak jest. - Brygadier Atiba urwał na chwilę, żeby pociągnąć łyk gorz- kiej herbaty z fajansowego kubeczka. — Byli to amerykańscy komandosi. Przynajmniej tak się przedstawiali, wzywając naszych ludzi do złożenia broni. - Rozumiem. - Belewa także sięgnął po swój kubek. - A więc mamy w Gwinei amerykańskich marines. Co ich prasa pisze na ten temat? - Biuro Wywiadu Strategicznego śledzi wszystkie oświadczenia zwią- zane z tą operacją, jakie wychodzą z Białego Domu. Ogólnie głoszony jest sukces afrykańskiej polityki prezydenta Wheelera. W sieciach telewizyjnych CNN i TBN prezentowane są tylko zdawkowe komentarze. Misja UNAFIN w Gwinei nie cieszy się specjalnym zainteresowaniem opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych, a ponieważ operacja przebiega zgodnie z pla- nem i nie przyniosła dotąd żadnych strat, większość amerykańskich me- diów uznaje to za konflikt lokalny i nie interesuje się tym w ogóle. Generał w milczeniu uniósł kubek do ust i utkwił spojrzenie w prze- ciwległej ścianie. - Jaki jest status naszych patroli dalekiego zasięgu? W jakim stopniu utrata kryjówek odbiła się na prowadzonych akcjach? - Poważnie je ograniczyła, generale. - Atiba wstał i podszedł do wiel- kiej ściennej mapy Gwinei upstrzonej różnokolorowymi znacznikami. - Mamy osiem patroli działających wzdłuż wybrzeża na odcinku między Ko- nakri a granicą Gwinei Bissau, które są całkowicie uzależnione od dostaw 182 z kanonierek. Po zniszczeniu baz zupełnie utraciły zdolność przenikania w głąb terytorium wroga. - Utrzymujemy z nimi kontakt radiowy? - Tak jest. - Więc ściągnij je do kraju, Sako. Rozkaż przerwać wszelkie operacje i wycofać się za granicę. Atiba zmarszczył brwi. - To do reszty wyeliminuje nasze wpływy w zachodniej Gwinei. - Wiem. Także nie jestem szczęśliwy z tego powodu, że będziemy mu- sieli dać Gwinejczykom trochę wytchnienia. Ale nie mamy innego wyjścia. Dalsze prowadzenie operacji w zachodniej Gwinei pociągnie za sobą tylko niepotrzebne ofiary, a naszym przeciwnikom stworzy okazję do kolejnych drobnych zwycięstw. Musimy się wycofać do czasu powstania nowych szla- ków zaopatrzenia. - Czyli na jak długo, generale? - spytał rozzłoszczony Atiba. Belewa zmierzył szefa sztabu piorunującym spojrzeniem, aż tamten szyb- ko odwrócił głowę. - Stanie się to szybciej niż myślisz, brygadierze - odparł cicho, skinął trzymanym kubkiem w stronę mapy i dodał: - I znacznie szybciej, niż oni podejrzewają. Dopił resztę herbaty, z głośnym brzękiem postawił blaszany kubek na skraju stołu, wstał z miejsca i rzucił stanowczo: - No, dobra. Musimy teraz przygotować solidną sieć, Sako, w którą schwytamy tego morskiego lamparta. Chcę, żeby amerykańskie patrole przy- brzeżne były bez przerwy obserwowane. Musimy poznać metody ich dzia- łania, rozkład rejsów, siłę ognia, a przede wszystkim zwrócić uwagę na za- chodzące zmiany. Zorganizuj mi spotkanie z naczelnym dowódcą wywiadu wojskowego i dyrektorem Biura Wywiadu Strategicznego. Wezwij na nie także dowódcę morskich operacji specjalnych. Niech wcześniej wywiad stra- tegiczny ściągnie przez internet wszelkie dostępne dane o kapitan Aman- dzie Garrett z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. - Belewa uśmiechnął się złowieszczo. - Trzeba jak najlepiej poznać tego lamparta. Powinniśmy wiedzieć, co je i kiedy sypia, co myśli i czego się boi. Dopiero potem, stary druhu, podejmiemy decyzję. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 12 czerwca 2007 roku, godzina 8.26 czasu lokalnego - Centrum operacyjne, tu kapitan Garrett. Gdybym była potrzebna, je- stem w swojej kwaterze. 183 Amanda odłożyła słuchawkę na widełki i pomyślała, że to był bardzo długi dzień. Zaraz się jednak poprawiła, że nie można tego nazwać dniem, skoro od pewnego czasu musiała dostosować swój rytm snu i czuwania do zmian wachty, a nie cyklu wschodów i zachodów słońca. W każdym razie miała za sobą bardzo długą wachtę. Zamknęła żaluzje, włączyła klimatyzator, a na koi, w zasięgu ręki, ułożyła świeży mundur oraz komplet bielizny. Później weszła do ciasnej kabiny prysznicowej i z przyjemnością zdjęła z siebie przepocone ubra- nie. Wodomierz zainstalowany w prysznicu pozwalał tylko na krótką, trzy- minutową kąpiel. Jako dowódca korpusu Amanda mogła bez trudu uwolnić się od wymogów racjonowania wody, uznała jednak, że byłoby to nie fair wobec reszty personelu platformy, i tłumiła w sobie wszelkie pokusy. Dla- tego też z czasem zaczęła doceniać pewien nietypowy zwyczaj, który bły- skawicznie rozpowszechnił się wśród załogi „Pływaka". Wiele kobiet prawie na okrągło nosiło w kieszonkach munduru małe plastikowe torebki z porcjami szamponu do włosów. Ilekroć nadciągała ty- powa dla tych okolic tropikalna ulewa, rozlegał się „alarm szamponowy" i te, które w danej chwili nie miały służby, wybiegały na otwarty pokład platformy, aby maksymalnie wykorzystać nie podlegającą limitom ilość czy- stej, słodkiej wody. Podstawiając kasztanoworude, poprzecinane jasnymi pasmami włosy pod ostatnie krople sączące się z prysznica, Amanda doszła do wniosku, że musi zapomnieć o godności dowódcy taktycznego ugrupowania i albo przy- swoić sobie miejscowy zwyczaj, albo ostrzyc się na krótko. Nawet nie sięgnęła po ręcznik. Odsunęła pościel i ułożyła się na wznak na prześcieradle, by w pełni wykorzystać chwile orzeźwiającego chłodu, zanim resztki wody odparują ze skóry. Poprawiła poduszkę i zamknęła oczy. Niełatwo było jednak zasnąć, gdy setki niespokojnych myśli kłębiły się w głowie. Podstawą każdego zwycięstwa jest atak, ograniczenie się do defensywy musi przynieść porażkę. A ona znalazła się w takiej właśnie sytuacji; miała ręce związane sztywnymi zasadami działania sił pokojowych i musiała od- dać inicjatywę Belewie. Na razie wszystko układało się pomyślnie, blokada przynosiła spodziewane rezultaty, ale z założenia ta obronna taktyka wiąza- ła się z koniecznością wzięcia na siebie pierwszego ciosu. I to właśnie Amandzie się nie podobało. W ten sposób narażała swoich ludzi na ogromne ryzyko. A wszystko to z powodu restrykcyjnych przepi- sów, wymyślonych w subtelnej atmosferze międzynarodowej dyplomacji. Jeśli nawet satysfakcjonowały one urzędników z Departamentu Stanu, nie miały nic wspólnego z realiami działań zbrojnych. 184 Garrett przypomniała sobie opowieści z czasów wojny wietnamskiej, które słyszała od kolegów ojca z marynarki wojennej. Ci ludzie przeżywali istne piekło, musząc wykonywać błędne rozkazy czy też realizować jakąś idiotyczną doktrynę. Przyszło jej do głowy, że tak jak ona nie mogli spać po nocach. Szlag by to trafił! Obróciła się na bok i utkwiła spojrzenie w suficie. Skoro już nie możesz zasnąć, nakazała sobie w duchu, to przynajmniej po- święcaj czas na myślenie konstruktywne. Nie masz wpływu na przepisy ONZ. Nie możesz nic zrobić, żeby powstrzymać Belewę przed zorganizowaniem akcji zaczepnej na dogodnych dla niego warunkach i w wybranym czasie. Za to możesz zacząć planować swoje kontruderzenie. Tylko jak wykorzystać atak Unii do uzasadnienia własnej kontrofensy- wy? Gdzie należałoby uderzyć? I, co najważniejsze, jak zadać przeciwniko- wi takie straty, by zmienił strategię, a sytuacja taktyczna obróciła się na twoją korzyść? Trzy kwadranse później Amanda uśmiechnęła się do swoich myśli. Wstała z koi i usiadła przy biurku. Uniosła pokrywę komputera osobistego, włączyła się do cyfrowej sieci łączności i wprowadziła adres intendentury bazy Konakri. Nie zważając na to, że jest naga, zaczęła pospiesznie wystu- kiwać treść depeszy. Od: CMDRUSNTACFORCE-RBP 1 kod: słodkowodne-tango-038 Do: CMDRUSNORDIY-Konakri Dotyczy: zamówienie - operacja specjalna Sprowadzić jak najszybciej dwa (2) dodatkowe pakiety ładun- ków do PG-AC-L Każdy ma zawierać pełen zestaw (24 głowi- ce- 168 pocisków) rakiet Hydra 70 mm dla każdego podusz- kowca eskadry. Wszystkie rakiety mają być wyposażone w 8-kg ładunki burzące. Jeden (1) pakiet ma zostać w bazie Konakri. Drugi będzie prze- chowywany na platformie rbp 1. Rakiety muszą być umieszczo- ne w komorach, zabezpieczone i przygotowane do natych- miastowego, podkreślam, natychmiastowego załadowania na poduszkowce i odpalenia na rozkaz CMDRUSNTACFORCE. Teraz mogła już zasnąć. Dowódca korpusu, kpt. Amanda Garrett 185 Posterunek patrolowy Gwinea Wschód lato 2007 roku W marynarce wojennej ten rodzaj służby nazwano „ukrzyżowaniem" - przewlekłą, ogłupiającąpańszczyzną utrzymywania blokady morskiej. Dzień po dniu upływa na patrolowaniu tego samego akwenu, na wpatrywaniu się w tę samą linię brzegową o każdej porze, w dzień i w nocy, o wschodzie i zachodzie słońca. Niebo nad głową wydaje się zawsze takie samo, padają identyczne deszcze, tak samo pali słońce. Tego typu zadania dla załóg poduszkowców były równie trudne jak dla marynarzy admirała Nelsona. Zapełniała je bezkresna nuda, stanowiąca dzie- więćdziesiąt osiem procent służby na morzu. Zawsze jednak trzeba pamiętać o tym dwuprocentowym marginesie, w dowolnej chwili bowiem może się rozpętać piekło. To jak obracające się koło ruletki. Każdy kontrolowany kuter rybacki może się okazać zupełnie czym innym. Każdy kolejny alarm może już nie być fałszywy. Nie wolno zapominać, że wróg wciąż istnieje i tylko czeka na odpowiednią chwilę. Ale istnieje też o wiele groźniejszy nieprzyjaciel, utrata czujności. Cią- głe powtarzanie rutynowych zadań stępia żołnierskie zmysły i pomnaża sła- be punkty. Dlatego czasem każdy budzi się w środku nocy zlany potem i my- śli: „Boże! Jakie to było grupie z mojej strony!". W wielkiej grze wojennej nie zawsze ginie się z ręki przeciwnika. Nie- kiedy pomaga mu się mimo woli. Hotel „Camayenne", Konakri, Gwinea 26 czerwca 2007 roku, godzina 13.17 czasu lokalnego Kiedy misja wojskowa ONZ zajęła międzynarodowe lotnisko w Kona- kri, członkowie korpusu dyplomatycznego rozpoczęli okupację największe- go, a przypadkiem także najlepszego hotelu w mieście. „Camayenne" stał przy zachodniej plaży wąskiego, gęsto zabudowanego półwyspu, od które- go wziął swą nazwę. Wobec kulejącej gospodarki i szerzącej się wojny do- mowej pod wieloma względami nie mógł już rościć sobie pretensji do grona uznanych obiektów międzynarodowego hotelarstwa. Wiceadmirał Elliot Maclntyre, którego obowiązki po raz kolejny przy- gnały do Afryki, całe przedpołudnie spędził na rozmowach z członkami cywilnej administracji UNAFIN. W tym niewdzięcznym, choć koniecznym zadaniu zyskał nieoczekiwanie wydatną pomoc. We wszystkich odprawach uczestniczyła także Amanda Garrett, która stanowczo ucinała niepotrzebne dyskusje i wciąż wracała do najważniejszej sprawy, jaką były ciągłe zmiany 186 sytuacji na wybrzeżu Gwinei. Ostatecznie, chcąc jej wynagrodzić trudy biu- rokratycznych zmagań, zaprosił ją na lunch. Niezwykłą satysfakcję sprawi- ło mu przyjęcie przez Amandę zaproszenia. W cieniu palm osłaniających taras hotelowej restauracji, na którym sła- ba bryza od morza czyniła nieco znośniejszym żar tropikalnego dnia, roz- mowa co i rusz schodziła na sprawy osobiste, by zaraz powrócić do proble- mów służbowych. Maclntyre odniósł wrażenie, iż Garrett świetnie się zaadaptowała tak do nowych obowiązków, jak i tutejszego klimatu. Jej połyskliwa złotawa cera silnie kontrastowała ze śnieżną bielą letniego munduru; wyraźna opa- lenizna zastąpiła wcześniej szą bladość, na którą zwrócił uwagę podczas wi- deokonferencji. Podobał mu się też miedziany odcień, jakiego nabrały jej kasztanoworude włosy. Poza tym wyczuwał jeszcze jakąś, ledwie uchwytną zmianę, której nawet nie umiał precyzyjnie określić. Stanowczość? Pew- ność siebie? Zadowolenie? - Powiedz mi w paru słowach, co sądzisz o swojej nowej jednostce - rzekł, gdy kelner zebrał ze stolika puste talerze. - Nie mam jeszcze wyrobionego zdania - odparła w zadumie Amanda, marszcząc czoło. Admirałowi przyszło na myśl, że o ile prawie każda uśmiechnięta ko- bieta wydaje się atrakcyjna, o tyle rzadko się zdarza, by pozostała tak samo atrakcyjna ze zmarszczonym czołem. Tę niezwykłą cechę miała jego ostat- nia żona, odnotował więc w myślach, że Garrett należy do tego samego ga- tunku. - Pod wieloma względami - dodała - obecna sytuacja przypomina chy- ba wczesną fazę konfliktu wietnamskiego. - Jeśli tak, byłoby to niezwykle groźne proroctwo. Amanda uśmiechnęła się i umoczyła wargi w sherry rozcieńczonym wodą. - Wcale nie musi to dotyczyć sytuacji strategicznej, miałam na myśli przede wszystkim własne odczucia. Tu też mamy do czynienia z trapioną walkami byłą kolonią francuską, garstką samotników próbujących w ostat- niej chwili ratować co się da, odizolowanymi wysepkami normalności i krwawą wojną wiszącą nad horyzontem. - Ruchem głowy wskazała sąsiedni kort tenisowy, na którym dwie pary mieszane rozgrywały mecz, i gwarny tłum roześmianych, zadowolonych turystów nad basenem kąpielowym. Nie widać stąd było ani zasieków roz- ciągniętych wzdłuż żywopłotu, ani agentów tajnej policji strzegących bez- pieczeństwa hotelowych gości. Maclntyre mruknął z pogardą: - Dla mnie jest to oaza nienormalności. Realne jest to, co się dzieje za miastem, w dżungli. 187 Amanda ironicznie uniosła brwi. - Szczerze mówiąc, to tylko kwestia odpowiedniego dystansu. Ostatnio sama próbowałam go zyskać wobec wielu spraw. Czytałam sporo fachowych opracowań na temat operacji morskich „Brązowej Wody" podczas wojny wiet- namskiej, patroli „Czasu Targowego" oraz „Nadzorców Gry" i tym podob- nych akcji. Właśnie przez te lektury zyskałam taki sposób widzenia spraw. - Znasz książkę Dona Shepparda Pobrzezei Amanda energicznie pokiwała głową. - Oczywiście, bardzo dobrze. To nie tylko świetna powieść, ale i do- skonały materiał taktyczny. Bohaterowie stawali wobec takich samych wyzwań w Wietnamie, jakie teraz napotykamy w UNAFIN. Sądzę, że będę miała okazję się przekonać, które z opisanych mechanizmów nadal dzia- łają, a które nie. - Odkryłaś już coś istotnego? - Owszem, nawet dużo. Pod wieloma względami wygraliśmy morską batalię o Wietnam Południowy. Biorąc jednak pod uwagę sytuację strate- giczną, to nie wystarczyło, by przechylić szalę zwycięstwa całej wojny. Maclntyre pociągnął łyk piwa. - Sądzisz, że tutaj potrafimy ją przechylić? - Mówiąc szczerze, admirale, jeszcze nie wiem. Proszą spytać za mie- siąc, wtedy chyba będę już mogła odpowiedzieć. „Eddie Mac" uśmiechnął się tajemniczo. - No to jesteśmy umówieni na randkę. - Admirał Maclntyre! Dzień dobry! Przy ich stoliku zatrzymał się jeszcze jeden oficer w białym mundurze. Był dość przystojny, szczupły i wysoki, o smagłej cerze. Mówił z lekkim francuskim akcentem, a pod pachą trzymał czapkę z otokiem marynarki wojennej. Nagłe zjawienie sią intruza zirytowało Maclntyre'a, głównie dlatego, że musiał wrócić do znienawidzonych konwenansów. Zmusił sią do uśmie- chu i wyciągnął dłoń na powitanie. - Komandor Trochard. Miło pana znów widzieć. Pozwoli pan, że przed- stawię kapitan Amandę Garrett, taktycznego dowódcę naszego korpusu. Amando, to komandor Jacąues Trochard, dowodzący patrolową korwetą „Flourette". - Ach, kapitan Garrett! Żywa legenda amerykańskiej floty. Amanda wstała i wyciągnęła rąkę. Trochard delikatnie ujął jej palce, uśmiechnął się szeroko, pochylił i w typowo galijski sposób pocałował ją w rękę, ledwie muskając dłoń wargami. Maclntyre głośno zazgrzytał zębami. Jeśli ten pokaz francuskiej galanterii miał zawstydzić Amanda, to za- miar się nie powiódł. Skłoniła lekko głowę i z ironicznym uśmiechem 188 popatrzyła na Francuza wzrokiem królowej nawykłej do hołdów składa- nych jej przez ludzi niższego stanu. - To wielka przyjemność poznać panią osobiście, kapitan Garrett - rzekł Trochard, prostując się - zwłaszcza po tylu rozmowach przez radio i telefon. - Czyżbyście już nawiązali współpracę? - spytał z zaciekawieniem ad- mirał. - Można tak powiedzieć. Komandor Trochard i ja musieliśmy jakiś czas temu wspólnie znaleźć wyjście z kłopotliwej sytuacji. - W rzeczy samej, admirale - dodał Francuz. - Jeden z członków zało- gi... dinassaul sprawił, że musiałem odesłać do domu mojego najlepszego celowniczego ze złamaną szczęką. - Który jednak w pełni sobie zasłużył na takie traktowanie. - Po burzliwej dyskusji musiałem przyznać, że to prawda. - Trochard zadarł głowę i zaśmiał się głośno. - Nie popełnię politycznego błędu i nie powiem, że kapitan Garrett jest wybornym przeciwnikiem jak na kobietę. Powiem za to, że jest nie tylko wybornym przeciwnikiem, ale również ko- bietą. - Szybko się pan uczy, komandorze - mruknęła Amanda. Nieco skonsternowany Maclntyre pomyślał, że wypada zaprosić kapi- tana korwety do zajęcia miejsca przy stoliku. - Tylko na chwilę, admirale - rzekł Francuz, przysuwając sobie krze- sło. - Obowiązki wzywają strasznie nieprzyjemnym głosem, muszę zaraz wracać na „Flourette". - Mnie również wzywają obowiązki - powiedziała Garrett. - Jeden z mo- ich patrolowych poduszkowców zawinie po południu do Konakri. Chciała- bym się zabrać na jego pokład. - Omawialiśmy z kapitan Garrett sytuację w rejonie działań - rzekł Maclntyre - i porównywaliśmy ją z ostatnim, bolesnym dla nas konfliktem w południowo-wschodniej Azji. Przez wiele lat żeglował pan na tamtych wodach. Także dostrzega pan jakieś analogie? — Tylko jedną. — Trochard urwał na chwilę, by zamówić lampkę białego wina. - Tutaj też nasza sprawa wydaje mi się z góry przegrana. - Naprawdę tak pan sądzi, komandorze? - spytała cicho Amanda. - Ja nie odważyłabym się jeszcze wyciągać podobnego wniosku. - A to dlatego, pani kapitan, że jest tu pani od niedawna i nie zdążyła zasmakować poczucia beznadziejności... I proszę nie patrzeć na mnie tak groźnie, kapitanie, bo naprawdę uwielbiam la belleAfriąui i mam nadzieję, że po przejściu na emeryturę będę się mógł tu osiedlić. O ile jeszcze będzie gdzie... - Kelner postawił przed nim wino. Francuz podniósł pokryty białą mgiełką kieliszek, odchylił się do tyłu i ciągnął: - Pozwólcie, przyjaciele, że coś wam opowiem o Afryce i o tym, co z nią zrobiliśmy. Wy, Ameryka- nie, jesteście tu nowi, ale my przebywamy tu od dłuższego czasu. Wraz 189 z innymi europejskimi nacjami zjawiliśmy się, gdy ten kontynent był jesz- cze dziką głuszą, a każde czarne plemię czy większe królestwo utrzymywa- ło swoje terytorium siłą tradycji i ostrzami dzid. Ten system doskonale się sprawdzał, wszyscy byli z niego zadowoleni. Ale my, Europejczycy, mieli- śmy odmienne poglądy. Podzieliliśmy między siebie Afrykę niczym wielki tort i każda kolonialna potęga wzięła dla siebie jakiś łakomy kąsek. Wykre- śliliśmy na mapie granice i ustaliliśmy kolonialne władze, aby broniły tych granic bagnetami. Nikogo nie obchodziło, że przecinają one terytoria po- szczególnych plemion i dzielą szczepy mówiące tym samym językiem. Ten system był dobry dla nas i my byliśmy z niego zadowoleni. Ale później ko- lonie uzyskały niepodległość i Europejczycy wynieśli się do domu wraz ze wszystkimi urzędnikami i garnizonami wojskowymi. Pozostały tylko te li- nie na mapie. Opuściliśmy Afrykę sztucznie podzieloną na przeklęte kawałki, z plemionami porozdzielanymi i skłóconymi, a rządami słabymi i bezsilny- mi. Tubylcom przestało się to podobać; zapragnęli poprawić swoją sytu- ację. Rządy jednak ani myślą czegokolwiek zmieniać w przebiegu choler- nych linii na mapie, ponieważ boją się stracić to, co mają. - Upił łyk wina i dodał: - Afryka nie jest już zlepkiem europejskich kolonii, ale nie jest też dawną Afryką. Nie potrafi odnaleźć swojej tożsamości i tu właśnie tkwi problem. - Więc jak, pańskim zdaniem, należałoby go rozwiązać, komandorze? - zapytał Maclntyre. - Jak? Mogę podać tyłko własne rozwiązanie. Nie takie, które satysfak- cjonowałoby Waszyngton czy Paryż, lecz indywidualne, Jacques'a Trocharda. Powinniśmy przestać ingerować i pozwolić, aby to wszystko runęło, grani- ce, sztuczne podziały, rządy... Wszystko. Niech nawet dojdzie do najgorsze- go, ale później Afrykańczycy będą mogli pozbierać się do kupy i zorganizo- wać tak, jak im to będzie odpowiadało. - A ilu ludzi zginie podczas tego procesu, komandorze? - zapytała po- sępnie Amanda. - Admirał pytał o moje zdanie, pani kapitan, więc je przedstawiłem. Nie twierdzę, że to idealne rozwiązanie, ale nie umiem zaproponować lep- szego. Maclntyre mruknął z dezaprobatą i sięgnął po szklankę piwa. - Muszę przyznać, że ja również nie potrafię zaproponować żadnego rozwiązania. - Ani ja - dodała Garrett, unosząc swoją szklaneczkę. - Mogę jednak przedstawić swój pogląd, panowie. Mimo wszystko dołóżmy starań i dajmy Afryce jeszcze trochę czasu. Może pojawi się ktoś mądrzejszy od nas. Stuknęli się wszyscy troje w uroczystym toaście. 190 Po odejściu Francuza jego ponura wizja zdominowała nastrój przy sto- liku. - Sądzi pan, admirale, że Trochard ma rację i że próbujemy ratować z góry przegraną sprawę? Maclntyre pokręcił głową. - Trudno powiedzieć, Amando. Wiem tylko, że we wszystkich z góry przegranych sprawach tego świata wiele było takich, w których ludzie za wcześnie rezygnowali. Amanda uśmiechnęła się kwaśno. - To prawda. Gdybym i ja musiała zrezygnować, wolałabym stoczyć beznadziejną, lecz zażartą walkę, niż poddać się. - Proszę, proszę. Z przeciwnej, wschodniej strony wąskiej mierzei doleciało przybierają- ce na sile, charakterystyczne wycie turbin gazowych. Amanda odwróciła głowę, nasłuchiwała przez chwilę i oznajmiła: - Nadciąga „Queen". Proszę mi wybaczyć, admirale. Muszę wracać do bazy. - Oczywiście, kapitanie - odparł Maclntyre z żalem w głosie. - Mój kierowca zawiezie panią do portu. - Dziękuję. - Uśmiechnęła się uroczo i przygładziła dłońmi włosy po- targane przez wiatr. - Nie ma za co, kapitanie. Czy mogę odprowadzić panią do samochodu? - Będę zaszczycona, admirale. Kiedy ruszyli przez zatłoczony hol do frontowego wejścia hotelu, Aman- da popatrzyła na witrynę sklepu z pamiątkami. Zatrzymała się tak gwałtow- nie, że Maclntyre wpadł na nią. - Coś się stało? - zapytał. - Nie, admirale, tylko zauważyłam na wystawie coś, co mi podsunęło pewien pomysł... Przeproszę pana na chwilę, chyba muszę się zaopatrzyć w nakrycie głowy. - Kapitan Garrett jest już na pokładzie - zapowiedział przez interfon „Queen of the West" Tehoa. - Idzie właśnie na mostek. - Dobra, szefie - mruknął w odpowiedzi Steamer Lane. - Zarządź przy- gotowania do wyjścia. Za minutę ruszamy. - Rozkaz! Jeszcze jedno. Kapitan przywiozła prezenty. Lane i Banks wymienili zdumione spojrzenia. Kiedy tylko rozległy się kroki na schodkach prowadzących z górnego pokładu, oboje obrócili się z fotelami w kierunku rufowego wejścia. 191 - O rety! Bomba! - mruknęła Snowy. Amanda z dumnie zadartą głową wkroczyła do sterówki. Była ubrana w ten sam biały letni mundur, lecz zamiast typowej furażerki miała na gło- wie elegancki czarny beret, na którym połyskiwały przypięte srebrzyste in- sygnia. - Masz rację, Snowy - odparł z uśmiechem Lane. - To bomba. My też będziemy takie nosili, kapitanie? - Od zaraz. - Garrett wręczyła mu dużą papierową torbę. - Kupiłam berety dla całej załogi „Queen". Sąróżne rozmiary, mniejsze i większe, poza tym łatwo je dopasować. Dorzuciłam też garść nowych odznak. Będą mu- siały wystarczyć do czasu, aż zdobędziemy jakieś lepsze insygnia dla eskadry. - Wzór tych beretów został już zatwierdzony, kapitanie? - spytała Sno- wy, ciekawie zaglądając do torby. - Mamy zgodę na ich noszenie w korpusie, a zwłaszcza w eskadrze „Morskich Myśliwców". Rozmawiałam na ten temat z admirałem Maclnty- re'em. Dogadałam się też z właścicielem sklepiku w hotelu „Camayenne", obiecał sprowadzić większą dostawę tylko dla nas. Będzie można je u niego zamawiać. - W porządku, kapitanie. To mi się podoba - mruknął Steamer, obraca- jąc w rękach swoje nowe nakrycie głowy. - Chyba nawet gdzieś czytałem, że przy rozpatrywaniu krojów mundurów dla oddziałów specjalnych mary- narki zaakceptowano takie czarne berety. - Zgadza się, w Wietnamie nosiła je eskadra PBR - przyznała Garrett. - Wykonujemy podobne zadania jak oni, dlatego spodobała mi się taka analo- gia. Jesteśmy całkiem nową formacją, a to daje nam przywilej dowolnego czerpania wzorców z przeszłości. Moim zdaniem to dosyć ważne. - Uśmiech- nęła się łobuzersko i dodała: - Jest zresztą inny powód, bardziej osobisty. Od czasu, gdy zaciągnęłam się do całkowicie zdominowanej przez męż- czyzn floty, zawsze z pogardą traktowałam te przeklęte spłaszczone popiel- niczki, które kazano kobietom nosić na głowach. Wiele razy przysięgałam sobie, że jeśli nadejdzie kiedyś taki dzień i będę mogła wyrazić swoją opi- nię w tej sprawie, natychmiast to zrobię. I oto* szanowni państwo, ten dzień właśnie nadszedł. i Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 29 czerwca 2007 roku, godzina 14.05 czasu lokalnego Donośny odgłos poduszkowca zjeżdżającego po stromej pochylni star- towej przerwał dwuosobową naradę w sali odpraw. Amanda i Christine na- uczyły się już, że próby przekrzyczenia wycia turbin gazowych nie mają 192 sensu. Odczekały więc cierpliwie, aż pojazd zsunie się na fale i odpłynie, zanim podjęły rozmowę. - W porządku, Chris - powiedziała Amanda, gdy przenikliwy wizg stał się wreszcie do wytrzymania. - Więc co mówiłaś o tym programie rozda- wania łakoci? - Że puściliśmy go w ruch i jak dotąd przynosi pożądane rezultaty. - Rendino położyła na stole hermetycznie zamykaną plastikową torebkę śnia- daniową. Oprócz zadrukowanej kartki z emblematem „Trzech Małych Świ- nek" w rogu była tam paczka gumy do żucia, pudełko zapałek, notes z dłu- gopisem oraz krążek czarnej taśmy izolacyjnej. - To tylko przykład, wkładamy do torebek różne rz&cz-y w różnych zestawach. Cukierki, haczyki na ryby, żyłkę do wędek, szpulki drutu, żyletki, różne drobiazgi, które mogą się przydać rybakom. Dwujęzyczny tekst na kartce, po angielsku i francu- sku, wyjaśnia zasady działania i cele misji UNAFIN. Zawsze rozdajemy takie torebki podczas kontroli łodzi i kutrów, przepraszając za wszelkie nie- dogodności i kłopoty. - I jak to jest przyjmowane? - spytała Amanda, z uznaniem kiwając głową. - Dobrze, przynajmniej po gwinejskiej stronie granicy. Jednocześnie robimy cyfrowe zdjęcia każdej zatrzymanej jednostki, uzupełniając kompu- terową bazę danych, a potem wręczamy wszystkim członkom załogi i pasa- żerom kutra duże kolorowe reprodukcje, osiem na dwanaście centymetrów. To się podoba nawet chłopcom z Unii. - Tylko nie wkładajcie do torebek zbyt cennych przedmiotów, żeby ry- bacy nie przypływali specjalnie do strefy kontroli, chcąc dostać prezent. Rendino zachichotała. - Staramy się zachować umiar. - To dobrze. Jak tylko uda mi się znaleźć trochę wolnego czasu, chcia- łabym zorganizować duże spotkanie dotyczące programu pomocy dla wio- sek rybackich. Myślałam o regularnych wyprawach naszego personelu me- dycznego, fachowych poradach specjalistów z jednostki „Pszczół" z zakresu budownictwa i tym podobnych działaniach. Przeciągnięcie nadmorskich plemion na naszą stronę może mieć olbrzymie znaczenie... Urwała nagle. Odgłosy poduszkowca wyruszającego w rejs patrolowy, które stały się już ledwie słyszalne, teraz znów zaczęły przybierać na sile. Sięgnęła po słuchawkę telefonu, ale nie zdążyła jej podnieść, gdy ten za- dzwonił. - Słucham, Garrett. - Zgłasza się centrum operacyjne, kapitanie. Komandor Lane zameldo- wał, że mają jakąś awarię na „Queen of the West", muszą przerwać patrol i wrócić do bazy. - Komandor nie sprecyzował, co to za awaria? 13 Morski myśliwiec 193 - Nie jest pewien, kapitanie. Powiedział tylko, że mają kłopoty z hy- drauliką. Amanda zmarszczyła brwi. „Kłopoty z hydrauliką" na tak skomplikowa- nym pojeździe jak poduszkowiec mogły oznaczać wiele rozmaitych usterek. - Dobrze, centrum. Zaraz tam będę. - Odłożyła słuchawkę na widełki i wstała od stołu. - Chodź ze mną, Chris. Mamy kłopoty. „Queen" nadpływała bardzo powoli, pozostawała na poduszce powietrz- nej, ale wyraźnie kołysała się na boki, jakby trudno było utrzymać ją na kursie. Kiedy Amanda wyszła na platformę manewrową, od razu zwróciła uwagę, że śmigła napędowe to zwiększają, to znów zwalniają obroty. Do- piero po chwili zrozumiała, że pilot steruje maszyną za pomocą wyrzucania strumieni powietrza spod komory nośnej. Jakieś dwadzieścia metrów od burty „Pływaka" po stronie zawietrznej „Queen" zeszła z poduszki i osiadła na falach. Wyłączono turbiny. Jeszcze zanim znieruchomiały śmigła napędowe, odchyliła się klapa w zewnętrz- nym pancerzu i z luku na pokład rufowy wyszło dwoje ludzi. Maruda Catlin i szef Tehoa zaczekali na Lane'a, który wyłonił się ze sterówki, po czym cała trójka przeszła na rufę i stanęła pod sterburtowym masztem anteno- wym. - Hej! Steamer! - zawołała Amanda, osłaniając dłońmi usta. - Co się stało? - Nawaliła hydraulika sterów! - odkrzyknął. - Spadło ciśnienie! Nie wiemy dlaczego! Maruda ułożyła się na brzuchu na skraju pokładu, dając znać szefowi, aby przytrzymał ją za pasek spodni. Wysunęła się na zewnątrz i sięgnęła do klapy komory technicznej w bocznej osłonie kadłuba. Ledwie zwolniła mocowania i ją otworzyła, po burcie „Queen" spłynął szeroki strumień za- barwionego na czerwono płynu hydraulicznego. Catlin wysunęła się jesz- cze dalej i zajrzała w głąb komory, a po kilkunastu sekundach zasygnalizo- wała, żeby wciągnąć ją z powrotem na pokład. Po krótkiej naradzie Lane odwrócił się i zawołał: - Albo poszedł zawór bezpieczeństwa na zbiorniku, albo pękła osłona siłownika! Tak czy inaczej, naprawa potrwa ze dwie godziny! Amanda poczuła lekkie ukłucie niepokoju, aż ciarki przeszły jej po ple- cach. - Dobrze! odkrzyknęła. - Tylko się pospieszcie! Do roboty, komandorze! - Oczywiście, pani kapitan. Jakżeby inaczej - odpowiedział wyraźnie zdziwiony Lane. Garrett nie mogła się uwolnić od dziwnego przeczucia. Popatrzyła na stojącego w hangarze „Carondeleta", w którym obsługa wymieniała płaszcz 194 poduszki powietrznej. Wokół poduszkowca uwijało się kilku techników, ale i tak dokończenie pracy musiało im zająć co najmniej dwie lub trzy godzi- ny. Zaniepokojenie coraz bardziej dawało o sobie znać. - Chris! Idziemy do centrum operacyjnego. Prześliznęły się między zasłonkami rozwieszonymi w wejściu i wkro- czyły do tonącego w półmroku, ciasnego wnętrza przyczepy. - Baczność! - padła komenda wydana gdzieś przy ostatnich stanowi- skach. - Spocznij! - rozkazała Amanda, kierując się do centralnego pulpitu komputerowego. - Porucznik Dalgren? - Jestem tutaj, pani kapitan - rzekł dowódca, pojawiwszy się w przej- ściu. - Coś się stało? - Tak. „Queen" przybędzie z opóźnieniem na posterunek Gwinea Wschód. Proszę nawiązać łączność z „Manassasem". Kapitan Marlin bę- dzie musiał przedłużyć wachtę co najmniej o dwie godziny. - Proszę wybaczyć, ale nie wiem, czy to możliwe. „Manassas" zgłosił przed chwilą prośbę o wcześniejsze zluzowanie na posterunku. - Co? Z jakiego powodu? - Meldował o krytycznym stanie rezerw paliwa. Porucznik Marlin pro- sił o zgodę na jak najszybszy powrót na platformę. - Zabrakło im paliwa?! - Amanda obróciła się gwałtownie i popatrzyła na ekran przedstawiający rozmieszczenie jednostek patrolowych oraz ku- trów rybackich w sąsiedztwie posterunku Gwinea Wschód. - Czym Marlin się zajmował, do diabła, że zdołał osuszyć zbiorniki?! — To nie jego wina, kapitanie. „Santana", kuter patrolowy stanowiący ochronę posterunku, musiał dziś rano wyruszyć do Konakri w celu zatanko- wania. Wróci na Gwineę Wschód dopiero wieczorem. „Manassas" musiał więc przejąć jego obowiązki, ochraniał „Valianta", kontrolując jednocze- śnie cały ruch w strefie przybrzeżnej. - Szlag by to trafił! - Garrett znów utkwiła wzrok w komputerowej mapie, obejmującej strefy przygraniczne Gwinei oraz Unii Zachodnioafry- kańskiej. Na ekranie połyskiwały tylko trzy niebieskie symbole oznaczają- ce jednostki sił pokojowych ONZ: stojącego na kotwicy okrętu zwiadow- czego, sunącego wolno wzdłuż plaży brytyjskiego stawiacza min oraz „Manassasa", jedynego w tym gronie pojazdu bojowego. - Gdzie jest francuski patrol ochrony wybrzeża? - rzuciła ze złością. Cała eskadra pilnuje morskiej granicy Unii z Wybrzeżem Kości Słonio- wej, pani kapitan. To co najmniej osiem godzin lotu od naszego posterunku. - A okręty marynarki gwinejskiej? - Nie ma żadnego w tym rejonie. 195 - Cholera... - Garrett ogarniał coraz silniejszy niepokój. Odsunęła się na krok od pulpitu, pochyliła ku Rendino i zapytała półgłosem: - Co my- ślisz o poruczniku Marlinie, Chris? Na ile go stać? - To facet z dopalaczem, szefowo - mruknęła Christine. - Prawdziwy macho, pasjonat służby. Skoro prosił o wcześniejsze zluzowanie, to możesz być pewna, że już goni na ostatnich kroplach ropy. Jeśli mu rozkażesz wy- dłużyć wachtę, zgodzi się bez słowa sprzeciwu, ale w ten sposób poduszko- wiec zostanie bez paliwa, niezdolny ani do walki, ani do powrotu do bazy. - Masz rację. Właśnie takiej sytuacji Amanda się obawiała. Splot niepomyślnych wydarzeń sprawił, że powstała spora luka w strefie kontrolowanej przez zbyt małą liczbę jednostek patrolowych. I dziury tej nie było czym załatać. Jed- nak odwlekanie trudnej decyzji mogło jedynie pogorszyć sytuację. - Oficer wachtowy! Przekażcie na „Manassasa", że ma zgodę na bez- zwłoczny powrót na platformę. Niech wraca najszybciej, jak tylko będzie to możliwe przy ograniczonej ilości paliwa. Powiadomcie też załogę „Valian- ta" i brytyjskiego stawiacza min, że przez jakiś czas pozostaną bez osłony. Niech mają oczy szeroko otwarte. A technikom obsługi, dokonującym na- praw „Queen" i „Carondeleta", każcie się uwinąć. Pierwszy poduszkowiec, który będzie gotów, ma natychmiast wyruszyć w morze. - Tak jest, kapitanie! Amanda odwróciła się do Christine. - Tak czy inaczej, będziemy mieli wielką dziurę w strzeżonej strefie co najmniej przez dwie, może nawet cztery godziny. Jak Unia na to zareaguje? Rendino wzruszyła ramionami. - To zależy od dwóch czynników. Nie wiadomo, czy marynarka Unii dostrzeże tę dziurę. Jest to jednak wielce prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę rozbudowaną siatkę obserwatorów. Drugą ważną sprawą jest czas reakcji, bo jeśli nawet agenci zwrócą uwagę na lukę w naszej osłonie, nie oznacza to jeszcze, że przeciwnik jest gotów do przeprowadzenia jakiejś akcji. Trudno powiedzieć, czy w oczekiwaniu na dogodny moment zarzą- dzono przygotowania. Nawet cztery godziny to dość mało czasu, żeby zor- ganizować operację na morzu. Lecz jeśli są gotowi i tylko czekają na taką okazję, to będziemy mieć kłopoty. - Załóżmy najgorszy scenariusz: są przygotowani i czekają na stosow- ną chwilę. - W takim razie, szefowo, mogą nam nieźle przypieprzyć. Dwie grupy techniczne uwijały się jak w ukropie, niczym szpitalne ze- społy dokonujące transplantacji, a mimo to naprawy zakończono dopiero po trzech godzinach. Amanda nerwowo krążyła po platformie, zerkała na 196 wszystkich z ukosa, lecz milczała. Nie trzeba jej było tłumaczyć, że ani pa- trzenie technikom na ręce, ani wiszenie nad głową oficerom nadzorującym pracę niczego nie zmieni. Od zachodu z donośnym wyciem nadciągnął „Manassas", ale jego tur- biny zaczęły się krztusić i przerywać dobre ćwierć mili od platformy. Udało mu się dopłynąć na silnikach elektrycznych i po zawietrznej spuszczono z „Pływaka" wąż do tankowania. Kiedy strumień ropy popłynął do prawie całkiem pustych zbiorników poduszkowca, Amanda zatrzymała się na skra- ju lądowiska i zaczęła w myślach szacować, który z jej pojazdów pierwszy będzie gotów do wyjścia w morze. To współzawodnictwo wygrała „Queen of the West", zakotwiczona przy tankowanym „Manassasie". Maruda Catlin z hukiem zatrzasnęła klapę ko- mory technicznej i zawołała: - Gotowe! Możemy wypływać! - W porządku - odpowiedział Lane wychylony do połowy z bocznego luku sterówki. - Uruchomić silniki. Załoga, przygotować się do odcumo- wania. - Zaczekajcie! - krzyknęła Amanda. Bez namysłu prześliznęła się nad relingiem i zeskoczyła z krawędzi platformy na zewnętrzny pancerz podusz- kowca. - Dzisiaj popłynę z wami, Steamer. - Witamy na pokładzie, kapitanie. Cumy rzuć! „Queen" z wyciem turbin wykręciła na północny zachód, ciągnąc za sobą szeroką wstęgę spienionej wody. - Gazu, Steamer - nakazała Amanda. - Nie mamy czasu do stracenia. - Zaraz się rozpędzimy, pani kapitan - rzucił Lane przez ramię. - Pój- dziemy z maksymalną szybkością aż do celu. Snowy, ile zajmie nam podróż na Gwineę Wschód? - Około dwóch godzin, kapitanie - odparła Banks z fotela drugiego pilota. Garrett usiadła przed pulpitem nawigacyjnym i spróbowała się rozluź- nić. Za dwie godziny miała zostać zlikwidowana luka w liniach obrony, dopiero za dwie godziny mogła więc pomyśleć o odpoczynku. Na szczęście dotąd nie było żadnej reakcji ze strony Unii. Może przeoczyli tę okazję? A może nie byli przygotowani? Dzięki Bogu, pomyślała, że nie jest to ten najczarniejszy dzień. Snowy nagle uniosła głowę, docisnęła dłonią słuchawki i przez chwilę słuchała w skupieniu. - Kapitanie, wywołuje panią dowództwo sieci TACNET. Komandor Ren- dino na linii. - Dzięki. Już się podłączam. - Pospiesznie włożyła hełmofon i wsunęła wtyczkę w gniazdko na konsoli. - Słucham, Chris. 197 - Mamy kłopoty, szefowo. - W głosie Rendino słychać było napięcie. - Poważne kłopoty. -Co się stało? - Unijne boghammery wyszły z bazy w Cieśninie Yelibuya. -Ile? - Wszystkie. Siedemnaście. Z obu eskadr wypuszczono na morze każ- dy technicznie sprawny kuter. Amandzie serce podeszło do gardła. - Kiedy? - Jakiś kwadrans temu. Nasz „Drapieżca" przelatywał nad Yelibuya do- kładnie o szesnastej trzydzieści i wtedy jeszcze wszystko wyglądało nor- malnie. Ale gdy zrobił pętlę i nadleciał z przeciwnej strony, przy nabrze- żach nie było już ani jednego kutra. Musieli odpłynąć chwilę po tym, jak baza zniknęła z kamer maszyny zwiadowczej. - Śledzisz te boghammery? - Oczywiście. Z „Valianta" na posterunku Gwinea Wschód otrzymuje- my już obraz z radaru powierzchniowego. Płyną prosto w kierunku okrętu. - Natychmiast wyprawić w morze „Carondeleta" i „Manassasa"! Niech płyną za nami. Przekaż na „Valianta", żeby podnieśli kotwicę w trybie alar- mowym i ruszali pełną mocą na otwarte morze. Daj mi z „Drapieżcy" obraz tej formacji boghammerów! Ogłoś stan gotowości dla ekip technicznych i medycznych, szykujcie do lotu wszystkie helikoptery! Amanda wyrzuciła z siebie ten ciąg rozkazów z szybkością karabinu maszynowego, po czym obróciła się z fotelem, żeby wydać komendy do- wódcy poduszkowca. Były jednak niepotrzebne. Lane już wcześniej pchnął dźwignie gazu do końca, dobywając z turbin wszelkie rezerwy mocy. Jesz- cze przy niepełnym ciśnieniu powietrza w komorze nośnej „Queen" z do- nośnym wyciem pomknęła po falach. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 29 czerwca 2007 roku, godzina 17.10 czasu lokalnego - Komandorze Rendino! Lepiej, żeby pani sama na to spojrzała. - Głos technika wybił się ponad przytłumiony gwar rozmów wypełniający salę kontrolną sieci TACNET. Christine szybko przeszła wzdłuż szeregu pulpitów i zatrzymała się przy stanowisku gromadzenia danych wywiadu elektronicznego. - O co chodzi, Murphy? - zapytała, pochylając się nad operatorem. - Włączają się nadajniki radiowe. Cała masa. Podejrzewaliśmy, że Unia ma w rejonie przybrzeżnym siatkę informatorów, ale na podstawie wyłapywanych 198 teraz sygnałów można wnioskować, że jest ona o wiele większa, niż myśleli-. śmy. Proszę spojrzeć. Na ekranie komputera, na samej linii brzegowej pogranicznego rejonu Unii, na krótko rozbłysł kwadratowy symbol przedstawiający lokalizację nadajnika, którego triangulacji system wykrywania dokonał na podstawie pomiarów z różnych stanowisk nasłuchowych. W okienku poniżej wyświetlił się ciąg liter i cyfr zakodowanego sygnały identyfikacyjnego, a w sąsied- nim podane zostały dokładne współrzędne miejsca, z którego pochodziła transmisja. Zaraz, niczym echo, pojawiły się trzy następne identyczne znacz- niki. - Widzi pani? O, jeszcze jeden. Kiedy tylko „Queen" znajdzie się w za- sięgu wzroku obserwatora, ten natychmiast melduje o tym przez radio. Cha- rakter zakodowanych meldunków świadczy wyraźnie, że są nadawane z krót- kofalówek produkcji indonezyjskiej, jakich używa się w całej strefie brzegowej Unii. - Technik wskazał pozycję płynącego na posterunek flago- wego poduszkowca eskadry. - Namierzają go z równą łatwością, co my. — Dlaczego, do pioruna, wcześniej o tym nie meldowałeś? — warknęła Christine. - Bo wcześniej niczego nie nadawali, pani komandor. Te nadajniki ode- zwały się dziś po raz pierwszy. Widocznie Unia trzymała swoich obserwa- torów w uśpieniu do czasu zorganizowania operacji specjalnej. - Cholera! Stanowisko szyfrowe! - zawołała na głos. - Możecie odcy- frować któryś z meldunków unijnej siatki wywiadowczej? - To krótkie impulsy złożone głównie z cyfr - odparł technik siedzący przy sąsiedniej konsoli. — Oprócz sygnału identyfikacyjnego występuje kil- ka bloków liczbowych. To chyba kod celu, jego pozycja i szybkość. Do szy- frowania meldunków jest używana jakaś bardzo prosta tablica kodów. Nie mamy większych szans na złamanie szyfru. - Rozumiem. A więc nie damy rady czegokolwiek się dowiedzieć. Kon- trola radiowa, natychmiast przygotować nadajniki zakłócające! Na jednej nodze! Rozpocząć emisję kaskadową we wszystkich kanałach łączności cywilnej! Jak najszersze pasma, maksymalna moc! Operator popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Pani komandor, jeśli pełną mocą odpalimy naraz generatory kaskado- we we wszystkich kanałach, uniemożliwimy łączność radiową od Brazza- ville do Marrakeszu! Christine zmierzyła go piorunującym spojrzeniem. - Panie Murphy, czyja wyglądam na człowieka, który się zmartwi kło- potami radiowców w Marrakeszu?! Natychmiast rozpocząć zakłócanie tych cholernych nadajników! Chwilę później z anten na maszcie „Pływaka 1" i pod gondolami dwóch balonów na uwięzi, a także z naziemnych stacji TACNET w Konakri i Abidżanie, 199 runęła w eter ukierunkowana lawina białego szumu, w której natychmiast ugrzę- zły wszelkie sygnały radiowe w zagłuszanych pasmach łączności. W centrum kontrolnym paru techników gwałtownie zerwało z głów słu- chawki, żeby nie ogłuchnąć od kaskady trzasków, szumów i warkotów. Z pewnością tak samo musieli zareagować nasłuchowcy Unii we wszyst- kich bazach rozsianych po Złotym Wybrzeżu. Rendino mruknęła z zadowo- leniem i pokiwała głową. - To specjalnie dla was, słoneczka - syknęła przez zęby. - I dla wa- szych ujadających piesków. - Pani komandor! - zawołał technik ze stanowiska zdalnego sterowa- nia „Drapieżcą". - Eskadra boghammerów się rozdzieliła! Christine podbiegła do niego. — Powiększ obraz! Technik pospiesznie przełączył widok przekazywany z kamer maszyny bezzałogowej na duży ścienny ekran. W pierwszej chwili ukazały się tylko szerokie spienione kilwatery pozostałe po przejściu eskadry unijnych ku- trów. Operator szybko nakierował obiektyw na płynące boghammery. Wi- dać było wyraźnie, że podzieliły się na dwie mniej więcej równe grupy, z których jedna odbiła na północny zachód. - Osiem kutrów nadal płynie w kierunku „Valianta", pani kapitan. Dzie- więć skręciło na kurs... trzy jeden zero. - Daj mapę taktyczną! Co jest w tamtym kierunku? - Nic! Chwileczkę... Nie, kierują się na HMS „Skye", tego brytyjskiego stawiacza min! - Mój Boże! Natychmiast powiadomcie o tym kapitan Garrett. I ogło- ście alarm dla Brytyjczyków. Przekażcie, że będą mieli gości na herbatce. Posterunek Gwinea Wschód 29 czerwca 2007 roku, godzina 17.31 czasu lokalnego Porucznik Mark Traynor, kapitan HMS „Skye", stawiacza min klasy Sandown, wierzchem dłoni otarł pot z czoła i po raz kolejny uniósł lornetkę do oczu. Eskadra nadpływała rzędem. Na horyzoncie widać było wyraźnie dziewięć smug spienionej wody oraz ciemne plamki boghammerów pośrodku każdej z nich. - Jest już namiar radarowy, kapitanie! - zameldował oficer nawigacyj- ny z głębi sterówki. - Odległość: trzy tysiące metrów i stale maleje. Pręd- kość: trzydzieści pięć węzłów. - Doskonale. Prowadzić stałe namiary. - Młody Anglik za wszelką cenę starał się zachować spokój, który uważał za jeden z najważniejszych 200 elementów w podobnych sytuacjach. Nie potrafił jednak ukryć drżenia dło- ni, kiedy z wodoszczelnej skrzynki wyjmował słuchawkę interfonu. - Ra- dio! Jest już odpowiedź z dowództwa floty? - Jeszcze nie, sir - zameldował łącznościowiec z silnym yorkshirskim akcentem. Traynor ze złością odwiesił słuchawką na miejsce. Przeklęta admirali- cja i przeklęte trzy tysiące kilometrów oceanicznej pustki dzielące nas obec- nie od bazy, pomyślał. Koniecznie potrzebował rozkazów z dowództwa. Ogłosił alarm dla załogi zaraz po odebraniu przed godziną niepokojącej depeszy od dowódcy taktycznego amerykańskiego korpusu: HMS SKYE. ESKADRA KUTRÓW UNII KIERUJE SIĘ W WASZĄ STRONĘ. ZAPEWNE BEZ OSTRZEŻENIA PRZYSTĄPI DO ATAKU! NATYCHMIAST ZMIEŃCIE KURS! RADZIŁABYM RUSZYĆ NA PEŁNE MORZE I ZBLIŻYĆ SIĘ DO USS VALIANT, TAM BĘDZIECIE POD OCHRONĄ. WYKONAĆ BEZZWŁOCZNIE! POWTARZAM, BEZZWŁOCZNIE! Zaraz jednak Traynor przypomniał sobie słowa, jakie padły w pożegnal- nej rozmowie z dowódcą macierzystej eskadry: „Pamiętaj, chłopcze, że mimo całej fanfaronady Organizacji Narodów Zjednoczonych wciąż jesteś oficerem Royal Navy, a ja twoim dowódcą. Pilnuj się zwłaszcza w kontaktach z tąjankeskąkołtunką, urządzającą praw- dziwe przedstawienia. To typ purytańskiej idealistki napraszającej się o kło- poty. Dlatego rób swoje, ściśle wykonuj rozkazy, a wszystko będzie w po- rządku". Traynor jednak oceniał, że od chwili objęcia swojego stanowiska ta ,jan- keska kołtunka" już nieraz udowodniła, iż zna się na rzeczy. Teraz jednak, targany wątpliwościami, wysłał do admiralicji depeszę z prośbąH) rozkazy, zanim przystąpił do działania. Jego meldunek okazał się jednak głosem wołającego na puszczy. W Lon- dynie minęła już siedemnasta, a więc depesza niewątpliwie wylądowała na czyimś pustym biurku. Zresztą i tak było już za późno na cokolwiek. Ogłosił więc alarm bojowy na podstawie „własnego rozeznania sytu- acji". Miał nadzieję, że jest ono cokolwiek warte. Wychylił się nad relin- giem pomostu i krzyknął: - Obsługa działa! Załadować i czekać na rozkazy! Na pokładzie dziobowym ładowniczy wprowadził pierwszy nabój do komory automatycznego trzydziestomilimetrowego działka, jedynego cięż- szego uzbrojenia okrętu. Obsługa karabinów maszynowych, rozlokowanych na obu pomostach sterówki, także założyła taśmy amunicyjne i zatrzasnęła pokrywy broni. Poborowy gołowąs, który obsługiwał karabin na tym samym 201 pomoście, gdzie stał Traynor, przez pół minuty mocował się z zamkiem, nim w końcu zdołał umieścić pierwszy nabój w komorze. - Spokojnie - mruknął porucznik. - Tak jest... Kapitanie, myśli pan, że dojdzie do strzelaniny? - Nie, marynarzu. Podejrzewam, że chcą nas tylko nastraszyć - odparł pewnie Traynor, choć i jego dręczyły poważne wątpliwości. - Nie sądzę, aby zamierzali naprawdę zadzierać z Royal Navy. Osiemnaście kilometrów dalej na południowy wschód okręt służb po- mocniczych floty, zwiadowczy USS „Valiant", uciekał przed eskadrą wro- ga. Mimo że płynął pełną mocą silników, ciągnąc za sobą smugę spienionej wody, a nad sobą wyposażony w mnóstwo anten srebrzysty balon, głęboko zanurzony okręt, o tępo ściętym dziobie, nie miał żadnych szans, aby umknąć szybkim kutrom. . - Zostawiam ster w pańskich rękach, sierżancie. Gdyby trzeba było wam pomóc, dajcie znać na mostek. - Dzięki, kapitanie - odparł Enrico DeVega do mikrofonu. - Poradzi- my sobie. Na razie sterujemy prosto na otwarte morze. Stał przy tylnej grodzi sterówki, u jego stóp na pokładzie rufowym od- dział komandosów szykował się do walki. Montowano sprzężone karabiny maszynowe i granatniki na uchwytach relingowych, po sterburcie obsługa przenośnej wyrzutni rakietowej SMAW układała na swoim stanowisku smu- kłe pociski przeciwpancerne. Ten widok wywołał ironiczny uśmiech na ustach sierżanta. Dziesięć lat wcześniej był młodympachuco mieszkającym w najgorszej dzielnicy San An- tonio. Szczęśliwie zdołał uniknąć poprawczaka, tylko dzięki opiece Matki Bo- skiej, i zdał maturę bardziej przez strach, jaki budził u nauczycieli, niż zdobytą wiedzę. Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy po powrocie do domu z dumą po- kazał matce swój pierwszy gangsterski tatuaż. Czuł się jak prawdziwy mężczyzna. Był wtedy u nich wujek Jamie, oficer marynarki, odznaczony medalami za akcje na Grenadzie, w Libanie i podczas Pustynnej Burzy. Wuj bez sło- wa chwycił go za kołnierz, wywlókł na frontowe podwórze i na oczach ca- łego sąsiedztwa stłukł na kwaśne jabłko, dopóki leżący w trawie Enrico nie zaczął go błagać o litość. - Chcesz wstąpić do bandy?! - ryczał na całą ulicę. - Proszę bardzo! Ale wciągnę cię do mojej bandy! Dopiero wtedy zobaczymy, czy naprawdę jesteś takim twardzielem! Nazajutrz wujek Jamie zaprowadził go do punktu rekrutacyjnego kor- pusu marines i siłą posadził na krześle przed biurkiem. Ciekawe, co by teraz pomyślał Jamie o swoim siostrzeńcu, który dowo- dził oddziałem komandosów w nadchodzącej bitwie morskiej? 202 De Vega uniósł do oczu lornetkę i popatrzył na spienione kilwatery ku- trów ścigających „Valianta". - Marines! - krzyknął. - Namierzyć cele! Ładować! - Eskadra Unii zmienia szyk, kapitanie! - Widzą - odparł Traynor, obserwując zbliżające się boghammery. Trzy kutry nadal szły prosto na nich, utrzymując nie zmienioną prędkość. Skrajne jednak przyspieszyły i odeszły na boki, zachodząc stawiacza min ze skrzydeł. Napastnicy tworzyli coraz szerszy łuk, którego środkiem był „Skye". Ten manewr przypomniał porucznikowi opisywaną w książkach o Afryce tak- tykę murzyńskich wojowników. Mój Boże! -pomyślał. Oni znają„bawoli szyk"! Był to podstawowy sposób natarcia Impisów, zuluskich oddziałów sztur- mowych. Centralna grupa wojowników, stanowiących „pierś bawołu", atako- wała przeciwnika wprost, podczas gdy dwie inne tworzyły „bawole rogi" i na- cierały po bokach. Dzięki tej taktyce dokonywano niegdyś licznych podbojów, a teraz marynarze Unii stosowali ją przeciwko brytyjskiemu okrętowi. - Szykuj broń! Z mostka „Valianta" sierżant De Vega spoglądał, jak rozwinięta w pół- kole linia boghammerów utrzymuje się poza zasięgiem karabinów maszy- nowych. Nigdy nie słyszał o „bawolim szyku" ani o zuluskim imperium, doskonale jednak znał ten manewr oskrzydlający. Zdjął z ramienia karabi- nek M-4 i ułożył go w zgięciu ręki. W magazynku miał trzydzieści poci- sków smugowych, którymi zamierzał wskazać cele obsłudze cięższej broni, a do wyrzutni załadowany granat M-203 na wypadek, gdyby i jemu nada- rzyła się okazja zniszczenia któregoś kutra. Widocznie dowódca wrogiej eskadry wydał rozkaz do ataku, bo doczepne silniki zawyły z większą siłą i wyciągnięta w łuk linia boghammerów szyb- ciej ruszyła ku swojej ofierze. Zarówno Traynor, jak i De Vega byli świetnymi, dobrze wyszkolonymi oficerami. Obaj prawie w tej samej sekundzie stanęli przed koniecznością podjęcia trudnej decyzji. Wywodzili się jednak z odmiennych szkół i hoł- dowali zupełnie różnym filozofiom walki zbrojnej. - Radio! Wywołajcie dowódców tych kutrów! Ostrzeżcie ich, że otwo- rzymy ogień! - Dosyć tej zabawy! Śmierć kutasom! 203 Do ostatniej chwili porucznik Mark Traynor nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Jeszcze długo potem odnosił wrażenie, że przeżywa jakiś senny koszmar.- Z dziewięciu boghammerów naraz rozpoczęto ostrzał stawiacza min. Osiemnaście karabinów maszynowych kalibru czternaście milimetrów za- częło wypluwać ponad trzysta pocisków na sekundę. Ostrzeżcie ich! - ta idiotyczna komenda miała prześladować Traynora do końca życia. Niespodziewanie jakiś olbrzymi, przerażająco wilgotny i lepki ciężar zwalił go z nóg. Dopiero leżąc na pokładzie porucznik zrozumiał, że to cia- ło podziurawionego kulami młodego szeregowca, zajmującego stanowisko przy karabinie maszynowym na relingu pomostu. Trzydziestomilimetrowe działko na dziobie wypluło trzy pociski naraz, ale druga salwa już nie padła, naboje pozostały w łożach podajników. Cała obshiga zginęła od kul. Cienkie, aluminiowe i kompozytowe osłony stawiacza min nie były żadną przeszkodą dla wielkokalibrowych pocisków, które dziurawiły je niczym papier. Ludzie padali na mostku, w kabinach i maszynowni, nawet nie zda- jąc sobie sprawy, czym i jak zostali ugodzeni. Na pomoście sterówki osłupiały porucznik Traynor leżał w gęstniejącej kałuży, w której jego krew mieszała się z krwią zabitego marynarza, i roz- szerzonymi oczami patrzył w niebo. Żadnym sposobem nie mógł już urato- wać ani swojego okrętu, ani jego załogi. Pozostało mu tylko modlić się do Boga o jeszcze jedną litościwą kulę z unijnego kutra. Boghammery zbliżały się, zacieśniając półkole. Do basowego dudnie- nia karabinów maszynowych dołączył szybszy terkot lżejszej broni. Jej se- rie siekły podziurawionego stawiacza min od dziobu po rufę. Ryzykując ostrzelanie przez pozostałe jednostki macierzystej eskadry, jeden z kutrów podpłynął do burty „Skye" i na pokład stawiacza min spadł pierwszy ręczny granat, później następny... Na południowym wschodzie atak przebiegał zgoła inaczej. Wciąż nie uszkodzony „Valiant" uciekał na pełne morze, przez co boghammery zbli- żały się do niego znacznie wolniej. Podczas odprawy przed akcją dowódcy eskadry Unii powiedziano, że amerykański okręt zwiadowczy nie jest uzbrojony. Właśnie dlatego prze- ciwko niemu skierowana została mniejsza grupa kutrów ze słabiej wyszko- lonymi załogami. Jednak już po pierwszej salwie ten „całkiem bezbronny" obiekt odpo- wiedział tak silnym ogniem, jakby był kieszonkowym krążownikiem. Ża- den z unijnych kutrów nie został zatopiony, ale zaszła konieczność wycofania 204 się i przegrupowania, przepadł też element zaskoczenia. Boghammery za- wróciły pod gradem rakiet i granatów, żeby uciec z zasięgu broni prze- ciwnika. Dowódca eskadry zaczął gorączkowo rozważać różne możliwości, lecz żadna z nich nie wydawała się obiecująca. Wydał więc rozkaz, aby ze skraj- nych kutrów na obu skrzydłach wciąż nękać Amerykanów intensywnym ostrzałem i próbować podejścia, ale na razie wszystkie te próby kończyły się tak samo. „Valiant" odpowiadał nawałnicą pocisków, przed którymi trzeba się było w pośpiechu wycofywać. Z boghammerów odpowiadano ogniem, lecz na większą odległość ry- sowała się przewaga Amerykanów. Przebudowany statek klasy TAGOS był znacznie stabilniejszą platformą do prowadzenia ognia od lekkich, podska- kujących na falach kutrów pościgowych, zatem wciąż rosło prawdopodo- bieństwo ich skutecznego trafienia przez obrońców „Valianta". Oficer Unii miał do przełknięcia gorzką pigułkę. Przeprowadzenie sku- tecznego natarcia wymagało podejścia na bliższy dystans, taki manewr wią- zał się jednak ze stratami w ludziach i sprzęcie, może nawet bardzo dużymi. Zdążył opanować silne podniecenie po pierwszym ataku i zaczął wreszcie na chłodno oceniać sytuację. Był odważnym, całkowicie oddanym służbie marynarzem, ale nieprzewidziany obrót wydarzeń sprawił, że nie starczało mu teraz siły woli na to, by narazić swoich ludzi, a zapewne i siebie na niemal pewną śmierć. - Kapitanie! - zawołał przejęty sternik. - Niebezpiecznie oddalamy się od brzegu. Tak też było. Amerykański okręt nadal uciekał pełną mocą na południe, wybrzeże Afryki rysowało się już tylko wąską ciemną linią na pomocnym horyzoncie. Dowódca eskadry postanowił to wykorzystać. Jego kutry nie były przystosowane do rejsów po oceanie, a wciąż nie nadarzała się okazja do przeprowadzenia skutecznego ataku. Gdyby inne jednostki dopadły bog- hammery na otwartym morzu, porozrywałyby jena strzępy. Zresztą winą za fiasko operacji można było obciążyć wywiad. Nikt przecież nie poinformo- wał, że amerykański okręt wywiadowczy został potajemnie uzbrojony. Nie można było ich obciążać tym niepowodzeniem, a co za tym idzie, nie miało sensu dalsze wystawianie eskadry na ogromne ryzyko. - Masz rację - odparł dowódca, starając się nie ujawnić ogromnej ulgi, jaką odczuwał. - Jesteśmy za daleko. Na dziś będzie musiało nam wystar- czyć, że ich odpędziliśmy. Wykonaj ostry zwrot przez burtę i wystrzel flarę nakazującą odwrót. Słaby wiatr powoli rozwiewał ostrą, kwaśną chmurę dymu z prochu strzel- niczego wiszącą nad „Valiantem". Po całej rufie walały się łuski z karabinów 205 maszynowych, a na pokładzie sterburtowym ciemniały dwie grube smugi od gazów wylotowych odpalonych rakiet. Na mostku niedoszły gangster z San Antonio obserwował z satysfakcją, jak unijne kutry zawracają w kierunku odległego wybrzeża. - Do zobaczenia, łobuzy! - krzyknął za nimi głosem ochrypłym ze zde- nerwowania. Na pokładzie PG-AC-2 „Queen of the West" 29 czerwca 2007 roku, godzina 17.48 czasu lokalnego - Dlaczego milczysz, Chris? - rzuciła Amanda do mikrofonu. - Co się dzieje? - Mam dobre i złe wieści, szefowo - odparła posępnie Rendino. - Naj- pierw dobre. Grupa unijnych boghammerów przerwała atak i zawróciła do bazy. Kapitan „Valianta" zameldował, że szturm napastników został odpar- ty, nie ma strat w ludziach ani uszkodzeń. Okręt wraca na posterunek. - A co z brytyjskim stawiaczem min? - To właśnie ta zła wiadomość. Straciliśmy łączność z HMS „Skye", odbieramy tylko awaryjny radiowy sygnał namiarowy. Według radaru okręt pozostaje na nie zmienionej pozycji, dryfuje wzdłuż brzegu. Przed minutą skierowałam na niego kamery trutnia, wygląda fatalnie. Zaalarmowałam już ekipy ratunkowe i sanitarne, zarówno nasze na platformie, jak i w Ko- nakri. Śmigłowce wystartowały, powinny dotrzeć do niego... - Dobrze zrobiłaś, Chris. Za jakieś pół godziny tam dopłyniemy. Nadal obserwujesz wycofujące się boghammery? - Tak. Obie eskadry się rozproszyły, ale wygląda na to, że wszystkie kutry zmierzają do bazy morskiej w Cieśninie Yelibuya. Chcesz namiar na kuter znajdujący się najbliżej was? Amanda ze złości zgrzytnęła zębami. - Nie. Postaraj się prześledzić drogę powrotną jak największej liczby kutrów, musimy mieć pewność, że wróciły do Yelibuya. I rejestruj wszelkie obserwacje, skoncentruj się teraz tylko na tym jednym zadaniu. Potrzebne mi niepodważalne dowody, że napaści dopuściły się unijne jednostki sta- cjonujące w bazie Yelibuya. - Rozumiem, szefowo. Na horyzoncie pojawił się słup smolistego dymu przypominający czar- ny sztandar nad uszkodzonym i trawionym płomieniami okrętem wojennym. W miarę, jak „Queen" podchodziła do wraka, oczom ludzi ukazywały się 206 przerażające zniszczenia. Cała nadbudowa była okopcona i poczerniała, poszycie burt gęsto podziurawione od kul i granatów. Woda ściekająca z od- pływników miała kolor czerwonawy. Widok ostrzelanego stawiacza min przyprawił Amandę o wściekłość - nawet nie na unijną eskadrę, która tego dokonała, tylko na siebie za to, że do tego dopuściła. - Steamer, zatocz koło wokół niego. - Tak jest, kapitanie. Już się robi. Po długim, lecz bezowocnym pościgu poduszkowiec mógł wreszcie przejść w tryb żeglowny. Turbiny umilkły, w niezwykłej ciszy „Queen" zbli- żyła się do śmiertelnie poranionej jednostki. Garrett odchyliła klapę górne- go luku i wychyliła się do połowy. W ostrym blasku słońca opadającego ku zachodowi dostrzegła ludzi wychylających się nad relingiem. Spoglądali w dół ze ściągniętymi twarzami, ponurzy, jakby nagle starsi o parę lat i na- znaczeni piętnem wojny. - Ahoj! - zawołała, osłaniając usta dłonią. - Gdzie wasz kapitan? - Tu jestem! Porucznik Mark Traynor, dowodzący okrętem Jej Królew- skiej Mości „Skye"... a raczej tym, co z niego zostało. - Kapitan Amanda Garrett z floty amerykańskiej, dowódca eskadry „Morskich Myśliwców". Przykro mi, poruczniku, że nie mogliśmy przybyć wcześniej. - To mnie przykro, że zlekceważyłem pani ostrzeżenie, kapitanie - od- parł Anglik grobowym głosem. - Nie podejrzewałem... - Rozumiem, poruczniku. Jakie macie straty? - Sześciu zabitych, ośmiu rannych. Stłumiliśmy ogień, ale maszyny są uszkodzone. Utrzymujemy się na wodzie tylko dzięki ręcznym pompom. Wolałbym tu zostać i ratować okręt, ale czy moglibyście się zaopiekować rannymi? Amanda zawahała się na chwilę. - Niestety, to niemożliwe, poruczniku. Musimy kontynuować operację. Ale helikoptery ratownicze i sanitarne są już w drodze, powinny się tu zja- wić za parę minut. Rozkażę też, aby USS „Santana" przypłynął tu jak naj- szybciej. Odholuje was na „Pływaka", tam udzielimy wam niezbędnej po- mocy. Przykro mi, ale nic więcej nie możemy na razie zrobić. - Ruszycie w pościg za tymi bandytami, którzy nas zaatakowali? - spy- tał Traynor. - Taki mam zamiar. - Zatem o nic więcej nie będę prosił. Życzę szczęścia i pomyślnych ło- wów, kapitanie. Dziękuję. Amanda zsunęła się z powrotem do sterówki „Queen" i zatrzasnęła kla- pę luku. - Dobra, Steamer. Uruchamiaj turbiny. Płyniemy dalej. 207 - Tak jest, pani kapitan. - Lane szybko odwrócił się do pulpitu sterowa- nia. - „Carondelet" i „Manassas" idą za nami z pełną prędkością. - Doskonale - odparła Garrett, kucając między fotelami pilotów. - Prze- każcie, żeby do nas dołączyli. - Kiedy była pani na górze, odebraliśmy też meldunek z bazy Konakri - dodała Snowy Banks. - Od samego admirała Maclntyre'a. Rozkazuje nam ścigać i w największym możliwym stopniu związać walką boghammery. - Potwierdźcie odbiór depeszy. Parowiec, obierz kurs na bazę Konakri. Cała naprzód. - Na bazę Konakri? - zdziwił się Lane, spoglądając na Amandę z uko- sa. - Kapitanie, przecież admirał wydał rozkaz ścigania i związania walką unijnych kutrów! - Dobrze słyszałam, jak brzmią rozkazy, komandorze! Do mnie jednak należy wybór metody ich wykonania. Proszę więc obrać kurs na bazę! Po- wtarzam, cała naprzód! Ton jej głosu wykluczał jakąkolwiek dalszą dyskusję. - Tak jest, pani kapitan - odparł Lane, koncentrując się na dźwigniach sterowania. - Pani tu dowodzi. - Panno Banks - dodała Amanda tym samym rozkazującym tonem - proszę się połączyć z zespołem logistycznym w Konakri. W bazie powinno już na nas czekać dodatkowe specjalne uzbrojenie. Kwatermistrz będzie wiedział, o co chodzi. Mają dostarczyć ładunek na plażę wraz z drużyną załadunkową i cysterną paliwa. Proszę przekazać, że oczekuję... nie, żądam, aby nasz postój trwał najkrócej, jak tylko to możliwe. - Rozkaz, pani kapitan. - Później proszę ściągnąć z centrum sieci TACNET dokładne współ- rzędne unijnej bazy morskiej w Cieśninie Yelibuya. Mają dostarczyć wszel- kie dostępne dane, a zwłaszcza obrazy zarejestrowane podczas ostatniego przejścia samolotu zwiadowczego. Kiedy „Queen" znów dźwignęła się na poduszkę powietrzną i z pełną mocą turbin pomknęła w kierunku bazy, Amanda zeszła do głównego przedziału. Zawróciła do stanowisk kierowania ogniem, położyła dłonie na ramionach obu celowniczych, Danno O'Roarka oraz Smażalni, i powiedziała: - Panowie, pozwólcie do pulpitu nawigacyjnego. Czeka nas sporo pracy. Baza Konakri, Gwinea 29 czerwca 2007 roku, godzina 19.35 czasu lokalnego Było już ciemno, kiedy „Trzy Małe Świnki" wjechały na pochylnię star- tową bazy Konakri. Zanim ucichły turbiny i poduszkowce osiadły na piasku, 208 plażą zalał blask reflektorów zasilanych z generatora spalinowego. Z mro- ku wyłonił się konwój złożony z łazików, półciężarówek i cystern. Błyska- wicznie przystąpiono do tankowania pojazdów i przeładowywania palet z ra- kietami. Ledwie węże zostały podłączone, ożyły pompy paliwowe. Technicy otwie- rali klapy komór uzbrojenia po bokach pancerzy na rufie. Załogi w przedzia- łach rakietowych wzięły na siebie delikatne zadanie zabezpieczania i wyno- szenia ładunków będących standardowym wyposażeniem poduszkowców. Już czekały znacznie groźniejsze rakiety, którymi należało je zastąpić. W krąg światła wjechał odkryty Humm Vee i wykręcił przed pierwszym poduszkowcem. - Czy jest tu kapitan Garrett?! - wrzasnął kierowca, przekrzykując ha- łas silnika i wycie pomp paliwowych cystern. - Tu jestem, marynarzu! - Amanda wychyliła się z bocznego luku ste- rówki „Queen". - O co chodzi? - Admirał Maclntyre czeka na panią w gmachu dowództwa. Zawiozę panią - oznajmił wyraźnie przejęty żołnierz, jakby oszołomiony tym, że i je- mu przypadła w udziale jakaś rola w tej gorączkowej krzątaninie. Amanda uśmiechnęła się smutno. - Świetnie. Właśnie miałam nadzieję na szybkie spotkanie z admira- łem. Już idę. - Obejrzała się i rzuciła przez ramię: - Steamer, powinnam wrócić najpóźniej za dwadzieścia minut. Chciałabym, aby tankowanie i za- ładunek rakiet dobiegły w tym czasie końca i eskadra była gotowa do wyj- ścia w morze. - Będziemy gotowi, pani kapitan - odparł Lane dziwnie stłumionym głosem. Garrett odwróciła się i schodząc już po drabince dodała pod nosem: - Jeśli w ogóle tu wrócę, rzecz jasna. Stwierdzenie, że wiceadmirał Elliot Maclntyre nie wyglądał na zado- wolonego, mijałoby się z prawdą, miał bowiem taką minę, jakby zamierzał przystąpić do miotania gromów. Po wejściu do ciasnego pokoiku, w którym urządził sobie tymczasową kwaterę dowodzenia, Amanda stanęła na bacz- ność przed biurkiem, usiłując przybrać obojętną minę. - Zakładam, kapitanie - zaczął lodowatym tonem Maclntyre - że skoro potwierdziła pani odbiór moich rozkazów, dotyczących pościgu za eskadrą unijnych kutrów, to rzeczywiście je pani odebrała. - Tak, odebrałam, panie admirale. - W takim razie, kapitanie - ciągnął dowódca, akcentując poszczegól- ne słowa - zechce mi pani uprzejmie wyjaśnić, dlaczego nie przystąpiła natychmiast do ich wykonania. 14 Morski myśliwiec 209 - Proszę wybaczyć, admirale - odparła Amanda, dla kontrastu zniżając głos o pół tonu - ale jestem właśnie w trakcie ich wykonywania. Maclntyre zmarszczył brwi. - Więc pewnie zaplanowała pani jakąś sztuczkę- rzekł z wyraźnym sarkazmem - bo według meldunków wywiadowczych wszystkie kutry prze- ciwnika zdążyły już bezpiecznie schronić się w bazie. Po raz pierwszy Garrett odważyła się spojrzeć swemu dowódcy prosto w oczy. - Dokładnie o to mi chodziło, panie admirale, żeby wróciły do bazy. Maclntyre skrzywił się z niesmakiem. - No, słucham, kapitanie. Co pani zamierza? Amanda pozwoliła sobie przyjąć swobodniejszą postawę, mimo że nie padła stosowna komenda. - Tylko dlatego nie podjęłam natychmiast pościgu za unijną eskadrą, panie admirale, że byłoby to całkowicie bezcelowe i nieskuteczne. Zgod- nie z regułami wojny partyzanckiej, po ataku na nasze okręty obie flotylle rozproszyły się na morzu i kutry odrębnymi trasami wracały do bazy. W sprzyjających warunkach moglibyśmy zatopić dwa, może trzy bogham- mery, zanim zdołałyby uciec pod osłonę sił lądowych. Na pewno nie było- by to decydujące przeciwdziałanie. Dlatego postanowiłam dać im spokoj- nie wrócić do bazy. - Podeszła do wielkiej mapy taktycznej, wiszącej na ścianie, i wskazując palcem punkt na zachodnim wybrzeżu Sierra Leone, odwróciła się do admirała i wyjaśniła: - Tu, w Cieśninie Yelibuya, znaj- duje się morska baza Unii. Jak sam pan powiedział, admirale, kutry sąjuż w bazie. A zatem wszystkie znów zebrały się w jednym miejscu. Sprowa- dziłam eskadrę PG-AC do bazy Konakri po to, aby zabrać dodatkowe ła- dunki rakiet typu ziemia-ziemia. Zaraz po naszej rozmowie zamierzam skierować poduszkowce prosto do Cieśniny Yelibuya i zetrzeć z powierzch- ni ziemi nie tylko obie eskadry boghammerów, ale i całą tamtejszą bazę morską. Maclntyre ze zdziwienia aż rozdziawił usta. - Dobry Boże! Amando... Chyba nie mówisz poważnie? - Całkiem poważnie, admirale. Zyskaliśmy wyjątkową sposobność do znacznego osłabienia przeciwnika szykującego się do wielkiej kampanii na zachód i nie zamierzam przegapić takiej okazji. - Mandat sił pokojowych ONZ nie tylko wyznacza ścisłe granice rejo- nu, w którym możemy operować, lecz także pozwala nam działać wyłącz- nie w obronie własnej i mieszkańców Gwinei. W obronie! Pod żadnym po- zorem nie wolno nam podejmować zaczepnych akcji przeciwko Unii Zachodnioafrykańskiej. - To tylko kwestia odpowiedniego nazewnictwa, admirale. - Amanda zawróciła, stanęła przed biurkiem i pochyliła się, opierając ręce na jego 210 brzegu. - Siły morskie stacjonujące w bazie Yelibuya to realne zagroże- nie tak dla nas, jak i ludności Gwinei. Zwłaszcza boghammery pełnią rolę pocisków wystrzelonych z karabinu. Dzisiaj Belewa wymierzył swoją broń w nas. Zgodnie z tą definicją zniszczenie bazy w Cieśninie Yelibuya bę- dzie niczym innym, jak działaniem w obronie własnej, co umożliwia nam mandat sił pokojowych. - Niech cię diabli, Amando! - Maclntyre energicznie pokręcił głową. - Wiem, że jesteś zwolenniczką radykalnych działań, właśnie dlatego wybra- łem cię na to stanowisko, lecz gdybym zezwolił na realizację twojego pla- nu, tylko bym potwierdził, że specjalnie nagięłaś przepisy Rady Bezpie- czeństwa, żeby wciągnąć Belewę w otwarty konflikt. yGarrett uniosła obie ręce w obronnym geście. f - To oczywiste. I dokładnie o to mi chodzi. - Cofnęła się o krok, skrzy- żowała ręce na piersiach i ze spuszczoną głową zaczęła nerwowo chodzić z kąta w kąt. - Proszę wziąć pod uwagę, admirale, iż mała liczebność sił pokojowych wyklucza konwencjonalne metody zduszenia konfliktu w za- rodku. Dowodzi tego atak na nasz okręt zwiadowczy i na brytyjskiego sta- wiacza min. Jeśli damy Belewie przewagę swobodnego wyboru miejsca i czasu starcia, jednocześnie zapewnimy mu zwycięstwo. Nie sposób wy- grać wojny pozycyjnej z przeciwnikiem pokroju Belewy. Musimy przejść do ofensywy. A skoro uniemożliwia nam to mandat ONZ, trzeba tak na- giąć jego warunki, żeby wykonać kontruderzenie. To jedyne logiczne wyj- ście. Właśnie dziś powstała sposobność do wykonania kontrnatarcia w ra- mach najszerzej rozumianego mandatu operacyjnego sił pokojowych. Powinno się więc zadać przeciwnikowi dotkliwe straty, aby choć trochę odmienić strategiczny rozkład sił. Dlatego nie zamierzam przegapić ta- kiej okazji. Maclntyre westchnął głośno i znów pokręcił głową. - Doskonale rozumiem twoją argumentację, Amando, i z czysto woj- skowego punktu widzenia całkowicie jąpopieram. Musimy się jednak liczyć z wieloma innymi czynnikami. Taka eskalacja działań sprawi, że lokalny konflikt przygraniczny zacznie być postrzegany jako akt międzynarodowej agresji. - Zdaję sobie z tego sprawę, admirale - odparła Amanda, zatrzymu- jąc się na środku pokoju. - Jednocześnie przykujemy uwagę polityków, mężów stanu i finansistów. Z drugiej strony zostałam tu ściągnięta wła- śnie po to, żeby wyciszyć ten lokalny konflikt przygraniczny, i staram się jak najlepiej wypełniać obowiązki. Mój instynkt i doświadczenie podpo- wiadają teraz, że bezpośredni atak na bazę Yelibuya jest jedynym możli- wym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację operacyjną i stra- tegiczną. - Popatrzyła dowódcy prosto w oczy i dodała: - Mówiąc szczerze, admirale, bardzo żałuję, że akurat dzisiaj jest pan w Konakri. Jako samodzielny 211 oficer taktyczny zaplanowałabym i przeprowadziła tę akcję na własną od- powiedzialność, nie zważając na konsekwencje. Ostatecznie, co znaczy jakiś tam kapitan w świecie polityki międzynarodowej? Ale w tej sytuacji odpowiedzialność spada na pana, a świetnie rozumiem, że jako dowódca CINCNAVSPECFORCE musi pan brać pod uwagę znacznie więcej czyn- ników ode mnie. Z tego samego powodu nie jest pan w stanie tak szybko podejmować decyzji i organizować akcji, jak ja. Uwzględniając to wszyst- ko, mogę pana jedynie naciskać na wszelkie możliwe sposoby, aby ze- zwolił mi pan przeprowadzić atak na bazę w Cieśninie Yelibuya. Jeśli poważnie myślimy o zduszeniu narastającego konfliktu zbrojnego, powin- niśmy zorganizować taką akcję. Maclntyre przez chwilę mierzył wzrokiem stojącą przed nim kobietę, wreszcie rzekł w zamyśleniu: - Chciałbym wiedzieć jeszcze jedno, kapitanie. Co będzie, jeśli nie ze- zwolę pani na zaatakowanie bazy Yelibuya? - Wtedy, admirale - odparła cicho Amanda - wezmę na siebie pełną odpowiedzialność zarówno za dopuszczenie do ataku unijnych kutrów, jak i za niewykonanie pańskiego rozkazu dotyczącego pościgu za eskadrą bog- hammerów. Złożę także wniosek o zdjęcie mnie ze stanowiska dowodze- nia. Nie jestem zainteresowana prowadzeniem wojny, którą według rozka- zów musiałabym przegrać. Jeszcze do niedawna Maclntyre uznałby taką odpowiedź za pogróżkę, a przynajmniej wyzwanie czy zwykły blef. Nawet teraz, gdyby usłyszał to z ust innego oficera, doszedłby do podobnego wniosku. Wiedział już jed- nak, że Amandę Garrett należy traktować całkiem dosłownie. Mimo woli zachichotał, próbując opanować rozbawienie. - Mój Boże, sam się o to prosiłem - mruknął, kręcąc z niedowierzania głową. - Dziękuję, kapitanie... Dziękuję, Amando, że mi przypomniałaś, iż przynajmniej w teorii jesteśmy tu po to, aby odnieść zwycięstwo. - Wstał zza biurka; po nagłym wybuchu wesołości pozostał jedynie lekko drwiący uśmiech. - Dziękuję także za przypomnienie, że na tym świecie pełnym zadowolenia z własnej przeciętności są jeszcze ludzie, którzy nie godzą się na kompromis za wszelką cenę. Ma pani całkowitą rację, kapitanie. Za- twierdzam tę operację, proszę ją wykonać. I proszę mi wybaczyć tę chwilo- wą małostkowość. W przyszłości zajmę się wyłącznie własnymi zadaniami, to znaczy urabianiem tych dyplomatów, mężów stanu i finansistów, o któ- rych pani wspomniała. Tymczasem proszę dla nich zwyciężać w tej wojnie, czy im się to będzie podobało, czy nie. Amanda uśmiechnęła się tak nieznacznie, że można to było poznać tyl- ko po lekkim cieniu, jaki pojawił się na jej twarzy. - Rozkaz, admirale. 212 Przystań marynarki wojennej w Cieśninie Yelibuya 30 czerwca 2007 roku, godzina 1.21 czasu lokalnego Baza morska w Yelibuya w niczym nie przypominała portów wojennych w Norfolk czy Portsmouth, ale kapitan Jonathan Kinsford i tak był dumny z podlegającego mu garnizonu. Wracając do bunkra dowodzenia, z satys- fakcją spoglądał na zabudowania omywane srebrzystym blaskiem księżyca w trzeciej kwadrze. W czasach kolonii Sierra Leone była tu rozległa plantacja palmy olejo- wej. Na wzniesieniu, nad ujściem do cieśniny małej bezimiennej rzeczki, gó- rował duży dom z pomalowanych na biało bali, mieszczący obecnie kwatery i klub oficerski. Dawną przystań załadunkową wykorzystano na punkt tanko- wania, stała przy niej barka z beczkami ropy. Nieco dalej, po wschodniej stro- nie ujścia rzeki, zbudowano długi ciąg pomostów, przy których cumowała eskadra boghammerów. Za nimi wznosiły się baraki obsługi technicznej i wiata remontowa, z wody prowadziły do niej tory wyciągu wózkowego. Po tej stronie, na tyłach kolonialnej siedziby, pod samym lasem, stały stłoczone namioty dla marynarzy. Sąsiadował z nimi barak garażowy dla samochodów terenowych oraz motocykli i umocniony workami z piaskiem bunkier amunicyjny. Bliżej, na zboczu wzniesienia, mniej więcej pośrodku wypielęgnowanego niegdyś trawnika oddzielającego dom od wąskiej plaży, znajdował się drugi bunkier umocniony workami z piaskiem, pełniący rolę posterunku dowodzenia, do którego zmierzał teraz Kinsford. Naprawdę miał powody, żeby być dumnym z tego garnizonu. Włożył wiele wysiłku w jego zabezpieczenie. Pół kilometra od przystani w kierun- ku otwartego morza, po obu stronach przesmyku zorganizował dwa umoc- nione posterunki strażnicze uzbrojone w czterdziestomilimetrowe działka przeciwlotnicze Bofors L70, równie przydatne do ostrzeliwania celów na- wodnych. Zgodnie z jego rozkazami cała baza była zaciemniona, tylko od czasu do czasu dało się zauważyć błyski latarek wartowników krążących po tere- nie. Teraz wyjątkowo zza szczeflnie zasłoniętych okien klubu oficerskiego dobiegała głośna muzyka. To dowódcy kutrów pościgowych hucznie świę- towali swoje zwycięstwo nad siłami pokojowymi ONZ. On sam bawił się z nimi w klubie, lecz podejrzewając, że zabawa potrwa aż do świtu, wyszedł wcześniej. Jako dowódca bazy czuł się zobowiązany dawać dobry przykład szeregowym marynarzom. W dodatku coś mu podpowiadało, że z samego rana przyjadąjakieś szychy z Monrowii, żeby odebrać szczegółowy raport z przeprowadzonej akcji, wolał więc uniknąć kaca. Pogonił z powrotem na stanowiska kilku pełniących służbę oficerów, po czym wyszedł na świeże powietrze, aby odetchnąć od gęstych oparów piwa, a zarazem osobiście sprawdzić zabezpieczenie terenu bazy. 213 Poszedł wysypaną żwirem ścieżką do punktu dowodzenia, aby zamie- nić parę słów z oficerem dyżurnym i przygotować sobie posłanie na zapa- sowej koi stojącej w rogu bunkra. Nic nie wskazywało na to, aby w kwate- rach oficerskich dało się dzisiaj zmrużyć oko. Zbiegł po wąskich schodkach między umocnieniami z grubych bali, prześliznął się obok moskitiery rozwieszonej w wejściu i wkroczył do bun- kra, przesyconego zatęchłą wilgocią i wyziewami spalinowego generatora zasilającego radiostację. - Coś się dzieje, poruczniku? - zapytał. - Cisza i spokój, kapitanie - odparł siedzący przy biurku oficer, zerka- jąc przez ramię. Oprócz niego w bunkrze czuwało dwóch łącznościowców. — Nie ma o czym meldować. - Są już jakieś reakcje ONZ po naszym ataku? - Kinsford rozejrzał się po wnętrzu bunkra oświetlonym przez stojącą pośrodku lampę naftową. - Nie, kapitanie. - Oficer dyżurny pokręcił głową. - Nie wyłapaliśmy niczego ani z linii naziemnych, ani z taktycznych kanałów radiowych. Na- dal nie działa także łączność w ich sieci obserwacyjnej. Chyba Amerykanie wciąż nie mogą się przestawić na nadajniki rezerwowe. - To wspaniale. - Kinsford podszedł do stojącej w rogu koi i zaczął roz- kładać na niej koce. - Pewnie będziemy musieli zaczekać na ranną pocztę, żeby się dowiedzieć, jak to przyjęli. Tak czy inaczej, zamierzam się trochę przespać, poruczniku. W dużym domu panuje taki hałas, że nie da się tam zmrużyć oka. - Oczywiście, kapitanie. Tutaj nikt panu nie będzie przeszkadzał. Jak na ironię, jeszcze zanim Kinsford zdążył rozwiązać buty, zaterkotał jeden z telefonów. Oficer dyżurny szybko podniósł słuchawkę, odebrał krótki meldunek i powtórzył: - Kapitanie, z wysuniętego posterunku strażniczego donoszą o kontak- cie wzrokowym z nie zidentyfikowanymi łodziami. - Co to za obiekty? - Nie wiadomo. Żołnierze zauważyli tylko jakieś trzy jednostki wcho- dzące do cieśniny. Na pokładzie PG-AC-02 USS „Queen of the West" 30 czerwca 2007 roku, godzina 1.34 czasu lokalnego Silniki elektryczne poduszkowca przycichły jeszcze bardziej, cyfry na odczycie GPU zaczęły się zmieniać w wolniejszym tempie. -Powoli, jeszcze trochę... - przekazywała głośnym szeptem Amanda. - Powoli... Stop! Włączyć automat utrzymywania stałej pozycji. 214 Współrzędne widniejące w okienku GPU dokładnie odpowiadały wcześ- niej wyznaczonej lokalizacji, według której zaprogramowano już układy naprowadzania. - Jest automatyka utrzymywania pozycji - zameldował Lane. Zaczął jeszcze dopasowywać położenie dźwigni gazu i drążków sterowych do wy- mogów urządzenia mającego przeciwdziałać znosowi powodowanemu przez prądy morskie, fale i wiatr. - „Rebeliant" na stanowisku - zameldował przez radio porucznik Tony Marlin. Chwilę później z głośnika doleciał głos porucznika Clarka dowo- dzącego „Carondeletem": - „Francuz" na stanowisku. Trochę ponad kilometr przed dziobami eskadry znajdowało się ujście małej rzeczki, której nurt, połyskujący srebrzyście w blasku księżyca, odci- nał się ostro od głębokiej czerni dżungli. Drobna regulacja przybliżenia i wzmocnienia obrazu przekazywanego przez bardzo czułe kamery na szczy- cie głównego masztu „Queen" pozwoliła wyłowić na ekranie ciemne zabu- dowania znajdującej się tam bazy unijnych boghammerów. Bez przeszkód dotarli na miejsce, teraz trzeba było wykonać to, po co przypłynęli. - Uwaga, „Małe Świnki" - powiedziała Garrett do mikrofonu. - Tu dowódca. Przygotować uzbrojenie. Cicho zabrzęczały serwomechanizmy, nad pancerzem wyrosły wieżyczki działowe. Wysięgniki ładownic wypchnęły ku górze i umieściły na coko- łach głowice z naszykowanymi pociskami. - „Francuz" gotów do otwarcia ognia. - Tu „Rebeliant". Uzbrojenie odbezpieczone, bezpośrednia łączność nawiązana. - „Rebeliant" i „Francuz", zrozumiałam. - Amanda przełączyła się na interfon. - Stanowisko ogniowe, uruchomić systemy naprowadzające. Cze- kać na rozkaz odpalenia rakiet. Pod sterówką Danno O'Roark szybko przebiegł palcami po klawiatu- rze, wprowadzając kod, który za pośrednictwem bezpośredniej łączności radiowej sprzągł komputerowe systemy naprowadzające wszystkich trzech poduszkowców. Dokładne współrzędne celu i charakterystyki ustawienia pocisków - te, które pod okiem kapitan Garrett programował wraz ze Sma- żalnią w czasie rejsu - pomknęły w eter cyfrowymi impulsami. Zgodnie z da- nymi obróciło się i ustawiło prawie w poziomie naraz sześć wieżyczek, przy- pominających krwiożercze bestie instynktownie szykujące się do ataku na wspólnie upatrzoną ofiarę. - Układy kierowania ogniem zintegrowane, pani kapitan. Programuję systemy wybory celów i sekwencer odpalania... Gotowe. Wyrzutnie odbez- pieczone. Wszystkie lampki kontrolne świecą zielono. Jesteśmy gotowi do ' salwy. 215 - Zrozumiałam, panie O'Roark. Odpalać. Na każdym cokole wieżyczki znajdowały się dwie głowice z rakietami. Poduszkowce miały po dwie wyrzutnie, a cała eskadra w sumie sześć. W cią- gu trzech i pół sekundy rozległo się dwanaście salw siedemdziesięciomili- metrowych artyleryjskich pocisków rakietowych. Donośny wizg startują- cych rakiet rozdarł nocną ciszę, na falach rozlał się złotawy blask płomieni. Lewary automatycznie zrzuciły opróżnione, wciąż jeszcze dymiące gło- wice za burtę. Lufy działek błyskawicznie ustawiły się w pionie, a wysię- gniki ładownic umieściły w wyrzutniach nowe zestawy pocisków. Urządzę/ nia naprowadzające znowu pochyliły i obróciły broń. Na tym etapie niepotrzebna była ingerencja człowieka, wszystko nadzorowały zaprogra- mowane wcześniej komputery, odczytujące z pamięci i wykonujące szcze- gółowy program. Po siedem rakiet w głowicy, dwanaście zestawów dla każdej wyrzutni - łącznie były do odpalenia siedemdziesiąt dwa komplety ładunków. Wydawało się, że z morza strzelają błyskawice, a grzmoty roznoszą się echem po lądzie. Płomienie rakiet kreśliły łuki na tle mrocznego nieba, jed- na za drugą hydry spadały niczym deszcz rozżarzonych węgli w piekło, w które zamienił się teren bazy morskiej Yelibuya. Siedemdziesiąt dwie głowice mieściły w sumie pięćset cztery rakiety, a każda niosła prawie ośmiokilogramowy ładunek silnych materiałów wy- buchowych. Wszystkie spadały na cel zaledwie po trzech minutach lotu. - Kapitanie Kinsford! Nie zidentyfikowane jednostki otworzyły ogień! Jesteśmy... Głośny trzask w słuchawce dowiódł niezbicie, że zarówno składający meldunek, jak i stanowisko działka przeciwlotniczego na drugim końcu li- nii telefonicznej nagle przestały istnieć. Przeciągły grzmot pierwszej salwy eksplozji, która unieszkodliwiła oba posterunki strażnicze, zagłuszył wycie rakiet nadlatujących nad bazę. Noc zmieniła się nagle w dzień, gdy za szczelinami obserwacyjnymi bunkra do- wodzenia rozlało się jedno gigantyczne morze płomieni. Kinsford, który zdążył się tylko poderwać na nogi, stał twarzą do wyj- ścia, więc zobaczył, co się stało z domem mieszczącym klub oficerski. Nad- gryzione zębem czasu miękkie drewno tropikalnych drzew nie stanowiło żadnej przeszkody dla rakiet, które przebiły się przez nie i eksplodowały w środku. Impet wybuchów poderwał z fundamentów całą piętrową budowlę, która dopiero w powietrzu rozleciała się na tysiące kawałków, płonących belek i porozrywanych arkuszy blachy z pokrycia dachu. Fala uderzeniowa wstrząsnęła całym bunkrem, zwalając z nóg obec- nych w środku ludzi i rzucając nimi o ściany, jakby byli kostkami ciśniętymi 216 przez gracza na bandą stolika do gry. Zaciskając kurczowo palce na wysta- jących wiązaniach belek, kapitan poderwał się z ziemi i rzucił do szczeliny, za którą znikał w płomieniach cały jego garnizon. Kolejna salwa spadła na przystań. Następujące po sobie eksplozje uło- żyły się prostym szeregiem wzdłuż ujścia rzeki, rozrywając w drzazgi po- mosty i rozrzucając zacumowane przy nich boghammery niczym zabawki miotane rękąrozhisteryzowanego dziecka. W swoim przerażającym pocho- dzie dotarły do punktu tankowania i runęły na wyładowaną beczkami bar- kę; nad jej szczątkami strzelił w niebo gigantyczny słup płonącej ropy. Póź- niej zawróciły w głąb lądu, dewastując po drodze baraki obsługi i warsztat remontowy, wyrzucając w górę szyny wyciągu wózkowego, wygięte niczym ogon szalejącego smoka. Nie zostawiały na swojej drodze niczego, nawet fragmentu ściany czy jednego nie tkniętego kamienia. Po całkowitym zniszczeniu przystani potwór skierował uwagę na żoł- nierskie namioty i wiatę pod lasem. Tam również druzgotał i podpalał wszyst- ko. Kinsfordowi pozostało się tylko modlić, aby obudzeni wybuchami ma- rynarze zdążyli się bezpiecznie schronić w dżungli. Ostatnie pociski spadły na barak garażowy; wybuchające zbiorniki paliwa stojących tam pojazdów dopełniły dzieła zniszczenia. Ostrzał dobiegł nagle końca. Kiedy między drzewami przetoczyło się i umilkło echo eksplozji, noc- ną ciszę wypełniły trzaski płonących belek i głośne dzwonienie blaszanych pojemników amunicyjnych na kutrach unoszących się na mocno rozkołysa- nej wodzie. Oszołomiony Kinsford obszedł bunkier wokoło, przez wszystkie szcze- liny wyglądając na zewnątrz. Nic nie zostało z bazy. A raczej prawie nic, bo ocalały oba bunkry, dowodzenia i amunicyjny. Widocznie napastnicy doszli do wniosku, że umocnione konstrukcje są zdolne wytrzymać nawet tak sil- ny ostrzał artylerii rakietowej, dlatego woleli skierować ogień na inne, ła- twiejsze do zniszczenia obiekty. Tylko co mogło przyjść z zapasów amunicji, skoro nie istniała broń, do której można by ją wykorzystać? I na co komu bunkier dowodzenia, jeśli nie ocalał ani jeden boghammer, którym można by stąd pokierować? Radiostacja spadła ze stołu i leżała na ziemi obok dwóch łącznoś- ciowców. Jeden był nieprzytomny, drugi zwinął się w kłębek pod ścianą i głośno jęczał ze strachu. Kinsford podszedł do nich szybko. Pierwszego ocucił kilkoma uderzeniami w twarz, drugiego kopniakiem poderwał na nogi. - Połączcie mnie natychmiast z dowództwem floty w Monrowii... Nie, wróć. Nawiążcie bezpośrednią łączność z centrum dowodzenia „Mamba Point". Muszę... zameldować o tym, co się stało. W tej sytuacji niczego więcej nie mógł zrobić. 217 Hotel „Mamba Point", Monrowia 30 czerwca 2007 roku, godzina 1.40 czasu lokalnego W tymczasowym sztabie generalnym Unii Zachodnioafrykańskiej tak- że świętowano zwycięstwo. Tylko w jednym pokoju panował odmienny na- strój. - Nieprawda, Sako. Nic nam z tego nie przyjdzie. Akcja się nie powiodła. - Już to słyszałem, Obe - odparł cierpliwie brygadier Atiba, oparty bio- drem o biurko generała. - Wciąż jednak nie rozumiem, dlaczego tak uwa- żasz. Moim zdaniem to naprawdę wielki sukces. Odnieśliśmy zwycięstwo. Belewa nerwowo krążył po pokoju ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Nie o to chodzi, Sako. Masz rację, zwycięstwo w tej operacji jest bar- dzo ważne, ale ważniejsze jest wygranie całej wojny. To prawda, że odnie- siemy korzyści z unieszkodliwienia brytyjskiego stawiacza min, że naru- szyliśmy szczelność blokady morskiej. Nie został jednak osiągnięty podstawowy cel misji. - Zatrzymał się nagle i z bolesnym grymasem popa- trzył na ścienną mapę nadmorskiego rejonu Unii. - Prawdziwym zwycię- stwem byłoby zniszczenie tego okrętu radarowego. Tylko wtedy wbiliby- śmy włócznię w samo oko przyczajonego lamparta. Powinienem był się domyślić, że ta kobieta wzmocniła obronę okrętu. Wtedy skierowałbym zmasowane uderzenie floty na inny, bardziej odpowiedni dla nas obiekt. Ale zaślepiła mnie chciwość. Dopuściłem, by chwilowa okazja oderwała moją uwagę od głównego celu. Sam widzisz, że jak na generała zachowa- łem się jak ostatni głupiec! - No to pozwól, że zaproponuję temu głupcowi coś do picia. - Atiba odwrócił się i wziął z blatu butelkę piwa, z którym przyszedł do kwatery dowódcy. Odkapslował ją o wyszczerbioną krawędź biurka, z szerokim uśmiechem podał Belewie, po czym otworzył drugą dla siebie. - Nie pa- miętasz, kto mi tłumaczył, że czasami nie wygrywa się bitwy pierwszego dnia, a wtedy trzeba zagryźć zęby i nazajutrz ponowić próbę? Stopniowo na wargach generała pojawił się niewyraźny uśmiech. - Ten sam głupiec, który był wtedy podrzędnym oficerem obcej armii - odparł, unosząc butelkę piwa. - Teraz jestem głowąpotężnego państwa, Sako, powinienem więc wczoraj zachować się perfekcyjnie. - No to za tę wczorajszą perfekcję. Stuknęli się lekko butelkami w toaście i upili trochę piwa. - Ech!... - Na twarzy generała znów pojawiło sie^ zmartwienie. - Na pewno sprawdziłeś, Sako, czy rzeczywiście wszystkie kutry bezpiecznie wróciły z misji? - Mówię po raz trzeci: dowódca bazy Yelibuya przeliczył zacumowane kanonierki. -1 amerykańskie łodzie patrolowe nawet się nie pojawiły? 218 - Nie. - Zniecierpliwiony Atiba energicznie pokręcił głową. - Na mi- łość boską, Obe. Mówisz, jakbyś nie był zadowolony, że zakończyliśmy operację bez strat. - Bzdura. Zastanawiam się tylko, dlaczego. - Belewa obszedł biurko i usiadł w swoim fotelu. - Jeśli Amerykanie nawet nie ruszyli za nami w po- goń, to zaczynam się niepokoić, co takiego knują. - Nie wystarczy ci, że dopisało nam szczęście? - spytał wyrozumiale Atiba, przysiadając na brzegu biurka. - Może po prostu byli zbyt zajęci szy- kowaniem własnej operacji? Generał zmarszczył brwi. - Nie wierzę w to. Jeśli lampart nie rzucił się w pościg, to pewnie nas wyprzedził bokiem i teraz czai się gdzieś w zasadzce. Szef sztabu głośno zachichotał. - Ty i twój lampart, Obe... Traktujesz tę kobietę tak, jakby była jakąś wszechpotężną szamanką. - Bo właśnie tak zaczynam o niej myśleć, Sako. Niekiedy podczas na- szych odpraw mam wrażenie, że jej duch zerka mi przez ramię i naśmiewa się z moich pomysłów. -Na Boga, człowieku! To tylko zwykła, śmiertelna kobieta! - Naprawdę? A ile to już razy takie zwykłe, śmiertelne kobiety wy- strychnęły cię na dudka, przyjacielu? - spytał Belewa z uśmiechem i po- ciągnął łyk piwa. - Przypominam sobie pewną małą tancerkę z nocnego klubu w Lagos... Drzwi na korytarz bez pukania otworzyły się z hukiem i do środka zaj- rzał przerażony łącznościowiec. - Generale Belewa! Odebraliśmy alarmujący meldunek zYelibuya! Nasza baza morska została zniszczona! - Co takiego?! - Atiba błyskawicznie zeskoczył z biurka. - Kto ją za- atakował? Jakie są straty? - Nie wiem, panie brygadierze... Odebraliśmy tylko tę lakoniczną wia- domość. Nie ma w niej mowy o ataku, tylko o tym, że została zniszczona! - Połączcie mnie z bazą! - rzucił Belewa, wstając z fotela. - Muszę wiedzieć dokładnie, co tam się stało. - Już próbowaliśmy, generale. Baza Yelibuya nie odpowiada. Na pokładzie PG-AC-02 USS „Queen of the West" 30 czerwca 2007 roku, godzina 1.40 czasu lokalnego Eskadra „Morskich Myśliwców" oddaliła się od wybrzeża Unii i łuny wiszącej nad terenem bazy Yelibuya. Pojazdy uniosły się na poduszkach 219 powietrznych, gotowe pomknąć z wyciem turbin w drogę powrotną na plat- formę. Ale pozostał jeszcze do zadania ostatni cios. Tym razem odsunęły się klapy luków w rufowym pancerzu „Queen" i wyłoniły się wyrzutnie dźwi- gające po cztery cięższe pociski. Szybko ustawiły się pod kątem czterdzie- stu pięciu stopni. - Sea slamy uzbrojone i gotowe do wystrzelenia, pani kapitan. Możemy inicjować sekwencję odpalania. - Świetnie, Darmo. Odpalajcie według własnego uznania. Pora dokoń- czyć dzieło. W mętnym blasku monitorów na stanowisku ogniowym O'Roark spoj- rzał na przyjaciela. - Biorę na siebie pierwszą, ty drugą. Nie schrzańmy tego. Nie chciał- bym, żeby te błazny z „Carondeleta" znowu zyskały powód do kpin. - Wystarczy wcisnąć guziki, chłopie - odparł Smażalnia, zawiesiwszy dłoń nad czerwonym przyciskiem odpalania. - Tej lawiny już nic nie po- wstrzyma. Eksplodował ładunek zapłonowy, rozprysła się plastikowa osłona wy- lotu wyrzutni i wyłonił się z niej smukły, podobny do torpedy pocisk. Tuż po jej wyjściu z rury sprężyny wypchnęły trójkątne stateczniki w połowie długości prawie pięciometrowej rakiety; chwilę później rozłożyły się sta- teczniki ogonowe. Na bezpiecznej wysokości nad kadłubem poduszkowca impuls radiowy z komputera sterującego pobudził do działania silnik rakie- towy i sea slam na słupie ognia wystrzelił w niebo. Stałego paliwa starczyło jedynie na kilka sekund lotu, ale w tym czasie otworzyły się wloty powietrza, którego strumienie uderzyły w łopatki małe- go silnika turboodrzutowego. Bezużyteczny silnik rakietowy został odrzu- cony, włączył się zapłon i rakieta poszybowała dalej. Jednocześnie odpadły osłony dziobowe zabezpieczające obiektyw kamery czułego urządzenia wi- zyjnego. Kilka sekund później wystrzeliła w niebo druga identyczna rakieta. Śla- dem pierwszej na wysokości sześciuset metrów przeszła do lotu poziomego i skręciła w kierunku zaprogramowanego celu. Zaraz jednak komputer po- kładowy zmienił położenie stateczników i obie rakiety prawie pionowo ru- nęły w dół, ku pobliskiemu wybrzeżu i płonącym ruinom bazy morskiej Yelibuya. Sea slamy zaliczano do generacji „prawdziwie inteligentnych" pocisków rakietowych, ale w rzeczywistości były tak samo „inteligentne", jak każdy inny skomplikowany system uzbrojenia. Na stanowisku ogniowym „Queen of the West" rozbłysły ekrany monitorów i pojawiły się na nich obrazy prze- kazywane przez kamery na dziobach rakiet. Darmo i Smażalnia, którzy już 220 zaciskali palce na joystickach, mogli teraz własnoręcznie pokierować zro- botyzowanymi pociskami ku ich przeznaczeniu. Bunkier dowodzenia bazy morskiej Yelibuya 30 czerwca 2007 roku, godzina 1.42 czasu lokalnego -Kapitanie! Mamy połączenie z „Mamba Point"! - zawołał łącznościo- wiec. W bunkrze coraz trudniej było oddychać, w gardło drapał gęstniejący dym, kwaśny odór materiałów wybuchowych i fetor palących się zwłok. Kinsford chwiejnym krokiem podszedł do poobijanej radiostacji i podniósł mikrofon do ust. - „Mamba Point", tu kapitan Kinsford z bazy Yelibuya. Słyszycie mnie? - Tak, proszę mówić, Yelibuya - doleciał z głośnika przytłumiony głos, jakby pochodzący z odległego świata żywych ludzi. - Coś się stało? Kinsford spazmatycznie zaczerpnął powietrza, dopiero po chwili zdołał wykrztusić: - „Mamba Point", baza morska Yelibuya została zniszczona. Kapitan nie miał żadnych szans, żeby usłyszeć odpowiedź. Z zewnątrz doleciał narastający świst i kolejna eksplozja, znacznie potężniejsza od po- przednich, po raz drugi wszystkich w bunkrze zwaliła z nóg. Zatrzeszczały belki stropowe, na głowy posypał się piach. Tym razem fala uderzeniowa roztrzaskała radiostację o ścianę. Kinsford dźwignął się z ziemi i wyjrzał przez szczelinę obserwacyjną. Bunkier amunicyjny zniknął z powierzchni, w jego miejscu ział olbrzymi, czarny i dymiący lej, niczym krater wulkanu. A więc napastnicy w pierwszym ostrzale celowo pominęli ufortyfiko- wane budowle, żeby teraz zrzucić na nie o wiele silniejsze ładunki wybu- chowe. Skoro zaś dysponowali bronią zdolną zetrzeć w proch bunkier amu- nicyjny, to... - Uciekać! - wrzasnął Kinsford. - Wszyscy na zewnątrz! Rzucił się w kierunku wyjścia, zza którego dolatywał już drugi podob- ny, szybko narastający świst. Nagle coś pionowo wbiło się w ziemię, prze- gradzając mu drogę. W ułamku sekundy kapitan ujrzał smukły szary cylin- der z połamanymi statecznikami. Wtedy zadziałał zwłoczny zapalnik ćwierćtonowej głowicy bojowej sea slama. - TACNET, tu dowódca „Małych Świnek". - Zgłasza się TACNET. 221 - Chris, czy nadal masz nakierowane obiektywy trutnia na bazę w Cieś- ninie Yelibuya? - Tak, mam. Specjalnie trzymam „Drapieżcą" na posterunku. - Zrozumiałam. Wypełniliśmy zaplanowaną misję i chcemy teraz usły- szeć od ciebie meldunek o sytuacji na terenie unijnej bazy morskiej. - Jakiej bazy morskiej, szefowo? - Rozumiem, TACNET. Zakończyliśmy operację. Wracamy na „Pły- waka". Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 30 czerwca 2007 roku, godzina 3.10 czasu lokalnego Trzy maszyny kolejno wjechały po pochylni, wykręciły na placu ma- newrowym i stanęły w hangarach. Z głośnym sykiem opróżniły się podusz- ki powietrzne i maszyny osiadły na pokładzie. Technicy obsługi przystąpili do cumowania, jeszcze zanim otworzyły się pokrywy luków. Amanda zeskoczyła z pancerza „Queen" i w triumfalnym geście unio- sła obie ręce z zaciśniętymi pięściami. Kiedy ludzie zebrali się wokół niej, weszła na skrzynkę narzędziową i przemówiła: - Wczoraj po południu flota Unii zadała nam kilka drobnych strat, ale dzięki nocnej akcji to zwycięstwo musiało przeciwnikowi utkwić ością w gar- dle. Doskonale się wszyscy spisaliście. Przez dłuższy czas Unia nie odważy się z nami zadzierać. Prawdę mówiąc, powinniśmy wysłać generałowi Be- lewie list dziękczynny podpisany przez cały personel korpusu. Jego atak stworzył nam sposobność do kontrnatarcia, którą właśnie wykorzystaliśmy. Chciałabym, żeby po odprawie wszyscy solidnie wypoczęli. Zasłużyliście na to. O dwunastej odbędzie się spotkanie oficerów i podoficerów funkcyj- nych grupy operacyjnej. Omówimy nowe trasy patrolowe, doktrynę opera- cyjną i nowe cele. Zrezygnujemy z pasywnej blokady. Nie będziemy dłużej czekać na ruch przeciwnika. Panie i panowie, odtąd każda nasza akcja bę- dzie miała charakter ofensywny. Nie rozległy się huczne owacje, lecz na wymęczonych twarzach wy- kwitły uśmiechy, a w zaczerwienionych oczach pojawiły się żywe błyski. Reakcją na słowa Amandy był też głośny pomruk aprobaty, potwierdzający jednomyślność jej podkomendnych. Właśnie na taki odzew liczyła. Zwolniwszy ludzi, ruszyła do swojej kwatery. Zgodnie z poleceniem wydanym przez radio Christine Rendino już na nią czekała z plikiem zdjęć i wydruków komputerowych. - Proszę bardzo, szefowo. To wszystko dotyczy przemytniczej siatki zaopatrującej Belewę z Wybrzeża Kości Słoniowej. 222 - Świetnie, Chris. - Amanda powiesiła kamizelkę ratunkową i pas z bro- nią na wieszaku, opadła ciężko na krzesło przy biurku i ziewnęła szeroko. - Co z brytyjskim stawiaczem min? Utrzymuje się jeszcze na wodzie? - Owszem, ale tylko dzięki kilku dodatkowym pompom. „Santana" wziął go na hol, powinni tu przybić przed południem. Dowództwo Royal Navy prosiło, byśmy go tylko zacumowali przy platformie. Chcą przeprowadzić inspekcję i ocenić, czy warto go remontować. - To żaden kłopot, mamy gdzie pomieścić załogę stawiacza, a przynaj- mniej tę część, która jest zdolna do dalszej służby. - Garrett znów ziewnęła, pochyliła głowę i zaczęła sobie masować obolały kark. - Kiedy „Santana" tu dopłynie, zwolnię go z posterunku Gwinea Wschód i wyślę do pomocy „Su- rocco" na Unię Wschód. Jak obiecywałam, Chris, nadszedł twój dzień. Od tej pory nasze główne zadanie to likwidacja przerzutu kontrabandy dla Belewy. - Super! Mówiłaś, zdaje się, że mamy do tego zbyt mało jednostek pły- wających i ludzi? - Christine usiadła na krześle naprzeciwko Amandy. - Tak było, ale przez likwidację bazy Yelibuya i zniszczenie dwóch eskadr boghammerów nie tylko o jedną trzecią zmniejszyliśmy liczebność floty Belewy, lecz także wyeliminowaliśmy bezpośrednie zagrożenie dla ludności wschodniego wybrzeża Gwinei. Teraz możemy wsiąść generałowi na kark. Sama powtarzałaś, że przemyt ropy ma kluczowe znaczenie dla kampanii szykowanej przez Belewę. Więc jeśli teraz rzucimy do zwalcza- nia przemytu zarówno poduszkowce, jak i kutry pościgowe, odetniemy do- stawy strategicznego surowca do Unii, a jednocześnie zwiążemy operacyj- nie flotę. Będziemy walczyć z eskadrami Belewy po stronie francuskiej, gdy spróbują ochraniać szlaki przemytnicze. - Tak... - mruknęła w zamyśleniu Rendino. - A mając do dyspozycji aerostaty radarowe i zwiadowcze trutnie, z pomocą brytyjskich śmigłow- ców patrolowych zdążymy w porę wykryć każdy manewr unijnej floty, by zablokować jej drogę na zachód. - Dokładnie tak. Zresztą po wyeliminowaniu zagrożenia ze strony jed- nostek Unii będziemy też mogli przekazać zadania patrolowe gwinejskiej marynarce i straży granicznej. Mamy wreszcie szansę na zwycięstwo, Chris. Po raz pierwszy zyskujemy taką szansę. - Amanda przysunęła sobie pierw- szą z brzegu teczkę, otworzyła ją i zaczęła przeglądać materiały wywiadow- cze. - To będzie całkiem inna rozgrywka. Musimy wypracować sobie nowe metody walki z tymi twoimi przemytnikami. Christine przekrzywiła głowę i spojrzała przyjaciółce prosto w oczy. - Tak, to prawda, szefowo. Nie sądzisz jednak, że wcześniej warto było- by się walnąć na łóżko i przekimać choć troszkę? Amanda zachichotała. - Bardzo bym chciała, ale muszę jeszcze przemyśleć doktrynę dzia- łania po stronie francuskiej, którą powinnam przedstawić w południe na 223 odprawie grupy operacyjnej. Chciałabym, żeby już wieczorem nasi ludzie przystąpili do skutecznych łowów. Zadaliśmy Belewie ciężki cios, lecz wo- lałabym mu sprawić kolejną przykrą niespodziankę najszybciej, jak to bę- dzie możliwe. Ty się połóż, ale ja jeszcze trochę popracuję. Christine westchnęła głośno. Wstała, przeszła do kącika kuchennego, nalała wody do czajnika i postawiła go na kuchence elektrycznej. - Jak chcesz. Myślę, że powinniśmy zacząć od najważniejszych punk- tów przeładunku kontrabandy na terenie Unii... Niebo na wschodzie lekko poszarzało. Baza morska w Cieśninie Yelibuya 30 czerwca 2007 roku, godzina 6.01 czasu lokalnego Wojskowy śmigłowiec Unii miękko wylądował na skraju gigantyczne- go pogorzeliska. Wysiedli z niego dwaj oficerowie i zaczęli ostrożnie iść między okopconymi lejami i stertami zwęglonych belek Na całym terenie saperzy oznaczali chorągiewkami walającą się wszę- dzie amunicję. Sanitariusze zabierali zwłoki i porozrywane ludzkie szcząt- ki. Z boku stali zbici w gromadkę marynarze, którzy przeżyli atak - wciąż wyraźnie zaszokowani tym, że los ich ocalił. Obe Belewa i Sako Atiba przystanęli obok leżącego na boku, podziura- wionego boghammera. Siła eksplozji wyrzuciła go dobre pięćdziesiąt me- trów w głąb lądu. - Miałeś rację, Obe - rzekł cicho Atiba. - To wiedźma. Belewa, z pięściami opartymi na biodrach, wodząc posępnym wzrokiem po ruinach swojej bazy morskiej, odpowiedział po chwili: - Dla nas ta kobieta jest kimś więcej niż zwykłą wiedźmą. Jest prawdzi- wym wojownikiem. Posterunek Unia Wschód lipiec 2007 roku Rozpoczęła się nowa wojna, lecz to nie karabiny i rakiety odgrywały w niej zasadniczą rolę, ale podstęp i spryt, pomysłowość i przebiegłość. Była to wojna kutrów i poduszkowców wyłaniających się niespodziewanie z mroku nocy, batalia gromadki czujnych, wiecznie nie wyspanych łowców. 224 - Uwaga, „Johnny Buli". Intruz jest niecałe pół kilometra przed twoim dziobem. Wejdź na kurs trzysta dziesięć. W słuchawkach Christine Rendino dominował rytmiczny, ogłuszający terkot rotora śmigłowca, przez który ledwie się przebijał głos pilota. - Zrozumiałem, „Pływak". Lecimy na kolejną randkę. Mamy tu samot- nego kochasia w maleńkiej łajbie. Nie pozwólmy mu czekać. Na swoim stanowisku przed monitorerW sieci wywiadowczej TACNET Christine zmniejszyła obraz radarowy przekazywany z aerostatu i z rado- ścią wgryzła się w batonik Milky Way, nie spuszczając z oczu sygnału trans- pondera brytyjskiego merlina, szybko zbliżającego się do samotnej, nie zi- dentyfikowanej plamki pośrodku ekranu. - „Pływak", jesteśmy już nad naszym kochasiem. Powtarzam, płynie samotnie w maleńkiej łódce. Wygląda na rybaka. Jeśli przemyca ropę, to najwyżej w piersiówce. Jesteś pewna, że właśnie tego gościa szukamy? Christine szybko włączyła drugi monitor. Przez ostatnie dwie godziny jej technicy śledzili gromadkę kutrów rybackich z Wybrzeża Kości Słonio- wej, które kręciły się niedaleko granicy morskiej z Unią. Rendino przewi- nęła taśmę i w przyspieszonym tempie zaczęła odtwarzać zapis z tego okre- su. Pośród wielu rozbłysków, których wędrówki po ekranie przypominały bezładne ruchy Browna, wyróżniał się właśnie ten jeden. Tylko lekko klu- cząc, powoli i stale przesuwał się na północny wschód, w kierunku granicy. - Potwierdzam, „Johnny Buli". Właśnie o tego naiwniaka nam chodzi. Nie dostrzegasz niczego podejrzanego? - No cóż, „Pływak", prawdę mówiąc... Ma cholernie duży silnik, jak na taką łupinkę. - No właśnie! To go zdradza! Mogę się założyć, że holuje towar. Zejdź spiralnie nad fale i podleć do niego od rufy. Podejrzewam, że znajdziesz dla siebie miły prezent. - Zrozumiałem, „Pływak". Wykonuję. W oczekiwaniu na efekty Christine odgryzła duży kęs batonika. - Miałaś rację, „Pływak"! - kilka minut później z entuzjazmem obwieścił Dane. - To cztery beczki ropy, wyważone tak, żeby utrzymywały się tuż pod powierzchnią. Wisimy właśnie nad nimi. Nasz kochaś musiał zrzucić hol, kiedy zauważył nas nad horyzontem. - To kiepsko. Nie przyłapaliśmy go na gorącym uczynku, więc nie mo- żemy go przyskrzynić. - Ważne, że nie dostarczy odbiorcom towaru. Mój strzelec przygotowu- je się do otwarcia ognia. - W tej samej chwili doleciał przez radio odgłos długiej serii z karabinu maszynowego. - Wielkie nieba, „Pływak"! Nie zgad- niesz, co nam pokazał ten kretyn w łódce! 15 Morski myśliwiec 225 - Hej, Maruda! Znalazłaś coś?! - Jest tu ze czterdzieści kanistrów ropy przywalonych kartonami i kil- kanaście plastikowych butelek z olejem. - Kapitan kutra może wyjaśnić, skąd się wziął ten ładunek? - Owszem, szefie. Twierdzi, że wozi to wszystko na własny użytek. Mówi, że wybrał się w odwiedziny do matki. - A gdzie mieszka jego przemarznięta mamuśka? W Norwegii? Stone Quillain wychylił się z bocznego luku „Queen of the West" i obrzucił uważnym spojrzeniem dryfującą obok, silnie wyładowanąpinasę. Na wąskim pokładzie stały jedna przy drugiej plastikowe skrzynki z brązo- wymi zakapslowanymi butelkami. - Jak zdróweczko, kapitanie? - zawołał siedzący przy sterownicy roze- śmiany szyper kutra. - Może być, synu - odparł Stone. - Skąd i dokąd płyniesz? - Z Half Cavalla po francuskiej stronie na targ do Fishtown. Prawo chy- ba tego nie zabrania, co? - To zależy, co wieziesz, synu. Co masz w tych butelkach? - Piwo, kapitanie. Prawo nie zabrania handlu piwem, no nie? W Half Cavalla robimy dobre piwo. Chce pan spróbować? Stone pokręcił głową. - Nie, dziękuję, jestem na służbie. Ale coś ci powiem, synu. Gorąco dziś, a ty przecież ciężko pracujesz i w ogóle. Więc śmiało napij się piwa za nas. Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej i sięgnął do najbliższej skrzyn- ki po butelkę. Kiedy się odwrócił, ujrzał wymierzony w siebie karabinek Quillaina. - Nie tę, synu. Weź sobie butelkę z którejś skrzynki na dziobie. - Cięż- ki mossburg komandosa zatoczył wielki łuk i niczym palec groźnego rozka- zodawcy wskazał przewożony ładunek. Rybak, z uśmiechem zastygłym na twarzy, podniósł się z ociąganiem i wyjął butelkę ze skrzynki. Odkapslował ją, lecz „piwo" w ogóle się nie zapieniło. - No właśnie, synu. Łyknij sobie na zdrowie. Tamten zdecydowanym ruchem uniósł butelkę do ust i przechylił ją, aż płyn pociekł mu po brodzie. Zaraz jednak rzucił się w bok, przechylił przez burtę i zaczął wymiotować. Wąską przestrzeń między poduszkowcem a pi- nasą wypełniła charakterystyczna woń benzyny. - Ambitny byłeś, synu - zauważył Quillain z nutą sympatii w głosie. - I tak cię aresztujemy, a łódź zniszczymy, ale muszę przyznać, że bardzo się starałeś. 226 Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 7 lipca 2007 roku, godzina 18.26 czasu lokalnego Puszka po coca-coli z pluskiem wpadła do morza. Do połowy napełnio- na wodą zatańczyła na falach, rozrzucając na boki słoneczne odblaski. Huk- nęły strzały z rewolweru, dookoła prysnęły na metr w górę cienkie strumyki wody, a puszka zakołysała się jeszcze silniej. Trzeci pocisk przedziurawił ją/ na wylot i błyskawicznie zniknęła pod powierzchnią. Jakaś ogłuszona im- petem uderzenia kuli rybka wypłynęła brzuchem do góry i z sąsiedniego pomostu natychmiast poderwało się do lotu parę kormoranów, których sta- do zdążyło się już zadomowić na platformie. -1 jak? - zapytała z dumą Amanda, kierując w niebo dymiącą lufę kolta. - Nieźle, ale mogłoby być lepiej - mruknął Stone Quillain. - Już pokazuję. Ze stojącego na rozchwianym stoliku pudła wyjął kolejną puszkę. Za- nurzył ją w wiadrze z morską wodą, aż napełniła się po brzegi, wziął duży zamach i cisnął ją niczym granat wielkim tukiem w powietrze, dobre dwa- dzieścia metrów od relingu platformy. Błyskawicznie sięgnął po leżącą obok kartonu ciężką służbową berettę, wymierzył i strzelił dwukrotnie. Niemal równocześnie z głośnym hukiem drugiego strzału puszka rozprysła się na kawałki, a deszcz aluminiowych szczątków i wody spadł do morza. Amanda zerknęła na niego z ukosa spod daszka nisko naciągniętej na oczy baseballowej czapeczki. - Matka cię nie nauczyła, że dżentelmen z południa zawsze powinien dać wygrać kobiecie? Przez grube ochraniacze na uszach własny głos wydawał jej się dudnią- cy. Jakiś czas temu urządzili sobie prowizoryczną strzelnicę na skraju ster- burtowej części platformy i jeśli tylko żadne z nich nie musiało uczestni- czyć w wieczornym rejsie patrolowym, po obiedzie organizowali ćwiczenia w strzelaniu. Quillain zachichotał, nie otwierając ust. - Wtedy byś uznała, że to przejaw dyskryminacji kobiet, a ja z tego po- wodu mógłbym mieć spore kłopoty. - Za to ja pozbyłabym się kompleksu niższości. - Przecież powiedziałem, że idzie ci całkiem nieźle. - Odłożył pistolet na stolik i zsunął ochraniacze na tył głowy. - Ćwiczysz na sucho, jak ci pokazywałem? - Owszem, jak tylko znajduję trochę wolnego czasu - odparła wymija- jąco Amanda. Quillain popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Chyba możesz poświęcić kwadrans rano i wieczorem? Zdążysz się wyspać na emeryturze! - rzucił tonem musztrującego sierżanta. - Jest tylko 227 jeden sposób skutecznego posługiwania się koltem czterdziestkąpiątką. Reguła trzech: nabój w lufie, kurek odwiedziony, broń zabezpieczona! Mu- sisz nauczyć sieją odbezpieczać kciukiem w chwili wyciągania z kabury. Powinno się to odbywać instynktownie, bo podczas walki nie będzie czasu do namysłu. A więc musisz to ćwiczyć na sucho, dopóki ten odruch nie stanie się automatyczny! Co najmniej trzy tysiące razy. I ucz się od razu płynności ruchów, bo później potrzebowalibyśmy dziesięciu tysięcy ćwi- czeń, żeby wytępić złe przyzwyczajenia! - Rozkaz, kapitanie! - odparła szybko Amanda, przypomniawszy sobie zajęcia z akademii w Annapolis. Stone błyskawicznie się opanował. - No cóż... To naprawdę bardzo ważne, pani kapitan. - Wiem o tym i jestem ci bardzo wdzięczna za te nauki, Stone. Co da- lej? Rzucisz mi jeszcze parę puszek? - Nie. Chwilowo zajmiemy się karabinkiem M-4. Bardzo dobrze idzie ci strzelanie z pozycji siedzącej i klęczącej, ale musisz jeszcze poćwiczyć na stojąco. - Dobra. Na razie zaczekajmy parę minut, znów mamy rybaków w za- sięgu ognia. Pół mili od platformy w palącym blasku słońca szła halsem pod wiatr samotna łódź z żaglem pozszywanym z baranich skór. Stone parsknął pogardliwie. - Naprawdę myślisz, że oni tam coś łowią? - Pewnie, że nie. Kiedy wchodzą w skręt, słońce odbija się wyraźnie w szkłach lornetek. Od pewnego czasu niemal bez przerwy jesteśmy obser- wowani. Wiem, że to szpiedzy Unii, ale mandat sił pokojowych nie pozwala nam ich zwalczać. - Dlaczego? - mruknął Stone, wyciągając magazynek z pistoletu i wyj- mując nabój z komory. - Wciąż nie potrafię zrozumieć, czemu każdy za- smarkany terrorysta czy lokalny dyktator może do woli występować prze- ciwko Stanom Zjednoczonym, wysadzać nasze ambasady, torturować zakładników czy mordować amerykańskie dzieci na ulicach i nikt mu się nie sprzeciwi. A gdy dochodzi do konfrontacji, mamy obowiązek brać na siebie rolę Markiza Queensbury, bo inaczej cały świat podniesie krzyk, że dopuszczamy się krwawej rzezi. Dlaczego tak jest? - Tylko z jednego, najważniejszego powodu. - Amanda sięgnęła po pi- stolet maszynowy i załadowała do niego magazynek. - Nic na świecie by mnie nie skłoniło, żeby o nim zapomnieć. Quillain zmarszczył brwi. - A cóż to za powód? Garrett uśmiechnęła się szeroko i wyjaśniła: - Taki, że walczymy o słuszną sprawę, Stone. 228 Baza Konakri, Gwinea 9 lipca 2007 roku, godzina 15.25 czasu lokalnego - Wszyscy będziecie musieli się nauczyć, że nawet stacjonując u wy- brzeży Afryki wciąż pozostajecie w służbie Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych! Młody chorąży kroczył tam i z powrotem przed swoim biurkiem, dumnie wypinając pierś pod nieskazitelnie białym mundurem polowym. Była to jego pierwsza służba na stanowisku oficera dyżurnego jednostki wartowniczej, więc jak wszyscy podoficerowie, podchodził do niej nadzwyczaj poważnie. - Nie bez powodu regulamin określa standard umundurowania - grzmiał donośnie - i nie bez powodu przełożeni oczekują od nas, że będziemy go przestrzegać! Przy drzwiach Danno i Smażalnia stali na baczność. Jedynym „standar- dem" ich mundurów było podobieństwo - obaj mieli na sobie rozchełstane pod szyją robocze kombinezony z poobcinanymi rękawami, bez żadnych insygniów, nie licząc odznak „Trzech Małych Świnek" na lewej piersi. Ich czarne berety eskadry „Morskich Myśliwców" były od dołu silnie przepo- cone, od góry zaś wypłowiałe od słońca. - Zwłaszcza wy powinniście świecić przykładem. Służycie pod dowódz- twem najlepszego, powszechnie szanowanego i odznaczonego wieloma or- derami oficera floty. Nie wątpię, że kapitan Amanda Garrett oczekuje, aby jej podkomendni wyglądali jak prawdziwi morscy wojownicy, a nie jak marna imitacja Rambo! W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść! - krzyknął chorąży. - Proszę wybaczyć. Dowiedziałam się właśnie, że zatrzymał pan moich ludzi. Przysporzyli jakichś kłopotów? W wejściu stała Amanda Garrett. Metalowe orzełki na kołnierzyku jej bluzy mundurowej zaśniedziały od morskiej wody, a sama bluza, z iden- tycznie poobcinanymi rękawami jak u podwładnych i tak samo wyblakła, w kilku miejscach była zaplamiona smarami. Prowizorycznie skrócone spodnie sięgały do połowy uda. Pas z bronią, najwyraźniej odcięty od znisz- czonej uprzęży typu MOLLE, zwieszał się nisko na biodrach. Skórzana ka- bura pistoletu była gęsto popękana, obok niej wystawała zza paska rękojeść wielkiego noża używanego przez komandosów. Kapitan miała na nogach tutejsze prymitywne sandały o podeszwach wyciętych ze starej opony, a na głowie wytartą baseballową czapeczkę z napisem CUNNINGHAM. Przez chwilę w dyżurce panowała martwa cisza. - Nie, pani kapitan - odezwał się wreszcie chorąży z głośnym westchnie- niem. - Nie przysporzyli żadnych kłopotów, tylko... Zaszło nieporozumie- nie. Pani ludzie są wolni. 229 Amanda skinęła głową. - Już myślałam, że coś narozrabiali. Darmo i Smażalnia to moi najlepsi celowniczowie. Nie wyobrażam sobie, żeby mogli podpaść patrolowi war- towniczemu. Dziękują, że pan się nimi zaopiekował, chorąży. Panowie, na nas czas. Z trudem zachowując powagę, obaj marynarze wyszli za dowódcą na korytarz. Dopiero gdy zamknęli za sobą drzwi dyżurki, nie zdołali powstrzy- mać wybuchu histerycznego śmiechu. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 12 lipca 2007 roku, godzina 1.10 czasu lokalnego Głośny ryk syren platformy obwieścił alarm bojowy. Wyrwana z głębokiego snu Garrett zamrugała szybko i popatrzyła na fosforyzującą tarczę zegarka. - Znowu?! -jęknęła. Jakby do wtóru syrenom zadzwonił stojący na biurku telefon łączności wewnętrznej. Amanda zsunęła się z koi, stanęła na miękkich nogach i pod- niosła słuchawkę. - Słucham. Garrett. - Znów nadciąga unijny ekspres, kapitanie - zameldował oficer dyżur- ny. - Eskadra kanonierek wyszła z portu w Monrowii i płynie w naszą stro- nę z szybkością dwudziestu dwóch węzłów. Komandor Gueletti zarządził alarm bojowy na platformie. - Rozumiem. Zauważono poza tym jakąś aktywność? - Nie, pani kapitan. Tylko to samo, co zwykle. - Nie lekceważmy przeciwnika. Trzeba zachować czujność. Błyskawicznie wśliznęła się w spodnie i bluzę, zarzuciła na ramię pas z bronią i kamizelkę ratunkową, wzięła hełm z noktowizorem, wsunęła sto- py w sandały i wyszła z kwatery. Przez zalewaną czerwonym blaskiem lamp alarmowych platformę prze- mykały ciemne sylwetki marynarzy i komandosów pędzących na swoje sta- nowiska. Ludzie wysypywali się z modułów mieszkalnych na wpół ubrani i na wpół rozbudzeni, żeby zająć miejsca w wieżyczkach działowych i przy wyrzutniach rakiet. Amanda ruszyła w kierunku sterburtowej wieżyczki numer cztery, podległej służbom technicznym eskadry „Małych Świnek". Wdrapawszy się po drabince na pomost zauważyła, że trzyosobowa obsługa, złożona z dwóch mężczyzn i jednej kobiety, jest już na stanowi- skach. Oba nylonowe pokrowce z zestawu Mark 96 były zdjęte, pod pokry- wą dwudziestopięciomilimetrowego automatycznego działka tkwił początek 230 taśmy amunicyjnej, a pod korpusem czterdziestomilimetrowego granatnika stała przytwierdzona kaseta z ładunkami. Strzelec - noszący na mundurze naszywki elektryka z eskadry podusz- kowców - uruchomił właśnie urządzenie celownicze i przy wtórze cichego warkotu stabilizatorów żyroskopowych, niewiele głośniejszego od bzycze- nia moskitów, opuszczał lufy do poziomu. Ładowniczy, którym był sygnali- sta z marynarki, ustawiał dodatkowe skrzynki z amunicją bliżej cokołu, pod- czas gdy dowódca drużyny, radiotelegrafistka, zapinała swój hełmofon. - Czwarta wieżyczka w gotowości - zameldowała po chwili do mikro- fonu. Przez chwilę słuchała w milczeniu instrukcji, wreszcie powtórzyła je na głos: - Nadpływają trzy cele.!. Kierunek: trzy... jeden... zero... Strzelec zaparł się ramieniem o osłonę działka i zbliżył oczy do wizjera celownika noktowizyjnego. Zielonkawa poświata, jaka rozlała mu się na twarzy, nadała jej charakter karnawałowej maski. Elektryk zacisnął palce na kołach nastawczych i zaczął naprowadzać długą lufę działka na podany kierunek. Amanda opuściła swój noktowizor i popatrzyła w stronę nadcią- gającej unijnej eskadry. Zbliżały się te same trzy okręty: niezgrabny, pudłowaty „Promise", smu- kły niczym jacht wycieczkowy „Allegiance" i oszczędny do przesady, zbu- dowany w Chinach „Unity". Trzy największe jednostki floty Unii ciągnęły jedna za drugą, równolegle do platformy, w odległości mniej więcej dwóch tysięcy metrów. Urządzenie noktowizyjne Amandy odznaczało się wystar- czającą czułością i przybliżeniem, aby dało się zauważyć, iż główne działa wszystkich trzech okrętów są wymierzone w „Pływaka". Ale była to prawdopodobnie tylko zwykła defilada, taka sama, jaką ob- serwowali już parokrotnie. W słuchawkach hełmofonu rozległ się trzask i porucznik Tony Marlin przekazał szeptem: - Kapitanie, chce pani, abyśmy przygotowali „Manassasa" do wyjścia w morze? - To niepotrzebne, Tony - odparła Garrett z mikrofonem przy samych ustach. - Róbcie swoje, macie ważniejsze zadanie. Obawiam się tylko, że przez ten alarm nie skończycie naprawy przed świtem. - Nic nie szkodzi, kapitanie. Na pewno wyjdziemy na patrol zgodnie z planem. Odeśpimy tę noc po powrocie. Z pokładu sunącego przodem okrętu wystrzelono flarę magnezjową, która, silnie iskrząc, pomknęła po wydłużonej paraboli i rozjaśniła morze między przepływającą eskadrą a platformą. Oślepiony strzelec cofnął się gwałtownie od noktowizyjnego celownika, którego układy nie zdążyły w porę zmniejszyć wzmocnienia fotopowielacza. - Jasna cholera! - zaklął pod nosem. - To już czwarta taka noc z rzędu! Co oni tam wyprawiają, do pioruna?! 231 - Próbują nas zmęczyć, Carlyle - odparła Garrett. - Chcą osłabić naszą czujność fałszywymi alarmami. Liczą, że z niewyspania zaczniemy ich lek- ceważyć. To stara sztuczka. W czasie drugiej wojny światowej, podczas walki o Guadalcanal, dwa wielkie japońskie hydroplany każdej nocy krążyły nad naszymi pozycjami. Żołnierze nazwali je „Parszywym Ludwikiem" i „Po- mywaczem Karolem". Latały całymi godzinami aż do wyczerpania paliwa, od czasu do czasu zrzucając parą granatów, żeby nikt z naszych nie mógł zmrużyć oka. -1 pozwolimy im tak bez końca defilować, kapitanie? - Nic nie możemy zrobić. Wciąż wolno nam odpowiadać ogniem do- piero wtedy, gdy zostaniemy ostrzelani. Flota Unii ma prawo do woli urzą- dzać podobne demonstracje siły. Strzelec wymamrotał coś pod nosem i odwrócił się z powrotem do ce- lownika. Amanda uśmiechnęła się i dodała: - Nie martw się, nie dadzą rady ciągnąć tego bez końca. Każda taka defilada pochłania sporo paliwa. My odeśpimy nocne alarmy po służbie, lecz Belewa nie zdoła odzyskać spalonej ropy. Trzy okręty w nie zmienionym szyku, zachowując stałą odległość od platformy, zaczęły jąokrążać. Nad „Pływakiem" rozbłysła druga flara, zale- wając pokład jaskrawym, nienaturalnie białym blaskiem. W jej świetle wi- dać było, jak wszystkie wieżyczki działowe obracają się zgodnie z marszru- tą wrogiej eskadry. Na dachu hangaru poduszkowców pluton komandosów rozstawił wyrzutnie rakiet przeciwpancernych i przeciwlotniczych, javeli- nów i stingerów. Amanda rozpoznała nawet sylwetkę Stone'a Quillaina przy- kucniętego obok jednej z nich. Za umocnieniami z worków z piaskiem na brzegach platformy czaili się marynarze uzbrojeni w pistolety Mark 19 i karabiny maszynowe kalibru dwanaście i pół milimetra. Wzdłuż relingów posuwały się drużyny mari- nes, przygotowanych do walki z ewentualnym oddziałem abordażowym. Na oczach Amandy jeden z komandosów odpiął coś od pasa uprzęży, wziął zamach i cisnął ciężki przedmiot do morza. Rozległ się głuchy łoskot podwodnej eksplozji, w blasku dogasającej flary nad pokład strzeliła fontanna wyrzuconej wody. Granaty ogłuszające miały na celu zapobiec przedostaniu się w pobliże platformy płetwonurków z materiałami wybuchowymi. Amanda sięgnęła do przycisku nadawania. - Wieża, tu kapitan Garrett. Chciałabym rozmawiać z komandorem Guelettim. - Zgłasza się Gueletti, kapitanie. - Wygląda na to, Steve, że będziemy mieli kolejną noc czuwania. Pro- ponuję zmniejszyć obsadę ogniową o połowę. Niech ludzie choć trochę się zdrzemną. 232 - Zgadzam się, kapitanie. Zaraz zluzuję połowę obsady stanowisk. Za- wiadomiłem już kuchnię, wkrótce będzie gotów posiłek z racji alarmowych i gorąca kawa. Przyślę ją pani przez gońca. - Dobry pomysł, Steve. Dziękuję. Amanda obejrzała się na radiotelegrafistkę, dowodzącą obsługą wieżyczki. - Może pani zejść z posterunku. Zostanę tu przez jakiś czas i przejmę pani obowiązki, proszę trochę odpocząć. - Rozkaz, pani kapitan. Dziękuję. Garrett zdjęła swój hełmofon i włożyła na głowę znacznie cięższy sprzęt łączności btojowej. Kobieta ułożyła się szybko w kącie pod osłoną wieżycz- ki, z kamizelką ratunkową pod głową. Ładowniczy także położył się na po- kładzie przy cokole działka. Carlyle, pełniący funkcję strzelca, wstał z sie- dzenia i przeciągnął się solidnie. Dowódca taktyczny korpusu i elektryk trzymali straż w milczeniu. Amanda zwróciła uwagę, że delikatne podmuchy wiatru, które czuła na twarzy, nadciągająz północnego wschodu, co w tym rejonie było rzeczą dość nietypową. Wzdłuż całego Złotego Wybrzeża Afryki zazwyczaj wiało z prze- ciwnej strony, z południowego zachodu. Zastanowiła się nad tym przez chwi- lę, zaraz jednak lekceważąco wzruszyła ramionami i skupiła się ponownie na okrętach okrążających platformę. Dopiero po jakimś czasie, gdy przygasła kolejna wystrzelona flara, spo- strzegła, że nad horyzontem odległa błyskawica rozjaśniła na krótko zwartą powłokę burzowych chmur. Atlantycka międzyzwrotnikowa strefa konwergencji lipiec 2007 roku Garrett nie mogła nic wiedzieć o rozległym, choć niezbyt mocnym spa- zmie natury, jaki miał miejsce podczas tego nocnego alarmu. Przez północny Atlantyk przesuwał się pierwszy z wielu obszarów bar- dzo wysokiego ciśnienia, który nie tylko wywołał serię nadzwyczaj gwał- townych burz w Europie Zachodniej, ale wpłynął na cały klimat światowy. Atlantycka międzyzwrotnikowa strefa konwergencji - szeroki pas niżów rozdzielający zachodnią cyrkulację powietrza na półkuli północnej od wschodniej na półkuli południowej - został zepchnięty na południe o po- nad tysiąc kilometrów. Południowa granica klimatycznej strefy zwrotniko- wej, normalnie przebiegająca na wysokości Zielonego Przylądka, została tymczasowo przesunięta do wybrzeży Gabonu, a więc do samego równika. Strefa konwergencji, zwana przez dawnych żeglarzy obszarem morskiej ciszy, charakteryzuje się małymi zmianami ciśnienia i bardzo słabymi wiatrami, 233 ale jednocześnie jest wylęgarnią szczególnie gwałtownych szkwałów i szale- jących burz. Jeden z takich tropikalnych niżów zaczął się właśnie tworzyć u wybrzeży Gabonu. Ściśnięty w mocno zawężonej strefie, nie mógł powę- drować nad kontynent i przez następne dziesięć dni wisiał nad równikiem. Pochłaniając wilgoć i energię cieplną niczym rozładowany akumulator, wy- tworzył bardzo grubą, zwartą powłokę chmur, szybko narastającą i zakrywa- jącą coraz dalsze obszary. Rozległy wyż północnoatlantycki zniknął równie nagle jak się pojawił i granice światowych stref klimatycznych wróciły na poprzednie miejsca. Strefa konwergencji rozszerzyła się gwałtownie na północ, przez co od po- łudnia wdarły się aż do równika wschodnie wiatry z półkuli południowej i zepchnęły pogłębiający się gaboński niż w kierunku Złotego Wybrzeża. Gigantyczna masa chmur, uwięziona między odmiennymi cyrkulacja- mi powietrza niczym kamień w obracających się w przeciwnych kierunkach kołach młyńskich, zaczęła zniżać się ku ziemi, a jednocześnie coraz szyb- ciej wirować. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 22 lipca 2007 roku, godzina 5.28 czasu lokalnego Amanda obudziła się nagle bez przyczyny. Telefon nie dzwonił, nie wyły syreny alarmowe, nikt nie pukał do drzwi. W kwaterze zalewanej szarawym blaskiem poranka, wdzierającym się przez opuszczone żaluzje panowała cisza, jeśli nie liczyć monotonnego szumu klimatyzatora. Garrett wyczuwa- ła jednak szóstym zmysłem, że stało się coś złego. Uniosła głowę z poduszki i rozejrzała się uważnie dookoła, jak matka nasłuchująca płaczu dziecka. Nagle uświadomiła sobie przyczynę zaniepo- kojenia. Obudziło ją morze, z którym działo się coś niezwykłego. Olbrzymia platforma „Pływaka" była solidnie zakotwiczona do dna, lecz mimo to barki desantowe kołysały się odrobinę na falach, choć ruchy te znacznie ograniczały mocujące je ze sobą wiązania. Ten ledwie wyczuwalny ruch, z którym Amanda szybko się oswoiła po przybyciu na platformę, teraz uległ wyraźnej zmianie, która ją mocno za- niepokoiła. Wstała z koi, włożyła szorty i bluzę mundurową, wsunęła stopy w san- dały i wyszła na pokład. Natychmiast przypomniała jej się strofa wiersza: Gdy rankiem niebo czerwone, Nie wychodź, żeglarzu, w morze... 234 Stojące nieruchomo powietrze było tak ciężkie, że aż dławiło w pier- siach. Wartownicy z porannej wachty snuli się ospale wzdłuż relingów, widocznie przytłoczeni tym samym wrażeniem duszności. Niebo na wscho- dzie miało odcień krwistopurpurowy, a z południa nadciągały ciężkie, ole- iste bałwany, które z taką siłą uderzały w burty „Pływaka", że go prze- chylały. W rytmie tych niezwykłych fal było coś niepokojąco organicznego, jak- by powstawały na skutek uderzeń gigantycznego serca pulsującego w głębi oceanu. Amanda podniosła wzrok i popatrzyła na wiszący nad horyzontem front burzowy. Zbita masa czarnych chmur wyginała się na niebie w regu- larny, jakby zakreślony cyrklem łuk. - Niech to szlag! - Garrett nawet nie zwróciła uwagi, że zaklęła na głos. Wbiegła z powrotem do swojej kwatery i spojrzała na barometr zawie- szony na drzwiach. Wskazania tak ją przeraziły, że pognała biegiem do wie- ży dowodzenia. Komandor Steven Gueletti był na swoim stanowisku w przeszklonej sali kontrolnej na szczycie wieży. Towarzyszyła mu Christine Rendino i mete- orolog korpusu. Wyglądało na to, że nikt z tej trójki nawet nie zmrużył oka przez całą noc. - Dzień dobry, kapitanie - przywitał ją posępnym tonem Gueletti. - Właśnie miałem do pani dzwonić. Sprawy nam się komplikują. - Już zauważyłam - odparła Garrett, wchodząc po ostatnich szczeblach drabinki. - Co się dzieje z pogodą? - Ten cholerny front burzowy, który od paru dni rozbudowywał się na południu, właśnie ruszył w naszą stronę. - Nie wygląda mi na zwykły front burzowy, Steve. - Amanda zatrzyma- ła się przy głównym stole mapowym. - To prawda. W nocy sukinsyn zaczął się rozprzestrzeniać i skręcać w oko cyklonu. Bez przerwy słuchamy komunikatów i obserwujemy roz- wój sytuacji. - Dlaczego nikt mnie nie zawiadomił? - Uznaliśmy, że nie warto cię budzić, dopóki nie mamy pewności, co nas czeka, i dopóki nie trzeba podejmować żadnych decyzji - wtrąciła Ren- dino, podchodząc do stołu mapowego. - Ale ta chwila chyba nadeszła, sze- fowo. Witamy na balu. Stojąca w rogu sali drukarka zaczęła z cichym szumem wypluwać ar- kusze wydruków. - Są najświeższe dane z sieci satelitarnej - oznajmił meteorolog. - Dawaj je tu, Clancy. Sierżant zebrał kartki, podszedł do stołu i zaczął na nim rozkładać kolo- rowe zdjęcia satelitarne. - Niech to cholera... - szepnął z przejęciem. 235 Oko, o średnicy około pięćdziesięciu kilometrów, było otoczone skłę- bioną masą wirujących, białych i ciemnoszarych chmur. Zakrywało niemal całą Zatokę Gwinejską. - Przecież tutaj nie tworzą się cyklony - mruknął ze zdumieniem Gue- letti. - Nawet tropikalne sztormy są rzadkością w tym rejonie. - Nieprawda, zdarzają się - odparła Amanda. - Może ze dwa razy na stulecie, ale jednak... I wygląda na to, że akurat trafiliśmy w dziesiątkę. - Popatrzyła na meteorologa. - Z jaką siłą będzie wiało? - Na razie boje oceanicznych służb meteo zmierzyły dziesięć w skali Beauforta, pani kapitan. Szybkość wiatru na powierzchni osiąga pięćdzie- siąt węzłów, a fale sięgają siedmiu i pół metra. Do tego intensywnie pada i podrywa pianę z fal. Ale cyklon szybko przybiera na sile, znacznie szyb- ciej niż jakikolwiek inny. Amanda pokiwała głową. - To zrozumiałe. Tropikalny cyklon w tych szerokościach musi być roz- szalałym kaprysem przyrody. To mi zresztą bardziej wygląda na olbrzymie tornado niż typowy huragan. - Zgadzam się, pani kapitan. Pewnie nawet nie zejdzie do morza, ale będzie się szybko rozkręcało i niszczyło wszystko na swojej drodze. Zaszumiała druga drukarka. Christine podeszła do niej i spojrzała na wydruk. ~~ To zalecenia z Krajowego Centrum Badania Huraganów - powiedziała, przebiegając wzrokiem tekst. - Nasza dziecina została oficjalnie zaklasyfi- kowana jako tropikalny sztorm Iwan, ogłasza się alarm pierwszego stopnia. Według prognoz dzisiejszej nocy rozwinie się w potężny huragan. - Iwan Groźny - mruknął Gueletti z ironicznym uśmiechem. - Ktoś miał specyficzne poczucie humoru. — Zatem wiemy, kiedy się go spodziewać. Pozostaje pytanie, którędy przejdzie - odezwała się Amanda. - Czy da się już określić, w którym rejo- nie dotrze do wybrzeża? - Owszem - odparł meteorolog, pospiesznie odsuwając zdjęcia na sto- le. - Jeśli utrzyma dotychczasowy kierunek i prędkość, oko cyklonu powin- no dotrzeć do brzegu na zachód od nas, gdzieś w połowie drogi między nami a granicą Unii z Gwineą. Garrett zmarszczyła brwi. - A więc znajdziemy siew samym środku północno-wschodniego kwa- drantu sztormu. Na północ od równika to najbardziej niebezpieczny sektor. Są jakieś szansę, że cyklon zmieni kierunek? — Trudno powiedzieć, madam. - Sierżant energicznie pokręcił głową. - Ile mamy czasu? - Oko dotrze do wybrzeża jutro około południa, skraj cyklonu znajdzie się tam jakieś cztery godziny wcześniej, powiedzmy, o ósmej rano. Zatem dzisiaj nic nam jeszcze nie grozi. 236 Amanda spojrzała na Guelettiego. - W porządku, Steve, znamy sytuację. W naszą stronę zmierza nadzwy- czaj gwałtowny huragan, a my jesteśmy bodaj w najgorszej pozycji na spot- kanie z nim. Znasz możliwości „Pływaka" lepiej niż ktokolwiek inny w ma- rynarce. Jakie mamy wyjście? Dowódca „Pszczół" zasępił się jeszcze bardziej. - Na pełnym morzu, kapitanie, wobec nadciągającego sztormu jedy- nym wyjściem jest usunięcie mu się z drogi. My jednak nie możemy tego uczynić, musimy więc pozostać na miejscu i... przyjąć ten cios z podniesio- nym czołem. Amanda z poważną miną skinęła głową. - Rozumiem. A więc do dzieła, komandorze. Przygotujmy się na tę chwilę. Gueletti podniósł słuchawkę aparatu stojącego przy stole mapowym, włączył wzmacniacz sieci interfonu i odezwał się: - Uwaga! Mówi dowódca platformy! Za oknami wieży jego głos przetoczył się echem po wszystkich pokła- dach „Pływaka 1". - Uwaga, załoga! Wszystkie wachty i wszystkie pododdziały! Biegiem wyskakiwać z łóżek! Ogłaszam stan alarmowy. Zabezpieczyć i umocować wszystkie elementy przed nadciągającym silnym sztormem. Powtarzam, zabezpieczyć i umocować wszystkie elementy! Gueletti odłożył słuchawkę, odwrócił się do Garrett i dodał: - Czeka nas chyba ciekawe doświadczenie, kapitanie. Amanda wyjrzała przez okno na odległe wybrzeże Unii Zachodnioafry- kańskiej. - Nie tylko nas - odparła. Hotel „Mamba Point", Monrowia 22 lipca 2007 roku, godzina 8.19 czasu lokalnego - Większość naszych obywateli jeszcze nigdy nie przeżyła takiego sztor- mu - rzekł Belewa, kręcąc głową. - Przede wszystkim musimy się zatrosz- czyć o mieszkańców wybrzeża, których domy zostaną zalane przez fafe. Trzeba ich przetransportować w głąb lądu, na wyżej położone tereny. - Radio Monrowia i Radio Freetown bez przerwy nadają ostrzeżenia przed sztormem oraz instrukcje do ewakuacji - odparł brygadier Atiba. - Rady prowincji miały telefonicznie powiadomić każdego naczelnika gminy indywidualnie. - A co z wioskami, w których nie ma telefonów i radioodbiorników? To za mało, Sako. Musimy rozszerzyć działania, i to szybko. 237 W osobistym centrum dowodzenia generała było wyjątkowo tłoczno, oprócz zdwojonej straży przez apartament przewijał się ciągły strumień posłańców i przedstawicieli innych agencji rządowych rezydujących tym- czasowo w hotelu. Część z nich dostarczała pilne raporty i różne informa- cje, większość jednak przybywała na wezwanie, żeby odebrać rozkazy i po- lecenia. Belewa i Atiba byli na nogach od pierwszego brzasku, krążyli od biurka do biurka, wydawali komendy i poganiali ludzi do szybszej pracy. - Zarządź pełną mobilizację milicji ludowej i straży robotniczej, po- staw na nogi wszystkie rezerwy policji i służb specjalnych. Od dziś w mia- stach i miasteczkach ma obowiązywać godzina policyjna, a sądy powinny karać schwytanych złodziei i rabusiów w trybie przyspieszonym. Nie wol- no dopuścić do żadnych rozruchów, trzeba zachować porządek. - Rozumiem, generale. A co z oddziałami lądowymi armii i marynarką wojenną? - Zawiesić wszystkie operacje bojowe i skierować pododdziały do za- dań alarmowych. Na służbie mają pozostać tylko garnizony i jednostki pa- trolowe wzdłuż granicy z Gwineą. - Rozkaz, generale - odparł Atiba. - Czy nie powinniśmy jednak wyko- rzystać tego, że sztorm poczyni spustoszenia nie tylko w naszym kraju, lecz również na posterunkach sił interwencyjnych ONZ? Może się nadarzyć oka- zja do przeprowadzenia akcji zaczepnej. — Owszem, warto o tym pamiętać, Sako. Porozmawiamy o tym, jak tyl- ko znajdziemy parę minut spokoju. Na razie trzeba się skupić na znacznie groźniejszym przeciwniku. Za oknami apartamentu świetnie było widać ciemne chmury gromadzą- ce się nad południowym horyzontem. Belewa ruszył w drugi koniec pokoju i z półprzymkniętymi oczyma zaczął ubierać swoje myśli w słowa. Atiba błyskawicznie sięgnął po notatnik i poszedł za nim, zapisując szybko. - W rejonach przybrzeżnych należy wzmocnić piesze i zmotoryzowane patrole wojskowe. Wszystkie wioski rybackie, a w każdym razie te, do któ- rych patrole zdążą dotrzeć, trzeba natychmiast ewakuować. Kwatermistrzo- stwo i Zarząd Komunikacji Cywilnej muszą przeznaczyć^ia ten cel wszel- kie dostępne pojazdy. Rozkaż wydać rezerwowe przydziały paliwa... W tej chwili do pokoju wszedł łącznościowiec ze zdumioną miną. Zbli- żył się do Atiby i przekazał półgłosem kilka zdań, które na szefie sztabu wywarły piorunujące wrażenie. -Obe... Generale! Zaszło... coś niezwykłego. Belewa zatrzymał się i odwrócił. - O co chodzi, Sako? - Przez telefon łączności satelitarnej, w kanale dyplomatycznym, zgło- siła się kobieta, która utrzymuje, że jest dowódcą amerykańskiej eskadry interwencyjnej. Chce rozmawiać bezpośrednio z tobą, Obe. 238 Na twarzy Belewy odmalowało się osłupienie, oczy mu się rozszerzyły. Szybko zerknął przez okno, w kierunku zakotwiczonej na morzu amerykań- skiej platformy i zbliżającego się frontu burzowego. -Przekażcie, że zaraz z nią porozmawiam. Brygadierze Atiba, pójdzie- cie ze mną. Reszta wracać do swoich zadań. Wyszli na korytarz i skręcili do znajdującego się po przeciwnej stronie centrum łączności. Balkon apartamentu niemal całkowicie zasłaniały wiel- kie talerze anten satelitarnych. Belewa strzelił palcami i pokazał najpierw magnetofon szpulowy, a następnie urządzenie głośno mówiące, zanim się- gnął po słuchawkę. Sprawdził jeszcze, czy Atiba i dowódca sekcji łączno- ści usiedli przed głośnikiem, wreszcie przyłożył słuchawkę do ucha. - Tu premier Unii Zachodnioafrykańskiej, generał Obe Belewa. Kto mówi? - Kapitan Amanda Lee Garrett z Marynarki Wojennej Stanów Zjedno- czonych, dowodząca obecnie amerykańskim korpusem sił pokojowych Or- ganizacji Narodów Zjednoczonych. Dziękuję, że zechciał pan ze mną roz- mawiać, generale. Głos kobiety był dźwięczny i miły dla ucha, ale w jego brzmieniu kryła się także jakaś niezwykła siła. Zwięzły, sformalizowany ton wypowiedzi sugerował ważną sprawę. Wbrew sobie Belewa pomyślał, że pięknie mu- siałby brzmieć recytowany takim głosem poemat miłosny. Ze złością ode- pchnął od siebie te skojarzenia. - W jakiej sprawie chce pani ze mną rozmawiać, kapitanie Garrett? - spytał. Nie skojarzył nawet, że powinien jakoś sprawdzić tożsamość roz- mówcy. - W takiej, która zapewne powinna być omawiana kanałami dyploma- tycznymi - odparła kobieta. - Ale w tej sytuacji żadne z nas nie ma na to czasu. Na pewno wie pan już o zbliżającej się szybko gwałtownej zmianie pogody? - Chodzi o huragan? Tak, kapitanie. Wiemy o nim. - My w korpusie UNAFIN doskonale zdajemy sobie sprawę, jakie nie- bezpieczeństwo stanowi ten sztorm dla mieszkańców waszego wybrzeża. Doskonale rozumiemy też trudności, które napotykacie w zadaniu ostrzeże- nia ludzi. Chcielibyśmy więc zaoferować naszą pomoc. Belewa odwrócił głowę i popatrzył na jednakowo zdumione twarze swoich podwładnych. - Pomoc? - Zgadza się, generale. Nakazałam już mojej sekcji radiowej retransmi- sję ostrzegawczych komunikatów meteorologicznych na falach długich, w cywilnych pasmach, innych niż te, w których wy nadajecie. Poza tym wiemy, że ma pan dostęp do otwartej internetowej sieci meteo i chcielibyśmy za jej pośrednictwem przekazać wam dane z naszego Krajowego Centrum 239 Badania Huraganów i z sekcji meteorologicznej Dowództwa Floty Atlan- tyckiej. Może pan nam udostępnić odpowiedni kanał informacyjny? Do diabła! Jak można odmówić tego rodzaju propozycji?! - pomyślał generał i ruchem raki dał znak dowódcy centrum łączności. Miał ochotę wy- krzyknąć: „Ależ tak, na miłość boską! Prześlijcie nam wszystko, co macie!". - Zaraz uruchomimy połączenie przez internet, kapitanie - odparł spo- kojnie, próbując gorączkowo zebrać myśli, w których dominowały pytania: „Co ta baba knuje? Jaką sztuczkę wykombinowała?" - Chciałbym... podzię- kować pani za troskliwość. Mile mnie pani zaskoczyła. - Dlaczego, generale? - W przyjemnym alcie nie było ani śladu zdu- mienia. - Jesteśmy oboje zawodowymi żołnierzami stojącymi po przeciw- nych stronach konfliktu. Moim zdaniem jednak oboje mamy na tyle rozsąd- ku, żeby zdawać sobie sprawę, iż nie jest to właściwa pora na eskalację konfliktu. Stany Zjednoczone i Organizacja Narodów Zjednoczonych nie wypowiedziały przecież wojny ludności Unii Zachodnioafrykańskiej, która znalazła się teraz w olbrzymim zagrożeniu. Dlatego też proponuję rozejm, zawieszenie broni, obowiązujące od teraz przez dwie doby po przejściu hu- raganu, dzięki któremu moglibyśmy się oboje skupić na niesieniu pomocy ludności cywilnej. Z mojej wstępnej oceny wynika, że najbardziej krytycz- ną dla was sprawą jest ewakuacja mieszkańców najniżej położonych tere- nów nadmorskich i zabezpieczenie obszarów dotkniętych kataklizmem. Je- steśmy gotowi udzielić wam pomocy w obu tych operacjach. - Jakiego rodzaju? - zapytał podejrzliwie Belewa. - Na pewno poznał pan już możliwości naszych samolotów rekonesan- sowych i urządzeń wywiadu taktycznego, generale. Jestem gotowa oddać całą tę sieć do pańskiej dyspozycji dokładnie na tych samych zasadach, na jakich zaoferowaliśmy pomoc władzom Gwinei. Wiele odizolowanych spo- łeczności w nadmorskich rejonach Unii nie ma dostępu do radia i telefonu. Możemy bez trudu określić, które wioski będziecie ewakuować, a których nie, dzięki czemu zdołamy skierować uwagę waszych służb ratowniczych na te obszary, do których nie dotarły ostrzeżenia radiowe. Po przejściu hu- raganu możemy natomiast wskazać najsilniej dotknięte kataklizmem rejo- ny, ponownie nakierowując uwagę służb ratowniczych. Jeśli nawiążemy współpracę, generale, zdołamy do minimum ograniczyć wypadki śmiertel- ne spowodowane przez huragan. Ona ma rację, pomyślał Belewa. Pod żadnym pozorem nie wolno od- rzucać takiej oferty. Na jakiś czas warto zapomnieć o podejrzliwości i ura- żonej dumie. Jak chce pani nadzorować ten rozejm, kapitanie Garrett? Jakich gwa- rancji pani oczekuje? - Wystarczy mi pańskie oficerskie słowo honoru, generale - odparła Amanda bez wahania. - Ze swej strony mogę ręczyć własnym słowem. 240 - Zgoda, kapitanie. Rozejm wejdzie w życie za godzinę i wygaśnie czter- dzieści osiem godzin po przejściu huraganu... Dziękuję pani w imieniu na- rodu Unii Zachodnioafrykańskiej. - Aja dziękuję w imieniu UNAFIN, że zgodził się pan przyjąć propo- nowaną pomoc. Czy mogę zaproponować, byśmy ustalenie szczegółów współpracy zostawili w rękach odpowiedzialnych oficerów? Nie wątpię, że oboje mamy teraz znacznie pilniejsze obowiązki. - W rzeczy samej, kapitanie. Belewa powoli odłożył słuchawkę na widełki. Jakie to dziwne, pomy- ślał, że człowiek będący najbardziej zagorzałym wrogiem jednocześnie bu- dzi całkowite i bezgraniczne zaufanie. W duchu wyraził gorące życzenie, aby los pozwolił mu kiedyś stanąć twarzą w twarz z Amandą Garrett. Jeśli tylko oboje wyjdą z tego z życiem. Nad jego ramieniem rozległ się cichy głos brygadiera Atiby: - Obe, czy to rozsądne? Chcesz tak po prostu przyjąć pomoc z rąk wro- gów? Cały świat pomyśli, że nie potrafimy sami zapewnić bezpieczeństwa naszym obywatelom. Belewa obejrzał się na szefa sztabu. -Nieprawda, Sako. Nie wiem, czy to rozsądne z mojej strony, ale czuję, że właśnie taką decyzję musiałem podjąć. Zapewnij kanał łączności infor- macyjnej między naszą Centralą Służb Ratowniczych i amerykańską plat- formą. Czas nagli. Zapomnijmy, kto nam ofiarował pomoc, i zróbmy wszyst- ko, żeby jej nie zmarnować. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 23 lipca 2007 roku, godzina 3.05 czasu lokalnego Tej nocy spore dawki adrenaliny i mocnej kawy nie pozwoliły nikomu zasnąć. Przenoszono sprzęty, wbijano haki, wiązano liny. Wszystko, czego nie dało się wciągnąć pod pokład, solidnie do niego mocowano. Nawet jeśli nie sposób było czegoś ruszyć, na wszelki wypadek i to przywiązywano paroma linami. Nie szczędzono wysiłków wobec nadciągającej z południa Zemsty Bogów. W słuchawkach rozległ się ogłuszający huk wirnika śmigłowca. - Uwaga, personel „Bravo"! Wachta sterburtowa! Zarządzam ewaku- ację lądowisk Czerwonego Jeden i Zielonego Dwa! Wykonać! Amanda krążyła po zalanych blaskiem reflektorów pokładach, mary- narskim okiem wypatrując najsłabszych zabezpieczeń. „Pływak" w niczym 16 Morski myśliwiec s 241 nie przypominał okrętów, na których dotąd przeżywała sztormy, ale jej do- świadczenie pozwalało wyłowić pewne niedociągnięcia. - Hej, wy, na tej naczepie! - krzyknęła do grupy uwijających się ludzi. - Najpierw spuśćcie powietrze z opon i opróżnijcie zbiorniki hydrauliczne, za- nim jąprzywiążecie do pokładu. Trzeba maksymalnie zmniejszyć powierzch- nię wystawioną na uderzenia wiatru i jak najniżej opuścić środek ciężkości. - Rozkaz, pani kapitan! - odkrzyknął podoficer dowodzący drużyną. -1 dajcie jeszcze parę lin wokół tych zrolowanych brezentów. Gdy wiatr dostanie się pod rozpiętą osłonę, zerwie ją jak papierową chusteczkę. -Tak jest! - Kapitanie! - rozległ się za nią czyjś okrzyk. Odwróciła się i ujrzała kuśtykającego w jej stronę porucznika Marka Traynora, który dostał postrzał w nogę. — Proszę wybaczyć, kapitanie Garrett, lecz muszę panią prosić o jesz- cze jedną przysługę. - Słucham, poruczniku. O co chodzi? Cały personel platformy z rosnącym z chwili na chwilę podziwem ob- serwował walkę, jaką załoga HMS „Skye" toczyła o uratowanie swojego okrętu. Większość marynarzy, w tym także ranny dowódca, pozostała na „Pływaku", żeby pomagać w naprawach uszkodzonego stawiacza min. - Chciałbym przeholować „Skye" trochę bliżej środka platformy po stro- nie zawietrznej, jeśli to tylko możliwe - rzekł Traynor błagalnym tonem. - Tam będzie lepiej osłonięty. Wystarczyłaby nam pomoc paru ludzi, gdyby zechciała ich pani oddelegować. - Nie ma sprawy, poruczniku. Zaraz przekażę komandorowi Guelettie- mu, żeby zorganizował wam pomoc. Przykro mi, że ciężki dźwig nie dopły- nął na czas, żeby odholować was do portu. Sądzi pan, że okręt przetrzyma uderzenie huraganu? - Nie ma obaw, pani kapitan - odparł stanowczo Traynor. - Opróżnimy go z wody, nawet gdybyśmy ją musieli wypić. Zaledwie Anglik się oddalił, w słuchawkach rozbrzmiało kolejne nie- pokojące wezwanie. Amanda dała nura między dwa kontenery magazyno- we, przycisnęła dłońmi słuchawki do uszu, chcąc się uwolnić od hałasów z zewnątrz, i rzuciła do mikrofonu: - Słucham, Garrett. - Tu Chris, szefowo. Musimy już teraz rozłączyć się z siecią TACNET. Zarządzanie systemem przekażemy do bazy Konakri. - A co z „Bravo" i „Valiantem"? - Szczęśliwie ściągnęły balony, zeszły z posterunków i skierowały się na otwarte morze. Oba były pierwotnie przeznaczone do kursowania po północ- nym Atlantyku, więc powinny przetrzymać sztorm. „Santana" jest już w drodze do Konakri, a „Surocco" przeszedł na stronę francuską i płynie do Abidżanu. - Dobrze. Jak idzie przekazywanie danych do Monrowii? 242 - Na razie bez przeszkód. Będziemy im przesyłać komunikaty meteo z bazy Konakri, dopóki nie zerwie się łączność satelitarna. Musiałam zacieś- nić strefę działania trutni. Pchnęłam „Drapieżców" na maksymalny pułap, na jakim mogą jeszcze operować, i wypuściłam nad platformę wszystkie Orle Oczy. - Rozumiem. Kiedy chcesz się zabrać ze swoimi ludźmi? - Odlatujemy w najbliższej kolejności. Zaraz! Jeśli spotkamy się wszy- scy na plaży w Konakri, to może byśmy urządzili tradycyjny bal huraganowy? Amanda zamyśliła się na chwilę. - Niewykluczone, Chris. Pogadamy o tym później. Ruszyła w stronę rufy, ku hangarom poduszkowców. W sekcji podle- głej eskadrze wszystko było już starannie umocowane. Nawet emblemat z tarczą przedstawiającą „Trzy Małe Świnki" został zdjęty ze ściany i ukry- ty pod pokładem. Wewnątrz paliły się reflektory, trwały ostatnie przygoto- wania do wyjścia pojazdów w morze. - Hej, kapitanie! - zawołał Steamer Lane, podbiegając do niej. W ślad za nim zbliżyła się Snowy Banks. - Szukaliśmy pani. Jesteśmy gotowi do odjazdu. Potrzebny pani ktoś do wniesienia bagaży na pokład? Amanda pokręciła głową. - Nie, dziękuję, Steamer. Zostaję tu, na platformie. Piloci wymienili między sobą zdumione spojrzenia. - Proszę mi wybaczyć, pani kapitan - zaczęła ostrożnie Banks - ale czy w tej sytuacji to na pewno rozsądna decyzja? - To zależy od definicji rozsądku, Snowy- odparła Garrett z uśmie- chem. - Przez dwa lata dowodziłam oceanicznym holownikiem na Atlanty- ku. Wiem coś niecoś o kierowaniu takimi ciężkimi jednostkami w czasie sztormu i sądzę, że mogę się tu przydać. Komandor Gueletti i jego „Pszczo- ły" będą mieć pełne ręce roboty, gdy uderzy huragan. - Popatrzyła na kwaś- ne miny dwojga pilotów i chcąc uciąć dalszą dyskusję, dodała szybko: - Skoro już o tym mowa, lepiej się zbierajcie. Czasu zostało niewiele, a ma- cie długą drogę do bazy w Konakri. - Postąpi pani według własnego uznania, kapitanie - rzekł z ociąga- niem Lane - wolałbym jednak, żeby popłynęła pani z nami. - Nic mi nie grozi. Uważajcie na siebie dzisiejszej nocy. - Bez obaw, kapitanie. Gdyby fale zaczęły nas zatapiać, zawsze będzie- my mogli znaleźć schronienie na brzegu. - Z tym też uważajcie. Nie chciałabym być pierwszym dowódcą floty w historii marynarki, który stracił okręt na skutek przewrócenia się drzewa. i Ze skraju platformy obserwowała, jak poduszkowce uruchamiają turbi- ny i kolejno wychodzą w morze. Ostrożnie podchodziły do krawędzi placu 243 manewrowego, zjeżdżały po pochylni i osiadały na wzburzonych falach. Później podeszła do sterburtowego relingu i patrzyła, jak światła pojazdów nikną w mroku nocy. Na „Pływaku" pozostawała kilkusetosobowa obsada, lecz mimo to Gar- rett przez chwilę poczuła się osamotniona. - Eskadra odpłynęła bez kłopotów? - rozległ się za nią czyjś donośny głos. Odwróciła się gwałtownie i popatrzyła na olbrzymiego Samoańczyka. - Szefie! Co ty tutaj robisz? - To samo co pani, kapitanie - odparł Tehoa, szczerząc zęby w szero- kim uśmiechu. - Chłopcy z batalionu inżynieryjnego może i znają się na budowaniu lotnisk polowych czy naprawianiu dróg, ale na pewno przyda im się pomoc kilku doświadczonych marynarzy, kiedy to przedstawienie już się zacznie. Świt zastał personel platformy przy gorączkowej pracy. Kończono ostat- nie przygotowania przed sztormem. Słońce wstało w niezwykłych odcie- niach zgniłej zieleni i ciemnego brązu, a przesycone wilgocią, całkiem nie- ruchome powietrze było tak ciężkie, że wręcz nie dało się nim oddychać. Ocean burzył się coraz bardziej, lecz fale utraciły regularny rytm, jakby wodę ogarnął strach przed zbliżającym się żywiołem i panicznie szukała dróg ucieczki. Szef Tehoa pomagał Amandzie rozdzielać ostatnie metry lin, gdy kapi- tan wyprostowała się nagle. Poczuła ucisk i pstrykanie w uszach, będące wynikiem gwałtownego spadku ciśnienia atmosferycznego. Rozejrzała się po pokładach „Pływaka". Niemal cały krzątający się po platformie personel w tej samej chwili przerwał pracę. Wszyscy spoglądali na południe. Można było odnieść wrażenie, że niebo i morze zlewają się tam w jed- nolitą szarą płaszczyznę, a linia horyzontu zaczyna wyginać się i falować niczym topniejący pasek celofanu. Amanda uświadomiła sobie szybko, że nie jest to złudzenie optyczne. Czoło huraganu Iwan spychało w ich stronę ciemne chmury przypominające gigantyczną mackę jakiegoś potwora. - Oho - mruknął za jej plecami szef Tehoa. - Chyba się zaczyna. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 23 lipca 2007 roku, godzina 10.21 czasu lokalnego Brzmiało to jak na wpół awangardowa, na wpół wagnerowska symfonia wykonywana przez orkiestrę oszalałych bogów natury. Sekcję dętą stanowił 244 sam wiatr, którego zawodzenie rozciągało się w pełnej skali, od przenikli- wego świstu po basowe huczenie. Rolę strun instrumentów smyczkowych pełniły liny i łańcuchy mocowań platformy, rezonujące tysiącami brzmień pod wpływem uderzeń szalejącej burzy. Natomiast morze zamieniło się w sekcję perkusyjną. Olbrzymie spienione bałwany raz po raz uderzały w bur- ty „Pływaka" i zwalały się masą wody na pokłady, przesuwając i zderzając ze sobą poszczególne segmenty przy wtórze trzasków i łoskotów, od któ- rych rezonowała cała platforma. Zaciskając zęby z wysiłku, Amanda brnęła powoli wzdłuż krawędzi jed- nej z barek. Kurczowo zaciskała palce na naprężonej linie. Dokładnie za- sznurowana kamizelka ratunkowa bardziej pełniła funkcję tarczy chronią- cej przed siekącą ulewą niż zabezpieczała przed ewentualnym zatonięciem. W tych warunkach nikt, kto by spadł za burtę do rozszalałego morza, nie miał żadnych szans przeżycia. Było przedpołudnie, lecz gęsty mrok rozjaśniała jedynie szarawa po- świata na północy, konkurująca z blaskiem paru ocalałych jeszcze na plat- formie lamp. Na południe zaś, skąd wiał huragan, w ogóle nie dało się spoj- rzeć. Amanda okręciła lewą rękę wokół liny, by mieć pewniejszy uchwyt, i osłoniła oczy prawą dłonią, pozostawiając tylko cienką szczelinę między palcami. Ten sposób starych wilków morskich, sprawdzony w sztormach na Atlantyku i Morzu Południowochińskim, również i tu zdawał egzamin. Pa- trząc między palcami, Garrett zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu szefa Tehoi. Samoańczyk dołączył do drużyny technicznej „Pszczół", która to- czyła na pokładzie nierówną walkę z huraganem - zdaniem Amandy walkę z góry przegraną. Kiedy burza uderzyła z pełną mocą i nadciągnęły bardzo wysokie fale, trzeba było poluzować mocowania spajające dziewięć barek desantowych w morską platformę. Dzięki temu poszczególne barki łatwiej unosiły się na falach, bo w przeciwnym razie uderzenia szkwału i bałwanów, nadweręża- jące wszelkie mocowania do granic wytrzymałości, mogłyby porozrywać konstrukcję „Pływaka". Takie rozwiązanie miało też swoje złe strony. Nie spojone ze sobą na sztywno barki, powiązane jedynie stalowymi linami, z każdą falą silnie ude- rzały o siebie. Cierpiały na tym nie tylko stalowe burty, lecz także przyspa- wane do pokładów haki przytrzymujące liny, dzięki którym cała konstruk- cja trzymała się jeszcze razem. Ben Tehoa kierował jedną z brygad technicznych, usiłujących teraz za- bezpieczyć przed uderzeniami punkt, w którym stykały się cztery sąsiadu- jące barki. Powiązani linami ludzie, w doszczętnie przemoczonych, lepią- cych się do ciała kombinezonach, z wytężoną uwagą śledzili każdy ruch szalejącego pod nimi potwora. 245 Płyty poszycia zakrywające łączenia między poszczególnymi barkami dawno zniknęły, zerwane przez sztorm. Burty to oddalały się od siebie na odległość, metra, to znów zwierały z zaciekłością rozwścieczonego potwo- ra, gotowego na miazgę zetrzeć w stalowych szczękach wszystko, co się między nie dostanie. Równocześnie, gdy między kadłuby wpadała wypy- chana od dna woda, każdemu zderzeniu towarzyszyła gigantyczna fontanna strzelająca w niebo, którą porywy wichury natychmiast zamieniały w gęsty obłok drobniutkich słonych kropelek. Przyczajeni na skraju barki marynarze trzymali gruby portowy amorty- zator z włókien konopii manilskich i czekali na dogodną chwilę, kiedy szcze- lina między burtami maksymalnie się poszerzy. Właśnie teraz dwie sąsiednie barki uniosły się na fali i rozjechały na boki. Tehoa wykrzyknął komendę i ludzie szybko zepchnęli amortyzator z pokładu, jakby chcieli zatkać kneblem rozdziawioną paszczę. Przez chwilę wydawało się, że wspólny wysiłek przyniósł rezultat, ale gdy morze się cofnęło, obie barki runęły w powstałe zagłębienie i zderzyły się gwałtownie, a w górę strzelił potężny strumień ściśniętej wody. Wyrzu- cił też amortyzator, który poleciał w bok, zwalając z nóg całą brygadę. Jeden z marynarzy zaplątał siew linę i woda spływająca z przechylonej barki zepchnęła go na sam skraj pokładu. Tehoa skoczył ku niemu, chwycił go za rękę i szarpnięciem wciągnął z powrotem. Niewiele brakowało, aby zwierające się znowu burty zmiażdżyły człowiekowi nogi. Można było od- nieść wrażenie, że stalowe szczęki jakby z żalu po niedoszłej ofierze kłap- nęły z głośniejszym niż dotąd, rezonującym hukiem. Zrezygnowana i zmęczona brygada wycofała się pod osłonę najbliższe- go modułu, by zebrać siły przed kolejną próbą. Amanda podeszła do ludzi. - Jak idzie, szefie?! - wrzasnęła do ucha Samoańczykowi. - Kiepsko! - odkrzyknął Tehoa. - Jest coraz gorzej! Nie dość, że trud- no umocować amortyzatory na miejscu, to w dodatku wytrzymują bardzo krótko! — Próbowaliście z poduszkami powietrznymi? - Są na nic! Między barkami trzaskąjąjak baloniki z gumy do żucia! Co gorsza, platforma się powoli obraca! Fale ustawiają ją czołem do wiatru! Jakby na potwierdzenie tych słów kolejny bałwan z furią uderzył w bok „Pływaka". Impet przyjęła na siebie przednia barka bakburtowa, ale cała konstrukcja zarezonowała z głośnym łoskotem. Wiązania mogły tego nie wytrzymać. Na Amandę i szefa padł silny strumień światła latarki, jeszcze jeden marynarz dał nura między ściany dwóch modułów. - Szefie! - wrzasnął, zgarniając dłonią wodę z twarzy. W jego oczach widać było przerażenie. - Mamy kłopot! Woda wdziera się do środka! - Gdzie? - zapytała Garrett. 246 - Na skraju zewnętrznej czwórki, następnej barki po bakburcie, pani kapitan! — Prowadź! Najpierw musieli przeskoczyć na sąsiednią barkę, przytrzymując się jedynie naciągniętej liny, a później podnieść ciężką pokrywę luku. Pod po- kładem, gdzie maniakalne zawodzenie wiatru było cichsze o pół tonu, mo- gli na jakiś czas uwolnić się od zacinającego deszczu i rozpylanej słonej mgiełki. Za to huk zderzających się ze sobą burt przypominał tu odgłos bliskiego grzmotu, a prócz tego dało się słyszeć ciągłe skrzypienie i trzesz- czenie nadwerężonej konstrukcji. Wnętrze każdej barki zostało podzielone na setki małych komór. Te pod samym pokładem wykorzystywano do przechowywania suchych zapasów i sprzętu. Znajdujące się głębiej, poniżej linii zanurzenia, przeznaczono głów- nie na zbiorniki wody pitnej i paliwa. Przewodnik poprowadził Amandę i szefa w głąb kadłuba ciągiem wąskich drabinek, śliskich od skondenso- wanej pary. Okazało się, że na najniższym poziomie wysiadło oświetlenie, toteż wnętrze rozjaśniał tylko słaby blask rozsianych z rzadka reflektorów awa- ryjnych. Garrett zeskoczyła z ostatnich szczebli i stwierdziła ze zdumieniem, że stoi po kostki w wodzie. Z głębi korytarza ktoś poświecił im latarką w oczy. - Kapitan Garrett? Cieszę się, że pani przyszła. Mamy tu niezły kłopot. - Widzę. - Amanda ruszyła na oślep przed siebie, wodząc palcami po mokrej i oślizłej grodzi. - Kto tu dowodzi i jak duży jest przeciek? - Sierżant Trevington z oddziału Cztery Delta ekip ratunkowych. - Marynarz powiódł snopem światła latarki po stojących za nim ludziach. - Puszczają spojenia poszycia kawałek dalej, bliżej dziobu. - Pokażcie. Są tu jakieś pompy do usunięcia tej wody? - Tak, pani kapitan. - Sierżant poprowadził Amandę i szefa w głąb bocz- nego korytarza, ku sterburcie. - Stałe pompy pracują bez przerwy, pootwie- raliśmy wszystkie zawory spustowe. Na razie utrzymujemy wodę na nie zmienionym poziomie, ale sytuacja się pogarsza... Przecisnęli się przez wąską śluzę z wodoszczelnym lukiem i weszli do sąsiedniej sekcji, gdzie na wysokości twarzy ściekał po grodzi strumień wody. Garrett przytknęła dłoń w miejscu przecieku, chcąc sprawdzić, jak silny jest napór w szczelinie. - Na szczęście to tylko pęknięcie spoiny - oceniła po kilku sekundach. - Zauważyliście już przesunięcie lub odkształcenie płyt poszycia? - Nie, pani kapitan. Do tej pory puściło tylko to jedno łączenie, ale szpara się poszerza i wydłuża. Jak tak dalej pójdzie, przeskoczy na drugą stronę grodzi i woda zacznie się wdzierać do następnej sekcji. W tej samej chwili barka z ogłuszającym hukiem zderzyła się z sąsiednią. Stalowe poszycie zarezonowało z taką siłą, jakby na zewnątrz eksplodował 247 granat. Impet uderzenia rzucił Amandę do tyłu, na przeciwległą grodź. Huk- nęła w nią ramieniem tak mocno, że przez chwilę nie mogła odzyskać czu- cia w ręce. Tehoa chwycił ją pod ramię, nim zdążyła się osunąć na zalany pokład. - Wszystko w porządku, kapitanie? - Przeżyję- mruknęła, rozmasowując sobie zdrętwiałą rękę. Pomyśla- ła, że gdyby odruchowo się na niej oparła, zapewne by ją złamała. - Musi- my załatać ten przeciek, dopóki nie zrobiła się dziura w płycie poszycia. - Ekipa naprawcza jest już w drodze, kapitanie - odparł sierżant Tre- vington. - Doraźne zasłonięcie tej szpary na niewiele się zda, pani kapitan - wtrą- cił ponurym głosem Tehoa. - Przy kolejnym uderzeniu może puścić spoje- nie w innym miejscu, należałoby więc przede wszystkim zmienić ustawie- nie platformy względem fal. Na tak wzburzonym morzu nie utrzymamy razem tylu barek powiązanych linami. - Wiem o tym, szefie. - Uwaga! Przejście! W śluzie pojawili się marynarze ekipy remontowej. Nieśli skrzynki z na- rzędziami, ciężkie młoty, bale i płaty sklejki. Widocznie dostali rozkaz wzmocnienia całej wystawionej na uderzenia grodzi. - Szefie - rzuciła Amanda, usuwając im się z drogi - zostań tu i pokie- ruj pracami. Idę do wieży na naradę z komandorem Guelettim. - W porządku, kapitanie. Zrobimy, co w naszej mocy. Mam nadzieję, że razem z komandorem coś pani wymyśli. - Ja też mam taką nadzieję, szefie. Wyglądało na to, że wiatr jeszcze przybrał na sile, kiedy Garrett przeby- wała pod pokładem. Chyba w ogóle nie zdołałaby się przedostać na środko- wą barkę, gdyby wcześniej nie rozciągnięto lin zabezpieczających. Dobrnę- ła do wejścia wieży dowodzenia i z ulgą dała nura do środka. Przystanęła na chwilę, żeby zgarnąć wodę z włosów i munduru, po czym ruszyła szybko na górę. Kołysanie platformy na falach, wyraźnie odczuwalne na pokładzie, wyżej stawało się tak dotkliwe, że musiała kurczowo zaciskać palce na szcze- blach drabinki, żeby nie spaść. Zaledwie znalazła się w centrum dowodzenia, stanęła jak wmurowana. Dobry Boże! - przemknęło jej przez myśl. Na dole jedynie wyczuwało się impet nacierających fal, za to stąd doskonale było je widać. Porywisty wiatr co chwila rozdzierał kurtynę deszczu, ukazując szalejący sztorm. Niebo złowróżbnie połyskiwało odcieniami grynszpanu, obwisłe brzu- szyska ciemnych chmur raz za razem rozświetlały błyskawice. Ale naj groź- niej wyglądały szeregi potężnych fal gnanych przez huragan z południa; ich łukowato wygięte grzbiety były białe od płatów gęstej zbitej piany. Kiedy czoło każdego szeregu docierało do nawietrznego boku platformy, rozdzielało 248 się na części i z furią oszalałego słonia wyrzucało w powietrze masę wody, która potężną ławą przetaczała się przez pokład narożnej barki. W ślad za nią sinusoidalnym, jakby wężowym ruchem następne barki dźwigały się w górę i opadały na przechodzącym dołem szerokim wale wody. Chwilę później wiatr ciskał w szyby strumieniami deszczu, całkowicie przesłaniając widoczność. Amanda bardzo rzadko odczuwała lęk przez wzbu- rzonym morzem, ale ten widok wywołał w niej ukłucie strachu. „Pływak" nie mógł się zbyt długo opierać tak silnym uderzeniom fal. Nie wytrzymała- by ich żadna ludzka konstrukcja. Przy jednym z pulpitów komandor Gueletti pochylał się nad ramieniem operatorki, która bez przerwy monitorowała stan platformy. - Ile mamy zapasów w najniższych zbiornikach od czoła sterburtowej barki?! - huknął, przekrzykując szalejącą na zewnątrz burzę. - Czterdzieści pięć tysięcy ton ropy! -Natychmiast zacznijcie ją przepompowywać do zbiorników rufowych! Czterdzieści pięć tysięcy ton... - Uruchamiam pompy! - odparła spokojnie kobieta, wstukując odpo- wiednie polecenia na klawiaturze komputera. - System kontrolny barki nu- mer jeden sygnalizuje rozpoczęcie przepompowywania. - Główny system zarządzania! Opróżnij zbiorniki ścieków! - Tak jest! Opróżniam zbiorniki ściekowe. Niejako wbrew sobie Amanda przysłuchiwała się temu z zainteresowa- niem. Nigdy wcześniej nie zetknęła się z tego rodzaju czynnościami w cza- sie sztormu. — Wróć na pierwszą barkę! — wykrzykiwał Gueletti, nie spuszczając wzroku z ekranu monitora. - Opróżnij zbiorniki K4 i K8 do morza! Techniczka popatrzyła na niego zdumiona. - Komandorze! To rezerwa słodkiej wody! W każdym zbiorniku mamy ponad piętnaście tysięcy litrów! - Wiem o tym, ale nikt z niej nie skorzysta, jeśli cała barka pójdzie na dno. Musimy za wszelką cenę utrzymać ją na powierzchni! Wylewaj do morza! Garrett przeskoczyła do stołu mapowego, wokół którego biegła gruba poręcz, i trzymając się jej dotarła do stanowiska kontrolnego zbiorników balastowych. - To nie koniec kłopotów z wodą, Steve. Byłam przed chwilą na barce numer cztery, gdzie puszcza szew poszycia burtowego. - Tak podejrzewałem, kapitanie - mruknął posępnie dowódca „Pszczół". - Pierwsza i druga też już nabierają wody, w każdej chwili spodziewam się meldunków o przeciekach w pozostałych barkach. Zaczynamy się rozpadać. Uderzenia fal nas wykończą. Tylko patrzeć, jak cała platforma rozlezie się w szwach niczym przemoczone pudło kartonowe. 249 Amanda z trudem złapała równowagą, gdy kolejne czoło fali natarło z impetem na „Pływaka". - Jak można temu zaradzić? - Nie mam pojęcia, kapitanie. Coś mi się zdaje, że możemy tylko bez- silnie obserwować katastrofę. - Komandorze! - zawołał operator z sąsiedniego stanowiska. - Kom- puter skończył symulację wytrzymałościową. Nie wygląda to dobrze. - Lepiej spójrzmy na to razem, kapitanie - rzekł Gueletti, niemal pod- ciągając się po poręczy kilka metrów w bok. - Poprosiłem o wykonanie szyb- kiej analizy strukturalnej platformy i zrobienie symulacji wytrzymałości na dalsze uderzenia fal o takiej sile. Będziemy przynajmniej mieli jakieś poję- cie o tym, czego się spodziewać w ciągu kilku nadchodzących godzin. Amanda stanęła u jego boku nad ramieniem spoconego technika. - Pokaż te wyniki - rozkazał Gueletti. Marynarz wpisał polecenie i na monitorze pojawił się schematyczny zarys „Pływaka": dziewięć prostokątnych barek tworzących regularny wzór na powierzchni sfalowanego morza. - Uruchamiam przyspieszoną projekcję skutków sztormu. Zygzakowate fale pomknęły ku górze ekranu. Pokazały się białe strzał- ki symbolizujące siły, które oddziaływały na burty platformy tak wskutek uderzeń wiatru, jak i naporu fal. Dziewięć prostokątów zaczęło się rytmicz- nie rozchodzić i zbijać z powrotem w rytm nacierających sztormowych bał- wanów. - Gdyby wszystko przebiegało tak gładko, jak w komputerze, nie mieli- byśmy większych problemów - skomentował Gueletti. - Kiedy kotwiczyli- śmy tu „Pływaka", ustawiliśmy go czubkiem na południowy zachód, bo zwykle z tego kierunku wieją wiatry. Nikt nie brał pod uwagę tak silnego sztormu, w dodatku z południa. Dlatego fale uderzają niemal prosto z boku w bakburtowe barki i nie załamują się na dziobie. - Klepnął technika po ramieniu i polecił: - Wprowadź poprawkę na rzeczywisty kierunek wiatru. Generowane przez komputer siły huraganu uderzyły na dziewięć pro- stokątów pod innym kątem, a ich ruchy nagle przestały być tak płynne jak dotychczas. Cała formacja skręcała się i odkształcała, podobnie jak to mia- ło miejsce w rzeczywistości. Co chwila na ekranie rozbłyskały czerwone punkciki, oznaczające miejsca zderzeń poszczególnych barek. - Daj teraz wyniki obliczeń wytrzymałościowych. Czerwone kropki zaczęły zostawiać po sobie niebieskie ślady, mnożące się w miarę powstawania kolejnych trwałych uszkodzeń. - To widok sekwencyjnej kumulacji strat wywołanych sztormem. Jak sama pani widzi, wraz z nabieraniem wody przez kolejne barki zanika sta- bilność całej platformy, a jednocześnie wzrasta szybkość powstawania uszko- dzeń. Do pewnego stopnia możemy zrównoważyć ten efekt przemieszczając 250 ich balast, jak to zrobiliśmy przed chwilą, ale i to nie powstrzyma procesu zniszczenia. - Gueletti przez chwilę patrzył na powiększające się niebie- skie plamy i rosnące szczeliny między elementami „Pływaka", po czym dodał: - Koniec końców powstanie tak wiele uszkodzeń, iż spoistość plat- formy, że się tak wyrażę, zostanie zagrożona. Na ekranie schematyczny model rozleciał się właśnie na odrębne czę- ści, z których niektóre się wywróciły i zatonęły, a inne zostały zepchnięte przez huragan w stronę lądu. - Kiedy to nastąpi? - spytała cicho Amanda, nawet nie próbując prze- krzyczeć zawodzenia wiatru. - Według tej symulacji mniej więcej za cztery godziny, pani kapitan - odpowiedział technik przepraszającym tonem. - A kiedy sztorm ma przycichnąć? - Za sześć - rzucił krótko Gueletti. Amanda odwróciła wzrok od konsoli komputerowej. Cofnęła się do stołu mapowego, zacisnęła kurczowo palce na poręczy i przez dobrą minutę wpa- trywała się w szalejący za oknem żywioł. - Musimy obrócić platformę dziobem do wiatru - oznajmiła stanow- czo. - Nie ma innego wyjścia. - Zgadzam się, tylko jak to zrobić? - rzekł komandor, stając u jej boku. - Nawet na spokojnym morzu mógłby ją ruszyć z miejsca jedynie najcięższy pełnomorski holownik. Tymczasem nie mamy ani holownika, ani spokojne- go morza. - Obejdziemy się bez holownika - odparła Garrett i wskazując sztorm za oknem wyjaśniła: - Huragan ma wystarczającą siłę. Impet fal i uderze- nia wiatru same obrócą platformę, jeśli tylko im na to pozwolimy. Jak jeste- śmy zakotwiczeni? - Pomysłodawcy „Pływaka" chcieli udostępnić wszystkie burty cumu- jącym jednostkom, dlatego każdą barkę wyposażono w umieszczony cen- tralnie kabestan z czterystupięćdziesięciometrowym łańcuchem. Dno pod nami jest mulisto-piaszczyste, więc wybrano pięciotonowe martwe kotwice grzybokształtne. Jest ich dziewięć. Na miejscu utrzymuje nas więc czter- dzieści pięć ton żelastwa i według wskazań GPU od początku sztormu nie przesunęliśmy się nawet o centymetr. Amanda w zamyśleniu pokiwała głową, gorączkowo szukając rozwią- zania palącego problemu. - A gdybyśmy podnieśli wszystkie kotwice i pozostawili tylko dwie jako trał denny? Obrócilibyśmy się w ten sposób? Gueletti zaprzeczył ruchem głowy. - Wolałbym tego nie próbować, najwyżej w ostateczności. Jak już mó- wiłem, dno pod nami jest dość grząskie, ale według wskazań sonaru nieda- leko mamy spory obszar odsłoniętej skały. Gdyby taki prowizoryczny trał 251 zaczepił się o twarde podłoże, ani chybi wyrwałoby nam cały kabestan ze środkowej barki. - Więc może spróbujmy stanąć w dryf, podnieśmy równocześnie wszyst- kie kotwice, a gdy wiatr ustawi platformę czubem do fali, opuścimy je z po- wrotem. Komandor znów pokręcił głowę. - To także odpada, kapitanie. Siedzimy na dosyć wąskiej łasze, od stro- ny lądu mamy znaczną głębinę. Gdyby zniosło nas poza krawędź płycizny, zatrzymalibyśmy się dopiero na plaży pod Monrowią. Amanda przygryzła wargi, nie zważając, że zlizuje osadzoną na nich sól. Nie panikuj, zastanów się spokojnie, powtarzała w myślach. Dysponu- jesz wszelkimi potrzebnymi danymi. Znasz się na tych sprawach. Musisz tylko poskładać elementy układanki w jedną całość. Pochyliła się nad sto- łem mapowym i utkwiła w nim nie widzące spojrzenie. - Steve - odezwała się po minucie. - A co z wyciągarkami? Zostały na pokładzie? - Jasne. Na każdej barce jest odrębna, sprawna wyciągarka. - Pewnie cholernie ciężka i do tego z pokaźnym zapasem liny? Gueletti wzruszył ramionami. - To chyba największe modele, jakie się w ogóle wytwarza. Każda z czterystumetrową nowiutką liną stalową o średnicy dziesięciu centymetrów. - Dobra - mruknęła Garrett w zamyśleniu. - Mam pomysł. Zostawimy kotwice w spokoju i obrócimy platformę, korzystając z lin i wyciągarek. Komandor zmarszczył brwi. - W jaki sposób? Na tak wzburzonym morzu liny wytrzymają ciężar najwyżej dwóch barek, ale nie całego „Pływaka". Przy pierwszej próbie pozrywają się jak bawełniane nici. - Nieprawda, Steve. - W głosie Amandy zabrzmiało narastające pod- niecenie. - Nie będą musiały utrzymać ciężaru całej platformy, a jedynie zapewnić punkt podparcia, wokół którego się obrócimy. Zaczepimy dwie liny holownicze, a później podniesiemy kotwice i postawimy platformę w dryf. Jedną linę zostawimy luzem jako zabezpieczenie, druga posłuży nam za trał. Kiedy wiatr zacznie nas spychać na północ, będziemy wyhamowy- wać kołowrót na tyle, żeby nie pękła, ale stawiany przez nią opór sprawi, że się obrócimy. Trzeba tyłka umiejętnie dobrać ten opór do siły wiatru, jakby- śmy naprawdę mieli solidny trał denny. A w odpowiedniej chwili z powro- tem się zakotwiczymy. - Jednocześnie na tyle moglibyśmy kontrolować znos, żeby nie zepchnęło nas na głębinę - dodał zamyślony Gueletti, który od razu podchwycił nieco- dzienny pomysł. - Jest tylko jeden kłopot. Do czego mielibyśmy przymoco- wać liny, żeby zapewnić platformie wystarczający punkt podparcia? - Mamy naprawdę wielki obciążnik, Steve. Największy z możliwych. 252 - Bez przesady. Pięciotonowa kotwica to nie tak wiele. - Wcale nie myślałam o kotwicy. - Amanda puściła się poręczy i podbie- gła do okna wychodzącego na stronę zawietrzną. - Tam stoi nasz obciążnik. Wskazała osmalony i podziurawiony wrak HMS „Skye", zacumowany na sztywno do burty środkowej barki. - Przerzucimy końce lin holowniczych na jego pokład i przytwierdzimy je do mocowań szkieletu w maszynowni - ciągnęła - a potem odetniemy cumy i zatopimy stawiacza min paroma ładunkami wybuchowymi. Waży około pięciuset ton. Żaden huragan nie ruszy z miejsca takiego obciążenia. - Kapitanie... - mruknął przerażony Gueletti. - Przecież to okręt bry- tyjskiej Royal Navy. Nikt nie wyrazi zgody na jego zatopienie. - Jeśli huragan rozbije tę platformę, „Skye" i tak będzie kolejnym wra- kiem wyrzuconym na brzeg. Nie ma wyjścia, już jest spisany na straty. Lecz jeśli sami go zatopimy, może zdołamy uratować „Pływaka". - Do diabła! Święta racja, kapitanie. Zresztą później amerykańscy po- datnicy będą mogli odkupić Brytyjczykom taką balię. - No właśnie. Tylko czy ma pan jakiegoś doświadczonego sapera,, który umiałby tak rozmieścić ładunki, żeby zatopić wrak, nie naruszając jego szkie- letu? - Mamy takich mistrzów, pani kapitan, którzy za pomocą dynamitu zdję- liby pani stanik, nie zostawiając ani jednego draśnięcia na... skórze. Mówi się często o „kruchych drewnianych łupinach" i „ludziach ze sta- li", jakby chcąc w ten sposób podkreślić, że współczesnych marynarzy w ogó- le trudno porównywać z dawnymi żeglarzami. Dla Amandy była to kom- pletna bzdura. Jak każdy prawdziwy człowiek morza, uważała ocean za nieposkromiony żywioł, w zetknięciu z którym wszystkie ludzkie konstruk- cje i wynalazki, bez względu na wiek i poziom technologiczny, przypomi- nały jedynie dziecięce zabawki. Tej nocy, wśród szalejącego huraganu Iwan, załoga „Pływaka 1" została zmuszona do takich samych nadludzkich wysiłków, jak jej przodkowie pły- wający pod kwadratowymi żaglami. Najwięcej czasu zajęło odwinięcie z kołowrotów odpowiedniej długości odcinków lin i zamocowanie ich pod pokładem wraka. Podczas projektowania i konstruowania platformy nikt nie przewidział konieczności podobnych robót, nie było więc żadnych urzą- dzeń, które można by wykorzystać do tego zadania. Marynarze z formacji „Pszczół" musieli własnymi rękoma wydźwignąć na górę ciężkie stalowe liny, rozciągnąć je na rozkołysanym pokładzie i prze- rzucić na HMS „Skye". Tam zostały wciągnięte przez jeden z luków zała- dunkowych i zamocowane w głównej maszynowni. Równocześnie saperzy w częściowo zalanych wodą ładowniach stawiacza min rozmieszczali ładunki 253 wybuchowe, asekurując się nawzajem wewnątrz miotanego wiatrem i fala- mi wraka. Zanim przygotowania dobiegły końca, już sześć barek tworzących plat- formą „Pływaka" nabierało wody. W przedziale pod pokładem środkowej barki po stronie zawietrznej ze- brała się smutna gromadka. Oprócz saperów i Amandy był tam również szef Tehoa oraz pozostała przy życiu część załogi brytyjskiego okrętu. Hełmofony okazały się wodoszczelne tylko teoretycznie, bo podczas ulewy wciąż robiły się w nich jakieś zwarcia. Dociskając jedną ręką słu- chawkę do ucha, a drugą osłaniając mikrofon, Garrett krzyknęła: - Wieża! Na dole jesteśmy gotowi! - Czekaliśmy na was! - nadeszła odpowiedź, ledwie słyszalna poprzez wycie huraganu. - Obsługa kabestanów też jest gotowa. - Zaczynamy! Amanda skinęła głową dowódcy saperów. — Odpalać! Tamten szybko przekręcił klucz zabezpieczający i wdusił przycisk de- tonatora. Rozległa się seria stłumionych trzasków, ładunki porozrywały liny cumownicze brytyjskiego okrętu. Rzucony na pastwę sztormu wrak począł się stopniowo oddalać od platformy; w strugach ulewy zniknęły najpierw jego osmalone burty, a później także samotne światło pozycyjne na rufie. Z głośnym zgrzytem zaczęły się przesuwać po pokładzie ciągnięte przez niego, odwijane z kołowrotów stalowe liny. W ich ślady poszła wiązka ka- bli elektrycznych połączonych z zapalnikami rozmieszczonych we wraku ładunków. Amanda obejrzała się na grupę brytyjskich marynarzy, którzy smutnym wzrokiem odprowadzali ruszający w swój ostatni rejs HMS „Skye". Szcze- gólnie zrobiło jej się żal młodego dowódcy okrętu, który miał prawie łzy w oczach. - Poruczniku Traynor! - zawołała. - Bardzo mi przykro, że zostaliśmy do tego zmuszeni. - Nic nie szkodzi, pani kapitan, przynajmniej pójdzie na dno w słusznej sprawie - odparł Anglik, z trudem powstrzymując drżenie głosu. Odwrócił się do dowódcy saperów, wyciągnął rękę i rzekł: - Pozwoli mi pan to zro- bić? Wciąż jestem odpowiedzialny za los tego okrętu. Amanda skinęła głową i marynarz podał detonator Traynorowi, który szybkim ruchem przekręcił klucz i zawołał ochrypłym głosem: -- Załoga! Baczność! O ile było to możliwe we wnętrzu rozkołysanej barki, Anglicy przyjęli postawę zasadniczą i unieśli wyprężone dłonie do czapek, oddając ostatnie honory jednostce niewidocznej już za gęstą zasłoną ulewy. Tylko zgrzyt roz- wijanych lin znaczył kierunek, w którym oddalał się pchany wiatrem wrak. 254 -Załoga! Spocznij! - rozkazał Traynor. - Teraz! Odpalać! - wykrzyknęła Garrett. Sama wybrała sobie stanowisko kierowania wyciągarką drugiej barki, tworzącej środkową część tej burty platformy, w którą teraz z pełnym impe- tem uderzały sztormowe fale. Musieli ustawić jąprzy relingu w części rufo- wej, bo dalej nie sięgały kable zdalnego sterowania silnikiem i hamulcem pneumatycznym urządzenia. Zwolniła marynarzy swojej grupy i na niewiel- kim placyku za otwartym lukiem, skąd wychodziła lina holownicza, została tylko ona i szef Tehoa. Wiatr wiał w porywach z prędkością stu pięćdziesię- ciu kilometrów na godzinę, fale deszczu przechodziły ścianami, a mgła gęst- niała, więc musieli się oboje przywiązać linami do relingu. Tehoa ostrożnie kręcił kołem, chcąc sprawdzić skuteczność działania hamulca bębna, nato- miast Amanda skupiła się na wskazaniach przenośnego odbiornika GPU. Zaprogramowała odczyt współrzędnych i wprowadziła go do pamięci jako punkt odniesienia, bo przy zerowej widoczności tylko tak mogła ocenić wiel- kość znosu platformy. - Gotowe, szefie! - zawołała. - To dobrze. Myśli pani, że nam się uda? — Pewnie. Trzeba tylko wyciągnąć złowioną dwudziestokilogramową rybę na żyłce o wytrzymałości do dziesięciu kilogramów. W blasku błyskawicy dostrzegła szeroki uśmiech barczystego Samoań- czyka. - Nigdy dotąd nie próbowałem takiej sztuki, pani kapitan. — Ja też. — Amanda wcisnęła klawisz interfonu. - Wieża! Jesteśmy go- towi do podniesienia kotwic! - Zrozumiałem, kapitanie! Połączyłem panią bezpośrednio z obsługą kabestanów! Niech Bóg nam dopomoże. Garrett odważyła się zaczerpnąć głęboko powietrza, które huragan z wiel- ką mocą wpychał jej do ust. - Uwaga! Obsługa kabestanów! Podnieść kotwice! Chwilę później poczuła pod stopami wibracje potężnego elektrycznego silnika windy kabestanu. Pod wzburzoną powierzchnią morza zaczęły wę- drować ku górze pokryte mułem i glonami masywne łańcuchy o ogniwach zespawanych ze stalowych prętów grubości baseballowego kija. Osiemdzie- siąt metrów niżej dźwignęło się dziewięć zawieszonych na nich olbrzymich pięciotonowych kotwic w kształcie parasoli. Przez pewien czas sunęły po piasku, wreszcie podniosły się z dna. Kolejna fala natarła na czoło platformy. „Pływaka", wlokącego teraz za sobą dodatkowe obciążenie kotwic, przeszył niemal agonalny jęk, gdy na po- kłady barek zwaliła się ściana wody. Puściły niektóre mocowania, z głośnym 255 łoskotem za burtę poleciał wielki blaszany kontener. Wstrząsane drganiami barki z wyraźnym trudem wzniosły się na grzbiet fali. - Czwarta ponad dnem! - zameldował piskliwy kobiecy głos w słuchaw- kach. - Pierwsza ponad dnem! - Siódma ponad dnem! Meldunki nakładały się na siebie: -Piąta... Ósma... Szósta... - Wszystkie kotwice podniesione, kapitanie! Wskazania GPU na ekranie przenośnego odbiornika zaczęły się powoli zmieniać, „Pływak 1" dryfował w stronę lądu. Barki, nie zmuszane już dłu- żej do stawiania czoła falom, unosiły się na nich swobodnie. Garrett osłoniła dłonią mikrofon i przysunęła go do ust. - Uwaga, obsługa kabestanów! Skrócić łańcuchy do dwudziestu me- trów! Zaraz będziemy przechodzili nad zatopionym okrętem! Podnieść ko- twice! Nie możemy o niego zaczepić! Z głośnym trzaskiem pękła jedna ze stylonowych linek służących do naciągania stalowej liny holowniczej, która zaczęła się coraz szybciej prze- suwać wzdłuż pokładu i znikać za burtą po stronie zawietrznej. Niemal rów- nocześnie trzasnęły trzy pozostałe stylonowe linki. Gruby hol naprężył się i jak nożem ściął kilka słupków relingu. Z hukiem zaczął się zwalać za po- kład, od jego tarcia o krawędź luku strzelały snopy iskier. Amanda spojrza- ła na szefa i ten zakręcił kołem, hamując nieco szybkość bębna, z którego odwijała się lina. - Zaczekaj! Popuść jeszcze! - zawołała. - Musimy mieć więcej luzu! Tehoa skinął głową i z powrotem zluzował hamulec. Garrett ustawiła się skosem do burty, na wprost szczytu platformy, żeby wyraźnie czuć uderzenia wiatru na lewym policzku. Wiedziała, że gdy się obrócą i wiatr zacznie dąć jej prosto w twarz, trzeba będzie rzucić kotwice. Spojrzała na zegarowy wskaźnik długości odwiniętej liny zamocowany na relingu. Na kołowrocie zostało jeszcze trzysta pięćdziesiąt metrów holu, ale wskazówka obracała się coraz szybciej. Platforma nabierała prędkości, dry- fując w stronę odległego lądu. - Zwolnij trochę!... Przyhamuj bęben! Tehoa zakręcił kołem, szczęki cierne zacisnęły się na obrzeżu bębna. Zgrzyt dartego metalu był słyszalny nawet poprzez huk sztormu, pokład pod ich stopami wyraźnie zadygotał. Nie dało się jednak wyczuć najmniejszego obrotu platformy. Olbrzymia masa „Pływaka" musiała z opóźnieniem reagować na stosunkowo niewiel- ki opór stawiany przez napiętą linę. Amanda zdawała sobie sprawę, że taki manewr wymaga nie tylko czasu, ale i umiejętnego regulowania naprężenia wciąż rozwijającego się holu. Wolała dłużej nie ryzykować. Zaprzestała 256 wykrzykiwania komend do mikrofonu, w zamian dając na migi znać szefo- wi, jak ma regulować nacisk hamulca. Sto pięćdziesiąt metrów rozciągniętej liny nie przyniosło żadnego re- zultatu. Zmarszczyła brwi i wystawiła twarz na uderzenia huraganu. Wzburzo- ne morze w pełni już zawładnęło platformą i za nic nie chciało j ej wypuścić z objęć. Fale wciąż tak samo nacierały na burty czołowych barek; nie obró- cili się chyba nawet o ułamek stopnia. Zacisnęła pięść z kciukiem uniesio- nym w górę: „Hamuj!". Tehoa naparł ramieniem na koło i przekręcił je o pół obrotu. Zgrzyt na- pinającej się liny przypominał wycie dentystycznej wiertarki. Z otwartego luku znów strzelił snop iskier, ale fala natychmiast zmyła je z pokładu. Zostało dwieście pięćdziesiąt metrów holu. Za krawędzią pokładu wyrosła siódma, najwyższa fala. Amanda bły- skawicznie dała znak kciukiem wyciągniętym ku dołowi: „Luzuj!". Tehoa, niczym kierowca rajdowy wyprowadzający wóz z poślizgu na oblodzonym zakręcie, szybko zakręcił kołem. Potężna ściana wody przewaliła się nad otwartym lukiem windy. Przy- wiązani do relingu Garrett i Samoańczyk spojrzeli najpierw na siebie, a póź- niej na stalową linę znikającą za krawędzią barki, skręcającą się niczym wściekły pyton próbujący uciec z niewoli. Amanda zgarnęła dłonią wodę z twarzy, pochyliła się i spojrzała na licznik. Zostało sto pięćdziesiąt metrów holu. Energicznie dała znak szefowi: „Hamuj! Z całej siły! Nawet gdyby miała pęknąć!". Tehoa gwałtownie zakręcił kołem, aż przemoczona bluza mundurowa opięła się na jego muskularnych ramionach. Krzywiąc się z wysiłku, doci- snął hamulec do oporu. Znów zazgrzytały szczęki o krawędź bębna, hol naprężył się tak, jakby za chwilę miał pęknąć. Strzeliła błyskawica, niczym flesz na krótko zalewając pokład jaskra- wym blaskiem. W pierwszej chwili Amandzie przemknęło przez myśl, iż oboje z szefem są od stóp do głów zbryzgani krwią. Dopiero po chwili zrozu- miała, że to rdza z łańcuchów wleczonych za „Pływakiem" kotwic. Fale musiały ją wypchnąć na powierzchnię, a wiatr cisnął nią na pokład czoło- wej barki. Wyraźnie poczuła na języku metaliczny posmak. Lina holownicza ponownie się naprężyła niczym mocno naciągnięta stru- na gitary. Za krawędzią pokładu ginęła w ciemnościach, lecz mimo to wi- dać było, że stale jest odchylona ku bakburcie. Była już jednak bliska ze- rwania; wyraźnie zaczynała się rozciągać jak cienka gumka pod ciężarem. Gdyby strzeliła, jej koniec śmignąłby przez pokład z impetem kuli armat- niej, zmiatając wszystko na swojej drodze. 17 Morski myśliwiec 257 Nie wolno jednak było o tym myśleć. Garrett zasygnalizowała: „Hamuj!". Nagle zauważyła, że wiatr już nie uderza jej w lewy policzek, ale nie- mal prosto w twarz. W końcu „Pływak" zaczął się ustawiać czubem do fali! - No! Jeszcze trochę! - krzyknęła, mając nadzieję, że nikt jej nie sły- szy. - Dalej! Jeszcze odrobinę! Kolejna fala z hukiem rozbiła się o burtę, lecz tym razem nie runęła wprost na pokład, lecz przewaliła się skosem ku środkowi platformy, a bar- ka łatwiej dźwignęła się na jej grzbiet. - No! Dalej, suko! Obróć nas jeszcze trochę! W okienku licznika długości liny na pierwszej pozycji ukazało się zero. Amanda obiema dłońmi osłoniła mikrofon przy ustach, kiedy nagle prze- mknęło jej przez myśl, że może ten hełmofon też zamókł i przestał działać. - Spuścić wszystkie kotwice! Spuścić kotwice! Raz po raz wykrzykiwała komendę, modląc się w duchu, żeby obsługa jąusłyszała. Poczuła nagle znajome wibracje pod stopami i wreszcie zyska- ła pewność, że zwyciężyli. Czterdzieści pięć ton żelaza spadło na dno morza, gigantyczne parasole kotwic zagłębiły się w piasku i mule. Zablokowane łańcuchy kotwiczne prze- jęły na siebie pęd dryfującego „Pływaka" i zatrzymały go w miejscu wbrew naporowi rozwścieczonego Iwana. Amanda przez jakiś czas wbijała wzrok w ekran GPU, żeby się przeko- nać, że odczyty współrzędnych są stabilne. Ucichł zgrzyt dartego metalu, wydawało się, że mimo huku sztormu dookoła zapadła nagle cisza. Licznik wskazywał, że na bębnie pozostało tylko czternaście metrów liny. - Wieża, tu Garrett! - zawołała do mikrofonu. - Odczyty współrzęd- nych położenia platformy są stabilne! Potwierdzacie to? - Tak, kapitanie! - wrzasnął z entuzjazmem Gueletti. - Stoimy w miej- scu! Dobra robota! Teraz powinniśmy przetrzymać huragan! Ustawiony czubem do fal „Pływak 1" unosił się na nich tak, jak zakła- dano. Olbrzymie barki kolejno dźwigały się na grzbietach w górę, umilkł rytmiczny huk zderzających się ze sobą burt. W blasku kolejnej błyskawicy Amanda uśmiechnęła się szeroko do Sa- moańczyka, który wyszczerzył zęby w odpowiedzi. - Zostaw to, szefie! - krzyknęła. - Możemy iść na kawę! Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 23 lipca 2007 roku, godzina 20.10 czasu lokalnego Amanda ocknęła się nagle z gwałtownością człowieka, który nawet nie wie, kiedy zmorzył go sen. Pamiętała dobrze, jak opadła na krzesło przed nie 258 obsadzonym pulpitem w wieży kontrolnej, żeby trochę odpocząć. Nie umiała jednak ocenić, ile czasu minęło od tamtej pory. Zesztywniałe mięśnie nóg, ramion i karku wskazywały, że nie była to tylko chwilowa drzemka. Dopiero później zwróciła uwagę na panujący spokój. Wieża nie chwia- ła się na boki przy każdym uderzeniu fal, za oknem wiatr już nie huczał i nie zawodził wściekle. Huragan przeszedł. Na zewnątrz panowała ciemność, ale był to zwykły mrok nocy, a nie gęsta czerń sztormowych chmur. Blask księżyca kładł się na spokojnych, rozleni- wionych falach, jak gdyby i morze zmęczyło się kilkugodzinnym spazmem natury. A nad zachodnim horyzontem wisiała jeszcze purpurowa poświata. Czerwone niebo o zmierzchu. Ciesz się, żeglarzu, ciesz się. ' - Dobry wieczór, kapitanie - odezwał się komandor Gueletti, oświetlo- ny zielonkawą poświatą włączonego monitora. - Wygląda na to, że przed- stawienie dobiegło końca. - Widzę - odparła Garrett. Wstała z krzesła i przeciągnęła się szero- ko. - A gdzie jest szef Tehoa? - Na dole z brygadą remontową. To niesamowity facet. - Zgadzam się. Jak wyglądamy, komandorze? - Nie jest tak źle - powiedział dowódca platformy. - Nie znaleźliśmy żadnego uszkodzenia w szkieletach barek, nie straciliśmy też ani jednego arkusza poszycia burtowego. Wypompowujemy jeszcze wodę z najgłębszych przedziałów. Myślę, że we własnym zakresie damy radę załatać dziury i zo- staniemy na posterunku. - Jak przetrwały elementy ruchome? - Tu straty są większe, kilka kontenerów poszło za burtę. Nie zgubiliśmy jednak żadnych cennych zapasów, a uszkodzenia da się szybko naprawić. Amanda pokiwała głową i przeciągnęła palcami po zesztywniałych od soli włosach. Przyszło jej do głowy, że o gorącej kąpieli będzie musiała na razie zapomnieć. - Nadeszły meldunki o zniszczeniach na innych posterunkach? - Baza Konakri prawie wcale nie ucierpiała, a w Abidżanie przeszła tylko ulewa. Nasi ludzie z Konakri już pytali, kiedy będą mogli wrócić. - Jak sądzisz, Steve, możemy z powrotem rozstawić wspólny kramik? Żylasty oficer uśmiechnął się szeroko. - Aż boję się mówić, ile mam roboty dla tej całej wypoczętej bandy próżniaków. - Świetnie. Skontaktuj się więc z bazą Konakri i przekaż załogom, że mogą wracać na platformę. 259 Hotel „Maraba Point", Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 23 lipca 2007 roku, godzina 20.34 czasu lokalnego - ...Dwa wypadki śmiertelne na Cape Shilling i dwa w Barlo Point. Trzech zabitych w Whale Bay. - Stojący przed biurkiem Belewy oficer szta- bowy monotonnym głosem odczytywał z notatnika. - To daje w sumie dwa- naście ofiar śmiertelnych w prowincjach podległych Freetown. Nie nade- szły jeszcze meldunki z Wysp Żółwich i Bananowych, wciąż nie można nawiązać łączności. Generał w zamyśleniu pokiwał głową. - Dziękuję, kapitanie Tshombe. Mogło być gorzej, znacznie gorzej. -1 tak straty są olbrzymie, generale. Hotelowy apartament wypełniał stuk młotków, arkuszami dykty zabija- no okna, w których huragan wytłukł szyby. Kobiety z cywilnego batalionu pracy na korytarzu zbierały ścierkami wodę do wiader. - Jak się mają sprawy w formacjach szturmowych? - zapytał Belewa. - Napotkano tam jakieś problemy? - Pozostają w pełnej gotowości bojowej, generale - odparł z dumą Tshombe. - Utrzymywały ją przez cały sztorm. - To świetnie, kapitanie. Proszę przekazać swoim ludziom moje ser- deczne podziękowania za ich wysiłek. - Belewa zamyślił się na chwilę, po czym zapytał: - Wciąż odbieramy dane meteorologiczne od Amerykanów? - Tak, przekazują nam biuletyny informacyjne jak w zegarku. Odebra- liśmy też wiadomość, że wkrótce będą gotowi do wznowienia lotów reko- nesansowych... jeśli tylko pan, generale, nadal będzie akceptował pomoc z ich strony. Belewa zmarszczył brwi. - Czy zdjęcia Amerykanów przydały się nam do przygotowań przed uderzeniem huraganu? - Tak, generale. Bardzo. -1 teraz także się przydadzą do oceny strat i usuwania zniszczeń w terenie? - Och... tak, generale. Chyba tak. - W takim razie zaakceptuję tę pomoc, dopóki Amerykanie będą chcie- li jej udzielać. Dziękuję, kapitanie. Jest pan wolny. - Rozkaz. Dziękuję, generale. Po wyjściu łącznościowca Belewa potarł dłonią obolały kark. Obliczył, że nie kładł się do łóżka od trzydziestu sześciu godzin. Teraz, gdy huragan ucichł, ogarnęła go przemożna senność. Miał pełne zaufanie do swojego sztabu, mógł więc przekazać dowodzenie Sako i choć trochę odpocząć. Po- wieki ciążyły mu coraz bardziej, ale tknięty myślą, że wciąż brak meldun- ków o zniszczeniach z przybrzeżnych archipelagów, energicznie potrząsnął głową. Postanowił zaczekać jeszcze godzinę i dopiero wtedy pójść spać. 260 Rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść! - Ambasador algierski prosił o rozmowę z panem, generale. Twierdzi, że chodzi o sprawę najwyższej wagi. Belewa z trudem zdusił w gardle jęk rozpaczy. Jakby mało było huraga- nu, jeszcze Umamgi musi mi zawracać głowę, pomyślał. - Wprowadzić ambasadora. Imam wkroczył do gabinetu z szerokim uśmiechem satysfakcji na ustach. Stanął tuż przed biurkiem i rzekł: - Dobry wieczór, generale. Mieliśmy paskudny sztorm, prawda? Ufam, że nie wyrządził on większych szkód pańskim ludziom i całemu narodowi. - Szczerze mówiąc, ambasadorze, musimy się zająć usuwaniem poważ- nych zniszczeń - powiedział ostro Belewa. Nawet nie zaproponował Al- gierczykowi, żeby usiadł. - Obawiam się, że w najbliższych dniach czeka nas mnóstwo związanej z tym pracy. A zatem czym mogę panu służyć? - Właśnie chciałem zapytać o to samo, generale. - Umamgi uśmiech- nął się jeszcze szerzej. - Ten sztorm to nie tylko zły omen, to znak zesłany przez Allaha, wieszczący pańskie zwycięstwo w walce z siłami Zachodu. Belewa skrzywił się z niesmakiem. - Jak mam to rozumieć, ambasadorze? - Przynoszę panu wieści z naszej ambasady w Konakri. Według służb wywiadowczych Amerykanów przeraziła moc huraganu. Ewakuowali więk- szość swoich formacji z pływającej platformy zakotwiczonej u pańskich wybrzeży. Belewa zmarszczył brwi. - Nasi informatorzy z Konakri przekazali podobne wiadomości, amba- sadorze.. Do czego pan zmierza? - Wniosek jest prosty, generale. Teraz, po przejściu sztormu, Amery- kanie będą stopniowo wracać na platformę, lecz jeszcze się z tym nie spie- szą. W morskiej bazie nadal przebywa tylko garstka marynarzy, która na pewno nie zdoła jej skutecznie obronić, za to doskonale nadawałaby się na zakładników i jeńców wojennych. Ma pan niepowtarzalną okazję do wygrania tej wojny jednym atakiem, generale - ciągnął Umamgi z naci- skiem. - Rozmawiałem już z pańskim szefem sztabu. Eskadra kanonierek bez szwanku przetrwała sztorm w tutejszym porcie, jest gotowa do wyj- ścia w morze. Gdyby uderzył pan teraz i zatopił platformę, a jeszcze le- piej ją przechwycił, mógłby pan złamać bezprawną blokadę morską, która krępuje pański naród, a Stany Zjednoczone i Radę Bezpieczeństwa ONZ wystrychnąłby pan na dudka. Przez chwilę w pokoju panowała martwa cisza. Wydawało się, że przy- cichł nawet stuk młotków w sąsiednich pomieszczeniach. Wreszcie Belewa uśmiechnął się kwaśno i odparł: 261 - To prawda, ambasadorze. Taka operacja przyniosłaby nam pewne ko- rzyści, lecz byłaby złamaniem zawieszenia broni, które będzie obowiązy- wać na całym wybrzeżu jeszcze przez czterdzieści osiem godzin. Algierczykowi oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - Zawieszenie broni?! - wycedził, zbliżając się jeszcze o krok do biur- ka. - Dotarły do mnie plotki o rozejmie, ale... Mimo wszystko, chciałby pan zmarnować taką sposobność dla... kawałka papieru?! - Tu nie chodzi o żaden kawałek papieru, ambasadorze - odparł łagod- nym tonem Belewa. - Zawieszenie broni obowiązuje na podstawie ustnego porozumienia między mną a dowódcą korpusu pokojowego ONZ. - Więc pan... - syknął Umamgi, tracąc panowanie nad sobą- ...uwie- rzył w puste obietnice?! - Obietnice są puste jedynie wtedy, gdy zainteresowane strony nie przykładają do nich żadnej wagi. Tymczasem dowódca korpusu ONZ do- trzymał danego słowa i udzielił nam wydatnej pomocy w celu ratowania życia obywateli tego kraju. Dlatego i ja nie zamierzam łamać danego sło- wa honoru. - Dogadał się pan z kobietą z Zachodu! - Umamgi w bezsilnej wście- kłości mimowolnie zacisnął pięści. -Z tą oszukańczą, bezbożną, złą istotą! Czy zastanawiał się pan przez chwilę, z jakiego powodu zaproponowała ten idiotyczny pakt? Żeby chronić siebie, wytrącić broń z ręki w chwili, gdy mógł pan skoczyć do gardła i wyrwać serce z piersi wroga! Belewa odchylił się na oparcie krzesła, przez moment mierzył swego gościa piorunującym wzrokiem, lecz zaraz znów się uśmiechnął. — Mówiąc szczerze, ambasadorze, nawet się nad tym nie zastanawia- łem. I z pewnością nie czyniła tego nasza lamparcica. A jeśli nawet, to po mistrzowsku rozegrała tę partię. Tak czy inaczej, dałem moje słowo, które- go dotrzymam. Zawieszenie broni pozostanie w mocy. - Poinformuję mój rząd o tym występku! To szaleństwo! - wycedził z wściekłością Umamgi. - Rada rewolucyjna na pewno nie będzie zadowo- lona z decyzji sprzymierzeńca, który odtrąca możliwość odniesienia tak bły- skotliwego zwycięstwa! Belewa splótł palce na piersi. Doszedł do wniosku, że od wielu dni nie miał już okazji, żeby tak doskonale się ubawić. - Ach, to bardzo smutne, ambasadorze, ale tak już jest, że któregoś dnia rozczarowują nas nawet najbliżsi i najlepsi przyjaciele. Takie jest życie. Algierczyk obrócił się na pięcie i pomaszerował w kierunku wyjścia. Be- lewa odczekał, aż znajdzie się na środku pokoju, po czym ryknął na cały głos: -Umamgi! Fałszywy świętoszek skulił się jak przerażona kura i zastygł w pół kroku. 262 - Tylko człowiek pozbawiony honoru nie potrafi docenić jego warto- ści - powiedział cicho generał. - Może pan odejść, ambasadorze. Kiedy Umamgi wychodził na korytarz, miał już normalny, obojętny wy- raz twarzy, ale w środku kipiał z wściekłości. Wieloletnie doświadczenie nauczyło imama trudnej sztuki maskowania swoich odczuć i prawdziwych intencji. Kiedy więc stanął przed szefem sztabu, trudno było cokolwiek wy- czytać z jego miny. Brygadier Atiba nerwowo krążył po swoim gabinecie, nim przez otwar- te drzwi dostrzegł zbliżającego się korytarzem Umamgiego. - Powiedziałeś mu? - zapytał nerwowo od progu. - I co on na to? Za- atakujemy? - Obawiam się, że nie, brygadierze - odparł Algierczyk, cedząc sło- wa. - Naświetliłem tę sposobność generałowi, podobnie jak wcześniej to- bie, ale twój dowódca nie uznał za stosowne... rzucić odpowiedniego wy- zwania Organizacji Narodów Zjednoczonych w takiej chwili. - Co takiego? - syknął Atiba. - To niemożliwe! Taka okazja może się już nigdy nie nadarzyć! Nie wierzę, żeby Obe nie chciał jej wykorzystać, nie mając ku temu ważnych powodów. - Ruszył w stronę wyjścia, dodając ze złością: - Sam z nim pogadam. Spróbuję go przekonać. Umamgi chwycił go za rękę. - Zostaw go w spokoju, mój synu - doradził, odpowiednio dawkując współczucie i żal w brzmieniu swego głosu. - Generał podjął już decyzję i za nic jej nie zmieni. Jest... przemęczony. Ostatnio wiele spraw nie układa- ło się po jego myśli. - Sprawy nie układają się pomyślnie dla całej Unii, ambasadorze! Mu- simy wykorzystać tę szansę do zmiany sytuacji! - Okazja już minęła, mój synu. Przepadła. Módlmy się do Allaha, żeby zesłał następną. A w tej sprawie musimy się podporządkować decyzji gene- rała... Prawda? ' Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 1 sierpnia 2007 roku, godzina 7.51 czasu lokalnego Kochany tato, Jest dopiero siódma rano i właśnie skończyłam bardzo dobrą odprawę załóg patrolowych oraz zjadłam bardzo kiepskie śnia- danie. Wzywają mnie liczne obowiązki, lecz najpierw zamierzam 263 odpowiedzieć na Twój ostatni list, jak przystało na porządną, kochającą córkę. Po huraganie wróciliśmy już w pełnym zakresie do poprzed- nich działań. Brytyjska admiralicja rzeczywiście nie była zado- wolona z mojego innowacyjnego pomysłu na wykorzystanie wraka stawiacza min, ostatecznie jednak przyznano, że nie mia- łam innego wyjścia. Ważne, że usunęliśmy największe uszko- dzenia spowodowane sztormem i ponownie przystąpiliśmy do rutynowych zadań. W każdym razie na tyle rutynowych, na ile pozwalają na to warunki bojowe. Kampania rozwija się powoli. Belewa wciąż nęka przygranicz- ne rejony Gwinei swoimi bandyckimi rajdami, my zaś próbuje- my zatamować przemyt ropy przez blokadę morską. Chris za- pewnia, że odnosimy sukcesy, lecz odbywa się to strasznie wolno. Przechwytujemy tylko małe partie towaru. Niezbyt mi się to podoba, tato. Chciałabym jak najszybciej upo- rać się z tym zadaniem. Wiem, że „ kropla drąży kamień ", a „ nie- cierpliwość to pierwszy stopień do piekła ", ale wciąż mi nie pasuje, że Belewa ma tak dużo czasu na organizowanie swoich akcji zaczepnych. Ten facet jest naprawdę dobry, tato. Jest tak dobry, że aż mnie przeraża. Stale czuję jego obecność, jakby wciąż patrzył mi na ręce i tyl- ko czekał na jeden maleńki błąd. Niekiedy odnoszę wrażenie, że na pewno w tej chwili o mnie myśli. Czasami, kiedy położę się w swojej kwaterze, ogarnia mnie takie odczucie, jakby ktoś z uwagą wpatrywał się w moje plecy. Jest tak silne, że się od- wracam, żeby sprawdzić, czy naprawdę nikogo tam nie ma. Oczywiście jestem w pokoju sama. To bez wątpienia wpływ tro- pikalnych upałów. Nie bierz tego zbyt poważnie. W sumie sypiam dobrze i jadam na tyle regularnie, na ile pozwala mi harmonogram służb. Schu- dłam parę kilo od tutejszego klimatu, ale powinno mi to jedynie wyjść na zdrowie. Zawczasu uprzedzę jeszcze Pańskie zalece- nia, drogi admirale, i obiecam, że gdy tylko znajdę trochę luzu, polecę do Abidżanu i przez kilka dni odpocznę na lądzie. Tymczasem muszę za wszelką cenę wymyślić sposób na przy- spieszenie tej operacji. Dam Ci znać, kiedy wpadnę na jakiś pomysł. Kocham Cię Twoja Amanda 264 Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 2 sierpnia 2007 roku, godzina 9.43 czasu lokalnego - A ja myślałam, że cały ten sprzęt jest wodoodporny. - Bo też taki powinien być, pani kapitan. To wpływ klimatu Złotego Wybrzeża. Na niego nic nie jest wystarczająco odporne. W warsztacie naprawczym Christine Rendino pochylała się nad skrzy- dłem bezzałogowego samolotu zwiadowczego eagle eye. Dwaj klęczący na pokładzie technicy pokazywali jej przyczynę awarii. Zresztą nietrudno jąbyło zauważyć. Na krawędzi natarcia skrzydła syn- tetyczna powłoka odłaziła płatami od piankowego wypełnienia i aluminio- wego szkieletu maszyny. - Wysoka temperatura i wilgotność powietrza przyspieszają degradację polimeru - ciągnął technik. - Ta spoina na krawędzi natarcia bierze na sie- bie cały impet powietrza wyrzucanego przez śmigło, kiedy truteń znajduje się w locie poziomym. Wystarczy, że puści jeden rożek, a pęd powietrza dokona reszty. - Krótko mówiąc, to poszycie jest do kitu. - Christine zmarszczyła brwi. - Jak można je naprawić? - Nie wiem. To nie takie proste. Będziemy musieli wymienić całe skrzy- dło i przenieść do niego wszystkie urządzenia... - Całe skrzydło?! - Tak. Stanowi jedną całość z materiału kompozytowego. — A ile potrwa wymiana? - Niedługo, jeśli tylko dostaniemy zamówione części. -1 pewnie nie wiecie, kiedy mogą nadejść? Dwaj technicy wymienili nerwowe spojrzenia. - Z tego, co wiem, komandorze, jedno kompletne skrzydło jest już w dro- dze - odparł starszy stopniem. — Proszę o konkrety. Kiedy? - W przyszłym miesiącu. Christine z głośnym klaśnięciem uderzyła się dłonią w czoło. - Odpada! Muszę mieć wszystkie maszyny na chodzie. Nie stać mnie na to, żeby jedna pełniła rolę klejnotu koronnego i przez dwa tygodnie leża- ła bezczynnie w hangarze. - Przykro mi, pani komandor, ale w tej chwili nic nie możemy zrobić. - Na pewno możecie. Naprawcie to. - Przykro mi, ale to niemożliwe! - powtórzył z naciskiem młody spe- cjalista lotnictwa. - Gdyby dostarczyć trutnia do fabryki, pewnie od ręki zmieniono by całe poszycie i sprasowano je w odpowiedniej zgrzewarce. Tu nie mamy niczego takiego. Według instrukcji nie ma sposobu na zespo- lenie tego materiału w warunkach polowych. 265 Christine wyprostowała się gwałtownie. Mrucząc wściekle pod nosem, podeszła do wielkiego stołu roboczego, rozejrzała się szybko, wzięła pisto- let tapicerski i zawróciła. Nie zważając na spojrzenia osłupiałych techni- ków, pospiesznie naciągnęła płat rozerwanej folii i przytwierdziła go rów- niutkim rządkiem zszywek do wypełniającej przestrzeń skrzydła pianki poliuretanowej. - Sami widzicie, że w instrukcji napisali bzdury. Oklejcie to jeszcze taśmą samoprzylepną i zaraz sprawdzimy, jak truteń sprawuje się w po- wietrzu. Pięć mil na zachód od Przylądka Palmas Unia Zachodnioafrykańska 7 sierpnia 2007 roku, godzina 2.02 czasu lokalnego W mroku nocy skraj dżungli przypominał czarną ścianę. Wąski pas piasz- czystej plaży omywały opalizujące białymi grzywami, łagodne fale. Wzdłuż linii drzew biegła rozjeżdżona, wyboista żużlowa droga. Ciemność rozja- śniało jedynie małe ognisko, które sypało iskrami i silnie dymiło na piasku. Pół kilometra od niego stała samotna kępa krzaków, która w rzeczywisto- ści wcale nią nie była. Właśnie między gałęziami porozwieszanymi na siatce maskującej ostrożnie wyłonił się bezodblaskowy obiektyw noktowizora. - Śpiochu... - rozległ się głośny szept Niedźwiedzia. - Hej! Śpiochu! Siedzący metr dalej kudłaty, chudy i żylasty dowódca drużyny koman- dosów gwałtownie ocknął się z drzemki. - Czego? - syknął ze złością. - Wygląda na to, że dwóch przemytników dotarło wreszcie do celu. Powinien przypłynąć jeszcze jeden. - Jesteś pewien? - Tak. - Niedźwiedź energicznie pokiwał głową, choć w ciemności nikt nie mógł tego dostrzec. - A reszta eskadry nadal go śledzi? -Tak. - I nie widać żadnego patrolu w zasięgu wzroku? -Nie. - No to po cholerę zawracasz mi tyłek?! - parsknął Śpioch ze złością. - Ponieważ sądziłem, że chcesz o wszystkim wiedzieć! - Jak będę stał na warcie, to zechcę wiedzieć. Na razie wolałbym jesz- cze poćwiczyć trochę oko. - A ugryź się, palancie! - Spadaj, dupku! 266 Śpioch przekręcił się na drugi bok i poprawił hełm pod głową. Nie- dźwiedź ponownie przytknął noktowizor do twarzy. - To wszystko? - zapytał zdziwiony sierżant. — Tylko tyle przewieźliśmy i chyba nikt więcej już się dziś nie prześliź- nie - odparł rybak w anglo-afrykańskim narzeczu. - Potwory są głodne. - Święta racja - przytaknął drugi z przemytników. - Sam widziałem, jak zatrzymali pinasę przy Harper. Pewnie uznali, że mojej małej łodzi nie warto kontrolować. Dwie przemytnicze jednostki były wyciągnięte na brzeg. Każda składa- ła się z dwóch powiązanych ze sobą dłubanek, tworzących rodzaj katama- ranu z doczepnym silnikiem. Przywieziony na nich towar, kilkanaście dwu- stulitrowych beczek ropy, w całości zmieścił się na skrzyni pierwszej z trzech ciężarówek oczekujących w prowizorycznym punkcie przeładunkowym. Poborowi z brygady roboczej byli wdzięczni, że mają tak mało ciężarów do przenoszenia, ale dowodzący nimi sierżant zbyt dobrze znał trudną sytuację w Unii, żeby uznać to za powód do zadowolenia. - Masz forsę? - zapytał cicho pierwszy rybak. - Przed świtem musimy przekroczyć granicę. Podoficer bez słowa wręczył im dwie zatłuszczone koperty. Przemytni- cy podeszli bliżej tlącego się ogniska i w blasku płomieni zaczęli pospiesz- nie przeliczać banknoty. Chwilę później starszy podniósł głowę i oznajmił sierżantowi: - Na dziś może być, ale powiedz, komu trzeba, że następnym razem będzie drożej. - Chyba nie macie się na co uskarżać? - burknął dowódca brygady, któ- rego miesięczny żołd był porównywalny z zawartością przekazanej koperty. - Będzie się na co uskarżać, jak za przemyt trafimy do Wielkiego Hotelu. Po stronie francuskiej wielu już tam siedzi, nawet kilku z naszej wioski. Walka z potworami staje się niebezpieczna. Powiedz swojemu staremu, że następnym razem zapłaci więcej, bo jak nie, to wszyscy wrócimy do łowienia ryb. Sierżant wymamrotał pod nosem niecenzuralną odpowiedź, paroma kopniakami zasypał ognisko i zawrócił w stronę ciężarówek. Rybacy odpo- wiedzieli mu w równie wulgarny sposób i ruszyli do swoich łodzi. Podoficer przystanął jeszcze, żeby sprawdzić zamocowanie beczek na skrzyni. Było ich bardzo mało, więc tym bardziej nie chciał żadnej zgubić po drodze. Domyślał się, że kapitan będzie wściekły, bo liczył na znacznie wię- cej. Ale w końcu dostali choć trochę ropy. Coraz częściej zdarzały się noce, kiedy do punktu przeładunkowego nie docierał ani jeden transport zza granicy. 267 - Hej! Śpiochu... Śpiochu... Stara cioto! Obudź się wreszcie! - Co znowu? - Coś. się dzieje. Przed chwilą zgasili ognisko. Chyba się zbierają do odjazdu. - Zobaczmy. Niedźwiedź wyciągnął w bok lornetkę noktowizyjną. Śpioch wymacał ją na oślep i niemal wyrwał mu z ręki. Chwilę później w ciemności wyłonił się zarys jego twarzy zatopionej w delikatnej zielonkawej poświacie. Ko- mandos zaczął regulować wzmocnienie lornetki. - Masz rację. Spychają łodzie na wodę. Nad cichy szum przyboju wybił się warkot uruchamianych silników: najpierw bzyczenie dwusuwowych doczepnych motorółv łodzi, potem ba- sowy terkot wysokoprężnych silników aut. Zapaliły się światła. W którejś z ciężarówek nie działał jeden reflektor. - Oho, ruszają w naszym kierunku. - Sprawdź je dokładnie, Śpiochu. Szyper i Pierwsza Dama chcą wie- dzieć, ile beczek dotarło do celu. - Wiem, do cholery. Chwileczkę... W porządku, towar jest tylko na ostat- niej ciężarówce. Dwie pierwsze wracają puste. - A więc jednak coś odebrali. Te gamonie z patroli zawsze sknocą ro- botę. Niedźwiedź sięgnął po swój dziewięciomilimetrowy pistolet MP-5. Na końcu lufy miał nakręcony pękaty cylinder tłumika, nad zamkiem znajdo- wał się podobny, niewiele mniejszy noktowizyjny celownik snajperski. - Hej! Niedźwiedź! Co robisz? - Porządek, palancie. Naprawiam fuszerkę. Komandos wyregulował celownik i przestawił broń na działanie półau- tomatyczne. Trzy unijne samochody przetoczyły się obok ich kryjówki. Snopy świa- teł z reflektorów tylko omiotły kępę krzaków, w której zaspani kierowcy nie dostrzegli niczego podejrzanego. Kiedy konwój pojechał dalej wzdłuż skra- ju dżungli, Niedźwiedź przyklęknął, odchylił brzeg siatki maskującej, przy- łożył pistolet do ramienia i starannie wycelował. Wystarczyło mu ledwie musnąć palcem dobrze ustawiony spust. Krótka seria rozbrzmiała jak szereg stłumionych, głuchych uderzeń, trudno ją było nawet skojarzyć z wystrzałami. Równocześnie, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w dolnych częściach beczek na skrzy- ni pojawiły się duże dziury. Specjalne zaokrąglone pociski produkcji izra- elskiej przebiły się przez wszystkie pojemniki ustawione w dwóch rzę- dach. Cichy brzęk rozrywanej blachy utonął w warkocie niezbyt starannie wyciszonych silników ciężarówek i podzwanianiu obluzowanych części na wybojach. Także nikt nie zwrócił uwagi na intensywny zapach wylewającej 268 się ropy, bliźniaczo podobny do ostrych wyziewów spalin wojskowych pojazdów. Konwój pojechał dalej, zostawiając na żużlowej drodze szeroki ślad bezcennej dla Unii cieczy. Dwaj komandosi, zadowoleni z wyników swojej misji, oddalili się w przeciwnym kierunku. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 7 sierpnia 2007 roku, godzina 10.36 czasu lokalnego Stone Quillain stanął w wejściu do kwatery Amandy i zdjął szybko be- ret z głowy. - Chciała się pani ze mną widzieć, kapitanie? - Owszem - odparła Garrett, nie podnosząc głowy znad biurka, bez reszty pochłonięta lekturą jakiegoś meldunku.- Siadaj, Stone. Przeglądam wła- śnie ostatnie raporty z naszych zamaskowanych posterunków obserwacyj- nych rozsianych na wybrzeżu Unii. Chciałam z tobą porozmawiać na temat jednego ż nich. Quillain szybko uniósł dłoń. - Wiem, o co chodzi, pani kapitan, i domyślam się, co ma mi pani do powiedzenia. Jedna z naszych grup zwiadowczych naraziła się na zdema- skowanie i podziurawiła serią kul przeszmuglowane beczki z ropą. Razem z dowódcą plutonu wałkowaliśmy tych dwóch żołnierzy przez cały ranek i mogę pani obiecać, że coś podobnego nigdy więcej się nie wydarzy. Amanda zachichotała. - Mam nadzieję, że po tym... wałkowaniu obaj są jeszcze zdolni do dalszej służby. Otóż zachowanie twoich ludzi podsunęło mi pewien pomysł. Ciekawa jestem, jak go ocenisz. - Co to za pomysł, kapitanie? Garrett odsunęła na bok plik raportów, odchyliła się na krześle do tyłu i utkwiła wzrok w blaszanym suficie modułu. - Chodzi o zwiększenie presji wywieranej na Belewę. - Brzmi interesująco. Zamieniam się w słuch. - Do tej pory prowadziliśmy jedynie pasywną kampanię zmierzającą do ograniczenia unijnych zapasów paliwa. Nałożyliśmy embargo handlowe, ale nie zrobiliśmy nic z rezerwami, które znajdują się już na terytorium Unii. - Tak? - mruknął zaciekawiony komandos. Amanda wyprostowała się na krześle, sięgnęła po kartonową teczkę i popchnęła ją po blacie w kierunku Quillaina. - Obejrzyj to sobie. -A co to jest? 269 - Zdjęcia lotnicze rafinerii Wellington Creek na obrzeżach miasteczka Kizzy, nieco na wschód od Freetown, u ujścia rzeki Sierra Leone. Wcześ- niej były to zakłady Shell Oil Company, a obecnie są wykorzystywane przez rząd Unii na główny magazyn i centrum rozdzielcze paliwa na wszystkie prowincje zachodnie, więc także dla oddziałów biorących udział w kampa- nii przeciwko Gwinei. Stone podniósł głowę i popatrzył na nią podejrzliwie spod zmarszczo- nych brwi. Proszę wybaczyć, ale co konkretnie chodzi pani kapitan po głowie? Garrett pochyliła się nad biurkiem i spojrzała mu prosto w oczy. - Właśnie chciałabym, żebyś przemyślał, czy dałoby się wyeliminować Wellington Creek. W ten sposób nie tylko ukrócilibyśmy operacje Belewy przeciwko Gwinei, ale i opóźnili całą jego kampanię o kilka miesięcy. - Wielkie nieba! Chyba nie mówi pani poważnie?! - Jak najbardziej. - Amanda wstała zza biurka i zaczęła nerwowo cho- dzić po wąskiej przestrzeni. - To niezwykle ważny obiekt, czuły punkt Unii. Tylko poprzez zmuszenie przeciwnika do przerzucania rezerw paliwa z in- nych rejonów kraju w znacznym stopniu uszczuplilibyśmy jego zapasy. To chyba oczywiste, Stone? Zadalibyśmy mu druzgocący cios! - Zaraz, kapitanie. Tego nie trzeba mi tłumaczyć - odparł spokojnie Quillain. - Dla mnie to doskonały pomysł. Jest tylko jeden problem: jak go sprzedać wszystkim diplodokom? Nie łudźmy się, że Rada Bezpieczeństwa zatwierdzi taki rajd na terytorium Unii, a nawet gdyby, to przedtem musiałaby nad nim dyskutować z pół roku. Politykom oczywiste rozwiązania są obce. - To prawda. Dlatego nie zamierzam do nikogo zwracać się o zgodę. — A niech mnie... Orzechowe oczy Amandy błyszczały z entuzjazmu. Uniosła w górę jedną brew i powiedziała: - Jak ktoś kiedyś powiedział, wszystko jest legalne, dopóki nie zostanie się złapanym. Quillain opuścił na kolana beret, który ściskał w dłoni. - Proszę o wybaczenie, kapitanie, ale jak pani to sobie wyobraża? Znisz- czenie rafinerii ropy spowoduje straszny zamęt. Jeśli zorganizujemy akcję, chłopcy z Unii natychmiast polecą do Rady Bezpieczeństwa, narobią szu- mu we wszystkich mediach Trzeciego Świata. A przecież ledwie udało się pani umotywować atak na bazę Yelibuya. Po takim wyczynie jak nic wyleci pani ze stanowiska i jeszcze zostanie upieczona żywcem za przekroczenie swoich uprawnień. ( - To fakt, istnieje takie niebezpieczeństwo. - Garrett wzruszyła ramio- nami. - Jeśli sprawa się wyda, będę musiała wziąć na siebie odpowiedzial- ność za przekroczenie uprawnień. I tak zrobię. Ale gdyby udało się to prze- prowadzić po cichu... za jednym zamachem odsunąć widmo wojny i uratować 270 tysiące niewinnych ludzi... Chyba jednak warto podjąć takie ryzyko. - Znów ruszyła w drugi koniec pomieszczenia. - A więc trzeba tak zorganizować operację, żeby nie dało się jej z nami powiązać. Powinno to wyglądać na akt wandalizmu czy też sabotażu, zorganizowany przez opozycję Unii i wymie- rzony przeciwko władzom. To oznacza, że nie da się jawnie wylądować na brzegu. Nie wolno też zostawić po sobie żadnych śladów, a co najważniej- sze, trzeba wykonać zadanie bez strat, tak po jednej, jak i po drugiej stro- nie... No, a przede wszystkim musimy wymyślić taki sposób zniszczenia kilku tysięcy ton ropy, żeby zarazem nie wysadzić w powietrze czy nie pu- ścić z dymem całego Kizzy. Quillain przeciągnął dłonią po twarzy i wymamrotał coś pod nosem. - Co mówiłeś, Stone? - Nic takiego, kapitanie. Przypomniały mi się słowa pewnego głupca, który długo pomstował na obecność w naszej armii cukierkowych damulek. Kolejowa stacja przeładunkowa rafinerii Wellington Creek Kizzy, Unia Zachodnioafrykańska 10 sierpnia 2007 roku, godzina 3.10 czasu lokalnego Nocny mrok pogłębiał typowy dla Złotego Wybrzeża rzęsisty deszcz o temperaturze ludzkiego ciała. Dwaj milicjanci w średnim wieku, pełniący służbę przy głównej bramie bocznicy kolejowej, byli z nim oswojeni. W ni- czym nie zmieniało to faktu, że ciążyły im grube przemoczone mundury, lepiące się do ciała. A dodatkowo psuła humor słaba widoczność, ograni- czona tylko do strzeżonego przejazdu, który oświetlała samotna latarnia. Na szczęście przez pierwszą połowę wachty nic szczególnego się nie działo, jeśli nie liczyć regularnych spotkań z patrolem żandarmerii, który co godzina podjeżdżał do bramy. W całym Freetown od dawna panował spokój, właśnie z tego powodu strzeżenie terenu rafinerii przekazano miej- scowemu batalionowi obrony terytorialnej. Dwaj znudzeni wartownicy stali oparci plecami o drucianą siatkę bra- my, trzymając karabiny na ramieniu lufami do ziemi, żeby nie zamokły od deszczu. Co prawda było to zbędne, bo ich archaiczne jednostrzałowe en- fieldy od dawna już pokrywała rdza. Woleli jednak nie narażać się przeło- żonym. Nocne zmiany służby milicyjnej miały tylko jedną zaletę: przytra- fiały sienie częściej niż raz w tygodniu. Dlatego też rezerwiści traktowali je jak zło konieczne, wykorzystując czas na przemyślenie różnych spraw oso- bistych. Nagle w mroku nocy rozległy się jakieś głosy, doleciały dźwięki muzy- ki stopniowo wybijającej się ponad szum deszczu. W głębi Parsonage Road 271 wyłoniła się grupa mężczyzn w poplamionych kombinezonach roboczych. Jeden z nich niósł na ramieniu poobijany radiomagnetofon; to z jego gło- śnika sączył się donośny rytmiczny afro-pop zagłuszający gwar rozmów. Chyba wszyscy trzymali w rękach butelki. Wartownicy spojrzeli po sobie i równocześnie doszli do wniosku, że to miejscowi rybacy lub pracownicy rafinerii wracający z któregoś baru lub dyskotekowego klubu przy MacAuley Street do swoich nędznych lepianek nad morzem. Tutaj dość często spotykało się podobne grupy i nikt nie zwra- cał na nie większej uwagi. Zgodnie z regulaminem służby wartowniczej każdą osobę zbliżającą się do bramy po zmroku należało zatrzymać i wylegitymować. Ale milicjanci, znudzeni oglądaniem tych samych dokumentów po raz setny, dawno już zaprzestali tych praktyk. Jeden z oberwańców machnął butelką w kierunku bramy i wykrzyknął nieco bełkotliwie: , - Wasze zdrówko! Dowódca warty w milczeniu skinął głową, zastanawiając się, czy wol- no mu skorzystać z poczęstunku. Kiedy gromadka rybaków znalazła się tuż przed bramą, niespodziewanie padł pojedynczy strzał z pistoletu z tłumi- kiem. Żarówka samotnej latarni pękła z hukiem, zgasło światło. Obdartusy skoczyły na wartowników, wywiązała się krótka walka. Jeden z milicjan- tów dostał w skroń radiomagnetofonem, drugiego powalił na ziemię cios skarpetą wypełnioną piaskiem. Żaden z nich nie zdążył nawet jęknąć. W ciemności zaroiło się nagle od uzbrojonych żołnierzy w hełmach. Szybko otworzyli bramę i wdarli się na teren stacji. Część pobiegła w kie- runku połyskujących biało zbiorników ropy, reszta skierowała się do odle- głej o kilkanaście metrów wartowni. Wewnątrz dowodzący wartą sierżant i jego zastępca, kapral, grali przy stoliku w karty. Żołnierze i milicjanci z pozostałych zmian drzemali na dwóch kojach w sąsiednim pokoju. Kiedy jednocześnie otworzyły się z hu- kiem frontowe i tylne drzwi wartowni, zaskoczenie było pełne. Obdarci „ry- bacy", których gromada wpadła do środka, zaczęli na lewo i prawo zada- wać ciosy pięściami i różnymi tępymi narzędziami. Sierżant i dwaj znajdujący się najbliżej drzwi żołnierze skoczyli po broń, ale nie zdążyli nawet dosięgnąć karabinów. Kapral rzucił się do telefonu, lecz linia była już od pewnego czasu przecięta. Po krótkiej walce zostali ogłuszeni. Później przywleczono na wartownię także dwóch milicjantów spod bramy, wszystkim przewiązano oczy, skrępowano ręce i nogi oraz za- kneblowano usta linami i szmatami znalezionymi na jednym z przechwy- conych kutrów przemytniczych. Przywódca „rybaków" wyszedł przed budynek i obwieścił szeptem: 272 - Gotowe, kapitanie. Stone ,Quillain skinął głową sierżantowi Tallmanowi. - Świetnie. Przebierajcie się szybko. Mamy kupą roboty. - Sięgnął do przełącznika krótkofalówki i rzekł półgłosem do mikrofonu: - „Dwór", tu „Skoczek błotny". Faza pierwsza zakończona. W ciemnościach rozpoczęły się łowy na kolejne ofiary. Po terenie rafi- nerii krążyły jeszcze dwa dwuosobowe patrole milicyjne. Oba zostały wcześ- niej namierzone za pośrednictwem kamer podczerwonych maszyny eagle eye krążącej nad miastem, i teraz operator z centrali wywiadowczej przez radio naprowadzał na nie komandosów. Ze wzglądu na oszczędności energii i brak podstawowych materiałów w Wellington Creek paliły się tylko niektóre latarnie, a w przeciwieństwie do milicyjnych rezerwistów Amerykanie używali noktowizorów. Dlatego też wkrótce oba patrole, nieświadome zagrożeń czających się w mroku, weszły w zastawione pułapki. Komandosi czekali z naszykowanymi granatnikami. Wystarczyło tylko naprowadzić niewidzialne promienie laserowe na cel i odpalić ładunki. Se- ria cichych wystrzałów niemal całkowicie utonęła w szumie padającego deszczu. Broń załadowano wcześniej specjalnymi pociskami, wyrzucanymi przez ładunki o małej mocy. Tylne części wyrzutni zaopatrzono w rozsuwane te- leskopowo tłumiki, dzięki czemu granaty nie miały zwykłej siły rażenia i do- nośności, lecz wylatywały z rur przy wtórze cichego świstu. Ich głowice zamiast zwykłych ładunków wybuchowych zawierały dyskokształtne po- jemniki z twardymi plastikowymi kulkami. Uderzały w człowieka z siłą pocisku z typowego kolta, nie zabijały jednak, bo nie trafiały punktowo, ale w promieniu kilkudziesięciu centymetrów. Dla milicjantów z patrolu efekt był taki, jakby niespodziewanie otrzymali silny cios w brzuch od boksera wagi ciężkiej. A kiedy zwalili się na ziemię, komandosi błyskawicznie dokończyli dzieła pięściami i kolbami karabinków. Skrępowanych i zakneblowanych wartowników z przewiązanymi ocza- mi odciągnięto od zbiorników paliwa i ułożono razem na nieco wyżej poło- żonym terenie. Część marines zajęła się żmudną pracą zbierania plastiko- wych kulek wypełnionych taką samą luminescencyjną mieszaniną jak w sygnalizatorach alarmowych, a więc jasno świecącą w noktowizorach. - Faza druga zakończona. Patrole zdjęte. Teren zabezpieczony. - Zrozumiałam. Przystąpić do fazy trzeciej. Stone Quillain obrzucił uważnym spojrzeniem swój oddział zgroma- dzony na tyłach wartowni. Grupa sierżanta Tallmana, tak skutecznie udają- ca gromadę miejscowych rybaków, nosiła już z powrotem swoje mundury. Na ziemi leżały przygotowane narzędzia, nożyce do cięcia drutu, klucze francuskie i łomy. 18 Morski myśliwiec 273 - W porządku, chłopcy, znacie swoje zadania - rzekł Quillain, opusz- czając na oczy noktowizyjne gogle. - Kapral MacHenny ze swoją drużyną obsadza bramę. Bądźcie gotowi w każdej chwili wycofać się do punktu zbiór- ki. Reszta biegiem do wyznaczonych obiektów. Pamiętajcie, żeby niczego tu nie zostawić. Cały sprzęt musimy z powrotem zabrać ze sobą. Do roboty! Dwuosobowe zespoły komandosów rozbiegły się po terenie. Quillain i Tallman ruszyli w stronę najbliższego zbiornika. Wdrapali się na szeroki ubity nasyp ławy zabezpieczającej i wzdłuż ru- rociągu dotarli do podstawy zbiornika. Christine Rendino wcześniej wła- mała się do komputerowej bazy danych Shella i wyciągnęła z niej schematy technologiczne instalacji w Wellington Creek, stąd też marines doskonale wiedzieli, czego i gdzie mają szukać. Na wszelki wypadek wyłączyli też krótkofalówki, by uniknąć ewentualności zaiskrzenia w urządzeniach elek- trycznych. Awaryjny zawór spustowy znajdował się po północnej stronie zbiornika i jak można się było spodziewać, wielkie żeliwne koło było zabezpieczone grubym łańcuchem z masywną kłódką. Szybko uporali się z nim nożycami do cięcia drutu. Dodatkowym zabezpieczeniem okazała się gruba warstwa rdzy, lecz i ona ustąpiła po wykorzystaniu łomów do przedłużenia dźwigni nacisku. Z głośnym skrzypieniem zawór się otworzył. Z wylotu natychmiast pod własnym ciśnieniem wypłynął strumień ropy. Kilka dalszych obrotów kołem spowodowało, że stał się gruby jak ramię dorosłego mężczyzny i zaczął tryskać w poziomie. Z każdą minutą na zie- mię wylewały się setki litrów bezcennego paliwa. Tallman jednym szarpnięciem zerwał koło regulacyjne zaworu i odrzu- cił je daleko w ciemność. Tymczasem Quillain odciął gruby drut uziemiają- cy połączony z kawałkiem rury wkopanej w grunt u podstawy zbiornika, wyciągnął ją z rozmiękłej ziemi i nasadził na pionowy trzpień zaworu. Śliz- gając się w wielkiej kałuży ropy, obaj to ciągnęli, to uwieszali się na rurze, dopóki trzpień nie wygiął się prawie do poziomu. Gdyby nawet teraz ktoś natknął się na strumień wypływającej ropy i odnalazł koło regulacyjne, za- mknięcie zaworu i tak przedstawiałoby nie lada problem. Komandosi wyrzucili także rurę i przez parę sekund stali bez ruchu, dysząc ciężko z wysiłku. - Rety - mruknął pod nosem Tallman, spoglądając na błyskawicz- nie powiększającą się kałużę paliwa. - Mam nadzieję, że tu nikt nie pali w łóżku. - Deszcz powinien szybko zmyć ropę, a wiatr wieje od morza, więc jeszcze przez jakiś czas do miasteczka nie dotrze jej zapach. Spadamy. Brodząc po oślizłym zboczu nasypu, wdrapali się z powrotem na górę i oddalili kilkanaście metrów od zbiornika. Tu Quillain włączył z powro- tem krótkofalówkę i zażądał meldunków. 274 - Zbiornik drugi: ropa. Zawór otwarty - rozległo się w słuchawkach. - Zbiornik czwarty: ropa. Zawór otwarty. - Zbiornik trzeci: benzyna. Zawór otwarty. - Zbiornik piąty: pusty. - Zbiornik szósty: nafta albo paliwo do odrzutowców. Zawór otwarty. - Zrozumiałem. Zbiornik pierwszy: ropa. Zawór otwarty. Przygotować się do wycofania do punktu zbiórki. Pierwsza drużyna, zabezpieczyć te- ren. - Krótkie trzaski na linii były dowodem, że rozkazy odebrano. Stone przełączył się na kanał eskadry „Morskich Myśliwców". - „Dwór", tu „Sko- czek błotny". Faza trzecia i cała operacja zakończona. Wycofujemy się. Amanda nie miała odwagi, aby przez radio złożyć komandosom gratu- lacje. Musiała z tym na razie poczekać. - Zrozumiałam, „Skoczku błotny". Jesteśmy gotowi na wasze przyję- cie. Pontony ruszają. - Odebrałem. - Quillain przestawił z powrotem krótkofalówkę. - Uwa- ga, wszystkie grupy! Wycofujemy się. Powtarzam: wycofujemy się. Nie potwierdzać. Wykonać! Punkt zbiórki wyznaczono na starej przystani, gdzie za lepszych cza- sów cumowały barki transportowe firmy Shell Oil Company. Dwie grupy z pierwszej drużyny pobiegły tam prosto z wartowni i zabezpieczyły teren, trzymając broń gotową do strzału. Kiedy Stone wkroczył w wąski krąg światła latarni, pospiesznie przeliczył swoich ludzi: - Szesnaście... osiemnaście... dwadzieścia dwa... dwadzieścia cztery. Tallman, potwierdzasz liczebność oddziału? - Dwudziestu czterech wyruszyło, dwudziestu czterech wraca. Są wszy- scy, kapitanie. Możemy odpływać. - Łomy, klucze i nożyce przeliczone? - Było sześć zestawów, jest sześć. - W porządku. Uwaga, wszyscy. Zanim odbijemy, jeszcze raz spraw- dzić sprzęt osobisty. Nie wolno niczego tu zostawić. Absolutnie niczego! Z gęstej ciemności na rzece niczym mroczne duchy wyłoniły się trzy pięciometrowe zodiaki. Pontony, pchane dodatkowo wyciszonymi silnika- mi, niemal bezgłośnie przemknęły obok długiego, zdewastowanego pomo- stu i dobiły do brzegu, gdzie komandosi gorączkowo sprawdzali jeszcze stan ekwipunku. - Obsada pierwszego pontonu, do łodzi! - rozkazał Quillain ochrypłym głosem, bo opary wylewającej się ropy nawet tu drapały już w gardle. Ośmiu komandosów minęło przykucniętych wartowników, zeskoczyło z boku pomostu i podbiegło do pontonu. Ćwiczyli to kilkakrotnie, więc te- raz bezbłędnie zajęli natychmiast swoje miejsca na ławkach. Po kilku se- kundach sternik z załogi poduszkowca dał wsteczny ciąg, zawrócił i popły- nął w stronę macierzystej jednostki. 275 - Pierwszy ponton odbił, kapitanie. - Obsada drugiego pontonu, do łodzi! Quillain i Tallman jako ostatni zajęli miejsca w trzecim pontonie i wkrótce nabrzeże przeładunkowe rafinerii zniknęło im z oczu. Poduszkowce czekały dwieście metrów od brzegu z lukami i pochylnia- mi zamkniętymi, wysuniętymi wieżyczkami działowymi, w pełnej osłonie antyradarowej. Tylko przez noktowizory można było dostrzec maleńkie ogni- ki podczerwonych świateł pozycyjnych migające rytmicznie na szczycie masz- tów antenowych. Częstotliwości ich pulsowania były różne, toteż sternicy pontonów bez trudu skierowali się ku odpowiednim jednostkom. Dopiero gdy podpłynęli bliżej, cicho zamruczały silniki elektryczne i opadły rufowe po- chylnie. Łodzie rekonesansowe błyskawicznie wciągnięto do środka. - „Carondelet" i „Manassas" meldują o przyjęciu drużyn na pokład, kapitanie - obwieścił triumfalnym głosem Lane w sterówce „Queen". - Centrala wywiadowcza nie dostrzega żadnej aktywności przeciwnika ani na brzegu, ani w ujściu rzeki. Mamy wolną drogę. - My też już mamy komplet na pokładzie, Steamer - odparła Garrett przez interfon. - Zamknij pochylnię i ruszaj. Pozostajemy w osłonie anty- radarowej i na napędzie elektrycznym do czasu wyjścia ze strefy zagrożenia. Komandosi wysiadający z pontonu byli niemiłosiernie zabłoceni i roz- taczali intensywną woń ropy. Ale na wszystkich twarzach gościły promien- ne uśmiechy, normalne dla ludzi, którzy wyszli cało z opresji i mogą się wreszcie uwolnić od skrajnego napięcia. Quillain, o głowę wyższy od Aman- dy, stanął przed nią, szczerząc zęby odcinające się wręcz nienaturalną bielą od twarzy umorusanej pastą kamuflażową i zaciekami ropy. Garrett odpo- wiedziała równie szerokim uśmiechem i uniosła ku górze rozpostartą dłoń. Stone uderzył w nią z taką siłą, że trzask rozniósł się po przedziale trans- portowym niczym odgłos wystrzału. - Bez pudła! - ryknął na cały głos. - Absolutnie bez pudła! Chryste Panie! To chyba pierwsza w historii operacja oddziałów specjalnych zakoń- czona pełnym sukcesem, o której nikt się nigdy nie dowie! - Więcej, będzie musiała pozostać wyłącznie w naszych wspomnieniach, Stone. Doskonała robota! Na piątkę z plusem! - Bardzo dziękuję, kapitanie. Zaraz przekażę pani ocenę chłopakom. - Pospiesznie ściągnął z głowy hełm i zaczął rozpinać uprząż. Ciskał wszyst- ko w kąt pokładu, tworząc ociekającą błotem i ropą stertę. - Boże, ale bym wypił filiżankę gorącej kawy. Amanda odsunęła się od niego na krok, żeby nie zachlapał jej munduru. - Zaraz każę wam przysłać pełen dzbanek. Spróbujcie choć trochę do- prowadzić się tu do porządku, bo zapaskudzicie wszystkie pomieszczenia. 276 Quillain wzniósł oczy do nieba. - Też mi coś! To jednak prawda, że nie należy zabierać kobiety na par- tię pokera, polowanie czy na wojnę, bo ani się człowiek obejrzy, jak zacznie biegać dookoła ze szczotką i ścierką! Kolejowa stacja przeładunkowa rafinerii Wellington Creek Kizzy, Unia Zachodnioafrykańska 10 sierpnia 2007 roku, godzina 7.46 czasu lokalnego Teren stacji przypominał jedno wielkie bajoro ropy. Zbiorniki wyłania- ły się z lepkiej błotnistej mazi połyskującej tęczowo w promieniach słońca i sięgającej niemal górnych krawędzi ziemnych wałów zabezpieczających. Po nasypach kręcili się ludzie - brygady pracy przymusowej złożone głów- nie z kobiet i dzieci przywiezionych z Freetown. Szmatami zbierały paliwo z powierzchni błocka i wykręcały je do szerokich blaszanek. Całkowicie odcięto dopływ prądu do rafinerii, a wzdłuż jej ogrodzenia stał szczelny kordon milicji. Nawet w pobliskim miasteczku wprowadzono zakaz posłu- giwania się otwartym ogniem. - Ile straciliśmy? - zapytał wprost Belewa. Zasępiony kierownik stacji był przedtem zwykłym urzędnikiem. Nawet w źle dopasowanym mundurze milicyjnym ani trochę nie przypominał funk- cjonariusza. - Całe paliwo lotnicze - odparł - chociaż tego zostało już tak mało, że nie było czego dzielić. Poza tym około siedemdziesięciu procent zapasów ropy i benzyny. Zawory awaryjne musiały być otwarte co najmniej przez pół godziny, a i później, zanim przybyły ekipy techniczne i naprawiły... - Nie prosiłem o żadne wyjaśnienia! Pytałem tylko, ile straciliśmy! Kierownik umilkł nagle, słowa uwięzły mu w gardle. Belewa rozglądał się z kwaśną miną. Był wściekły nie na tego urzędnika, lecz na siebie. Do- brze wiedział, że nawet siejąc postrach niczego już nie wskóra. - Jestem pewien, że pan i pańscy ludzie zrobiliście wszystko, co w wa- szej mocy, majorze Hawkins - dodał, siląc się na spokojny ton. - Teraz pro- szę się postarać, aby uratowano jak najwięcej. Każdy litr jest na wagę złota. - Zastosujemy wszelkie środki, generale, ale większość paliwa już wsią- kła w ziemię, a reszta jest zanieczyszczona wodą i błotem. Nawet podwój- ne filtrowanie... - Zamilkł ponownie, zerkając strachliwie na generała. - Liczy się każdy litr, majorze - rzucił Belewa jeszcze raz przez ramię i ruszył energicznyrh krokiem w stronę bramy. Szef sztabu czekał w otoczeniu kilku oficerów żandarmerii przed wartownią. Na jej tyłach, kilkaset metrów od grożącego samozapłonem 277 gigantycznego rozlewiska ropy, stał śmigłowiec Aerospatiale Alouette III, którym Belewa i Atiba przylecieli na miejsce wypadku. Sama jego obec- ność świadczyła o rozmiarach nieszczęścia. Rygorystyczne racjonowanie paliwa było przyczyną, dla której tylko w najpilniejszych sprawach ko- rzystano z niezwykle kosztownego w eksploatacji helikoptera. - Brygadierze! - huknął Belewa, mijając grupę dyskutujących ofice- rów. - Jest już raport służb bezpieczeństwa? - Tak jest, generale. - Atiba obejrzał się za nim. - Dobrze. Możemy zatem wracać. Nic tu więcej po nas. Widząc zbliżających się obu pasażerów, pilot śmigłowca zawczasu uru- chomił silnik. Minutę później poderwał maszynę w powietrze i skierował ją na południe, wzdłuż wybrzeża z powrotem do Monrowii. Belewa jakiś czas obserwował przez okno strefę przyboju, wreszcie odezwał się do mikrofo- nu, przekrzykując huk wiatru i ogłuszający terkot rotora: - Co powiedzieli ludzie ze służby bezpieczeństwa, Sako? - Wygląda to na akt sabotażu - odparł szef sztabu. - Nie znaleziono żadnych dowodów zaangażowania sił zbrojnych ONZ. - Bzdura. - Wartownicy przy bramie i milicjanci z wartowni twierdzą, że zostali napadnięci przez bandę miejscowych, czarnych rybaków - rzekł z naciskiem Atiba. — Mało to czarnych w amerykańskim korpusie piechoty morskiej? - Jeśli zrobili to marines, dlaczego po prostu nie wysadzili w powietrze całej rafinerii? Zresztą mogli przecież wystrzelić z morza rakietę. - Bo wtedy nie zdołaliby się tego wyprzeć. A w tej sytuacji nawet nasi ludzie są gotowi przyznać, że był to akt sabotażu. Nie dość, że Amerykanie pomniejszyli nasze bezcenne zapasy paliwa, to jeszcze teraz mogą rozgło- sić na cały świat, że gospodarka Unii powoli załamuje się pod wpływem nałożonego embarga i nawet społeczeństwo obraca się już przeciwko wła- dzom. - Nie wierzę w to, generale. Nasz ambasador przy Organizacji Naro- dów Zjednoczonych twierdzi, że Rada Bezpieczeństwa obrała politykę bier- nego wyczekiwania na rozwój stosunków między Unią a Gwineą i jak do- tąd jest zadowolona z efektów embarga. Na forum ONZ w ogóle nie dyskutowano o ewentualności poszerzenia sankcji wobec nas, nie mówiąc już o jakichkolwiek aktach agresji wobec Unii. Gdyby tak było, na pewno otrzymalibyśmy wcześniej stanowcze ostrzeżenie. - To nie ma nic wspólnego z ustaleniami ONZ! Nie wątpię, że Rada Bezpieczeństwa jest zadowolona z embarga i przyjmuje postawę wyczeku- jącą, ale jej to nie wystarcza! Ta kobieta w ogóle nie rozumie, co znaczy biernie czekać. W końcu objęła stanowisko po to, aby toczyć wojnę! Wojnę z nami! 278 - Znów ta Amerykanka?! Więc co mielibyśmy zrobić? Złożyć protest? - Na jakiej podstawie? Przeciwko czemu? Nie mamy przecież żadnych dowodów! - Rozwścieczony Belewa huknął się pięściąw kolano. - Zresztą co Rada Bezpieczeństwa mogłaby zrobić, jeśli nie roześmiać nam się w twarz? Skoro lampart toczy w jej imieniu sekretną wojnę, Rada może się czuć zwolniona z konieczności podejmowania trudnych decyzji. - Ponow- nie uniósł dłoń, ale zawiesił ją w powietrzu. Po chwili potarł palcami za- czerwienione oczy i dodał w zamyśleniu: - Zapamiętaj, przyjacielu, bo może ci się to kiedyś przydać na polu walki. Jeśli nawet bardzo starannie przemy- ślisz i zaplanujesz jakąś kampanię... jeżeli zyskasz przeświadczenie, że je- steś przygotowany na każdą ewentualność, zawsze znajdzie się co najmniej jeden czynnik, który przeoczysz. Ja właśnie przeoczyłem tego lamparta, Sako. W ogóle nie wziąłem go pod uwagę. Hotel „Mamba Point", Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 11 sierpnia 2007 roku, godzina 21.21 czasu lokalnego Piękny widok z balkonu apartamentu nagle przestał się podobać gene- rałowi Belewie. Łagodny wiatr od morza był jak zawsze orzeźwiający, ale sam ocean stał się sprzymierzeńcem jego wrogów. Nawet noce wydawały mu się teraz zbyt mroczne. Spalinowe generatory prądu włączano już tylko w tym hotelu, w bazie marynarki wojennej i najbliższych koszarach, przez co po zmroku zapalały się jedynie trzy osamotnione konstelacje świateł. Reszta stolicy tonęła w ciemnościach. Nie świeciły latarnie, po ulicach nie jeździły samochody, a okna budynków tylko z rzadka rozjaśniał wątły blask świec czy kagan- ków. Z powodu braku paliwa nieprzydatne stały się nawet lampy naftowe. Ludność jego kraju znów była skazana na ukrywanie się w ciemnościach, jakby Belewa nigdy nie przejął władzy i nie próbował tu czegokolwiek od- mienić. - Generale... Obe, możemy z tobą porozmawiać? - Oczywiście, Sako. Brygadier Atiba wprowadził do gabinetu ambasadora Umamgiego. Obaj stanęli przed biurkiem. Szef sztabu uśmiechał się szeroko, a w jego oczach błyszczały iskry, których Belewa nie widział już od dłuższego czasu. Algierski mułła także się uśmiechał, lecz w jego wydaniu był to tylko pogłębiony wyraz sarkazmu, nie znikający mu z twarzy od kilku tygodni. Położył na biurku przed generałem dwie spięte kartki maszynopisu, spra- wiające wrażenie wojskowego planu operacyjnego. - Chyba znaleźliśmy rozwiązanie, generale. 279 - Cóż to za rozwiązanie, Sako? - Plan przerwania blokady, sposób na zdobycie potrzebnego paliwa. A jednocześnie sposób pokonania twojego lamparta, Obe! Belewa usiadł przy biurku, sięgnął po maszynopis i zaczął go pospiesz- nie czytać. - Ty to wymyśliłeś, Sako? -Nie, takie rozwiązanie zaproponowali Algierczycy. Ambasador Umam- gi dostarczył je wraz z obietnicą udzielenia nam wszelkiego możliwego wsparcia przez jego rząd. Plan jest bardzo prosty, Obe. Na pewno się uda. Generał przebiegł wzrokiem resztę pierwszej strony i zajrzał na drugą. Musiał przyznać w duchu, że to rzeczywiście bardzo prosty i obiecujący plan. -Nie. Przez chwilę w gabinecie panowała martwa cisza. Mina Atiby zdradza- ła jego bezgraniczne osłupienie, które szybko zaczęło się przeradzać we wściekłość. - Nie? Dlaczego? Przecież to musi się udać, Obe! To plan zadania lam- partowi śmiertelnego ciosu prosto w serce. Sam nas uczyłeś, że trzeba wy- korzystywać wszelkie słabości przeciwnika. Proponujemy więc wykorzy- stać teraz słabość tej Garrett. W ten sposób ją zniszczymy i rozerwiemy krępujące nas więzy! - Ale zarazem wrócimy tam, skąd dawno temu uciekaliśmy, Sako. - Belewa rzucił kartki z powrotem na biurko. - Cofniemy się do metod, któ- rych przysięgaliśmy nigdy nie stosować. Musimy wymyślić coś innego. - Teraz ja mówię nie! - Atiba huknął obiema dłońmi o brzeg biurka, pochylił się nisko i zajrzał przyjacielowi w oczy. - Nie mamy czasu, Obe! Wczoraj straciliśmy połowę naszych zapasów ropy. Połowę! Rozumiesz? Reszty starczy nam najwyżej na sześć tygodni! A potem wszystko, nad czym do tej pory wspólnie pracowaliśmy, stanie się nic niewarte! - Znajdziemy inny sposób przedarcia się przez blokadę! Taki, który nie zostawi plamy na naszym honorze. -Niech diabli wezmą honor! Mamy jakiś wybór? Rezygnujemy z szan- sy odniesienia zwycięstwa, chciałbym więc usłyszeć konkretne wyjaśnie- nia, Obe, a nie gadki o honorze i niegodnych metodach. Muszą istnieć waż- ne przyczyny, dla których mielibyśmy nawet nie spróbować tego rozwiązania! - Żądasz konkretnych powodów? Zaraz ci jeden przedstawię. - Belewa wstał powoli, nie spuszczając wzroku z szefa sztabu. - Nie zrealizujemy tego planu, ponieważ ja tak zadecydowałem! Czy to wystarczy, brygadie- rze?! Nacisk, z jakim generał wycedził ostatnie słowa, sprawił, że Atiba cof- nął się szybko od biurka. Przez kilka długich sekund dwaj oficerowie mie- rzyli się wściekłymi spojrzeniami rywali, jakby nagle zniknęła łącząca ich 280 dotąd przyjaźń. Wreszcie Sako odwrócił się na pięcie i niemal wybiegł z ga- binetu. Kiedy Belewa z Umamgim zostali sami, ambasador odezwał się półgło- sem: - Znana jest przypowieść o człowieku, który był kiedyś potężnym kró- lem, ale bardziej kierował się własną dumą niż dobrem swojego królestwa. I właśnie z powodu swojej dumy pewnego dnia stracił całe królestwo. Sko- ro nie było już królestwa, nie było też powodu, by dalej utrzymywać króla. A jeśli on nie był już królem... inshallah, nie było też powodu, by wciąż uznawać go za człowieka. Niech pan to przemyśli, generale. Belewa szybko opuścił dłoń do kabury pistoletu. - Wynocha! Mułła uśmiechnął się jeszcze szerzej i zawrócił do wyjścia. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, generał opadł ciężko na fotel i oparł głowę na rękach skrzyżowanych na brzegu biurka. Półtorej mili na południowy zachód od Przylądka Yannoi Wybrzeże Kości Słoniowej 16 sierpnia 2007 roku, godzina 22.10 czasu lokalnego Felix Akwaba sprawnie ustawił swoją łódź pod wiatr, dziobem do wy- sokich oceanicznych fal. Wstał z ławeczki przy sterze, szybko zwinął po- zszywany z kawałków bawełny żagiel i opuścił składany maszt. Kiedy już stanął w dryf, usiadł z powrotem i delikatnie kontrując wiosłem sterowym zaczął utrzymywać łódź na wybranej pozycji. Noc była dość ciemna, księżyc stał w pierwszej kwadrze, a miriady gwiazd widoczne na niebie tropików nie dawały zbyt silnego blasku. Dla rybaka nie miało to jednak większego znaczenia. Żeglował po tych wodach od ponad pięćdziesięciu lat i znał je lepiej od zakamarków własnej chaty. Zerknął przez prawe ramię, żeby oszacować odległość od lekko fosfo- ryzujących grzyw przyboju wokół rafy Biahuin. Dobrze wiedział, że po le- wej powinno być widoczne migające czerwone światło ostrzegawcze na szczycie masztu antenowego na przylądku Point Yennoi, będące nawet lep- szym punktem orientacyjnym od wszystkich latarni morskich w tej części wybrzeża. Był w wyznaczonym miejscu o umówionej porze, musiał tylko jeszcze zaczekać. Kuter jak zwykle zjawił się niespodziewanie. Dopiero w ostatniej chwi- li jego uwagę zwrócił cichy szum wody rozcinanej dziobnicą. Z ciemności gwałtownie wyłonił się potężny dziób, górujący kilka metrów nad kruchą 281 rybacką dłubanką. Na tle nieba zamajaczyła dziobowa wieżyczka działowa, a następnie opływowa nadbudówka. Lekki poblask widoczny za jej szyba- mi był jedynym światłem dobywającym się z pięćdziesięciodwumetrowego kutra pościgowego. Na krótko odezwały się głośniej maszyny pracujące na wstecznym cią- gu i chwilę później burta jego łodzi stuknęła o stalowe poszycie okrętu. Z gó- ry spuszczono liny, którymi Felix pospiesznie zacumował dłubankę. Led- wie dostrzegalna ciemna postać wyciągnęła do niego rękę i bez trudu wywindowała go na pokład. Przewodnik w grubej kamizelce ratunkowej i wojskowym hełmie w mil- czeniu poprowadził go na mostek. Po raz kolejny uderzyło rybaka, że krwi- stoczerwone światło zalewające sterówkę w ogóle nie razi jego nawykłych do ciemności oczu. Na ciasnym stanowisku dowodzenia przywitała go ko- bieta. - Comment allez-vous, monsieur Akwaba. Le petit biere? Kiedy rozmawiał z nią po raz pierwszy, mówiła twardą francuszczy- zną, rozbudowanymi i sformalizowanymi zdaniami. Teraz jednak, zaled- wie po kilku miesiącach, niemal bezbłędnie posługiwała się już miejsco- wym dialektem, co go strasznie onieśmielało. Z powodu prawie białych włosów i stalowobłękitnych oczu wszyscy informatorzy, jakich zwerbo- wała po stronie francuskiej, nazywali ją między sobą Ze Petite Phanto- me — Małym Duchem. Felix czasami się zastanawiał, ile może być prawdy w tym określeniu. Co prawda biali zawsze twierdzili, że nie ma wśród nich szamanów i cza- rowników, ale o tej kobiecie niczego nie można było powiedzieć na pewno. - Merci, s 'U vous plait, capitaine - rzekł ostrożnie, siadając przy stole nawigacyjnym naprzeciwko blondynki z amerykańskiej marynarki wojen- nej. - Noc taka gorąca. Otworzyła butelkę schłodzonego piwa i napełniła nim dwie szklanecz- ki. Odczekali chwilę, aż piana opadnie, po czym wypili oboje równocześ- nie, dopełniając miejscowego zwyczaju gościnności. - Jak połowy? - spytała blondynka, odstawiając pustą szklankę. - Nie bardzo dobre i nie bardzo złe. Takie jak zwykle. - Twoje wnuczki wyjechały już do szkoły? - Ha! Napisały do dziadka list, a mój siostrzeniec przeczytał mi na głos przy całej wiosce. Byłem bardzo dumny. Mały Duch uśmiechnęła się promiennie. - Miło mi to słyszeć, przyjacielu. A jak tam inne sprawy na wybrzeżu? Oznaczało to, że nadszedł koniec grzeczności i pora przejść do intere- sów. - Znów byli ludzie z Unii, chcieli zwerbować rybaków do szmuglowa- nia paliwa przez granicę. 282 - Znaleźli jakichś chętnych? - Teraz już nie tak łatwo jak kiedyś. Wasze morskie potwory, łyżkowe kanonierki, wielu zgarnęły. To fakt, że przemytnicy dostali tylko po parę miesięcy wyroku, tym mniej, im więcej rodziny mogły zapłacić sędziemu, ale nawet parę dni w Ivoire Bastille to żadna przyjemność. A gdy wrócili do domów, nie mieli już nic, zostali nawet bez łodzi. - Felix dopił resztę piwa i dodał: - Nie, tym razem ci z Unii musieli obiecać bardzo duże nagrody, żeby zebrać tylu ludzi, ilu chcieli. - A ilu potrzebowali? - Amerykanka wbijała w niego spojrzenie oczu w odcieniu nieba o pierwszym brzasku. - Bardzo wielu. Więcej niż do tej pory. - I jakież to obietnice składali? - Więcej pieniędzy, prawie dwa razy tyle co dotąd za każdą beczkę ropy lub benzyny, w dodatku sami mają kupić paliwo. No i obiecali nowe silniki do łodzi wszystkim, którzy dostarczą towar przez granicę. Nawet moja żona chciała się na to połakomić. Mały Duch w zamyśleniu pokiwała głową. - Podejrzewam, że sporo ludzi skusiło się na tak atrakcyjną propozycję. - To prawda. - Rozumiem. To bardzo interesujące, przyjacielu. - Sięgnęła do kie- szonki na piersi i jak zawsze wyciągnęła zwitek banknotów, używanych fran- ków zachodnioafrykańskich o niskich nominałach, nie mogących przykuć niczyjej uwagi. - Dziękuję, że chcesz być moimi oczami i uszami. Felix pospiesznie wetknął pieniądze do kieszonki koszuli. Teraz już pra- wie nie miewał wątpliwości, czy powinien szpiegować swoich współple- mieńców. Ostatecznie nie był już młody, z połowów nie dało się tak wyżyć jak kiedyś, a musiał płacić wysokie czesne za szkołę wnuczek. Z drugiej strony zastanawiało go, czy naprawdę byłoby źle, gdyby Unia Zachodnioafrykańska wchłonęła Gwineę. W końcu Belewa utrzymywał przy- jacielskie stosunki z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Trudno było tylko oce- nić, czy nie jest to obojętne krążenie rekina, który w każdej chwili może odgryźć pływakowi nogę. - Mieli też gotowy plan - powiedział. - Kiedy silniki i beczki z pali- wem dojadą na miejsce, każdy rybak otrzyma ściśle wyznaczone miejsce i czas odbioru towaru. Tym razem po stronie brytyjskiej nie będą zdani tyl- ko na siebie, łodzie mają popłynąć w dużej grupie jak wielka ławica drob- nych rybek. -1 ci z Unii sądzą, że nie zatrzymamy takiej grupy? - zdziwiła się Mały Duch. - Są pewni, że spróbujecie, ale obiecali rybakom, że teraz od granicy będą ich konwojowały kanonierki Unii. Powiedzieli, że będzie ich bardzo dużo, wystarczająco, żeby uśmiercić morskiego potwora. 283 Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 16 sierpnia 2007 roku, godzina 6.45 czasu lokalnego - Moim zdaniem to również tylko demonstracja siły - powiedziała Chri- stine Rendino, delikatnie obracając w dłoniach opróżniony do połowy ku- beczek z kawą. - Desperacka próba. Belewa dąży do ostatecznej rozgrywki. Po krótkiej rozmowie z informatorem na pokładzie „Surocco" poprosiła brytyjski patrol lotniczy o przewiezienie jej na platformę. Zgodziła się nawet na ryzykowne w ciemnościach wciągnięcie na linie na pokład śmigłowca, byle tylko jak najszybciej znaleźć się na „Pływaku" i tu zaczekać na wracającą z patrolu Amandę oraz pozostałych wyższych oficerów taktycznych. W transporterze tymczasowego centrum dowodzenia Christine, Garrett, Stone Quillain i Steamer Lane, walcząc z sennością, opróżnili cały dzbanek świeżo parzonej kawy, nim Amanda zdążyła im przedstawić najświeższe wiadomości. - To by wyjaśniało przyczynę niezwykłej aktywności, jaką obserwuje- my na terenie bazy morskiej w Harper. Boghammery z obu eskadr pospiesz- nie opancerzano każdym kawałkiem stalowego poszycia, jakie udało się znaleźć w całej Unii. Według naszych szacunków gotowych do wyjścia w morze jest od dwudziestu dwóch do dwudziestu czterech kutrów. Eska- dry dostały też przydział paliwa poza wszelkimi limitami. W ubiegłym ty- godniu odbywały się intensywne szkolenia na morzu, w tym także strzelec- kie. Nie ulega wątpliwości, że szykują się do jakiejś dużej akcji. - Nie sądzę, żeby twoja wtyczka zdołała nas powiadomić, kiedy ma się zacząć to przedstawienie - wtrącił Steamer. Christine wzruszyła ramionami. - To niepotrzebne, łatwo można się domyślić. Oczywiście przerzut od- będzie się nocą, pod osłoną ciemności, ale z drugiej strony... unijne kutry będą musiały eskortować wzdłuż wybrzeża bezładną gromadę łodzi rybac- kich pozbawionych nawet najprostszych przyrządów nawigacyjnych, nie mówiąc już o noktowizorach. Zatem powinni wybrać jak najjaśniejszą księ- życową noc. - Za sześć dni będzie pełnia - powiedziała cicho Amanda. - Zgadza się - przyznała Christine. - Przypuszczam zatem, że przepro- wadzą tę operację najwcześniej dwa dni przed pełnią, a najpóźniej dwa dni po niej. Sprawdziłam już, że według prognoz długoterminowych przez cały. ten czas będzie sprzyjająca pogoda i spokojne morze, wręcz wymarzone warunki dla tego typu konwoju. Gdyby ci z Unii przegapili taką okazję, następna przytrafiłaby się dopiero za miesiąc. A im bardzo zależy na czasie. Nikt się nie odezwał, wszyscy wyczekująco spoglądali na Amandę. Pani kapitan nie widzącym wzrokiem spod półprzymkniętych powiek wpatrywa- ła się w jakiś punkt na przeciwległej ścianie. Jedynie charakterystyczne dla 284 f niej mimowolne przygryzanie dolnej wargi świadczyło, że intensywnie my- śli. W pamięci wykonywała typowe dla wojskowego dowódcy dodawanie i odejmowanie różnych czynników. - Sądzę, że zdołamy zgromadzić wystarczające siły, aby właściwie zare- agować - dodała z ociąganiem Rendino. - Można by się porozumieć z wła- dzami Wybrzeża Kości Słoniowej, bo to zbyt poważna akcja, by można ją było zlekceważyć. Powinniśmy uzyskać wsparcie, jeśli postraszymy rząd utratą dobrego imienia na arenie międzynarodowej. A gdybyśmy zadziałali szybko i zdecydowanie, moglibyśmy nawet zapobiec sformowaniu tego konwoju. - Nie. - Amanda energicznie pokręciła głową. - Nikogo nie powiado- mimy o tej akcji, nawet dowództwa bazy Konakri. Osobiście poinformuję admirała Maclntyre'a o sytuacji. Poza tym wiadomości nie mogą wyjść poza naszą platformę. Nie chcę, żeby do informatorów Unii doszło, że wiemy o szykowanym konwoju. - Odsunęła się z krzesłem od stołu, wstała i za- częła chodzić tam i z powrotem. Mimo silnego zmęczenia odczuwała zno- wu przypływ adrenaliny. - Jeśli Belewa postanowił pójść na całość, nie bę- dziemy mu przeszkadzać. Właśnie na takie posunięcie czekałam od akcji w Cieśninie Yelibuya; na kolejną szansę stoczenia bitwy z jednostkami Unii i zadania im dotkliwych strat, ale wyłącznie na naszych warunkach. Lane popatrzył na nią z ponurą miną. Quillain, który od pewnego czasu uśmiechał się chytrze, teraz dał znak pięścią z wyprostowanym kciukiem. Christine wciąż jednak nie była pewna, jak należy przyjąć taką decyzję do- wódcy. - Steamer, pogoń ekipy techniczne. Poduszkowce muszą być całkowi- cie sprawne przed nadchodzącą pełnią. Nie szczędzić wysiłków. Niewyklu- czone, że wszystkie trzy PG będą musiały wytrwać na posterunkach aż przez pięć nocy. Oznacza to podwojenie liczby wacht w każdej załodze, ale mam nadzieję, że ludzie jakoś to przetrzymają. Trzeba też przygotować „Santa- nę" i „Surocco". Oba kutry będą nas zabezpieczały od strony Wybrzeża Kości Słoniowej. No i trzeba skoordynować operację z patrolami brytyjskich śmi- głowców. Na tym balu wystarczy miejsca dla wszystkich chętnych. - Tak jest, pani kapitan. - Stone, nie jestem jeszcze pewna, jaka rola przypadnie twoim ludziom, ale zawczasu zbierz swoje trzy plutony szturmowe na platformie. Na poste- runkach mają pozostać jedynie patrole obserwujące wschodnie wybrzeże Liberii. - Rozkaz, kapitanie. - Christine, czy będziesz w stanie ogłosić alarm na dzień przed wyru- szeniem konwoju? Rendino, zamyślona, przytaknęła ruchem głowy. - Raczej tak. Sądzę, że zauważymy intensywne przygotowania na dobę przed rozpoczęciem akcji. Prawdopodobieństwo jest dość duże. 285 Amanda jeszcze przez chwilę wpatrywała się w błękitne oczy przyja- ciółki, zanim odwróciła głowę. - W porządku. Bierzmy się do roboty. Szczegóły omówimy dziś wie- czorem. Zarządzam odprawę dowództwa grupy operacyjnej na dziewiętna- stą, w całości poświęconą... dobra, nazwijmy to „Operacją Corral". Dwadzieścia minut później Garrett zasiadła przy biurku w swojej kwa- terze i zaczęła odczytywać z komputera rozmaite dane. Przed sobą postawi- ła styropianowy kubeczek z herbatą zaparzoną z dwóch torebek. Przekona- ła się już, że jeśli zdąży wchłonąć wystarczającą porcję kofeiny przed nastaniem stosunkowo chłodnego poranka, uwolni się przynajmniej od zmę- czenia nocną duchotą i gorącem, odpędzi senność i nabierze energii do pra- cy bez konieczności sięgania po pigułki. Świadomość ta nabierała szcze- gólnego znaczenia wobec perspektywy kolejnej poważnej rozgrywki. Zdążyła jednak upić ledwie parę łyczków gorącej herbaty, kiedy rozle- gło się głośne pukanie do drzwi. - Wejść! Christine Rendino wkroczyła paradnym krokiem, wykonała przed biur- kiem regulaminową gimnastykę, utkwiła wzrok w jakimś punkcie ponad ramieniem dowódcy i huknęła: - Proszę o pozwolenie na szczerą rozmowę z panią kapitan! Amanda westchnęła ciężko i odsunęła na bok włączonego laptopa. Już podczas krótkiej narady Chris zaczęła się zachowywać jak przesadnie po- prawny oficer marynarki wojennej. Oznaczało to, że jest naprawdę ostro wkurzona i chce wyraźnie dać to przyjaciółce do zrozumienia. - Zawsze masz taką zgodę, Chris. Słucham. O co chodzi? Blondynka przyjęła swobodną postawę i oparła pięści na biodrach. - Ostatnio sporo czasu spędzasz w towarzystwie Stone'a Quillaina, prawda? Amanda zmarszczyła brwi. - I sądzisz, że to w jakiś sposób wpływa na moje życie zawodowe czy osobiste? - Na jedno i drugie! Krótko mówiąc, zaczynam się zastanawiać, czy ta znajomość nie powoduje, że coraz częściej myślisz jak komandos, zapomi- nając o starych marynarskich zasadach! Christine wyrzuciła to ze złością, tak agresywnym tonem, że Garrett miała ochotę odpowiedzieć w podobny sposób. Powstrzymała się jednak, próbując na chłodno przeanalizować słowa przyjaciółki. Już od kilku lat Rendino pełniła rolę jej duchowego przewodnika i opiekuna, wystarczają- co długo, by wiedzieć, że nie warto lekceważyć jej zdania. - Usiądź, Chris - odparła cicho. - Nalej sobie tej wysokooktanowej herbaty i powiedz mi dokładnie, co cię niepokoi. 286 Blond specjalistka wywiadu jeszcze przez chwilę stała z marsową miną, wreszcie poczęstowała się herbatą i usiadła naprzeciwko Amandy. - Dobra. Otóż sądzę, że jeszcze nigdy dotąd kapitan Garrett aż tak bar- dzo nie rwała się do walki. Rzetelnie wykonywała swoje obowiązki, ale nigdy... powtarzam, nigdy nie ciągnęła podległych jej ludzi do bitwy, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Amanda pociągnęła łyk herbaty. - A twoim zdaniem „Operacja Corral" nie jest absolutnie konieczna? - Moje zdanie nie jest tu najważniejsze, szefowo. Liczy się to, co ty my- ślisz. Zapytam więc: czy na pewno dobrze przemyślałaś tę operację? Belewa znalazł się w ślepym zaułku. Gdybyśmy jeszcze przez parę tygodni skutecznie odcinali mu dostawy ropy, byłoby po nim. I to jest strategiczny klucz do roz- grywki z generałem - mówiła z coraz silniejszym naciskiem. - Wcale nie mu- simy stawać z nim do walki na noże. Wystarczy go zagłodzić na śmierć. Jeśli więc zdołamy powstrzymać ten konwój przed dotarciem do celu jakimikolwiek środkami poza bezpośrednią konfrontacją, i tak osiągniemy nasz cel. To oszczędzi życie wielu marynarzy Unii... a pewnie i Stanów Zjednoczonych. Sprowadzenie dyskusji do podstawowych kwestii życia i śmierci ozna- czało, że warto się dłużej zastanowić nad tymi argumentami. Amanda roz- ważała je przez jakiś czas, zanim odparła: - Mówiąc prawdę, Chris, rzeczywiście trochę za szybko i bez dłuższe- go namysłu zarządziłam przygotowania do „Operacji Corral". Zadziałałam nieco instynktownie. Nie umiem ci wyjaśnić powodów, ale już od pewnego czasu reaguję na posunięcia Belewy bardziej intuicyjnie niż kierując się logiką. Gdybym w Akademii Marynarki Wojennej dostała podobną sytu- ację do analizy strategicznej, prawdopodobnie całkowicie bym się z tobą zgodziła. Ale teraz, w konkretnych realiach, serce i szósty zmysł podpowia- dają mi, że powinnam działać bezwzględnie. Christine zmarszczyła brwi. - To znaczy? — Przedstawienie wcale nie jest bliskie finału. Podczas narady w centrum dowodzenia sama się wyraziłaś, że to kolejna demonstracja siły. Z tym się nie zgadzam. To prawda, że wszystko zmierza ku ostatecznemu starciu. Belewa rzeczywiście znalazł się w ślepym zaułku, ale z tego powodu jest coraz groź- niejszy. Pod żadnym pozorem się nie podda, Chris, dopóki będzie miał choć litr paliwa, magazynek amunicji czy jednego żołnierza wykonującego jeszcze rozkazy. Co do tego nie mam żadnych złudzeń. Z czasem będzie tylko coraz bardziej desperacko chwytał się każdej okazji. - Amanda odstawiła kubeczek i odchyliła się na oparcie krzesła, aż zazgrzytały pordzewiałe nóżki. - Wła- śnie dlatego zarządziłam „Operację Corral", Chris. Paliwo jest tu sprawą drugorzędną. Przede wszystkim to sposobność do zadania Belewie strat, zmu- szenia go do śmiertelnego wysiłku w narzuconych przez nas warunkach. Jeśli 287 będziemy systematycznie eliminować z rozgrywki znaczne liczebnie części jego wojsk, osłabiać go w każdym starciu, zostanie w końcu zmuszony do wydania nam ostatniej frontalnej bitwy. Tym razem Christine zamyśliła się na dłużej, rozważając przedstawio- ne argumenty. - No i co teraz sądzisz o „Operacji Corral"? - zapytała zniecierpliwio- na Amanda. - Chyba jednak wersja Kurta Russela bardziej mi się podobała. Czy to nie Val Kilmer umierał wtedy w roli Doca Hollidaya? U wybrzeża Unii Zachodnioafrykańskiej cztery mile na południowy zachód od Przylądka Palmas 22 sierpnia 2007 roku, godzina 1.22 czasu lokalnego - Miała pani rację, kapitanie - rzekł Ben Tehoa, zerkając ponad ramie- niem dowódcy korpusu. - Mijają Port Harper i płyną dalej wzdłuż plaży. Amanda Garrett przytaknęła ruchem głowy, nie spuszczając wzroku z ekranu radaru. Jej bursztynowe włosy przypominały żywy płomień w czer- wonym alarmowym oświetleniu mostka. - Nasz wywiad namierzył wielki konwój ciężarówek czekający na głów- nej nadmorskiej autostradzie niedaleko Grand Cess, przy tym odcinku pla- ży, gdzie wcześniej odbierano towar od przemytników. Mimo to obawiałam się jeszcze, że mogą podjąć ryzyko i zawinąć do Harper, chociaż byłoby to zbyt jaskrawe naruszenie blokady, nawet jak na tych łobuzów z Unii. Wyja- śniła się więc ostatnia wielka niewiadoma, szefie. Możemy na dobre rozpo- cząć „Operację Corral". - Sądzi pani, że oni wiedzą o naszej bliskiej obecności? - W każdym razie powinni się jej spodziewać. Na ekranie radaru doskonale było widać stłoczoną gromadkę niemal białych plamek, przesuwających się z wolna między widmową zielonkawą linią brzegową a niebieskimi kwadratami symbolizującymi pozycje „Mor- skich Myśliwców". Sąsiedni monitor ukazywał obraz rejestrowany przez kamerę systemu wizyjnego wysokiej czułości z krążącego w górze „Dra- pieżcy". Wyróżniały się na nim białe smugi kilwaterów znaczących szlak kilkunastu rozmaitych łodzi i kutrów rybackich, których śruby jednostajnie mełły lazurową, lekko fosforyzującą toń oceanu. Wszystkie jednostki były aż do granicy ryzyka wyładowane beczkami i kanistrami z paliwem. Od stro- ny otwartego morza tę niezwykłą gromadkę eskortowały idące jeden za dru- gim blisko siebie unijne boghammery. Tworzyły ruchomą zbrojną tarczę, osłaniającą przemytników przed interwencją patroli ONZ. 288 Te zaś szykowały się do interwencji jeszcze dalej od brzegu. „Trzy Małe Świnki" posuwały się wolno w trybie żeglownym kursem równoległym do unijnego konwoju, czekając na dogodną chwilę do ataku. - Wygląda na to, że dzisiaj boghammery mają liczniejszą obsadę niż zwykle - zauważył Tehoa. Garrett znów pokiwała głową. - Zgadza się. Na każdym kutrze jest kilku dodatkowych strzelców. Dra- pieżca kilkakrotnie przeszedł niżej wzdłuż całej eskadry i sądząc po zdjęciach, to silnie uzbrojeni żołnierze piechoty. Zabrali też na pokład zwiększone zapasy amunicji. Bez wątpienia przygotowali się do bitwy. - Spojrzała na niego przez ramię i uśmiechnęła się lekko. - Ale damy im popalić, prawda, szefie? Tehoa wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Jak wszystko pójdzie gładko, to nawet nie będzie specjalnej zabawy, pani kapitan. Za pani pozwoleniem zejdę na dół i sprawdzę jeszcze przedział bojowy. - Śmiało. Mamy co najmniej pół godziny, zanim dotrzemy do strefy zatrzymania. Tehoa zbiegł po drabince pod pokład „Queen". Ruszył powoli wzdłuż przedziału bojowego, sprawdzając zarówno gotowość systemów uzbrojenia, jak i ludzi. Z każdym zamieniał po kilka słów - z Danno i Smażalnią na głów- nym stanowisku ogniowym, Lamarem i Slimem w maszynowni sterburtowej, z ochotnikami czuwającymi przy zamkniętych jeszcze bocznych lukach. Podobnie jak boghammery, tej nocy również „Queen" miała na pokła- dzie zwiększoną liczebnie załogę, chociaż głównym zadaniem techników z obsługi naziemnej była pomoc przy ładowaniu amunicji do podajników szybkostrzelnych działek. Pod nieobecność plutonu szturmowego marines i po zostawieniu w bazie rekonesansowego zodiaka wewnątrz było aż nadto miejsca zarówno dla nich, jak i sterty skrzynek z pociskami do działek i gra- natników, którą zgromadzono w przedziale transportowym. - Hej, Marudo! Co słychać u ciebie? - zawołał Tehoa, uchylając klapę luku maszynowni bakburtowej. - Wszystko gra, szefie - odparła młoda brunetka, zerkając na niego znad milczącej turbiny gazowej. - Na razie żadnych kłopotów. Samoańczyk natychmiast zauważył, że mina techniczki zdaje się prze- czyć jej słowom. Sandrę Catlin coś najwyraźniej trapiło. Podszedł więc bliżej i bez słowa zajrzał jej w oczy, czekając, aż sama zechce mu wyjawić prawdę. - Szefie... - mruknęła z ociąganiem. - Masz chwilę czasu? Chciałabym z tobą o czymś pogadać. - Przestań się krygować. Chodź, usiądziemy wygodnie w kajucie. Na „Morskich Myśliwcach" ogłoszono alarm bojowy i w maleńkiej ka- jucie nikogo nie było. Szef przysiadł na brzegu dolnej koi i uważnym spoj- rzeniem odprowadził Marudę, która sięgnęła do lodówki po puszkę coca- coli tak leniwie, jakby wcale nie chciało jej się pić," tylko pragnęła zająć 19 Morski myśliwiec 289 czymś ręce. Czekał cierpliwie, dając jej czas do namysłu. Zdecydowanie wolał, żeby zaczęła mówić z własnej inicjatywy. - Szefie... - mruknęła po raz drugi, nie podnosząc oczu znad trzyma- nej w dłoniach puszki. - Czy słyszałeś kiedykolwiek o czymś takim jak... tknięcie? - Tknięcie? Chodzi ci o przeczucie bliskiej śmierci, które czasami na- wiedza żołnierzy ruszających do walki? - Tak. - Dziewczyna smutno pokiwała głową, nie podnosząc wzroku. - Owszem, słyszałem, ale sam nigdy tego nie doświadczyłem. I to cię gryzie, Marudo? Myślisz, że dziś wieczorem dołączysz do trzódki? - Sama nie wiem, szefie - odparła, spoglądając w bok. - Po prostu mam takie dziwne uczucie, którego nigdy wcześniej nie znałam. - Boisz się? Wzruszyła ramionami. - Tak, ale... nie bardziej niż zwykle, gdy ogłasza się alarm bojowy. Tyle że... Sama nie wiem. Nie potrafię tego opisać. Tehoa przez chwilę uważnie spoglądał Sandrze w oczy, jakby chciał wejrzeć w najgłębsze zakamarki jej duszy. - Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym przed wyruszeniem z platformy? Znowu wzruszyła ramionami. - Nie chciałam, żeby ktoś się dowiedział, nawet gdybym rzeczywiście miała zginąć - powiedziała cicho. - Nie mogłam tego zrobić. Skoro wszyst- ko sprowadza się do wyboru między przeczuciem rychłej śmierci a pogardą dla samej siebie, z którą nie dałoby się żyć, to co za różnica? Tehoa zamyślił się na krótko. - Chyba masz rację, żadna - odparł w końcu. - Sam nigdy nie odczu- wałem czegoś podobnego, więc nawet nie umiem sobie tego wyobrazić. A może po prostu byłem zbyt zajęty, aby zwracać uwagę na przeczucia? Tak czy inaczej, kiedy teraz o tym myślę, nie przypominam sobie, żebym wstę- pując na służbę w marynarce słyszał zapewnienia, iż wrócę do cywila cały i zdrowy. Powtarzano tylko, że gdybym zginął, to na pewno w walce o coś, za co warto umrzeć. Sam nie wiem, czy ta misja ONZ zalicza się do takich właśnie powodów. I nie chodzi mi o perspektywę awansu, ordery czy po- chwały. Wiem jednak, że nigdy nie przestanę się starać, aby jak najlepiej ' wypełniać obowiązki, które dobrowolnie na siebie wziąłem. Maruda uśmiechnęła się smutno i pokiwała głową. - Ja też, szefie. Chciałam tylko z kimś o tym pogadać. Samoańczyk przyjacielsko poklepał dziewczynę po ramieniu. - Zaufaj swojemu dowódcy i kolegom. Musisz wierzyć, że nic ci się nie stanie. Jak już powiedziałem, słyszałem mnóstwo historii o ludziach, któ- rzy miewali podobne przeczucia, ale większość z nich wyszła cało z opre- sji, żyje do dzisiaj i miewa się całkiem dobrze. 290 - Masz rację, szefie. Nie ma się czego bać. - Święte słowa, marynarzu! Z głośnika umieszczonego w suficie doleciał cichy trzask i komandor Lane zapowiedział: - Uwaga, cała załoga! Wkraczamy do strefy przechwycenia. Na stano- wiska! Celowniczowie, uzbroić wszystkie systemy do walki nawodnej! Re- zerwowi strzelcy, do luków! Mechanicy, przygotować się do rozruchu tur- bin! Czekać na rozkaz wejścia na poduszkę! - Już pora, Marudo. Do roboty! Oboje wstali. Catlin w ostatniej chwili przypomniała sobie, że trzyma w dłoni nie otwartą puszkę, zawróciła więc i wstawiła ją z powrotem do lodówki. Tehoa uśmiechnął się do niej i rzucił: - Do zobaczenia po przedstawieniu, Marudo! - Na razie, szefie! - wykrzyknęła, ruszając w kierunku maszynowni. Nic jej się nie stanie! - powtórzył w myślach Samoańczyk, wchodząc po drabince na mostek. Panowała tu gorączkowa atmosfera. Komandor Lane i porucznik Banks kończyli już procedurę przedstartową, którą mieli na dobre utrwaloną w pa- mięci. Jak zwykle, gdy ożyła pierwsza z gazowych turbin, unieśli w górę dłonie i klepnęli się na znak powodzenia. Szef nagle w innym świetle odczytał znaczenie tego gestu. Piloci w ten sposób obiecywali sobie nawzajem, że wyjdą cało z czekającej ich bitwy. Kapitan Garrett trwała na posterunku przy pulpicie nawigacyjnym. Cięż- ka kamizelka dziwnie nie pasowała do jej zgrabnej szczupłej sylwetki, a ma- sywny, pokryty kevlarem hełm zsuwał jej się głęboko na oczy. W pełnym skupieniu wodziła wzrokiem po ekranach taktycznych, jakby poza nimi cały świat nagle przestał istnieć. Właśnie wsunęła płytę kompaktową w szczelinę czytnika i wcisnęła parę klawiszy. Chwilę później w eter pomknęła jej nagrana wcześniej zapowiedź przeznaczona dla załóg unijnych kutrów: Uwaga! Uwaga! Tu patrol Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych operujący na podstawie mandatu Afrykańskich Sił Interwencyjnych Orga- nizacji Narodów Zjednoczonych. Wszystkie jednostki, stanąć w dryf i przy- gotować się do kontroli! Wszystkie jednostki, stanąć w dryf i przygotować się do kontroli! Na pierwszy wystrzał odpowiemy ogniem! Powtarzam, na pierwszy wystrzał odpowiemy ogniem! Brzmiało to tak, jakby Garrett przedstawiła właśnie swój list intencyjny . władzom Unii Zachodnioafrykańskiej. Tehoa dokładnie zapiął kamizelkę i wcisnął na głowę hełm z noktowizo- rem. Otworzył i odchylił do tyłu pokrywę luku, usadowił się na foteliku 291 dodatkowego stanowiska strzeleckiego i ciasno zapiął pas. Boże, czy nie jestem już na to za stary? - pomyślał. - Może Mary ma rację, może w przyszłym roku nie powinienem przedłużać kontraktu, tylko wziąć odprawę i przejść na emeryturę? Dziewczynki tak szybko dorastają, że już niedługo nie będę miał co marzyć o zabawie z własnymi córkami. Trzeba to dobrze przemyśleć. Docisnął szelki uprzęży i rozejrzał się dookoła. Wzrok miał nawykły do ciemności, więc przy blasku księżyca nie musiał nawet korzystać z nokto- wizora. Na północnym horyzoncie rysowała się niewyraźnie linia afrykań- skiego wybrzeża, która rozdzielała połyskujący srebrzyście ocean od usia- nego gwiazdami nieba. Za rufą widać było mroczne sylwetki „Carondeleta" i „Manassasa" trzymających się kilwateru „Queen". Dmuchawy wszystkich trzech poduszkowców błyskawicznie napełnia- ły komory nośne, a spod elastycznych kołnierzy w miarę wzrostu ciśnienia strzelały coraz silniejsze strumienie rozpylonej wody. Również śmigła na- pędowe zaczynały obracać się coraz szybciej, przejmując napęd maszyn od chowających się pod kadłubami gondoli śrub. „Queen of the West" prze- szywały nerwowe dreszcze, jak rumaka przed wyścigiem. Pęd powietrza rozwijał bandery łopoczące za głównymi masztami antenowymi. Tehoa wsunął wtyczkę hełmofonu do gniazdka łączności i włączył zasi- lanie noktowizora. Uruchomił elektryczne sterowanie cokołem karabinu i sprawdził je, wodząc delikatnie lufą w lewo i w.prawo. Upewnił się też, że rakieta sygnalizacyjna, którą kazała przygotować kapitan Garrett, leży pod ręką u nasady karabinu. Wreszcie ściągnął stylonowy pokrowiec z broni, strząsnął z niego kropelki wody, po czym uważnym spojrzeniem powiódł wzdłuż luf sprzężonego karabinu, w którym pod pokrywą komory tkwiły już pierwsze połyskujące mosiądzem naboje przygotowanej taśmy. Kiedy odwrócił głowę, upychając pokrowiec pod fotelikiem, poczuł na twarzy kłujące uderzenia pędu powietrza. Podniósł szybko wzrok. Eskadra skręcała w kierunku brzegu, zmieniając jednocześnie liniowy szyk podróż- ny na frontalny bojowy. Poduszkowce, mierząc tępymi dziobami we flotyllę unijnych kutrów, zaczęły się do nich szybko zbliżać. Za chwilę miało się zacząć przedstawie- nie o szumnej nazwie „Operacja Corral". U wybrzeża Unii Zachodnioafrykańskiej siedem mil na południowy zachód od Przylądka Palmas 22 sierpnia 2007 roku, godzina 2.07 czasu lokalnego - Zachować prędkość dwudziestu węzłów i czekać na rozkaz do całej naprzód! - rozkazała Amanda przez interfon, przekrzykując donośne wycie 292 4 turbin. - Na razie zapominamy o przemytnikach! Musimy wejść między boghammery i stały ląd! Powtarzam, skoncentrować się na boghammerach! Trzeba im zadać jak najwięcej strat! - „Francuz", zrozumiałem. -r „Rebeliant", potwierdzam. Na mostku „Queen" Lane bez słowa odpowiedział uniesieniem dłoni. Oboje ze Snowy przełączyli oświetlenie pulpitów z czerwonego, przezna- czonego do żeglugi nocnej, na widmowe, niebieskawozielone, znacznie le- piej dopasowane do noktowizorów, które mieli opuszczone na oczy. Amanda również przestawiła swoje wielofunkcyjne wyświetlacze. Prze- niosła obraz radarowy i taktyczny na monitory pomocnicze, a główny prze- łączyła na ekran stanowiska ogniowego. Gdyby w czasie walki uległo znisz- czeniu stanowisko podstawowe, mogłaby przejąć kontrolę nad prowadzeniem ognia. A gdyby trzeba było odpalać rakiety na dalsze odległości, wzięłaby na siebie obowiązki trzeciego operatora urządzeń zdalnego sterowania po- ciskami hellfire. W trakcie nudnych nocnych patroli Darmo O'Roark prze- kazał jej wystarczająco dużo tajników trudnej sztuki naprowadzania tych rakiet. Jeszcze raz dokładnie skontrolowała ustawienia poszczególnych pa- neli. Tym razem nie chodziło o zwykłe ćwiczenia. Wreszcie uruchomiła dalmierz laserowy. - Centrum operacyjne! Odległość do celu: sześć tysięcy metrów! Czy zauważyłaś już jakąś reakcję przeciwnika? Unijne kutry były wyposażone w radiostacje, musiały odebrać nadany komunikat. Poza tym przynajmniej na niektórych dowódcy powinni mieć do dyspozycji noktowizory. Z pewnością zauważyli już zbliżające się szyb- ko w zwartym szyku poduszkowce. - „Trzy Małe Świnki", tu centrum - rozległ się w słuchawkach spokoj- ny głos Christine Rendino. - Potwierdzam. Zostaliście zauważeni. Odbie- ramy właśnie wzmożoną wymianę meldunków radiowych na kanałach Unii... Uwaga! Kutry przyspieszają! Amanda spostrzegła to wcześniej po zgrubieniu spienionych kilwate- rów, dobrze widocznych w blasku księżyca. Wypiętrzały się na podobień- stwo kogucich grzebieni, co oznaczało, że kanonierki ruszają całą naprzód. - „Trzy Małe Świnki"! - zawołała ostrzegawczo Christine. - Nieprzy- jaciel skręca w waszym kierunku! Ze sprawnością stadka spłoszonych wróbli wszystkie boghammery jed- nocześnie wykonały ciasny skręt przez bakburtę o dziewięćdziesiąt stopni. Zbliżały się teraz prawdziwą tyralierą, niczym morska kawaleria w szarży na eskadrę poduszkowców. - Widzę, centrum - powiedziała Amanda do mikrofonu opanowanym tonem. - Odległość: pięć pięćset. Szybkość zbliżania: czterdzieści pięć wę- złów. - Przeniosła wzrok z wyświetlacza namiarowego na ekran radaru. - 293 Daliśmy im okazję do utworzenia „bawolego szyku". Ciekawe, czy ją wy- korzystają. - Potwierdzam. Chyba... Tak! Kutry na skrzydłach zwiększająprędkość. Tworzą „szyk bawoli"! Obraz radarowy pochodzący z maszyny zwiadowczej pokazywał wy- raźnie, jak linia boghammerów wygina się systematycznie, zbliżając coraz głębszym półkolem do „Morskich Myśliwców". „Pierś bawołu" zostawała z tyłu na spotkanie z wrogiem, podczas gdy ruchliwe „rogi" miały błyska- wicznie zaatakować ze skrzydeł. ,Na ustach Amandy pojawił się ledwie zauważalny uśmiech. Od dłuższe- go czasu zastanawiała się, jak najlepiej uciec przed tym ulubionym manew- rem unijnej floty, i w końcu doszła do wniosku, że lepsze od ucieczki będzie czołowe natarcie na środek formacji. Sięgnęła do klawisza interfonu. - „Małe Świnki", cała naprzód! Snowy Banks pochyliła się nad środkowym cokołem. Szybko pchnęła dźwigienki przepustnic do przodu, drugą ręką jednocześnie kontrolując usta- wienie kąta natarcia śmigieł napędowych, by ich łopatki wytwarzały jak naj- silniejszy strumień powietrza. Nawet gdy wycie turbin przeszło już w ogłu- szające zawodzenie, poduszkowiec wciąż nie osiągnął jeszcze maksymalnej prędkości ze względu na silniejszy opór powietrza wokół śmigieł. Od strony rufy jeszcze przez jakiś czas dolatywało głośne metaliczne brzęczenie, a silne wibracje były dowodem, że przeciążone turbiny aż trzęsły się w posadach. - „Małe Świnki", zdjąć namiary na cele! Na ekranie taktycznym dwa krzyżyki systemu celowniczego błyskawicz- nie przesunęły się do przodu i spoczęły na boghammerach płynących wprost na „Queen". Można się było domyślić, że podobnie wyglądały obrazy na ekranach „Manassasa" i „Carondeleta". Równocześnie przeciwnik zaczął się przygotowywać do otwarcia ognia. Nad powierzchnię morza wystrzeliły dwie flary i zawisły prawie nierucho- mo na swoich spadochronach nad amerykańską eskadrą, zalewając ją bia- łym blaskiem płonącej magnezji. Wydawało się, że „Morskie Myśliwce" wpłynęły na jezioro połyskującej rtęci, gdzie nie istnieją nawet cienie. Amanda zwróciła uwagę, że nieprzyjaciel prawie już ich zamknął w okrążeniu. Mimo to poduszkowce gnały dalej w głąb złowrogiej formacji o kształcie podkowy. Lada moment miały się znaleźć w zasięgu skuteczne- go ognia boghammerów. Nie mogli jednak pierwsi zacząć strzelać, chociaż unijne kutry od daw- na znajdowały się już w zasięgu rakiet. Tym razem Amanda postanowiła twardo trzymać się instrukcji ONZ, zgodnie z którą jednostki sił interwen- cyjnych miały podejmować walkę wyłącznie w obronie własnej. To nieprzy- jaciel musiał ich zaatakować, jeśli nawet po jego pierwszej salwie miałby nie zostać nikt, kto mógłby jeszcze wypełnić te postanowienia. 294 - „Małe Świnki" - rzuciła do mikrofonu. - Przygotować się do odpale- nia rakiet świetlnych. Amanda już dawno znalazła wyjście z tej sytuacji. Wobec przepisów, które niepotrzebnie narażały podległych jej ludzi na olbrzymie ryzyko, mu- siała sprowokować przeciwnika do ataku, czyli, krótko mówiąc, uciec się do wybiegu. - „Małe Świnki", odpalić rakiety świetlne! Rezerwowi strzelcy w sterówkach wszystkich trzech poduszkowców odpalili naraz ładunki sygnalizacyjne. Nie wystrzelili ich jednak w niebo, ale poziomo, prosto w kierunku zbliżających się boghammerów. Race same w sobie były nieszkodliwe, ale różnobarwne kule ognia pę- dzące w stronę unijnych kutrów musiały zrobić na ich załogach olbrzymie wrażenie. W tej sytuacji wystarczył choćby jeden nerwowy marynarz czu- wający z palcem na spuście karabinu. I oto po sterburcie przemknęła seria świetlnych pocisków. - „Małe Świnki"! Zostaliśmy zaatakowani! Ognia! Strzelać według własnego uznania! Od wieżyczek działowych doleciał głośny świst i odpalane salwami ra- kiety pomknęły w niebo. Sześć grup pocisków hydra runęło przez noc ni- czym stado rozwścieczonych szerszeni i chwilę później sześć boghamme- rów ze środka formacji zniknęło w kłębach dymu i ognia. - „Małe Świnki"! Przebijamy się! Śnieżka pchnęła nagle do oporu dźwignię regulacji kąta nachylenia ło- patek i śmigła z głuchym jękiem przyjęły na siebie opór powietrza. „Queen" pełną mocą turbin skoczyła do przodu, a dwa bliźniacze poduszkowce rzu- ciły się tuż za nią w szeroką wyrwę utworzoną w nieprzyjacielskiej linii. Na obu skrzydłach dowódcy kutrów musieli wydać stanowcze rozkazy, bo śladem umykającej amerykańskiej eskadry pomknęły serie pocisków i kul karabinowych, ale rozcięły jedynie spienione smugi kilwaterów. Dzięki na- głemu zrywowi „Morskie Myśliwce" uszły bez szwanku złowieszczym stru- gom ołowiu. Przy stale rosnącej prędkości, przekraczającej już pięćdziesiąt węzłów, flotylla poduszkowców przebiła się przez dziurawą „pierś bawołu" na otwarte morze. Za nimi tworzące dotąd idealny szyk „rogi" formacji zaczęły się załamywać, jakby dowódcy kutrów nie bardzo wiedzieli, co począć wobec fiaska zastawionej przez nich pułapki. W tej chwili patrol ONZ mógłby bez trudu wykręcić na południe i od- dalić się z niebezpiecznego rejonu, lecz nie ucieczka była podstawowym celem Amandy. - „Małe Świnki"! Ostry zwrot przez sterburtę! Zmiana kursu o sto osiem- dziesiąt stopni! Do ataku! Strzelać według własnego uznania! Zniszczyć przeciwnika! 295 Steamer gwałtownie obrócił kołem sterownicy, wprowadził „Queen of the West" w poślizg i ustawił dziobem na wschód, prosto na idące w roz- sypkę leweskrzydło unijnej formacji. Zgrabnie przeskakując przez wysoką falę wywołaną manewrem „Queen", „Carondelet" i „Manassas" zrobiły taki sam zwrot i pomknęły z powrotem. Zwierzyna, która miała wpaść w pułap- kę, rzuciła się nagle na myśliwych. Danno i Smażalnia nie mieli nawet czasu, żeby opuścić sprzężone gło- wice wieżyczek pod pokład i załadować kolejne zestawy pocisków rakieto- wych. Przestawili systemy na ogień z trzydziestomilimetrowych działek. Garrett spostrzegła na ekranie taktycznym, że nitki celownicze obu ukła- dów naprowadzania szybko przesuwają się na najbliższego boghammera. Działka zahuczały, od ciągłego ognia, aż zadygotał pancerz „Queen". Niemal równocześnie zawtórował im basowy terkot ciężkiego karabinu maszynowego. Szef Tehoa nie dysponował skomputeryzowanym systemem naprowadzania, ale wystarczyły mu pociski smugowe do korygowania ko- lejnych serii. Boghammer wszedł w ciasny skręt, aż woda zakipiała wokół jego burt. Na próżno. Wielkokalibrowe pociski z działek niemal przecięły go wzdłuż, w powietrze wyleciały fiberglasowe odłamki. Musiały zostać trafione zbior- niki paliwa i zapasy amunicji, bo najpierw strzeliły jaskrawe płomienie, które rozpełzły się też po powierzchni morza, a chwilę później kuter zniknął w ogniowej kuli eksplozji. „Carondelet" zniszczył drugą kanonierkę, „Manassas" trzecią. Czwarta sama wyłączyła się z walki - przerażony sternik musiał zbyt szybko zakrę- cić kołem i rozpędzony kuter podskoczył na fali, po czym zwalił się na bok. W blasku księżyca widać było, jak ludzie, broń i skrzynki z amunicją zsu- wają się z pokładu do morza. Minęło jednak początkowe zaskoczenie. Od zachodu nadciągnęły po- zostałe kutry idące z pomocą bratnim jednostkom z rozbitego wschodniego skrzydła formacji. „Trzy Małe Świnki" zwróciły się dziobami ku płynącym ławą przeciwnikom; ponad falami wykwitły przecinające się strumienie światła z laserowych celowników. Obie eskadry zbliżały się z sumaryczną prędkością ponad stu węzłów, pozostało więc najwyżej parę sekund, zanim pojazdy przemieszają się i podejmą indywidualną walkę. Na mostku „Queen" Amanda z posępną miną docisnęła pas bezpieczeń- stwa na stanowisku nawigacyjnym. Chwilowo nie miała do odegrania żad- nej roli, skoro zostawiła prowadzenie ognia w rękach celowniczych. Po- czątkowa regularna bitwa morska przekształcała się w szereg chaotycznych starć, nie podlegających żadnym prawidłowościom. Teraz wszystko zależa- ło od pilotów i strzelców, a jedyną niewiadomą pozostawało, kto szybciej i skuteczniej zmniejszy liczebność przeciwnika. Garrett mogła już być tyl- ko biernym obserwatorem wydarzeń. 296 W pamięci komandora Lane'a bitwa pod Cape Paltnas zapisała się jako szereg oderwanych wrażeń, połączonych wspólnym pasmem strachu i cią- głego napięcia. Rejestrował huk wystrzałów: jakby synkopowane dudnie- nie trzydziestek, szybszy, przypominający czkawkę terkot karabinów ma- szynowych i wściekłe pokasływanie granatników. Sterówkę wypełnił ostry, a zarazem słodkawy dym z prochu, snujący się pasmami na podobieństwo dymu papierosowego w zatłoczonym barze. Później dał o sobie znać ból karku od ciężkiego hełmu z noktowizorem, szybko narastający wskutek ko- nieczności ciągłego obracania głowy. Zapamiętał też ściągniętą, zachmurzoną twarz Snowy, która pochylała się nad środkowym cokołem; wargi miała wydęte w wyrazie skupienia, a oczy utkwione w palcach zaciśniętych kurczowo na drążkach sterowania turbi- nami. Za pomocą strumieni powietrza, wyrzucanych spod komory nośnej, Banks wspomagała sterowanie poduszkowcem, dzięki czemu łatwiej było manewrować w ciągłym kluczeniu po falach. Starcie nabrało charakteru zażartej dwustronnej walki, w której każda z nierównych liczebnie stron usiłowała zyskać taktyczną przewagę. Więk- sze i silnie opancerzone poduszkowce były szybsze i górowały uzbrojeniem nad mniejszymi, lecz za to zwrotniejszymi kanonierkami, przewyższający- mi też przeciwnika liczebnością. Bitwa stała się dziwnie rytmiczna, niczym groteskowy taniec śmierci i znisz- czenia. Kiedy boghammery gromadnie rzucały się na „Queen" jak horda oga- rów próbujących osaczyć niedźwiedzia, Lane wyciskał z turbin pełną moc, wyrywał się z okrążenia, po czym zawracał w kierunku napastników. Bez prze- rwy starał się oderwać któryś kuter od gromadki, wypchnąć go poza zasięg skutecznego ognia reszty eskadry, a następnie tak ustawić względem niego po- duszkowiec, by maksymalnie ułatwić zadanie strzelcom i celowniczym. Nieświadomie zapisywał nową kartę w dziejach morskich bitew, obie- rając taktykę, o której nawet nie śnili najwięksi dowódcy, Mahan czy Yama- moto. Mimo to nie mógł się uwolnić od uczucia deja vu - przemożnego wrażenia, że już kiedyś doświadczał czegoś podobnego. Dopiero po jakimś czasie, w wolnej chwili między gwałtownymi ma- newrami, uderzyło go, że dochodzące przez interfon komendy i okrzyki lu- dzi jako żywo przypominają znane z filmów wojennych dialogi lotników toczących bitwę w powietrzu. - Boggy na dziesiątej! - Uważaj! Zbliża się „Manassas"! Patrz na światła pozycyjne! Nie strzelaj do niebieskich! - Słyszę cię, szefie! - Kurwa! Bakburtowa czterdziestka się zacięła! Niech ktoś mnie osłania! - Tu Danno! Przejmuję całą bakburtę! - Boggy po sterburcie! Wykręca ku rufie! 297 - Sterburtowa czterdziestka trafiła w cel! Dalej skręca ku rufie! Wie- życzka, bierz go! -Widzę! Jest mój!... Panie Lane! Zwrotwprawo! Sterna burtę!... Mam go! Mam!... Jest! Pali się, sukinsyn! Poduszkowiec wykonywał tak gwałtowne manewry, że nie nadążający z dostarczaniem amunicji technicy ledwie utrzymywali się na nogach w głów- nym przedziale. Często musieli na czworakach ciągać za sobą ciężkie skrzyn- ki. Zabezpieczeni w uprzężach strzelcy brodzili już po kostki w łuskach, dziękując Bogu za chłodne wilgotne powietrze, które wpadało do środka przez otwarte boczne luki. Nie tylko ułatwiało oddychanie, ale w dodatku chłodziło rozgrzane lufy karabinów. Oprócz donośnego wycia turbin i huku wystrzałów wnętrze poduszkowca wypełniał jeszcze jeden rodzaj odgłosów - bardziej wyczuwalne niż sły- szalne, sporadycznie rozlegające się dłuższymi seriami głuche dudnienie, z jakim pociski odbijały się od zewnętrznego poszycia „Queen". „Morskie Myśliwce" mogły się nie obawiać trafienia z karabinu maszynowego, ale tej nocy mierzono do nich również z broni cięższego kalibru. Było tylko kwestią czasu i chwilowego braku szczęścia... - „Dwór"! „Dwór"! Tu „Francuz"! Dostaliśmy! Straciliśmy jeden sil- nik! Spada ciśnienie w poduszce! Amanda natychmiast oderwała się od ekranu taktycznego. - Steamer! - krzyknęła. - „Carondelet" w opałach! Kurs trzy siedem pięć! Musimy go osłaniać! - Rozkaz! Błyskawicznie sięgnęła do klawisza nadawania. - „Rebeliant", tu „Dwór"! Osłaniaj „Francuza"! Dostał! - Jestem już w drodze, pani kapitan. Trzymajcie się, nadciąga kawaleria! Także boghammery niczym stado piranii, które poczuły krew, rzuciły się jednocześnie w kierunku uszkodzonego „Morskiego Myśliwca". Skie- rowały zmasowany ogień na zwalniającego i chwiejącego się na niestabil- nej poduszce „Carondeleta", po czym zaczęły go okrążać wzorem konnego oddziału apaczów atakujących oblężony fort. „Queen" i „Manassas" wdarły się gwałtownie w ten rój. Wystrzały z dzia- łek pokładowych obu jednostek zlały się w jeden przeciągły huk. „Queen" weszła w ciasny okrąg wokół uszkodzonej siostry. Zwróciła się do niej słabiej uzbrojoną bakburtą, a z przeciwnej strony utworzyła praw- dziwą zaporę ogniową. Siła odśrodkowa na mostku sprawiła, że Garrett musiała z całej siły trzymać się lewą ręką poręczy fotela pilota, a prawą osłaniać twarz przed strumieniem gorących łusek, które sypały się od stro- ny luku w górnej osłonie sterówki. 298 - Steamer! - wrzasnęła Snowy. - Zbliżają się dwa naraz! Idą prosto od dziobu! Amanda uniosła wzrok i zobaczyła dwa boghammery pędzące w ich kierunku. Nad burtą pierwszego wykwitało kilka jęzorów ognia z luf kara- binków i pistoletów maszynowych. Na dziobie drugiego widać było dwóch unijnych marynarzy przyczajonych za ciężkimi karabinami maszynowymi; trzeci stał za nimi i mierzył w „Queen" z przeciwpancernego granatnika Carla-Gustava. Przez krótką chwilą Garrett i dwoje pilotów jak oniemiali patrzyli w wylot tej ciężkiej broni, jakby zastygli w oczekiwaniu rychłego nadejścia śmierci. Nagle nad ich głowami zahuczał browning, Tehoa wprawnie nakiero- wał strumień pocisków smugowych na dziób drugiego kutra i zasypał po- kład gradem kul. Wylot granatnika nagle opadł w dół, a marynarz zachwiał się na nogach. Musiał jednak kurczowo zaciskać palec na spuście, bo zanim upadł, odpalił naszykowany pocisk. Granat przeciwpancerny kalibru osiem- dziesiąt cztery milimetry wybił dziurę w pokładzie i wybuchł w środku, najwyraźniej w pobliżu składowanej amunicji, ponieważ cały kuter nagle eksplodował i zniknął w oślepiającej błękitnawej kuli ognia. Niemal równocześnie rozprysła się przednia szyba sterówki „Queen", roztrzaskana albo przez pociski, albo przez fragmenty rozerwanego kadłu- ba. Odłamki posiekały cały mostek, pod pulpitami strzeliły iskry zwarć, implodował któryś z monitorów. Szarżująca kanonierka weszła w skręt, zwracając się burtą do pędzącego po łuku poduszkowca. Załoga boghammera na widok bliskiego już przeciwnika zaczęła sta- rannie celować. Niespodziewanie wycie turbin przybrało jeszcze na sile i po- tężny opancerzony pojazd przeciwnika zaczął się niebezpiecznie przybli- żać. Tępy dziób wypiętrzył się ponad burtę kutra. Wymalowane piłokształtne zęby rekina upodobniły go do prawdziwej paszczy, szeroko rozwartej jak gdyby w złowieszczym, triumfalnym uśmiechu. Przedni płaszcz „Queen" dźwignął się jeszcze wyżej nad powierzchnię oceanu i potwór prawie pożarł żywcem załogę unijnej jednostki. Amanda usłyszała tylko głośny trzask, zgrzyt pękających fiberglasowych burt pod komorą nośną poduszkowca i towarzyszący temu dziki, triumfalny okrzyk Steamera w sieci interfonu: — Macie! Taka wasza!... - Meldować! - huknęła Garrett do mikrofonu, przekrzykując świst po- wietrza wdzierającego się na mostek. - Są zabici? Ranni? Jakieś uszkodze- nia?! - Mnie nic... nie jest... - wystękała Snowy, wdrapując się z powrotem na fotel. - Dostałam... w kamizelkę.... aż dech zaparło... Zaraz się... pozbieram... Lane tylko spojrzał na nią przelotnie i skupił się na przyrządach. - Napęd w porządku, ale nie mam żadnych odczytów. 299 - Możemy dalej prowadzić walką? - zapytała Amanda. Dowódca poduszkowca szybkim ruchem wytarł z czoła krew spływają- cą mu na oczy. -Na pewno! - Steamer!... Ty krwawisz!... - Olej to, Snowy. Przeresetuj układy! Muszę mieć jakieś odczyty! - Robi się! - Banks zaczęła się rozglądać po zniszczonej konsoli stero- wania. Na stanowisku nawigacyjnym wszystko zdawało się działać bez zarzu- tu. Amanda jednym spojrzeniem obrzuciła ekran taktyczny. Chciała jak naj- szybciej włączyć się z powrotem do walki, ale bitwa dobiegła już końca. Na ekranie pozostało tylko sześć symboli. Trzy niebieskie kwadraciki znaczyły pozycje skupionych blisko siebie „Morskich Myśliwców", z któ- rych dwa wciąż zataczały okręgi wokół ostatniego - „Queen" i „Manassas" osłaniały uszkodzonego „Carondeleta". Trzy czerwone znaczki reprezentujące wrogie jednostki oddalały się na zachód. A więc z licznej unijnej eskadry ocalały tylko trzy boghamme- ry. Z całej reszty została jedynie masa szczątków unoszących się na fa- lach - mniejsze i większe fragmenty poszycia burtowego, plamy płonącej ropy, a także ludzie. Niektórzy wyraźnie walczyli o utrzymanie się na po- wierzchni. Konwój łodzi rybackich z przemycanym paliwem zniknął bez śladu; prawdopodobnie rozproszył się po małych lagunach i słonych bagniskach, których pełno było w tej części wybrzeża. - „Francuz", tu „Dwór"! - zawołała Garrett do mikrofonu. - Melduj o uszkodzeniach! - Tu „Francuz" - odpowiedział spokojnie porucznik Clark, dowódca „Carondeleta". - Sytuacja pod kontrolą. Dostaliśmy rakietą w sterburtową maszynownię. Silnik uszkodzony, dwóch członków załogi rannych. Stłumi- liśmy ogień, urządziliśmy punkt opatrunkowy. Nie nabieramy wody. Syste- my ogniowe i nawigacyjne w pełni sprawne. Możemy się poruszać w trybie żeglownym. - Zrozumiałam. Dacie radę pełnić funkcję ruchomej platformy poszu- kiwawczej i ratowniczej? - Tak, potwierdzam, „Dwór". - Doskonale. „Francuz" i „Rebeliant", zajmijcie się wyławianiem rozbit- ków w rejonie starcia. - Przełączyła się na kanał łączności z kutrami pości- gowymi, które właśnie pojawiły się na horyzoncie. - „Santana" i „Suroc- co", tu dowódca „Małych Świnek". Wejdźcie w rejon starcia i wspomóżcie „Carondeleta" i „Manassasa". W wodzie pływa wielu rozbitków. Kiedy przez radio padły krótkie potwierdzenia przyjęcia rozkazów, wy- chyliła się z fotela i krzyknęła do pilotów: 300 - Steamer! Skręć w prawo! Kurs dwa siedem zero! Cała naprzód! Oca- lały trzy boghammery, których nie zamierzam oddać Belewie! „Queen of the West" znów skoczyła do przodu, aż powietrze wdzierają- ce się do sterówki uderzyło z impetem huraganu. Snowy Banks pospiesznie umocowała własny noktowizor na hełmie Steamera, po czym kucnęła pod konsolą i zaczęła ostrożnie wyglądać ponad nią, mrużąc oczy od pędu po- wietrza. Użycie noktowizorów nie było konieczne. W pełnym blasku księżyca spienione kilwatery uciekających boghammerów widoczne były jak na dło- ni, kładąc się srebrzystymi smugami na matowoczarnej jedwabistej po- wierzchni oceanu. Nie ulegało wątpliwości, że dla marynarzy Unii tak samo dobrze widoczna jest „Queen" - otoczony mgiełką rozpylonej wody, ściga- jący ich upiór. - Stanowisko ogniowe, pora dokończyć dzieła - zakomunikowała Aman- da ponurym głosem. - Załadować rakiety hellfire. Za sterówką po obu burtach wieżyczki działowe uniosły się do pionu. Wysięgniki automatycznie zanurkowały pod pokład, a po chwili ukazały się ponownie z tęponosymi, wyposażonymi w liczne stateczniki pociskami. Ste- rowane laserowo przeciwpancerne rakiety AGM-114 doskonale nadawały się też do zwalczania celów nawodnych. - Ptaszki gorące, układy naprowadzania zielone - obwieścił zaraz Dan- no O'Roark. - Systemy gotowe. Trzeba tylko wyznaczyć cele. Stanowisko bakburtowe, namiar czerwony. Na ekranie taktycznym pojawił się czerwony krzyżyk, który szybko po- mknął ku jednemu z trzech ocalałych kutrów. - Stanowisko sterburtowe, namiar zielony - dodał szybko Smażalnia i jakby prowadzony jego ręką, zielony znaczek powędrował ku drugiemu celowi. - Mostek, namiar żółty. - Amanda szybko sięgnęła do pulpitu, podłą- czyła swoją konsolę do systemu naprowadzania i zaprogramowała trzeci cel. - Wykorzystam optyczne naprowadzanie z masztowej głowicy wizyj- nej. Przejmuję sterowanie drugą rakietą z wieżyczki sterburtowej. Ekran wypełnił obraz z kamery zamontowanej na głównym maszcie. Pośrodku wyświetliły się koncentryczne kręgi celownika optycznego. Dla Amandy został kuter wysunięty najdalej na północ, więc szybko zaprogra- mowała jego namiary. Regulując ustawienie kamery za pomocą joysticka, złowiła w obiektywie kilwater boghammera i przesunęła obraz wzdłuż nie- go, dopóki pośrodku nie ujrzała spiczastego rufowego masztu kutra. Zwięk- szyła przybliżenie do tego stopnia, że mogła nawet rozróżnić sylwetki ma- rynarzy stojących przy relingu. Bez wahania wcisnęła klawisz. Ostra igła promieniowania podczerwonego powędrowała śladem obiektywu kamery i spoczęła pośrodku szerokiej rufy obiektu. 301 Na ekranie zajaśniał żółty kwadrat namiarowy. W słuchawkach rozleg- ło się rytmiczne popiskiwanie, oznaczające dostrojenie automatycznych systemów naprowadzania. Amanda szybko potwierdziła wybór celu. Prze- mknęło jej przez głowę, że w tej chwili została związana z uciekającym boghamrherem niewidzialną nicią. Po odpaleniu układ sterujący musiał poprowadzić rakietę wzdłuż tej nici prosto do celu. - Czerwony cel namierzony. - Zielony cel namierzony. - Żółty cel namierzony - odpowiedziała, jakby powtarzając litanię. - Odpalać kolejno. - Rakieta czerwona w drodze. Danno wdusił przycisk spustowy i ważący pięćdziesiąt kilogramów, nafaszerowany elektroniką pocisk wystrzelił spod lufy działka. Buchnął pło- mień z dyszy wylotowej, poduszkowiec zadygotał na falach, rakieta uniosła się w niebo, zaraz jednak zaczęła opadać w kierunku celu. - Rakieta zielona w drodze. Rozległ się drugi ogłuszający świst, strzelił pomarańczowy płomień. Do sterówki wdarł się ostry, gryzący swąd spalin z silników rakietowych. -Rakieta żółta... Garrett uświadomiła sobie nagle, że już pół życia poświęciła służbie na morzu. Uczestniczyła w wielu bitwach i kierowała starciami, w których gi- nęły setki ludzi, lecz jeszcze nigdy dotąd nie naprowadzała własnoręcznie i nie odpalała pocisków mających pozbawić kogoś życia. W przodzie dwa z trzech boghammerów zniknęły w gigantycznych ku- lach ognia, gdy śmiercionośne głowice bezbłędnie trafiły w cele. Amanda raz za razem nakazywała sobie w myślach, żeby wcisnąć wreszcie czerwo- ny klawisz joysticka... - Mostek... - rozległ się w słuchawkach pełen wahania głos celowni- czego. - Kapitanie... Czy coś się stało?... Chce pani, abym przejął kontrolę? Garrett już otworzyła usta, żeby wykrzyknąć: „Tak"! Ale równocześnie gdzieś z głębi jej serca wydobył się przeraźliwy okrzyk, jakby pragnęła nim sama się otrzeźwić: „Hipokrytka"!... Zacisnęła kurczowo palce i trzecia rakieta ze świstem wyleciała z wyrzutni. Amanda zmusiła się, by nie zamknąć oczu i do końca śledzić tor jej lotu, dopóki na mrocznej powierzchni oceanu nie wykwitła trzecia kula białego rozbłysku. Nie czekając na rozkazy, Lane ściągnął w dół dźwigienki przepustnic. Pęd powietrza, z hukiem wdzierającego się do sterówki przez wybitą przed- nią szybę, osłabł do podmuchów orzeźwiającej bryzy. Garrett mogła wresz- cie zaczerpnąć głębszy oddech. - Zostań na tym kursie, Steamer. Sprawdzimy, czy nie ocalał tam jakiś rozbitek, któremu powinniśmy udzielić pomocy. - Tak jest, pani kapitan!... To było piekielne przedstawienie. 302 - Jeszcze nie koniec. - Przełączyła się na kanał radiowy. - „Pływak", tu dowódca „Małych Świnek". Boghammery zniszczone. Powtarzam: bogham- mery zniszczone. Faza pierwsza zakończona. Chyba dopadliśmy wszystkie kutry. Możesz potwierdzić? - „Trzy Małe Świnki", potwierdzam - odpowiedziała Christine Ren- dino. - Dwadzieścia sześć wyszło w morze i tyle samo zatonęło. Dobra robota. - Zrozumiałam, „Pływak". Dziękuję. Przekonajmy się teraz, jak poszło komandosom. - Przestawiła radio na kanał łączności eskadry. - Uwaga, wszystkie załogi. Mówi dowódca taktyczny. Koniec alarmu bojowego. Kon- tynuować akcję poszukiwawczą i ratunkową. - Przełączyła się z powrotem na interfon i zawołała: - Hej, szefie! Wygląda na to, że wyczyściliśmy oce- an do czysta. Mamy na pokładzie jakąś miotłę, którą można by przywiązać do masztu antenowego?... Szefie?... Nagle odniosła wrażenie, że lodowata igła wbija jej się w kark. Wychy- liła się z fotela i w ciemności wymacała uprząż dodatkowego strzelca na tyłach sterówki. Przesunęła dłonią po nodze zapiętego w niej Samoańczy- ka, poczuła pod palcami coś wilgotnego i lepkiego. - Steamer! Stawaj w dryf! Szef oberwał! Dowódca poduszkowca błyskawicznie ściągnął dźwignie gazu, odłą- czył śmigła napędowe i „Queen" osiadła na fałach. Zabezpieczył turbiny na jałowym ciągu i rzucił się za Snowy na tył mostka, żeby pomóc Amandzie wyplątać przelewające się bezwładnie ciało chorążego z szelek uprzęży. — Matko Boska! Jest cały zalany krwią! - Musiał dostać, kiedy osłanialiśmy „Carondeleta"! Nawet nie jęknął. - Snowy, zapal światła! Wy tam, w głównym przedziale! Podrzućcie tu apteczkę! Biegiem! Chwilę później na szczycie drabinki pojawiła się Maruda Catlin z wiel- kim jaskrawopomarańczowym pakietem medycznym. W osłupieniu, szero- ko rozwartymi oczami popatrzyła, jak Lane gorączkowo ściąga szefowi hełm i rozpina kamizelkę ratunkową w poszukiwaniu rany postrzałowej, podczas gdy Amanda podtrzymuje głowę nieprzytomnego Samoańczyka. Steamer nagle zastygł bez ruchu. - Niech to cholera! - Podniósł się z klęczek i z wyrazem przerażenia na zakrwawionej twarzy wyjaśnił: - Już mu nie pomożemy. Dostał w krtań, tuż nad krawędzią kamizelki. Musiał zginąć natychmiast. - To pewnie się stało, gdy dwie kanonierki równocześnie szarżowały na nas od dziobu - szepnęła Snowy. - Musiał dostać wtedy, kiedy nas wszyst- kich ocalił. Podświadomie przysunęła się bliżej Lane'a, prawie przylgnęła do niego ramieniem. Na tyle sterówki Catlin, wciąż stojąca na ostatnich szczeblach drabinki, zaczęła cicho szlochać, nie wstydząc się swoich łez. Amanda nadal 303 trzymała głowę zabitego na lewym ręku, a prawą dłonią gładziła jego ciem- ne skołtunione włosy. - Przykro mi - szepnęła do człowieka, którego już nie było między nimi. - Strasznie mi przykro. W trybie żeglownym „Queen" zbliżyła się do wybrzeża Unii. Garrett wyszła na górny pokład, przystanęła tuż za sterówką i popatrzyła na ledwie widoczną w blasku księżyca ciemną kawalkadę, która wynurzyła się z uj- ścia pobliskiej rzeki. Z bliższej odległości rozróżniła wielki, siedmiometrowy ponton moto- rowy, w jakie były wyposażone kutry pościgowe klasy Cyclone. Po obu bo- kach miał dowiązane rybackie dłubanki, a za sobą ciągnął na linie niewiel- ką pinasę. Z silnikiem pohukującym basowo od zwiększonego obciążenia ostrożnie dobił do burty „Queen". - Jak wam poszło? - zapytała Amanda. - Nieźle - odparł Stone Quillain stojący na dziobie pontonu. - Kilku przemytników zdołało się ukryć na bagnach, ale przechwyciliśmy chyba całą kontrabandę. A więc zakończyła się także druga część „Operacji Corral". Garrett spryt- nie zastawiła pułapkę na okolicznych rozlewiskach; zdawała sobie sprawę, że jest to wręcz wymarzony teren do ukrycia flotylli małych przemytniczych jednostek po rozpoczęciu bitwy na morzu. Zapewne gdy tylko padły pierw- sze strzały, przewoźnicy ropy natychmiast skierowali się pod osłonę man- growych zarośli. Tu jednak już na nich czekano. Poprzedniej nocy marines pod dowództwem Quillaina zostali wysadze- ni właśnie na tym skrawku plaży. Musieli grzęznąć w błocie i cierpliwie znosić ukłucia moskitów, ale niczym stado wygłodniałych krokodyli wy- trzymali pod osłoną sieci kamuflażowych w ciasnym pontonie do momen- tu, kiedy przestępcy sami wpadli im w ręce. - Z grubsza licząc, mamy czterdziestu, może nawet pięćdziesięciu więź- niów - rzekł Stone, wskazując gromadkę przerażonych Murzynów siedzą- cych na pokładzie pinasy pod strażą dwóch komandosów. - Co mamy z nimi zrobić? - Wysadźcie ich na tym cyplu na zachodzie - odparła krótko Aman- da. - Niech armia Unii zajmie się odtransportowaniem ich do domu. Nie będziemy sobie tym zawracać głowy. Mieliście jakieś kłopoty? - Nie, prawie żadnych. Jeden z boghammerów uciekł wam i próbo- wał się schronić na bagnach, ale wywiad zauważył go na obrazie przeka- zywanym przez „Drapieżcę". Ci na kutrze nie mieli żadnego uzbrojenia, o którym warto by wspominać. Jak tylko wyszliśmy z ukrycia, natychmiast się poddali. - Quillain obrzucił uważnym spojrzeniem porysowane od kul 304 burty „Queen" i roztrzaskaną szybę mostka. - A wam jak poszło z całą eskadrą? - „Carondelet" został trafiony rakietą. Dwóch ludzi odniosło rany, ale wyliżą się z tego. Najgorsze, że straciliśmy szefa. - Do diabła! - wycedził komandos i zamilkł na dłużej, jakby chciał, by to krótkie przekleństwo zawisło w powietrzu. - To rzeczywiście wielka strata. Tehoa był wspaniałym człowiekiem. - Owszem - powiedziała cicho Amanda, nie troszcząc się nawet, czy komandos usłyszy jej odpowiedź. - A co z ropą i łodziami rybackimi, kapitanie? Co mamy z nimi zrobić? - Spalcie wszystko. U wybrzeża Unii Zachodnioafrykańskiej siedem mil na południowy zachód od Przylądka Palmas 22 sierpnia 2007 roku, godzina 5.16 czasu lokalnego Słońce obwieściło swoje pojawienie się błękitno-pomarańczową smu- gą na wschodzie. Warstwa chmur nad horyzontem pojaśniała. Amery- kańska eskadra po zakończeniu bitwy zbiła się w gromadkę u wybrzeża Unii. Nadciągnęły również „Surocco" i „Santana". Pierwszy wziął na hol uszkodzonego „Carondeleta" i skierował się w stronę „Pływaka", drugi zaś przejął tymczasową rolę ruchomego punktu sanitarnego. Ranni marynarze Unii z jego pokładu mieli następnie zostać zabrani śmigłowcem. Tymczasem „Queen of the West" i „Manassas" ruszyły bliżej plaży z na- stępną misją. Na mostku „Queen" już tylko Amanda pozostała na stanowisku obser- wacyjnym. Krwawe plamy na jej mundurze i tylnej grodzi sterówki pozasy- chały, ale pozostały głębokie, niewidoczne rany, które długo nie miały się zabliźnić. Garrett uniosła lornetkę do oczu i powiodła wzrokiem po szeregu sło- nych bagnisk. Zauważyła, że w kilku punktach niskie zarośla poruszały się gwałtownie. Widocznie na miejsce przybyły wojskowe patrole Unii, także poszukujące rozbitków z eskadry boghammerów. Opuściła lornetkę. Ci przeciwnicy już jej nie obchodzili. Wszystkie dru- żyny komandosów bezpiecznie wróciły z lądu i teraz były w drodze powrot- nej na platformę. Patrole ze skraju plaży mogły obserwować już tylko ostat- ni akt nocnego dramatu. Amandzie nawet zależało, aby na biurko generała Belewy trafił raport, z którego będzie wynikało jednoznacznie, że Unia nie odniosła żadnych korzyści z wielkiej przemytniczej akcji. 20 Morski myśliwiec 305 Wysmukłe dłubanki i kutry rybackie przechwyconej flotylli zostały po- wiązane razem w kilka większych grup rozmieszczonych równolegle do plaży. Ostre światło wschodzącego słońca kładło się wielobarwnymi odbla- skami na rozszerzających się wokół nich plamach wylanej ropy. Po bokach łodzi leniwie unosiły się na falach podziurawione beczki i kanistry. Na drabince rozległ się tupot czyichś kroków. Garrett zerknęła przez ramię i dostrzegła wynurzaj ącą się z otworu luku głowę Marudy Catlin. Całą załogę do głębi poruszyła śmierć szefa Tehoi, nikt jednak nie był aż tak wstrząśnięty, jak ta drobna techniczka z maszynowni. Amanda wyczuwała, jak wielka zmiana zaszła w duszy dziewczyny, jakby tragiczne przeżycia nagle uczyniły"z tej młodej, beztroskiej osoby dorosłego i ciężko doświad- czonego przez życie człowieka. - Odebraliśmy właśnie wiadomość z ostatniego śmigłowca ratownicze- go, pani kapitan. Twierdzą, że mają jeszcze miejsce dla... naszego szefa. Pytają, czy chcemy, żeby go zabrali. Amanda popatrzyła na nią w zadumie. ¦— No cóż, Sandro... - zaczęła. Przyłapała się na tym, że w takiej chwili woli mówić dziewczynie po imieniu. - Teraz ty jesteś tu szefem. Znałaś Bena równie dobrze jak reszta załogi. Jak według ciebie powinniśmy postąpić? Catlin zamyśliła się na moment, po czym pokręciła głową. - Na pewno wolałby popłynąć razem z nami. Chciałby, żebyśmy od- wieźli go do domu. - Więc tak zrobimy. - Dziękuję, kapitanie. - Catlin zawahała się, spoglądając na wschodzą- ce słońce. - Tuż przed walką rozmawiałam z szefem na osobności w pew- nej sprawie. Nie wiem, czy nie powinnam... - Słowa uwięzły jej w gardle. -Tak? - Nie, nic, pani kapitan. Teraz to już chyba nie ma żadnego znaczenia. Garrett z powrotem skierowała uwagę na dryfujące grupy przemytni- czych łodzi. Uniosła rękę i opuściła ją energicznie z kantem dłoni skiero- wanym ku dołowi. Sternik płynącego dwieście metrów dalej pontonu odpowiedział podob- nym gestem. Uruchomił silnik i skierował się wzdłuż szeregu przemytni- czych jednostek. Na dziobie pontonu klęczał grenadier z oddziału marines z naszykowanym kombinowanym karabinkiem M-4/M-203. Kiedy mijali kolejne grupy łodzi, odpalał w ich kierunku granaty zapalające. Na morzu wykwitły ognie. Płomienie rozprzestrzeniały się błyskawicz- nie, pochłaniając i trawiąc drewniane jednostki. Huk eksplodujących be- czek paliwa przypominał ostrzał artyleryjski. W niebo buchnęły kłęby czar- nego dymu. Wkrótce poszczególne zarzewia ognia zlały się w jedną ścianę płomieni, powoli dryfującą w stronę otwartego morza niczym gigantyczny stos pogrzebowy poległych marynarzy. 306 Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 22 sierpnia 2007 roku, godzina 5.16 czasu lokalnego Christine zawróciła po zostawione notatki do transportera, w którym mieściła się sala odpraw. Ziewała szeroko i zastanawiała się, czy kiedykol- wiek zdoła powrócić do normalnego, uzależnionego od cyklu dni i nocy, biologicznego rytmu snu i czuwania. Zebrała kartki wydruków leżące na stole konferencyjnym i odwróciła się już do wyjścia, kiedy jej wzrok padł na wypisane kredą na szkolnej tabli- cy słowa. To Amanda Garrett sformułowała te trzy hasła, które przedstawiła parę miesięcy wcześniej na odprawie, kiedy korpus interwencyjny mógł wreszcie przejść do działań zaczepnych. Chodziło o podstawowe cele reali- zowane przez marynarkę wojenną Unii: DEMONSTRACJA SIŁY UTRZYMANIE MORSKICH SZLAKÓW HANDLOWYCH ZACHOWANIE ISTNIEJĄCEJ FLOTY Pierwsze hasło Amanda osobiście skreśliła tej nocy, kiedy równocze- śnie zniszczono wszystkie ukryte bazy unijnych kutrów na terytorium Gwi- nei. Teraz Rendino po krótkim namyśle wzięła w palce kredę i skreśliła na- stępne. Hotel „Mamba Point", Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 22 sierpnia 2007 roku, godzina 5.16 czasu lokalnego Brygadier Sako Atiba głośno zapukał do drzwi gabinetu Belewy. Jesz- cze do niedawna podobne formalności były całkiem zbędne, lecz od pewne- go czasu dawnych przyjaciół łączyła już tylko sucha zależność służbowa. - Wejść! Generał siedział przy biurku z łokciami opartymi na bibularzu i pięściami wciśniętymi w oczodoły, jakby sprawiał sobie ból, by uwolnić się od napię- cia nerwowego. Atiba wyprężył się na baczność, uniósł dłoń w regulamino- wym salucie i wyrzucił z siebie: - Szef sztabu melduje się na rozkaz, panie generale! - Byłeś w centrum operacyjnym? - zapytał Belewa, nie podnosząc gło- wy. -Słyszałeś już? - O fiasku naszego konwoju? Tak, generale. - Atiba ciągle napominał siebie w duchu, żeby nigdy nie zapominać o tytułowaniu przełożonego jego stopniem. 307 - Straciliśmy wszystkie kutry, Sako. To ja je straciłem. W dodatku nic na tym nie zyskałem. Dopiero gdy Belewa opuścił ręce, Atiba zauważył, że na biurku przed nim leży cienki maszynopis. Był to ten sam projekt planu operacji, który on wraz z ambasadorem Umamgim przedstawił generałowi przed kilkunasto- ma dniami. Generał podniósł głowę, spojrzał na niego i uśmiechnął się smut- no. Był to bolesny uśmiech człowieka doszczętnie zmęczonego życiem. - Miałeś rację, stary druhu. I z bólem muszę przyznać, że miał też rację twój przyjaciel, Umamgi. Żołnierz nie może sobie pozwolić na kierowanie się własną dumą, zwłaszcza wtedy, gdy ponosi odpowiedzialność za cały naród. - Belewa postukał palcem w maszynopis i dodał: - Zorganizuj spo- tkanie z Algierczykami. Omówimy ten plan. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 22 sierpnia 2007 roku, godzina 20.01 czasu lokalnego Drogie Mary i Cassy, Na pewno już wiecie, że Wasz Tata nie wróci do domu. Byłam jego dowódcą i piszę do Was w imieniu swoim i całej załogi, aby Warn przekazać, jak bardzo jest nam przykro. Wiem, żenię pomniejszy to Waszego bólu, mam jednak nadzieję, iż w tak bo- lesnej chwili choć trochę pomoże Warn świadomość, że bardzo współczujemy Warn i Waszej Mamie. Wasz Tata był bardzo lubiany i szanowany przez wszystkich, któ- rzy razem z Nim służyli. Był człowiekiem niezwykle mądrym, uczynnym i wyjątkowo odważnym. Zginął, ratując mnie i całą załogę poduszkowca, dlatego zamierzam osobiście dopilnować, by Jego odwaga została pośmiertnie uhonorowana orderem. Wiem, że pytacie, dlaczego tak musiało się stać, dlaczego Wasz Tata musiał odejść w ten sposób, kiedy Wy i Wasza Mama tak bardzo Go potrzebujecie. Tylko jedna odpowiedź przychodzi mi do głowy. Wasz Tata był bardzo szczególnym człowiekiem. Nie odnosił się do swojego życia jak skąpiec, wolał się nim dzielić z innymi. Coś nakazywało Mu zawsze być tam, gdzie ludzie po- padali w kłopoty, aby im pomagać, czynić ten świat lepszym i bezpieczniejszym, zarówno dla swojej rodziny, jak i całkiem obcych osób. Właśnie takich ludzi nazywamy bohaterami. Nie potrafię sprowadzić Waszego Taty z powrotem do domu. Wraz z Jego kolegami muszę zostać na posterunku, aby dokończyć 308' dzieła, które On zapoczątkował. Mam jednak nadzieję, że które- goś dnia się spotkamy. Tata często pokazywał mi Wasze zdjęcia, bo był z Was bardzo dumny. Będę się za Was modliła. Gdybym cokolwiek mogła zrobić dla Was lub dla Waszej Mamy, proszę, dajcie mi tylko znać. Szczerze oddana Amanda Garrett Kapitan Marynarki Wojennej USA Papier w kilku miejscach zwilgotniał od łez. Amanda złożyła list i scho- wała go do koperty. Umieściła go wśród pilnej poczty służbowej, która na- stępnego ranka miała zostać zabrana do Konakri. Otarła oczy wierzchem dłoni, skrzyżowała ręce na brzegu biurka i oparła na nich głowę. Już drugą dobę nie zmrużyła oka, ale nie odczuwała senności. Marzyła o tym, by mieć przynajmniej pięć minut dla siebie w towarzystwie pewnego młodego i przystojnego pilota śmigłowców. Wystarczyłoby jej tych pięciu minut na to, żeby ukryć twarz na jego ramieniu i zatonąć w serdecznym męskim uścisku. Nie oczekiwała niczego więcej ponad wyszeptany do ucha banał: „Wszystko będzie dobrze". Ktoś energicznie załomotał do drzwi jej kwatery. Wyprostowała się szyb- ko na krześle, jeszcze raz otarła oczy wierzchem dłoni i dopiero wtedy za- wołała: - Wejść! Do środka wkroczył Stone Quillain z małym, poobijanym blaszanym pojemnikiem. - Dobry wieczór, kapitanie - mruknął jowialnym tonem. - Jak leci? - Dzięki, Stone. W porządku. Czym mogę ci służyć? - Niczym, absolutnie niczym. - Ściągnął z głowy beret i ciężko klapnął na krzesło przed biurkiem. - Chodzi o to, że dziś na platformie ogłoszono wieczór piwny... Wybierałem się w tęstronęi pomyślałem, że przyniosę pani jej przydział. Otworzył wieko pojemnika i wyciągnął ze środka dwie spotniałe puszki budweissera. Teatralnie uniósł je w górę i z hukiem postawił na biurku. Amanda, której od chwili przybycia na platformę nawet do głowy nie przy- szło, by wykorzystać swoją przydziałową rację dwóch puszek na tydzień, popatrzyła na niego zdumionym wzrokiem. - Dzięki, Stone, ale nie zaliczam się do amatorów piwa. - Świetnie to rozumiem, kapitanie - odparł. - Może nie powinienem się do tego przyznawać, skoro pochodzę z Georgii, aleja też przez wiele lat nie gustowałem w piwie. Jakoś mi nie pasowało, może dlatego, że zbyt szybko przelatuje... Ale z czasem się przekonałem, że przy odpowiednim 309 podkładzie nie ma nic lepszego od kufla dobrze schłodzonego piwa, które potrafi odpowiednio naprostować człowiekowi spojrzenie. Rozumie pani, co mam na myśli? - Nie bardzo - mruknęła Garrett niemal wbrew sobie. - No cóż, dla mnie najlepszym podkładem są wybrane gatunki burbo- na. - Sięgnął jeszcze raz do pojemnika i wyciągnął do połowy opróżnioną piersiówkę jacka danielsa. - Może na panią też to podziała i całkowicie zmieni pani pogląd na temat piwa. W pierwszej chwili Amanda chciała odmówić, zawahała się jednak. Coś w głosie i spojrzeniu Quillaina, zamaskowane nieco sztucznąjowialnością, podpowiadało jej, że potężnie zbudowany komandos ma jej do zaoferowa- nia nie tylko alkoholową libację. Odparła więc z uśmiechem: - Może i masz rację. W każdym razie nie zaszkodzi spróbować. Kiedy cztery puste puszki wylądowały w kuble na śmieci, a w piersiówce pozostała tylko cienka warstwa zakrywająca dno, Garrett uświadomiła so- bie, że po raz pierwszy jest bliska upicia się na służbie. Ale jednocześnie pomyślała, że tak samo po raz pierwszy w życiu nic ją to nie obchodzi. Siedziała na krześle odchylona do tyłu, z nogami opartymi na brzegu biurka. Stone tkwił w bardzo podobnej pozycji, a jego ciężkie buciory nie- mal stykały się z jej prymitywnymi sandałami. Styropianowy kubeczek peł- niący funkcję kieliszka obracał w palcach na brzuchu i z wystudiowaną obo- jętnością na twarzy, dziwnie kontrastującą z jego ostrymi rysami, słuchał jej z uwagą, tylko od czasu do czasu wtrącając parę słów albo pomrukując za- chęcająco. Amanda zauważyła, że od paru godzin wygłasza monolog. Nie poru- szała żadnych ważnych spraw, nie próbowała też układać myśli w jakiś lo- giczny ciąg, po prostu paplała o tym i o tamtym, ponieważ alkohol rozwią- zał jej język. Mimo wszystko czuła się lepiej, może właśnie z powodu możności wy- gadania się. Doskonale znała to uczucie poluzowania sztywnych służbo- wych ram. Niczym narkoman popadający w błogostan na skutek zażycia pierwszej dawki po dłuższym okresie abstynencji, mogła się chwilowo uwol- nić od ciągłego napięcia warunków bojowych i zakosztować normalnego życia. Dopiła resztę whisky ze swojego kubeczka, oczekując wrażenia ciepła, jakie trunek wywoływał w jej żołądku. Ale tym razem się zawiodła. - Stone, czy kiedykolwiek straciłeś człowieka ze swojego oddziału? - zapytała. Komandos zastanawiał się przez chwilę, jakby sięgał pamięcią do odleg- łych wspomnień. 310 - Owszem. Zazwyczaj dopisywało mi szczęście, ale raz musiałem opła- cić rzeźnika. , - Gdzie to było? - W Jugosławii, a ściślej rzecz biorąc, w Kosowie. - W Kosowie? Nigdy nie słyszałam, żeby tam służyły oddziały mari- nes. - I nie powinnaś. Wykonywaliśmy ściśle tajne zadania. - Quillain wy- chylił ostatnie krople burbona ze swojego kubeczka. - Minęło już parę lat, więc chyba nie stanie się nic złego, jeśli zdradzę parę sekretów. - Co się wtedy stało? - Wiosną dziewięćdziesiątego dziewiątego roku Kosowiacy, etniczna albańska ludność Kosowa, będącego częścią Jugosławii, zdecydowali, że nie chcą być dłużej traktowani jak niewolnicy przez rządzącą mniejszość serbską. Postanowili się wyzwolić i zorganizowali zbrojne powstanie. Pro- blem polegał na tym, że Serbowie mieszkający w Kosowie uważali się za obywateli Republiki Serbskiej i gotowi byli strzelać do Albańczyków bez pytania. Miloszević wysłał im na pomoc swoje bojówki i te przetoczyły się przez całą prowincję jak walec drogowy. - Skądś to znam - wtrąciła Garrett. - Admirał Maclntyre opowiadał mi o podobnych metodach działania z czasów, kiedy pełnił służbę na Adriaty- ku. Z pewnością nie był to dla niego rejs wypoczynkowy. - Doświadczyłem tego na własnej skórze. - Quillain zrobił szeroki gest trzymanym w dłoni kubeczkiem. - Wkroczyliśmy do akcji tuż przed rozpo- częciem natowskich bombardowań. Na podstawie zdjęć lotniczych można się było domyślać, że sytuacja jest paskudna, ale nikt na dobre nie wiedział, co się naprawdę wyrabia w Kosowie. Serbowie wcześniej wypędzili stam- tąd wszystkich obserwatorów ONZ, a fragmentaryczne zeznania albańskich uchodźców wydawały się przesadzone. Dlatego też NATO zorganizowało potajemnie kilka dalekich wypadów rekonesansowych, których zadaniem było naświetlenie rzeczywistej sytuacji w terenie. W akcji uczestniczyło kil- kanaście różnych formacji. Oprócz naszych Zielonych Beretów były brytyj- skie oddziały specjalne SAS i jednostki Zwiadu Bojowego Piechoty Mor- skiej. Służyłem wtedy właśnie w zwiadzie, byłem żółtodziobem świeżo po szkole, miałem za sobą tylko jeden rejs w roli zawodowego oficera. No więc poprowadziłem czteroosobowy patrol piechoty morskiej. - Pokiwał w za- myśleniu głową. - Mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał oglądać piekła, a jeśli nawet, to przeszedłem niezłą aklimatyzację w Kosowie. - Było aż tak źle? - Nawet sobie nie wyobrażasz, kapitanie. Wszędzie kręciły się oddziały serbskiej milicji i żandarmerii, pałające nienawiścią i żądne krwi jak stada wściekłych psów. Zabijali Albańczyków z samego pragnienia mordu. Wszy- scy uciekali przed nimi, zarówno Serbowie, jak i Kosowiacy; każdy szukał 311 jakiegokolwiek schronienia, w którym mógłby przetrwać. Byliśmy w tere- nie cztery doby. Za dnia głównie kryliśmy się na bagnach czy w zaroślach, nocami pokonywaliśmy po parę kilometrów, a i to w większości czołgając się przez pola. Za którymś razem przyszło nam leżeć całe popołudnie w ka- łuży własnych sików i z zaciśniętymi zębami przełykać ślinę, bo parę me- trów od nas łaził serbski wartownik, więc nie dało się nawet rozerwać opa- kowania sucharów czy choćby przesunąć o parę centymetrów. Czwartego dnia uznałem, że zebraliśmy wystarczająco dużo materiałów i nic już wię- cej nie damy rady wskórać. W dodatku znaleźliśmy się w rejonie, gdzie aż roiło się od serbskich służb bezpieczeństwa. Odnosiłem wrażenie, jakby czuli przez skórę, że w tej okolicy kręci się ktoś, kogo tu być nie powinno. Nakazałem odwrót i wezwałem śmigłowiec, który miał po nas przylecieć o pierwszym brzasku następnego ranka. Kłopot polegał na tym, że jedyne dostępne lądowisko znajdowało się w pobliżu ruchliwej szosy. Nie chcia- łem szukać innego, bo z powodu nasilonej aktywności Serbów bałem się organizować dłuższe przemarsze. W każdym razie mieliśmy wejść na po- kład o świcie. Helikopter, Air Commando MH-53 „Battlestar", zjawił się o wyznaczonej porze pod osłoną dwóch szturmowych bombowców A-10. Wszystko zapowiadało się dobrze do czasu, gdy na szosie pojawiła się ko- lumna ciężarówek. Stone urwał nagle i gwałtownie zgniótł w palcach styropianowy kubeczek. — Do końca życia będę miał wątpliwości, czy podjąłem wówczas słusz- ną decyzję. Może powinienem był przerwać akcję, wycofać się do kryjów- ki, a potem spróbować przedarcia się lasami do granicy. Ąle śmigłowiec siadał już na łące i uznałem, że bez trudu zdołamy się do niego przebić. Poza tym przyznam szczerze, że ogarniał mnie coraz silniejszy strach. Kie- dy „Battlestar" wylądował, rzuciliśmy się w jego kierunku. Bombowce krą- żyły nad łąką. Byliśmy gdzieś w połowie drogi, kiedy nagle na skrzydle wysypał się z lasu oddział regularnej serbskiej armii. Pędzili na nas z wrza- skiem i na oślep, z biodra strzelali z kałasznikowów. A-10 otworzyły ogień. Także drugi pilot zaczął strzelać z otwartych bocznych drzwi śmigłowca. Ja i moi chłopcy również się dołączyliśmy. Wyglądało tak, jakby cały przeklę- ty świat zaczął się nagle nawzajem ostrzeliwać. Z opróżnionymi magazyn- kami dopadliśmy opuszczonej klapy ogonowej. Wtedy nie mieliśmy jesz- cze lekkich krótkofalówek typu Leprachaun, wciąż posługiwaliśmy się starymi ciężkimi radiostacjami PRC-119, które musiał taszczyć wyznaczo- ny radiooperator. Mój łącznościowiec bez przerwy trzymał się blisko mnie, to był naprawdę sympatyczny młody Portorykańczyk z New Jersey. I gdy byliśmyjuż w helikopterze, kazałem mu się cofnąć do wyjścia, bo chciałem przez radio pokierować ogniem z bombowców. A chłopak nagle jęknął i zwa- lił się na mnie jak kłoda. Złapałem go za uprząż i wciągnąłem z powrotem. Szybko wystartowaliśmy. 312 Znowu umilkł na krótko. Z ponurą miną cisnął resztki zgniecionego kubka do kosza. - Sanitariusz próbował go utrzymać przy życiu, ale bez rezultatu. Chło- pak zmarł. Dostał prosto w zapięcie kamizelki kuloodpornej. Kula kalibru siedem sześćdziesiąt pięć milimetra rozszarpała mu aortę. Pamiętam, że przez całą drogę powrotną do Aviano trzymałem jego głowę na kolanach i myśla- łem: „Boże, jestem jego dowódcą. Powinienem mu jakoś pomóc". Ale nie mogłem już nic dla niego zrobić. Nie dało się go uratować. - Ruchem głowy wskazał stosik korespondencji na biurku. - Nawet nie umiałem napisać takie- go listu. Z dowództwa wysłano rodzinie standardowe zawiadomienie o śmierci. Opisano to jako nieszczęśliwy wypadek podczas ćwiczeń. Amanda w zamyśleniu pokiwała głową, mimo woli wracając myślami do ostatnich krwawych wydarzeń. - Na moim starym niszczycielu straciłam dwóch ludzi w czasie akcji. Pierwszego podczas bitwy w Cieśninie Drakę'a. To był bardzo miły dzie- ciak ze Środkowego Zachodu, który zaciągnął się do marynarki, ponieważ nie chciano go przyjąć do szkolnej drużyny futbolowej. Drugi zginął w trakcie bitwy w delcie Jangcy. Nawet nie znałam go zbyt dobrze. Został przydzielo- ny do naszej załogi w ostatniej chwili, tuż przed wyjściem w morze. Chyba nawet nie zamieniłam z nim więcej niż parę słów. Zginął jednak, wykonu- jąc moje rozkazy. - Przed jej oczami zaczęły się przesuwać urywane obrazy z tamtych bitew. Po raz pierwszy tego wieczoru pomyślała, że musi staran- nie dobrać słowa do tego, co chciała powiedzieć. - Wiesz, to zabawne... Wciąż pamiętam twarze tych ludzi... Z najdrobniejszymi szczegółami. To pewnie dlatego, że stale do mnie wracają. Quillain zmarszczył brwi. - Jak to wracają, kapitanie? Garrett zerknęła na niego z ukosa i jakby wbrew sobie wyjaśniła: - Dosłownie wracają, Stone. Po nocach, kiedy zgaszę światło i jestem sama... Nie znaczy to, że widzę duchy... Po prostu wiem, że oni tam są. Czuję, jak stoją nade mną w ciemności... Obserwują mnie... - Myślisz, kapitanie, że czegoś chcą? - Nie wiem - odparła po krótkim namyśle. - Nie sądzę, zęby zamierzali mnie obwiniać czy się mścić... Mam zupełnie inne odczucia, tak jakby... pragnęli mi tylko przypomnieć, że nigdy nie wolno mi się mylić, chcieli uzmysłowić cenę każdego błędu... - Oczy zaczynały jej się kleić, ogarniała ją coraz większa senność. - A dzisiaj... po raz pierwszy będzie ich trzech. Może dlatego boję się położyć spać... - Musisz się wyspać, kapitanie. Pomyślała jeszcze, że to zabawne, jak delikatnie brzmi głos tego ol- brzyma. Kubeczek wysunął jej się z dłoni, lecz nawet nie usłyszała jego stuknięcia o podłogę. 313 Stone Quillain zdjął nogi z biurka i ociężale dźwignął się z krzesła. Ocenił, że wykonał swoje zadanie, mimo że kosztowało go ostatnią porcję bezcennej, ulubionej whisky. Nieraz już podobnie ugadywał i spijał oficerów po zakończe- niu trudnej operacji, ale ku jego zaskoczeniu ta drobna rudowłosa kobieta bar- dzo dzielnie dotrzymywała mu kroku. Miała nadzwyczaj mocną głowę. Wie- dział jednak, że kuracja powinna odnieść pożądany skutek. Ostrożnie obszedł biurko, bo i pod nim nogi zaczynały się już uginać. Doszedł szybko do wniosku, że fale przybrały na sile. Objął śpiącą Amandę wpół i podniósł z krzesła. Odwrócił się, aby ułożyć ją na koi, gdy spostrzegł ze zdumieniem, że może to uczynić tylko odwrotnie, nogami na poduszce. Próbował się jakoś przekręcić i wymanewrować w ciasnym pomiesz- czeniu, okazało się to jednak prawdziwą kwadraturą koła. - Ech, do diabła! - mruknął w końcu. Położył bezwładną Garrett na koi, śpiącą tak głęboko, jak przemęczone zabawą dziecko. Szarpnięciem wyciągnął spod jej stóp poduszkę i staran- nie ułożył w drugim końcu pod głową. Dowlókł się do drzwi, zgasił światło i wyszedł na tonącą w mroku plat- formę. Przy schodkach stanął i niepewnie rozejrzał się w ciemnościach. - Chłopaki, dajcie jej dzisiaj spokój, dobra? - wymamrotał pod nosem. - Zapewniam was, że stara się najlepiej jak umie. Steamer Lane stał oparty o stalową linkę relingu w głębokim cieniu jednej z wieżyczek działowych „Pływaka". Zeszyta rana na czole swędziała go tak bardzo, że z trudem powstrzymywał się od drapania skóry. Rozmy- ślał o bohaterach batalistycznych filmów z okresu drugiej wojny światowej, które w młodości lubił oglądać. W tamtych czasach, kiedy nieznane były jeszcze przyczyny raka płuc, gwiazdy ekranu zwykle w podobnych sytu- acjach zapalały papierosa. Wyobraziwszy sobie ze szczegółami lekceważą- ce pstryknięcie niedopałkiem za burtę, Lane popatrzył w kierunku północ- nego wschodu. Na linii odległego horyzontu błyszczały tylko dwie samotne gwiazdki z licznej jeszcze do niedawna konstelacji świateł Monrowii. W ciągu mi- nionych tygodni gasły jedna po drugiej, lecz i tak nie odbywało się to dosta- tecznie szybko. Linka relingu zakołysała się lekko pod ciężarem drugiej osoby. Koman- dor zerknął na niewyraźną w ciemnościach, rozpoznawalną tylko po białym mundurze sylwetkę Snowy Banks. Przez dłuższy czas oboje stali w milcze- niu. Od tak dawna tworzyli świetnie zgrany zespół pilotów, że nie musieli zapełniać sobie czasu czczą gadaniną. - To zabawne - odezwała się w końcu Banks. - Nie pamiętam, żeby w szkole w ogóle poruszano temat śmierci najbliższych osób z załogi. 314 - W akademii sporo się mówiło o stratach w czasie walki. Mieliśmy nawet wykład o syndromach szoku traumatycznego i posttraumatycznego oraz podobnych bzdurach. - Wiem, my też to przerabialiśmy. Tyle że istnieje ogromna przepaść między gadką o stratach w walce a rzeczywistą śmiercią człowieka. „Stra- ty" to tylko jedno z wielu słów wydrukowanych w książkach. A kiedy umiera człowiek... Na Boga, Steamer! Przecież mówimy o naszym szefie! - Owszem, ale gdyby nawet w akademii próbowali ci przybliżyć te od- czucia, nic by z tego nie przyszło. To jedno z doświadczeń, których trzeba zaznać na własnej skórze. Nie da się o nim opowiedzieć tak, jak o setkach innych rzeczy. Ponownie zapadła cisza, mącona jedynie cichym pluskiem fal o wyło- żoną kevlarem burtę platformy. Dopiero po jakimś czasie Steamer poczuł ciepło na ramieniu. Snowy nawet się nie przytulała do niego, ale stała bar- dzo blisko. Tkwiła nieruchomo jak posąg, wbijając spojrzenie w odległą linię brzegową. Później powoli spuściła głowę. Lane znowu pomyślał o rytuale przypalania papierosa. Zamiast tego odruchowo wyciągnął rękę i objął Snowy. Szybko odwróciła się i ukryła twarz na jego ramieniu. Przyszło mu do głowy, że łączy ich tak szczególna więź, iż nawet w takiej chwili mogą się obejść bez słów. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 5 września 2007 roku, godzina 10.21 czasu lokalnego Minęły dwa tygodnie. Początkowo Amanda z wdzięcznością przyjmowała wydłużającą się przerwę w działaniach. Wszystkie uszkodzenia „Queen of the West" i „Ca- rondeleta" zostały naprawione, nadrobiono wszelkie zaległości obsługi tech- nicznej wynikłe z zagęszczenia rejsów patrolowych w czasie trwania „Ope- racji Corral". Załogi z radością powitały okazję do dłuższego odpoczynku. Jednak już na początku drugiego tygodnia pojawiło się znużenie bez- czynnością. Amanda coraz częściej zerkała podejrzliwie na konsolę łączno- ści i coraz częściej też dopytywała się w centrum operacyjnym i wywiadow- czym o najświeższe informacje. Zaczęła jej dokuczać bezsenność, irytowały całkiem bezpodstawne napady wściekłości. Śmierć szefa Tehoi, kończąca dotychczasową półroczną kampanię na Złotym Wybrzeżu, nie pozostała bez echa. Napięcie nerwowe stawało się nie do wytrzymania i Garrett coraz bar- dziej pragnęła dokończyć rozpoczęte dzieło. Czternastego dnia spędziła całe przedpołudnie na wałęsaniu się po po- kładach platformy, wreszcie ruszyła na poszukiwanie Christine Rendino. 315 Wnętrze transportera, w którym mieściło się centrum sterowania siecią wywiadowczą, było bodaj najchłodniejszym miejscem na „Pływaku". Po- tężne klimatyzatory, służące do schładzania nagromadzonego sprzętu kom- puterowego, pracowały z taką wydajnością, że ludziom wchodzącym z roz- palonego równikowym słońcem pokładu było tu po prostu zimno. Podobny problem stanowiła konieczność przyzwyczajenia oczu do półmroku, roz- świetlanego jedynie blaskiem bijącym od ekranów. Operatorzy pełniący służbę na stanowiskach pochylali się w skupieniu nad pulpitami, wprowadzali jakieś dane do komputerów, zdalnie sterowali lotem maszyn bezzałogowych czy też wykonywali inne ezoteryczne zada- nia z dziedziny wywiadu wojskowego. Za cienką blaszaną ścianką jak zwy- kle huczały klimatyzatory. Z głośnika pod sufitem dolatywał podniesiony głos jakiegoś unijnego oficera, ostro rugającego przez telefon swoich pod- komendnych i całkiem nieświadomego, że każde jego słowo jest rejestro- wane. Christine siedziała na końcu transportera przy dodatkowym stanowisku komputerowym i w słabej poświacie monitora szlifowała sobie pilniczkiem paznokcie. Szybko obejrzała się przez ramię, kiedy Amanda ruszyła ener- gicznie w jej kierunku. - Piękny poranek, szefowo. Garrett tylko jęknęła złowieszczo. - Jest coś nowego? - Absolutnie nic. Dokładnie to samo, co meldowałam na odprawach, na dzisiejszej porannej i wczorajszej wieczornej. Nic. Zero aktywności. Cisza i spokój. Nuda zaczyna się pienić jak zielsko na łące pełnej krowich placków. - Tak... - Amanda oparła się ramieniem o ścianę transportera. - Więc z jakiego powodu jestem coraz bardziej zdenerwowana? --To normalne. - Christine zastukała lekko paznokciami o brzeg pulpi- tu. - Przed „Operacją Corral" to ty miałaś rację, a ja się myliłam. Przemyt- niczy konwój był tylko generalną próbą sił. Elvis nawet jeszcze nie wszedł do gmachu sali koncertowej. - Dzięki. Przyszłam tu właśnie z nadzieją, że wyjaśnisz mi przyczynę zwidów, które zaczynają mi dokuczać na starość, i powiesz, że Belewa fak- tycznie wypłynął już brzuchem do góry tuż przed naszymi nosami. Christine z rezygnacją pokręciła głową. - Nie licz na to. Moim skromnym zdaniem Belewa toczy właśnie „za- ciętą walkę o znalezienie miejsca do posadzenia tyłka", jak głosi stare przy- słowie Zulusów. - Wskazała dłonią szereg stanowisk przekazujących obra- zy z kamer maszyn zwiadowczych. - Wycofał się na wszystkich frontach, wstrzymał niemal wszelkie działania dywersyjne na terenie Gwinei. Prze- stał nawet wywozić politycznych przeciwników do obozów dla uchodźców rozlokowanych wzdłuż granicy i werbować przemytników na Wybrzeżu 316 Kości Słoniowej. Zaszył się w mysiej norze i zajął rozdzielaniem ostatnich litrów paliwa do utrzymania komunikacji cywilnej i sieci łączności. - Wygląda zatem, że to ty miałaś rację. Pakuje walizki przed rozegra- niem ostatniej partii. - Niezupełnie. - Christine wskazała monitor przed sobą. - Gdyby tak było, zaczęłyby się już jakieś ruchy na arenie dyplomatycznej. Belewa pod- jąłby negocjacje z Radą Bezpieczeństwa, próbując wywalczyć dla siebie, ile się da. Nie prowadzi jednak żadnych rozmów, spotyka się wyłącznie z Algierczykami. - W takim razie, co on knuje, Chris? Rendino w zamyśleniu zaczęła opiłowywać następny paznokieć. - Wziął na wstrzymanie, jakby na coś czekał. - Na co? - W tym sęk, że nie mam zielonego pojęcia. Jeśli Belewa naprawdę coś szykuje, to nie potrafię tego odgadnąć. Na podstawie zdjęć z lotów rekone- sansowych i przechwytywanych meldunków trudno cokolwiek wywniosko- wać. Podejrzewam więc, że gotuje nam jakąś paskudną niespodziankę, i to z tej strony, z której najmniej byśmy się czegoś spodziewali. - Nie zalewaj, Chris. To do ciebie niepodobne. Na pewno czegoś się domyślasz. - Przykro mi, szefowo, ale w starej szklanej kuli niczego już nie umiem dostrzec. Belewa nie daje nam nawet powodów do podejrzeń. Od dwóch tygodni jedyne echa, jakie obserwujemy na ekranach radarów, to sygnały maszyn algierskich linii lotniczych utrzymujących połączenie z Monrowią. Pewnie coś się za tym kryje. Amanda skrzyżowała ręce na piersiach. -Co? - Podejrzewam, że Unia podjęła jakieś negocjacje z Algierią^ może na- wet rozmowy na temat wspólnych planów - rozmowy prowadzone w trady- cyjny sposób, przy stole konferencyjnym albo za pośrednictwem kurierów. Świetnie znają możliwości naszego wywiadu elektronicznego, dlatego za- bezpieczyli się przed podsłuchem, eliminując wszelkie formy telekomuni- kacji w tych rozmowach. Można stąd wywnioskować, że Belewa zarządził podobne środki bezpieczeństwa do wszystkich odpraw i ewentualnych przy- gotowań do akcji w terenie. Nie chce ryzykować, by do naszych uszu do- tarło choć jedno słowo związane z tym, co szykuje. - Ile byłoby kłopotów, żeby spróbować pokonać te zabezpieczenia od strony algierskiej? - Naczelne Dowództwo Floty i Biuro Wywiadu Marynarki Wojennej zwróciły się już do centrali wywiadu wojskowego i Krajowej Agencji Bez- pieczeństwa o wyśledzenie wszelkiej nadzwyczajnej aktywności na terenie Algierii, ale jak dotąd niczego takiego nie udało się namierzyć. 317 - Mam rozumieć, Chris, że Belewa znowu zniknął nam za zakrętem? - To jasne jak słońce. - Rendino popatrzyła smutno na Amandę. - Przy- kro mi, że cię zawiodłam. Będę nadal próbowała to rozgryźć, obawiam się jednak, że tym razem pozostaniemy ślepi i głusi do końca. Garrett uśmiechnęła się i lekko potargała palcami włosy przyjaciółki. - W porządku, Chris. Wiem, że dałaś z siebie wszystko. A poza tym... - obojętnie wzruszyła ramionami - ...zawsze lubiłam niespodzianki. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 7 września 2007 roku, godzina 7.17 czasu lokalnego Lufa wielkiego kolta opadła w ślad za ciśniętą puszką i rozległy się ogłuszające strzały. Dopiero parę centymetrów nad powierzchnią morza puszka odskoczyła w bok, a jej denko rozprysło się na setki aluminiowych kawałków. - Tak! - wykrzyknęła Garrett, spoglądając na błyszczące resztki rozsia- ne po falach. - No, wreszcie! Z hukiem odłożyła broń na składany stolik i popatrzyła na swojego in- struktora z błyskiem triumfu w oczach. Promienie wschodzącego właśnie słońca kładły się czerwonymi pasmami na niewysokich falach, jak zwykle zapowiadając kolejny skwarny dzień. Stone Quillain, rozebrany do pasa, lecz z beretem naciśniętym głęboko na oczy, jedynie skinął głową. - Za pierwszym razem to tylko szczęśliwy traf - powiedział. - Jeśli uda ci się to powtórzyć, odnotujemy jakieś postępy. Amanda obrzuciła go piorunującym spojrzeniem. - Czy ktoś ci już mówił, że jesteś nieznośnym typkiem? - Do diabła, kobieto. Powinnaś zawsze trafiać w to, w co mierzysz. Nie oczekuj ode mnie wiwatów tylko z tego powodu, że w końcu udało ci się osiągnąć cel, który sobie założyłaś. Lepiej nabij rewolwer i spróbuj jeszcze raz. - Wiesz co, Stone? Zaczynasz zrzędzić jak mój ojciec - warknęła Aman- da, sięgając po pełne pudełko nabojów. Ze złością rozcięła paznokciem pa- pierową zaklejkę. - Kapitanie! Kapitan Garrett! Głośny okrzyk był słyszalny nawet przez grube ochraniacze na uszach. Amanda rozejrzała się szybko i dostrzegła biegnącą w ich kierunku Catlin. - Co się stało, Marudo? - zawołała, ściągając z głowy ochraniacze. - Wysłali mnie z centrum operacyjnego, bo nie odbiera pani telefonu. Blokada została przerwana. 318 Garrett zmarszczyła brwi. - A konkretnie? - Nasz patrol namierzył algierski tankowiec wpływający do strefy zaka- zanej . Nie odpowiada na wezwania i kieruj e się ze stałą prędkością do portu w Monrowii. Kapitan francuskiej korwety, który próbował go zatrzymać, poprosił o wsparcie. Mimo szybko rosnącej temperatury Garrett poczuła na karku lodowate ukłucie strachu. - Marudo, odszukaj komandora Lane'a i przekaż mu, żeby szykował „Queen" do natychmiastowego wyjścia w morze! - Rozkaz, pani kapitan! - Młoda techniczka popędziła w kierunku hangarów. Amanda jednym spojrzeniem obrzuciła lądowiska helikopterów, by sprawdzić, czy dysponuje jakimś wsparciem lotniczym. - Stone, ogłoś alarm dla dwóch swoich plutonów. Jeden popłynie z na- mi na „Queen", drugi ma być gotów do spuszczenia się na linach z pokładu śmigłowca. - Zrozumiałem. - Quillain chwycił bluzę mundurową i pobiegł w stro- nę kwater marines, z daleka nawołując sierżanta Tallmana. Garrett podniosła ze stolika słuchawki sieci dowodzenia na platformie i pospiesznie wsunęła je na głowę. - Centrum operacyjne, tu kapitan Garrett. Dowiedziałam się o przerwa- niu blokady. Ogłosić alarm bojowy dla całego korpusu sił interwencyjnych! Powtarzam, alarm bojowy dla całego korpusu sił interwencyjnych! Kiedy „Queen of the West" z wyciem turbin wykręciła na południe, w stronę otwartego Atlantyku, zostawiając za rufą ginącą na horyzoncie li- nię brzegową Złotego Wybrzeża, Amanda zajęła miejsce na stanowisku nawigacyjnym. Gorączkowo usiłowała jak najpełniej zorientować się w sy- tuacji. Słucham cię, Chris. Co masz dla mnie? - To algierski tankowiec „Bejara", szefowo. Wyporność: dwadzieścia cztery tysiące ton. Według informacji z bazy danych Lloyda dziesięć dni temu wypłynął z Oranu z mieszanym ładunkiem różnych produktów nafto- wych. Zadeklarował kurs do Afryki Południowej. Sprawdziłam jednak w cen- trali służb celnych Soucan i w kapitanatach portów w Durbanie i Kapszta- dzie, że nikt nawet nie słyszał o takiej dostawie algierskim statkiem. - Jasne. Możesz mi dać obraz wizyjny tankowca? - Eagle eye dopiero podchodzi na posterunek, ale już przełączam cię na jego kanał. Dam ci także sterowanie obiektywem kamery. Na monitorze ukazał się widok z lotu ptaka na płynący tankowiec. Na burtach widniały rdzawe zacieki, pokrywy luków były poczerniałe ze starości, 319 a na tyłach czworokątnego mostka znajdowała się dziwna, dorobiona póź- niej nadbudówka w cielistym kolorze. Statek o wyporności dwudziestu czte- rech tysięcy ton nie zaliczał się do morskich gigantów, ale i tak był olbrzy- mem w porównaniu z ciągnącą za nim francuską korwetą patrolową. Zresztą w ładowniach miał tyle paliwa, że mógł zaopatrzyć całą Unię Zachodnio- afrykańską na pół roku. Amanda zwróciła uwagę, że „Bejara" płynie z prędkością dwudziestu węzłów. Z grubych rur wydechowych na rufie wydobywały się smugi czar- nego dymu, a woda pieniła się pod dziobem i rufą. Temu, kto wyczartero- wał algierski okręt, musiało zależeć na czasie, skoro poganiał starą balię pełną mocą silników. Eagle eye wszedł w ciasny skręt nad tankowcem. Ostrożnie manewru- jąc joystickiem, Garrett nakierowała obiektyw na górny pokład „Bejary" i zrobiła przybliżenie. Stone Quillain ciekawie zerkał ponad jej ramieniem, razem uważnie wpatrywali się w ekran. Nie dostrzegli jednak żywej duszy, tankowiec przypominał statek widmo. Widok całkiem wyludnionych po- kładów i pomostów wzbudził najwyższe zaniepokojenie Amandy. - Chris - rzuciła do mikrofonu. - Widzisz to? - Owszem. I mam coraz bardziej paskudne przeczucia, szefowo. Cho- lernie paskudne. - Rozumiem. Zaobserwowaliście jakąś aktywność na terenie Unii? - Tak. „Drapieżca" kołujący nad Monrowią przekazał nam obraz go- rączkowych przygotowań w porcie. Nabrzeże do rozładunku ropy jest oto- czone kordonem policyjnym, robotnicy czekają w pogotowiu. Wyłapujemy nasiloną wymianę meldunków radiowych między „Bejarą" a dowództwem marynarki wojennej Unii. Znów stosująjakiś prosty szyfr liczbowy, którego nie umiemy złamać. Pewnie i tym razem przygotowali jednorazową tablicę kodów przypadkowych. - A co z unijnymi okrętami? Wyszły w morze? - Jeszcze nie, ale są w pełnej gotowości, mogą w każdej chwili odcu- mować. Wygląda na to, że szykują się do awaryjnego wyjścia z bazy, na razie jednak wciąż stoją przy nabrzeżu. - Miej na nie oko, Chris. Daj mi natychmiast znać, gdyby odbiły. W ja- kiej sytuacji są „Carondelet" i „Manassas"? - Oba wyszły z patrolowanych rejonów i płyną za wami. „Carondelet" powinien dotrzeć do tankowca mniej więcej za godzinę, „Manassas" za dwie. - W porządku, centrum. Informuj na bieżąco. Amanda zerknęła przez ramię i rzuciła: - Jakieś uwagi i propozycje, Stone? Quillain w zamyśleniu pokręcił głową. - Proszę wybaczyć, pani kapitan, ale nie ma się co z nimi pieprzyć. Trzeba ich załatwić raz a dobrze, bez żadnych ceregieli. 320 - Czyżbyś także wietrzył zasadzkę? - Nie wiem, czy zasadzkę, ale to śmierdząca sprawa. Sądzę, że im mniej damy im czasu na podejmowanie decyzji, tym lepiej dla nas. Garrett przytaknęła ruchem głowy. - Zgadzam się. Jak mawiano w korpusie, żadne cacy, cacy, tylko mózg na tacy. - Dokładnie tak, kapitanie. Steamer Lane obrzucił ich zdumionym spojrzeniem ze stanowiska pierw- szego pilota. - Zbliżamy się do celu, kapitanie - zameldował. - Obiekt w zasięgu wzroku. Wokół algierskiego tankowca zrobiło się nagle tłoczno. „Le Flourette" trzymał się dobre dwa kilometry z tyłu i szedł kursem równoległym po bak- burcie. Zespół patrolowy wysłany z niego w dużej motorówce znajdował się mniej więcej w połowie drogi między macierzystym okrętem a intruzem. Nad „Bejarą" krążył z wściekłym terkotem sea lynx z francuskiej kor- wety, któremu na niebie towarzyszyły przesuwający się nieco wyżej bezza- łogowy eagle eye i zataczający koła niżej ciężki CH-60 z plutonem koman- dosów na pokładzie. Ponad nimi niestrudzenie mełł śmigłami powietrze francuski samolot patrolowy Atlantiąue ANG. „Queen of the West" podeszła do tankowca ze sterburty. Na opuszczo- nej pochylni rufowej wyłoniła się grupa abordażowa marines. - „Le Flourette", „Le Flourette", tu dowódca „Małych Świnek". Jaką macie sytuację? Amanda spoglądała przez przednią szybę, jak komandosi w rekonesan- sowym pontonie z wolna oddalają się od poduszkowca. Śruba doczepnego silnika wyrzucała w powietrze płaty piany z grzbietów niewysokich fal. — Witam, kapitanie Garrett. Tu komandor Trochard — zgłosił się dowód- ca korwety. - Nic się nie zmieniło. Od trzech kwadransów wywołujemy in- truza na wszystkich pasmach łączności radiowej. Nadawaliśmy też komu- nikat za pomocą sygnalizacji świetlnej i przez megafony. Nie uzyskaliśmy żadnej odpowiedzi. Ale kiedy próbowaliśmy podejść bliżej, łobuz skręcił, chcąc nas staranować. Od tej pory trzymałem się na bezpiecznym dystansie i czekałem na posiłki. - Bardzo mądrze, komandorze. Wygląda na to, że zastosował pan wszel- kie możliwe sposoby zatrzymania. Proponuję podjąć jeszcze jedną próbę, a potem siłą dostać się na pokład w trzech punktach równocześnie. Mój plu- ton abordażowy spuści się z helikoptera na dziobie. Grupa z łodzi podej- dzie od rufowej sterburty, proszę więc skierować swoich ludzi na rufę od bakburty. Zgoda? 21 Morski myśliwiec' 321 - Tak, oczywiście, kapitanie. Przechodzimy pod pani rozkazy. A jak chce pani ostrzec Algierczyków? - Po raz ostatni spróbuję ich wywołać przez radio, a jeśli nie uzyskam odpowiedzi, proszę im odpalić jeden pocisk tuż przed dziobem. Gdyby i to nie poskutkowało, ostrzelamy mostek z karabinów maszynowych. To po- winno zadziałać. Kiedy stanie w dryf, zapewnimy osłonę grupom aborda- żowym i przystąpimy do kontroli. Mimo słuchawek na uszach Amanda złowiła strzępy rozkazów wyda- wanych przez Stone'a Quillaina do mikrofonu. Przekazywał już jej instruk- cje obu oddziałom komandosów. - Doskonale, kapitanie Garrett - odpowiedział Francuz przez radio. - Czekamy w pogotowiu. Amanda przełączyła się na interfon. - Wszyscy słyszeli? - zapytała. - Tak jest, pani kapitan - rzucił przez ramię Steamer. - Gdzie mam za- parkować? Przy rufowej sterburcie? - Tak, przynajmniej na razie. Kiedy stanie w dryf, podpłyń na wysokość śródokręcia i zatrzymaj sto metrów od burty. Chciałabym mieć jak najszer- sze pole ostrzału do osłony grup abordażowych na dziobie i rufie. - Moi chłopcy są gotowi - obwieścił ponuro Quillain. Szybko sięgnął ku górze i otworzył luk w dachu sterówki. Dodatkowy karabin maszynowy, który dotąd obsługiwał szef Tehoa, teraz należał do niego. - Świetnie, Stone. Danno, tu mostek. - Zgłasza się stanowisko ogniowe. Czym mogę służyć, pani kapitan? - Przygotuj rakiety przeciwpancerne, załaduj pociski hellfire do wszyst- kich głowic. Jak tylko padnie rozkaz, rozwal zarówno mostek, jak i tę do- datkową nadbudowę. Gdyby miały nas czekać kłopoty, to tylko stamtąd. Potrzebna nam precyzja i celność trafień. Ta łajba jest wyładowana po brze- gi benzyną i ropą. Nie chciałabym nas wszystkich posłać do piekła. - Wystarczy, że wskaże pani, przez które luki rakiety mają wpaść do środka, pani kapitan. - W porządku... Aha, i na wszelki wypadek rozgrzej także harpoony. - Rozkaz. Amanda w myślach powtórzyła listę czynności, sprawdzając, czy cze- goś nie przeoczyła. Można było rozpoczynać akcję. Coś jednak... Energicznie pokręciła głową, odpychając od siebie złe przeczucia. - Uwaga, cała załoga. Przystępujemy do zatrzymania. Pospiesznie sięgnęła do klawiatury i przełączyła się na międzynarodo- wy kanał łączności straży przybrzeżnych. - SS „Bejara", SS „Bejara", tu patrol Afrykańskich Sił Interwencyjnych Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wdarliście się do strefy zakazanej. Zastopujcie maszyny i przygotujcie statek do inspekcji. Powtarzam, zastopujcie 322 maszyny i przygotujcie statek do inspekcji. To ostatnie ostrzeżenie. Jeśli na- tychmiast nie usłuchacie, będziemy zmuszeni otworzyć ogień. Powtarzam, jeśli natychmiast nie usłuchacie, otworzymy ogień. Na pokładzie tankowca nadal nie było żywej duszy. Statek wciąż płynął w kierunku afrykańskiego wybrzeża. - Dość tego. Mieli wystarczająco dużo czasu. „Le Flourette", tu dowód- ca „Małych Świnek". Strzelajcie przed dziób. Chwilę później wypaliło działko francuskiej korwety. Głuchy odgłos wystrzału i następujący huk detonacji były słyszalne nawet poprzez wycie turbin „Queen". Na wprost dziobu algierskiego tankowca strzelił w górę gejzer spienionej wody. - Żadnej reakcji - zakomunikowała Christine Rendino w kanale łącz- ności i sterowania bezzałogowym samolotem zwiadowczym. - Nie, chwi- leczkę... Jacyś ludzie wychodzą na pokład... To umundurowani żołnierze Unii!... Widzę wyrzutnie rakietowe! Uwaga, organizują stanowiska broni przeciwpancernej! Uciekajcie stamtąd! To pułapka! Amanda błyskawicznie sięgnęła do klawisza łączności. - Grupy abordażowe, wycofać się! Śmigłowce, odejść na bezpieczną odległość! Francuski sea lynx i amerykański blackhawk rozpierzchły się równo- cześnie jak przestraszone mewy. Weszły w ciasne skręty i zanurkowały ku falom, uciekając szybko ze strefy zagrożenia. Ponton „Queen" także gwał- townie zawrócił i omal nie przekoziołkował, tak ostro pochylił się na fali. Ciągnąc za sobą smugę spienionej wody, zaczął się oddalać od tankowca. Nad relingiem algierskiego statku buchnął pomarańczowy płomień i za rufą pontonu eksplodował pocisk rakietowy. Jednocześnie na mostku zielo- no-biała algierska flaga szybko zjechała w dół, a na jej miejsce wciągnięto niebiesko-białą banderę Unii Zachodnioafrykańskiej. - „Queen of the West" i „Le Flourette"! - krzyknęła Amanda do mikro- fonu. - Znaleźliśmy się pod ostrzałem! Celować w tankowiec! Mierzyć według własnego... - Nie! - huknęła Rendino przez radio. - Wstrzymać ogień! Na tym stat- ku są dzieci! - Wstrzymać ogień! Nie strzelać! Do diabła, Chris! O czym ty mówisz?! - Spójrz na ekran! - pisnęła zdesperowana Christine. - Wszędzie na pokładzie są grupy dzieci! Wykorzystują je jako żywe tarcze! Amanda w pośpiechu przełączyła się na obraz przekazywany przez ka- merę masztowego systemu wizyjnego i nakierowała obiektyw na pokład tan- kowca. Złowiwszy jedną z drużyn obsługi wyrzutni przy relingu, szybko ustawiła przybliżenie. W środku grupy znajdował się celowniczy, trzymający na ramieniu gru- bą wyrzutnię przeciwpancernych pocisków rakietowych. Stojący po bokach 323 dwaj żołnierze byli gotowi do szybkiego ładowania kolejnych pocisków. Otaczała ich gromadka kilkunastu drobnych i wychudzonych chłopców w łachmanach. Mogli mieć najwyżej po dwanaście lat. Stłoczeni przy relin- gu, patrzyli obojętnie prosto w obiektyw kamery. - Cholerne tchórze! - ryknął Quillain. - Pieprzone gównojady! Cho- wają się za plecami dzieciaków! Amanda poprawiła sobie mikrofon przy ustach. - Chris, ile takich stanowisk ogniowych możesz dostrzec? - Sześć z wyrzutniami Carla-Gustava na górnym pokładzie i cztery z przeciwlotniczymi typu Blowpipe na pomostach sterówki. Na wszystkich ukryli się za żywymi tarczami. Podejrzewam, że mająjeszcze więcej dzieci na mostku. - Zrozumiałam. - Amanda zdjęła palec z klawisza nadawania i powie- działa półgłosem: - Stone, potrzebna mi twoja rada. Czy jest jakiś sposób na unieszkodliwienie obsługi wyrzutni rakietowych i przedostanie się na pokład bez frontalnego ostrzału tankowca? Komandos pokręcił głową. - Nie, to niewykonalne. Jeśli zrezygnujemy z osłony, wytną grupy abor- dażowe do nogi. Garrett w zamyśleniu pokiwała głową i włączyła interfon. - Danno, tu kapitan Garrett. Zastanów się dobrze, zanim odpowiesz. Czy dałbyś radę rozwalić ster tankowca rakietą hellfire? Odpowiedź nadeszła dopiero po kilkunastu sekundach: - Jest bardzo głęboko zanurzony, pani kapitan, mocowanie steru znaj- duje się na samej linii wodnej. Chyba nawet nie mógłbym zaprogramować celu. Łatwiej byłoby mi trafić w mechanizm sterujący na mostku, ale do- kładnie nad nim stoi na pomoście gromada dzieciaków. Gdybym wymierzył odrobinę za wysoko... — W porządku, Danno. Rozumiem. Zostań w gotowości. - Dowódca „Małych Świnek", zgłasza się „Pływak" - doleciał przez radio głos Christine. - Wiem, że macie wystarczająco dużo własnych kło- potów, ale w porcie w Monrowii sytuacja się zmieniła. - Mów, Chris. Co tam się dzieje? - Na nabrzeże paliwowe zajechał właśnie duży konwój ciężarówek z uchodźcami. Żołnierze ustawiają kilkuset wygnańców murem wzdłuż prze- pompowni i zbiorników na benzynę. Są całe rodziny, mężczyźni, kobiety i dzieci. Wygląda na to, że i tam chcą utworzyć żywą tarczę. - Zrozumiałam. Amanda rozłączyła się, próbując opanować narastające mdłości. Bele- wa kierował się pragmatyzmem; skoro wcześniej wykorzystał uchodźców do działań agresywnych przeciwko Gwinei, to czemu nie użyć ich również do celów obronnych? 324 Nad relingiem tankowca ponownie strzelił płomień, druga rakieta eks- plodowała w falach przed dziobem „Queen". Ostrzegano ich, kolejny po- cisk mógł zostać nakierowany w poduszkowiec. - Kapitanie... - zaczął niepewnie Steamer. - Co mamy teraz zrobić?... - Wycofujemy się, komandorze. Nie ma wyjścia. Poczuła ogromną ulgę, podjąwszy wreszcie tę decyzję. Wyprostowała się w swoim foteliku i rzuciła do mikrofonu: - Dowódca „Małych Świnek" do wszystkich jednostek. Wycofać się. Odwołać grupy abordażowe. Pluton komandosów w śmigłowcu, wracać natychmiast na „Pływaka" i czekać w pogotowiu. „Le Flourette", przyjmij do wiadomości, że przerywamy akcję zatrzymania. Wycofajcie się i pilotuj- cie intruza z dystansu. Powtarzam, wpuszczamy tankowiec do strefy. W słuchawkach rozległy się tylko suche potwierdzenia, nikt nie powie- dział nic więcej, nikt nie miał niczego do zaproponowania. Steamer szybko zmienił kurs i oddalając się od algierskiego statku, popłynął w kierunku wy- ładowanego ludźmi pontonu. Amanda podniosła się z fotelika. - Schodzę z posterunku. Gdyby wynikło coś nowego, będę w kuchence. - Tak jest. Stone Quillain odprowadził spojrzeniem Garrett znikającą w dolnym luku i dopiero później huknął pięścią w stalową grodź. Zrobił to z taką siłą, że echo uderzenia rozeszło się dudnieniem po całej sterówce. W pustej kuchence Amanda podjęła staranne przygotowania do zapa- rzenia kubka herbaty. Całkowicie skoncentrowała się na prostych czynno- ściach - wstawieniu wody do kuchenki mikrofalowej, przygotowaniu her- baty w torebce, a nawet wbrew swoim zwyczajom wyjęła z szafki cukier i śmietankę. Miała nadzieję, że w ten sposób uwolni się od poczucia fru- stracji i ogarniającej ją wściekłości. Z namysłem obróciła parokrotnie to- rebką we wrzątku, potem wyjęła ją i wsypała do kubka po łyżeczce cukru i śmietanki, wreszcie usiadła przy stole. Dopiero gdy precyzyjnie ustawiła przed sobą parujący napój, poczuła, że opadają pierwsze gwałtowne emo- cje i znów staje się zdolna do logicznego myślenia. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 7 września 2007 roku, godzina 8.18 czasu lokalnego - Postaw na nogi oddziały w Konakri i Abidżanie. Muszę mieć wszyst- kich „Drapieżców" w powietrzu na wspólnym paśmie łączności. Natych- miast! Wypuśćcie też każdego eagle eye z platformy. Ściągnij operatorów z drugiej wachty. Zdublujcie stanowiska sterowania. Aż do odwołania 325 pracujemy w podwojonym składzie! Do roboty, ludzie! Raz, dwa! Ruszać się! Christine przyszło do głowy, że wydaje rozkazy tonem Amandy Garrett, ale na swój sposób ta myśl sprawiła jej przyjemność. Krążąc nerwowo po ciasnej przestrzeni centrum sterowania siecią TACNET, próbowała zapano- wać nad rosnącym chaosem. * - Donovan, potrzeba nam więcej miejsca. Zbierz w sali odpraw z dzie- sięć laptopów i podłącz je do sieci. Połowę przeznacz dla sekcji analitycz- nej, drugą ustaw na przegląd sytuacji taktycznej i plany operacyjne. Przez kilka następnych godzin będziemy przewalali całą masę danych. Przydały- by się też dodatkowe terminale sterowania i łączności z trutniami. - Robi się, komandorze. - Podoficer energicznym krokiem ruszył do wyjścia. - Vleymann, wejdź znowu do bazy danych Lloyda. Chcę mieć wszelkie informacje na temat „Bejary". Kto jest jej armatorem i gdzie została zbudo- wana? Jak licznej wymaga załogi? Ważny jest każdy szczegół! Dokładna charakterystyka maszyn, rozmieszczenie pokładów, zdjęcia, plany technicz- ne. Może być nawet istotny gatunek stali na poszyciu czy liczba warstw położonej na nim farby. Zacznij od informacji ogólnodostępnych, a potem włamuj się do zastrzeżonych. - Rozkaz. - Młoda specjalistka natychmiast zaczęła stukać w klawisze, łącząc się ze światową siecią informatyczną. Christine podeszła do stanowiska operacyjnego koordynatora wachto- wego, położyła mu dłoń na ramieniu i powiedziała ciszej: - Dobra, Jerry, zrobimy tak. Zaprogramuj śledzenie wszelkiej aktywno- ści wokół Monrowii w promieniu... powiedzmy, dwustu kilometrów. Skon- centruj się tylko na tym rejonie, zapomnij na razie o innych strefach. Przede wszystkim zwracaj uwagę na ruchy unijnych sił bezpieczeństwa, armii, marynarki wojennej, policji i milicji. Gdybyś natrafił choćby na obóz libe- ryjskich skautów, chcę wiedzieć, jaką kiełbasę przysmażają sobie nad ogni- skiem. - Jasne, pani komandor - odpowiedział jej zastępca. - Jedno mogę już teraz powiedzieć. Skaner radarowy wykrył cztery duże konwoje ciężarówek przemieszczające się w tym obszarze. Wszystkie wyruszyły w ciągu ostat- nich trzydziestu minut i kierują się do stolicy. Christine ze zmarszczonymi brwiami popatrzyła na ekran radaru znaj- dujący się na wysokości jej oczu. - Domyślam się, że to cysterny pochodzące z głównych magazynów paliw płynnych, które ciągną do portu w Monrowii. - Nie inaczej. Poza tym mamy całą masę mniejszych, złożonych z dwóch lub trzech pojazdów. One również ze wszystkich stron kierują się do Mon- rowii. 326 - Wcale mnie to nie dziwi - mruknęła Rendino. - Pewnie każdy pojazd w Unii, na który da się załadować choć parę beczek, jest już w drodze. Be- lewa chce jak najszybciej rozdzielić paliwo z tankowca. Najdalej pojutrze znalazłoby się we wszystkich punktach tankowania w całym kraju. Nie możemy do tego dopuścić. Unijne wojska uzyskałyby zapas na następne pół roku. - Cholera! - mruknął porucznik. - Tylko jak mielibyśmy temu zapo- biec? - Jeszcze nie wiem, stary... - Na ustach blondynki pojawił się tajemni- czy uśmieszek. - Ale coś na pewno wymyślimy. Możesz postawić grubszą forsę, że Belewie nie uda się dopiąć swego. Nagle z głośnika pod dachem transportera rozległ się trzask. - TACNET, tu dowódca „Małych Świnek". - Garrett była niezwykle opanowana, chociaż w jej głosie wyczuwało się napięcie. - Chris, tu Aman- da. Muszę jak najszybciej uzyskać odpowiedzi na kilka pytań. Jest pilne 'zadanie do wykonania. - Jasne! - huknęła Christine, triumfalnie unosząc w górę zaciśniętą pięść. - Słucham! Houston, Teksas 7 września 2007 roku, godzina 16.22 czasu lokalnego Frank Cochran wyciągnął się w fotelu i ziewnął szeroko, rozważając, jak przyjemnie spędzić ostatnie pół godziny tego dnia pracy. Uporał się wreszcie z projektem „Christless Spratly Island" i pragnąc o nim jak najszybciej zapo- mnieć, zapisał ostatnie schematy technologiczne na dysku, po czym przełą- czył się na serwer internetowy, by sprawdzić pocztę elektroniczną. Pomyślał, że jeśli nie będzie tam niczego, co by wymagało jego uwagi, przestawi się na swoją ulubioną grę „Trophy Bass VI" i w głębinach jeziora Pontchartrain podejmie przerwane łowy na pięciokilogramowego szczupaka. W poczcie elektronicznej były same reklamowe śmieci i zamierzał już oddać się rozkoszy cybernetycznego łowienia ryb, kiedy w rogu ekranu po- jawiła się migająca ikona wywołania, a na pulpicie wyświetlił się tekst: Pan Frank Cochran. Proszę natychmiast połączyć się z podanym adresem. To sprawa naj- wyższej wagi. Poniżej znajdował się długi, wytłuszczony adres internetowy, którego właściciela inżynier naftowiec nawet nie umiał się domyślić. Przemknęło 327 mu przez myśl, że to pewnie zaproszenie do jakiegoś klubu porno albo wi- nietka nowej komputerowej sekty ewangelistów. Nie mając jednak nic lep- szego do roboty, naprowadził kursor na wytłuszczony adres i kliknął dwu- krotnie. Zamigotała dioda na obudowie kamery umieszczonej nad monitorem, włączył się wideofon. Zaszeleścił twardy dysk, z głośników popłynął szum elektrostatyki. Na ekranie pojawił się jakiś dziwny obraz kontrolny, zaraz jednak ustąpił miejsca podobiżnie atrakcyjnej złotaworudej kobiety o cie- płych, orzechowych oczach. Miała na sobie spalony słońcem mundur polo- wy, a dość skomplikowana konsola za jej plecami świadczyła, że połączył się z kabiną pilotów jakiegoś nowoczesnego pojazdu wojskowego. Odniósł wrażenie, że gdzieś już widział tę kobietę. Uśmiechnął się krzy- wo i spojrzał na diodę kontrolną czytnika CD-ROM w swoim komputerze, podejrzewając, że przez pomyłkę uruchomił którąś ze złożonych gier akcji. Nagle postać na ekranie ożyła i przemówiła: - Dobry wieczór. Czy pan Frank Cochran, kierownik biura projektów inżynieryjnych firmy North Star Petroleum? - Och... Tak, oczywiście... - burknął speszony. - A mogę zapytać, kim pani jest? - Nazywam się Amanda Garrett, kapitan Amanda Garrett z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Rozmawiam ze sterówki patrolowej ło- dzi pościgowej USS „Queen of the West", operującej u wybrzeży Afryki Zachodniej. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan tę niekonwencjonalną me- todę kontaktu, panie Cochran, ale wytworzyła się tu sytuacja krytyczna, która wymaga pańskiej pomocy. Nie mogła to być żadna gra strategiczna, chociaż nadal wiele na to wska- zywało. Nie wyglądało to również na żaden dowcip. Kiedy usłyszał nazwi- sko, Cochran przypomniał sobie szybko, że parokrotnie widział zdjęcia tej kobiety w prasie, telewizji oraz komputerowych serwisach informacyjnych. Mój Boże! - przemknęło mu przez myśl. To jakieś szaleństwo! - Och, tak, oczywiście, kapitanie Garrett - wymamrotał. - Pomogę, jeśli tylko potrafię... Nie sądziłem, że mógłbym się na coś przydać mary- narce... - Jest pan powszechnie szanowanym ekspertem w dziedzinie instalacji petrochemicznych, panie Cochran. Z tego, co wiem, specjalizuje się pan w systemach przetłaczania oraz zabezpieczeniach rurociągów. Pilnie musi- my uzyskać odpowiedzi na kilka pytań właśnie z tej dziedziny. Cochran skinął głową. - Słucham. O co chodzi? - Prześlę panu serię zdjęć lotniczych nabrzeża paliwowego portu w Mon- rowii, w Unii Zachodnioafrykańskiej. Interesuje mnie zwłaszcza przepom- pownia, zbiorniki magazynowe i łączący je rurociąg. Chciałabym wiedzieć, 328 czy można zniszczyć ten rurociąg za pomocą ładunków wybuchowych bez wzniecania pożarów w sąsiednich instalacjach, a jeżeli tak, to gdzie najbez- pieczniej można by tego dokonać. Inżynier zmarszczył brwi. - Czy tym rurociągiem płynie paliwo? - Jeszcze nie. - Proszę pokazać zdjęcia. Zanim transfer danych dobiegł końca, Cochran podzielił ekran na czte- ry części i w jednej z nich przywołał swoją bazę danych. Zobaczmy, rozmy- ślał. Aha, w tamtym zakątku świata głównym inwestorem był Shell Oil Com- pany. Zaraz, jakie u nich stosowano standardowe rozwiązania?... Wystarczyło mu pięć minut na podjęcie decyzji. - Kapitanie Garrett, to wcale nie będzie trudne. Po obu końcach ruro- ciągu oprócz zaworów regulacyjnych znajdują się dławiki zabezpieczające, które powinny stłumić ewentualny ogień, o ile ładunki podłoży się w roz- sądnej odległości od nich. - W którym miejscu proponowałby pan przerwać rurociąg? - Tutaj. - Cochran przesunął myszką i naprowadził kursor na wybrany punkt. - Równie dobrze można to zrobić na każdym innym odcinku między wylotem stacji pomp a tą rozdzielnią w połowie długości rurociągu. Jeśli obecnie nie płynie tamtędy paliwo, zawory w rozdzielni powinny być za- mknięte, a więc będzie pani miała dodatkowe zabezpieczenie przed dosta- niem się ognia do zbiorników. - Rozumiem. - Zdjęcia lotnicze zniknęły z ekranu i znów pojawiła się na nim twarz Amandy Garrett. - Jeszcze ostatnie pytanie. Ile czasu zajmie naprawa uszkodzonego w tym miejscu rurociągu? - To zależy od paru czynników, między innymi od siły ładunku wybu- chowego, dostępności materiałów czy doświadczenia ekipy remontowej. U nas musiałoby to zająć od ośmiu do dwunastu godzin. Nawet wprawna ekipa z Trzeciego Świata będzie potrzebowała od szesnastu do dwudziestu czterech godzin. - Jasne. - Garrett wolno pokiwała głową, bez wątpienia pogrążona w głę- bokich rozmyślaniach. - To wszystko. Bardzo dziękuję, panie Cochran. Nie- zwykle nam pan pomógł. Nie jestem pewna, czy będę mogła to panu jakoś wynagrodzić poza listem dziękczynnym, obiecuję jednak, że o panu nie za- pomnę. - Nie ma o czym mówić... Chwileczkę, kapitanie... To się rozgrywa na- prawdę?... Nie są to jakieś ćwiczenia czy coś takiego?... Garrett uśmiechnęła się smutno. - Chodzi o sprawy aż nazbyt rzeczywiste, panie Cochran. Staramy się tu zdusić w zarodku krwawą wojnę. Przy odrobinie szczęścia i pan będzie miał w tym swój udział. 329 Do diabła! A to dopiero! - przemknęło mu przez głowę. Warto by przy obiedzie powiedzieć o tym Amy i dzieciakom. Tylko... - W takim razie podejrzewam, że jest to sprawa ściśle tajna i nie wolno nikomu pisnąć o niej ani słowem, zgadza się? - Nie widzę takiej konieczności, panie Cochran. Zanim zdoła pan ko- mukolwiek opowiedzieć o naszej rozmowie, ta część przedstawienia na pew- no dobiegnie już końca. Port w Monrowii 7 września 2007 roku, godzina 9.41 czasu lokalnego Ministerstwo Morale Publicznego zorganizowało na nabrzeżu paliwo- wym huczną ceremonię. Oprócz tłumu lokalnych dygnitarzy i starszych rangą urzędników rządowych ściągnięto znaną kapelę ludową oraz grupę jaskra- wo ubranych dziewcząt z folklorystycznego zespołu tanecznego. Wzdłuż przepompowni czekała kompania honorowa, między żołnierzami krążyły dzieci z bukietami kwiatów. Obe Belewa świetnie wiedział, że powodem takiego zgromadzenia lud- ności stolicy nie jest tylko chęć świętowania sukcesu. Osobiście zatwierdził wykorzystanie dzieci jako żywych tarcz w obronie przed interwencją wojsk ONZ. Uczynił to jednak z ciężkim sercem i świadomością, że bolesna de- cyzja długo będzie go prześladowała po nocach. Dlatego powtarzał w my- ślach stare, pochodzące z Europy przysłowie: „Żebracy nie mogą być wy- brańcami". - Przedarliśmy się - mruknął teraz sam do siebie. -1 tylko to się liczy. Ambasador Umamgi, sądząc widocznie, że Belewa skierował te słowa do niego, jak zwykle z kwaśnym uśmiechem obwieścił triumfująco: - Wygraliśmy, generale! Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo nad zachod- nimi kolonialistami. Najstarszego rangą przedstawiciela strony algierskiej, a zarazem jedne- go z inicjatorów planu, po prostu nie wypadało nie zaprosić na uroczystość. Jednak jego obecność szczególnie działała Belewie na nerwy, jakby wciąż przypominając mu o konieczności tragicznego kompromisu. - Nie, ambasadorze, jeszcze nie zwyciężyliśmy. - Pokręcił głową. - Na razie tylko zyskaliśmy możliwość prowadzenia dalszej walki. - Daj spokój, Obe - wtrącił pojednawczo Sako Atiba. - Świętujmy w spokoju to dzisiejsze zwycięstwo. Stojący między premierem i Algierczykiem szef sztabu nie krył rado- ści. Czuł się współautorem zakończonej sukcesem operacji i najwyraźniej ani trochę nie przeszkadzała mu utrata żołnierskiego honoru. 330 Belewa tylko mruknął na znak zgody. W wejściu do portu „Bejara" powoli płynęła wąskim kanałem, mozol- nie ciągnięta przez holownik, a tuż za tankowcem szły trzy kanonierki ze stołecznej eskadry, osłaniając transport przed ewentualną desperacką inter- wencją wojsk UNAFIN. Port w Monrowii nie przedstawiał się nazbyt okazale. Dwa potężne ła- macze fal wychodziły na dwa kilometry w morze, tworząc niemal trójkątny obszar spokojnej wody u wejścia do portu. Na całej długości falochronów stały kordony wojskowej żandarmerii, u wylotów dróg dojazdowych czu- wały wozy opancerzone typu Panhard z dziewięćdziesięciomilimetrowymi armatami skierowanymi na morze. I one strzegły bezcennego transportu. Na szczęście wzmocnione środki bezpieczeństwa okazały się zbędne, pomyślał z ulgą Belewa. Może w końcu udało się jednak pokonać lamparta, chociaż nie takimi metodami, jakie on by wolał. Z tej ostatniej konfrontacji to Amerykanka wyszła z honorem, mimo że musiała się wycofać. Ale w ostatecznym rozrachunku zwycięstwo należało do nich, bez względu na to, jakimi sposobami zostało osiągnięte. Przyszło mu jednak do głowy, że jest zbyt wcześnie na świętowanie sukcesu. Mrużąc powieki od słońca, popatrzył w niebo i po chwili dojrzał połyskujący srebrzyście bezzałogowy samolot zwiadowczy. Amerykański szpieg zwany „Drapieżcą" rzeczywiście krążył im nad głowami niczym wy- głodniały orzeł. A więc lamparcica bez przerwy go obserwowała. Ciekawe, co teraz jej chodzi po głowie? - pomyślał Belewa. Sako klepnął go lekko po ramieniu. - Chodźmy, generale, podejdziemy na skraj nabrzeża. Powinieneś jako pierwszy wkroczyć po trapie na pokład „Bejara". - Tylko po to, żeby podziękować marynarzom i naszym żołnierzom, brygadierze, zarówno mężczyznom, jak też chłopcom. Nabrzeże paliwowe znajdowało się na przedłużeniu południowego ła- macza fal, dokładnie siedemset metrów od jego końca. Zostawiwszy służ- bowe samochody na skraju betonowego placu przeładunkowego, premier i szef sztabu ruszyli energicznym krokiem w stronę cumowiska. Umamgi szybko podreptał za nimi, aby mieć swój udział w tej podniosłej uroczy- stości. Komandosi i ubrani po cywilnemu ochroniarze omiatali zgromadzone tłumy uważnymi spojrzeniami, chociaż generał nie wystawiał się na spe- cjalne ryzyko? Od dłuższego czasu nie miał okazji, aby obwieścić swoim podwładnym jakąś radosną nowinę, toteż żądni sukcesu ludzie witali go gromkimi wiwatami, jakby nagle zapomnieli o trudach i niedogodnościach ostatnich paru miesięcy. Belewa machał im ręką, ściskał wyciągnięte dło- nie, uśmiechał się przyjaźnie. 331 Po wyjściu z głównego kanału żeglownego tankowiec wykręcił w stro- nę nabrzeża i z pomocą holownika zaczął przybijać do cumowiska. Za chwilę miały zostać rzucone liny. Stojąca przy relingach statku mieszana algier- sko-unijna załoga także radośnie wymachiwała rękoma. I nagle ponad gwar głosów i tony muzyki wybił się dźwięk, który na- tychmiast przykuł uwagę Belewy. Wibrujący donośny świst gwałtownie przy- bierał na sile. Generał zadarł głowę w samą porę, by dostrzec niewyraźny kształt zaopatrzonego w liczne stabilizatory cylindrycznego pocisku, który przemknął kilkaset metrów nad portem, kierując się w głąb lądu. Dał o so- bie znać oficerski nawyk analityczny: „Amerykańska rakieta typu Sea Slam najnowszej generacji, do odpalania z morza i powietrza; precyzyjne układy naprowadzające; przeznaczona do zwalczania celów naziemnych". Chwilę później powietrzem wstrząsnęła potężna eksplozja; wiwaty tłu- mu przerodziły się w krzyki przerażenia. Niespełna kilometr od nabrzeża w niebo strzelił wielki grzyb czarnego dymu. Zawyły syreny alarmu prze- ciwlotniczego. - Padnij! - krzyknął Belewa. - Wszyscy na ziemię! Nie podnosić głów! Brygadier Atiba, za mną! Ruszył biegiem do swój ego auta, obejrzawszy się przez ramię na pędzą- cego za nim szefa sztabu. Odnotował z satysfakcją, że ambasador Umamgi wciąż leży plackiem na betonie. Obyło się bez strat w ludziach, kilku żandarmów z patrolu odniosło tylko lekkie rany. Uszkodzenia też v-ydawały się niegroźne. Wybuch ra- kiety utworzył mały krater na skraju brukowanej drogi, nie wyłączając jej nawet z ruchu. Nie ulegało wątpliwości, że właściwym celem wystrzelo- nego pocisku był główny rurociąg przepompowni paliwa, biegnący wzdłuż drogi, gdyż ziała w nim pięciometrowej długości dziura. Także inne ruro- ciągi, równoległe do niego, zostały podziurawione i powgniatane przez odłamki. Zanim Belewa ze swoim najbliższym podwładnym dotarli na miejsce zdarzenia, portowa straż pożarna ugasiła kilka drobnych ognisk płomieni. Amerykanie wystrzelili tylko jedną rakietę, która precyzyjnie trafiła w cel. - Brygadierze, otoczyć port szczelnym kordonem! - rzucił generał, wysiadając z land-rovera. - Usunąć z nabrzeża paliwowego wszystkich cy- wilów. I sprowadźcie mi tu natychmiast kierownika przepompowni! • - Jest już w drodze, generale - odparł szef sztabu, wskazując zardze- wiałego jeepa podskakującego na wybojach portowej drogi dojazdowej. Oparty o błotnik swojego auta Belewa dał kierownikowi przepompow- ni i głównemu inżynierowi pięć minut na dokładne zapoznanie się z uszko- dzeniami. - No i co? - zapytał. Kierownik tylko smutno pokręcił głową. 332 - Co mam powiedzieć, generale? Oba główne rurociągi, zarówno ośmio- calowy, jak i dwunastocalowy, zostały podziurawione. Nie da się rozłado- wać tankowca, dopóki tego nie naprawimy. - A nie można przepompować ładunku bezpośrednio do cystern? Kierownik zamyślił się na chwilę i znowu pokręcił głową. - Coś można by wykombinować, ale byłoby to równoznaczne z próbą osuszenia jeziora przez słomkę. Przenośnymi pompami opróżnialibyśmy zbiorniki tankowca przez parę miesięcy. Łatwiej i szybciej będzie naprawić rurociągi. - Ile to potrwa? -Uszkodzenia nie są zbyt rozległe, generale. Najdalej pojutrze zacznie- my rozładunek. - Dokładnie za dwadzieścia cztery godziny rurociągi mają być napra- wione, aby mogło się rozpocząć opróżnianie tankowca! Zrozumiano? Dwa- dzieścia cztery godziny! Słysząc rozkazujący ton Belewy, kierownik tylko bąknął nieśmiało: -Tak jest... Generał odwrócił wzrok od spoconego mężczyzny i dostrzegł na brze- gu leja pogięty fragment aluminiowej osłony. Schylił się, podniósł go i dło- nią otarł kurz. Na pomalowanej szarą farbą powierzchni ciemniał fragment napisu: U.S. NAV. Był głupcem, jeśli myślał o odniesieniu zwycięstwa nad przebiegłą lam- parcicą. Na jakiś czas o niej zapomniał, lecz ona wciąż czyhała w zasadzce, gotowa rzucić mu się do gardła. - Brygadierze Atiba! Proszę ściągnąć z okolic Monrowii dostępne jed- nostki artylerii i piechoty do obrony portu. Absolutnie wszystkie! Natychmiast! Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 7 września 2007 roku, godzina 10.02 czasu lokalnego Z górnym pancerzem poczerniałym od gazów wylotowych odpalonej rakiety „Queen of the West" wśliznęła się po pochylni na plac manewrowy. Obie bratnie jednostki, „Carondelet" i „Manassas", stały już w swoich han- garach, uwijali się wokół nich technicy obsługi. Podobnie biegali wszyscy pełniący wachtę na platformie. Nadal obo- wiązywał alarm1 bojowy, a rozkazy napływające wręcz nieprzerwanym stru- mieniem z flagowego pojazdu sił interwencyjnych powodowały, że nikt nie mógł sobie pozwolić na bezczynność. Amanda od wejścia powiodła wzrokiem po zatłoczonym wnętrzu sali odpraw urządzonej w transporterze. Zgodnie z jej rozkazem stawiła się 333 cała kadra oficerska eskadry poduszkowców, kompanii Fox oraz „Pszczół" z obsługi platformy. Za pośrednictwem łączy wideofonicznych w odpra- wie miało także uczestniczyć dowództwo bazy Konakri oraz kapitanowie „Santany" i „Surocco", dwóch kutrów patrolowych, które niedawno ze- szły z dotychczasowych stanowisk i szły pełną mocą silników w kierunku „Pływaka". Garrett przecisnęła się do szczytu stołu konferencyjnego i chcąc przy- ciągnąć uwagę zebranych, zaczęła półgłosem: - Dzień dobry, witam wszystkich. Nie mamy czasu, przejdę więc od razu do rzeczy. Na pewno zostaliście wprowadzeni w zaistniałą sytuację. Unia Zachodnioafrykańska przerwała blokadę morską. Do portu w Monro- wii dotarł tankowiec z paliwem. Jeśli przeciwnikowi uda się rozładować transport i rozwieść paliwo po wszystkich stacjach dystrybucyjnych, znaj- dziemy się z powrotem w punkcie wyjścia sprzed sześciu miesięcy. Wszyst- kie nasze wysiłki i poświęcenia, a także krew przelana przy tej operacji, pójdą na marne. Nie możemy do tego dopuścić. Powiodła wzrokiem po skupionych twarzach oficerów, ale na żadnej nie dostrzegła wyrazu niechęci czy braku zaufania. A tego się właśnie oba- wiała wobec zadań, które należało wykonać w ciągu najbliższej doby. Cała struktura korpusu, którą dotąd mozolnie budowała, została teraz wystawio- na na najcięższą próbę. - Na własną odpowiedzialność podjęłam akcję zmierzającą do opóź- nienia rozładunku tankowca... lecz najwyżej o jeden dzień. Mamy więc tyl- ko tyle czasu na opracowanie, przygotowanie i przeprowadzenie operacji całkowitego odcięcia Unii Zachodnioafrykańskiej dostępu do przywiezio- nego paliwa. Nie możemy czekać spokojnie na żadną pomoc z zewnątrz, jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. W dodatku operacja będzie musiała zostać przeprowadzona wobec licznych, pozostających w stanie pełnej go- towości sił wroga. Możemy założyć, że wojska Unii już teraz czekają na nasze posunięcie. Jeszcze raz powiodła spojrzeniem po sali. W martwej ciszy rozlegał się jedynie szum klimatyzatora i poskrzypywanie krzesełek. Po kilku sekun- dach odezwał się Stone Quillain: - Jak chce pani tego dokonać, kapitanie? - Zastosowanie żywych tarcz na pokładzie tankowca i w porcie wyklu- cza bezpośredni frontalny atak. "W gruncie rzeczy zakładnicy stanowiący osłonę niwelują całą naszą przewagę technologiczną nad wojskami Unii. Dlatego musimy się uciec do starych metod działania. Nawiasem mówiąc, jest to najlepsze potwierdzenie mojej tezy, że w wojskowości nie nastąpił żaden znaczniejszy postęp ewolucyjny od czasów amerykańskiej wojny domowej. - Usiadła na krześle i skrzyżowała ręce na brzegu stołu. - Czy ktokolwiek z was słyszał o ekspedycjach sekwestracyjnych? 334 Rejon działania wojsk UNAFIN 7 września 2007 roku Improwizacja, łatanie dziur, stosowanie rozwiązań prowizorycznych... - Tonę płatków mydlanych?! - Na twarzy magazyniera pojawił się wy- raz skrajnego osłupienia. - Zgadza się - odparł kwatermistrz. - Chcą, byśmy natychmiast dostar- czyli na platformę tonę płatków lub proszku mydlanego. - Aż tonę, panie poruczniku?! - O nic mnie nie pytaj, Simpson. Nie mam pojęcia, do czego im to potrzeb- ne. Błyskawicznie każ zapakować wszystko, co jest w magazynie, i wyślij cię- żarówkę do miasta, żeby dokupili resztę. Aha, przy okazji niech się rozejrzą za jakimś sprzętem stereofonicznym... W tej sprawie też niczego ci nie wyjaśnię. Wykręty, kompromisy, negocjacje... Dowódca francuskiej korwety zmarszczył brwi. - Kapitanie Garrett, podobnie jak pani jestem zaniepokojony ostatnimi wy- darzeniami, nie mogę się jednak zgodzić na uczestnictwo w tego rodzaju akcji bez rozkazów z dowództwa. Utrzymywanie blokady gospodarczej to jedno, a bezpośrednie zaangażowanie w coś, co pani nazwała otwartą wojną, to dru- gie. Obawiam się, że moi przełożeni z Paryża musieliby gruntownie przemy- śleć wiele spraw, zanim uzyskałbym ewentualną zgodę na udział w tej operacji. - Doskonale rozumiem pańskie stanowisko, komandorze Trochard - odparła Amanda, patrząc na ekran wideofonu. — Musi pan jednak wziąć pod uwagę, że nie mamy na to czasu. Zanim pańscy przełożeni podejmą jakąkolwiek decyzję, przepadnie szansa na przeprowadzenie skutecznej akcji. Francuz pokręcił głową. — Przykro mi, ale nie jesteśmy Amerykanami i działamy na trochę in- nych zasadach. Mimo całej osławionej francuskiej... verve, w naszych ży- łach nie płynie jednak kowbojska krew. Amanda westchnęła ciężko i pomyślała, że do bitwy idzie się z takim orę- żem, jaki jest do dyspozycji. Starając się zachować spokojny ton i obojętną minę, odparła: - Jacąues, bardzo proszę... Potrzebna nam wasza pomoc... Osobiście potrzebuję twojej pomocy. Trochard zastanawiał się przez chwilę, po czym odpowiedział podob- nym westchnieniem i uśmiechnął się smutno. - Właśnie przyszło mi coś godnego uwagi do głowy, Amando. Skoro nasz mandat operacyjny nie obejmuje bezpośredniego zaangażowania 335 w taką akcję, może byłoby lepiej, gdybyśmy zostali w nią wciągnięci nie- umyślnie... Taktyka, plany, przygotowania... - Gotowe, poruczniku. - Sierżant Tallman wręczył młodemu oficerowi szarą kopertą. - Wewnątrz jest wszystko, co będzie wam potrzebne. Cele misji, mapy, tabele pływów, charakterystyka wybrzeża, ukształtowanie te- renu, rozmieszczenie wojsk Unii w rejonie i w miarę najpełniejszy rozkład patroli. Kapitan chce mieć szczegółowy plan działania na szesnastą. Ludzie powinni być gotowi do wyruszenia o osiemnastej. - Jasne, sierżancie. - Dowódca plutonu z ironicznym uśmiechem popa- trzył na kopertą. - Cholera, już po ośmiu miesiącach czynnej służby muszą na własną ręką planować inwazję. To pieprzona robota... - To tylko zwykła przygoda - przerwał mu sierżant z szerokim uśmiechem. Adaptacja, elastyczność, dostosowanie... - Do diabła, kapitanie! - wykrzyknął ze złością szef kompanii, spoglą- dając na wyrysowany odręcznie plan taktyczny. - Jesteśmy oddziałem pa- trolowym, nie do nas należą tego typu zadania! Dowódca eskadry Evan Lane tylko uśmiechnął sią krzywo i poklepał rozzłoszczonego sierżanta po ramieniu. - W takim razie przyjmij, chłopcze, że zostaliśmy właśnie przekształceni w Pierwszy Królewski Pułk Lotnictwa Podwodnego. To ci powinno wystarczyć. Analizy, oceny, gromadzenie danych... - Guten tag, Herr Zimmer. Jestem niezmiernie wdzięczna, że zechciał mi pan poświęcić chwilę czasu. O ile wiem, w roku dwa tysiące trzecim pańska firma odremontowała i sprzedała Unii Zachodnioafrykańskiej dwudziestopię- ciometrowy holownik portowy z silnikiem wysokoprężnym. Czy mógłby mi pan podać dokładne parametry techniczne tej jednostki? Przede wszystkim za- leży mi na całkowitej mocy i typie zamontowanych maszyn. Jeśli to możliwe, chciałabym też uzyskać plany techniczne maszynowni i sterówki. Przydział zadań, szacowanie zdolności pododdziałów, wiara w zaanga- żowanie ludzi... - Dobra, kapralu. Zniszczenie tankowca to nie taka prosta sprawa. Jak chcecie to zrobić? 336 - Proszę za mną, kapitanie. - Saper wypluł żutą gumę za reling i po- prowadził Stone'a Quillaina do rozłożonych na płachcie brezentu przed- miotów. Znajdował się tam poplamiony plecak w maskujących kolorach, gruby, groźnie wyglądający szary metalowy dysk wielkości felgi od samo- chodu osobowego i kilka czworokątnych, mniej więcej litrowych pojem- ników zaopatrzonych w dźwigniowe zapalniki i zabezpieczające zawleczki granatów. - Tu mamy cały zestaw. Połączymy standardowy dwudziestokilogra- mowy ładunek Mark 138 w plecaku z podwodną miną dywersyjną i paroma fosforowymi granatami Mark 34. , Stone skinął głową. - Jak to zadziała? Saper przyklęknął na pokładzie i zaczął tłumaczyć, wskazując poszcze- gólne elementy: - Granaty przypniemy do plecaka i umieścimy ładunek na środku klapy luku załadunkowego tankowca. A do zapalnika miny przyczepimy długi izo- lowany lont, który może się palić nawet w benzynie. - Na razie wszystko jasne, synu. - Jeśli wrzucimy minę przez luk inspekcyjny do środka, opadnie aż na dno zbiornika. Potem odpalimy wszystko naraz. Wybuch trotylu w plecaku rozwali całą pokrywę luku załadunkowego, a jednocześnie podpali lont i spo- woduje eksplozję granatów zapalających. Ułamek sekundy później detonu- je mina, która nie tylko wyrwie dziurę w dennej części poszycia tankowca, ale także wyrzuci sporą ilość paliwa ze zbiornika na pokład, gdzie będą się już paliły ładunki fosforowe. Materiałów starczy nam na sześć takich zesta- wów. Trzeba będzie je rozmieścić na pokrywach zbiorników z benzyną i pa- li #em lotniczym. Zabezpieczymy je podwójnie zapalnikami M700 ustawio- nymi na pięciominutową zwłokę. - Sięgnął do kieszonki po następną gumę do żucia. - Kaszka z mlekiem. - Matko Boska... Czy nasi specjaliści z Little Creek wypowiadali się na temat skuteczności takiego zestawu? - Oczywiście, kapitanie. Poprosili nawet, byśmy z bezpiecznej odległo- ści zrobili dla nich zdjęcia. Pracować na pełnym gazie, jeszcze szybciej; bez przerwy spoglądać na zegar... Jeśli nie da się zrobić wszystkiego, to zrobić wszystko, co się da... Zapadał zmierzch. 22 Morski myśliwiec 337 Baza Konakri, Gwinea 7 września 2007 roku, godzina 19.22 czasu lokalnego W ciemności za murami kwatery dowodzenia zaczął padać deszcz. Va- vra Bey wyczuła narastającą szybko wilgotność powietrza wpadającego przez szczeliny między workami z piaskiem ułożonymi w pustych otworach okien- nych. Z powodu narastającego kryzysu została wraz z innymi obserwatora- mi ONZ ściągnięta do bazy sił interwencyjnych, tak ze względów bezpie- czeństwa, jak i z konieczności śledzenia na bieżąco rozwoju wydarzeń. Zdawała sobie jednak sprawę, że w tej sytuacji prawie na nic nie ma już wpływu. Zdjęła okulary i zaczęła delikatnie rozmasowywać palcami obolałe skro- nie, myśląc o tym, że wolałaby powrócić do roli babci. Obrzydła jej dyplo- macja, a zwłaszcza bezsilność wobec problemów, których rozwiązania chy- ba cały świat zwyczajnie sobie nie życzył. Stawy bolały ją od wilgotnego równikowego klimatu, coraz częściej więc marzyła o powrocie do swojego słonecznego ogrodu, gdzie mogła do woli bawić się z wnuczętami. Rozległo się pukanie do drzwi małego pokoju, który wyznaczono na jej tymczasowy gabinet. Do środka zajrzał sekretarz. - Pani wysłannik, przybył admirał Maclntyre. - Świetnie, Lars. Wprowadź go, proszę. Włożyła z powrotem okulary. Rozmyślania o własnej rodzinie jak gdyby na nowo dały jej motywację do dalszego pełnienia odpowiedzialnej funkcji. Elliot Maclntyre, który pojawił się w wejściu, nie był już tym samym człowiekiem, jakiego poznała wcześniej. Zamiast eleganckiego granatowe- go munduru miał na sobie przemoczony od deszczu lotniczy kombinezon z nomeksu. Przyprószone siwizną włosy były posklejane od wielogodzin- nego noszenia hełmofonu, a na policzkach ciemniał nie ogolony zarost. - Przepraszam za swój wygląd, pani wysłannik - rzekł admirał, siada- jąc na krześle przed biurkiem. - Przez cały dzień jestem w podróży. - To zrozumiałe. Zresztąpański wygląd nie ma dziś żadnego znaczenia, admirale. Mam nadzieję, że nie przyleciał pan prosto ze Stanów Zjednoczo- nych? . -Niezupełnie. Byłem w Neapolu, na zebraniu dowództwa południowe- go sektora NATO w sprawie bezpieczeństwa na Adriatyku, kiedy dotarły wieści o przerwaniu blokady. Tak więc... pożyczyłem sobie myśliwiec F-22 wraz z pilotem z amerykańskiej bazy lotniczej w Sigonella i przyleciałem tu najszybciej, jak tylko mogłem. Jako naczelny dowódca NAVSPECFOR- CE zawsze staram się osobiście nadzorować wszelkie akcje bojowe, w któ- rych uczestniczą moi ludzie. - Rozumiem. - Bey pokiwała głową i splotła palce na biurku. - Zatem możemy od razu przejść do omawiania bieżącej sytuacji. 338 - Oczywiście, pani wysłannik. Na początku chciałbym oświadczyć, że w pełni popieram i akceptuję decyzję kapitan Amandy Garrett dotyczącą przepuszczenia tankowca „Bejara". W zaistniałych okolicznościach nie było innego wyjścia, jak przerwać akcję zatrzymania i przepuścić statek przez blokadę morską. Zadecydowały względy humanitarne. - Zgadzam się, admirale, i przyjmuję pańskie oświadczenie. Rzeczywi- ście nie można było otwierać ognia do dzieci znajdujących się na pokła- dzie. - Urwała na chwilę, po czym ciągnęła w zamyśleniu: - Muszę jednak przyznać, że przede wszystkim jestem zaskoczona ich obecnością na statku. Do tej pory generał Belewa nie uciekał się do takich metod... No cóż, despe- racja nie zna granic. Pozostaje więc pytanie, admirale: co powinniśmy zro- bić w tej sytuacji? Zachować bierność? - Jeśli pozwolimy ludziom Belewy na przepompowanie paliwa dostar- czonego tankowcem, pani wysłannik, zniweczymy wszelkie dotychczaso- we osiągnięcia wojsk UNAFIN na Złotym Wybrzeżu. Nie ustrzeżemy się też przed nasileniem kryzysu. Rząd Gwinei ponownie znajdzie się pod pre- sją, a Unia Zachodnioafrykańska będzie mogła przystąpić do realizacji swo- ich planów podbojów terytorialnych. Nie wolno do tego dopuścić. - To prawda - przyznała Bey. - Obawiam się jednak, że środki dyplo- matyczne nie dadzą rezultatu. Pozostają więc tylko działania militarne. - Najprostsze bezpośrednie rozwiązanie, to znaczy wysadzenie w po- wietrze tankowca przy nabrzeżu portowym, nie wchodzi w rachubę z po- wodu obecności żywej tarczy utworzonej z uchodźców. Z tych samych wzglę- dów nie możemy zbombardować zbiorników paliwowych. Cały teren portu przekształcono w zamknięty obóz, w którym przebywa kilkaset osób z poli- tycznej opozycji Unii. Belewa zabezpieczył się przed każdym bezpośred- nim atakiem. - Co nam zostaje, admirale? Maclntyre głęboko zaczerpnął powietrza. - Dowódca takty Szny korpusu, kapitan Amanda Garrett, opracowała dosyć... zuchwały i przebiegły plan działania. Zamiast wysadzać w powie- trze tankowiec chcemy go wykraść. - Wykraść?! Nie rozumiem, admirale. - Przyszło jej do głowy, że choć dobrze zna angielski, najwyraźniej musiała źle zinterpretować jakieś słowa Maclntyre'a. - Kapitan Garrett proponuje przeprowadzenie czegoś, co w języku ma- rynarki wojennej nazywa się ekspedycją sekwestracyjną. Niewielki oddział desantowy zajmie i wyprowadzi statek z portu wroga. Bey zmarszczyła brwi. - Nigdy nie słyszałam o tego typu akcjach. - W historii żeglarstwa stosowano je nieraz, przynajmniej począwszy od czasów napoleońskich - wyjaśnił Maclntyre z pobłażliwym uśmiechem. - 339 Kapitan Garrett proponuje współczesną, unowocześnioną wersję tej opera- cji. Kilka akcji dywersyjnych powinno odciągnąć uwagę wojsk Unii od por- tu w Monrowii, umożliwiając przedostanie się do nabrzeża paliwowego nie- licznej grupy uderzeniowej. Komandosi wedrą się na pokład „Bejary", unieszkodliwią wartowników oraz usuną stamtąd żywe tarcze i cywilną al- gierską załogę. Następnie statek zostanie odcumowany i wprowadzony do głównego kanału wejściowego portu, po czym zatopiony. Nie tylko znisz- czymy paliwo znajdujące się w jego ładowniach, ale także zablokujemy wejście do portu. Upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. Równo- cześnie odetniemy dostęp do przewiezionego nielegalnie paliwa i zlikwidu- jemy możliwość podjęcia następnej próby przełamania blokady, przynaj- mniej do czasu wydobycia wraku tankowca z dna kanału i odblokowania wejścia do portu. Bey zastanowiła się nad przedstawionym planem. - Coś mi się zdaje - mruknęła w końcu - że tego rodzaju akcja będzie znacznie trudniejsza, niż można by sądzić po pańskim skrótowym opisie. Admirał przytaknął ruchem głowy. - To prawda, pani wysłannik. Mówiąc szczerze, sam bym się długo za- stanawiał nad przyjęciem tego planu operacyjnego, gdybym nie znał osoby, która go opracowała. Kapitan Garrett już nieraz udowodniła, że potrafi do- konać rzeczy pozornie niemożliwych. Jeśli pani pamięta, właśnie z tego powodu przekazałem jej dowodzenie korpusem interwencyjnym. - Tak, pamiętam. - Bey uśmiechnęła się niewyraźnie. - Rozmawiali- śmy o tej nominacji w Nowym Jorku i wyrażał się pan wówczas o kapitan Garrett z bezgranicznym zaufaniem. - Do tej pory zrealizowała wszystkie stawiane przed nią cele, pani wy- słannik. Teraz zaś prosi o zgodę na dokończenie swojej misji. Według mnie powinniśmy dać jej tę szansę. - A co powie na to Biały Dom, admirale? - Rozmawiałem już z sekretarzem stanu, który przedstawił plan opera- cji naszemu prezydentowi. Stany Zjednoczone w pełnym zakresie oddają swoje wojska do dyspozycji Organizacji Narodów Zjednoczonych. Porozu- miałem się także z moimi kolegami, dowódcami kontyngentów UNAFIN z Wielkiej Brytanii i Francji, którzy uzyskali od swoich władz podobne za- pewnienia. Możemy w każdej chwili przystąpić do działania, potrzebna jest tylko pani zgoda. - Rozumiem. - Vavra Bey ponownie uniosła ręce do skroni, chcąc się uwolnić od dotkliwego bólu głowy. Dotąd nawet nie liczyła się z koniecz- nościąrozstrzygania tego rodzaju kwestii. W młodości, kiedy jeszcze kiero- wała się idealizmem, marzyła o światowym rozbrojeniu. Nie dopuszczała do siebie myśli, że kiedykolwiek mogłaby osobiście wysyłać żołnierzy do walki. - Kiedy chciałby pan rozpocząć tę operację? 340 - Pani wysłannik - rzekł Maclntyre z naciskiem -jestem gotów wydać odpowiednie rozkazy natychmiast po wyjściu z pani gabinetu. Trzeba przy- stąpić do działania jeszcze tej nocy. Bey szybko podniosła głowę. - To niemożliwe. Eskalacja konfliktu mogłaby nastąpić wyłącznie na wniosek Rady Bezpieczeństwa ONZ. - Rada przegłosowała już rezolucję dotyczącą embarga na dostawę pa- liw płynnych do Unii Zachodnioafrykańskiej - odparł admirał. - Nasza pro- pozycja całkowicie mieści się w ramach tej rezolucji. Vavra energicznie pokręciła głową. - Już naciągnęliśmy warunki uzgodnionej rezolucji do wszelkich moż- liwych granic, admirale. Do tej pory Rada Bezpieczeństwa przymykała oko na nasze działania. Jednak mandat UNAFIN w żadnym wypadku nie upo- ważnia do wysadzenia zbrojnego desantu na terytorium Unii Zachodnio- afrykańskiej. Jesteśmy odpowiedzialni przed całą społecznością międzyna- rodową. Musimy się trzymać przepisów prawa. - Jak długo to potrwa, pani wysłannik? Ile będziemy musieli czekać? - Mogę jeszcze dziś przedstawić tę propozycję Radzie Bezpieczeństwa. Obiecuję, że zostanie poddana głosowaniu w pierwszej kolejności. Odpo- wiedź powinniśmy więc uzyskać w ciągu... czterdziestu ośmiu godzin. Maclntyre z kwaśną miną pokręcił głową. * - To za długo. Do operacji trzeba przystąpić najdalej za dwie godziny, po- tem będzie już za późno. Metodą „naciągania warunków rezolucji", jak sama się pani wyraziła, kapitan Garrett zdołała opóźnić rozładunek tankowca o jedną dobę. Tylko tyle. Pojutrze cały transport paliwa będzie już rozdysponowany po dziesiątkach magazynów i punktów tankowania wojsk Belewy. Nie twierdzę, że to mu otworzy drogę do zwycięstwa, gwarantuję jednak, iż w ten sposób na pół roku ułatwi dalszą eskalację działań zbrojnych w Gwinei. Bez wątpienia w tym czasie zginie wiele osób, i to zarówno żołnierzy walczących na polach bitew, jak przymierających głodem uchodźców. - Maclntyre uniósł dłoń i po- kazał półcentymetrow / odstęp między kciukiem a palcem wskazującym. - Tylko tyle nam brakuje do przekształcenia całej misji UNAFIN w kolejną okrutną kpinę ze społeczności międzynarodowej. W imię tego, co dotychczas osiągnę- liśmy, a przede wszystkim w imię skuteczności działań ONZ w sprawie tego kryzysu, wolałbym do tego nie dopuścić. - Ja również, admirale! Nie mam jednak uprawnień do organizowania tego rodzaju zbrojnej akcji! - Bey mimo woli zaczęła szeroko gestykulo- wać. - Wszystko, co pan powiedział, jest prawdą, ale nie pozostawiono nam innego wyjścia. Na miłość boską, proszę przedstawić plan, o którym będę mogła sama zadecydować! Maclntyre bezsilnie spuścił głowę, zaraz jednak znów popatrzył Bey prosto w oczy. Uśmiechnął się na poły ironicznie, na poły współczująco. 341 - Świetnie rozumiem pani odczucia. Nie tak dawno i ja znalazłem się w podobnej sytuacji, a konkretnie postawiła mnie w niej Amanda Garrett. Jedyne, co mogę zaproponować, pani wysłannik, to... WOBIZ. - Przykro mi, ale nie znam tego słowa, admirale - odparła zdumiona dyplomatka. - To nie słowo, lecz akronim powszechnie stosowany w amerykańskich kręgach wojskowych, skrót określenia „wobec braku innych zaleceń". Uży- wamy go w sytuacjach, kiedy pojawia się jakieś pilne zadanie, którego wy- konania zabraniają takie czy inne przepisy bądź postanowienia. Szykuje się szczegółowy plan operacyjny i jako WOBIZ przesyła do zatwierdzenia prze- łożonym... ale już po zakończeniu działań i uzyskaniu konkretnych celów. - Ach, tak - mruknęła w zamyśleniu Vavra Bey. - A co potem, admirale? -Potem, jeśli wszystko się uda, przełożeni nie mają innego wyjścia, jak zaakceptować tenże plan operacyjny. - A jeśli się nie uda? - Wtedy sytuację jasno określa inne, powszechnie stosowane sformuło- wanie, pani wysłannik. Powraca się z akcji „na tarczy". Bey zachichotała. - Przynajmniej to określenie jest mi znane. A zatem, mówiąc całkiem szczerze, wolałabym dostać ten plan do zatwierdzenia. Ocena rezultatów jest zawsze łatwiejsza od ich prognozowania. — I ja pozwolę sobie na szczerość. Razem z kapitan Garrett rozważali- śmy taką ewentualność. Doszliśmy jednak do wniosku, iż żadne z nas nie ma skłonności do roli wojskowego dyktatora. Jako oficerowie sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych odpowiadamy przed władzami cywilnymi. Może- my w taki czy inny sposób naginać granice własnej odpowiedzialności, lecz zasada pozostaje zawsze taka sama. Dlatego potrzebna nam pani decyzja. Czekamy na rozkazy, pani wysłannik. Na rozkazy! - przemknęło jej przez myśl. Jestem przecież dyplomatką, a dy- plomaci nie wydają rozkazów! Są po to, aby negocjować, szukać kompromi- sów, później zaś usunąć się w cień, pozostawiając najtrudniejsze decyzje w ge- stii prezydentów, królów czy premierów. Na Allaha, do czego to doszło?! Obróciła się na krześle, by wyjrzeć za okno, lecz jej wzrok spoczął je- dynie na stercie mokrych od deszczu worków z piaskiem. Łatwo było po- wiedzieć „nie", miała do tego pełne prawo. W żaden sposób nie narażałaby swojej kariery, ale dopuściłaby do wybuchu krwawej wojny na Złotym Wy- brzeżu, która pochłonęłaby tysiące ofiar. Gdyby zaś wyraziła zgodę na zbrojny atak, a operacja zakończyła się niepowodzeniem, musiałaby się tłumaczyć ze swojej decyzji przed Radą Bezpieczeństwa i ta z pewnością uznałaby ją za błędną. To oznaczałoby niechybny koniec Vavry Bey na arenie politycz- nej. Równie dobrze mogłaby jednak zostać uznana za błędną decyzja, skut- kiem której doszło do tragedii, śmierci i cierpień tysięcy ludzi. 342 Rysował się dość interesujący, choć nieco akademicki problem natury filo- zoficznej. Dla niej, bezpośrednio zaangażowanej w wydarzenia, mogło być tyl- ko jedno sensowne rozwiązanie. Odwróciła się z powrotem do Maclntyre'a. - Jestem przekonana, admirale, że zajęcie tankowca, który bezprawnie zawinął do portu w Monrowii, może się okazać wyższą koniecznością. Dla- tego chciałabym dostać od pańskich podwładnych kopię szczegółowego pla- nu omawianej akcji zbrojnej. Zapoznam się z nim dokładnie, po czym wy- ślę do rozpatrzenia Radzie Bezpieczeństwa wraz z... zaleceniem wydania zgody na tę operację. - Oczywiście, pani wysłannik. Natychmiast otrzyma pani ten plan. - Jeszcze jedno, admirale. Jak długo, pańskim zdaniem... powinnam się z nim zapoznawać? - Och, z pewnością wystarczy godzina i... czterdzieści osiem minut. - Rozumiem. Jak brzmiał ten akronim? - WOBIZ, pani wysłannik. „Wobec braku innych zaleceń". Po wyjściu z gabinetu Vavry Bey Maclntyre skierował się do centrali łączności. - Połączcie mnie z „Pływakiem"! - rzucił od drzwi technikowi siedzą- cemu przy pulpicie. - Bezpośrednio z kapitan Garrett! - Już jest połączenie, admirale. Kapitan Garrett czeka przy aparacie. Może pan rozmawiać z pokoju oficera dyżurnego. Maclntyre skinął głową i ruszył we wskazanym kierunku. Szybko pod- niósł słuchawkę. - Kapitanie? - Słucham, tu Garrett. Jaka decyzja, admirale? - Ruszajcie. Wysłannik zaakceptowała plan operacji. Rozległo się głośne westchnienie ulgi. - Doskonale. - Możesz przcLazać swoim ludziom, żeby zaczynali przedstawienie. - Już się zaczęło, admirale. Oddziały wsparcia i dywersyjne sąjuż w dro- dze. Obawiałam się, że będę musiała je zawrócić. Maclntyre spojrzał na zegarek. - Zostało jeszcze ponad półtorej godziny do czasu rozpoczęcia działań. Przed budynkiem czeka na mnie śmigłowiec. Natychmiast odlatuję na plat- formę, mam nadzieję, że zdążę na punkt kulminacyjny. - Bardzo się cieszę, admirale. - W głosie Garrett pobrzmiewała jednak wyraźna rezerwa. - Komandor Rendino powita pana na „Pływaku". Żałuję, ale mnie tu nie będzie. - Jak to? Nie rozumiem, kapitanie. - Wypływam z oddziałem abordażowym, admirale. 343 - Co takiego?! - huknął Maclntyre. - Prowadzenie żołnierzy na pierw- szej linii frontu jest wielce chwalebne, ale są pewne granice! Miejsce do- wódcy taktycznego korpusu to bojowe centrum dowodzenia, a nie łódź de- santowa! Do diabła, Amando, nie jesteś kapitanem Kirkiem! - Cieszę się, że pan to zauważył - odparła Garrett wyraźnie rozbawio- na. - Mówiąc poważnie, admirale, zgadzam się z panem pod każdym wzglę- dem, ale istnieje też coś takiego, jak wymóg operacyjny. Otóż mamy pe- wien kłopot z algierskim tankowcem. Zdjęcia termograficzne wskazują, że całkowicie wygaszono kotły. Maszynownia nie daje najmniejszego echa w podczerwieni. Tak więc nawet gdybyśmy zdołali na niego przerzucić kom- pletną załogę, ponowne rozpalenie kotłów i ruszenie go z miejsca zajęłoby co najmniej godzinę. Nie będzie na to czasu. Musimy zająć któryś z porto- wych holowników i odciągnąć tankowiec od nabrzeża. A to robota dla mnie. Jestem jedynym oficerem korpusu, mającym jakiekolwiek doświadczenie w prowadzeniu holownika. - Takie rozwiązanie w ogóle nie było brane pod rozwagę, kapitanie - odparł lodowatym tonem Maclntyre. - Nie mogłam rozpatrywać setek rozmaitych wariantów zależnych od różnych drobnych czynników, admirale. - Z jej tonu całkowicie zniknęła wcześniejsza swoboda i pojawił się cień wyrzutu. - Będę jednak bardzo wdzięczna za pańską obecność na platformie. Gdyby coś poszło nie tak... Może się zdarzyć, że nie dam rady skutecznie pokierować misją do końca. Dlatego cieszę się, że będzie miał mnie kto zastąpić. - O to proszę się nie martwić, kapitanie, zaraz odlatuję. Proszę rozpo- czynać operację. Porozmawiamy po pani powrocie. - Rozkaz, admirale. - Powodzenia, Amando. Pomyślnych łowów. Odpowiedział mu jedynie stuk przerwanego połączenia. Maclntyre odłożył słuchawkę i zamyślił się na chwilę. Przez całe życie służył na zachodnim wybrzeżu, gdzie nie trzymano się tak ściśle regulami- nowych form. Zwracanie się do podwładnych po imieniu nie było niczym niezwykłym. On nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego wobec Amandy Gar- rett przychodzi mu to z takim trudem. Trzysta mil od Konakri Amanda podekscytowana odłożyła słuchawkę. Mogła wreszcie przystąpić do działania i czuła się jak pływak na wysokiej wieży tuż przed skokiem do basenu. Nie musiała już niczego tłumaczyć i nikogo przekonywać, jedynym jej zmartwieniem pozostały realia zaplano- wanej operacji. Postanowiła jeszcze uporać się z ostatnią dręczącą ją sprawą. Włączyła przenośny komputer i uruchomiła procesor. Przez pięć minut wpatrywała 344 się w pusty ekran z dłońmi zawieszonymi nad klawiaturą. Wreszcie zaczęła pisać. Najdroższy Arkady, To jeden z tych wyjątkowych listów, do których napisania my, służący w siłach zbrojnych, bywamy niekiedy zmuszeni. Jeżeli go czytasz, oznacza to, że zginęłam... Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 7 września 2007 roku, godzina 22.28 czasu lokalnego Starannie zapięła ciężkąj wyładowaną sprzętem uprząż, zacisnęła pas z bronią i włożyła kamizelkę, przytłoczona ciężarem całego ekwipunku. Po- patrzyła na masywny, wyłożony kevlarem hełm bojowy i zdecydowała, że podejmie ryzyko. Zebrała włosy na czubku głowy i ułożyła je pod mocno zniszczoną baseballową czapeczką z napisem „Cunningham", której złota wstążka była oklejona czarną taśmą izolacyjną. Z kieszeni uprzęży wyjęła krótką i pękatą, dwustronną tubkę z kremem maskującym. Zdjęła obie nakrętki, stanęła przed małym lusterkiem wiszą- cym na ścianie i zaczęła nakładać sobie na twarz'smugi czarnej i zielonej pasty. Rozległo się pukanie do drzwi. - Wejść! - zawołała przez ramię, nie przerywając czynności. Do jej kwatery wtoczył się Stone Quillain. Miał na sobie pełny rynsztu- nek, co przy jego imponującym wzroście sprawiało, że zatarasował sobą całe wąskie przejście. - Pododdziały są gotowe do drogi, kapitanie - zameldował. Maskującą ft -bę na twarzy miał tak starannie położoną, że różnobarw- ne smugi idealnie uzupełniały wzór na kamizelce i ekwipunku, przez co wyglądał, jakby wszystko odlano z jednej bryły tego samego tworzywa. Wyróżniały się jedynie ciemne, błyszczące oczy. - Doskonale, Stone. Ja też będę zaraz gotowa, tylko się umaluję. Nawet Elizabeth Arden nie uczy takiej sztuki makijażu. - Do diabła! Co ty wyprawiasz? - Podszedł i szybko wyrwał jej tubkę z dłoni. - Nawet nie umiesz się pomalować! - Wycisnął sobie sporą porcję kremu na czubki czterech palców i krótkimi pociągnięciami zaczął go roz- prowadzać na jej skórze. - Najpierw trzeba dać solidny podkład zieleni na wszystkie odsłonięte miejsca, nie zapominając o karku. Dopiero później na czarno maskuje się wybrane odcinki, brodę, kości policzkowe pod oczyma, 345 nasadą nosa. Farbę powinno się nakładać asymetrycznie, aby ktoś, kto spoj- rzy ci w twarz, musiał się przez chwilę zastanowić, co to j est. Zyskasz choć- by ułamek sekundy nad przeciwnikiem. Spakowałaś te dodatkowe maga- zynki amunicji, które ci przysłałem? - Tak. Dzięki, Stone - odparła z powagą. - Sporo się od ciebie nauczy- łam i bardzo cenię sobie twoje rady. Podejrzewam, że wcale nie będzie pro- stą sprawą ciągnąć za sobą do akcji takiego żółtodzioba jak ja. - No proszę... - mruknął w zamyśleniu. - Ale ja też nauczyłem się paru rzeczy. - Szybko zakręcił z powrotem tubkęi wepchnąłjądo kieszeni jej uprzę- ży. -Tuż przed bitwą pomaluj sobie także dłonie albo włóż rękawiczki. -Urwał na chwilę, po czym dodał z wahaniem: - Jest coś, o czym powinnaś wiedzieć, kapitanie. Bogiem a prawdą, kiedy tu przybyłem, z pewnym... trudem przyszło mi się pogodzić, że mam wykonywać rozkazy kobiety. Ale teraz mogę stwier- dzić, iż z radością i dumą będę służył pod rozkazami takich kobiet, jak ty, kapi- tanie. W każdym miejscu i o każdej porze. Amanda uśmiechnęła się, mimo wstrętnego, oleistego smaku pasty ka- muflującej, który poczuła na wargach. - I ja z radością i dumą będę służyła razem z tobą, Stone. W każdym miejscu i o każdej porze. - Wyciągnęła rękę, serdecznie uścisnęli sobie dło- nie. - Ruszajmy, kapitanie Quillain. Zaraz do was dołączę. - Rozkaz, kapitanie. Kiedy Stone wyszedł, Amanda odwróciła się do biurka, podniosła słu- chawkę interfonu i wcisnęła klawisz połączenia z oficerem dyżurnym cen- trum operacyjnego. - Mówi kapitan Garrett. Za chwilę przenoszę punkt dowodzenia na mostek „Queen". Czy jest tam komandor Rendino? - Jestem, szefowo - zgłosiła się po chwili Christine. Tym razem tylko z pozoru zachowywała swobodny ton, w jej głosie wyczuwało się napięcie. - Jak wygląda sytuacja, Chris? - Mieścimy się w limicie czasowym. Pododdziały w śmigłowcach mogą startować w każdej chwili, pozostałe jednostki również są gotowe do wyj- ścia. Bez przerwy obserwujemy z powietrza newralgiczny rejon, ale roz- mieszczenie wojsk Unii pozostaje bez zmian. Wszystkie układy sprawne, można zaczynać operacją „Wilcza Sfora". - Nadeszły jakieś wiadomości od admirała Maclntyre'a? - Jego śmigłowiec powinien tu wylądować mniej więcej za kwadrans. Do tego czasu wszystkie lądowiska będą już wolne i osobiście powitam go na platformie. - Świetnie, Chris. Do jego przybycia ty kierujesz całym przedstawieniem. W słuchawce rozległ się głośny chichot. - Mam wziąć na siebie odpowiedzialność?! Przecież wiesz, że czuję się z niąjak w tandetnej bieliźnie. Do cholery, Amando, to najbardziej zwariowane 346 przedsięwzięcie w całej twojej karierze, więc lepiej spróbuj nie odgrywać większej bohaterki, niż to będzie absolutnie konieczne, dobra? - Obiecuję, Chris, z ręką na sercu. Zaopiekuj się tym kramem do moje- go powrotu. - Masz to jak w banku, szefowo. Amanda spojrzała na zegarek. - Komandorze Rendino, jest dokładnie dwudziesta druga czterdzieści pięć. Proszę przekazać wszystkim pododdziałom, aby przystępowały do operacji „Wilcza Sfora". Rozpoczynamy odliczanie pierwszej fazy. - Zrozumiałam, kapitanie. Włączam zegar. Amanda odłożyła słuchawkę i po raz ostatni spojrzała na nagraną płytę kompaktową, leżącą na pokrywie przenośnego komputera. Odwróciła się na pięcie i wyszła na tonący w ciemności pokład. Mżawka, którą powitała z prawdziwą radością, ledwie przyciemniła antypoślizgową wykładzinę na platformie i okryła rosą klosze czerwonych lamp alarmowych. W mroku przemykały niewyraźne sylwetki żołnierzy, przez wycie turbin i terkot rotorów przebijały się wykrzykiwane rozkazy. Helikoptery z utworzonej naprędce mieszanej eskadry - trzy smukłe brytyj- skie merliny i jeden ciężki amerykański sea stallion - z migającymi świat- łami pozycyjnymi kolejno wzbijały się w powietrze. Amanda uniosła rękę, żegnając niewidocznego, zasiadającego za stera- mi pierwszej maszyny kapitana Dane'a, po czym ruszyła szybko w kierun- ku hangarów. Od strony mijanych modułów dolatywały ją okrzyki: - Powodzenia, kapitanie! - Dajcie im popalić! - Skopcie im dupska i pospisujcie nazwiska! Odpowiadała na nie, podnosząc pięść z kciukiem wyciągniętym ku górze. Trzy poduszkowce stały omywane jaskrawym światłem lamp w hanga- rach. Rufowe pochylnie były opuszczone, w pośpiechu ładowano jeszcze dodatkowe skrzyli z amunicją. Wygląd pojazdów wyraźnie się zmienił przez te pół roku, od chwili, kiedy ujrzała je po raz pierwszy. Burty pance- rzy były powgniatane, zaplamione i osmalone, ale zaprawione w bojach, podobnie jak załogi PG-AC. Amanda przez chwilę spoglądała na nie z dystansu. Właśnie zrywała ostatnią nić, jaka jeszcze łączyła ją z dawnym okresem służby na „Cunnin- ghamie". Teraz tu było jej miejsce; ani trochę nie żałowała gruntownej zmiany w swoim życiu. Przed wrotami trzeciego hangaru Stone Quillain przeprowadzał ostat- nią inspekcję swoich plutonów szturmowych. Cofnął się o parę kroków od stojących w zwartym szyku komandosów i podnosząc głos nad panujący dookoła hałas, krzyknął: 347 - Kim jesteście? - Marines, kapitanie! - odpowiedział mu zgodny chór. - Pytałem, kim jesteście?! - Marines, kapitanie!!! - Teraz rozumiem! Do łodzi! Pokład zadygotał od uderzćń podkutych butów. Komandosi rozbili się na trzy plutony i w dwuszeregu zaczęli wbiegać po rufowych pochylniach do wnętrza poduszkowców. Amanda wśliznęła się bocznym lukiem do głównego przedziału „Queen of the West" i wbiegła po drabince na mostek. Steamer i Snowy odwrócili się w swoich fotelach i równocześnie skinęli jej głowami. - Jaki jest status eskadry, komandorze? - Właśnie zamykamy pochylnie rufowe, pani kapitan. Jesteśmy gotowi do rozpędzania turbin. - Ruszamy. Wchodzić na poduszki i zjeżdżać na morze. - Tak jest, kapitanie... „Francuz", „Rebeliant", tu „Dwór". Uruchamiać turbiny. Sygnał dźwiękowy „Queen" był ledwie słyszalny poprzez szybko nara- stające wycie maszyn. Steamer i Snowy jak zawsze klepnęli się otwartymi dłońmi nad środkowym cokołem, ale tym razem jednak, co zdziwiło Aman- dę, ich palce na chwilę splotły się w serdecznym uścisku. Wsuwając na głowę hełmofon, zawołała: - Przez jakiś czas będę w otwartym luku. Przejmij sprowadzanie eska- dry z platformy. - Tak jest, pani kapitan. Kiedy „Queen" uniosła się na poduszce powietrznej, Amanda odchyliła klapę luku w dachu sterówki i usiadła w foteliku dodatkowego strzelca. Podłączyła hełmofon do gniazdka łączności i zapatrzyła się w mrok. Dopiero po chwili zauważyła, że załoga platformy z honorami żegna wyruszające poduszkowce. Wzdłuż relingów obu barek obrzeżających po- chylnię startową ciągnęły się zwarte szeregi żołnierzy, „Pszczół", obsługi technicznej „Morskich Myśliwców" i personelu pomocniczego „Pływaka". Wszyscy stali na baczność z dłońmi uniesionymi do krawędzi czapek w woj- skowym salucie. Obiło jej się o uszy, że niekiedy żegnano w ten sposób startujące do boju eskadry lotnicze, ale nie spotkała się z tym w marynarce. Pomyślała szybko, że przecież nigdy dotąd nie było podobnej jednostki we flocie. Sa- moistnie powstawały nowe obyczaje. Zahuczały śmigła napędowe, „Queen" powoli wyszła na plac manewro- wy i wykręciła na skraju pochylni. Amanda wyprężyła się w luku, odpowia- dając salutem w imieniu całej eskadry. Z nasilającym się wyciem turbin po- duszkowiec zjechał z platformy, ciężko osiadł na falach w chmurze rozpylonej 348 wody i pomknął w ciemność. „Carondelet" i „Manassas" ruszyły za nim w dziesiąciosekundowych odstępach. Garrett zgarnęła z twarzy kropelki wody. Jej eskadra, szybko nabierając prędkości, utworzyła szyk bojowy. Załopotały na wietrze zawieszone na głów- nym maszcie za sterówką amerykańska bandera i należący do Amandy pro- porczyk dowódcy korpusu. Światła platformy rozpłynęły się w mglistym mroku za rufą. Gdzieś przed dziobem, jeszcze niewidoczne, paliły się światła portu w Monrowii. Port w Monrowii 7 września 2007 roku, godzina 23.25 czasu lokalnego Cienka herbata całkiem wystygła i napadało do niej deszczu. Nie przej- mując się tym, Belewa dopił jej resztki z kubeczka. Nie potrafił sobie wy- obrazić, że tej nocy mógłby wrócić do swojej kwatery w hotelu „Mamba Point". Musiał pozostać tutaj, w porcie, bo tylko tu mógł swobodnie oddy- chać i myśleć. Odstawił pusty kubek na podłogę w otwartych tylnych drzwiach opan- cerzonego wozu dowodzenia. Rozpiął przemoczoną pelerynę i po drabince wdrapał się na pancerz steyra. Stanął w rozkroku na grubym pancerzu i uniósł lornetkę do oczu. Miał przed sobą pole ewentualnej bitwy. Gromadka służbowych aut sztabu generalnego wjechała z południowe- go falochronu na szczyt nasypu zabezpieczającego główny kanał portowy i ustawiła się mniej więcej w połowie drogi między przepompownią a zbior- nikami na ropę. Kilkaset metrów dalej iskrzące łuki elektryczne spawarek świadczyły o trwającej gorączkowej naprawie uszkodzonego rurociągu. Dałby Bóg, żeby już skończyli i paliwo popłynęło do zbiorników, po- myślał generał. Wszystkie nabrzeża i magazyny portowe tonęły w blasku jarzeniówek, podobnie jak oddalone zbiorni1* paliwowe. Tej nocy zrezygnowano z osz- czędności energii. Ale najdalej wysunięte w morze, porośnięte krzakami krańce falochronów ginęły w ciemnościach, z których wyławiały je tylko zapalające się i gasnące rytmicznie światła latarń nawigacyjnych. Nie mając do dyspozycji wystarczającej liczby noktowizorów, broniący portu żołnierze musieli improwizować. Na każdym falochronie co pięćdzie- siąt metrów paliło się ognisko z grubych bali polewanych olejem palmo- wym, przy którym czuwał pluton piechoty. Po wszystkich drogach dojazdo- wych krążyły wzmocnione patrole. Jednak deszcz gasił płomienie, istniała groźba, że całkiem zadusi ogniska. 349 Dobrze byłoby oświetlać port flarami przez całą noc, rozmyślał gene- rał, ale i tych brakuje. Lepiej zachować niezbędne rezerwy na czarną go- dzinę. U nasady falochronów, po obu stronach kanału portowego, znajdowały się dwa umocnione stanowiska obrony, każde zostało obsadzone plutonem zmotoryzowanej piechoty z wozem pancernym Panhard AML uzbrojonym w dziewięćdziesięciomilimetrową armatę. Na tej samej wysokości w kana- le kotwiczyły trzy kanonierki z działami nakierowanymi na wejście do por- tu. Marynarze nie tylko przeczesywali obszar snopami świateł reflektorów, lecz także czuwali przy ekranach radarów. Jak należałoby wykorzystać te jednostki? - zastanawiał się Belewa. Czy lepiej pchnąć je do kontrataku, kiedy Amerykanie w końcu uderzą, czy le- piej zostawić niczym korek w szyjce butelki? Nabrzeży, urządzeń portowych i zabudowań strzegł cały batalion pie- choty, a teren wokół zbiorników ropy patrolowała kompania żandarmerii wojskowej. Generał ściągnął tu nawet jednostkę do zadań specjalnych, swoją osobistą „gwardię pretoriańską". Pozostałe trzy kompanie ukochanego ma- cierzystego batalionu zmechanizowanego stacjonowały w ośrodku trenin- gowym Barclaya, gotowe w każdej chwili włączyć się do walki. Ponadto w mieście, wzdłuż plaży i na wszystkich drogach dojazdowych do Monro- wii krążyły wzmocnione patrole policji i milicji. Belewa opuścił lornetkę. Czekam na ciebie, lamparcico, pomyślał. Wyjdź wreszcie z ciemności i zakończmy tę partię, tylko ty i ja. Nie uzyskał żadnej odpowiedzi, wyczuwał jednak, że ona gdzieś tam krąży, za zasłoną deszczu i mgły. Zeskoczył z pancerza wozu i przez tylne drzwi wszedł do środka. Dwaj łącznościowcy czuwali na swoich stanowiskach, Sako Atiba pochylał się nad stołem mapowym; w mętnym blasku lampki na jego twarzy rysowały się głębokie cienie. - Coś nowego, brygadierze? - zapytał Belewa, strzepując krople desz- czu z peleryny. - Nie, generale. Nie nadeszły żadne meldunki. Eskadra amerykańskich śmigłowców, która wystartowała z platformy, skierowała się na południe i wyszła poza zasięg naszych radarów. Straciliśmy kontakt. Obserwujemy uważnie ruchy wszystkich małych jednostek w strefie przybrzeżnej, ale nie zauważyliśmy niczego podejrzanego. - To dobrze, brygadierze. Wcześniej mówili sobie po imieniu, Obe i Sako, ale zażyłość dziwnie nie pasowała do tej sytuacji. Belewa podniósł z podłogi swój kubek i podszedł do termosu z herbatą. Czasami nie tylko ludzie giną na wojnie, pomyślał. 350 Dwa kilometry na północny wschód od posterunku dowodzenia Belewy i pół kilometra od krańca północnego falochronu gromadka małych, ośmio- osobowych pontonów desantowych kołysała się na falach. Stłoczeni w nich żołnierze byli przykryci wielką płachtą materiału pochłaniającego promie- niowanie radarowe i podczerwone. Ociekający potem sternicy bez przerwy sprawdzali pozycję pontonów, to spoglądając na ekrany małych przenośnych odbiorników GPU, to znów szacując odległość od usianego ogniskami falochronu. Z rzadka tylko uru- chamiali na krótko niemal całkiem bezgłośne elektryczne silniki doczepne, aby w oczekiwaniu na rozkaz przybicia do brzegu utrzymać ponton na wy- znaczonej pozycji. Skulona na dziobie jednego z nich Amanda Garrett ostrożnie uchyliła skraj płachty maskującej i popatrzyła w kierunku niedalekiej plaży. Już niedługo, pomyślała. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 7 września 2007 roku, godzina 23.25 czasu lokalnego Admirał i Christine Rendino, nie chcąc robić jeszcze większego ścisku w zatłoczonym centrum operacyjnym albo na transporterze sieci wywiadow- czej TACNET, urządzili tymczasowy punkt dowodzenia w sali odpraw. Roz- stawione na stole konferencyjnym przenośne komputery były sprzężone z sie- cią dowodzenia, toteż na wielkim ściennym ekranie ni przedniej grodzi pojazdu można było obserwować schematyczną mapę rejonu działania. - Łatwo się w tym zorientować, admirale - powiedziała Christine, wo- dząc dłonią wzdłuż linii brzegowej na mapie. - Siły Unii są zaznaczone na czerwono, ciemne znaczki to regularne oddziały wojska, różowef>znaczają zgrupowania milicji, a te czerwone z niebieską obwódką to jednostki mary- narki wojennej. Nasze siły reprezentują znaki niebieskie. Zielone to forma- cje brytyjskie, żółte francuskie. Prostokątami zaznaczyliśmy te rejony wy- brzeża, gdzie zostaną przeprowadzone akcje dywersyjne. Maclntyre oparł się o brzeg stołu i pokiwał głową, aż wysoki kołnierz kombinezonu lotniczego z szelestem otarł się o nie ogolony zarost. - Gdzie jest w tej chwili kapitan Garrett i główna grupa operacyjna? - Tutaj, admirale, w punkcie „Rozsadnik", przy skraju pomocnego fa- lochronu. Zostali tam wysadzeni z PG-AC i pozostaną przyczajeni do cza- su, aż będą mogli bezpiecznie przedostać się na teren portu. - Poduszkowce wciąż ich osłaniają? - Nie. - Christine wskazała punkt odległy o jakieś trzy mile od wejścia do portu. - „Trzy Małe Świnki" kierują się obecnie do punktu „Słoneczna Wioska". 351 Płyną w trybie żeglownym pod pełną osłoną antyradarową. Właśnie ze „Sło- necznej Wioski" zostanie przeprowadzony atak rakietowy na elektrownią i głów- ną centralę łączności w Monrowii. Po ataku poduszkowce popłyną do punktu „Błękitna Góra", leżącego około mili od wejścia do portu, gdzie będą czekały na zakończenie misji i zabranie na pokład grupy operacyjnej. - Aha. - Maclntyre uważnie przyglądał się mapie. Jeden z techników uniósł głowę znad komputera i powiedział: - Komandorze Rendino, zbliża się termin rozpoczęcia akcji dywersyj- nej „Pniak". Christine obejrzała się w jego kierunku. - Świetnie. Centrum wywiadowcze, czy nastąpiła jakaś zmiana sytuacji taktycznej na wybrzeżu? - Nie, komandorze. Nie odnotowano żadnych zmian. - W porządku. Proszę nakazać rozpoczęcie akcji „Pniak". Wykonać zgodnie z planem. - Popatrzyła z powagą na dowódcę. - Właśnie przystę- pujemy do działań mających zmylić przeciwnika, admirale. - Ich rezultaty są niepewne - powiedział Maclntyre w zamyśleniu. - Ten aspekt operacji jest dla mnie chyba najbardziej niepokojący. Mam wra- żenie, że zbyt wiele rzeczy opiera się na kruchych przesłankach. - Nie mieliśmy specjalnego wyboru, admirale. Belewa doskonale wie, kiedy i skąd uderzymy oraz jaki jest nasz główny cel. Trzeba go maksymal- nie wyprowadzić z równowagi. W ogólnym zarysie, pomijając kwestię sia- nia popłochu i zamętu, spróbujemy dać przeciwnikowi do zrozumienia, że główny atak nastąpi z innej strony, aby później po cichu prześliznąć się przez najsłabiej strzeżone drzwi. - To rozumiem, Chris. Mam jednak obawy, że nawet najwymyślniejsza próba zdalnego sterowania ruchami przeciwnika może nie dać takich rezul- tatów, jakich oczekujemy. Rendino uśmiechnęła się przebiegle. - Proszę nie zapominać, że kapitan Garrett ma świetne rozeznanie sytu- acyjne, admirale. Przede wszystkim jest pewne, że my, kobiety, posiadamy pewne wrodzone skłonności do sterowania decyzjami podejmowanymi przez mężczyzn. Rejon akcji dywersyjnej „Pniak" siedem mil na południowy wschód od Przylądka Mesurado 7 września 2007 roku, godzina 23.31 czasu lokalnego Łopaty matowoczarnych fiberglasowych wioseł w ogóle nie odbijały światła, wyłaniając się ponad grzbietami niewysokich fal. 352 Sześć pontonów desantowych z szelestem osiadło na brzegu piaszczy- stej plaży, komandosi przeskoczyli obłe belki, lądując w płytkiej wodzie. Szybko wsunęli dłonie w uchwyty, dźwignęli pontony z wody i popędzili biegiem w głąb lądu, ku gęstym zaroślom i kępom drzew rosnącym przy plaży, za którymi ciągnęła się główna droga nadmorska. W tej chwili na pasie wyboistego bruku nie było żadnych pojazdów, bo czas lądowania spe- cjalnie dobrano do rozkładu unijnych patroli zmotoryzowanych. Na północy i południu, mniej więcej w równych, dwukilometrowych odległościach od miejsca lądowania, widać było wątły blask kaganków pa- lących się w rybackich chatach. Natomiast na morzu niewidoczny stąd ku- ter patrolowy „Santana" wycofywał się powoli na wyznaczony posterunek. Pluton kompanii desantowej Fox przybył na jego pokładzie i przy odrobinie szczęścia tą samą drogą miał się ewakuować z terenu Unii. Kiedy drużyny marines z pontonami zniknęły w krzakach, ostatni żoł- nierze gałęziami pozacierali ślady butów na piasku. Na razie nikt jeszcze nie mógł się dowiedzieć o przeprowadzonym desancie. Stanowisko dowodzenia obroną portu w Monrowii 7 września 2007 roku, godzina 23.34 czasu lokalnego Jeden z łącznościowców wyprostował się szybko na krzesełku. - Generale Belewa, zgłosił się kapitan Mosabe z „Promise", Chce z pa- nem rozmawiać. Generał podszedł szybko do stanowiska radiooperatora i wziął od niego słuchawkę. - Słucham, Belewa. - Na ekranie naszego radaru pojawiły się niezwykłe sygnały, generale - zameldował dowódca okrętu wojennego. - Jest ich bardzo dużo. - Jak to niezwykłe, kapitanie? - Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. To jakieś drobne obiek- ty pływające po falach, pojawiają się i znikają całkiem przypadkowo. Nie- wykluczone też, że przemieszczają się szybko z miejsca na miejsce, z więk- szą prędkością, niż radar może to wychwycić. - Skąd nadciągają? - zapytał Belewa. » - Znikąd, generale. Po prostu nagle pojawiły się na ekranie. - Może to Amerykanie zakłócają działanie radaru? - Nie sądzę. Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. - Określcie ich liczbę, szybkość i kurs. -Generale, nie jesteśmy w stanie ich nawet policzyć! Tworzą gęste sku- pisko sygnałów i powoli zbliżają się w naszą stronę! 23 Morski myśliwiec 353 Rejon akcji dywersyjnej „Blask Rosy", dziesięć mil od Monrowii 7 września 2007 roku, godzina 23.34 czasu lokalnego To samo zadanie wykonywali ochotnicy w trzech łodziach, typowych pięciometrowych motorówkach przesuwających się z wolna wzdłuż wybrze- ża Unii. Dwaj marynarze napełniali helem małe balony meteorologiczne, trzeci zawiązywał wylot grubą żyłką o długości dziesięciu metrów, na której drugim końcu był umocowany niewielki balik pełniący funkcję pływaka. Kiedy ten lądował w wodzie, wypuszczony balon unosił się szybko na całą długość uwięzi. Dziesięć metrów żyłki wystarczyło, aby wyłonił się ponad horyzon- tem urządzeń radarowych skanujących dojście do portu w Monrowii. Pod balonem na kawałku takiej samej żyłki znajdował się nieduży - metr na metr - odcinek zwykłej kuchennej folii aluminiowej rozpiętej na drucianej ramce. Ciężar balików został tak dobrany, że lekki balon pchany wiatrem dryfował powoli wzdłuż brzegu, a umiejętnie dopasowana długość uwięzi sprawiała, iż radarowy wabik podskakujący w rytm falowania to pojawiał się, to znowu znikał z radarowych ekranów obrony. Rejon akcji dywersyjnej „Lete" u ujścia rzeki Po siedem mil na północny zachód od portu w Monrowii 7 września 2007 roku, godzina 23.40 czasu lokalnego Na mostku korwety „Le Flourette" komandor Jacąues Trochard spoj- rzał na zegarek i rzucił: - No dobra, panowie. Pora się ujawnić. Równocześnie zapaliły się wszystkie światła - reflektory pozycyjne i po- kładowe, przenośne lampy robocze, pulsujące markery lądowiska. Włączo- no także światła pozycyjne śmigłowców, przez co na rufie okrętu, na tle tonącego w mroku morza, zajaśniała na czerwono i zielono konstelacja drob- nych ogników. Chwilę później oba helikoptery wzbiły się w powietrze i omiatając sno- pami reflektorów fale, powoli odleciały w zwartej formacji ku wybrzeżu Unii. - Co mamy dalej robić, kapitanie? - spytał pełniący wachtę przy kole sterowym pierwszy ofice- - Przykro mi, ale nic, Andre - odparł ze smutkiem w głosie Trochard. - Proszono nas tylko, byśmy postarali się robić jak najbardziej imponujące wrażenie. 354 - Kontakt! Patrol milicyjny znad ujścia rzeki Po melduje, że do plaży zbliża się okręt wojenny oraz śmigłowce. Dowódca patrolu twierdzi, że wróg bez wątpienia zamierza wysadzić desant na brzegu. Poprosił o wsparcie. Belewa odwrócił się i ponad ramieniem szefa sztabu popatrzył na roz- łożoną mapę. Rejon akcji dywersyjnej „Spirala Śmierci" na wybrzeżu Unii między ujściami rzek Po i Saint Paul 7 września 2007 roku, godzina 23.42 czasu lokalnego Ciężkie helikoptery w formacji rombowej z hukiem silników wykręciły w stronę plaży. Posuwały się tak nisko, że pęd powietrza spod rotorów wzbijał fontanny wody z grzbietów fal. W kabinie lecącego przodem brytyjskiego merlina kapitan Evan Dane uważnie spoglądał przed siebie przez gogle noktowizyjne. Szeroka, rozmy- ta zielonkawa smuga stopniowo się rozdzielała, można było już odróżnić jasny pas plaży i ciemniejszą ścianę rosnącej za nią dżungli. Sięgnął do klawisza przełącznika hełmofonu. - Tu dowódca eskadry. Wkraczamy na terytorium wroga. Po krótkim namyśle przełączył się na interfon, zachichotał i powiedział do drugiego pilota: - Wiesz co, Mick? Od dawna miałem straszną ochotę puścić w eter taki komunikat. Śmigłowce przemknęły nad plażą i zaledwie parę metrów nad czubka- mi drzew poleciały w głąb lądu. - Następny kontakt! Patrol zmotoryzowany z szosy pod Klay melduje, że eskadra helikopterów wdarła się w głąb lądu osiem mil na północny za- chód od portu. Dowódca patrolu melduje, że było to kilka ciężkich maszyn typu desantowego lecących na małej wysokości. Na arkuszu folii okrywającym mapę sztabową pojawiły się kolejne znaczki. - To na pewno ta sama eskadra, która wystartowała z amerykańskiej platformy - ocenił głośno Belewa. - Najpierw poleciała na południe, żeby- śmy stracili kontakt radarowy, a później zawróciła i tuż nad falami dotarła do brzegu. Co oni zamierzają? Bez wątpienia chcą wysadzić desant komandosów na naszych tyłach - odparł stanowczo brygadier Atiba. - Amerykanie lubują się w zrzutach z po- wietrza. Robią to i tym razem. 355 Odpowiedział mu chóralny pomruk aprobaty zgromadzonych w wo- zie pancernym oficerów sztabowych. Tylko Belewa nie zareagował na tę uwagę. Rejon akcji dywersyjnej „Zwiadowca", rafa Yatano trzy mile na północny zachód od ujścia rzeki Saint Paul 7 września 2007 roku, godzina 23.47 czasu lokalnego Dwóch płetwonurków szybko wciągnięto do pontonu. - Jak tam, chłopcy? W porządku? - spytał ktoś napiętym szeptem. - Tak. Odpływaj! Jazda! Sternik błyskawicznie uruchomił doczepny silnik zodiaka. Sześciome- trowy ponton z rykiem zawrócił i zaczął się szybko oddalać od brzegu, cią- gnąc za sobą szeroką smugę spienionej wody. Wszyscy spoglądali za ster- burtę, odliczając w myślach sekundy. Nagle między nimi a plażą zajaśniała oślepiająca kula niebieskawych płomieni, na krótko wyławiając z ciemności idący na dno statek z dziobem wysoko uniesionym ku górze. Powietrzem wstrząsnął huk eksplozji i prze- toczył się nad lądem zwielokrotnionym echem. Sternik szybko wykręcił, wprowadził ponton na kurs równoległy do brze- gu i zmniejszył prędkość. - Dobra. Możecie wyrzucać zabawki. W dziesięciosekundowych odstępach marynarze zaczęli ciskać za burtę ładunek znajdujący się w skrzyni - świece dymne, ratownicze sygnalizato- ry stroboskopowe, pływające rakiety świetlne... - Kontakt! Wrak statku osiadłego na rafie Yatano został wysadzony w po- wietrze! - Co takiego?! - huknął brygadier Atiba. - Potwierdzić ten meldunek! O jaki wrak chodzi?! - O starą łajbę siedzącą na rafie Yatano. Potwierdzają to inne meldunki. Wszystkie patrole z północnego brzegu Saint Paul donoszą o bardzo silnej eksplozji na morzu. Zdziwiony Atiba pokręcił głową. - To na pewno Amerykanie. Tylko po co, na Boga, wysadzali w powie- trze stary wrak? - Nie wrak, tylko rafę, na której statek osiadł - wyjaśnił oficer łączni- kowy marynarki wojennej. - Najwyraźniej szykują w rafie przejście dla cięż- kich jednostek desantowych. To jedyne sensowne wyjaśnienie, generale. 356 ! Belewa nie odpowiedział. Wciąż w zadumie spoglądał na rozpostartą mapą. - Nadchodzą bardziej szczegółowe meldunki, generale. Milicjanci patro- lujący plażę donoszą o licznych światłach na wodzie w okolicy rafy Yatano. Słychać warkot silników, wzdłuż brzegu stawiana jest gęsta zasłona dymna. Rejon akcji dywersyjnej „Jednooki", estuarium rzeki Saint Paul dwie mile na północny zachód od portu w Monrowii 7 września 2007 roku, godzina 23.52 czasu lokalnego Kuter pościgowy „Surocco" ruszył z szarżą na wybrzeże Unii Zachod- nioafrykańskiej, rozcinając ostrym dziobem spienione fale. W sterówce za- sępiony kapitan spoglądał to na komputerową mapę tej części wybrzeża, to na ekran echosondy, pospiesznie szacując w myślach, ile wody pozostało mu jeszcze pod kilem. - Ster lewo na burt! Kurs: zero zero zero! - Jest ster lewo na burt, kurs zero zero zero. Kuter wszedł w ciasny skręt, ustawiając się burtą do brzegu. W obu wieżyczkach działowych, rufowej i dziobowej, celowniczowie czekali już przed dalmierzami noktowizyjnymi. Cichy warkot serwomotorów utrzymu- jących długie lufy działek na wyznaczonym kierunku niemal całkowicie utonął w szumie wody rozcinanej przez smukły kadłub. - Obie wieżyczki meldują o zdjęciu namiarów na pierwszy cel, kapita- nie - zameldował na mostku łącznościowiec. - Odległość: sześćset metrów. Jesteśmy gotowi do otwarcia ognia. - Doskonale. Obie wieżyczki: ognia! Dwudziestopięciomilimetrowe działka typu Bushmaster zaczęły w re- gularnych odstępach czasu wypluwać w kierunku pobliskiego, tonącego we mgle brzegu po trzy pociski jednocześnie. - Atak, generale! Garnizon u ujścia rzeki Saint Paul znalazł się pod ostrzałem z morza! Odpowiada ogniem! Przez mrok nocy pomknęły serie pocisków smugowych. Zahuczały moździerze. Płomienie odpalanych z plaży przeciwpancernych pocisków rakietowych zajaśniały niczym sztuczne cgnie. Wokół „Surocco" eksplozje wyrzuciły w górę fontanny wody. Na razie pociski padały dość daleko, ale zagęszczenie wybuchów było spore. 357 - Ster lewo na burt! Kurs: zero dziewięć zero! Cała naprzód! Wieżycz- ka dziobowa, przerwać ogień! Wieżyczka rufowa, kontynuować ostrzał do chwili przekroczenia granicy skutecznego zasięgu! Kuter zaczął się oddalać od wybrzeża, uciekając ze strefy zagrożenia. Minutę później umilkło także sprzężone działko na rufie. Mimo to obrona Unii strzelała dalej w kierunku znikającego w ciemnościach intruza. Kapitan „Surocco" zaczerpnął głęboko powietrza i pokręcił głową, żeby rozluźnić zesztywniałe mięśnie karku. Miał nadzieję, że skutecznie wyko- nał zadanie i nie tylko ściągnął na siebie uwagę unijnych oddziałów, lecz także w znaczący sposób uszczuplił ich zapasy amunicji. Za jakiś czas miał powtórzyć ten manewr. - To z pewnością była próba bezpośredniego ataku, generale! - wykrzyk- nął Atiba. - Wszystko wskazuje, że amerykańscy komandosi szykują de- sant na naszym północnym skrzydle. Musimy zacząć przerzucać jednostki rezerwowe i gęściej obsadzić drogi podejścia do portu od północy. - Nie! - rzucił pochylony nad mapą Belewa. - Na razie wstrzymamy się z przerzucaniem rezerw. - Przez chwilę wydawało się, że zniknęły mię- dzy nimi wszelkie animozje i jak za dawnych dni, wobec taktycznych wy- zwań, znów połączyła ich konieczność współdziałania. - To tylko akcje po- zorowane, Sako. Kupa dymu i świateł na użytek publiczności. Lamparcica chce, abyśmy myśleli, że szykuje desant. Stara się nas przechytrzyć, odwró- cić naszą uwagę. Tylko popatrz! - Wskazał na mapie miejsca w bliskim sąsiedztwie stołecznego portu i dodał: - Wszystkie meldunki pochodzą z o- kolic ujścia rzek Po i Saint Paul znajdujących się na pomoc od nas. Na po- łudniu panuje cisza i spokój. - Przesunął palec na południowe przedmie- ścia Monrowii, postukał nim w mapę i zapytał: - A co się tam naprawdę dzieje, Sako? Co tam jest, czego nie widzimy? Punkt „Rozsadnik" przy końcu północnego falochronu portu w Monrowii 7 września 2007 roku, godzina 24.00 czasu lokalnego Dwa pontony zwarły się burtami. Stone Quillain zacisnął palce na uchwycie pontonu, którym dowodziła Amanda, i przytrzymał go z całej siły. Poprzez monotonny szum deszczu z kierunku pomocnego docierały odgłosy milkną- cej już, sporadycznej strzelaniny wokół garnizonu u ujścia rzek? Saint Paul. - Jak nam idzie? - zapytał szeptem, zerkając spod ucliyonej płachty maskującej. 358 - Na razie dobrze - odparła równie cicho Garrett. Z radością powitała okazję do wpuszczenia odrobiny chłodnego powietrza do parnej, dusznej przestrzeni pontonu pod grubąpłachtą. - Na północy akcje dywersyjne prze- biegły bez przeszkód. Jak podejrzewałam, Belewa okazał się zbyt sprytny, żeby dać się nabrać na markowane próby desantu. Centrum wywiadowcze melduje, że wszystkie jednostki pozostały na miejscu. Quillain mruknął z aprobatą. - Ale teraz powinien już zacząć się oglądać za siebie i zastanawiać, czy główny atak nie nastąpi z przeciwnej strony. - Właśnie na to liczę. - Amanda uniosła do oczu zegarek i na krótko opuściła róg płachty, by nie zdradził ich nawet wątły blask podświetlanej tarczy. - Za parę sekund odbierze kolejne wskazówki co do kierunku, na który powinien zwrócić baczniejszą uwagę. Już powinno nastąpić uderze- nie „Spirali Śmierci". Wojskowe centrum szkoleniowe Barclaya na południowych krańcach Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 0.04 czasu lokalnego Żołnierze Pierwszego Szturmowego Batalionu Zmechanizowanego, od szeregowców po najwyższych rangą oficerów, byli przekonani, że wcześ- niej czy później musi dojść do walki. Panowała tak napięta atmosfera, że nikt nie mógł już wytrzymać w przesiąkniętych wilgocią koszarach. Niemal wszyscy wylegli do parku maszynowego. Pod płachtami brezentu, które porozpinano między wozami pancernymi, prowadzili półgłosem rozmowy i palili papierosy, osłaniając dłońmi ogniki żaru. Nikt nie przypuszczał, że to podświadome pragnienie ucieczki spod dachu w najbliższych minutach wielu z nich ocali życie. Nie było żadnego ostrzeżenia poza stłumionym warkotem, który nara- stał błyskawicznie, aż przerodził się w huk rotorów śmigłowców. Zdumieni żołnierze spoglądali w niebo. Tłumaczono im, że zagrożenie nadejdzie od strony morza, tymczasem helikoptery nadlatywały od lądu, z głębi teryto- rium Unii. Wreszcie któryś z oficerów otrząsnął się z zaskoczenia i zaczął wyda- wać komendy. Zawyły syreny alarmowe. Piechota rzuciła się do broni, me- chanicy gorączkowo uruchamiali silniki, ściągano pokrowce z zamontowa- nych na pancerzu przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Jednak było już za późno. 359 Po przekroczeniu linii brzegowej grupa dywersyjna „Spirala Śmierci" zaczęła kluczyć nisko nad ziemią. Korzystając z pomocy kamer dwóch bez- załogowych maszyn eagle eye, pełniących rolę kawaleryjskich czujek, heli- koptery poleciały szczegółowo wyznaczoną trasą nad skrawkami odkrytego terenu. Przeskakiwały tuż nad koronami drzew, aby uniemożliwić przeciw- nikowi śledzenie ich drogi na ekranach radarów. Później, okrążywszy sze- rokim łukiem najdalej wysunięte stanowiska obrony przeciwlotniczej Mon- rowii, zawróciły nad wijącą się zygzakami doliną rzeki Mesurado. Poleciały z powrotem na zachód, w kierunku miasta. Nad samym nur- tem zeszły jeszcze niżej, końce płatów wirników niemal wgryzały się w zbitą roślinność dżungli porastającej brzegi rzeki. Wreszcie kapitan Evan Dane zauważył przez noktowizor wyłaniającą się przed nimi wyspę Bank, a namierzywszy po prawej wyspę Bally, poło- żył merlina na sterburtę i skręcił nad odnogą rzeki prowadzącą na północny zachód. Przez mgłę i deszcz światła zabudowań nad samą plażą wyglądały jak mętne, rozmyte plamy, zapewne całkiem niewidoczne gołym okiem. Cztery metry pod brzuchem maszyny leniwy nurt rozlewał się coraz szerzej. Dane przelotnie rzucił okiem na wskazania GPU. Nie pomylił się, zo- stawili po bakburcie wyspę Bank, byli na wyznaczonej trasie. Nieco dalej rzeka skręcała jeszcze bardziej na północ. Przed dziobami zaczynały wyra- stać pierwsze budynki na jej zachodnim brzegu. - Przygotować się do ataku! Pełna gotowość! Na rozkaz rozwinąć w le- wo szyk bojowy i wejść na kurs dwa siedem zero! Pod dziobem merlina pojawiało się coraz więcej świateł. Z prawej mi- jali przystań rzeczną i wznoszące się za nią wzgórze Capitol Hill. — Rozwinąć w lewo szyk bojowy! W górę! Do ataku! Dane pchnął jednocześnie dźwigienki gazu i regulacji kąta nachylenia płatów. Turbiny zawyły pełną mocą. Ciężki helikopter desantowy, nie przy- stosowany do takich manewrów, z wyraźnym trudem przeskoczył nad wy- sokim brzegiem rzeki. Oczom pilota ukazały się długie szeregi baraków, jakieś magazyny, wąskie uliczki. Jak na migawkowych ujęciach dostrzegał pojedynczych przechodniów, którzy uskakiwali pod mury, odprowadzając zdumionymi spojrzeniami trójkę ryczących potworów, które wypadły z ciem- ności tuż nad dachami zabudowań. Coraz więcej tych baraków... Wyżej! Jeszcze wyżej, żeby przeskoczyć ponad grzbietem wzniesienia... Dane bał się nawet spojrzeć w lusterko, żeby nie ujrzeć eksplozji maszyny, która o coś zawadziła. Jest! Zgadza się, po prawej miejski stadion! Rozległa otwarta przestrzeń ogrodzona parkanem, a za nią kolejny szereg budynków, lecz ją,1 że różnych od magazynów, które zostawili za sobą. To musi być tu! Dotarli do wyzna- czonego obiektu. - Cel na wprost przed nami! 360 Śmigłowce ponownie runęły w dół, gwałtownie nabierając prędkości. Ich szkielety aż dygotały. No, ruszaj się, stara krowo! - nakazał w myślach kapitan. Chyba nie chcesz, żeby te łobuzy z ziemi wzięły cię na muszkę?! Przeskoczyli ponad murem koszar. Strzelcy w otwartych bocznych drzwiach otworzyli ogień z karabinów maszynowych do rozbiegających się w dole żołnierzy Unii. Dane kurczowo wdusił czerwony przycisk i zawołał: - Bomby zrzucone! Na szynach prowadnic w głównym przedziale maszyny zamiast torped i bomb głębinowych znajdowały się tym razem dwustulitrowe beczki po ropie wypełnione prowizorycznym napalmem: benzyną zagęszczoną płat- kami mydlanymi. Moździerzowy granat zaklinowany w otworze spustowym pełnił rolę zapalnika zwłocznego. Ekran noktowizora napełnił się jaskrawym blaskiem i kapitan błyska- wicznie uniósł go znad oczu. Chałupnicze bomby zapalające nie zawiodły, po dachach budynków i wszystkich placach koszar rozlało się morze pło- mieni. Kilka sekund później eksplodujące zbiorniki paliwa w pojazdach dopełniły dzieła zniszczenia. Na tle czerwonawej łuny pożaru wyłoniły się doskonale widoczne śmi- głowce eskadry. Dane popatrzył w lewo, na lecącego po sąsiedzku potężne- go amerykańskiego sea stalliona, który ciągnął z dziobem zadartym wysoko ku górze, a z jego otwartej klapy ogonowej sypał się nieprzerwany strumień beczek z napalmem. Przypominało to obraz z dywanowego nalotu z cza- sów drugiej wojny światowej. Po zrzuceniu wszystkich ładunków helikoptery zniknęły znad koszar i skręciły w stronę morza. Dane poczuł ucisk w żołądku, kiedy oprócz wy- latujących za nimi strug pocisków smugowych dostrzegł błysk płomieni odpalanej rakiety przeciwlotniczej. Nie miał sięjednak czego obawiać. Urzą- dzenie naprowadzające reagowało na źródło podczerwieni, a szalejące w dole morze ognia sprawiło, że pocisk wykręcił pionowo w niebo, po czym runął na koszary, dodatkowo pomnażając straty. Kiedy śmigłowce wyszły ze strefy zagrożenia i znalazły się ponad fala- mi, kapitan Dane kilkakrotnie odetchnął głęboko i mruknął: - Ośmielę się powiedzieć, że teraz będą wiedzieli, co znaczy zadzierać z białymi. - Generale Belewa! Atak!... Koszary Barclaya zostały zbombardowane! Belewa szybko uniósł głowę. - To niemożliwe! W siłach Narodów Zjednoczonych w ogóle nie ma bombowców! Zażądajcie potwierdzenia z dowództwa centrum Barclaya! 361 - Brak łączności z dowództwem koszar i z wozem dowodzenia batalio- nu. Nikt nie odpowiada na kanale taktycznym. Meldunek nadszedł z komen- dy milicji sektora południowego. Podobno palą się całe koszary, generale. Belewa z wściekłością cisnął kubkiem o pancerz i zeskoczył na ziemię. Obszedł otwarte drzwi wozu pancernego i popatrzył na południe. Nad mia- stem wisiała ogromna czerwonawa łuna pożaru, wyławiając z ciemności wieżowiec hotelu „Mamba Point". - Jak tyś to zrobiła? - szepnął osłupiały Belewa, a po chwili wrzasnął na całe gardło: - Jak tyś to zrobiła?! - Nie bacząc na zdziwione spojrzenia oficerów sztabowych, zerwał z głowy czapkę i cisnął ją z rozmachem na pylisty szczyt nasypu. - Bądź przeklęta! Przecież nie miałaś żadnych bom- bowców! Jak to zrobiłaś?! - Załatwione! - wykrzyknęła przez radio Christine. - Forsa na stole! Wraz z admirałem Macfntyre'em wpatrywała się w ekran monitora, na którym był wyświetlany obraz z kamery trutnia krążącego nad płonącymi ruinami koszar Barclaya. Niedobitki batalionu zmotoryzowanego w panice ewakuowały się z terenu ośrodka, a wybuchające magazyny amunicji dopeł- niały dzieła zniszczenia zapoczątkowanego przez bombowe śmigłowce. - Niech mnie kule biją... Cała ta improwizacja idzie dotąd zgodnie z pla- nem - mruknął admirał, smętnie kiwając głową. - Oby tak dalej. - Zgadza się, admirale. Właśnie wyłączyliśmy z gry najważniejszą jed- nostkę zmotoryzowanych odwodów Belewy, przynajmniej na jakiś czas. Mam też nadzieję, że dostatecznie wyprowadziliśmy go z równowagi, aby w każdej chwili oczekiwał naszego głównego uderzenia. Teraz nastąpi ak- cja dywersyjna „Pniak": ujawnią się oddziały, które wylądowały na połud- nie od portu. - Przesunęła się do sąsiedniego monitora i na komputerowej mapie wskazała niebieski symbol na linii brzegowej, blisko Monrowii. - Tutaj powinno się dopiero zagotować. - Kiedy rozpocznie się akcja? - To zależy od ruchów wojsk Unii, ale nie później niż za dziesięć, pięt- naście minut. Rejon akcji dywersyjnej „Pniak" sześć mil na południowy wschód od Przylądka Mesuradr 8 września 2007 roku, godzina 0.16 czasu lokalnego - Uwaga, pluton! Od północy nadjeżdża patrol! Przygotować się do walki! 362 Przekazany szeptem meldunek odebrali w słuchawkach równocześnie wszyscy komandosi. Od czasu wylądowania na plaży ukryci w zaroślach marines dwukrot- nie przepuszczali unijny patrol zmotoryzowany, teraz jednak miało być ina- czej. Lufy karabinków powędrowały w górę, obracając się ku niewidoczne- mu jeszcze wrogowi. Komandosi pospiesznie ścierali palcami krople deszczu z obiektywów celowników. - Tu północna czujka - doleciał przez radio kolejny wyszeptany meldu- nek. - Szyk taki jak poprzednio. Pierwszy land-rover, drugi wóz opancerzo- ny ferret. Kolumnę zamyka ciężarówka wyładowana piechotą. Jadą z włą- czonymi światłami. Antena tylko nad land-roverem. Powtarzam: antena tylko nad land-roverem. Z oddali doleciał stłumiony warkot silników. Jego basowe brzmienie świadczyło, że samochody jadą powoli. Chwilę później na brukowanej dro- dze zajaśniały światła reflektorów, uzupełnione snopem jaskrawego blasku z potężnego szperacza zamontowanego na ramie wozu opancerzonego, któ- ry przecinał ciemność niczym niebieskawa klinga gigantycznego miecza, mierzącego to w jedno pobocze drogi, to znów w drugie. Komandosi przy- warli mocniej do błotnistego podłoża na skraju zagajnika. - Uwaga wszyscy, pamiętać o najważniejszym - rozległ się w słuchaw- kach głos dowódcy plutonu. - Nie strzelać do land-rovera. Powtarzam: nie strzelać do land-rovera. Pod żadnym pozorem nie wolno uszkodzić radio- stacji! Dowódcy drużyn potwierdzili odbiór stuknięciami paznokci o mikrofo- ny. Nikomu nie trzeba było powtarzać naczelnej zasady marines: „Jeśli wi- dzisz cel, powinieneś go trafić, a jeśli możesz trafić człowieka, musisz go zabić". Unijny patrol nieświadomie wtoczył się w sam środek zasadzki. Znakiem do otwarcia ognia był pierwszy strzał oddany przez dowódcę patrolu. Niemal natychmiast zawtórowało mu trzydzieści siedem pozosta- łych karabinków. Zamykająca kolumnę ciężarówka nie była wyposażona w radio, nie miała więc żadnych przywilejów. Zaraz po pierwszej salwie na jej skrzyni wylą- dowało sześć granatów, które eksplodowały, zanim któryś z żołnierzy Unii zdążył zareagować. Równocześnie między kołami auta wylądował ciężki granat przeciwpancerny, a jego wybuch przewrócił na bok wielki dziesię- ciokołowy pojazd. Chwilę później rozerwał się zbiornik paliwa i wrak cię- żarówki zniknął w olbrzymiej kuli ognia. Kierowca, jadącego w środku wozu opancerzonego, szarpnął kierowni- cą, by zejść z linii ognia. Zaterkotał karabin maszynowy zamontowany na górnej ramie. Natychmiast odpowiedziała mu kanonada z pistoletów ma- szynowych. Rozprysła się przednia szyba wozu, zgasły reflektory i silny 363 szperacz. Zasłona z granatów dymnych całkowicie przesłoniła widoczność kierowcy i obsłudze karabinu maszynowego. Ferret zjechał na skraj drogi, przednie koło straciło kontakt z podłożem i silnik wściekle zawył na wyso- kich obrotach, niczym schwytany w pułapkę i oślepiony nosorożec. Trwało to zaledwie sekundę, nim do środka wpadł kolejny granat przeciwpancerny. Eksplodował i długie jęzory płomieni strzeliły z wszystkich otworów po- jazdu. Kierowca prowadzącego patrol land-rovera szybko połapał się w sytu- acji. Wdusił pedał gazu do podłogi i z rykiem silnika pomknął dalej drogą. Strzelec obrócił karabin maszynowy do tyłu i posłał długą serię w kierunku niewidocznych napastników, a dowódca patrolu błyskawicznie sięgnął po mikrofon radiostacji. Żaden z trzech żołnierzy nie podejrzewał, iż specjal- nie pozwolono im ujść cało z zasadzki, bo miało to służyć celom nadrzęd- nym. Nie wiedzieli, że za ocalenie życia powinni dziękować Amandzie Gar- rett, autorce tego przemyślnego planu. Tymczasem na morzu, tuż przed linią przyboju, kuter pościgowy „San- tana" czekał z silnikami na jałowym biegu. Obowiązywało zaciemnienie, cała załoga trwała na posterunkach w oczekiwaniu na chwilę odegrania ko- lejnej roli w tym wielkim przedstawieniu trików i wybiegów. A sygnałem do jej odegrania stały się pierwsze strzały wokół nadmorskiej drogi. Kapitan kutra ruchem głowy dał znak elektrykowi czuwającemu przy konsoli na mostku. Ten wsunął płytę kompaktową do szczeliny odtwarza- cza podłączonego do systemu nagłaśniającego i pchnął regulator wzmoc- nienia do oporu. Była to stara sztuczka, po raz pierwszy zastosowana w czasie drugiej wojny światowej przez dowódcę „Plażowych skoczków", komandora Douglasa Fairbanksa. Nikt jednak nie wątpił, że i tym razem, po wielu la- tach, przyniesie pożądany skutek. Z baterii megafonów usytuowanych pod sterówką na dziobie kutra popłynęło w mrok nocy nagrane zawczasu, odpo- wiednio wzmocnione wycie gazowych turbin „Trzech Małych Świnek". Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 września 2007 roku, godzina 0.24 czasu lokalnego - Wiadomości z centrum operacyjnego, komandorze - zameldował tech- nik ze stanowiska łączności. - Rozpoczęła się akcja „Pniak". Patrol wpadł w zasadzkę. 364 Na ściennym ekranie taktycznym niebieski dotąd symbol, znaczący re- jon akcji dywersyjnej, zaczął migać na czerwono. - Bardzo dobrze. Informuj na bieżąco. - Christine obejrzała się na ope- ratora sieci wywiadowczej. - Nasłuch radiowy, wyłapujecie już unijne mel- dunki związane z akcją „Pniak"? - Chwileczkę, komandorze. - Technik zamarł na parę sekund z dłonią uniesioną ku górze, nasłuchując informacji przekazywanych w sieci we- wnętrznej. - Tak, komandorze. Według nasłuchu do punktu dowodzenia w porcie doniesiono o następnym kontakcie. Łącznościowiec Belewy wła- śnie potwierdza... Oho, teraz odebrali alarmujący meldunek z garnizonu milicji w King Grey's Town. Oficer dyżurny powtarza, że w rejonie zacię- tej strzelaniny od strony morza dolatuje wycie zbliżających się podusz- kowców. - Świetnie! - Podniecona Rendino uderzyła otwartą dłonią w brzeg stołu konferencyjnego. - Włączył się „Santana"! Przełączcie na ekran widok z ka- mer trutnia krążącego nad portem w Monrowii. - Pospiesznie odwróciła się z powrotem do ściennego ekranu i mruknęła: - No, dalej, generałku. Do- piero to jest przynęta dla ciebie. Skuś się na nią... - Sako! Zażądaj potwierdzenia tych meldunków! Brygadier Atiba, który pochylał się nad konsolą łączności i ręką przyci- skał słuchawkę do ucha, obejrzał się w stronę dowódcy. - Jest potwierdzenie obu meldunków, generale. Na plaży w południo- wym sektorze musiał wylądować liczny oddział amerykańskich komando- sów... Właśnie z trzeciego posterunku w tamtym rejonie nadeszła wiado- mość, że od strony morza słychać zbliżające się poduszkowce. Belewa huknął pięścią w stół mapowy. - To od tej akcji chcieli odwrócić naszą uwagę! Tam jest prawdziwy atak! Atiba skrzywił się z niechęcią. - Generale, desant nastąpił wiele kilometrów od portu. Co chcieliby osiągnąć, atakując tak daleko? - Jeszcze nie wiem, Sako. Czuję jednak, że Garrett osobiście kieruje tą akcją i jest na pokładzie któregoś z poduszkowców! To przecież jej najsil- niejsza eskadra. Na pewno tam skoncentrowali swoje wysiłki! Jaka jest sy- tuacja batalionu zmechanizowanego z koszar Barclaya? Może się włączyć do walki? - Meldowali o dużych stratach w ludziach i sprzęcie, generale. Rozpo- częto przegrupowanie. - Do diabła! - Pięść Belewy po raz drugi z hukiem wylądowała na stole, jak gdyby fizyczny ból pomagał mu się skoncentrować w tych 365 okolicznościach. - Musimy przeszkodzić im w lądowaniu, zanim zdążą się pozbierać i rozpocząć realizację drugiej fazy tego planu. Rozkaż wszyst- kim jednostkom milicji z sektora południowego, aby natychmiast zorga- nizowały zwiad bojowy w rejonie lądowania. Trzeba związać przeciwni- ka walką, ocenić jego siłę i cele. Z jednostek obrony portu skompletuj silną kompanię zmotoryzowaną i jak najszybciej pchnij ją na południe. Niech prosto z nadmorskiej drogi przystąpi do szturmu na opanowany przez Amerykanów odcinek plaży. Czy śmigłowiec na lotnisku Payne może za- raz wystartować? - Tak. Jest uzbrojony w karabin maszynowy z celownikiem noktowi- zyjnym i gotów do startu. - Trzymaj go w pełnej gotowości do czasu sprecyzowania celów. - Be- lewa odwrócił się szybko do łącznika naczelnego dowództwa marynarki wojennej, który siedział skulony w najdalszym kącie pojazdu. - Poruczni- ku, skontaktujcie się z „Promise". Niech kapitan Mosabe ogłosi alarm dla eskadry, przygotuje ją do natychmiastowego wyjścia w morze i skierowa- nia się pełną mocą wzdłuż plaży na południe z zadaniem zlokalizowania i zaatakowania wroga. - Wozy opancerzone wyjeżdżają z miasta - zauważył Maclntyre, nie spuszczając oka z ekranu przedstawiającego obraz z kamery trutnia. - Owszem. Wygląda na to, że niedobitki batalionu zmotoryzowanego ruszają do akcji - odparła Christine. - Amanda nazwałaby to czekoladową polewą do polukrowanego już piernika. Pozostaje jeszcze kwestia okrętów wojennych. Dajcie nam widok kanału portowego. - Rozkaz, pani komandor. Technik kontrolujący lot bezzałogowego eagle eye pochylił dźwignię joysticka i zwiększył obroty. W odległości trzydziestu kilometrów małe zro- botyzowane urządzenie błyskawicznie zareagowało na przekazywane dro- gą radiową impulsy, pochyliło się na skrzydło i szerokim łukiem pomknęło przez mrok nocy niczym żywe, choć zbudowane z aluminium i sztucznych kompozytów stworzenie. Obraz na ekranie zaczął się szybko przesuwać i po chwili w polu wi- dzenia kamery ukazały się trzy strzegące portu kanonierki. - Daj nam przybliżenie dziobowego pokładu „Promise". - Rozkaz, komandorze. Nie ulegało wątpliwości, że przed sterówką marynarze Unii krzątają się gorączkowo. - Czy to nie wygląda na przygotowania do podniesienia kotwicy i wyj- ścia w morze, admirale? Maclntyre przytaknął ruchem głowy. 366 - Najwyraźniej. Proszę zmniejszyć przybliżenie i przełączyć na obraz termowizyjny. „Promise" zmalał gwałtownie, na ekranie znów pojawiła się cała eska- dra stojąca w wejściu do portu. Szary, rozmyty widok rzeczywisty zastąpił kontrastowy, czarno-biały, niemal negatywowy obraz ze skanera podczer- wieni. Okręty przekształciły się w widmowe, ledwie rozróżnialne zjawy na matowoczarnej powierzchni morza, lecz w ich środkowych częściach ryt- micznie pulsowały bardzo jasne plamy, a nad pokładami rufowymi pojawi- ły się białawe smugi. - Zgadza się! - wykrzyknęła Rendino. - To ciepło pracujących turbin i strumienie gazów wylotowych. Wychodzą w morze! Belewa dał się na- brać! Wysyła okręty na południe! Chwilę później „Promise" ruszył z miejsca i zaczął się przesuwać ka- nałem portowym w stronę przejścia między falochronami. Tuż za korwetą podniósł kotwicę „Unity", na końcu „Allegiance". Po wyjściu na morze trzy jednostki ostro wykręciły na południe, szybko nabierając prędkości. - Nie byłoby łatwiej po prostuje zatopić, kiedy stały zakotwiczone? - spytał cicho Maclntyre. Christine pokręciła głową. - To by przyciągnęło uwagę obrońców na wejście do portu - wyjaśni- ła. — Poza tym kolejna faza planu szefowej nie dałaby się wykonać w są- siedztwie płonących wraków. - Obejrzała się przez ramię. - Radio, powia- dom „Księżycowy Cień" i „Sztywny Kark", że kanonierki wyszły z portu. Można przystępować do fazy penetracji. Później przekaż grupie „Pniak", że nadciąga w jej stronę liczne towarzystwo. Na południowy wschód od Monrowii dowódca plutonu po odebraniu komunikatu zawołał: - Sierżancie! Jakie mamy straty? - Dwóch rannych, poruczniku - padła odpowiedź z pobliskiej kępy krza- ków. - Dyksra z trzeciej drużyny poważnie oberwał. - Rozumiem. Każ natychmiast ewakuować rannych na „Santanę". Wy- ślij też paru ludzi, by poszukali rannych wśród żołnierzy Unii. Reszta pluto- nu niech się szykuje do obrony. Druga drużyna zostaje na miejscu, pozosta- łe odsuwaj ą się wzdłuż drogi, pierwsza na pomoc, trzecia na południe. Trzeba błyskawicznie przygotować nowe zasadzki. Rozdaj cięższą broń i miny. I upewnij się, że zostanie bezpieczna droga odwrotu. - Rozkaz, poruczniku. Wygląda na to, że zbliżają się kłopoty... - Nie tylko kłopoty, ale silna jednostka regularnej armii. Będziemy musieli zająć ją na jakiś czas. - Nie ma sprawy. 367 Sierżant zawrócił, odszedł parę kroków i zaczął przez radio przekazy- wać polecenia dowódcom drużyn. Porucznik otarł pot z czoła. Łatwo po- wiedzieć: ,,Nie ma sprawy" - przemknęło mu przez myśl. Północny falochron portu w Monrowił 8 września 2007 roku, godzina 0.40 czasu lokalnego Obok kępy krzaków przy drodze dojazdowej szeregowiec Thomas Ka- janko odetchnął z ulgą, zapinając rozporek. - Kajanko, to ty? - rozległ się głośny szept znienawidzonego kaprala Kutiego, przez co szeregowiec musiał natychmiast napomnieć o przyjem- ności opróżnienia pęcherza. - Co ty tam robisz? Dlaczego zszedłeś z poste- runku? - Musiałem się wysikać, nic więcej, kapralu - bąknął Kajanko, wyobra- żając sobie, że właśnie przed chwilą nasikał dowódcy prosto w twarz. - Do cholery! Chcesz nas wszystkich narazić na wściekłość sierżanta? Wracaj natychmiast! Wykonujemy odpowiedzialne zadanie! Następnym razem lej w gacie, bylebyś tylko nie schodził z posterunku! - Rozkaz, kapralu. Szeregowiec poprawił karabin na ramieniu i ruszył ku krawędzi nasy- pu. Dla tego przeklętego wrednego Kutiego każde zadanie było równie od- powiedzialne. Wyznaczył dwóch najmłodszych w drużynie, Kajankę i jego przyjaciela, Roberta Smitha, do patrolowania łamacza fal od strony otwar- tego morza, podczas gdy sam ze swoimi kumplami popijał herbatę i grzał się przy ognisku. A oni dwaj byli już przemoczeni do suchej nitki, od paru godzin nikt nie chciał ich zluzować na warcie. Wszyscy podoficerowie byli tacy sami, a zwłaszcza Nigeryjczycy. Kajanko zaczął ostrożnie schodzić z nasypu, przeskakując po wielkich głazach o ostrych krawędziach, zabezpieczających falochron przed działa- niem fal. Filujący blask ogniska płonącego przy drodze na szczycie tylko utrudniał im zadanie, dodatkowo pogłębiając mroczne cienie zalegające na zboczu nasypu. - Robert! - zawołał cicho Kajanko. - Gdzie jesteś? Nie było odpowiedzi. Zewsząd dolatywał tylko szum fal omywających skalne bryły. - Robert? Lekki podmuch wiatru sprawił, że Kajankę przeszył dreszcz. Przesko- czył jeszcze po kilku głazach nad samą wodę. Był pewien, że właśnie tu zostawił przyjaciela. - Rob... 368 Głos uwiązł mu w gardle, kiedy podpierając się przypadkowo trafił pal- cami na lufę karabinu. Stał oparty o pokrytą glonami skałę, z kolbą do poło- wy zanurzoną w słonej wodzie. Nagle morze jakby rozwarło się u stóp żołnierza. Czyjeś palce zacisnę- ły się na kostkach jego nóg i szarpnęły. Kajanko poleciał do tyłu. Otworzył usta do krzyku, lecz błyskawicznie wlała się do nich woda. Poczuł na ra- mionach silny uścisk rąk osłoniętych gumowym kombinezonem, które po- ciągnęły go do dna. Wokół szeregowca zamknęła się nieprzenikniona ciem- ność. Na skraju nasypu fale przez chwilę omywały dwa porzucone karabiny, zaraz jednak z morza wyłoniły się mroczne sylwetki. Kilku komandosów o pomalowanych na czarno twarzach miało na sobie stroje płetwonurków i buty na grubych gumowych podeszwach. Przeskakując od jednego głazu do drugiego, zaczęli skradać się w górę zbocza i otaczać półkolem ognisko płonące na szczycie falochronu. Przyczaili się na krótko, gdy z mroku wyłonił się czteroosobowy patrol i przystanął na chwilę, żeby zamienić parę słów z siedzącym przy ognisku dowódcą drużyny. Na podstawie obserwacji znali już trasę i częstotliwość krążenia tego patrolu. Zwrócili uwagę, że nieco wcześniej umilkły rozmo- wy, żołnierze wyprostowali się i przysunęli bliżej karabiny. Kiedy zaś patrol się oddalił, odłożyli je z powrotem i znów zapanowała luźniejsza atmosfe- ra. Mimo to wartownicy Unii byli osowiali; przemoknięci od nieustającego deszczu, tępo wpatrywali się w blask płomieni. Komandosi wyszli zza głazów. Obnażone myśliwskie noże błysnęły ni- czym kły drapieżników. - „Niedźwiedzi Pazur" powinien już nam otworzyć drzwi - szepnęła Amanda z sąsiedniego pontonu. - Powinien - przyznał cicho Cuillain. - Możesz mi coś wyjaśnić? Skąd, do cholery, wzięły się te idiotyczne kryptonimy? „Pniak", „Niedźwie- dzi Pazur", „Blask Rosy", „Rozsadnik"... Nigdy nie słyszałem podobnych głupot. - Wymyśliła je Christine. Sądzę, że pochodzą z jej ulubionego komiksu. - Powinienem był się domyślić... - Urwał nagle i zaczął nasłuchiwać meldunku radiowego. - W porządku, droga wolna - rzekł po chwili, sięga- jąc do przełącznika nadawania. - Dowódca „Sztywnego Karku" do wszyst- kich oddziałów „Księżycowego Cienia" i „Sztywnego Karku". Ruszamy. Powtarzam: ruszamy. Quillain i Garrett szybko odepchnęli od siebie pontony. Napędzane sil- nikami elektrycznymi skierowały się ku falochronom. Amanda uklękła na dziobie, włączyła swój nadajnik i przekazała szeptem do mikrofonu: 24 Morski myśliwiec 369 - „Księżycowy Cień" do „Pałacu". Rozpoczynamy penetracją. Powta- rzam: rozpoczynamy penetrację. Pospiesznie ściągnięto i złożono płachty kamuflażowe. Żołnierze pro- stowali się, rozciągali zdrętwiałe mięśnie. Wśród głazów na stromym nasy- pie falochronu luminescencyjny marker wskazywał miejsce lądowania. Tej nocy oddziały marines używały typowych pięciometrowych ponto- nów patrolowych, o wiele bardziej wywrotnych i podatnych na uszkodze- nia od łodzi desantowych o częściowo sztywnej konstrukcji. Małe pontony miały jednak tę przewagę, że były znacznie lżejsze, co w nadchodzących sekundach mogło się okazać szczególnie ważne. Na niskich falach bez trudu przybiły do łamacza fal. - Z łodzi! - zakomenderował sternik napiętym szeptem. Amanda śladem innych żołnierzy zsunęła się okrakiem ponad obłą burtą pontonu do wody. Zanurzyła się aż po piersi, usiłując wyczuć pod stopami pewne oparcie wśród oślizłych, porośniętych glonami skalnych odłamów.. -Wyciągać! Pontony zostały dźwignięte w górę i na podobieństwo wyrzuconych na brzeg gigantycznych krabów o wielu odnóżach zaczęły powoli wędrować po zboczu falochronu. Po ostrych, usypanych stromo głazach wcale nieła- two było taszczyć wyładowane sprzętem łodzie, nikt jednak nie zaprotesto- wał. W nocnej ciszy rozlegał się jedynie świst przyspieszonych oddechów wciąganych przez zaciśnięte zęby. Garrett na równi z innymi wyciągała ponton na ląd. Po wielu godzinach pozostawania w bezruchu mięśnie protestowały ostrym bólem, w zdrętwia- łej prawej nodze od kostki do biodra czuła nieznośne mrówki. W którymś momencie straciła równowagę i oparła się dłonią o ostrą krawędź granito- wej skały, głęboko rozcinając sobie skórę. Nie zwróciła na to uwagi. Podniosła się szybko, z powrotem zacisnęła palce na uchwycie i zbierając w sobie wszystkie siły, pchnęła ponton pod górę. W takiej chwili wolałaby skonać na miejscu niż pozostawić trudzą- cych się w milczeniu podkomendnych samym sobie. Dotarli wreszcie pod szczyt nasypu, na pas mokrej od deszczu trawy obrzeżającej drogę dojazdową. Wróg był bardzo blisko, nie dalej niż sto pięćdziesiąt metrów w obu kierunkach paliły się następne ogniska. - Stać! - wydał szeptem rozkaz Stone Quillain. Najbliższe ognisko wyraźnie przygasało, nie było już przy nim nikogo, kto by dorzucił drew czy dolał oleju palmowego. Ubrany w czarny kombi- nezon komandos z grupy „Niedźwiedziego Pazura" odciągał właśnie w krza- ki ciało ostatniego zabitego obrońcy. Quillain zaczekał, aż wszystkie sześć pontonów znalazło siew równym szyku na skraju drogi, a jego ludzie zdążyli złapać oddech po mozolnej wspinaczce. - Przygotować się... Ruszamy na mój znak... Trzy... dwa... jeden... Teraz! 370 Równocześnie pięć załóg przebiegło z pontonami na drugą stronę dro- gi. Jeżeli któryś z żołnierzy przy sąsiednim ognisku patrzył właśnie w tę stronę, musiał dostrzec tylko pojedynczy cień, który na ułamek sekundy przesłonił mu płomienie następnego posterunku. Z pewnością nie powinno to zwrócić jego uwagi. Zbieganie po równie stromym zboczu od wewnętrznej strony falochronu wcale nie było łatwiejsze od poprzedniej wspinaczki. W końcu jednak gumowe łodzie bezszelestnie zsunęły się na wodę, jakby z wdzięcznościąwitając powrót do swojego żywiołu, a komandosi błyskawicznie zajęli w nich miejsca. Kiedy Amanda przerzuciła nogę przez pękatą burtę, czyjaś litościwa dłoń zacisnęła się na jej uprzęży i szybko wciągnęła dowódcę do środka. Garrett wylądowała w cienkiej warstwie wody na dnie łodzi. Zamruczały cicho silniki, niewielka flotylla ruszyła przez mglistą ciem- ność w stronę portowych nabrzeży. Amanda znów poczuła się bezpieczna we wnętrzu pontonu prawie bezgłośnie sunącego po morzu. Na szczęście nocną ciszę wypełniał jedynie szum fal. Nie rozległy się strzały, nie padły okrzyki, nie wystrzelono flar i nie zawyły syreny alarmowe. Udało im się prześliznąć niepostrzeżenie. Sięgnęła do przełącznika radiostacji. - „Księżycowy Cień" do „Pałacu". Penetracja zakończona pomyślnie. Jesteśmy w porcie. Powtarzam: jesteśmy w porcie. Na szczycie falochronu grupa „Niedźwiedziego Pazura" ukryła się w ni- skich zaroślach. W razie wpadki miała się ewakuować na pokład czekającego nieopodal na morzu kutra, ale tutaj musieli wykonać jeszcze jedno zadanie. Mniej więcej za dziesięć minut przy opustoszałym ognisku powinien się zjawić z powrotem czteroosobowy pieszy patrol. Gdyby odkrył nie ob- sadzoHy posterunek, na pewno podniósłby alarm. Dlatego żołnierzy patrolu także należało po cichu zdjąć, bo wówczas jeszcze co najmniej przez kwa- drans nikt nie zauważyłby tajemniczego zniknięcia wartowników. Komandosi zdjęli foliowe ochraniacze z zaopatrzonych w tłumiki kara- binków. Zajęli stanowiska i z naszykowaną bronią zaczęli nasłuchiwać od- głosu kroków na brukowanej drodze. W kanale portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.05 czasu lokalnego Pontony wypłynęły na środek trójkąta mającego u podstawy prawie trzy kilometry szerokości, a utworzonego przez schodzące się łamacze fal. 371 Gdyby nie wszechobecna wilgoć, Amanda z pewnością poczułaby, jak jeżą jej się włosy na karku, niczym sierść na grzbiecie przestraszonego kota. Stone tłumaczył jej rozwlekle, że pod wieloma wzglądami są tu bez- pieczniejsi niż w trakcie oczekiwania po zewnętrznej stronie falochronu. Nazwał to „psychologią obozowiska", według której żołnierze broniący portu podświadomie zwracali uwagę wyłącznie na ewentualne zagroże- nia od strony morza, instynktownie traktując ten obszar jak „strefę bez- pieczną". Mimo tych wyjaśnień Amanda nie mogła się uwolnić od świadomości bliskiej obecności wroga. Uniosła do oczu lornetkę noktowizyjną i dokład- nie zlustrowała całą długość jednego i drugiego falochronu. Główny obiekt Stone'a, tankowiec „Bejara", stał zacumowany przy na- brzeżu paliwowym, zwrócony dziobem w kierunku wyjścia z portu. Latar- nie nabrzeża oświetlały jego burtę, paliły się też słabe żółtawe lampy na przedniej grodzi mostka. Po wygaszeniu kotłów na pewno przeciągnięto z brzegu kable zasilające, co tylko mogło im ułatwić część zadań. Po przeciwnej stronie kanału znajdowało się długie na milę nabrzeże przeładunkowe kompanii wydobywczej Bong. Właśnie przy nim, niemal na samym końcu, stał przycumowany jej obiekt, portowy holownik „Union Banner". Ginął w ciemnościach, chyba tylko z kajuty wydobywał się ledwie za- uważalny blask zapalonej lampy. Zdjęcia termograficzne z trutnia wykaza- ły, że na noc pozostało na pokładzie jedynie niewielu z załogi holownika. Należało się jednak liczyć z wartownikami oraz pieszymi patrolami krążą- cymi nieregularnie po tamtym nabrzeżu. Omal nie podskoczyła w górę, gdy coś stuknęło głucho o burtę. Stone Quillain ponownie sczepił oba pontony i szepnął: - Dobra, tu się rozdzielimy. U ciebie wszystko w porządku? Aż musiała nakazać sobie w myślach: „Odpowiedz, przecież nie zauważy w mroku skinięcia głową. Zmuś się do przełknięcia śliny!". - Tak, w porządku. - Zatem jesteśmy umówieni. Za dziesięć minut atakujecie, potem my ruszamy. - Zgadza się. Powodzenia, Stone. - Do zobaczenia po spektaklu, kapitanie. Quillain odepchnął się i po chwili jego ponton zniknął w ciemnościach. Cztery pozostałe grupy abordażowe popłynęły za nim. Drużyna Garrett po- została osamotniona na środku kanału. Amanda zaczerpnęła garść słonej wody i przepłukała zaschnięte usta. Wypluła ją za burtę, po czym sięgnęła do przełącznika. - „Księżycowy Cień" do „Pałacu". Jesteśmy w punkcie rozdzielenia się, atakujemy za dziesięć minut. Powtarzam: atakujemy za dziesięć minut. 372 Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 września 2007 roku, godzina 1.05 czasu lokalnego Z głośnika pod sufitem sali odpraw doleciał stłumiony huk odległej eks- plozji miny przeciwpiechotnej i nasilony terkot broni automatycznej. Po chwili nad kanonadę wybił się głos dowódcy plutonu marines: - „Pałac", „Pałac", tu „Pniak"! Z północy drogą nadbrzeżną zbliżają się pojazdy wroga, chyba w sile jednej kompanii. Druga zasadzka spełniła swoje zadanie. Jej obsada wycofuje się pod silnym ostrzałem. Jak długo musimy się jeszcze bronić? Christine błyskawicznie powiększyła na ekranie rejon akcji dywersyj- nej na południu. - „Pniak", tu „Pałac" - powiedziała do mikrofonu. - Obserwujemy waszą sytuację. Macie naprzeciwko siebie cały garnizon milicji, prawdopodobnie z King Grey's Town. Składa się z pięćdziesięciu do sześćdziesięciu ochot- ników, uzbrojonych tylko w broń osobistą. - Tak, potwierdzam. Nasza czujka wróciła bez strat i melduje, że przeciw- nik wycofał się w panice. Nie to nas martwi, „Pałac". Według informacji wy- wiadu zbliża się duża jednostka zmotoryzowana z północy. Czekam na rozkazy. - Zrozumiałam, „Pniak". Nie rozłączaj się. Christine jeszcze raz spojrzała na mapę i przeniosła wzrok na admirała. Na ekranie czerwone symbole oddziałów przeciwnika wyraźnie przesuwały się na południe, w kierunku rejonu akcji dywersyjnej. A wzdłuż brzegu nad- pływały trzy okręty wojenne. Maclntyre oparł dłonie na biodrach i z kwaś- ną miną oszacował zagęszczenie sił przeciwnika. - Jednostki Unii zbliżają się szybciej niż zakładaliście, prawda? - Tak, to prawda, admirale. Liczyliśmy, że więcej czasu zajmie oddzia- łom zmotoryzowanym przejazd przez miasto. Pomyliliśmy się. Zresztąka- nonierki też rozwinęły większą szybkość niż sądziliśmy. - Obejrzała się na dowódcę. - Musimy jak najszybciej ewakuować stamtąd ludzi, admirale. Gdybyśmy jednak zrobili to za wcześnie, Belewa mógłby się połapać, że to tylko kolejna sztuczka. A gdyby w porę wycofał swoje oddziały z powro- tem do portu, mógłby zlikwidować grupy abordażowe. Maclntyre zbliżył się do mapy. Jakby nie pamiętał o możliwościach komputerów, zaczął dłonią wymierzać odległości i wyznaczać kierunki. - Rzeczywiście ewakuację trzeba przeprowadzić w ostatniej chwili. Czy nie dałoby się przeprogramować wyrzutni sea slarhów i zniszczyć unijnych kanonierek? - Mamy tylko dwanaście rakiet, admirale. Wszystkie są już wymierzo- ne w wybrane cele w Monrowii: elektrownie i centrale łączności. - Zresztą odpalając je, zdradzilibyśmy rozmieszczenie poduszkowców i grup abordażowych. Największym zmartwieniem są te cholerne okręty, Chris. 373 Chciałbym, żeby marines zyskali możność posłania w ich kierunku przynaj- mniej paru salw, ale wówczas „Santana" musiałby sam toczyć bój z trzema kanonierkami. A gdyby zbyt wcześnie zszedł z posterunku, przed zabraniem grupy „Pniaka"... - Maclntyre jeszcze raz zaczął wymierzać odległości na ma- pie. Czerwony symbol reprezentujący oddział zmotoryzowany przesunął się właśnie wzdłuż nadmorskiej drogi, kiedy admirał rzucił zdecydowanym tonem: - Dajcie mi bezpośrednie połączenie z dowódcą „Pniaka". Christine pospiesznie strzeliła palcami w kierunku operatora łączności. Ten wystukał polecenie na klawiaturze i skinął głową. - Może pan mówić, admirale. -,,Pniak", tu „Pałac". Jak mnie słyszysz? - rzekł Maclntyre do mikrofonu. - Zgłasza się „Pniak". Czekam na rozkazy. - Porucznik Southerland, jeśli się nie mylę. Tu admirał Elliot Maclntyre. Wypełniliście swoje zadanie, synu. Najwyższa pora wyciągnąć was stamtąd. - Tak jest... Jak pan rozkaże, admirale. - Ale możecie tam jeszcze trochę narozrabiać, poruczniku. Według na- szych informacji jest przygotowana zasadzka przy drodze, na północ od waszych pozycji. Zostało wam jeszcze parę min? - Tak, admirale. Mamy kilka „Drapieżników". - Świetnie. Zostawcie wysuniętą drużynę w zasadzce, a sami wycofaj- cie się na plażę. I to natychmiast. Przygotujcie łodzie do ewakuacji. Za cztery do pięciu minut z północy powinny nadciągnąć oddziały wroga. Każcie swoim ludziom zniszczyć pierwsze pojazdy, a potem odpalić wszystko, co jeszcze macie pod ręką, świece dymne, granaty z gazem łzawiącym, ładun- ki ogłuszające i tak dalej. Kiedy drużyna dołączy do was na plaży, rozpo- czynajcie ewakuację na pokład „Santany". Uwijajcie się. Jeśli nie będziecie marudzić, powinno wam starczyć czasu na ucieczkę. - Zrozumiałem, admirale. Wykonuję. „Pniak" się rozłącza. Maclntyre puścił przycisk nadawania, popatrzył na Christine, a na wi- dok jej zmarszczonych brwi wyjaśnił: - To będzie mój udział w tej improwizacji, komandorze. Musimy tylko zaczekać na jego rezultaty. Rejon akcji dywersyjnej „Pniak" sześć mil na południowy wschód od Przylądka Mesurado 8 września 2007 roku, godzina 1.09 czasu lokalnego - Kapitanie! - zawołał radiooperator na mostku. - Jest wiadomość od grupy dywersyjnej. Kolumna unijnych pojazdów wpadła w zasadzkę. Druży- na wycofuje się na plażę. Dowódca marines nakazał rozpoczęcie ewakuacji. 374 - Najwyższa pora! - huknął kapitan „Santany". - Potwierdź odbiór meldunku i zaalarmuj załogą, żeby się szykowała do wciągnięcia ponto- nów... I wyłączcie to cholerne wycie! Elektryk pospiesznie wyłączył wzmacniacz. Ogłuszający huk turbin i śmigieł napędowych poduszkowców urwał się nagle i zapadła cisza. Od strony lądu słychać było kanonadę broni maszynowej i pojedyncze wybu- chy granatów. - Radar!... - krzyknął kapitan, ale zaraz się opanował i dokończył znacz- nie ciszej: - Gdzie są teraz okręty wojenne Unii? - W odległości siedmiu tysięcy metrów, kapitanie. Idą kursem jeden siedem pięć z prędkością dziesięciu węzłów. Chyba jeszcze bardziej zwal- niają. - Zdaje się, że poskutkowała nasza zasłona elektroniczna - wtrącił pierw- szy oficer. - Na pewno - mruknął kapitan. - Nikt nie goni całą naprzód z niespraw- nym radarem. - Jest tylko kwestią czasu, kiedy złowią sygnał mimo zakłóceń albo namierzą nas wizualnie. Co wtedy? - Mam nadzieję, że będziemy już daleko stąd, nim zrobi się gorąco. Podaj celowniczym aktualne namiary, Joey. Jeśli nie my, to marines mogą potrzebować zasłony ogniowej. - Kapitanie - odezwał się znów radiooperator. - Dowódca grupy mel- duje, że odbili od plaży. Kuter dryfował bakburtą do brzegu, dziobem na południe, gotów do natychmiastowej ucieczki ze strefy zagrożenia. Kapitan i pierwszy oficer wyszli na lewy pomost sterówki i unieśli do oczu lornetki noktowizyjne. Łodzie oddziału marines wypłynęły już poza linię przyboju, koman- dosi rytmicznymi uderzeniami wioseł popychali je w stronę macierzystego kutra. Ale pojawiły się też ciemne postacie unijnej piechoty wysypują- cej się na plażę. Żołnierze mierzyli w pośpiechu do uciekającego prze- ciwnika. - Obie wieżyczki! - ryknął kapitan na cały głos, nie chcąc tracić czasu na powrót do sterówki. - Piechota na plaży! Ognia! Obsługa błyskawicznie przestawiła tryb pracy działek oraz celowniki . na wyrzutnie granatów. Z głuchym hukiem czterdziestomilimetrowe poci- ski wystrzeliły w stronę brzegu. Eksplozje na plaży ułożyły się w dwie gru- py jaskrawych rozbłysków, które niczym flesze na ułamki sekund wyłowiły z mroku sylwetki unijnej piechoty. - W ten sposób zdradzimy okrętom swoją pozycję, kapitanie - ostrzegł pierwszy oficer. - Nic na to nie poradzę, Joey. Komandosi nie dadzą rady jednocześnie się bronić i wiosłować, a ja bym wolał, żeby pozostali przy wiosłach. . 375 Na plaży pojawił się kolejny obiekt. Wielki pudłowaty wóz opancerzony Panhard przedarł się przez zarośla i wyjechał na piasek. Lufa dziewięćdzie- sięciomilimetrowej armaty zaczęła się obracać w kierunku łodzi marines. Obsłudze wieżyczek kutra niepotrzebne były rozkazy. Błyskawicznie przestawiła uzbrojenie na ogień ciągły z działek i w stronę wozu pomknęły strugi dwudziestopięciomilimetrowych pocisków typu Bushmaster. Na osło- nach i pod wieżyczką panharda strzeliły snopy iskier, przeciwpancerne kule wdarły się do środka i po paru sekundach wóz przekształcił się w białą kulę ognia, a echo wybuchu przetoczyło się grzmotem po plaży. - Kapitanie! - zawołał operator radaru. - Eskadra okrętów Unii przy- spiesza, płynie już z prędkością dwudziestu węzłów! Jest w odległości pię- ciu tysięcy metrów! - Kiedy wejdzie w zasięg skutecznego ognia? - Już jest, kapitanie! Jak gdyby w odpowiedzi daleko po rufowej sterburcie błysnęły pło- mienie z lufy. Czterdziestomilimetrowy pocisk spadł do morza przed dzio- bem „Santany". - Wieżyczka rufowa! Cel nawodny po sterburcie! Złapać namiar i od- palić cały zestaw ładunków maskujących! Z działka Mark 52 posypały się za rufę granaty, które eksplodując w po- wietrzu rozsiewały na dużej przestrzeni antyradarową kurtynę z metalowych ścinków, inne stawiały gęstą zasłonę dymną. Załoga kutra mogła w ten spo- sób zyskać parę cennych minut. Czas naglił, lecz na szczęście gumowe burty łodzi desantowych zaczęły się ocierać o poszycie kutra niczym stado prosiąt o deski zagrody. - Na miłość boską! Wciągajcie chłopców na pokład! Biegiem! Wiatr zniósł na „Santanę" pasma szarawego pyłu z zasłony dymnej, w których wyraźnie błyszczały na czerwono przegrzane lufy dziobowego działka. Marynarze pospiesznie wciągali komandosów ponad relingiem na pokład kutra. Jakaś zabłąkana kula wystrzelona z plaży odbiła się rykosze- tem od ściany nadbudówki. Rozprysnęła się przednia szyba mostka. Póź- niej ktoś krzyknął głośno, widocznie trafiony drugim pociskiem. - Odległość: dwa tysiące pięćset, kapitanie! Szybko maleje! Unijne kanonierki na oślep otworzyły ogień, gęstą chmurę czarnego dymu raz za razem rozcinały pociski z działek. Z morza strzelały fontanny wody, powietrze wypełniło się smrodem kordytu. - Kapitanie! Wszyscy marines sąjuż na pokładzie! - Potwierdzić! - Potwierdzam! Cała grupa desantowa przeliczona! Zostały tylko łodzie... - Pieprzyć je! Odciąć cumy! Sternik, cała naprzód! Wiejemy stąd! Ryknęły turbinowe silniki wysokoprężne, zakipiała woda pod rufą. „San- tana" skoczyła do przodu, rozcinając dziobnicą fale. 376 -Wieżyczka rufowa! Drugą salwę ładunków maskujących! Sternik, trzy- maj kurs wzdłuż brzegu, żebyśmy pozostawali za zasłoną dymną! Radar, co oni tam robią?! - Płyną dalej tym samym kursem z tą samą prędkością. Kapitan zerknął na wskazówkę logu. Rozwijali już prędkość czterdzie- stu węzłów. - No to niech sobie płyną - rzucił z ulgą w głosie. Dwie minuty później unijna eskadra przedarła się przez gęstą zasłonę dymną i antyradarową. Kapitanowie, którzy wypatrywali jednostek wroga, ujrzeli jedynie kilka porzuconych łodzi desantowych, a w oddali rozmywa- jącą się na falach spienioną smugę kilwateru. - Generale! Nadeszły meldunki od kapitana Mosabe i dowódcy bata- lionu zmotoryzowanego. Amerykanie się wycofali! Uciekli w popłochu! - Uciekli?! - Osłupiały Belewa zmarszczył brwi. - Jak to... uciekli?! - Amerykański oddział desantowy zdążył się ewakuować z plaży, gene- rale! - obwieścił triumfalnie radiooperator. - Kapitan Mosabe donosi, że jego eskadra rozpoczęła pościg za uciekającym kutrem. Z sektora północ- nego napływająkolejne meldunki o wygasaniu akcji dywersyjnych. Już chyba wszystkie pododdziały wroga ewakuowały się z wybrzeża. - A poduszkowce? Przecież miały być w sektorze południowym na wysokości rejonu lądowania! Gdzie się podziały? Czy patrole nadal meldu- ją o ich bliskiej obecności przy plaży? - Brak meldunków o kontakcie z eskadrą poduszkowców, generale. Belewa kurczowo chwycił się krawędzi stołu mapowego, jakby nagle doznał zawrotu głowy. - Niemożliwe... - mruknął i utkwił nie widzące spojrzenie w pomalo- wanym na biało pancerzu wozu dowodzenia. - Coś mi tu nie pasuje... Atiba położył mu dłoń na ramieniu. - O co chodzi, Obe? Nie słyszałeś? Odpędziliśmy wroga od naszego wybrzeża! - Nieprawda! - huknął generał, aż echo poszło po ciasnej przestrzeni. - Coś jest nie tak! Dlaczego lamparcica nie podjęła walki?! - Odwrócił się do szefa sztabu i zacisnął palce na jego ramionach. - Nie rozumiesz?! Poszło nam za łatwo! W prawdziwej bitwie ona by się tak szybko nie wycofała! Zaciekłe by z nami walczyła, Sako! To także była chytra akcja dywersyjna! Z zewnątrz doleciał szybko narastający, złowieszczy świst. - Odwołać batalion zmechanizowany! Zawrócić okręty! Natychmiast! Radiooperator uniósł mikrofon do ust, lecz zanim zdążył wcisnąć kla- wisz nadawania, z głośnika runęły ogłuszającą kaskadą piski, warkoty i trza- ski zakłóceń. 377 Stanowisko rakietowe „Słoneczna Wioska" trzy mile od wejścia do portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.18 czasu lokalnego Pierwszy pocisk typu Sea Slam, naprowadzany początkowo cyfrowymi impulsami z geostacjonarnego satelity GPU, ze świstem przeleciał nad por- tem, kierując się w stronę miasta. Kiedy jednak znalazł się nad północnym brzegiem rzeki Mesurado, zakołysał się kilkakrotnie, jakby stracił namiar. Na pokładzie „Queen" celowniczy Danno O'Roark pewnie zacisnął palce na drążku joystick, wyłączył automatyczne układy naprowadzające i prze- jął ręczne sterowanie rakietą. Pocisk wystrzelił w niebo, lecz po chwili zanurkował. Obraz z kamery podczerwonej na jego dziobie wypełnił ekran monitora na stanowisku ognio- wym poduszkowca. Obejmował cały rejon wokół Monrowii, nieomal od samej „Queen", aż po obiekt będący celem rakiety. Nie zważając na pot spływający po czole, Danno z zaciśniętymi zębami naprowadził nitki ce- lownika na charakterystyczny, szachownicowy układ plam. Przez całe po- południe oglądał analogiczne zdjęcia termograficzne wykonane z bezzało- gowej maszyny zwiadowczej. Chwilę później mógł już rozróżnić szczegóły ogrodzonego siatką ob- szaru, z którego we wszystkich kierunkach rozchodziły się linie wysokiego napięcia. Jego centralną część zajmowały widoczne w postaci jasnych kwa- dratów wielkie czworokątne bryły transformatorów mocy. Obraz na ekranie zaczął się szybko przybliżać. O'Roark, wstrzymując oddech, w najwyższym skupieniu starał się utrzymać nitki celownika pośrodku tej szachownicy aż do końca, kiedy to widok rozmazał się mu przed oczyma i chwilę później ekran ściemniał. Afrykańską noc rozświetliła potężna eksplozja, wzmocniona niebieska- wymi błyskawicami wyładowań elektrycznych. Niemal równocześnie port w Monrowii pogrążył się w ciemnościach. Nabrzeże przeładunkowe kompanii wydobywczej Bong port w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.20 czasu lokalnego - Ruszaj! Rozkaz Amandy nie był konieczny, ponieważ sternik od razu uruchomił silnik. Mieli niewiele czasu, tylko parę minut, dopóki nie minie pierwsze zasko- czenie i zamieszanie wśród obrońców portu. Spoglądając przez noktowizor, marynarz wprawnie poprowadził ponton w kierunku holownika „Union Banner". 378 Nabrzeże przeładunkowe wyrosło nad nimi jak wysoki klif opadający pionowo do morza. Parę sekund później wyłoniła się z ciemności niska rufa holownika. Garrett i sternik wyciągnęli ręce, żeby złapać się umocowanych na jego burcie starych opon i unieruchomić ponton. W przeciwieństwie do innych grup operacyjnych zespół Amandy nie był jednorodny. Oprócz czterech komandosów w jego skład wchodziło trzech marynarzy - starszy bosman, mający spore doświadczenie w prowadzeniu holowników, oraz dwaj mechanicy potrafiący obsługiwać wysokoprężne silniki jednostki. Marines pospiesznie przeskoczyli na pokład holownika i rozbiegli się niemal bezszelestnie. Ich zadaniem było unieszkodliwienie szczątkowej załogi stateczka oraz ewentualnych żołnierzy ochrony. Uwiązali ponton do burty „Union Banner". Parę sekund później Amanda ze swoimi ludźmi po- szła w ich ślady. Zatrzymała się na krótko przy relingu, by zameldować: - „Księżycowy Cień" do „Pałacu". Jesteśmy na obiekcie. Powtarzam: jesteśmy na obiekcie. Zakryła ręką ucho, w którym miała mini słuchawkę, żeby lepiej słyszeć odpowiedź Christine Rendino z centrum operacyjnego. - Przyjęłam, „Księżycowy Cień". „Sztywny Kark" również dotarł już do obiektu. „Słoneczna Wioska" kontynuuje ostrzał według planu. Jak do- tąd bez kłopotów. Jak dotąd, powtórzyła w myślach Garrett. Rozejrzała się szybko wokół gigantycznego bębna linowego, jakby nagle straciła pewność tego, co mają dalej robić. Rewolwer ciążył jej przy pasie, nie wydobyła go jednak, lecz tylko rozpięła kaburę. Sięgnięcie po broń nie przedstawiało żadnych trud- ności, a przypadkowo oddany strzał w tym momencie mógł się okazać kata- strofalny dla całej operacji. Nastawiła ucha i zerknęła przelotnie na stłoczo- nych tuż za nią marynarzy. Poza cichym szumem fal rozbijających się o nabrzeże dolatywały jedy- nie stłumione odgłosy z dalszych części portu - wykrzykiwane rozkazy, warkot ciężarówki, stuk zamykanych drzwi magazynu. Od strony miasta dał się słyszeć huk następnej eksplozji. Z poduszkowców kontynuowano bombardowanie Monrowii, kierując rakiety na tak dobrane cele, aby jesz- cze bardziej odciągnąć uwagę obrońców od portu. Nagle rozległy się także odgłosy ze sterówki holownika: najpierw kilka szybkich tupnięć, potem głuchy łoskot padającego ciężaru, który stał się źródłem wyczuwalnych pod stopami wibracji, wreszcie urwany w połowie okrzyk, zakończony cichym jękiem. Przez parę sekund panowała cisza, w końcu dwa ciała z pluskiem wylądowały za burtą. Z ciemności obok sterówki wyłonił się dowódca drużyny komandosów. - Droga wolna - przekazał szeptem. 379 - W porządku. Bosmanie, sprawdź bęben i linę holowniczą. Buckley i Smith, obejrzyjcie maszyny na dole. Czekam na wiadomość, kiedy damy radę ruszyć tę balię z miejsca. Będę w sterówce. - Rozkaz - wyszeptali pospiesznie marynarze. Garrett ruszyła za komandosem wzdłuż sterburty w stronę dziobu. - Na pokładzie było czterech ludzi, pani kapitan - przekazał jej po dro- dze. - Dwóch wartowników i dwóch cywilów z załogi. Żołnierzami się za- jęliśmy, wylecieli za burtę. - A cywile? - Czekają na pani rozkazy. Wejście do nadbudówki znajdowało się na śródokręciu. W uchylonej do połowy klapie stał na straży drugi komandos. Dwaj pozostali pilnowali wewnątrz pod bronią wystraszonych członków załogi. Obaj Murzyni, żylaści i wychudzeni, mieli na sobie tylko wystrzępione szorty. Siedzieli na ławeczce za stołem, twarzą do wejścia, z rękami skrępo- wanymi za plecami i ustami zaklejonymi szeroką taśmą samoprzylepną. Ich rozbiegane oczy świadczyły o skrajnym przerażeniu. Amanda przystanęła w pół kroku. Silny strach bijący od więźniów nale- żał do tych elementów, których najbardziej nie lubiła w swojej profesji. Ci dwaj marynarze nie byli przecież wrogami ani korpusu interwencyjnego, ani tym bardziej całej ludzkości. Nie mieli też żadnego wpływu na bieg wydarzeń w Unii Zachodnioafrykańskiej pod rządami Obe Belewy. Nic jednak nie mogła na to poradzić, jak tylko w możliwie najdelikat- niejszy sposób usunąć ich ze swojej drogi. - Zabierzcie ich stąd - rozkazała. Dowódca komandosów wyjął z kieszeni uprzęży dwie duże igły lekar- skie z gumowymi kapturkami. Zanim do osłupiałych Murzynów dotarło, co się dzieje, wbito im igły w uda, a do krwi przedostały się dawki silnych środków usypiających. Już po kilku sekundach daremnej szamotaniny oczy im się same zamknęły, a głowy opadły na stół. Bez wątpienia ich ostatnią trzeźwą myślą było pytanie, czy kiedykolwiek jeszcze powrócą do świata żywych. Ale nikt nie zamierzał ich zabijać. W gumowych kapturkach igieł pier- wotnie znajdowała się atropina, wchodząca w skład standardowego wypo- sażenia amerykańskich sił specjalnych jako odtrutka na gaz paraliżujący. Do potrzeb tej akcji została jednak zastąpiona roztworem barbituranów o tak dobranym stężeniu, by jego dawka nawet najsilniejszego mężczyznę pozba- wiła przytomności na parę godzin. - Załadujcie ich na tratwę, kapralu - poleciła Amanda - i przykryjcie j akąś derką lub płachtą brezentu, żeby nie rzucali się w oczy. A potem przy- gotujcie się do jednoczesnego przecięcia wszystkich cum. - Rozkaz, pani kapitan. 380 Garrett przeszła na tył nadbudowy i po drabince wdrapała się do umiesz- czonej ponad nią sterówki. W niewielkim pomieszczeniu, oszklonym ze wszystkich stron, śmierdziało ropą, stęchlizną i starym dymem papieroso- wym. Port nadal tonął w ciemnościach, a z luku w podłodze wydostawała się jedynie słaba poświata zapalonej na dole lampy, toteż niewiele można tu było dostrzec. Amanda miała do dyspozycji noktowizor, latarkę oraz kilka sygnali- zatorów fosforescencyjnych, ale znajdowała się przecież na mostku stat- ku, a więc w swoim żywiole. Nawet po omacku mogła się tu szybko zo- rientować. Z wyciągniętymi przed siebie rękami zrobiła ostrożnie krok do przodu. Na dotyk zidentyfikowała koło sterowe, busolę, dźwignie przepustnic, re- gulację napędu bębna, wskaźniki maszynowni, włączniki oświetlenia, słu- chawkę interfonu... Błyskawicznie zapamiętywała rozmieszczenie tych ele- mentów. „Sprawdźmy... Kontrolki silnika?... Powinny być tutaj..." Nacisnęła przełącznik. Zaświeciło się kilka zielonych lampek na kon- soli. „Dobra, na razie wszystko gra... Podświetlenie busoli..." Z uśmiechem pokiwała głową, gdy rozjaśniła się kopułka kompasu. Holownik dawno już miał za sobą pierwszą młodość, wyraźnie zaniedby- wano też regularne przeglądy techniczne, lecz przynajmniej busola oka- zała się sprawna. Nie było to wiele, ale zawsze coś. Amanda podniosła słuchawkę interfonu i wdusiła przycisk wywołania. Łączność także dzia- łała. - Słucham, Smith. - Tu kapitan. Sprawdzam sterówkę. Jak wygląda maszynownia? - Jakby na stałe urzędowało tu stado orangutanów. - W głosie technika pobrzmiewała złość typowa dla człowieka rozmiłowanego w okrętowej maszynerii. - Po południu widzieliśmy ten holownik w działaniu. Czy silniki są przy- najmniej na chodzie? - Tak... Myślę, że dadzą się uruchomić pani kapitan... Zresztą trudno powiedzieć. Przy tej liczbie prowizorycznych napraw... Amanda zazgrzytała zębami. - Więc damy radę popłynąć czy nie? - Raczej tak... Urządzenie wtryskowe wydaje się sprawne, w butli wy- starczy sprężonego powietrza na rozruch... Aha, tylko wskaźniki są chyba uszkodzone. - Dlaczego? - Bo pokazują całkowicie opróżnione zbiorniki, jakbyśmy w ogóle nie mieli paliwa. 381 Tankowiec „Bejara" 8 września 2007 roku, godzina 1.20 czasu lokalnego - Ruszamy! Kiedy cała południowa część basenu portowego pogrążyła się w ciem- nościach, główna grupa abordażowa szybko dobiła do sterburty „Bejary". Po pokładzie tankowca kręcili się strażnicy, nic jednak nie wskazywało na to, żeby byli wyposażeni w noktowizory. Brak zasilania sprawił, że naraz zgasły także szperacze rozmieszczone na relingach. Pięć pontonów wśliznęło się pod wypiętrzoną łukowato burtę statku. Komandosi błyskawicznie poskładali długie i lekkie, tytanowo-fiberglaso- we drabinki, które powędrowały w górę, dopóki ich obciągnięte gumą ha- kowate końce nie zawisły na krawędzi pokładu. Quillain zaczął się wspinać jako pierwszy. Z pozoru krucha i delikatna drabinka mogła wytrzymać znacznie większe obciążenie, kołysała się jed- nak do przodu i do tyłu w rytm jego kroków. Spieszył się, ale i tak nie zdą- żył. Niespodziewanie tuż obok jego głowy wyjrzał nad relingiem zdziwiony żołnierz Unii. Nawet przez noktowizor Stone dostrzegł, jak oczy mu się rozszerzają, a usta otwierają do krzyku. Z pontonu w dole padły dwa strzały. Karabinek był tak skutecznie wy- tłumiony, że Quillain nawet nie słyszał odgłosu wystrzałów, poczuł tylko na karku gwałtowny impet powietrza rozcinanego pociskami. Wartownik nie zdążył wydać z siebie głosu. Dwie kule dużego kalibru trafiły go w pierś, więc tylko cicho jęknął. Stone wskoczył na ostatni szczebel drabinki, jedną ręką chwycił się re- lingu, palce drugiej zacisnął na bluzie mundurowej przeciwnika i szarpnął z całej siły, żeby zabity, wylatując za burtę, nie spadł do znajdującego się w dole pontonu. Chwilę później znów zapaliły się światła w nadbudówce „Bejary". Ktoś musiał odłączyć portowy kabel zasilający i uruchomić awaryjny generator tankowca. Uczyniono to jednak zbyt późno, by wspomóc obronę statku. Niczym korsarze sprzed stuleci marines gromadnie wsypywali się już na pokład. Każdy pododdział i każdy żołnierz plutonu abordażowego miał ściśle określone zadania. Bez zwłoki przystąpiono do ich realizacji. Kompania Fox błyskawicznie oczyściła górny pokład ze strażników. Działała z tak pro- fesjonalną skutecznością i precyzją, że pośród ledwie słyszalnego tupotu butów na grubych podeszwach tylko z rzadka rozlegał się silnie stłumiony odgłos wystrzału. Quillain osobiście poprowadził główną grupę uderzeniową w kierunku mostka, po drodze wskazując pododdziałom wyznaczone dla nich kierunki 382 ataku. Nie dla wszystkich starczyło jednak tłumików do pistoletów maszy- nowych Heckler & Koch oraz automatycznych karabinków HK-5. Stone znalazł się właśnie w tej grupie, lecz zdecydowanie wolał inny rodzaj oręża do cichej walki. Masowa produkcja lekkiej krótkiej broni dla oddziałów szturmowych niemal całkowicie wyeliminowała bagnet z pól bitewnych. Używany przez Quillaina ciężki mossburg był jednak dostosowany do jego zamocowania, a kapitan należał do nielicznych już zwolenników starej śmiercionośnej klingi. Dlatego teraz zatknął na lufę karabinu ostry jak brzytwa spiczasty bagnet M-7. Wbiegając po schodkach na górny pokład nadbudówki stanął nagle oko w oko z oficerem Unii ubranym w panterkę, który na jego widok wybału- szył oczy i rozdziawił usta, zaraz jednak sięgnął do kabury przy pasie. Sto- ne, który od dawna ćwiczył stare metody fechtunku pikinierów, błyskawicz- nie zadał pchnięcie. Oficer zgiął się w pół, przyciskając dłonie do rozciętego brzucha. Tym- czasem Stone pospiesznie odwrócił broń i z chirurgiczną precyzją zadał sil- ny cios kolbą w kark, roztrzaskując nasadę rdzenia kręgowego przeciwni- ka. Kopniakiem usunął ciało zabitego z drogi i pognał dalej. Na mostku „Bej ary" kapitan Mustafa Ahmed nie mógł się uwolnić od myśli, że tego dnia nie zdołał pięciokrotnie pokłonić się w kierunku Mek- ki. Ba, nie uczynił tego ani razu, chociaż, prawdę mówiąc, na pokładzie statku, a więc pod nieobecność mułłów, nigdy nie trzymał się kurczowo przykazań Koranu. Teraz jednak bardzo żałował swojego odstępstwa od kanonów wiary. Przednia szyba mostka wychodziła na południe i właśnie daleko poza nią noc rozświetlił płomień kolejnej startującej rakiety. Amerykańskie po- ciski tym bardziej nie dawały mu spokoju, że pod mostkiem, w zbiornikach tankowca, znajdowały się tysiące ton łatwo palnego ładunku. Ahmed żałował i tego, że nie można było od razu przystąpić do rozła- dunku. Bardzo chciał opróżnić zbiorniki i odpłynąć stąd jak najszybciej. Ale jeszcze bardziej zależało mu na modlitwie. W takim miejscu i czasie nie wolno było narażać się na gniew Allaha. Oficer służb specjalnych Unii dowodzący ochroną statku widocznie wyczytał te obawy w twarzy Algierczyka, ponieważ wyszczerzył zęby w sze- rokim uśmiechu. Powiódł rozbawionym spojrzeniem po twarzach swojego zastępcy, porucznika, oraz dwóch żołnierzy pełniących wartę w wejściu ste- rówki i zapytał: - Czym się pan martwi, kapitanie? Wojska ONZ na pańską cześć urzą- dzają pokaz fajerwerków. Nie czuje się pan zaszczycony? » 383 - Byłbym bardziej zaszczycony, gdyby dało się tego uniknąć - burknął zasępiony Ahmed. - Co ich może powstrzymać przed bezpośrednim ata- kiem na port? Pańscy ludzie? - Połowa armii Unii, kapitanie. Oficer uśmiechnął sięjeszcze szerzej, kiedy nagle jego twarz przekształ- ciła się w krwawą miazgę, czaszka niemal eksplodowała, a fragmenty mó- zgu zabryzgały pulpit sterowniczy. Ahmed usłyszał za sobą tylko ciche po- stukiwanie i poczuł na skórze pęd powietrza rozcinanego kulami. Trzej pozostali żołnierze jednocześnie zgięli siew pół, jak w groteskowym tańcu, zrobili po parę chwiejnych kroków i runęli na pokład. Ich mundury szybko pokryły się ciemnymi plamami. Algierczyk nawet nie chciał widzieć, co znajduje się za jego plecami. Na mostku zaroiło się od innych żołnierzy: wysokich, barczystych, o ja- snych oczach i umazanych ciemną farbą twarzach, mających ze sobą tyle śmier- cionośnego wyposażenia, że wystarczyłoby go na uzbrojenie całej unijnej kom- panii. Przed nim stanął prawdziwy olbrzym z masywnym karabinem o dość niezwykłym wyglądzie, z zatkniętym pod lufą, zakrwawionym bagnetem. Olbrzym zajrzał kapitanowi w oczy i skrzywił się z pogardą niczym bóg, który właśnie osądził grzesznika i zastanawia się teraz nad doborem sto- sownej pokuty. Ahmedowi przemknęło przez głowę, że to faktycznie najgorsza pora. Nie miał przy sobie dywanika do modlitw, nie znał też dokładnego kierun- ku, w którym leżała Mekka. Mimo to, zaciskając kurczowo palce na krawę- dzi stołu mapowego i czując ze zdumieniem ciepły strumień uryny na no- gach, zaczął się w duchu modlić tak żarliwie, jak nigdy dotąd. Pod pokładem inni muzułmanie również pogrążyli się w gorących mo- dlitwach. Większość członków załogi „Bejary" odpoczywała na kojach w zbiorowej kajucie. Umilkły już narzekania na zakaz schodzenia na brzeg, brak kobiet i wyraźnie dyskryminacyjne zarządzenia władz Unii. Nagle wejście do kajuty otworzyło się z hukiem. Zdumieni Arabowie popatrzyli na dwóch obcych z pomalowanymi na czarno i zielono twarzami. Jeden z nich wszedł do środka. W dłoni trzymał odbezpieczony granat, tylko jednym palcem dociskał jeszcze dźwigienkę zapalnika. Powiódł nie- bieskimi oczami po całym pomieszczeniu i uniósł granat nieco wyżej, chcąc wszystkim Algierczykom unaocznić zagrożenie, a następnie wolno pokrę- cił głową, dając do zrozumienia, żeby nie próbowali żadnych nieprzemyśla- nych działań. Drugi komandos stał za jego plecami z pistoletem naszyko- wanym do strzału. Trzymał rękę na brzegu klapy zamykającej wejście, gotów w każdej chwili ją zatrzasnąć, gdyby zaszła konieczność użycia trzymanego przez kolegę granatu. 384 Na szczęście w załodze „Bejary" nie było głupców. Nikt się nie poru- szył, nikt nawet nie miał odwagi, żeby zaczerpnąć głębszy oddech. Na górnym pokładzie śródokręcia u wylotu trapu trzymało straż dwóch żołnierzy. Obaj niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę, nawet nie pró- bując zachować regulaminowej postawy. Stali na posterunku już od pewne- go czasu, toteż ich czujność uległa stępieniu pod naporem rozmaitych ode- rwanych myśli. Przeklinali w duchu dokuczliwy deszcz, jak również dowódcę plutonu, który nie wyznaczył ich do pilnowania portowych zabudowań, gdzie przy- najmniej można się było schronić pod okapem dachu. Z troską nasłuchiwali odgłosów bombardowania Monrowii, martwili się niepomyślnym przebie- giem wojny. Myśleli o kobietach, rodzinnych domach... To zamyślenie stało się przyczyną ich śmierci. Sierżant Tallman bezgłośnie podkradł się do pierwszego z nich. Lewą ręką błyskawicznie zadarł głowę żołnierza do góry, zasłaniając mu jedno- cześnie usta, a nożem trzymanym w drugiej wykonał głębokie cięcie przez gardło, rozcinając tchawicę i arterie szyjne. Później jednym płynnym ru- chem opuścił nóż, wbił go w podbrzusze przeciwnika i szarpnięciem po- ciągnął do góry, skosem od lewej do prawej, otwierając niemal całąjamę brzuszną. Nie zważając na krew tryskającą mu na ręce, przytrzymał wartownika do chwili, kiedy wyczuł agonalne drgawki. A gdy natowski pistolet ma- szynowy typu FALN wysunął się z dłoni konającego, z ciemności wynu- rzyła się ręka drugiego komandosa i chwyciła broń, zanim ta zdążyła stuk- nąć o pokład. Równocześnie w taki sam brutalny, lecz cichy sposób został unieszko- dliwiony drugi żołnierz i chwilę później dwa martwe ciała spoczęły na po- kładzie tankowca. Tallman i jego kolega w pośpiechu zdjęli swoje hełmy, włożyli na głowy czapki zabitych wartowników, wzięli w dłonie ich pistole- ty i przejęli straż u wylotu trapu. Z tonącego w ciemnościach nabrzeża syl- wetki rysujące się niewyraźnie przy relingu nie powinny budzić niczyich podejrzeń. Reszta drużyny marines z nisko pochylonymi głowami rozbie- gła się w stronę dziobu i rufy statku. W tym czasie cały tankowiec był już jednak opanowany. - Trap zabezpieczony. - Nadbudówka dziobowa zabezpieczona. - Kajuta załogi zabezpieczona. - Maszynownia zabezpieczona. 25 Morski myśliwiec 385 Mimo starannego dostrojenia krótkofalówek masywna żelazna konstruk- cja „Bejary" sprawiała, że przekazywane półgłosem meldunki były na mostku ledwie słyszalne. Wszystko załatwione bez jednego wystrzału obrońców, podsumował w myślach Quillain. Coś niesamowitego! Dziąki ci, Boże! Oby tak dalej! Sparaliżowany strachem kapitan tankowca został szybko sprowadzo- ny do kabiny ogólnej, gdzie mógł dołączyć do reszty trzymanej pod strażą załogi. Ciała zabitych żołnierzy Unii wyniesiono na sterburtowy pomost. Stone, który pozostał sam na mostku, poczuł się jak pan i władca zdobyte- go okrętu. - Jak tam pod pokładem? - rzekł do mikrofonu. - Znaleźliście już te dzieciaki? - Ani śladu. - Nie, kapitanie. -Nie. - Zrozumiałem. Kontynuować poszukiwania. Byłoby wspaniale, gdyby wcześniej zostały odesłane do rodzinnych domów, pomyślał. Ale nie ma się co łudzić. Bóg był dotąd łaskawy, lecz i jego przychylność ma swoje granice. Przełączył radio na wspólne pasmo korpusu i zameldował: - „Sztywny Kark" do „Pałacu". Główny obiekt zabezpieczony. Sytu- acja opanowana. Jesteśmy gotowi na spotkanie z „Księżycowym Cieniem". Powtarzam, jesteśmy gotowi na spotkanie z „Księżycowym Cieniem". - Zrozumiałam, „Sztywny Kark". „Księżycowy Cień" zabezpieczył już drugi obiekt. Kontynuujemy operację zgodnie z planem. Holownik „Union Banner" 8 września 2007 roku, godzina 1.31 czasu lokalnego - „Pałac" do „Księżycowego Cienia". „Sztywny Kark" zabezpieczył główny obiekt. Czeka na was. - Zrozumiałam, „Pałac". „Księżycowy Cień" rusza w drogę. Powtarzam, „Księżycowy Cień" rusza w drogę. Amanda puściła przełącznik krótkofalówki i podejrzliwie spojrzała na słuchawkę interfonu. A jeśli wskaźniki na dole wcale nie są zepsute? -prze- mknęło jej przez głowę. Tak czy inaczej, nie miała na to żadnego wpływu. Podniosła słuchawkę i wywołała maszynownię. - Smith, uruchamiaj maszyny i przygotuj się do odbicia od nabrzeża. Zacisnęła palce na owiniętym szorstką liną kole sterowym i czekała z nie- cierpliwością. 386 Kilka sekund później usłyszała dobiegający spod pokładu syk sprężo- nego powietrza w układach rozruchowych silników wysokoprężnych, ło- skot obracających się wałów i wreszcie, po przerażająco długim czasie, dudnienie łapiącej rytm pracy maszynerii. Z dwóch wąskich rur wyde- chowych za nadbudówką strzeliła garść iskier, w końcu niskoobrotowy silnik dużej mocy zahuczał miarowo na wszystkich dziesięciu cylindrach. Niemal równocześnie zawtórowała mu druga, identyczna maszyna napę- dowa. Cicho zabrzęczał interfon. - Jak pani widzi, te orangutany całkiem nieźle się tu spisywały, kapita- nie. Jest pełna moc, przełączyłem sterowanie silnikami na mostek. Byłoby dobrze, gdyby pozwoliła mu się pani rozgrzać przez parę sekund. - Rozumiem, Smith. Odłożyła słuchawkę na miejsce. Noktowizor miała zsunięty pod brodę, nie wyłączała go jednak, więc teraz wystarczyło podnieść go do oczu. Nie- przeniknioną ciemność za szybami sterówki zastąpiła zielonkawa poświata, w której można było rozróżnić komandosów przyczajonych przy relingu sta- teczka i dwóch obezwładnionych członków załogi leżących na tratwie ra- tunkowej pod płachtą brezentu. Mniej wyraźnie zamajaczyli żołnierze Unii zgromadzeni na dwóch posterunkach, na skraju i mniej więcej w połowie długości nabrzeża przeładunkowego. Amanda zwróciła uwagę, że jedni i dru- dzy spoglądają podejrzliwie w stronę holownika. Nie mogła dłużej grzać silników. Sięgnęła do przycisku krótkofalówki i powiedziała cicho do mikrofonu: - Załoga, przeciąć cumy. Nieruchomi komandosi jakby nagle ożyli. Garrettpo raz ostatni omiotła spojrzeniem zabudowania portu, ustawiła ciąg wsteczny i pchnęła w górę obie dźwignie gazu. Kadłub zadygotał, śruby zaczęły się obracać. Holow- nik powoli ruszył do tyłu, oddalając się skosem od nabrzeża. Krótko zapisz- czały opony na burcie, gdy otarły się o betonową ścianę. Chwilę później wypłynęli na otwarte wody kanału portowego. Amanda dała pół naprzód i zakręciła kołem, wprowadzając statek w cias- ny skręt przez sterburtę. Pomyślała, że na szczęście ten poobijany i mocno wysłużony holownik nadal jeszcze reaguje na położenie steru, a silniki wy- dają się pracować pełną mocą. Dobry Boże, oby jeszcze w zbiornikach było choć parę litrów ropy! Niczego więcej nam nie trzeba! Szybko naprowadziła dziób holownika na majaczącą w ciemnościach, słabo oświetloną sterówkę „Bejary" - jedyny jaśniejszy obiekt w pozbawio- nym zasilania, tonącym w mroku porcie. Następnie sięgnęła do bocznego pulpitu i pchnęła główny wyłącznik. - Kapitanie! - rozległ się w jej słuchawkach napięty szept. - Zapaliły się światła pozycyjne! 387 - Wiem, sierżancie. Sarna je zapaliłam - odparła. - Właśnie tak by po- stąpił kapitan holownika, wykonując swoje zwykłe zadanie. Musimy za- chować pozory normalności najdłużej, jak to będzie możliwe. Stanowisko rakietowe „Słoneczna Wioska" 8 września 2007 roku, godzina 1.32 czasu lokalnego Płomienie startowe kolejnej rakiety omyły górny pokład „Queen of the West" i rozpłynęły się w górze. - Wszystkie pociski odpalone - zameldowała Snowy. - Misja zakoń- czona. - Rozumiem. - Steamer skinął głową, pchnął do przodu dźwigienki re- gulacyjne silników elektrycznych i rzekł do mikrofonu: - „Dwór" do „Pała- cu". Misja ogniowa zakończona. Przechodzimy na stanowisko „Błękitna Góra". „Dwór" do eskadry. Ruszamy. Jeszcze zanim przez radio nadeszły potwierdzenia odbioru, poduszko- wiec zaczął nabierać prędkości, zbliżając się do portu w Monrovii. - Co na ekranie taktycznym, Snowy? Gdzie jest ta cholerna eskadra Unii? - Wciąż prowadzi pościg za „Santaną". Pewnie w ogóle nie dotarły do nich rozkazy powrotu do bazy. Wygląda na to, że zakłócanie radiowe dało efekty. - Miejmy nadzieję, że jeszcze tak szybko nie zawrócą z drogi. - Steamer... Co by się stało, gdyby odebrali rozkazy?... Gdybyśmy zna- leźli się w okrążeniu przed zakończeniem operacji? - Podejrzewam, Snowy, że stoczylibyśmy walkę na śmierć i życie, usi- łując się wyrwać z okrążenia. Rozległy się kroki na drabince i z dolnego luku wyłoniła się głowa Catlin. - Sprawdziłam stan wyrzutni po odpaleniu pocisków, kapitanie. Obie zabezpieczone, klapy zamknięte. - Świetnie, Marudo. Jakie nastroje pod pancerzem? - Wyczekiwania - rzuciła krótko techniczka. - A jak przebiega operacja? - Na razie jak po maśle, ale mam wrażenie, że niedługo zaczną się schody. Idziemy do punktu ewakuacji grup uderzeniowych. Przekaż wszystkim, żeby mieli oczy i uszy otwarte. - Dobra... Tak jest, kapitanie. Snowy wychyliła się z fotela pilota i popatrzyła na techniczkę. - Coś ci się stało, Marudo? - Nie, pani kapitan. Wszystko w porządku. 388 Sandra Catlin pospiesznie zeskoczyła z drabinki. Nie miała ochoty z ni- kim rozmawiać na temat swoich przeczuć. Zbyt dobrze pamiętała, do czego doszło poprzednio, gdy postanowiła się zwierzyć szefowi. Na samo wspo- mnienie tamtej chwili żołądek podszedł jej do gardła. Nie zwalniając uści- sku palców na szczeblu drabinki, kilkakrotnie wzięła głębszy oddech, pró- bując opanować dreszcze, przeszywające ją od stóp do głów. Tankowiec „Bejara" 8 września 2007 roku, godzina 1.35 czasu lokalnego - „Sztywny Kark", jak mnie słyszysz w tym paśmie? Stone z radością powitał doskonale mu znany, miękki alt, który rozległ się w słuchawkach. - Odbieram cię głośno i wyraźnie, „Księżycowy Cieniu". - Jesteśmy w drodze do ciebie. Jaką masz sytuację? -Nadal cisza i spokój. Zdjęliśmy chyba wszystkich wartowników, a za- łoga siedzi zamknięta w kajucie pod strażą. Nie znaleźliśmy jeszcze tych cholernych dzieci. Mam nadzieję, że wcześniej zeszły na brzeg. Quillain wyszedł na sterburtowy pomost i spojrzał w kierunku rufy. Holownik oznakowany zielonymi i czerwonymi światłami pozycyjnymi powoli zbliżał się do „Bejary", jakby prowadzący go kapitan miał pełne prawo do wykonania takiego manewru. - Szukajcie dalej, dopóki nie zdobędziecie absolutnej pewności - odparła Garrett. - Macie około pięciu minut do naszego przybicia. Nie wolno nam ryzykować życia małych dzieci, przypadkiem uwikłanych w walkę zbrojną. W tej samej chwili spod pokładu tankowca doleciał głośny terkot pisto- letu maszynowego. Bez wątpienia była to seria z broni palnej. W słuchawkach rozbrzmiał podniecony głos: - Zgłasza się kapral Clasky z drugiej drużyny! Kapitanie, mamy pro- blem na drugim pokładzie! Jeden z naszych dostał! Potrzebny sanitariusz! - Zrozumiałem! Sanitariusz, na drugi pokład! Uwaga, cały pluton, je- steśmy spaleni! Powtarzam, jesteśmy spaleni! Clasky, co tam się dzieje?! - To te przeklęte bachory, kapitanie! Mają broń! Strzelają do nas! Przy trapie na śródokręciu sierżant Tallman szybko odbezpieczył pisto- let maszynowy i szepnął do przyczajonych obok relingu komandosów: - Uwaga, chłopcy. Szykuje się robota. Odgłos strzałów wywabił z pobliskiego magazynu co najmniej pluton żołnierzy Unii. W rozsypce biegli w stronę tankowca. Prowadzący ich oficer 389 wykrzyknął coś w biegu. Tallman w odpowiedzi lekceważąco machnął ręką i szybko ustawił się bokiem do trapu, by z nabrzeża nie było widać jego broni, kombinezonu i reszty wyposażenia. - Spokojnie, dajcie im podejść. Niech się zbiegną przy trapie... Przygo- tować granatniki, wycelować zawczasu... -Przekazując półgłosem komen- dy, Tallman po omacku przełączył broń na ogień ciągły. - Czekajcie na pierw- szy strzał, potem zaczynamy rock and rolla... Pierwsi żołnierze zatrzymali się niepewnie przed wejściem na trap. Ofi- cer wkroczył na niego bez wahania. Tallman nie mógł dłużej zwlekać. - Ognia! - wrzasnął. Błyskawicznie uniósł broń do ramienia i nacisnął spust. Wrogi pluton jak gdyby się roztopił pod gradem kul, eksplodowały gra- naty. Żołnierze padali plackiem na betonowe nabrzeże, kilku skoczyło do morza przy burcie tankowca. Zaskoczenie szybko jednak minęło, w dodat- ku z oddali nadbiegały kolejne grupy zaalarmowanych obrońców. Między portowymi zabudowaniami pojawiły się rozbłyski wystrzałów, kule zaczęły ze świstem rozcinać powietrze. - Kryć się! Nie podnosić głów znad pokładu! Przestawić broń na ogień pojedynczy! Starannie wybierać cele! Oszczędzać amunicję! Tallman sięgnął po swój M-4 leżący obok na pokładzie. Kiedy jego wzrok padł na nieruchome ciało zabitego wartownika, szybko obrócił go na wznak i zza pasa trupa wyciągnął zapasowy magazynek z dwudziestoma pociska- mi kalibru siedem, sześćdziesiąt dwa milimetra. - Tobie i tak nie będzie już potrzebny - mruknął, załadowując go do pistoletu maszynowego FALN. Punkt dowodzenia obroną portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.35 czasu lokalnego - Co z tym radiem?! - warknął Belewa. - Mamy już łączność?! - We wszystkich pasmach odbieramy bardzo silne zakłócenia, genera- le - odparł spocony radiooperator, gorączkowo przestawiając aparaturę z jed- nego kanału na drugi. - Możliwe, że jesteśmy słyszalni w całym rejonie, ale nie dam rady odczytać żadnych potwierdzeń odbioru rozkazów. - A co z głównym rządowym nadajnikiem w „Mamba Point"? - Jakiś czas temu na krótko wyłapałem operatora wśród trzasków, lecz fala szybko zanikła. Nie zdołałem już odzyskać łączności. Belewa zazgrzytał zębami. Jeśli pierwsza amerykańska rakieta znisz- czyła stację transformatorową zasilającą port, to druga prawdopodobnie została wycelowana w anteny radiostacji na najwyższym piętrze hotelu. 390 - Milczą również telefony w całym mieście - powiedział Sako Atiba, pochylony nad rozbudowaną konsolą łączności transportera. - Mamy jedy- nie dostąp do linii awaryjnych w najbliższym sąsiedztwie portu. Ameryka- nie stosują tę samą taktykę, co podczas nalotów na Bagdad. Wykorzystali zdalnie sterowane pociski rakietowe do zniszczenia naszych ośrodków łącz- ności i stacji zasilania. - Zakłócanie radiowe na razie także zdaje egzamin - mruknął Belewa. - A to znaczy, że szykują się do nowego uderzenia, o którym nic jeszcze nie wiemy. Sprawdź wszystkie dostępne posterunki. Coś tam musi się już dziać. - Rozkaz, generale. Belewa przeszedł na tył pojazdu, wychylił się przez otwarte drzwi i za- darł głowę, wystawiając twarz na uderzenia deszczu. Żałował, że w ten sam sposób nie może ochłodzić swoich gorączkowych myśli. Utracił inicjatywę i przegrywał bitwę. Czuł to przez skórę. Kawałek po kawałku lamparcica rozcinała pazurami kontrolowany przez niego teren. Naigrawała się z niego i urągała mu, z radości tańczyła tuż poza jego zasięgiem, chcąc ostatecznie wykraść mu całe królestwo. Dzięki ci, Boże, za ten deszcz, pomyślał, który zmyje łzy frustracji i wściekłości zawiedzionych żołnierzy. - Generale! - wykrzyknął Atiba, podchodząc do niego. - Z północnego sektora nadszedł meldunek, że zniknął jeden z pododdziałów obrony. Ni- gdzie nie można znaleźć też pieszego patrolu. Zarządzono dochodzenie... Belewa odwrócił się gwałtownie do szefa sztabu. - Do diabła z dochodzeniem! Wiemy już, co się stało. Przedarli się do portu! Skontaktuj się jakoś z lotniskiem Payne. Rozkaż, żeby śmigłowiec star- tował. Ściągnij go tu! I wyślij rezerwową kompanię na nabrzeże paliwowe, niech wzmocni ochronę statku. Połącz mnie z dowódcą warty na tankowcu. - Rozkaz, generale! - Atiba podbiegł z powrotem do konsoli telefonicz- nej i zaczął wydawać rozkazy operatorowi. Po minucie zawołał: - Genera- le! Nikt nie odpowiada na tankowcu! Od strony południowego sektora portu doleciały odgłosy zaciekłej strze- laniny. Padały serie z pistoletów maszynowych, rozerwało się kilka granatów. Chwilą później zagrzmiało głośniejsze s tacca to ciężkiej broni automatycznej. - Próbują zająć tankowiec - jęknął osłupiały Atiba, wbijając wzrok w ciemności na zewnątrz transportera. Belewa raz i drugi pokręcił głową, na podstawie odgłosów oceniając kierunki i odległości. -Nie... Już sąnajego pokładzie! Sako! Odpalcie rakiety świetlne! A po- tem rozkaż wszystkim oddziałom, żeby poszły z pomocą obronie nabrzeża paliwowego. Wszystkim!... Belewa zeskoczył na ziemią i pognał w kierunku strzelaniny, po drodze wyciągając z kabury ciężki browning. 391 Holownik „Union Banner" 8 września 2007 roku, godzina 1.38 czasu lokalnego Krótkofalówka Amandy była jeszcze przestawiona na kanał taktyczny, kiedy rozległ się okrzyk Quillaina: „Jesteśmy spaleni!" Przemknęło jej przez myśl, że operacja wymknęła się spod kontroli. Poprzez huk silników wyso- koprężnych nie słyszała odgłosów strzelaniny, mogła się jednak jej domy- ślić na podstawie zachowania obrońców. W niebo wystrzeliły rakiety świetlne i moździerzowe flary, jaskrawy blask rozdarł mrok nocy. Na ekranie noktowizora rozlała się oślepiająca biel i Amanda pospiesznie odwróciła go sprzed oczu. Odruchowo sięgnęła do wy- łącznika świateł pozycyjnych, zawahała się jednak. Jeśli nawet stracili sprzy- mierzeńca w postaci osłony ciemności, to przecież oddziały Unii nie musiały od razu zyskać pewności, że porwano im dwa statki, a nie tylko jeden. - Stone, słyszysz mnie?! - zawołała do mikrofonu, zapominając nagle o kryptonimach. - Co tam się dzieje? - To te przeklęte dzieciaki! - odpowiedział z wściekłością Quillain. - Wcale nie sprowadzono ich na statek siłą. Tworzą całkiem nieźle zorgani- zowany dziecięcy oddział zbrojny, nie należący do rzadkości w tym rejonie świata. Garrett też słyszała o tym niezwykłym aspekcie brutalnych, krwawych konfliktów trawiących Afrykę Zachodnią. Dziesięcio- czy jedenastoletnich chłopców, ledwie zdolnych do udźwignięcia broni, formowano w regularne jednostki wojskowe. Niekiedy były to oddziały najbardziej niebezpiecznych i bezlitosnych zabójców. Pod tym względem chłopcy mieli sporą przewagę nad dorosłymi, bo nie rozumieli jeszcze, jak cenne jest ludzkie życie, i nie odczuwali lęku przed śmiercią. Na korzyść Belewy przemawiało to, że dotychczas nie wykorzystywał dziecięcych oddziałów w walkach. - Zabarykadowali się w jednej z kajut na dolnym pokładzie - ciągnął Quillain. - Szczeniaki otwierają ogień do każdego, kto się pojawi w koryta- rzu. Poważnie ranili już jednego z moich ludzi. - Możesz ich jakoś unieszkodliwić, Stone? - Pracujemy nad tym, ale gdyby nawet to się udało, żadnym sposobem nie dam rady wysadzić ani ich, ani Algierczyków bezpiecznie na brzeg. Na nabrzeże ściąga coraz więcej żołnierzy Unii. - Ruszam całą naprzód. Przygotujcie się do wciągnięcia liny holowni- czej, będziemy przy waszej burcie za jakieś dwie minuty. Przestawiamy się na rezerwowy plan ewakuacji. Słyszysz? Ewakuujemy się według planu re- zerwowego! . - Zrozumiałem, kapitanie. Jesteśmy gotowi. Spróbujemy wam dać pełną osłonę. Lecę teraz pod pokład, żeby się zająć tymi cholernymi gówniarzami. 392 - Tylko się pospiesz! Nie mamy czasu! - Wiem. Amanda jeszcze bardziej przesunęła dźwigienki gazu i obróciła nieco kołem na sterburtę. Musiała podejść do tankowca szerokim łukiem od połu- dniowego zachodu, aby jak najdłużej pozostawać pod osłoną jego burty. Miała nadzieję, że unijni obrońcy, pochłonięci wymianą ognia z komando- sami, jeszcze przez jakiś czas nie zwrócą uwagi na zbliżający się holownik. Ostatecznie, wcześniej czy później, i dla nich musiało stać się jasne, co za- mierzaj ą uczynić. Popatrzyła w stronę rufy. Jej „główna bateria" w sile czterech marines czekała w gotowości, przyczajona przy relingu na śródokręciu. Komandosi szykowali się do ciężkiego boju; dwaj byli uzbrojeni w automatyczne kara- binki SAW, dwaj pozostali w kombinowane M4/M203, pistolety maszyno- we z granatnikami. - Uwaga! - zawołała do nich przez szybę sterówki. - Nie strzelać, do- póki nie znajdziemy się pod ostrzałem! Lepiej nie zdradzać przedwcześnie, kto jest na pokładzie! Dowódca drużyny potwierdził skinieniem głowy. Zbliżali się do masywnej burty tankowca, którego nadbudówkę z na- brzeża oświetlały reflektory zgromadzonych wojskowych pojazdów. Poprzez donośny huk silników holownika słychać już było odgłosy zaciekłej strze- laniny. Tankowiec „Bej ara" 8 września 2007 roku, godzina 1.40 czasu lokalnego Stone, chyląc głowę przed świszczącymi wokół pociskami, przeskoczył korytarzem do luku wiodącego pod pokład. Dopiero po chwili dotarło do niego, że zachowuje się jak nowicjusz. W otwartym przejściu w kształcie litery L kule rykoszetowały od ścian; równie dobrze mógłby zostać trafiony, gdyby nawet przeczołgał się na brzuchu. Kapral Clasky ze swoją drużyną czekał pod grodziąu wylotu korytarza. - Jaka sytuacja? - zapytał Quillain, kucając tuż za nim. - Bez zmian, kapitanie - odparł Clasky. - Te małe sukinsyny dotąd co minutę opróżniały magazynek, ale nasze serie trochę ich ostudziły. Strzela- ją na oślep, jakby siedzieli tam na skrzynkach z amunicją. - Dajcie popatrzeć. Stone prześliznął się do komandosa, który siedział tuż za załomem bocz- nego korytarza. Wziął z jego rąk kawałek stalowej blachy pełniącej rolę lusterka i ostrożnie wysunął dłoń za róg. 393 Krótki korytarz o pokrytych brudem ścianach kończył się ciężką, wo- doszczelną pokrywą luku, do połowy uchyloną. Zza grodzi wyglądała zasę- piona twarz Murzynka o łagodnych, dziecięcych rysach. Wielkie Nieba! - pomyślał Quillain. W meldunku nie było ani grama przesady. Tym chłopcom pewnie jeszcze ani razu nie przyszła do głowy myśl o dziewczynach. - Zabezpieczyliście korytarz z drugiej strony? - zapytał. - Tak. - Dowódca drużyny pokiwał głową. - Jest tam kapral Donovan ze swoimi ludźmi. - Jasne. Damy im jeszcze jedną szansę, a potem wykurzymy stamtąd. - Przywarł plecami do grodzi i ryknął głosem musztrującego sierżanta: - Hej, wy tam! Jesteście otoczeni przez komandosów Stanów Zjedno- czonych! Poddajcie się i wyrzućcie broń! Wyjdźcie z podniesionymi ręka- mi, a nikomu nic się nie stanie! Odpowiedział mu dziki chóralny wrzask i stek wulgarnych wyzwisk. Po chwili z luku wyłoniła się lufa pistoletu maszynowego sterling i pociski zagrzechotały w korytarzu. Jedna długa seria musiała opróżnić cały maga- zynek. - W porządku, gnoje - mruknął Quillain. - Sami się o to prosicie. Kapralu, przekażcie wszystkim drużynom pod pokładem, żeby założyły maski. Ściągnął hełm, wyjął z kieszeni uprzęży maskę przeciwgazową i płyn- nym ruchem włożył ją na głowę. Popatrzył na resztę komandosów, którzy szybko układali sobie maski na twarzach, dociskali paski mocujące i wycią- gali zatyczki z otworów wlotowych filtrów. - Gotowi? - zapytał. W odpowiedzi padły mocno stłumione potwierdzenia. - Kapralu, niech któryś z pańskich ludzi rzuci tam granat oszałamiają- cy. Zaraz po wybuchu my dwaj doskakujemy z granatami łzawiącymi. Wszystko musi się odbyć szybko i sprawnie, żeby gówniarze nie zdążyli odzyskać chęci do walki. - Tak jest, kapitanie. - Dobra. Zaczynamy na trzy. Raz... dwa... trzy! Siedzący z przodu komandos szerokim zamachem rzucił w głąb koryta- rza granat. Jego ładunek nie był groźny, eksplozji towarzyszył jednak ośle- piający rozbłysk i potężny huk, którego zadaniem było chwilowe ogłusze- nie nieprzygotowanego przeciwnika. Donośny trzask, który rozniósł się zwielokrotnionym echem po koryta- rzu, był dla Stone'a sygnałem do działania. Wyrwawszy zawleczki ładun- ków z gazem łzawiącym, rzucili się do uchylonego luku, cisnęli granaty do środka i odskoczyli pod ścianę. Rozległy się d\yie głuche detonacje, z kaju- ty doleciały głośne jęki i zawodzenia. 394 Chłopcy nie byli przygotowani na taki obrót wydarzeń. Nie zdążyli jesz- cze dojść do siebie po ogłuszającej eksplozji pierwszego granatu, kiedy na- gle znaleźli się w gęstej chmurze gryzącego dymu. Jeden z nich schylił się, aby podnieść i odrzucić syczący pojemnik, lecz tylko wrzasnął przejmująco z bólu. Młody bohater zbyt późno się przekonał, że granaty gazowe są tak skonstruowane, by metalowa powłoka mocno się rozgrzewała, uniemożli- wiając dotknięcie jej gołymi rękoma. Quillain przeskoczył z powrotem na drugą stronę uchylonej pokrywy luku. Nawet przez maskę gazową czuł lekkie poszczypywanie w kącikach oczu, świadczące wyraźnie, że stężenie środka łzawiącego w kajucie musi być bardzo wysokie. Bez maski żaden człowiek nie mógł tam zbyt długo wytrzymać. Rzeczywiście po paru sekundach pierwszy z młodych wojowników wy- szedł chwiejnym krokiem na korytarz. Nie był już żadnym wojownikiem, a tylko zapłakanym, przerażonym dzieckiem, szukającym na oślep drogi ucieczki. Quillain wyszarpnął z jego rąk pistolet maszynowy i wyciągnął zza pasa sklejone taśmą samoprzylepną dwa zapasowe magazynki. Pchnął go następnie prosto w objęcia czekających dalej komandosów. Z kajuty za- częli wychodzić następni chłopcy, którym gaz łzawiący całkowicie odebrał chęć do dalszej walki. -Zaprowadźcie ich na górę do wspólnej kajuty Algierczyków - rozka- zał Stone. -1 poszukajcie dla nich kamizelek ratunkowych. - Mamy im obmyć oczy wodą, kapitanie? - Szkoda zachodu, i tak za parę minut będą musieli pływać. Nabrzeże paliwowe portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.45 czasu lokalnego Belewa gwałtownie odsunął w bok lufę wyrzutni Carla Gustava. - Żadnych rakiet! - cisnął żołnierzowi w twarz. - To rozkaz! Nie uży- wać rakiet ani granatów! Nie możemy ryzykować wysadzenia statku w po- wietrze! Chyląc się nisko, przeskoczył za stertę palet, ostrożnie podniósł głowę i popatrzył na teren walki spod przymrużonych powiek. Natychmiast oce- nił, że Amerykanie mają dogodniejszą pozycję. Stalowa burta tankowca, która wznosiła się na dobre trzy metry nad poziom nabrzeża, przypominała mur średniowiecznej twierdzy, oddzielony od brzegu pasem wody przypo- minającym fosę. Komandosi w pełni wykorzystywali tę przewagę, znad krawędzi pokładu zasypując gradem pocisków wszystko, co się ruszało na odkrytym terenie. 395 Ze stanowisk na płaskim dachu nadbudówki kontrolowali całe nabrzeże paliwowe, a liczba unijnych żołnierzy leżących na betonowym nabrzeżu świadczyła-dobitnie o celności ich strzałów. Ponadto Amerykanów nic nie ograniczało w zakresie rodzajów używanej broni. Granaty dokonały już znacznych spustoszeń w portowych zabudowaniach, a ładunki zapalające szerzyły w barakach i magazynach ogień, który dodatkowo utrudniał od- działom Unii zorganizowanie kontrofensywy. Słabością przeciwnika była niewielka liczebność komandosów na po- kładzie „Bejary". Ale jedyną drogą do zdobycia tankowca pozostawał trap przerzucony na śródokręciu, niczym most zwodzony nad fosą. Gdyby udało się go opanować, droga na statek stanęłaby otworem. Dopiero wtedy nabra- łaby znaczenia liczebna przewaga obrońców. Z rykiem silnika i brzękiem gąsienic dotarł na skraj nabrzeża wóz opan- cerzony steyr. Z powodu zatarasowanej drogi nie mógł podjechać bliżej. Otworzyły się tylne drzwi i na plac wybiegła silnie uzbrojona drużyna pie- choty. Nie zważając na świszczące w powietrzu kule, Belewa poderwał się na nogi i popędził w kierunku pojazdu. Dopadł drzwi od strony dowódcy drużyny i rozkazał: - Dajcie zasłonę z karabinu maszynowego nad stanowiskami na dachu nadbudówki. Niech nikt nie odważy się tam wychylić głowy! Dowódca wozu tylko skinął na znak potwierdzenia i szybko naprowa- dził broń na wskazany cel. Kiedy ciężki karabin zaczął z dudnieniem wy- pluwać krótkie serie pocisków, generał podbiegł do rogu magazynu, za któ- rym skryła się piechota. - Niech czterech ludzi ostrzeliwuje z karabinów maszynowych wroga przy relingu! Osłaniać nas! Reszta za mną! Naprzód! Holownik „Union Banner" 8 września 2007 roku, godzina 1.45 czasu lokalnego Po wejściu w cień tankowca Amanda zgasiła światła pozycyjne i ener- gicznie zakręciła kołem, wprowadzając stateczek w ciasny skręt przez ster- burtę. „Union Banner" okazała się równie zwrotna jak jej bliźniacze jed- nostki i niemal w miejscu odwróciła się rufą do „Bejary". Na krótko, ale z wyczuciem dała całą wstecz, aż woda zakipiała pod rufą. Holownik przestał płynąć na południe, nadal jednak sunął ukosem, niczym samochód parkujący w ciasnej przestrzeni, zbliżając się tyłem do tankowca. - Załoga - powiedziała Garrett do mikrofonu. - Przygotować wyrzut- nię i odbezpieczyć bęben. Zakładamy hol. - Rozkaz. 396 - Na pokładzie „Bejary", jesteście gotowi do złapania linki? - Tu „Bejara". Czekamy. Terkot pistoletów maszynowych głośniej był słyszalny przez radio niż w cieniu wysokiej burty tankowca. Na mostku „Union Banner" i tak domino- wał ogłuszający huk dwóch potężnych silników dieslowskich. Amanda wy- czuwała jednak, że-strzelanina od strony nabrzeża wciąż przybiera na sile. Na szczęście nie strzelano jeszcze do holownika. Widocznie, zasłonięty przez wyładowanego ropą kolosa, nie był zaliczany przez żołnierzy Unii do elementów biorących udział w walce. Nie dało się jednak ocenić, jak długo potrwa ta sytuacja. Umiejętnie manewrując sterem i dźwigniami gazu, Amanda podprowa- dziła stateczek jak najbliżej „Bejary", w końcu zatrzymała go krótkim zry- wem pełnej mocy. Burta tankowca zawisła nad nimi niczym gigantyczna przewieszona ściana skalnego urwiska. W górze nad relingiem wychyliła się głowa któregoś z komandosów. - Załoga! Wystrzelić pilota! Na rufie stuknęła sprężynowa wyrzutnia, cienka nylonowa linka pole- ciała łukiem na pokład tankowca. - Holownik, mamy pilota! - Doczepiam linę pośrednią! Uważajcie! - Starej daty bosman obsłu- gujący urządzenia holownicze na rufie wykrzyknął na cały głos, nie zadając sobie trudu włączenia krótkofalówki. Zanim mocniejsza linka pośrednia została doczepiona do końca pierw- szej, pilot powędrował szybko w górę. Z głośnym dzwonieniem zaczął się obracać bęben głównego holu. Parę sekund później uniósł się w górę za- wieszony na nylonowej linie ciężki hak holowniczy, ręcznie wciągany na „Bej arę" przez komandosów. Jakaś zabłąkana kula odbiła się rykoszetem, roztrzaskując jedną z szyb na mostku „Union Banner". Garrett dała nura za osłonę pulpitu, śledząc znad jego krawędzi powolną wędrówkę haka. Wydawało jej się, że minęła cała wieczność, zanim dotarł on do krawędzi pokładu i nie mający doświad- czenia w takich czynnościach marines zaczęli go z mozołem taszczyć na pokład. Boże, tylko nie upuśćcie! - błagała w duchu. Hak zniknął jej z oczu. Gruba stalowa lina przesuwała się jeszcze przez chwilę, zanim hol został umocowany na najbliższym sterburtowym zacze- pie. W blasku flar nad relingiem wyłoniła się wreszcie jakaś postać, dająca energiczne znaki rękoma. - Załoga, hol założony! Dajcie trochę luzu, żeby lina nie okazała się za krótka. Czekać na rozkaz zablokowania bębna. Na pokładzie „Bejary"! Zrzu- cić wszystkie cumy! Powtarzam, zrzucić wszystkie cumy! 397 Tankowiec „Bej ara" 8 września 2007 roku, godzina 1.51 czasu lokalnego Quillain wyskoczył zza rogu nadbudówki i chyląc głowę przed gradem kul z nabrzeża, pobiegł w stronę śródokręcia. Strzelanina przybierała na sile, do portu przybywały kolejne oddziały Unii. Wzdłuż relingu komandosi leżeli przy- ciśnięci do pokładu, niektórzy dawali oznaki życia, inni pozostawali w bezruchu. Przy otwartym luku pobliskiej ładowni saperzy w skupieniu montowali ładu- nek wybuchowy. Stone minął ich bez słowa. Dobrze wiedział, że w takiej chwili nie należy im przeszkadzać. Dostrzegł wreszcie przy relingu sierżanta Tallmana. Szef kompanii leżał w otoczeniu kilkunastu pustych magazynków, za- równo od własnego karabinku M-4, jak też pistoletu maszynowego FALN, należącego do zabitego wartownika. - Jaka sytuacja?! -wykrzyknął Quillain z pewnej odległości, czołgając siew jego stronę. -Kiepska, stary! Miejscowi zaczynają nacierać falami. Stone zerknął ponad krawędzią pokładu. Sierżant nie kłamał. W blasku samochodowych reflektorów i płonących w górze flar widać było liczne sylwetki żołnierzy Unii, przekradających się skokami od jednej zasłony do drugiej. Inni skutecznie ich osłaniali długimi seriami z broni maszynowej, zlewającymi się w prawie nieustanny terkot. - Ponosimy coraz większe straty, kapitanie. Nie wytrzymamy tego zma- sowanego ostrzału. Amunicji mamy tyle co kot napłakał. - Już niedługo. Kapitan Garrett lada chwila weźmie nas na hol. Do diabła, kobieto! - pomyślał Quillain z taką intensywnością, jakby chciał telepatycznie nadać wiadomość do sterówki holownika. Wyciągniesz nas stąd, prawda? Wydawało się, że przekaz dotarł do adresata, bo w kanale łączności tak- tycznej rozległ się okrzyk Amandy. -Na pokładzie „Bejary"! Zrzucić wszystkie cumy! Powtarzam, zrzucić wszystkie cumy! Dzięki ci, Boże!... I tobie, kobieto! - Zdejmować cumy! - ryknął Stone w kierunku dziobu i obróciwszy głowę, powtórzył: - Zdejmować wszystkie cumy! Któryś z komandosów rzucił się do pachołków u wylotu trapu, klęknął na pokładzie i zaczął z wysiłkiem odwijać grubą konopną linę cumy. Nfe zdążył. Nagle głowa odskoczyła mu do tyłu, hełm potoczył się po pokła- dzie, a żołnierz z cichym jękiem runął na plecy. - Sanitariusz! - wrzasnął Quillain. - Do mnie! Przetoczył się po pokładzie w tamtą stronę. Nie tylko kule, lecz także gorące odłamki blach poszycia ze świstem przelatywały w powietrzu. Stone szybko uporał się z ostatnimi zwojami cumy i zepchnął ciężką linę za burtę. 398 Holownik „Union Banner" 8 września 2007 roku, godzina 1.53 czasu lokalnego Garrett zerknęła przez ramię, aby spróbować oszacować odległość dzie- lącą burty oddalających się powoli jednostek. Dobra, to powinno wystar- czyć na tę krótką podróż - zadecydowała w końcu. - Załoga! Wyhamować i zablokować bęben holowniczy! Bosman natychmiast docisnął lewar hamulca, a gdy bęben zatrzymał się ze zgrzytem, opuścił zapadki blokady. Amanda natychmiast pchnęła dźwigienki przepustnic. Potężne silniki zadudniły o wiele głośniej, za rufą powstał gejzer spienionej wody. Stopniowo gruba stalowa lina holownicza zaczęła się wyłaniać z morza. Nabrzeże paliwowe portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.53 czasu lokalnego Generał Belewa zauważył cumy zsuwające się z pokładu tankowca i po- myślał ze zdziwieniem, że jakimś cudem Amerykanom udało się ruszyć „Bejarę" z miejsca. Na nic nie było już czasu, pozostała tylko ta jedna szan- sa. Machnąwszy pistoletem nad głową, poderwał się z ziemi i przekrzyku- jąc panujący dookoła hałas, wrzasnął na cały głos: - Żołnierze Unii! Za mną! Do ataku! Tankowiec „Bejara" 8 września 2007 roku, godzina 1.53 czasu lokalnego Z wielu gardeł naraz wydobył się gromki okrzyk bojowy. Zza baraków, magazynów, skrzyń i beczek na nabrzeżu wyskoczyli żołnierze Unii i rzuci- li się w stronę trapu. - Kapitanie! - krzyknął Tallman. - Ruszyli do szturmu! - No to ich odeprzyjcie! - warknął ze złością Quillain. Nie zważając na grad kul śmigających w powietrzu, podbiegł na skraj pokładu, uklęknął na jedno kolano, podniósł do ramienia mossburga i za- czął strzelać. Wydawało się, że jego ruchami zawiaduje skomputeryzowany system kierowania ogniem. Załadować... namierzyć obiekt... wycelować... strzelić! Załadować... namierzyć obiekt... wycelować... strzelić! Trzask zamka od- mierzał regularny rytm, o pokład stukały gorące haski. Trzech... czterech... 399 pięciu... sześciu żołnierzy Unii padło na nabrzeżu od wielkokalibrowych pocisków Stone'a. W końcu do komory trafił ostatni nabój, lufa zakołysała się w poszuki- waniu kolejnej ofiary. Muszka wyłowiła odróżniającą się postać wysokie- go, postawnego mężczyzny, który z pistoletem nad głową prowadził do sztur- mu biegnących za nim żołnierzy. Ta niemal mechaniczna część umysłu, jaka zawładnęła działaniami Quillaina, w ułamku sekundy dokonała analizy sytuacji. To oficer... cel nad- rzędny... wymierzyć dokładnie... Palec komandosa oparł się na spuście. W tej samej chwili oddalająca się „Union Banner" napięła hol łączący ją z „Bejarą". Statkiem lekko szarpnęło i w chwili strzału lufa mossburga opadła nie- co w dół. Trafiony oficer upadł na nabrzeże, nie został jednak ugodzony śmiertelnie. - Cholera! - syknął pod nosem Quillain. Padł na pokład, przetoczył się na wznak i sięgnął do uprzęży po zapaso- wą amunicję. Zastygł jednak z dłonią przy kieszonce. Nie było to już ko- nieczne. Jeden chybiony strzał tracił na znaczeniu, skoro tankowiec oddalał się od nabrzeża. Nabrzeże paliwowe portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.54 czasu lokalnego Coś silnie uderzyło generała w łydkę, poderwało mu stopę w górę i zwa- liło na ziemię. Wstawaj! Podnoś się! - nakazywał sobie w myślach, usiłując dźwignąć się na nogi. Sięgnął po leżący przed nim pistolet, podniósł się z trudem i mimo bólu zrobił kilka chwiejnych kroków. Dopiero wtedy uderzyło go, że zaciekła strzelanina nagle przycichła, a pędzący za nim żołnierze zatrzy- mują się niepewnie. Tankowiec odpływał. Wyraźnie poszerzał się pas ciemnej wody roz- dzielający burtę statku od krawędzi nabrzeża. Od strony śródokręcia dole- ciał głośny zgrzyt rozdzieranego metalu, puściły mocowania i poskręcany, wygięty trap zsunął się z brzegu, z hukiem uderzył o poszycie „Bejary", po czym spadł do morza. W blasku płonących flar tankowiec powoli dryfował bokiem, wykręcając w kierunku głównego kanału portowego. 400 -Nie!!! Pod Belewą ugięły się nogi, rozpaczliwy krzyk uwiązł mu w gardle. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 września 2007 roku, godzina 1.54 czasu lokalnego Z głośnika pod sufitem doleciał lekko zachrypnięty alt dowódcy: - „Księżycowy Cień" do „Pałacu". Tankowiec na holu. Ruszamy w drogę. - Zrozumiałam, „Księżycowy Cieniu" - odparła szybko Rendino. - „Bejara" odbił od brzegu. Nadal mieścicie się w czasie. - Udało jej się! Na Boga, zrobiła to! - rzekł podniecony Maclntyre, mimo woli zaciskając silnie palce na ramieniu Christine. Rendino tylko pisnęła z zachwytu. Na obrazie przekazywanym przez kamery maszyny eagle eye można już było dostrzec, że tankowiec powoli sunie ukosem ku sterburcie, a cią- gnąca go „Union Banner" pracuje pełną mocą niczym siłacz holujący na zawodach wyładowaną ciężarówkę. Pierwszy entuzjazm jednak szybko przy- gasł, do zakończenia operacji było jeszcze daleko. - Ile muszą przepłynąć do miejsca zatopienia? - spytał Maclntyre. Christine przywołała na ekran komputerową mapę portu w Monrowii. - Powinni go dociągnąć do wylotu kanału portowego, u zejścia się falo- chronów, i zatopić w takim miejscu, żeby uniemożliwić zawinięcie do Mon- rowii innej dużej jednostki. To będzie około tysiąca metrów. - Tysiąc metrów... - powtórzył w zamyśleniu Maclntyre, krzywiąc się z niesmakiem. - Przy prędkości pięciu węzłów zajmie to trochę czasu. A kie- dy poduszkowce powinny zacząć osłaniać wycofywanie się grup abordażo- wych? - Kapitan Garrett ma podjąć decyzję na bieżąco, admirale. Do osłony „Morskie Myśliwce" zużyją prawie całą amunicję, dlatego Amanda chce z tym zaczekać do ostatniej chwili, by pozostawić sobie jakąś rezerwę ogniową. Maclntyre zmarszczył brwi. - Chce tam tkwić do samego końca? - Mniej więcej, admirale. - Komandorze Rendino! - zawołał oficer nadzorujący sieć wywiadow- czą TACNET. - Okręty wojenne Unii odebrały meldunek o ataku na port, zawróciły i idą całą naprzód w kierunku Monrowii. Według naszych szacunków będą się mogły włączyć do walki za jakieś dwadzieścia pięć minut. 26 Morski myśliwiec 401 Nabrzeże paliwowe portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 1.57 czasu lokalnego Atiba sprowadził opancerzonego steyra dowodzenia na koniec nabrze- ża portowego. W blasku jego reflektorów Belewa wolno pokuśtykał w stro- nę wozu. Nogawkę polowego munduru miał już całkowicie przesiąkniętą krwią. - Generał jest ranny! - zawołał któryś z oficerów sztabowych. - Spro- wadźcie sanitariusza! - Nie trzeba! - krzyknął Belewa. - Gdzie jest szef sztabu?! Potrzebny mi brygadier Atiba! - Jestem, generale. - Sako zeskoczył na ziemię przez tylne drzwi i pod- biegł do dowódcy. - Jakie rozkazy? - Co z łącznością? Z kim możemy się skontaktować? Jakie oddziały nadają się jeszcze do walki? Rozszarpana przez pocisk łydka odmówiła posłuszeństwa i Belewa osu- nął się na betonowy pas drogi dojazdowej. Usiadł i oparł się plecami o przed- nie koło wozu pancernego. Nadbiegł sanitariusz, przyklęknął obok niego i zaczął gorączkowo wyciągać opatrunki z apteczki. - Odzyskaliśmy połączenie z bazą lotniczą Roberts, generale - zamel- dował Atiba, spoglądając z góry na dowódcę. - Helikopter już wystartował. Mam też nadzieję, że rozkaz natychmiastowego powrotu dotarł do eskadry okrętów wojennych. - Dobrze. - Belewa wyprostował się, wyszarpnął manierkę zza pasa sanitariusza i upił parę łyków ciepłej wody, chcąc przepłukać gardło z ku- rzu i gryzącego dymu prochowego. - Ci przeklęci Amerykanie wykorzysta- li jeden z naszych holowników, żeby odciągnąć tankowiec od nabrzeża. Wzmocnijcie posterunki obrony na falochronach. Niech skoncentrują ogień na tym holowniku! Trzeba go zatopić za wszelką cenę! Potem ściągnijcie wszystkie dostępne łodzie i kutry, żeby odbić tankowiec, zanim zdążą go wyholować z kanału portowego. - Pociągnął jeszcze parę łyków wody z ma- nierki i skrzywił się nieznacznie, gdy sanitariusz polał mu ranę środkiem dezynfekującym i szybko przyłożył gruby opatrunek. - To się nie może tak skończyć! Nie wolno nam do tego dopuścić! Tankowiec „Bejara" 8 września 2007 roku, godzina 1.58 czasu lokalnego Quillain zajrzał do głównej kajuty zbiorczej statku. - Są gotowi do drogi? - zapytał. 402 Wewnątrz, na ławkach przyniesionych z mesy, siedzieli stłoczeni Al- gierczycy z cywilnej załogi statku, zapłakani i pociągający nosami chłopcy o silnie zaczerwienionych oczach, tworzący wcześniej żywą tarczę na stra- ży tankowca, oraz kilku żołnierzy Unii, którzy zdążyli się poddać komando- som. Wszyscy mieli na sobie kamizelki ratunkowe i z rękami splecionymi za głową spoglądali lękliwie na pilnujących ich marines, a zwłaszcza na jednego, uzbrojonego w karabin maszynowy. - Tak, kapitanie - odparł dowódca drużyny. - Można ich wyprowadzać. - W porządku, zabierajcie ich na bakburtę, bo od sterburty gwiżdżąjesz- cze kule wystrzeliwane z nabrzeża. Na górę! Ruszać się! Jazda! Wartownicy wyprowadzili jeńców na korytarz, do otwartego luku wio- dącego na pierwszy poziom nadbudówki, przy którym stali już dwaj ko- mandosi z bronią gotową do- strzału. Na wprost wyjścia była przerwa w re- lingu. Idący przodem kapitan „Bejary" jednym spojrzeniem obrzucił odległe nabrzeże portu i dzielący go od niego mroczny przestwór. Zaszwargotał coś szybko po arabsku. - Uspokój się i skacz! - warknął Quillain. - Im bardziej będziesz zwle- kał, tym dłużej przyjdzie ci płynąć. Bez ceregieli chwycił kapitana za brzeg kamizelki, uniósł w górę, zro- bił dwa kroki do krawędzi pokładu i zrzucił go do wody. Przeraźliwe wycie Algierczyka zakończyło się głośnym pluskiem. Na rozkaz Stone'a dzieci przemieszano z dorosłymi. Wszyscy skakali o własnych siłach. Po minucie nie było już jeńców na pokładzie, tylko długi sznur odblaskowych kamizelek ratunkowych za burtą znaczył ich drogę do wolności. W wodzie musieli sobie radzić sami, komandosi nic więcej nie mogli dla nich zrobić. Ostrzał ze strony obrońców Unii, który przycichł po odbiciu „Bejary" od nabrzeża, teraz znów zaczął się nasilać. Z tankowca tylko rzadko odpo- wiadano krótkimi seriami z pistoletów maszynowych lub z hukiem odpala- no granaty. Stone podbiegł wzdłuż sterburtowego relingu i kucnął obok Tallmana przy krawędzi pokładu. - Co się dzieje? - zapytał. - Tamci znów wysypują się na nabrzeże, kapitanie. Tyle że nie strzelają już do nas, lecz do holownika. - Można się było domyślić, że nie są głupi. Obejrzał się w stronę dziobu, na „Union Banner", która z tej odległości przypominała grot strzały na końcu naprężonej liny holowniczej, wyraźnie odcinającej się na tle spienionego kilwateru. Na szczytach niewidocznych nasypów falochronów błyskały ogniki płomieni z luf, serie pocisków smu- gowych spadały na holownik z obu stron. W tej samej chwili przy jego bur- cie rozerwał się przeciwpancerny pocisk rakietowy. 403 - Uwaga, pluton! - rzucił Tallman do mikrofonu. - Wyrzutnia Carla Gustava na falochronie, na godzinie dziesiątej. Zdjąć obsługą! Rozległo.się kilka serii. Na szczycie wału rozerwało się parę granatów. Błyski wybuchów na krótko wyłowiły z ciemności nasyp falochronu. - Tak trzymać, szefie. Nie pozwólcie im zatopić holownika. Tallman spojrzał na dowódcę z ukosa. - Łatwo powiedzieć, kapitanie. Nie zdołamy się już długo bronić, koń- czy się amunicja. Prawie wszystko zużyliśmy w porcie, trzymając ich na dystans przy nabrzeżu. Rozdzieliłem ostatnie magazynki, zostało jedynie parę granatów. Najdalej za pięć minut zostaniemy tylko z bronią krótką i no- żami. -Matko Boska... Holownik „Union Banner" 8 września 2007 roku, godzina 1.59 czasu lokalnego Seria z karabinu maszynowego przecięła na ukos górną część nadbu- dówki, ostatnia szyba mostka rozprysła się na setki odłamków. Amanda odruchowo zasłoniła twarz rękami, chroniąc ją przed okruchami szkła, i opadła na kolana przy kole sterowym, chyląc nisko głowę za iluzoryczną osłoną głównego pulpitu. Zerkała ponad nią ostrożnie, utrzymując statek na kursie. Nie wypusz- czała z ręki koła sterowego. „Bejara" stawiała niezwykły opór, była bowiem ciągnięta prawie bokiem, a za jej sterem nie stał nikt, kto mógłby choć tro- chę ułatwić zadanie. Olbrzymi tankowiec szarpał się więc na holu, jakby chciał go zerwać, i Garrett musiała wciąż korygować kurs, chcąc wprowa- dzić opornego kolosa w wybrany odcinek kanału portowego. Boże, miej nas w opiece, jeśli się wywrócimy podczas skrętu! - powta- rzała w myślach. - Już niedaleko - szepnęła. - Naprawdę niedaleko. Kolejne kule wpadły do sterówki. Na ich drodze nie było już szyb, więc ze świstem przebijały na wylot cienkie poszycie nadbudówki i wgryzały się w stalową grodź. Towarzyszący temu stukot przypominał odgłosy szybkie- go otwierania jedna po drugiej kilku puszek z napojami gazowanymi. Nagle coś huknęło Amandę w plecy z impetem tłoka prasy hydraulicz- nej. Z głuchym jękiem poleciała do przodu na pokład usłany odłamkami szkła, nie mogąc zaczerpnąć oddechu. Leżała z rozrzuconymi rękoma, po- grążona w ciemnościach, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Czuła tylko narastający ból w plecach. Balansując na krawędzi świadomości, zadała sobie w myślach najstarsze pytanie wszechświata: „Czy to śmierć?". 404 I wszechświat odpowiedział... Nie... To mówił głos dobiegający ze słu- chawek krótkofalówki. Christine... -„Księżycowy Cień"!... „Księżycowy Cień"! Słyszysz mnie! „Księży- cowy Cień", zbliża się do ciebie motorówka! Amando! Odezwij się! Garrett z trudem dźwignęła się na klęczki. „Nie, to nie śmierć! Umrzesz później! Ruszaj się, do cholery! Zrób coś!" Pokonała wreszcie skurcz mięśni i ze świstem wciągnęła powietrze do płuc, gorączkowo próbując jednocześnie wymacać przycisk nadajnika. - Załoga! - krzyknęła, lecz z jej gardła wydobył się tylko jakiś chrapli- wy wrzask. - Załoga! Uwaga na motorówkę! Odeprzeć napastników! - Zrozumiałem - odpowiedział krótko dowódca drużyny komandosów. - Włączamy się do walki. Niemal równocześnie gdzieś na tyłach sterówki zaterkotały pistolety maszynowe. To marines przystąpili do obrony holownika. Amanda zacisnę- ła kurczowo palce na krawędzi pulpitu i wyjrzała na zewnątrz, próbując się rozeznać w sytuacji. Zbliżała się do nich motorówka pilota z kapitanatu portu, przekształco- na w prowizoryczny kuter pościgowy. Była jakieś dwadzieścia metrów za rufą po bakburcie „Union Banner". Jej dziób rozświetlały ognie z luf kara- binów stłoczonych na pokładzie żołnierzy. Stopniowo zrównywała się z ho- lownikiem i jak za czasów wojen napoleońskich załogi ostrzeliwały się na wprost z idących niemal burta w burtę jednostek. Amanda zamrugała szybko i popatrzyła na ocalałą jakimś cudem buso- lę. Boże, znowu zniosło nas z kursu! Sternik, dziesięć stopni w prawo! - pomyślała. Wydała komendę sama sobie, bo przecież była jednocześnie dowódcą i sternikiem. Energicznie zakręciła kołem, próbując nie zwracać uwagi na ostry ból przeszywający jej plecy. - Amando! - wykrzyknęła znowu Christine przez radio, niczym elek- troniczny anioł stróż czuwający z wysokości nad jej bezpieczeństwem. - Uważajcie! Druga jednostka podchodzi do was od sterburty! Komandosi byli już zajęci. Szlag by to trafił! Błyskawicznie podniosła słuchawkę interfonu. - Maszynownia! Na pokład! Odeprzeć napastników ze sterburty! Cisnęła słuchawkę i skoczyła do wybitego okna sterówki. Niewielki skiff z doczepnym silnikiem był tuż, tuż. Kołysał się mocno na wysokiej fali odkosów holownika. Kilku żołnierzy stojących na dziobie trzymało się oburącz relingu. Amanda nie mogła sobie przypomnieć, aby świadomie podjęła decy- zję sięgnięcia po broń. Ciężki kolt wręcz samoistnie znalazł się w jej dło- ni, chwyciła go oburącz. Migotliwy blask płonących w górze flar nie stwa- rzał najlepszych warunków strzeleckich, lecz zrekompensowały to godziny ćwiczeń pod okiem Stone'a Quillaina. Kiedy tylko pierwszy cel znalazł 405 się na muszce, w ciągu paru sekund w bębenku zostało siedem pustych łusek. Dopiero teraz zwróciła uwagę, że pierwszy trafiony żołnierz wyleciał za burtę łodzi, która wyraźnie zboczyła z dotychczasowego kursu. Ktoś na oślep wystrzelił w stronę holownika serię z pistoletu maszynowego. Zaraz jednak zahuczały wielkokalibrowe karabiny marynarzy „Union Banner" wychylających się z otwartego luku maszynowni. Zabity sternik także wy-, leciał za burtę, skiff wykręcił ostro i pozostał w tyle. Podobny los spotkał portowego pilota zbliżającego się z przeciwnej strony. Wybuchy granatów odpalonych przez komandosów musiały rozerwać przewo- dy paliwowe, bo motorówka stanęła w płomieniach. Spoglądając w tamtym kie- runku, Garrett dostrzegła w ich blasku portową pławę, którą mijali po bakburcie. To znak wejścia do kanału portowego! Trzeba obrócić tankowiec! Sko- czyła do koła sterowego i zakręciła nim energicznie, zwracając holownik dziobem ku rozszerzającemu się przejściu między falochronami. „Tylko spokojnie! Powoli! Nie za ostro! No, wykręcaj za mną, bydlaku!" Zmniejszyła nieco gaz, żeby nie zerwać holu podczas manewru. Kątem oka zerkała na sterburtę „Bejary", z wolna ustawiającą się w poprzek kanału. Dobra! Starczy! Świetna robota, sternik! Holownik niemal stanął w miejscu pośrodku wejścia do portu, przynaj- mniej na jakiś czas poza zasięgiem kul z pistoletów maszynowych unijnej piechoty. Amanda zaczerpnęła głęboko powietrza, z pewnym zdumieniem stwierdzając, że znów może normalnie oddychać. Nawet ostry ból w ple- cach zmienił się w niezbyt dokuczliwe mrowienie. Wymacała w tylnej czę- ści kamizelki pękate zgrubienie i po chwili wydłubała stamtąd bezkształtną bryłkę ołowiu, w jaką przekształciła się kula z ciężkiego karabinu maszy- nowego, która najpierw odbiła się od stalowej grodzi, a dopiero później roz- płaszczyła na kuloodpornej warstwie kamizelki. Obracając tę bryłkę w umorusanych palcach, Garrett uśmiechnęła się ironicznie i pomyślała: „Jeszcze nie tym razem!". Ponownie skoncentrowała się na manewrowaniu holownikiem w wą- skim odcinku kanału. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 września 2007 roku, godzina 2.04 czasu lokalnego - Niewiele brakowało - mruknął Maclntyre. - Owszem - przytaknęła cicho Christine. - Radio, przekaż eskadrze poduszkowców, żeby rozgrzewała turbiny i szykowała się do zabrania grup abordażowych. 406 - Według ostatniego meldunku z „Queen of the West" „Morskie My- śliwce" są już na poduszkach i czekają tylko na rozkaz do ewakuacji, ko- mandorze. - Bardzo dobrze. Powiadomcie więc komandora Lane'a, że lada mo- ment otrzyma rozkaz do wyruszenia. - Tak jest. Klimatyzator w sali odpraw pracował pełną mocą, mimo to polowy mundur Rendino lepił jej się do ciała. Nawet admirał Maclntyre, który jak zwykle obserwował wszystko ze stoickim spokojem, od czasu do czasu ocie- rał pot z podkrążonych oczu, a pod pachami jego bluzy mundurowej ciem- niały wielkie plamy. - Jak jeszcze Unia może nam zaszkodzić? - spytał półgłosem. Christine odczuwała narastający ból głowy. Z coraz większym trudem przychodziło jej zebrać myśli. Rany boskie! - pomyślała. Czy ktoś inny mógłby odpowiedzieć na to pytanie?! - Moim zdaniem ostatnim atutem w tej rozgrywce będą zbliżające się okręty wojenne - powiedziała: Zamknęła oczy i oparła się biodrem o krawędź stołu konferencyjnego. Miała straszną ochotę chociaż na jeden haust chłodnego, orzeźwiającego powietrza. Wyobraziła sobie pustynię Mojave wczesnym rankiem, tuż po wschodzie słońca. Na krótko pozwoliła tym marzeniom zawładnąć swoim umysłem, w nadziei, że iluzja amerykańskich pustkowi o świcie przyniesie jej choć trochę orzeźwienia. - Komandorze Rendino! Na radarze pojawił się jakiś obiekt, który wy- startował z lotniska Payne! Iluzja prysła jak bańka mydlana, Christine błyskawicznie otworzyła oczy. - Zdjąć namiary! - To samotna maszyna, prawdopodobnie helikopter. Kieruje siew stro- nę portu. Szybko nabiera prędkości. Nabrzeże paliwowe portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 2.04 czasu lokalnego - Mamy łączność radiową ze śmigłowcem? - zapytał Belewa, podcią- gając się w otwartych tylnych drzwiach wozu dowodzenia. Ranę miał za- bandażowaną dość niedbale i choć minął dokuczliwy bezwład mięśni łydki, to dowódca silnie zaciskał zęby z bólu. - Pojawia się i znika, generale - odparł radiooperator. - Wciąż nas in- tensywnie zakłócają, ale na krótki dystans będzie można się porozumieć. - Już go widać! - zawołał stojący przy wozie ochroniarz. 407 Powietrze wypełniał coraz głośniejszy terkot wirnika. Belewa wychylił się zza drzwi i zadarł głowę. Ciężki Messerschmitt-Bolkow BO 105 przela- tywał właśnie nad nimi; migotliwy blask flar odbijał się setkami refleksów w jego błyszczącym kadłubie. - Każcie mu zatopić holownik! Jak najszybciej! Śmigłowiec szturmowy „Sowa trzydzieści pięć" 8 września 2007 roku, godzina 2.05 czasu lokalnego Podany przez radio rozkaz do ataku był ledwie słyszalny poprzez burzę trzasków i warkotów, pilot odebrał go jednak. - Tu „Sowa Trzy Pięć", zrozumiałem - rzucił do mikrofonu, nie przej- mując się zanadto, czyjego odpowiedź zostanie odczytana na ziemi. Skierował maszynę zygzakiem nad basenem portowym, lawirując mię- dzy dogasającymi w powietrzu flarami. Bez trudu odnalazł podany cel. Al- gierski tankowiec przypominał wielką czarną wyrwę w zalewanym srebrzy- stą poświatą krajobrazie portu, a holownik towarzyszącą mu mniejszą plamę, niemal przyklejoną do jego sterburty i wyraźnie odcinającą się od migotli- wej toni. Zadanie wyglądało prosto. Należało tylko podejść na tyle blisko, aby żadna rakieta nie zboczyła z kursu i nie trafiła „Bejary". - Uzbroić pociski w głowicach jeden i cztery - rozkazał przez interfon. Helikopter był wyposażony w cztery głowice sześćdziesięcioośmiomi- limetrowych rakiet typu Matra, podwieszonych w gondolach pod skrzydła- mi. Dowódca ocenił szybko, że do zatopienia holownika wystarczą mu dwa zestawy po sześć pocisków. Drugi pilot włączył układy naprowadzania i na wyświetlaczu nad przed- nią szybą pojawiły się niebieskie koncentryczne kręgi celownicze. Po kolejnym nawrocie dowódca skierował maszynę daleko za północny falochron. Dopiero tam zawrócił i wzbił napędzany dwoma silnikami turbi- nowymi śmigłowiec nieco wyżej, aby mieć przestrzeń do ostrego szturmo- wego zejścia. Wykonał ten manewr na ślepo, tylko na podstawie wskazań przyrządów. Z radością odbierał zmieniające się przeciążenia, gdyż w efek- cie ograniczeń przydziałów paliwa rzadko ostatnio miewał okazję do lata- nia i chciał maksymalnie nacieszyć się tą chwilą. Za mokrymi od deszczu szybami kabiny panowała nieprzenikniona ciem- ność, dopiero po nawrocie w polu widzenia ukazał się oświetlony flarami ka- nał portowy i sunące po nim dwie jednostki. Pilot najpierw wyrównał, póź- niej pochylił nieco dziób maszyny i zaczął z wolna przyspieszać, tak naprowadzając śmigłowiec, by środkowa część burty holownika na wysokości 408 sterówki pozostawała w przecięciu nitek celownika. Teraz wystarczyło jedy- nie zaczekać, aż znajdą się w odległości skutecznego rażenia. Z wyławianych przez radio urywków meldunków domyślał się, że od- działy lądowe i marynarka przez całą noc toczyły walkę z garstką Amery- kanów. Pomyślał, że najwyższa pora zakończyć tę dziecinadę. Uśmiechnął się ironicznie, uniósł osłonkę i położył kciuk na przycisku spustowym w kom- binowanym drążku sterowania. Popiskiwanie w słuchawkach oznaczało, że urządzenia naprowadzające odnalazły cel. Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 września 2007 roku, godzina 2.05 czasu lokalnego Ciemna sylwetka unijnego helikoptera szturmowego przemknęła w po- lu widzenia kamery zwiadowczego eagle eye. - Skąd on się tam wziął, do cholery?! - wykrzyknął Maclntyre, wpatru- jąc się w ekran. - Z lotniska Payne Field. Belewa musiał trzymać ten jeden śmigłowiec właśnie na taką okazję. Cholera! - Christine odwróciła się szybko do techni- ka kontrolującego lot maszyny zwiadowczej. - Utrzymuj go w obiektywie! - Rozkaz. Wcisnął pospiesznie kilka klawiszy i wyłączył automatyczne utrzymy- wanie trutnia na stacjonarnej pozycji. Obraz na ekranie zakołysał się i roz- płynął w niewyraźne smugi, kiedy zdalnie sterowany samolot wszedł w cia- sny skręt i ruszył w pogoń za śmigłowcem. Maclntyre nie spuszczał wzroku z ekranu, kurczowo zaciskając pięści. - Jakie uzbrojenie może mieć na pokładzie? - rzucił ostrym tonem. - Wystarczające. Admirał obrócił się na pięcie, zajrzał w oczy Rendino i warknął: - Do diabła ze wszystkimi operacyjnymi zastrzeżeniami kapitan Gar- rett! Włączcie do akcji poduszkowce! Natychmiast! Trzeba zestrzelić ten helikopter! Christine energicznie pokręciła głową. - Za późno! „Morskie Myśliwce" do tej akcji w ogóle nie zabrały prze- ciwlotniczych stingerów! Załadowano wyłącznie rakiety do zwalczania ce- lów naziemnych. Zresztą i tak by nie zdążyły podejść na odległość skutecz- nego rażenia! Szturmowa maszyna Unii znalazła się daleko poza rejonem portu. Do- skonale widoczna na obrazie przekazywanym przez eagle eye wykonała zwrot przez lewą burtę, wzbiła się trochę wyżej i zaczęła schodzić lotem nurko- wym w kierunku bezbronnego holownika. 409 - Boże, miej nas w swojej opiece! - syknął Maclntyre i huknął pięścią w brzeg stołu. Rendino jęknęła głośno. Rzuciła się do stanowiska sterowania i kopnia- kiem odepchnęła technika razem z krzesełkiem na kółkach. Nisko pochylo- na nad pulpitem, zacisnęła palce na joysticku i spoglądając na ekran moni- tora kontrolnego, błyskawicznie zwiększyła ciąg maszyny zwiadowczej. Obraz na wielkim ściennym ekranie znów zakołysał się gwałtownie. Rysując na niebie rozciągniętą literę S, truteń zaczął jednocześnie stromo się wzbijać. Chwilę później w obiektywie kamery znów ukazał się nurkujący śmi- głowiec. Przybliżał się szybko, wypełniając sobą cały ekran. W ostatnim ułamku sekundy w polu widzenia przesunął się rozmazany krąg wirnika, a następnie przeszklony owal kabiny, skrajne zdumienie malujące się na twarzy pilota, jego rozszerzone oczy i usta szeroko rozwarte do krzyku. Zaraz po tym urwała się łączność ze zdalnie sterowanym samolotem zwiadowczym. Christine wyprostowała się i zaczerpnęła głęboko powietrza. Spojrzała w bok i wyciągnęła rękę do technika leżącego na podłodze obok przewró- conego krzesła. - Połącz się z centralą i sprawdź, czy mogą przerzucić w rejon portu inne- go trutnia - powiedziała. - Wygląda na to, że ten do niczego już się nie nadaje. Maclntyre otarł pot z czoła i przeciągnął dłonią po włosach. - Niezła akcja, komandorze - mruknął, jakby i jemu brakowało tchu. - Naprawdę dobra. - Kamikadze dla ubogich. - Christine uśmiechnęła się wstydliwie. - Nie sądziłam, że będzie się panu podobać, admirale. - Holownik „Union Banner" 8 września 2007 roku, godzina 2.06 czasu lokalnego Niebo rozjaśniło się po raz kolejny, ale nie jaskrawobiałym blaskiem płonącej magnezji, lecz od wielkiej pomarańczowej kuli ognia. Zdziwiona Amanda w porę odwróciła głowę, by dostrzec masę szczątków spadających do morza o ćwierć kilometra za sterburtą holownika. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć, co się tam wydarzyło, pomyślała jednak, że chyba ktoś się skutecznie zajął jednym z wielu jej problemów. Poczuła dla tego kogoś głęboką wdzięczność. Zaraz jednak wyniknęły następne kłopoty. Przed dziobem „Union Banner" wystrzeliła w powietrze fontanna wody, chwilę później rozległ się ogłuszający huk detonacji. Do walki wprowadzono 410 cięższą broń. Jeden rzut oka wystarczył, aby dostrzec dwa wozy opancerzo- ne na końcach obu falochronów, broniące wyjścia z portu niczym Scylla i Charybda. Lufy dziewięćdziesięciomilimetrowych armat były opuszczone nisko, żeby nawet przypadkiem nie trafić górującego nad holownikiem tan- kowca. Amanda rozejrzała się na boki, oceniając swojąpozycję względem pław znaczących granice kanału żeglownego. Byli już w wyznaczonym miejscu. Pospiesznie ściągnęła obie dźwigienki gazu i wcisnąwszy przycisk krótko- falówki, rzuciła w eter: - „Księżycowy Cień" do wszystkich elementów „Wilczej Sfory". Cię- cie! Cięcie! Powtarzam: cięcie! - Zrozumiałem - potwierdził lakonicznie Steamer Lane. - Wykonuje- my „cięcie". Ruszamy. Drugi pocisk wystrzelony z panharda spadł znacznie bliżej bakburty holownika, aż rozpryski wody zmoczyły jego pokład. Miał to być już ostatni strzał. Celem odpalonych z morza rakiet hellfire były właśnie unijne pojazdy opancerzone. Stosunkowo cienkie poszycie panhardów nie stanowiło dla nich żadnej przeszkody. Pociski przebiły cienkie sklepienia wieżyczek dzia- łowych i eksplodowały w środku, a wtórne detonacje amunicji przekształ- ciły lekkie francuskie wozy w olbrzymie kule ognia, dodatkowo znaczące wąskie wejście do kanału portowego. I jak przez otwarte drzwi, do basenu wdarły się „Trzy Małe Świnki", złaknione następnych ofiar. Z donośnym wyciem turbin wtargnęły między falochrony i rozeszły się we wszystkich kierunkach. „Carondelet" i „Manassas" popłynęły wzdłuż ziemnych wałów łamaczy fal, podczas gdy „Queen of the West" pomknęła środkiem prosto w stronę „Union Banner". Poduszkowce po bokach wdarły się na milę w głąb basenu, siejąc śmierć i zniszczenie wśród obrońców zgromadzonych na falochronach. Nie szczędząc amunicji, za- sypywały nieprzyjacielskie pozycje gradem rakiet, granatów i pocisków z broni maszynowej. - Wspaniale! - wykrzyknęła Amanda, uderzając pięścią w koło ste- rowe. Właśnie na tę chwilę trzymała w odwodzie silnie uzbrojone „Morskie Myśliwce". Przedostać się do portu mogli niepostrzeżenie, używając róż- nych podstępów, lecz drogę powrotną trzeba sobie było utorować w walce. - „Sztywny Kark", uzbrajaj ładunki i szykuj się do ewakuacji! Wynosi- my się stąd! - Zrozumiałem, „Księżycowy Cieniu". Zaraz będę gotów do drogi! - odpowiedział wyraźnie uradowany Quillain. - Wiesz co, „Księżycowy Cie- niu"? Twój kryptonim zaczyna mi się cholernie podobać! 411 - Bardzo się cieszę, Stone. Za minutę będziemy po ciebie. - Garrett podniosła słuchawkę interfonu. - Maszynownia! Kończyć z silnikami. Uzbroić ładunki i biegiem na pokład! Taksówka czeka! - Tego nie trzeba nam powtarzać! Już lecimy! „Queen of the West" weszła poślizgiem w szeroki łuk i zwalniając po- deszła sterburtą do holownika. Wyhamowała kilkoma uderzeniami bocz- nych strumieni powietrza i jej gruby elastyczny rękaw z hukiem uderzył w re- ling, aż spomiędzy zwierających się burt wystrzeliła w górę mgiełka rozpylonych kropelek słonej wody. Sterburtowa wieżyczka działowa była schowana pod pancerzem, na górnym pokładzie już czekali marynarze z za- łogi, żeby pomóc grupie abordażowej z „Union Banner". - Ruszać się! - krzyknęła Amanda, zbiegając po zewnętrznej drabince z mostka. Sześciu mężczyzn niemal jednocześnie przeskoczyło na pokład „Queen of the West". Na holowniku pozostała jedynie Garrett i dowódca drużyny komandosów, stojący już w otwartym luku maszynowni. - jestem gotów, pani kapitan! - zawołał, przekrzykując wycie turbin poduszkowca. Zaciskał palce na uchwycie detonatora. - Ja to zrobię! Zjeżdżaj! - Na pewno, kapitanie? - Tak. Już cię nie ma! - W porządku. - Podał jej detonator. - Trzeba wyciągnąć zawleczkę i na- cisnąć dźwignię. Amanda odprowadziła go wzrokiem, a później spojrzała w głąb maszy- nowni „Union Banner". Zamierzała wykorzystać holownik podobnie, jak uczyniła to z wrakiem brytyjskiego stawiacza min podczas huraganu - miał się stać kotwicą utrzymującą zatopioną „Bejarę" na środku kanału portowe- go. Ładunki z plastycznego materiału wybuchowego, rozmieszczone od wewnątrz na poszyciu statku, powinny go szybko rozerwać. Wyszarpnęła zawleczkę przytrzymującą dźwignię detonatora, lecz za- wahała się na krótko. Ogarnął ją dziwny sentyment do „Union Banner", która pływała przecież pod jej dowództwem, choć zaledwie kilkanaście minut. Niewielki stateczek nie zawiódł jej nadziei, doskonale spełnił swoje zadanie. Dlatego też Amandę ogarnął żal z powodu tego, co musiała teraz uczynić. Drugą ręką czule musnęła brzeg uniesionej pokrywy luku, po czym gwałtownie opuściła dźwignię detonatora. Eksplozje wstrząsnęły całym holownikiem, wyrywając w obu burtach równocześnie dziury o średnicy dwóch metrów. Spoglądając w dół, Garrett dostrzegła strumienie wdzierającej się do środka wody, zaraz jednak w ma- szynowni zgasły wszystkie światła. Podbiegła do krawędzi pokładu i sko- czyła. Kiedy dwaj marynarze wprowadzali jądo luku „Queen", „Union Ban- ner" zaczynała się już wyraźnie przechylać. 412 Zdążyła ledwie rozpiąć klamerki uprzęży, gdy czyjaś litościwa dłoń pospiesznie uwolniła ją od przytłaczającego ciężaru kamizelki ratunkowej. Zanim Amanda zdążyła wdrapać się po drabince do sterówki poduszkowca, Steamer Lane wyprowadzał już pojazd z basenu portowego. - Cieszę się, widząc panią z powrotem na pokładzie, kapitanie - zawo- łał przez ramię. -1 ja się cieszę - odparła, kucając przy głównym cokole między fotela- mi pilotów. - Jaka jest sytuacja? - „Carondelet" i „Manassas" zakończyły oczyszczanie falochronów i te- raz podchodzą do „Bejary" - wyjaśnił komandor, gdy tylko Garrett włożyła na głowę podany przez Snowy hełmofon. - Będziemy osłaniać „Francuza" i „Rebelianta", dopóki nie zabiorą na pokład grup abordażowych. Później oni zapewnią nam osłonę na czas ewakuacji oddziału saperów. - No to do roboty, Steamer. - Pani kapitan - odezwała się Banks. - Centrum dowodzenia ostrzega, że już niedługo będziemy musieli się liczyć z siłą ognia eskadry okrętów wojennych Unii. Amanda skinęła głową. - Tak podejrzewałam, Snowy. Nie wszystko naraz. Najpierw zajmijmy się ewakuacją komandosów. Tankowiec „Bej ara" 8 września 2007 roku, godzina 2.15 czasu lokalnego Poduszkowce zgrabnie dobiły do pokrytych rdzą burt algierskiego tan- kowca, manewrując za pomocą wyrzucanych strumieni sprężonego powie- trza. Na ich pancerze wyroili się członkowie załóg, aby dopomóc w błyska- wicznej ewakuacji komandosów. Najpierw przetransportowano rannych, spuszczając ich na linie uwią- zanej do szelek uprzęży. Przetrzymali to wyłącznie dzięki sile woli i sporym dawkom morfiny. Później przeniesiono zabitych. Nie można było zostawić zwłok na pastwę ognia. Wreszcie pozostali komandosi zjechali na linach, które przerzucono przez relingi, umocowawszy ich końce do pancerzy po- duszkowców. Kiedy znaleźli się bezpiecznie na pokładach „Morskich Myśliwców", „Carondelet" i „Manassas" odpłynęły ku wylotowi kanału portowego, a ich miejsce przy burcie tankowca zajęła „Queen of the West", gotowa do prze- jęcia saperów dokonujących dzieła zniszczenia. - Na pewno wszyscy się ewakuowali?! - zawołał Quillain, przekrzyku- jąc wycie turbin poduszkowca. 413 - Tak. Zostali przeliczeni przez dowódców plutonów. Sam to sprawdzi- łem, kapitanie. Nikt nie został na tankowcu. Stone, Tallman i dowódca oddziału saperów porozumiewali się w męt- nym blasku znacznika luminescencyjnego. Pod ich stopami na pokładzie leżała groźnie wyglądająca plątanina izolowanych lontów, połączonych z za- palnikami ładunków wybuchowych i zakończonych iskrownikami. - Dobra. Kapralu, wszystko przygotowane? Saper pokiwał głową, nie przestając żuć nieodłącznej gumy. - Sprawdziłem ostatnie połączenia. Zapalniki są uzbrojone, można za- czynać balangę. Odpalę ładunki, jak tylko zejdziecie z pokładu, kapitanie. Quillain zaprzeczył energicznym ruchem głowy. - To moja robota, kapralu. Wynoście się razem z szefem. Tallman i saper wymienili znaczące spojrzenia. Obaj otworzyli już usta, żeby zaprotestować, lecz Stone uciszył ich szybko: - Tylko bez gadania! Obaj wynocha! Już! - Tak jest - bąknęli równocześnie. Sierżant posłał dowódcy ostatnie karcące spojrzenie i odwrócił się na pięcie. Kapral z wyraźnym ociąganiem powiedział: - Wszystkie kawałki lontu są jednakowej długości, odciąłem je z jednej szpuli i sprawdziłem szybkość palenia, kapitanie. Ręczę, że będzie pan miał pięć minut na ucieczkę, wolałbym jednak nie nastawiać według nich zegarka. - Nie martw się, synu, nie zamierzam tego robić. Zapalę fajerwerki i zwiewam waszym śladem gdzie pieprz rośnie. Quillain odprowadził wzrokiem dwóch swoich ostatnich podkomend- nych. Poczuł się nagle osamotniony w ciemnościach zalegających pokład „Bejary". Gówniana robota, pomyślał, sięgając do przełącznika krótkofa- lówki. - „Sztywny Kark" do „Księżycowego Cienia". Ewakuacja zakończona. Podpalam lonty. - Zrozumiałam, „Sztywny Kark" - rozległa się w słuchawkach odpo- wiedź Amandy Garrett. - Czekam na ciebie. Stone przykucnął. Zaczął szybko wyciągać zawleczki z kolejnych iskrow- ników i dociskać dźwigienki zapłonu małych plastikowych cylindrów. Ci- che trzaski były dowodem, że wewnątrz izolacji wszystkie lonty się zapali- ły. Odruchowo spojrzał na zegarek i zameldował przez radio: - „Księżycowy Cień", lonty zapalone! Powtarzam: lonty zapalone! Podniósł karabin, wyprostował się i ruszył w stronę liny przerzuconej przez reling. Był trzy kroki od niej, gdy rozległa się seria z pistoletu maszy- nowego i dookoła z pokładu strzeliły iskry odbijających się pocisków. Zareagował instynktownie. Rzucił się przed siebie i przetoczył pod osło- nę wielkiego zaworu odpowietrzającego, po czym płynnym ruchem uniósł karabin. Obrońcom Unii wyraźnie kończył się zapas flar. Blask ostatnich 414 dogasających ładunków wzbudzał mroczne, wydłużone cienie na pokładzie tankowca, utrudniając widoczność. Quillain błyskawicznie opuścił nokto- wizor i rozejrzał się w poszukiwaniu przeciwnika. - „Sztywny Kark", słyszeliśmy strzały. Co tam się dzieje? - rozbrzmiał w słuchawkach zaniepokojony głos Amandy. - Słyszysz mnie, Stone? - Tak, wszystko w porządku - warknął do mikrofonu. - Kogoś prze- oczyliśmy. Ukrył się z pistoletem maszynowym w nadbudówce. - Dasz radę się ewakuować? Dobiegniesz do relingu? - Zaraz zobaczymy. Przyłożył mossburga do ramienia i włączył celownik laserowy. Powiódł spojrzeniem za niewidczną dla nieuzbrojonego oka plamką. Zauważył jakiś ruch na poziomie poniżej mostka. Ponad relingiem po- mostu ostrożnie wyłoniła się czyjaś głowa. Laserowa plamka natychmiast przesunęła się w tamtą stronę. Arkusz blachy zabezpieczający pomost przed rozpryskami wody nie był żadną przeszkodą dla wielkokalibrowych kul z j ego karabinu. Quillain wstrzymał oddech i położył palec na spuście. -Matko Boska... Nie zwrócił nawet uwagi, że zostawił włączony nadajnik. Garrett usły- szała jego szept i zapytała szybko: - Co się stało, Stone? - To dzieciak, kapitanie. Przeoczyliśmy szczeniaka. Jeden z młodocianych bojowników Unii jakimś sposobem przeczekał w ukryciu całą ich akcję i teraz samotnie chciał stawić czoło amerykańskim napastnikom. Z pistoletem maszynowym przy ramieniu wychylał się coraz bardziej nad relingiem, gotów walczyć do końca, całkowicie nieświadom tego, że za parę minut nie będzie już o co walczyć. - Stone - odezwała się znowu Garrett. - Jest za późno. Nic nie pora- dzisz. Wynoś się stamtąd. Pozostały ci tylko cztery minuty. Quillain opuścił broń. Na pewno nie mógł już nic zrobić? Na pewno. Trzeba było uciekać jak najdalej od tej beczki prochu. Głupi szczeniak mu- siał się sam o siebie zatroszczyć. Skoro był na tyle duży, żeby posługiwać się pistoletem maszynowym, to z pewnością jego rozkazodawcy uznali, że jest zarazem gotów poświęcić życie za ojczyznę. Zresztą chłopak musiał być tego samego zdania. Tak czy inaczej jego, kapitana Stonewalla Buforda Quillaina, nie powinno to już nic obchodzić. Dogasała następna flara, jej blask słabł z każdą chwilą. Gdyby udało mu się dopaść relingu i chwycić linę za burtą, znalazłby się poza zasięgiem rażenia dzieciaka. Wystarczyło zaledwie parę sekund... Miałeś pecha, gnoju. Trzeba było skakać do morza, kiedy daliśmy ci szansę ucieczki. Flara spadła do wody, pokład zatonął w całkowitych ciemnościach. Stone poderwał się na nogi i w paru susach dopadł relingu. 415 Nawet sam sobie nie umiał wyjaśnić, dlaczego pobiegł dalej, w kierun- ku mrocznego wejścia do nadbudówki. Był już prawie w środku, kiedy kolejna flara z głośnym sykiem wzbiła się w niebo. Chłopak na pomoście zauważył go i nacisnął spust, zasypując pokład gradem dziewięciomilimetrowych pocisków. Quillain dał nura przed siebie, zrobił przewrót przez ramię i przetoczył się za róg nadbudówki. Wstał i przywarł plecami do bakburtowej grodzi. Dopiero teraz poczuł palący ból w ramieniu. Ostrożnie pomacał ranę i w du- chu zaczął przeklinać własną głupotę. - Stone, co tam się dzieje?! - zapytała coraz bardziej przejęta Garrett. - Potrzebujesz pomocy? - Nie, dam sobie radę! - warknął ze złością, zagryzając zęby z bólu. - Jeden cholerny idiota w zupełności tu wystarczy! Podbiegł do zewnętrznej drabinki i zaczął szybko wchodzić na górę, nawet nie starając się bezgłośnie stąpać po jej szczeblach. Nie dbał o to, lonty już się paliły. - Proszę posłuchać, kapitanie - szepnął do mikrofonu. - Nie ma czasu na wyjaśnienia, co tu się dzieje, lecz jeśli nie zobaczycie mnie przy relingu na minutę przed detonacją, odpływajcie beze mnie. - Czekamy, Stone - padła spokojna odpowiedź. Quillain spojrzał w górę. Przyszło mu nagle do głowy, że nie miałby się gdzie schronić, gdyby szczeniak pojawił się nagle na pomoście tuż nad nim. To głupota! - powtarzał w myślach niczym litanię, przeskakując z jed- nego szczebla na drugi. Skrajna głupota! Absolutny idiotyzm! Spojrzał na zegarek. Pozostało mu niewiele ponad trzy minuty. Boże! Co za kretyn ze mnie! Przestał uwłaczać sobie w myślach dopiero wtedy, gdy stanął na pomo- ście. Nie uciekaj! Przecież chcesz mnie załatwić, więc chodź tu! Nie ucie- kaj ! Kurwa, nie mamy teraz czasu na zabawę w chowanego! Przywarł plecami do poszycia nadbudówki i ostrożnie podkradł się do rogu, usiłując cokolwiek usłyszeć poprzez donośne wycie turbin „Queen", Pomost za rogiem oświetlał blask flary. Quillain zastygł jak skamieniały, bojąc się nawet opuścić noktowizor przed oczy. Coś brzęknęło cicho, chyba jakiś metalowy przedmiot stuknął o reling. Nic jeszcze nie widział, ale wyczuwał szóstym zmysłem, że lufa pisto- letu maszynowego jest tuż za rogiem, na wysokości jego piersi, jakby chło- pak wciąż przyciskał broń do ramienia... O, właśnie tutaj!... Kiedy palce jego lewej dłoni zacisnęły się na dziurkowanej osłonie chło- dzącej sterlinga, szarpnięciem wyrwał dzieciakowi pistolet i cisnął daleko za burtę. W ciemności rozległ się tylko cichy jęk zaskoczenia. Wziął za- mach drugą ręką, jego pięść wylądowała na kudłatej głowie przeciwnika. 416 Opuścił noktowizor i popatrzył na nieprzytomnego chłopca leżącego na pomoście. Zegarek! Półtorej minuty?! Nie zdążysz! Zarzucił karabin na jedno ramię, dzieciaka na drugie i skoczył do drabinki. - Czekamy, Stone - powtórzyła Garrett przez radio. - Nie zdążę! - wrzasnął. - Uciekajcie! - Pospiesz się. Czekamy. Spokojny, opanowany ton Amandy podziałał na niego bardziej niż sens jej odpowiedzi. Mówił: „Nie zostawimy nikogo w opałach, szanowny panie! Lepiej bierz dupę w troki i zbieraj się stamtąd! Gdybyś postanowił umrzeć, musielibyśmy zginąć razem z tobą, więc zapomnij o takich głupotach!". Zeskoczył z ostatnich szczebli drabinki i pognał susami do liny prze- rzuconej przez reling. Jak to daleko? Pięćdziesiąt metrów? Do diabła z tym! Ruszaj się! Ile jeszcze zostało? Minuta? Ajakie to ma teraz znaczenie?! „Queen of the West" wciąż stała przy burcie tankowca. Utrzymywała się w miejscu krótkimi wyrzutami sprężonego powietrza, lecz jej śmigła napędowe obracały się już szybko. Na górnym pokładzie sierżant Tallman przytrzymywał koniec liny. Z górnego luku mostka wychylała się Snowy, gotowa w każdej chwili przekazać Lane'owi rozkaz odbicia. A obok ste- rówki na pancerzu stała z rękami na biodrach Amanda Garrett, spoglądając w górę, na krawędź burty „Bejary". Rękawice! Zostawiłem gdzieś rękawice! A, do diabła z tym! Quillain skoczył za reling i boleśnie ocierając skórę na dłoniach, bły- skawicznie zjechał po linie na pancerz poduszkowca. Ruszać! Jazda! - wrzasnął. Nie było to konieczne, bo silniejsze wyrzuty strumieni powietrza odpy- chały już „Queen" od tankowca. Śmigła napędowe zahuczały pełną mocą i pojazd skoczył do przodu. Nie było czasu, więc Tallman i Amanda padli plackiem na pokład obok Quillaina i osłupiałego, odzyskującego przytom- ność jeńca. Ślizgając się na poduszce, „Morski Myśliwiec" szerokim łu- kiem zaczął się oddalać od „Bejary". Nagle zrobiło się jasno jak w dzień. Kilkudziesięciometrowy gejzer płonącej benzyny strzelił nad pokład tankowca. Chwilę później pojawił się drugi, trzeci i następne. Ognie zlały się w jeden olbrzymi, złocistopomarańczowy gorejący grzyb, trzykrotnie wyższy od długości wstrząsanej eksplozjami „Bejary". Jego blask rozjaśnił wiszące nisko ciemne chmury, a żar płomieni przekształcił parujące kropel- ki deszczu w gigantyczny obłok białej pary. Ogień wyłowił z ciemności zabudowania portowe, nad którymi przeto- czył się dudniący grzmot, bardziej podobny do przejawu boskiego gniewu niż do huku eksplozji. 27 Morski myśliwiec 4-17 Quillain odwrócił głowę przed żarem bijącym od tankowca i dopiero teraz zauważył, że chłopak odzyskał przytomność. Uderzyła go odmiana, jaka się nagle dokonała w dzieciaku. W niczym nie przypominał już groź- nego uzbrojonego przeciwnika z pokładu „Bejary". Podobnie jak jego kole- dzy, stał się na powrót przestraszonym, osamotnionym chłopcem, w osłu- pieniu spoglądającym na ogrom zniszczeń, jaki jego wrogowie zostawiali za sobą w basenie portowym. Leżąca za chłopakiem Amanda Garrett także uniosła głowę, zajrzała Stone'owi prosto w oczy i uśmiechnęła się szeroko. PGAC-02 USS „Queen of the West" 8 września 2007 roku, godzina 2.27 czasu lokalnego Walcząc z pędem powietrza, Amanda wsunęła się do połowy w otwarty luk w dachu sterówki i odwróciła się, by rzucić ostatnie spojrzenie na port w Monrowii. „Carondelet" i „Manassas" utworzyły już za rufą „Queen" szyk bojowy i cała eskadra „Morskich Myśliwców" płynęła w kierunku wyjścia z portu, zostawiwszy za sobą gigantyczny stos pogrzebowy „Bejary". Mimo że po- duszkowce były doskonale widoczne w blasku płomieni, ostrzał z falochro- nów niemal całkowicie ustał, jakby obrońcy Unii w końcu zrozumieli, że nie mają już czego bronić. Garrett pospiesznie zeskoczyła na pokład mostka, robiąc miejsce dla Stone'a Quillaina, który odesłał młodocianego jeńca wraz z sierżantem Tall- manem do głównego przedziału „Queen". Nie zważając na ból w zranio- nym ramieniu i pieczenie obtartej skóry na dłoniach, komandos nogą odsu- nął sobie fotelik i usiadł w nim, zajmując posterunek przy dodatkowym sprzężonym karabinie maszynowym. Jaka jest sytuacja? - spytała Amanda, gdy już podłączyła się do sieci interfonu na stanowisku nawigacyjnym. - Została ostatnia przeszkoda, kapitanie - odparł Lane. - Eskadra ka- nonierek zdążyła wrócić na czas. Zbliża się z południowego zachodu i na pewno powita nas serdecznie u wylotu kanału portowego. Okręty wyraźnie szykują się do bitwy, kapitanie. - Świetnie! Steamer i Snowy wychylili się z foteli i z takim samym zdziwieniem na twarzach obrzucili ją podejrzliwymi spojrzeniami. Amandę samą zdumiał entuzjazm wyczuwalny w jej głosie. Ze wszystkich sił starała się zachować spokój, lecz ogarniała ją bitewna gorączka, dodatkowo podsycana silnym napięciem i strachem, jakie nie opuszczały jej od początku operacji. 418 Jednocześnie miała pełną świadomość, że walka nie dobiegła jeszcze końca, choć powinno to wkrótce nastąpić. Wcisnęła przycisk nadawania i powiedziała do mikrofonu: - „Małe Świnki", tu dowódca korpusu. Nieprzyjacielskie okręty wojen- ne zbliżają się na kursie dwa jeden zero. Zachować szyk bojowy i po wyj- ściu z kanału portowego rozwinąć się w lewo. Strzelać według własnego uznania. Powtarzam: strzelać według własnego uznania. To będzie już ostat- nie starcie. - Zrozumiałem! - Rozkaz! - Tak jest! Nad pancerzami wyłoniły się wieżyczki działowe uzbrojone w pociski hellfire oraz wyrzutnie rakiet. Strzelcy zajmowali miejsca przed otwartymi bocznymi lukami. Układali sobie pod ręką zapasową amunicję. Przyspie- szając z wyciem turbin, „Morskie Myśliwce" pomknęły ku wąskiemu przej- ściu między falochronami, do niedawna jeszcze oznakowanemu przez mi- gające latarnie nawigacyjne, a teraz rozświetlonemu ogniami palących się na nasypach wozów opancerzonych. Wychodząc z niego szerokim łukiem, poduszkowce obróciły się dzio- bami w kierunku nadciągających jednostek wroga. Zanim jednak wyszły ze skrętu, ponad falami strzeliły w ich kierunku strumienie pocisków smugo- wych. Największa korweta Unii, „Promise", szła całą naprzód, dwie mniejsze kanonierki trzymały się nieco z tyłu i po bokach. W blasku płomieni tryska- jących z luf spienione fale odkosów pod ich dziobami wydawały się zabar- wione na krwistoczerwone Lufy działek złowieszczo obracały się w stronę amerykańskiej eskadry. Mimo że nie było już szans na zwycięstwo, maryna- rze Unii pragnęli wziąć krwawy odwet. - Dowódca do „Małych Świnek"! Nieprzyjaciel w zasięgu wzroku! Ognia! Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 września 2007 roku, godzina 2.27 czasu lokalnego W sali odpraw na platformie admirał i Christine mogli tylko spoglądać z przerażeniem na umieszczony pod sufitem głośnik. Po zniszczeniu samo- lotu zwiadowczego jedyną łączność z rejonem bitwy zapewniał im odbior- nik pracujący na częstotliwości taktycznej eskadry. Przekazywał zgiełk okrzy- ków padających w sterówkach poduszkowców, dudnienie działek, terkot karabinów maszynowych i świst odpalanych rakiet. 419 - Drań robi zwrot przez bakburtę! Wieżyczka rufowa bierze nas na cel! - Zrozumiałem, „Francuz". Twój jest pierwszy z brzegu! Wyślij go do Szanghaju!. „Rebeliant", dla ciebie zostaje ostatni cel w szeregu! Korweta jest nasza! - Robi się, kapitanie. Odpalam rakiety hellfire! - No, chodź, dziecino! Jeszcze bliżej! Stanowisko ogniowe wchodzi w zasiąg działek! - „Francuz", odejdź w lewo! Pakujesz mi się na linię ognia, do cholery! -Zrozumiałem. „Rebeliant", gdzie jesteś?... - „Małe Świnki", wyjść z szyku! Wiązać się niezależnie!... - Potwierdzam... Tak! Mamy skurwysyna! - Ciężki kaliber!... Uważaj na tego palanta! Odchodzi w lewo... Zrób- my po sterburcie defiladę przed kolumną wroga! - Idę za tobą, „Rebeliant"! Steamer, skręcaj za „Manassasem"! „Caron- delet", wchodź za nami... - „Francuz" łączy do szyku... O Jezu! Matko Boska! - Clark, co się stało?! Co tam się dzieje?! - Tony, trafili „Queen"! Trafili „Queen"! O Boże!... Ma przebity pan- cerz!... PG-AC-02 USS „Queen of the West" 8 września 2007 roku, godzina 2.30 czasu lokalnego Celowniczy dziobowej wieżyczki korwety „Promise" nie wiedział na- wet, że strzela do jednostki flagowej amerykańskiej eskadry. Zdążył ledwie załadować dwa nowe pojemniki amunicji do sprzężonego działka SU-57, kiedy w blasku odpalanych rakiet ujrzał na krótko niewyraźny zarys po- duszkowca. Zapamiętał jego pozycję względem tankowca płonącego w wej- ściu do portu. Pospiesznie dostroił przyrządy celownicze, naprowadził dział- ko na cel i jednym kopnięciem pedału spustowego posłał w jego kierunku wszystkie osiem pocisków naraz. Fatalnym zrządzeniem losu „Queen of the West" znalazła się na ich drodze. Trzy przeciwpancerne pociski kalibru pięćdziesiąt siedem milimetrów trafiły w boczny pancerz dziobowy. Rozerwały osłonę poduszki powietrz- nej, przebiły się do środka i eksplodowały w sekcji technicznej. W chwili śmierci obaj operatorzy stanowiska ogniowego, starszy mat Daniel Sullivan O'Roark i mat Dwaine Robert Fry, oddali ostatnią przysługę pozostałym członkom załogi - ich ciała osłoniły ludzi przed odłamkami. Tylko część z nich przebiła górny pancerz przedziału i wpadła do sterówki. 420 Czwarty pocisk z unijnej korwety trafił jeszcze niżej, w dolną część kołnierza, a jego detonacja wyrwała olbrzymi kawał osłony i zrobiła wielką dziurą w komorze nośnej poduszkowca. Powietrze uszło z hukiem i pozba- wiony nagle poduszki, mknący z prędkością pięćdziesięciu węzłów pojazd zanurkował w fale niczym zestrzelony samolot. Każdego, kto nie był porządnie przypięty w fotelu lub umocowany w pod- wieszanej uprzęży, impet zderzenia rzucił na najbliższą grodź. Chwilę póź- niej do głównego przedziału z hukiem wdarła się woda. Ucichły turbinowe sprężarki. Ustał dopływ prądu. Urwała się łączność. Na mostku Amanda poczuła silny wstrząs detonacji. Dotarło do niej, że odłamki pocisków przebiły się przez pancerz do sterówki. Usłyszała jesz- cze nieartykułowany ostrzegawczy krzyk Steamera i głośny jęk Snowy. Póź- niej impet zderzenia rzucił ją do przodu. Rozpędzony poduszkowiec huknął dziobem w fale, rufa uniosła się wysoko w powietrze. Roztrzaskały się przednie szyby sterówki i do środka wdarła się masa wody. Prawdopodobnie to uratowało życie Garrett. Nie była przypięta w fotelu nawigacyjnym, toteż wyleciała z niego jak z katapulty, lecz zderzyła się z twardą niczym ściana falą wpadającą do środka. Niemal zmiażdżona dwiema potężnymi, przeciwstawnymi siłami, natychmiast stra- ciła przytomność. Szybko jednak ocknęła się w wodzie. Najpierw dotarła do niej świadomość trafienia, później myśl, że jeszcze żyje, wreszcie pamięć o zadaniu, które musiała wykonać. Jakiś odporny na wstrząsy fragment jej umysłu chwycił się kurczowo cienkiej więzi łączącej jąjeszcze z realnym światem, nakazał kończynom się poruszać, a zmysłom nadal odbierać bodźce z zewnątrz. Dopiero na końcu wróciła pamięć o tym, że bitwa jeszcze się nie skończyła. Zdrowy rozsądek nie odegrał żadnej roli. To instynkt samozachowaw- czy upodobnił ją do rannego, zaślepionego zwierzęcia, które musi podjąć walkę o przetrwanie; jest gotowe paść, ale z kłami zatopionymi w gardle przeciwnika. Poruszyła ręką. Od słonej wody piekła skóra porozcinana odłamkami pleksiglasu. Amanda podniosła głowę i z trudem podciągnęła się z powro- tem do stanowiska nawigacyjnego. Woda, która wdarła się na mostek, przez dziury wybite w pancerzu spłynęła do niższych przedziałów poduszkowca. Ale urządzenia były martwe. Nie świeciły się światła. Garrett dźwignęła się na kolana. Cały pulpit był ciemny, ekrany puste. Dolny prawy róg pulpitu. Podwójny rząd przycisków resetowania ukła- dów... Przecież pamiętasz! Wiesz, co trzeba zrobić! Utkwiła w nich spojrzenie, zmuszając swoją rękę, aby tam sięgnęła. Mięśnie z ociąganiem wykonały polecenie. Ułożyła dłoń ponad szeregiem przełączników i jednym ruchem przerzuciła je w dolne położenie. 421 Tu i ówdzie pod konsolą strzeliły iskry, włączyło się jednak zasilanie. To były solidne układy, wstrząso- i wodoodporne. Spośród głównych syste- mów tyle pozostało sprawnych, aby zapewnić choć częściowe funkcjono- wanie poduszkowca. Bezpieczniki automatycznie odłączyły prąd w chwili eksplozji, a teraz obwody resetujące eliminowały oraz izolowały uszkodzo- ne partie elektroniki. Z pewnym opóźnieniem uruchamiane były kolejne systemy. Rozjaśniły się ekrany, lecz dominowały na nich ostrzegawcze, czerwo- ne i żółte komunikaty, świadczące o rozmiarach katastrofy. Nadrzędna część systemu sterowania była jednak sprawna. Za oknami zdemolowanej sterówki „Queen" wciąż trwała bitwa na morzu. W głównym przedziale byli ranni i zabici. Ale dla Amandy w tym momencie liczył się wyłącznie joystick, na którym zaciskała palce, oraz jaśniejące na ekranie monitora okienko z napisem STEROWANIE SYSTE- MAMI OGNIOWYMI. Naprowadziła kursor i wcisnęła przycisk. Komputer wyświetlił planszę: ***COKÓŁ STERBURTOWY*** 1 **2,75RKT A OGIEŃ POJEDYNCZY** 2**2,75RKT V OGIEŃ POJEDYNCZY** Na głównym ekranie pojawił się obraz termograficzny z nałożoną na niego pajęczynowatą siecią nitek celowniczych. Garrett chwyciła joystick oburącz, żeby nie przeszkodziło jej drżenie dłoni. Pospiesznie wybierała polecenia z menu. Wieżyczka działowa obróciła się posłusznie, nakierowu- jąc lufy na okręt wroga. Korweta „Promise"... Okręt flagowy Marynarki Wojennej Unii Zachod- nioafrykańskiej... Wcześniej nigeryjski stawiacz min „Marabai"... Długość: pięćdziesiąt jeden metrów... Uzbrojenie... Uzbrojenie! Z dziobowych i rufowych działek „Promise" wydobywały się jęzory płomieni; trwał ostrzał pozostałych jednostek eskadry „Morskich Myśliwców"! Załoga korwety chciała je zniszczyć tak samo, jak zniszczyła „Queen"! Opanowując narastającą wściekłość, Amanda zaczęła gorączkowo na- prowadzać nitki celownika na wybrane cele. Pstryk... Pstryk... Pstryk... Kurczowo zaciskała palce na przycisku joysticka. Dziwnym sposobem nie docierał do niej ani huk dział wrogiego okrętu, ani donośne wycie star- tujących z poduszkowca rakiet Hydra. Słyszała jedynie to delikatne pstry- kanie styków pod czerwonym przyciskiem. Na pokładzie „Promise" rozpętało się piekło, jakby rozgniewany gro- mowładny przeszedł po nim, bez pośpiechu odmierzając kroki, od dziobu 422 po rufę. W błyskach eksplozji roztapiały się wieżyczki działowe, armaty spadały z cokołów, detonowała naszykowana amunicja. Nitki celownicze na ekranie przesuwały się kawałek i namierzały do- godny obiekt. Pstryk... Pstryk... Pstryk... Wybuchy zmiotły pomosty sterówki, wyrzucając w powietrze stojących tam oficerów. W poszyciu nadbudowy utworzyły się wielkie dziury, ziejące ogniem śmierci i zniszczenia. Garrett przesunęła niżej nitki celownicze i ponownie zaczęła wędrów- kę od dziobu do rufy, trzymając się blisko linii zanurzenia. Pstryk... Pstryk... Pstryk... W maszynowniach i magazynach wyrywało całe płaty poszycia burto- wego, rakiety wpadały do środka, gorące odłamki rozszarpywały wszystko, rykoszetowały, jakby w poszukiwaniu kolejnych ofiar, nie zostawiając za sobą nic poza przerażeniem i bólem. Dopiero później do środka wdzierała się woda, z impetem waląc w ludzkie ciała i w poskręcane kawałki metalu, gasząc i ochładzając rozpalone szczątki, otulając cały okręt wraz z załogą w nadziei wiecznego spokoju. Pstryk... Pstryk... Pstryk... Dopiero po jakimś czasie Amanda uświadomiła sobie, że głowice z ra- kietami są puste i wciskanie klawisza nie przynosi żadnego efektu. Poczuła uścisk czyjejś dłoni na ramieniu. Dotarły do niej jakieś głosy. - Kapitanie, już wystarczy... Kapitanie, słyszy mnie pani?... Już po wszystkim! Wystarczy!... Odwróciła głowę od ekranu. Obok niej klęczał Stone Quillain. Nie miał hełmu, na twarzy rozmazana krew mieszała się z farbą maskującą. Aman- dzie stopniowo wracała świadomość otaczającej ją rzeczywistości. Popatrzyła przez puste ramy sterówki na eskadrę okrętów wojennych Unii, a raczej to, co z niej zostało. „Alliance" i „Unity", całe w ogniu, dry- fowały po falach. Trudny do rozpoznania „Promise" zanurzał się od dziobu, szybko nabierając wody. Dopiero teraz dotarły do niej różne odgłosy, ale nie było wśród nich huku dział. Wycie turbin spieszących im z pomocą „Carondeleta" i „Ma- nassasa" gwałtownie przybierało na sile, z oddali dolatywał również terkot wirników śmigłowców ratunkowych. Tuż obok ktoś głośno szlochał. W drugim końcu sterówki Steamer Lane tulił do siebie nieruchomą drobną blondynkę, której miodowozłote włosy rozsypały się na jego ramieniu. Mundur na jej piersiach był ciemny od plam krwi. Amanda powoli przeniosła wzrok na pulpit stanowiska nawigacyjnego, a potem na swoje dłonie, wciąż kurczowo zaciśnięte na joysticku. - Stone... czy mógłbyś mi pomóc?... 423 Niezgrabnymi ruchami kolejno oderwał jej palce od śmiercionośnej dźwigni. Garrett, jakby pozbawiona punktu oparcia, poleciała do tyłu na niego. Odwróciła głową i wtuliła twarz w mokrą, cuchnącą dymem tkaninę jego munduru. Komandos otoczył ją ramieniem. Przez kilka minut trwali tak bez ruchu, choć w tym uścisku nie było nic ze związku kobiety z męż- czyzną- dwie przerażone, śmiertelnie wyczerpane walką istoty usiłowały sobie nawzajem dodać otuchy. Po raz pierwszy od przybycia do Afryki Amandę ogarnął przenikliwy chłód. - Chyba zwyciężyliśmy - szepnął Stone ochrypłym głosem. - W każ- dym razie powinniśmy to uznać za zwycięstwo. Nabrzeże paliwowe portu w Monrowii 8 września 2007 roku, godzina 2.45 czasu lokalnego Olbrzymia gęsta chmura czarnego dymu, oświetlona od dołu blaskiem płonącego tankowca, przesuwała się powoli nad ląd. „Bejara", której nad- budówki zapadły się do środka, a kadłub rozżarzył do czerwoności, tonęła pośrodku kanału portowego. Z nadejściem świtu gigantyczna plama palą- cej się ropy musiała nabrać charakteru symbolu całkowitej klęski, widocz- nego z odległości setek kilometrów. Żołnierze wycofywali się z falochronów. Ci, którzy mogli jeszcze cho- dzić, pomagali rannym albo dźwigali nosze. Obe Belewa stał jak skamie- niały u wylotu drogi dojazdowej i obserwował kolumnę przecinającą snopy reflektorów opancerzonego wozu dowodzenia. Na twarzach swoich podkomendnych widział to, z czym nigdy się jesz- cze nie zetknął i czego miał nadzieję nie ujrzeć do końca swoich dni - wy- raz skrajnej beznadziejności, odarcia z wszelkich złudzeń, rozpaczy. Żołnierze mijali go w milczeniu, rozlegał się jedynie stukot butów na brukowanej drodze. Stłumione rozmowy, przekazywane szeptem uwagi czy nawet wściekłe okrzyki, jakie dolatywały z mroku, milkły jak ucięte nożem w jego obecności. Nie miał tego ludziom za złe. Obiecywał im przecież zwycięstwo, więc teraz stał się w ich oczach pospolitym kłamcą. Obok niego stanął Sako Atiba. - Generale - powiedział cicho - Amerykanie przerwali zakłócanie łączności radiowej. Odzyskaliśmy wreszcie połączenie ze sztabami wszyst- kich prowincji i centrum rządowym w „Mamba Point". Jakie są pańskie rozkazy? Belewa otworzył już usta, żeby odpowiedzieć, kiedy nagle uświadomił sobie, że nie ma żadnych rozkazów do wydania. 424 Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 8 września 2007 roku, godzina 3.05 czasu lokalnego - Wszystko zabezpieczone, admirale. - Przez radio głos Amandy Gar- rett sprawiał wrażenie opanowanego, wyczuwało się jednak olbrzymi wysi- łek, jaki towarzyszył artykułowaniu poszczególnych słów. - „Surocco" wziął „Queen" na hol, jesteśmy już w drodze do platformy. Ranni otrzymali pierw- szą pomoc lekarską. Chciałabym zwolnić „Carondeleta" i „Manassasa" z ko- nieczności zapewnienia nam osłony i, za pańskim pozwoleniem, ogłosić zakończenie operacji „Wilcza Sfora". - Wyrażam zgodę - odparł Maclntyre do mikrofonu. - Operacja „Wil- cza Sfora" została zakończona. Dobra robota, kapitanie. - Nie tym razem, admirale. - W głosie Garrett pojawiło się wyraźne drżenie. - Ta operacja drogo nas kosztowała. Ponieśliśmy znaczne straty, o wiele większe, niż byłabym gotowa uznać za dopuszczalne. Maclntyre skrzywił się z niesmakiem. - Rozumiem. Czasem tak jednak bywa. Wiem, że lubi pani Kiplinga i na pewno pamięta, co pisał o „krwawych wojnach dla pokoju". - Pamiętam, admirale. Ostatnio bardzo często przypominam sobie nie- które cytaty. - No właśnie... Kiedy możemy się spodziewać pani powrotu na plat- formę? - Tuż po wschodzie słońca. Chciałabym zostać z załogą „Queen". Póź- niej będę gotowa złożyć raport w dowolnej chwili. - Proszę najpierw solidnie wypocząć, kapitanie. Raport może pocze- kać. Bez odbioru. Christine przełączyła się na interfon, żeby przekazać rozkazy. - Centrum operacyjne, według Pierwszej Damy operacja „Wilcza Sfo- ra" dobiegła końca. Odwołać alarm bojowy, cała załoga może wrócić do rutynowych zajęć. Proszę przekazać wszystkim pododdziałom, że misja zakończyła się sukcesem. - Puściła klawisz nadawania i powiodła spoj- rzeniem po dodatkowych stanowiskach operatorów. - Was to także doty- czy. Prześpijcie się trochę, później zdążymy zgarnąć cały sprzęt. Dobra robota. Zgasły ścienne ekrany, technicy wyłączali komputery, wstawali ocięża- le od stołu, przeciągali się ukradkiem, rozprostowując mięśnie zastałe po wielogodzinnej służbie. Tylko Maclntyre i Rendino, którzy pozostawali na nogach od północy, odczuwali zupełnie inny rodzaj zmęczenia. Kiedy wszy- scy technicy wyszli z sali, usiedli naprzeciwko siebie przy stole konferen- cyjnym. Christine jednak zaraz się podniosła. Podeszła szybko do stojącej pod ścianą szkolnej tablicy i popatrzyła na wypisane na niej hasła: 425 DEMONSTRACJA SIŁY UTRZYMANIE MORSKICH SZLAKÓW HANDLOWYCH ZACHOWANIE ISTNIEJĄCEJ FLOTY Dwa pierwsze zostały już skreślone po wcześniejszych operacjach. Sięg- nęła po kredę i energicznym ruchem przekreśliła ostatnie. Później podeszła do wepchniętej w kąt maleńkiej lodówki, uklękła przy niej i wyjęła ze środ- ka dwie zimne puszki wody mineralnej „Mountain Dew". Cofnęła się do stołu i stawiając jedną z nich przed Maclntyre'em, powiedziała: - To ostatni dobry rocznik, admirale. Trzymałam go na specjalną okazję. - Okazja jest wyjątkowa, Chris. Dziękuję. - O jakim cytacie z Kiplinga wspomniał pan w rozmowie z kapitan Garrett? - spytała, siadając z powrotem. - Chodzi ci o „krwawe wojny dla pokoju"? - Maclntyre energicznym ruchem otworzył puszkę. - To linijka z wiersza opisującego dawne kolo- nialne Imperium Brytyjskie. Dzisiaj ten wiersz jest uznawany za niezbyt poprawny politycznie, zawiera jednak sporo prawd życiowych. - Pociągnął łyk wody i dodał: - Jaki będzie dalszy rozwój wydarzeń według twojej oce- ny, komandorze? Christine wzruszyła ramionami. - Nie ma wątpliwości, że ten konflikt dobiegł końca, admirale. Belewie nie zostało już nic, nie ma okrętów wojennych, paliwa, czasu... absolutnie niczego. Zlikwidowaliśmy bezpośrednie zagrożenie dla Gwinei i Wybrzeża Kości Słoniowej, aczkolwiek oba te kraje staną teraz wobec całkiem innych problemów związanych z rozpadem Unii Zachodnioafrykańskiej. Maclntyre zmarszczył brwi. - Sądzisz, że dojdzie do rozpadu Unii? - Tak, chyba że zajdzie jakaś radykalna zmiana. Unia to nowy twór polityczny z niedoświadczonym rządem opartym na kruchych podstawach. W gruncie rzeczy to luźna wspólnota odrębnych plemion spojona tylko wybitną osobowością generała Obe Belewy. Właśnie z nim obywatele Unii są powiązani osobiście, całkowicie obce jest im pojęcie wspólnoty narodo- wej czy państwowej. - Christine uniosła zimną puszkę i przyłożyła ją sobie do czoła. - Dobrym przykładem takiego mechanicznego tworu jest powsta- ła po drugiej wojnie światowej Jugosławia. Przez dziesięciolecia Josif Broz Tito utrzymywał zupełnie odrębne etnicznie i kulturowo narodowości w jed- nej federacji wyłącznie dzięki swemu autorytetowi i politycznej przebie- głości. Ale gdy tylko zabrakło tego „Małego Białego Fiołka Górskiego", nastąpił krach. Tu mamy podobną sytuację. Dopóki Belewa zwyciężał, do- póki zapewniał dopływ towarów na rynek i godziwe warunki życia, ludzie wykonywali jego rozkazy. Teraz, gdy się okazało, że jest jedynie zwykłym 426 śmiertelnikiem... No cóż, potrzebny byłby jakiś cud, żeby zachował dotych- czasową pozycję. - To powszechny problem, znany nie tylko królom i dyplomatom - od- parł z uśmiechem Maclntyre. - W każdym razie my dotrzymaliśmy umo- wy, Chris: strąciliśmy Belewę z jego białego rumaka. Pozostaje pytanie, kto zajmie jego miejsce w siodle. Resztą muszą się już zająć miejscowi. - Ad- mirał kilkakrotnie obrócił w palcach pokrytą jaskrawymi napisami puszkę, jakby w tej chwili nabrała ona szczególnego znaczenia. - Znowu Amanda wyciągnęła nas wszystkich z opresji, prawda? Znów użyła jednego ze swo- ich patentowanych cudów. Christine pokiwała głową. - Owszem. W tym jest naprawdę dobra. Wie pan, czasami się zastana- wiam, ile jeszcze spraw będzie w stanie tak załatwić, zanim w końcu natrafi na tę jedną, naprawdę grubą robotę? - Jaką grubą robotę? Rendino pociągnęła łyk wody i wyjaśniła: - Taką, która okaże się na tyle trudna, że trzeba będzie dla niej poświę- cić życie. Maclntyre popatrzył w sufit. - Sądzisz, że jej to kiedykolwiek grozi? - Na pewno, admirale, biorąc pod uwagę dotychczasowy bieg wydarzeń w nowym tysiącleciu. Nie znam nikogo innego, kto by wkładał tyle serca w wy- konywaną pracę, co Amanda. A ona ma przecież tylko jedno serce. - To prawda - mruknął Maclntyre. Skrzyżował ręce na piersi i w zamy- śleniu popatrzył na skupisko papierowych kubeczków po kawie na środku stołu. - Wygląda na to, Chris, że doskonale znasz Amandę Garrett. Rendino znów wzruszyła ramionami. - Raczej tak. Dlaczego pan pyta? - Ponieważ odnoszę wrażenie, że sam chciałbym ją trochę lepiej po- znać. Nie sądzę, abyś była chętna... złożyć mi raport w tej sprawie. Mam rację? - Czemu nie? Od czego miałabym zacząć? Wiceadmirał „Eddie Mac" zawahał się na krótko, po czym spytał: - Jaki jest jej ulubiony kolor? Christine szybko odwróciła głowę, żeby ukryć szeroki uśmiech. - Zielony. Bez dwóch zdań najbardziej lubi zieleń. Konsekwencje Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 10 września 2007 roku, godzina 9.19 czasu lokalnego Żołnierz unijnej jednostki sił specjalnych klęczał na zakurzonej podło- dze opuszczonego baraku i ostrożnie wyglądał przez szczelinę między de- skami, którymi zabito drzwi. Wyjątkowo nie był w mundurze; miał na sobie wystrzępioną flanelową koszulę i szorty, chodził boso. Wyjaśniono mu tylko, że przeprowadzi naj- ściślej tajną i szczególnie ważną misję, o której nikt poza nim i naczelnym dowództwem z hotelu „Mamba Point" nie może się dowiedzieć. Wydłubał z kieszeni szortów zegarek, żeby sprawdzić godzinę. Powin- ni niedługo nadjechać. Z powrotem przybliżył twarz do zabitych deskami drzwi. Na spękanej betonowej szosie nie było nikogo. Barak stał mniej więcej w połowie drogi między centrum Monrowii a lotniskiem, niewielu dociera- ło tu pieszych, a pojazdów mechanicznych w ogóle się ostatnio nie widy- wało na ulicach. Żelazne rezerwy paliwa trzymano wyłącznie na użytek aut rządowych, a i tego było bardzo mało. Kiedy więc z zewnątrz doleciał warkot zbliżających się samochodów, komandos od razu wiedział, że to jego obiekt. Mrużąc oczy od słońca, odpro- wadził wzrokiem skromną grupę pojazdów, wojskowego land-rovera z uzbro- joną eskortą i poobijanego czarnego reprezentacyjnego mercedesa. Gdy do- strzegł sylwetkę samotnego pasażera na tylnym siedzeniu, zidentyfikował także cel swojego zadania. Do tej pory wszystko przebiegało zgodnie z planem. Mały konwój oddalił się w kierunku miasta i żołnierz zaczął energicz- nie rozkopywać ziemny kopczyk usypany u podstawy drewnianej framugi drzwi. Po paru sekundach zgodnie z instrukcjami wydobył na światło dzienne końce dwóch grubych kabli. Pospiesznie wyjął z kieszeni mały elektryczny detonator i zaczął podłączać końcówki przewodów do jego styków. 428 Poprzedniego wieczoru inny oddział służb specjalnych umieścił w dziu- rze na drodze i zakopał minę przeciwpancerną, a kable od jej zapalnika prze- ciągnął aż do tego baraku. Zadaniem osamotnionego komandosa było zde- tonowanie miny w odpowiednim momencie, gdy konwój pojazdów będzie wracał ze stolicy na lotnisko. Młody żołnierz nie umiał sobie wytłumaczyć, z jakiego powodu zorganizowano ten zamach na wysłanniczkę Organizacji Narodów Zjednoczonych. Taki rozkaz wydał generał Belewa, zatem on musiał go wykonać. Kiedy auta wjechały między zabudowania stolicy Unii, Vavra Bey od razu zauważyła zmiany, jakie zaszły tu od jej ostatniego pobytu - budynki obracały się w ruinę, ustała praca na budowach, coraz więcej domostw było opuszczonych. Ulice i targowiska świeciły pustkami, narastały jedynie góry śmieci. Nieliczni przechodnie, jakich zauważyła, nie kroczyli już z dumnie uniesioną głową, tylko snuli się w całkowitej rezygnacji. Jeśli nawet ludność Unii nie czuła się pokonana, to w każdym razie zapominała szybko o tym, co chciała osiągnąć w przegranej wojnie. Wy- czuwało się to na każdym kroku. Pozorny spokój w mieście był tylko krót- kim przerywnikiem, jakby wahaniem człowieka przed podjęciem ważnej decyzji. Hotel „Mamba Point", przypominający dotąd nieskalanie białą cytade- lę rządu generała Belewy, teraz był osmaloną ruiną. Na górnych piętrach okna ziały czarnymi jamami po wybuchu rakiety, za której odpalenie Bey czuła się osobiście odpowiedzialna. Opadło ją wrażenie osamotnienia wśród ludzi, którzy nie mieli żadnych szczególnych powodów do otaczania jej szacunkiem. A przecież zjawiła się tu z własnej woli, mając nadzieję na osiągnięcie konkretnych celów. Windy nie działały, do gabinetu generała trzeba było mozolnie wdrapy- wać się po schodach. Utrzymanie głównej kwatery dowodzenia w zniszczo- nym hotelu wiązało się z licznymi niedogodnościami, stanowiło jednak ostat- ni symbol buntu, poza którym nie zostało już nic, o co warto by choć trochę się zatroszczyć. Milczący oficer eskorty doprowadził ją pod same drzwi gabinetu. . W wyglądzie generała także zaszły istotne zmiany. Przez ostatnie kilka miesięcy całkowicie utracił dawną młodzieńczą werwę. Jego włosy, jak za- wsze starannie przystrzyżone, były gęsto przetykane siwizną, a na wychu- dłej twarzy pojawiły się głębokie zmarszczki. W spojrzeniu wciąż tak samo żywych oczu można było dostrzec złowieszcze błyski, jak gdyby przejaw rodzącego się obłędu. Podniósł głowę znad biurka, nie wstał jednak i nie wyciągnął ręki na przywitanie. Jakby zapomniał o wszelkich formalnościach, zapytał wprost: 429 - Czego pani chce? Dla Vavry nie był to zły znak, mniej więcej takiej reakcji się spodzie- wała. - Chciałabym z panem porozmawiać na osobności - odparła, przysu- wając sobie krzesełko stojące przed biurkiem. - Nie negocjować, ale zwy- czajnie rozmawiać. - Nie proszona usiadła i spojrzała generałowi prosto w oczy. Belewa zaśmiał się krótko. - O czym? W końcu zwyciężyliście, a my przegraliśmy. Czy jest jesz- cze coś, o czym moglibyśmy rozmawiać? - Na wojnie nie ma zwycięzców, generale - odparła spokojnie. - W naj- lepszym razie są tacy, którzy powstrzymali większe zło. Prawdą jest, że nie musimy już rozmawiać o zagrożeniach dla Gwinei. Ta sprawa została zała- twiona. Powinniśmy jednak porozmawiać o Unii, jej mieszkańcach i o tym, co ich teraz czeka. - Ta sprawa chyba także została załatwiona - rzekł z naciskiem Bele- wa. - Znów zacznie się piekło, pani wysłannik. Wszystko wskazuje na to, że kraj pogrąży się w chaosie i okrucieństwie, z którego ledwie zdołał się wydźwignąć. Nie sądzę, aby Narody Zjednoczone musiały się jeszcze przej- mować losem Unii. Jak to się zdarzyło w Liberii i Sierra Leone, wkrótce zaczniemy sobie wzajemnie skakać do gardeł, a wy znów będziecie mogli bezpiecznie o nas zapomnieć. Bey zmarszczyła brwi. - I właśnie tego pan pragnie, generale? - Ja miałbym tego pragnąć? - Belewa popatrzył na nią w osłupieniu. - Tego miałbym pragnąć?! - Powoli wyprostował się, wstał i obydwiema pię- ściami z hukiem walnął w biurko. - Od początku pragnąłem wyeliminować przemoc! Chciałem uwolnić ludzi od cierpień! Od głodu! Od śmierci, poni- żenia i męki! Czy pani tego nie rozumie?! Czy nikt z was nie rozumie, że zależało mi jedynie na uwolnieniu tego kraju od szaleństwa, jakie go ogar- nęło przed wielu laty?! - Owszem, generale, to mogliśmy zrozumieć. - Więc dlaczego nie pozwoliliście mi dokończyć dzieła? - Belewa od- wrócił się i przez drzwi balkonowe apartamentu popatrzył na morze w od- dali. - Dlaczego nie pozwoliliście mi zaprowadzić tutaj porządku? Przez dziesięciolecia lekceważyliście cały ten zakątek świata, oddawszy go we władanie diabła. Więc czemu teraz was zainteresował, kiedy pojawił się ktoś, kto chciał jedynie zaprowadzić ład? - Ponieważ czasy imperiów i budowniczych imperiów należą do prze- szłości, generale - odparła cicho. - Tak samo do lamusa trzeba odłożyć stwierdzenie, że cel uświęca środki. Nikt nie kwestionuje pańskich celów, ale zdarzenia, do których musiałoby wcześniej dojść, stanowią zbyt wysoką 430 i cenę ich osiągnięcia. Społeczność międzynarodowa nie może dłużej akcep- tować zbrojnych podbojów, nawet jeśli dokonuje się ich w najlepszych in- tencjach. - Więc jak inaczej mógłbym wypełnić swoje posłannictwo? Może mi to pani wyjaśnić? - Belewa odwrócił się od okna. - Jestem żołnierzem! Potra- fię prowadzić walkę i wiem, jak wykorzystać żołnierski oręż! Czy mam za- tem inne wyjście? Wysłanniczka ONZ pokiwała głową. - To prawda, jest pan żołnierzem, odważnym i zdolnym, lecz jeśli na- prawdę chce pan osiągnąć postawione przed sobą cele, powinien pan zapla- nować batalię znacznie trudniejszą od tych, jakie do tej pory marzyły się wojskowym. - Bey nie mówiła jak dyplomatka; tłumaczyła tonem dobro- dusznej babci, której życiowe doświadczenie było w tej chwili ważniejsze od politycznych reguł. - Musi się pan nauczyć prowadzić wojnę zupełnie innymi metodami, generale. Będzie to walka o wiele bardziej żmudna i dłu- gotrwała, obejmująca inwazję pomysłów i podbój za pomocą dobrych przy- kładów. Znalazł się pan na szczególnie ważnym rozstaju dróg, na którym przed panem stawało już wielu przywódców. Ma pan wybór. Kierując się uporem i urażoną dumą, może pan pójść dalej ku całkowitej klęsce i zabrać ze sobą wszystko, co do tej pory pan stworzył. Ale może pan również z pod- niesionym czołem rozpocząć tę nową, trudną batalię. Na wargach Belewy pojawił się niewyraźny uśmiech. - Ktoś mi już kiedyś powiedział, że jestem człowiekiem naznaczonym klątwą zbyt dużej ambicji. Vavra Bey także się uśmiechnęła, lecz pobłażliwie, jakby rozmawiała z własnym synem. - Ambicji nie wolno dzielić na duże i małe. Najważniejsze jest to, jak sieje spożytkuje. Generał, wyraźnie już rozluźniony, podszedł z powrotem do biurka. - Więc proszę mi powiedzieć, jak miałbym wykorzystać własną am- bicję. - Do gruntownego rozpatrzenia wszelkich możliwych perspektyw, za- równo dla Unii, jak i całego regionu. Ma pan rację, generale, zachodnia Afryka rzeczywiście zbyt długo pozostawała w zapomnieniu dla reszty świa- ta. Pan jednak przyciągnął już uwagę społeczności międzynarodowej. - Podniosła się z krzesła. - Przyjechałam tu dzisiaj, aby osobiście przedsta- wić panu specjalne zaproszenie. Podejmijmy formalne pertraktacje, spró- bujmy znaleźć rozwiązanie konfliktu między Unią Zachodnioafrykańską a Gwineą i rozwiązać jakoś problem uchodźców. Zakończmy tę wojnę, aby można było rozpocząć tę nową batalię, o której mówiłam. Belewa oparł dłonie na oparciu krzesła i ze wzrokiem wbitym w podło- gę zamyślił się głęboko. Vavra Bey czekała w milczeniu, wsłuchując się 431 w krzyk kormoranów za pozbawionymi szyb drzwiami balkonowymi. Wresz- cie generał podniósł głowę. - Muszę przemyśleć tę propozycję, pani wysłannik. Otrzyma pani moją odpowiedź jutro o tej samej porze. Słoneczny żar zwalał się przytłaczającym ciężarem na betonową drogę do lotniska i stojący przy niej barak. Ukryty wewnątrz komandos walczył z sennością wywołaną upałem. Klęcząc na ubitej ziemi przy zabitych de- skami drzwiach, wciąż wyglądał na zewnątrz, próbując nie zwracać uwagi na strużki potu ściekające mu po plecach. Musiał zachować czujność. Miał tylko jedną szansę na wykonanie zadania, a moment eksplozji należało wy- brać szczególnie starannie. Odstawił detonator i wytarł spocone dłonie o szorty. Ładunek wybucho- wy znajdował się pięćdziesiąt metrów od niego, ukryty w zagłębieniu po- środku prawego pasa drogi. Wiedział, że jest to ciężka mina przeciwpancer- na produkcji włoskiej, zdolna rozerwać nawet duży wóz opancerzony. Powinna doszczętnie zniszczyć reprezentacyjnego mercedesa, ale tylko wówczas, kiedy eksplozja nastąpi dokładnie pod przejeżdżającym drogą samochodem. W oddali dostrzegł tuman kurzu i pospiesznie uniósł z powrotem deto- nator. Tak, wracały te same pojazdy! Land-rover z ochroną w przodzie i czar- ny mercedes z tyłu! Zbliżały się do zasadzki! Energicznym ruchem wyszarpnął zawleczkę bezpiecznika. Zakradając się wcześniej do szopy, starannie oceniał położenie dziury w drodze. Zapa- miętał odległość, jaka dzieliła ją od karłowatego drzewka eukaliptusowego rosnącego na poboczu. To był jego punkt orientacyjny. Land-rover właśnie go minął. Nadjeżdżał mercedes. Żołnierza na chwilę ogarnął żal, że kierowca reprezentacyjnego auta również będzie musiał zginąć. Trwała jednak wojna, trzeba się było liczyć z ofiarami na drodze do zwycięstwa Unii. Cień eukaliptusa przesunął się po masce mercedesa i komandos silniej zacisnął palce na dźwigni detonatora. Monrowia, Unia Zachodnioafrykańska 10 września 2007 roku, godzina 21.01 czasu lokalnego Wspinając się mozolnie po schodach hotelu, Dasheel Umamgi przeklął w duchu swędzenie potówek, jakie mu się porobiły pod grubym chałatem, oraz uzbrojoną eskortę, w obecności której nie miał odwagi się podrapać. Człowiekowi oddanemu wierze nie wolno się było przyznawać do ludzkich ułomności, zwłaszcza wobec tych czarnoskórych świń. 432 Trzecie przekleństwo skierował pod adresem generała Belewy, który wezwał go na rozmowę o tak późnej porze, wreszcie ostatnie zostało po- święcone całej Unii Zachodnioafrykańskiej. Wspólna operacja na początku zapowiadała się nader obiecująco. Algieria zyskała wyjątkową sposobność do zdobycia przyczółka radykalnego islamu na afrykańskim Złotym Wy- brzeżu. Najwyższa Rada Mułłów ostatecznie zatwierdziła atak na południe, na Mali i Niger. Tego rodzaju baza na tyłach ziem niewiernych byłaby bar- dzo cenna. Zdobycie przyczółka wydawało się prostym zadaniem. Wystarczyło tyl- ko nawiązać bliższe kontakty z marionetkowym dyktatorem tutejszej repu- bliki, od którego cały świat odwrócił się plecami, po czym obietnicami oraz dostawami przestarzałego uzbrojenia uczynić z niego sprzymierzeńca. Do- pomóc mu w wojnie, przynajmniej dopóki koszty tej pomocy nie będą zbyt wysokie, a później wykorzystać go na korzyść Algierii. Jednocześnie agenci przenikający na terytorium sprzymierzeńca zdo- bywaliby zwolenników islamskiego radykalizmu. Łatwo byłoby wyszukać słabe punkty i niepewnych ludzi w tutejszych władzach i poczynić przygo- towania na tę okazję, kiedy na czele miejscowego rządu będzie można osa- dzić polityka całkowicie podporządkowanego Algierii. Zadanie było proste, a jednak plan zawiódł. Belewa okazał się przy- wódcą zbyt silnym i zbyt odpornym na manipulacje. Nadal cieszył się ol- brzymią popularnością, a co za tym idzie, trzeba było chwilowo zrezygno- wać z przeciągania ludności Unii na stronę islamu. Ale nie wszystko jeszcze zostało stracone. Przynajmniej poszukiwanie słabych punktów w najbliższym otoczeniu generała przyniosło korzystne rezultaty. Natomiast Umamgi, działając na chwałę islamu i Algierii, jak też na własną korzyść, wywierał coraz silniejszą presję w celu odizolowania Belewy od reszty świata i zaufanych współpracowników. I oto rząd Unii znalazł się na krawędzi przepaści. Ambasador skłaniał się więc ku twier- dzeniu, że czasem więcej korzyści można odnieść z całkowitego chaosu. Należało jednak zachować ostrożność. Umamgi już nieraz nabierał po- dejrzeń, że Belewa o wiele więcej wie na temat dalekosiężnych planów Al- gierii względem Unii, niż można by sobie tego życzyć. A to dzisiejsze we- zwanie źle wróżyło. Musiało stać się coś złego. Kiedy wreszcie dotarli na piętro, gdzie znajdował się nowy gabinet ge- nerała, strażnik w milczeniu otworzył mu drzwi prowadzące z klatki scho- dowej na korytarz. Za drzwiami czekał już brygadier Sako Atiba w eskorcie dwóch żandarmów. Wystarczyło jedno spojrzenie na minę szefa sztabu, aby zyskać pewność, że stało się coś bardzo złego. - Dobry wieczór, ambasadorze - powiedział uprzejmie jeden z żandar- mów. - Generał Belewa chciałby rozmawiać z obydwoma panami jedno- cześnie. 28 Morski myśliwiec 433 Umamgi i Atiba nie mieli nawet okazji zamienić jednego słowa, bo żan- darmi szybko poprowadzili ich w głąb korytarza. Wokół panowała martwa cisza, jakby nikt o tej porze nie pracował już w centrum rządowym. Wyczu- wało sią jednak obecność ludzi za zamkniętymi drzwiami, jak gdyby ocze- kujących na rozwój wydarzeń. Umamgi ze spokojem wytrawnego konspiratora dokonał w myślach oceny sytuacji. Brygadier Atiba miał w kaburze pistolet, a więc nie został aresztowany, mimo że biło od niego strachem i rezygnacją. Szykowała sią zapewne konfrontacja z Belewą, a jej wynik pozostawał wielką niewia- domą. Algierczyk dyskretnie wsunął rękę do ukrytej kieszeni w chałacie i wy- macał uchwyt swojej niewielkiej beretty zaopatrzonej w tłumik. Ten lekki automatyczny pistolet kalibru pięć, sześć oddał mu nieocenione przysługi podczas wspinania się po szczeblach kariery w Algierskiej Partii Rewolu- cyjnej. Być może dzisiaj oddany z niego strzał zapoczątkuje nową rewolu- cję, pomyślał. Żandarm wprowadził ich do gabinetu generała, wycofał się szybko i za- mknął za sobą drzwi. Belewa czekał na nich za swoim olbrzymim biurkiem. Umamgiego za- szczycił jedynie przelotnym spojrzeniem, lecz Atibie długo patrzył prosto w oczy. Przed nim leżał jakiś duży, okrągły przedmiot zakryty wojskowym brezentowym plecakiem. Milczenie przeciągało się dramatycznie. Wreszcie, chyba po minucie, generał wyprostował się szybko i lewą ręką zerwał gwałtownie plecak, od- słaniając rozbrojoną minę przeciwczołgową o pordzewiałym korpusie. - Nasi saperzy dziś o pierwszym brzasku, na długo przed przylotem pani Bey, dokonali tego niezwykłego odkrycia na drodze do lotniska - po- wiedział bardzo cicho, napiętym gosem. - Później żandarmeria odkryła za- maskowane stanowisko, z którego ładunek miał zostać zdetonowany. Czu- wający tam kadet oddziałów specjalnych był wielce rozczarowany, że rozkaz wykonania zamachu w rzeczywistości wcale nie wyszedł ode mnie. Od razu zgodził się na pełną współpracę ze służbami dochodzeniowymi. - Odchylił się na oparcie krzesła i znów patrząc Atibie prosto w oczy, zapytał: - Dla- czego, Sako? Całkiem ci rozum odjęło? Z jakiego powodu chciałeś zerwać ostatnie więzi łączące nas ze światem i doszczętnie zbrukać wizerunek na- szego rządu?! - Z chęci odwetu! - huknął rozwścieczony brygadier. - Musimy jakoś udowodnić Organizacji Narodów Zjednoczonych i Amerykanom, że się ich nie boimy, że nie dopuścimy do ostatecznej klęski! -1 chciałeś to osiągnąć, zabijając bezbronną kobietę na ulicach Monro- wii?! W ten sposób nie dowiódłbyś naszej odwagi, ale prawdziwego opęta- nia! Mówimy o wysłanniku ONZ, który przybył tu z misją pokojową! Od 434 kogo moglibyśmy jeszcze oczekiwać odrobiny szacunku po dokonaniu tego zbrodniczego zamachu?! Gdzie się podział twój honor?! - Szacunek! Honor! - warknął szef sztabu. - Ostatnio o niczym innym nie mówisz, Obe! A gdzie te zwycięstwa, które nam obiecywałeś? Gdzie poprawa losu zwykłych ludzi?! - Sądzisz, że zyskując opinię wściekłego psa, mógłbyś cokolwiek po- prawić? Atiba zrobił krok w stronę biurka. - Wściekłych psów przynajmniej ktoś się boi! Pod twoimi rządami Unia zaczyna przypominać wyliniałego, zbitego kundla, zapędzonego do klatki przez rezolucje ONZ i tę twoją lamparcicę! Przegrywamy, Obe! Belewa zamyślił się na chwilę, nie spuszczając wzroku z szefa sztabu. W końcu odpowiedział jak dawniej spokojnym, wyważonym tonem: - Masz rację, przyjacielu. Przegrywamy. Straciliśmy znacznie więcej niż mieliśmy do stracenia. Najwyższa pora na gruntowne zmiany. - Zgadza się, Obe. Pora dokonać zmian - odparł cicho Atiba i szybko sięgnął do kabury przy pasie. Nie zdążył jednak dobyć broni. Belewa musiał trzymać swój pistolet tuż pod blatem biurka, bo uniósł go szybko i wystrzelił trzy razy. Ze sre- brzystej lufy browninga wydobyły się jęzory płomieni. Impet pocisków spra- wił, że Atiba poleciał do tyłu i runął na wznak na podłogę ze szklistymi oczyma utkwionymi w suficie i palcami wciąż zaciśniętymi na zapięciu ka- bury. Umamgi w czasie tej krótkiej wymiany zdań trzymał się nieco z tyłu. Pragnął zaczekać na jej rezultaty. Gorączkowo układał w myślach plan do- konania zabójstwa, lecz niespodziewany obrót wydarzeń niemal go sparali- żował. Brygadier Atiba, którego od tak dawna przygotowywał do roli asa ukrytego w rękawie, na jego oczach został wyłączony z gry. A Belewa na- dal żył. -Oj!... Sako!... -wyrwało się mimowolnie Algierczykowi. Generał siedział bez ruchu, z głową odchyloną do tyłu i wyrazem udrę- ki na twarzy. Oczy miał zamknięte, jakby całkiem zapomniał o trzymanym w dłoni pistolecie. Umamgi zerknął ukradkiem na drzwi gabinetu, które wydały mu się bardzo daleko. Ostrożnie uczynił pierwszy krok w ich kie- runku. - Sako Atiba był moim przyjacielem. - Słowa Belewy osadziły go na miejscu. -1 dobrym żołnierzem. - Generał otworzył nagle oczy. Mówił spo- kojnie, ale widać było wyraźnie, że z trudem się opanowuje. - Nie zaliczał się jednak do urodzonych przywódców. Był stworzony do wykonywania rozkazów. Algierczyk zamarł, kiedy Belewa obrócił się lekko na krześle, a wylot broni przesunął się w stronę nowego celu. 435 - Proszę mi powiedzieć, ambasadorze - ciągnął generał jeszcze łagod- niejszym tonem - czyje rozkazy wykonywał wczoraj wieczorem? Umamgi nie opanował histerycznego wrzasku przerażenia. W panice sięgnął po swój pistolet, lecz pękaty tłumik zaplątał się w fałdy obszernego chałatu. Belewa nacisnął spust. Ostatnim dźwiękiem, jaki doleciał do uszu Algierczyka, był stuk pustej haski o blat biurka. Nikt nie zajrzał do środka. Belewa wiedział, że ludzie znajdujący się na piętrze, w innych poko- jach i na korytarzu, czekają w napięciu, ciekawi, kto wyłoni się z jego gabi- netu, kto zostanie nowym przywódcą Unii Zachodnioafrykańskiej. Nie za- mierzał jednak od razu zaspokajać ich ciekawości. Przez długi czas siedział jeszcze bez ruchu, spoglądając na dwa nieruchome ciała - przyjaciela, któ- ry stał się jego wrogiem, oraz sprzymierzeńca, który nigdy nie był przyja- cielem. Przez otwarte drzwi balkonowe zaczęły wlatywać muchy zwabione za- pachem świeżej krwi. Czy musiało do tego dojść? Marzył o zaprowadzeniu porządku, o zjed- noczeniu ludzi wokół siebie i wydobyciu ich z chaosu i upodlenia. Co do- brego osiągnął, własnoręcznie pomnażając liczbę trupów na pożarcie ro- bactwu? Dlaczego to wszystko tak się skończyło? Gdzie popełnił błąd? Myśli i wspomnienia bezładnie kłębiły mu się w głowie, a on gorączko- wo szukał wśród nich odpowiedzi, jakby zależało mu tylko na znalezieniu winowajcy: Umamgi, Bey, Sako, lamparcica... Dziwnym sposobem żadnej z tych osób nie umiał obciążyć odpowiedzialnością za klęskę. Każda ode- grała tylko przeznaczoną jej rolę w tym rozwijającym się konflikcie. Nie można było obwiniać ludzi za to, że starali się jedynie wykonywać swoje obowiązki. W końcu czynił to nawet ambasador Umamgi i Sako Atiba. Czy to możliwe, że jego wysiłki wcale nie zakończyły się porażką, a tyl- ko marzenia od samego początku były zwykłą mrzonką? „Czasy imperiów i budowniczych imperiów należą do przeszłości, generale". Na Boga! Więc to wszystko było nadaremno?! Pistolet w dłoni Belewy powoli obrócił się w jego kierunku. Wylot sta- lowej lufy, która zdążyła już wystygnąć, zakołysał się na wysokości skroni generała i przywarł do skóry. Jej chłodny dotyk działał kojąco. Ale z pamięci wypłynęły kolejne natrętne słowa wypowiadane cicho, bardzo łagodnym tonem: „Kierując się uporem i urażoną dumą, może pan pójść dalej ku całko- witej klęsce, zabierając ze sobą wszystko, co do tej pory pan stworzył. Ale może pan również z podniesionym czołem rozpocząć tę nową, wymagającą batalię". 436 Belewa opuścił pistolet i odłożył go na biurko. Po prostu nie mógł uwie- rzyć, że przed chwilą wymierzył broń w siebie. Przecież byłby to akt skraj- nego tchórzostwa. Mógł sobie zarzucać wiele rzeczy, ale pod żadnym pozo- rem nie oskarżyłby siebie o tchórzostwo. Wstał z krzesła, wyszedł zza biurka i stanął nad zwłokami szefa sztabu. Przyklęknął, odpędził muchy siedzące na jego twarzy i delikatnie zamknął powieki szklistych oczu. Nie pora na rozczulanie się, pomyślał. Wstał i energicznym krokiem ruszył do drzwi gabinetu. Pistolet został na biurku. Waszyngton, USA 15 września 2007 roku, godzina 15.34 czasu lokalnego - Krótko mówiąc, Harry, jest gotów spełnić wszystkie nasze żądania. - Dobroduszne oblicze Vavry Bey wypełniało niemal cały ekran wideofonu Harrisona Van Lyndena. - Oficjalnie przyznaje się do zorganizowania zbrojnych akcji wymierzonych przeciwko Gwinei i bierze na siebie pełną odpowiedzialność za ich skutki. Osobiście gwarantuje też, że nie będzie żadnych dalszych aktów agresji, a wojska Unii zostaną wycofane z rejo- nów przygranicznych. Wreszcie godzi się na bezwarunkowy powrót wszyst- kich uchodźców z obszaru Gwinei. Obiecuje przywrócenie pełni praw i swobód obywatelskich, zapraszając jednocześnie obserwatorów ONZ do nadzorowania akcji repatriacyjnej i wycofywania oddziałów znad grani- cy. Jak sam widzisz, chce się w pełni podporządkować rezolucjom Rady Bezpieczeństwa. - To prawda, ale w zamian żąda bardzo wiele - odparł ze zmarszczony- mi brwiami amerykański sekretarz stanu. - Domaga się natychmiastowego zniesienia embarga na wszelkie towary poza sprzętem wojskowym i nadzwy- czaj obszernego pakietu pomocy humanitarnej. Ponieśliśmy dość poważne straty podczas operacji sił UNAFIN, Vavra. Możesz być pewna, że lada moment któryś z kongresmanów zacznie się dopytywać, dlaczego zbrojnie przeciwstawialiśmy się reżimowi generała Belewy, skoro teraz chcemy mu udzielić tak wszechstronnej pomocy. -Na pewno to samo pytanie zostanie postawione w Radzie Bezpieczeń- stwa, udzielę jednak tej samej odpowiedzi, którą dziś mogę przedstawić tobie. Jeśli chcemy dalej pomagać Gwinei w rozwiązywaniu problemu uchodźców, to'musimy mieć pewność, że będą mieli dokąd wracać. Uwierz mi, że w efekcie o wiele bardziej opłaci się nam dopomóc teraz w przetrwa- niu Unii Zachodnioafrykańskiej, niż dopuścić, aby cały region pogrążył się w takim samym chaosie, jaki panował tam w latach dziewięćdziesiątych. 437 Musimy mieć pewnego, zaufanego człowieka u władzy. Generał Belewa jest najlepszym, a właściwie jedynym kandydatem. - Nie zmienia to faktu, że Belewa wcześniej dokonał inwazji na Sier- ra Leone i siłą włączył je do Unii Zachodnioafrykańskiej - odparł Van Lynden. - W żaden sposób nie damy rady przejść nad tym do porządku dziennego. - Rozumiem, Harry, lecz w tej sprawie mam pewną propozycję. Speł- nienie żądań Belewy moglibyśmy uwarunkować koniecznością przeprowa- dzenia nadzorowanego przez ONZ referendum wśród mieszkańców byłego Sierra Leone, dotyczącego kwestii odzyskania niepodległości lub pozosta- nia w składzie Unii. Dajmy Belewie trochę czasu, powiedzmy dwa lata, na ustabilizowanie sytuacji w kraju. Moim zdaniem większość obywateli opo- wie się wówczas za istniejącym status quo. W takiej sytuacji referendum umocniłoby rząd Belewy i stało się ważnym elementem na drodze do de- mokratyzacji całego regionu. - To całkiem niezły pomysł. - Van Lynden odchylił się na krześle i za- czął nabijać tytoniem poobijaną fajkę z drewna różanego. - Pozostaje tylko pytanie, jak dalece możemy Belewie zaufać. Ten człowiek jeszcze niedaw- no okazał się dla nas bardzo wymagającym przeciwnikiem. Nie mogę się uwolnić od podejrzeń, że znów zacznie planować coś paskudnego. W poli- tyce tego typu ostre zwroty należą do rzadkości. - To prawda - odparła cicho wysłanniczka ONZ. - Nie zapominaj jed- nak, że Belewa musi szybko coś zrobić, jeśli chce zapobiec całkowitemu upadkowi swojego rządu. Poza tym, o ile ma to dla ciebie jakieś znaczenie, instynkt mi podpowiada, że jego zamiary są uczciwe. Nie wątpię, że na- prawdę chce porzucić dotychczasową politykę agresji. Co go odmieniło, Vavra? Rozumiem, że został przyparty do muru, a utrata tankowca zniweczyła jego plany podboju, lecz musiało zajść coś jeszcze. Bey zamyśliła się na chwilę. - Nie wiem, Harry. Na to nie umiem odpowiedzieć. Wiele wskazuje, że nastąpił głęboki rozłam w stosunkach Unii z Algierią. Wszyscy algierscy doradcy i technicy zostali odwołani do kraju, natomiast ambasador albo uciekł, albo zniknął bez śladu. Poza tym doszło do poważnych wstrząsów w najwyższych kręgach rządowych Unii. Wygląda na to, że teraz głównym współpracownikiem Belewy jest cywilny minister spraw wewnętrznych. Poza tym nie znam żadnych szczegółów. Dla mnie jednak najważniejszy jest efekt. Wierzę w jego uczciwe zamiary i chęć poprawy sytuacji. Moim zdaniem Belewa ma wszelkie szansę stać się takim przywódcą, jakiego w tym smut- nym zakątku świata najbardziej potrzeba. - Uśmiechnęła się niewyraźnie. - Myślę zresztą, że w jakimś stopniu wpłynęłam na jego decyzję zmiany kur- su polityki, jeśli nie jest to tylko próżność starej kobiety. 438 Van Lynden przez parą sekund starannie rozpalał fajkę, delektując się rumowym aromatem tytoniu. - Któż to wie? - powiedział w końcu. - W tej naszej wielkiej grze ni- gdy nie można być pewnym końcowego rezultatu żadnej zagrywki. Dziś po południu spotkam się z prezydentem. Mam nadzieję, że uzyskam jego po- parcie w tej sprawie. - Bardzo dziękują, panie sekretarzu. Miło mi to słyszeć. - To ja dziękuję, pani wysłannik. Wykazała się pani olbrzymią zręczno- ścią polityczną. Vavra Bey skromnie spuściła wzrok i pokiwała głową. Chwilę później na ekranie wideofonu pojawiła się winietka departamentu stanu. Van Lynden odsunął się z krzesłem do tyłu. Pykając fajkę z zamknięty- mi oczyma, pomyślał, że nawet najdrobniejsze zwycięstwo jest bardzo cen- ne, a kłopot polega tylko na tym, że tak trudno je uzyskać. Jeszcze przez jakiś czas delektował się aromatem dymu, wreszcie przy- sunął się z powrotem do biurka i wystukał tlący się tytoń do popielniczki. Wrócił do lektury raportu na temat sytuacji w Indonezji, którego czytanie przerwała mu Vavra Bey. Jeszcze raz otworzył go na pierwszej stronie i utkwił wzrok w tytule: PIRACTWO XXI WIEKU POWTÓRNE NARODZINY DAWNEGO ZAGROŻENIA Ruchoma baza przybrzeżna „Pływak 1" 1 października 2007 roku, godzina 19.21 czasu lokalnego Najdroższy Arkady, Bardzo mnie ucieszyły wspaniałe wieści z Jacksonville. Zawsze wiedziałam, że jesteś znakomitym fachowcem, więc tym bar- dziej się cieszę, że odnalazłeś swoją pasję. Mam nadzieję, że Ciebie także uraduje wiadomość, że chyba i ja znalazłam nowe powołanie. Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę na pokładzie „ Seeadlera "? (Boże, to było tak dawno temu!) Dopytywałeś się wówczas, do czego zmierzam i czym chciałabym się zajmować. Wtedy nie umiałam Ci jeszcze odpowiedzieć, lecz dopiero teraz rozumiem, dlaczego. Nie potrafiłam oddzielić ideałów od planów. Kiedy uzyskałam nominację w akademii, moim marzeniem sta- ło się objęcie dowództwa okrętu. W końcu się spełniło i mogłam 439 z pasją oddać się ulubionym zajęciom. Musiał jednak nadejść dzień rezygnacji z zajmowanego stanowiska. Poczułam się na- gle jak dziecko, któremu zabrano ulubiony rower. Na szczęście, zanim zdążyłam podjąć jakąś głupią decyzję, zo- stałam zesłana w to „jądro ciemności", żeby toczyć dziwną małą wojnę, której nikt inny nie chciał prowadzić. Utknęłam na tej barce na całe pół roku, ale w tym czasie dowiedziałam się bar- dzo ważnej rzeczy o samej sobie. Tak naprawdę wcale nie cho- dziło o moje przywiązanie do jednego okrętu; liczyło się to, że mogłam na nim dokonywać czegoś istotnego. Dumą napawa mnie myśl, że robię coś ważnego, że mogę wnieść swój drobny wkład we wspólny wysiłek naprowadzania historii na lepszy, bezpieczniejszy kurs. Myślisz, że przemawia przeze mnie próżność? Być może, ale sprawia mi to satysfakcję. Wła- śnie temu chciałabym poświęcić swoją krótką bytność we wszechświecie. Jestem człowiekiem czynu, Arkady. Czy to na mostku, czy za biurkiem, będę wykonywała swoje obowiązki, dopóki się nie zestarzeję, nie osiwieję i nie zostanę wykopana na bruk. I gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla nas, kochany? Jak sam powiedziałeś, zobaczymy. Dzisiaj oboje mamy swoje powinno- ści, lecz także wiele wspólnych, cudownych wspomnień. Widocz- nie nasza przyszłość nie jest jeszcze jasno określona, ale na pewno z niej skorzystamy, jeśli tylko pojawi się taka szansa. Pozdrawiam i życzę szczęścia Amanda Garrett przeczytała ukończony list i z uznaniem pokiwała głową. Podo- bał jej się własny tekst. Naprowadziła kursor na polecenie wysłania go pocztą elektroniczną i dwukrotnie kliknęła. Wierzchem dłoni otarła kropelkę wil- goci z kąta oka i wyłączyła komputer. Rozległo się głośne pukanie do drzwi jej modułu. - Wejść. Do środka wkroczył Stone Quillain. Miał na sobie czysty mundur, na podłodze postawił plecak ze spakowanym ekwipunkiem. - Jesteśmy gotowi do załadunku na okręt, kapitanie - powiedział, wy- suwając ręce z szelek uprzęży. - Przyszedłem, żeby się pożegnać. - Bardzo się cieszę, Stone, bo chciałam z tobą porozmawiać o paru rze- czach przez wyjazdem. - Miło mi - mruknął, siadając na krzesełku przez biurkiem. - O co chodzi? 440 - Po pierwsze, chciałam cię prosić, byś miał oko na komandora Lane'a w czasie drogi powrotnej przez Little Creek. Odlatuję samolotem, a Lane bardzo źle zniósł utratę porucznik Banks. Quillain pokiwał głową. - Sam już o tym myślałem, kapitanie. Jeśli wolno mi się tak wyrazić, odebrał śmierć panny Banks trochę mocniej, niż wskazuje na to średnia w siłach zbrojnych. - Zauważyłam. Typowe więzi braterstwa broni czasami stają się bardzo mocne, a jeśli przypadkiem dokłada się do tego więź między kobietą i męż- czyzną... No cóż, powstaje dość groźna kombinacja. - Nie powinno było do tego dojść. Jest to wyraźnie określone w regula- minie służby. Amanda przyjęła to stwierdzenie ironicznym, a zarazem smutnym uśmie- chem. - W tym korpusie wydarzyło się wiele rzeczy, do których nie powinno dojść. Ale to nie regulaminy biorą udział w wojnach, walczą w nich żywi ludzie mający swoje słabe i mocne strony. Cała struktura sił zbrojnych musi się z tym jakoś pogodzić, przynajmniej do czasu, aż zastąpią nas komputery i roboty. Quillain uniósł wzrok do nieba. - Amen. Jest jeszcze jakaś sprawa, o której chciałaś ze mną rozmawiać, kapitanie? - Tak, jest. Co byś powiedział na to, żeby spędzić ze mną jakiś czas na Hawajach? Stone uniósł wysoko brwi i przekrzywił głowę. - Mam to uznać za konkretną propozycję? Amanda zachichotała. - Ale nie w tym sensie. Rozpatrywaliśmy z admirałem Maclntyre'em kilka nowych pomysłów i doszliśmy do wniosku, że warto zachować tę gru- pę działań taktycznych w istniejącym składzie jako eksperymentalną jed- nostkę operacji przybrzeżnych do testowania nowych rodzajów broni i spo- sobów walki. Trzonem tej jednostki z bazą w Pearl Harbor pozostaną „Trzy Małe Świnki". Chcemy wypróbować ich skuteczność w rozmaitych akcjach wspierających i w zróżnicowanych warunkach terenowych. Jednym z głów- nych naszych celów byłoby sformowanie oddziału desantowego sił szyb- kiego reagowania, coś w rodzaju miniatury pułku „Morskich Smoków". Kiedy rozpatrywaliśmy jego skład i liczebność, wśród kandydatur na do- wódcę padło twoje nazwisko. Interesuje cię to? Quillain wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wstał i energicznie wyciągnął rękę nad biurkiem. - Jak już powiedziałem, w każdym miejscu i o każdej porze, kapitanie. Niech admirał szykuje dla mnie koję. 441 Amanda także wstała i uścisnęła mu dłoń. - Zatem ponownie witam na pokładzie, Stone. Po wyjściu komandosa zaparzyła sobie herbatę. Ojciec przysłał jej pacz- kę, więc tym razem mogła się uraczyć swojąulubionąmieszanką „Earl Grey". Z parującym kubkiem wyszła na zewnątrz i usiadła na schodkach modułu mieszkalnego. Przywykła już do tutejszego klimatu, polubiła nawet zmierzch tropikalnego dnia na Złotym Wybrzeżu, kiedy nisko stojące słońce zalewa- ło nieboskłon purpurowym blaskiem. Wobec zakończenia misji trwała rozbiórka „Pływaka 1". Przy platfor- mie stał zacumowany gigantyczny okręt transportowy klasy Whidbey Is- land. Trzy „Morskie Myśliwce" po południu wpłynęły do jego ładowni, te- raz ciężki sea stallion przenosił na jego pokład poszczególne transportery i kontenery wyładowane sprzętem. Na horyzoncie widać już było nadciągające dwa morskie holowniki klasy Tribal. Najdalej pojutrze, po opróżnieniu całej platformy, miała ona zostać rozdzielona na pojedyncze barki, które trzeba było przeholować przez Atlan- tyk do Stanów, tam poddać naprawom i przygotować do wykorzystania na wypadek kryzysu w innej części świata. Już niedługo w tej części wybrzeża jak zawsze niestrudzone fale po- winny znów bez przeszkód omywać piaszczyste plaże. Popijając gorącą herbatę, Amanda wróciła myślami do ofiar tego kon- fliktu. Szef Tehoa, Danno i Smażalnia, Snowy Banks... Oprócz smutku Gar- rett odczuwała dumę, że dane jej było poznać tych ludzi. Jednocześnie przyszedł jej na myśl jeszcze jeden człowiek, z którym do tej pory tylko raz krótko rozmawiała, a który zdominował jej życie przez ostatnie pół roku, bo wbrew swoim intencjom stała się jego największym wrogiem. Zaczęła się zastanawiać, jaki naprawdę jest. Znała go tylko jako wy- trawnego i odważnego żołnierza. Czy kiedykolwiek myślał o niej i jej dąże- niach? Jak ją oceniał? - Cześć, szefowo. - Niespodziewanie z wąskiego przejścia między modułami wyłoniła się Rendino. - Odpoczynek na ganku? - Owszem. - Amanda przesunęła się, robiąc przyjaciółce miejsce obok siebie. - Napijesz się herbaty? - Może później. - Christine usiadła na stopniu i zawadiacko trąciła ją ramieniem. W dłoni trzymała szarą papierową kopertę. - Mam coś dla cie- bie. Przyszło z ostatnią pocztą. - Od kogo? - Nie wiadomo. List zaadresowano do ciebie i według stempla nadano w Abidżanie, brak jednak adresu zwrotnego. Budził podejrzenia, więc służ- 442 ba bezpieczeństwa prześwietliła go dokładnie, a później przekazała komór- ce antyterrorystycznej. Nie zawiera żadnych materiałów wybuchowych ani tropikalnych toksyn, poza tym nic więcej nie wiem. Sprawdź sama. Amanda przeciągnęła paznokciem po taśmie, którą zaklejono kopertę, i wytrząsnęła jej zawartość na dłoń. Była to ozdoba na szyję, pasek plecion- ki z rzemieni z dwoma złotymi cekinami i umieszczonym pośrodku sierpo- watym lakierowanym pazurem. - Co to jest, do pioruna? - zdziwiła się Amanda, wodząc palcem po wygiętym łukowato elemencie barwy kości słoniowej. - Lwi pazur? Christine pokręciła głową. - Nie, za mały. Pytałam paru ludzi, którzy się na tym znają, i powiedzie- li, że to prawdopodobnie pazur lamparta. - Lamparta? Garrett jeszcze przez chwilę ważyła prezent w dłoni, jakby usiłowała przeniknąć jego tajemniczą wymowę. Wreszcie uśmiechnęła się i zapięła go sobie na szyi. Terminy występujące w książce Aerostat - balon na uwięzi, wynoszący na pewną wysokość anteny ra- darowe i urządzenia odbiorcze wywiadu elektronicznego, dzięki czemu znacznie powiększa się ich zasięg. Boghammer - rodzina lekkich, szybkich kutrów pościgowych długo- ści od 9 do 12 metrów, o kadłubie najczęściej z włókna szklanego, napędza- nych silnikami doczepnymi dużej mocy i uzbrojonych głównie w karabiny maszynowe i ręczne wyrzutnie pocisków rakietowych. Nazwa pochodzi od szwedzkiej wytwórni, gdzie wyprodukowano dużą liczbę tego rodzaju jed- nostek, używanych później przez Irańskich Strażników Rewolucji podczas „Wojny z Tankowcami" w Zatoce Perskiej pod koniec lat osiemdziesiątych. Cyclone - klasa przybrzeżnych kutrów patrolowych, wywodzących się od zaprojektowanych przez Vospera Thornycrofta kutrów pościgowych „Ra- madan". Naczelne dowództwo Marynarki Wojennej USA zakupiło dwana- ście tych pięćdziesięciodwumetrowych jednostek, rozwijających prędkość 35 węzłów, do działań przybrzeżnych i drobnych operacji desantowych od- działów specjalnych typu FOKI. Panują bardzo rozbieżne opinie na ich te- mat; według jednych kutry są za małe, za słabo uzbrojone i łatwe do znisz- czenia, wedhig innych przeciwnie - za duże i za silnie uzbrojone, przez co robią prowokujące wrażenie. Jedno nie ulega wątpliwości -jest ich w ame- rykańskiej flocie zdecydowanie za mało. „Drapieżca" - zdalnie sterowany samolot rekonesansowy Sił Zbroj- nych Stanów Zjednoczonych, o długości 8,5 metra i rozstawie skrzydeł 15 metrów. Niewielka maszyna bezzałogowa o tylnym napędzie śmigłowym 444 jest wyposażona w kamerę wizyjną wysokiej czułości, skaner podczerwieni i urządzenie radarowe. Może kołować w powietrzu nad strefą patrolową lub wybranym obiektem przez 24 godziny i operować w promieniu 800 kilo- metrów od stanowiska sterowania. Eagle eye - skonstruowany w firmie Boeing Textron bezzałogowy sa- molot rekonesansowy, wykorzystujący tę samą metodę napędu śmigłowego z obracanymi silnikami, jaką zastosowano w maszynach transportowych pionowego startu V-22 „Osprey", dzięki której może on także zawisać w po- wietrzu niczym helikopter. Odznacza się zasięgiem rejestracji dochodzą- cym do 500 kilometrów, przez co wzbudza olbrzymie zainteresowanie ma- rynarki wojennej, bo pozwala nawet niewielkim okrętom wojennym prowadzić działania obserwacyjne i zwiadowcze z powietrza. ECOMOG - (Economic Community of West Africa Military Obser- wation Group; Wojskowa Grupa Obserwacyjna Wspólnoty Gospodarczej Afryki Zachodniej). Międzynarodowy korpus sił pokojowych wysłany do Liberii przez ECOWAS. Składał się z kontyngentów różnych państw tego regionu, lecz jego trzon stanowiły wojska nigeryjskie. ECOWAS - (Economic Community of West African States; Wspólno- ta Gospodarcza Państw Afryki Zachodniej). Międzynarodowa organizacja zajmująca się sprawami ekonomicznymi oraz wspólnym bezpieczeństwem państw członkowskich. W jej skład wchodzą: Benin, Burkina Faso, Gam- bia, Ghana, Gwinea, Gwinea Bissau, Liberia, Mali, Mauretania, Niger, Ni- geria, Senegal, Sierra Leone, Togo, Wybrzeże Kości Słoniowej i Wyspy Zie- lonego Przylądka. Elint - (Electronic intelligence; wywiad elektroniczny). Gromadzenie wiadomości o charakterze militarnyn (lokalizacja celów, typy stosowanych systemów, siła nieprzyjaciela itp.) uzyskiwanych poprzez analizę emisji pro- mieniowania nadajników radarowych i innych urządzeń elektronicznych. FALN - bardzo popularny pistolet maszynowy pierwszej generacji, pro- dukowany w belgijskiej Fabriąue Nationale, wykorzystujący standardową natowską amunicję kalibru 7,62 milimetra. Do dzisiaj znajduje się w pod- stawowym wyposażeniu armii wielu krajów Trzeciego Świata. GPU - (Global positioning unit; globalny system określania położenia). Element systemu nawigacyjnego, wykorzystujący impulsy radiowe emitowa- ne przez sieć satelitów rozmieszczonych na orbicie okołoziemskiej. Proste, małe i zapewniające wysoką dokładność urządzenie, znajdujące dosłownie 445 setki różnorodnych zastosowań, zarówno do potrzeb cywilnych, jak i wojsko- wych. Zostało rozpowszechnione do tego stopnia, iż poważnie rozważa się możliwość montowania GPU w kolbach wszystkich karabinów używanych przez Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych. Hellfire - amerykański rakietowy pocisk przeciwpancerny o dużej cel- ności i sile rażenia, naprowadzany laserowo bądź radarowo. W Marynarce Wojennej USA zdobywa sobie naczelne miejsce w arsenale środków do zwal- czania celów pływających małej i średniej wielkości. Hydra 70 - pocisk rakietowy kalibru 69,85 milimetra o składanych sta- bilizatorach. Początkowo zaprojektowany jako uzbrojenie myśliwców do zwalczania celów naziemnych, szybko znalazł inne zastosowania, między innymi na poduszkowcach klasy „Queen of the West". Pozbawiony auto- matycznych urządzeń naprowadzających jest zwykle odpalany salwami z ze- stawów zawierających kilka rur wyrzutni. Skuteczny i prosty w obsłudze, może być uzbrojony w głowice różnego typu: przeciwpiechotne, przeciw- pancerne, zapalające oraz burzące. M-2 — zaprojektowany w 1919 roku przez mistrza rusznikarskiego Joh- na Browninga, ważący ponad 38 kilogramów ciężki karabin maszynowy kalibru 12,57 milimetra. Jest produkowany do dzisiaj. M-4 - nowy karabinek kombinowany, wchodzący do standardowego wyposażenia amerykańskich oddziałów specjalnych, będący lżejszą i krót- szą wersją pistoletu maszynowego M-16A2 kalibru 5,56 milimetra, wypo- sażoną w składaną kolbę oraz dwa uchwyty mocujące, pozwalające na do- pasowanie broni do potrzeb wykonywanych zadań oraz preferencji użytkownika. W dolnym uchwycie może być przytwierdzony wielostrzało- wy karabin kalibru 12 o krótkiej lufie lub czterdziestomilimetrowy granat- nik M-203. W górnym zaś dowolny celownik z szerokiego zestawu, od tele- skopowego optycznego poprzez laserowy i noktowizyjny po termograficzny. Marines - piechota morska, oddziały szturmowe przechodzące specjalny rygorystyczny cykl szkoleniowy, najczęściej wykorzystywane do typowych zadań komandoskich bądź w roli niewielkich sił desantowych piechoty. Od czasów wojny koreańskiej w armii USA powstało wiele elitarnych jedno- stek o charakterze antyrebelianckim, antyterrorystycznym i do specjalnych zadań wojskowych. W siłach lądowych istnieją „Zielone Berety", oddziały Delta i zwiadowczy pułk Rangersów. W marynarce tę rolę pełnią „Foki". Nawet w lotnictwie istnieje Powietrzne Komando. Obecnie amerykańscy marines coraz bardziej tracą na znaczeniu. Mówi się, że skoro cały Korpus 446 Morski jest formacją elitarną, tego typu wyspecjalizowane jednostki nie są już potrzebne. Mark 19 - automatyczny granatnik skonstruowany w czasie wojny wiet- namskiej, wykorzystujący te same pociski krótkiego zasięgu o małej pręd- kości startowej, co czterdziestomilimetrowy granatnik M203 amerykańskiej piechoty. Wchodzący w skład uzbrojenia różnego typu śmigłowców, pojaz- dów opancerzonych i małych jednostek pływających, znajduje się także w wyposażeniu oddziałów piechoty. Może być zamontowany na trójnożnej podstawie ciężkiego karabinu maszynowego M-2. MOLLE - (Modular Lightweight Load-carriage Eąuipment). Nowo- czesne połączenie plecaka z szelkową uprzężą z licznymi kieszeniami, za- projektowane na potrzeby amerykańskiej piechoty. NAVSPECFORCE - (U.S. Naval Special Forces). Istniejące od roku 2006 wspólne dowództwo Sił Specjalnych Marynarki Wojennej USA, obej- mujące formacje „Fok", marines, jednostki klasy Stealth oraz pododdziały rekonesansowe i wywiadowcze. Sigint - (Signal intelligence; rozpoznanie środkami łączności). Groma- dzenie wiadomości o charakterze militarnym, zdobywanych poprzez prze- chwytywanie i rozszyfrowywanie komunikatów przekazywanych drogą ra- diową, telefoniczną oraz telegraficzną. SMAW - (Shoulder-launched Multipurpose Assault Weapon). Skon- struowana w Izraelu jako B-300, wywodząca się od używanej w czasie dru- giej wojny światowej bazooki, lekka i prosta w obsłudze, bardzo skuteczna przenośna wyrzutnia rakietowa, zdolna do rozbijania bunkrów i pancerzy wozów bojowych. W armii USA używana tylko w jednostkach marines. TACNET - (Tactical Intelligence Network; Taktyczna Sieć Wywiadow- cza). System wielotorowego gromadzenia informacji wywiadowczych z za- kresu SIGINT i ELINT, wykorzystujący bezzałogowe samoloty rekonesan- sowe, stacjonarne czujniki oraz sieć radarów naziemnych i wynoszonych na aerostatach. Dzięki niemu ośrodki dowodzenia nie tylko uzyskują dostęp do aktualnych danych, lecz mogą także na bieżąco obserwować wydarzenia na polu walki.