HENRYK CZYŻ Pamiętam jak dziś... 1991 1 Mój Tata ożenił się ze swoją sekretarką. Dlatego mam w sobie coś z dyrektora i coś z sekretarki. Kiedy tuchaczewski szedł na Warszawę w 1920, rodzice wraz z moim starszym bratem musieli się ewakuować razem z Oddziałem Banku Polskiego, w którym Tata pracował. Z dalekich wschodnich rubieży przewieziono ich do Grudziądza. I właśnie tam Mama powiła mnie. Moją pierwszą reakcją na to wydarzenie był głośny płacz, krzyki protestu i gwałtowne skurcze przechodzące w uporczywe konwulsje. - A cóż to za nerwowy niemowlak! I co go tak telepie! - dziwił się doktór-położnik. A moje bliżej nie wyjaśnione objawy chorobowe były tak silne i nieustępliwe, że Mama zaczęła się modlić - „aby dobry Bóg zabrał to nieszczęsne dziecko, żeby nie musiało się tak męczyć!” Sama mi potem opowiadała. Ale widocznie musiało - i trwało to dość długo. A potem już widać nie musiało - i wszystko szczęśliwie mi przeszło. Po paru latach przenieśliśmy się do Wilna, gdzie rodzice mieli dużo krewnych i przyjaciół. Wkrótce potem stało się coś strasznego! Nagle, niespodziewanie mój starszy brat Lutek - umarł na szkarlatynę, leczony na złośliwą anginę (albo odwrotnie). To się w medycynie nazywa - błąd w sztuce. Mój brat był pod każdym względem o wiele bardziej udany ode mnie i rodzice bardzo rozpaczali. - nie płacz, Mamusiu - mówiłem - przecież masz drugiego, zapasowego synka. Wtedy przytulała mnie mocno do piersi i udawała, że już nie płacze. Ja też żałowałem bardzo mojego braciszka. Żałuję go do dziś. Tak bardzo chciałbym mieć brata. Często wtedy chodziliśmy z Mamą na cmentarz, gdzie był pochowany. Na Antokolu. Klęczeliśmy dłuższą chwilę przy jego grobie. Potem mama sadziła i podlewała kwiatki, a ja huśtałem się na bramce ogrodzenia. Dość wcześnie zacząłem wykazywać uzdolnienia muzyczne i Tata kupił mi mandolinę. Zacząłem na niej wygrywać dziwne melodyjki, więcTata postanowił kupić mi fortepian. Pamiętam, jak wnoszono taki długi, brązowy, do salonu. Steinwey. Kiedy już stanął, to się go bałem, jak dużego obcego zwierza. I wtedy nagle Tata zasiadł do klawiatury i zagrał bardzo ładnie jakiegoś starego walca. Zaskoczona Mama zastygła bez ruchu nad wyszywaną kolorową papugą. Wtedy były bardzo modne takie makatki i poduszki. Gra Taty zrobiła na Mamie szalone wrażenie. Na mnie zresztą - też. A potem regularnie przychodziła do nas pani Umiastowska. Udzielała mi lekcji gry na fortepianie i francuskiego. Tata mówił, że trzeba bardzo szanować zubożałych arystokratów, którzy stracili majątki w walkach wyzwoleńczych. Pani Umiastowska była bardzo miła, więc nie tylko ją szanowałem, ale i lubiłem. Robiłem szybkie postępy i niebawem wygrywałem różne polonezy i reveriesy na moim brązowym rumaku, którego już się nie bałem. Tylko czasem się myliłem, rozpoczynając w ten sposób długą serię błędów - w sztuce i w życiu. W roku 1958 wykonałem podwójne salto samochodem marki Skoda-Octavia. Strasznie wtedy okaleczyłem moją żonę, która jechała ze mną. I sam uderzyłem się mocno w głowę. Głowa nie lubi być bita. Miałem pierwszeństwo przejazdu i pięć szwów na skroni. Podaję informacje o tych odległych w czasie wypadkach, ale być może, mogą one tłumaczyć pewne niejasności, czy pozorny nieład w tej opowieści. Ja zresztą i całkiem świadomie nie zamierzam jej snuć według reguł tradycyjnej epiki pamiętnikarskiej. Zanudziłbym wtedy Państwa na śmierć. A jak mawiał z ruska mój znakomity profesordyrygentury Walerian Bierdiajew: - Najgorsza w muzykie jeść nuda! Oczywiście. Zresztą - nie tylko w muzyce. Toteż nie zaniedbując usiłowań, by oddać wiernie ducha epoki, uchwycić niepowtarzalny koloryt środowiska, ujawnić nieznane szczegóły z życia znanych ludzi itd., to jest - aby uczynić wszystko, co może nadać książce rangę i walor niemal dokumentu, będę się starał zabawić Państwa, przeskakując z tematu na temat, stosując niespodziewane zbliżenia blow-upy i szwenki. A przy tym - żadnych zmyśleń! Będę mówił prawdę i tylko prawdę. Tyle, że nie całą. Bo to po prostu niemożliwe. Ale i tak to u mnie nowość! Pierwsze zaskoczenie. Więc jak by tu zacząć drugi rozdział7... Kurtyna! 2 - Kukuryku!... Kuku!... Ko,ko,ko... Kudaaal!!! Czy widzieli Państwo kiedyś pijany kurnik? Nie?... To jest coś komicznego! Taki zataczający się kogut, zalany ważniak z ochlapłym nagle grzebieniem, rozpaczliwie machający na oślep to jednym, to daremnie podpierający się drugim skrzydłem! A te ubzdryngolone, chwiejące się na nogach, przerażone, rozgdakane, beznadziejnie głupiekury, idiotycznie mrugające wytrzeszczonymi oczyma, padające na brzuch, albo na bok, albo na dziób - szacowne kwoki! Kurze pobojowisko!... Coś przekomicznego! - O, rety! Co się dzieje! Ratunku! - wrzasnęła Walerka - Pani dochtorowa! Kury potrute! Ratunkuuu!... Bieży z werandy pani doktorowa, pan doktór wyrwany z poobiedniej drzemki gramoli się z hamaka, spod gazety. Wszyscy przerażeni - co się dzieje!! A my z Januszem - czmych! Za płot i w krzaki. Ale ubaw! Ale draka! Potem, niestety, wszystko się wydało. Bo w pośpiechu, po skropieniu ziarna, które Walerka dla kur przygotowała, zostawiłem w kredensie otwartą szafkę. Szklany korek leżał obok... A doktór Siedlecki prawie w ogóle nie pijał, chyba - na przeziębienie. A, w taki upalny dzień jakdzisiaj, to mowy nie ma. Państwo doktorostwo - co tu ukrywać - żałowali, że mnie, jako najbliższego szkolnego (z szacowanego gimnazjum Ojców Jezuitów) kolegę ich czternastoletniego syna, zaprosili do swojego folwarku pod Niemenczynem, na wakacje. Żeby Januszek się nie nudził. Nie nudził. Ale te moje pomysły, wybryki! Przedwczoraj -płot połamany, wczoraj - z ogniska omalże nie pożar lasu, dziś znów - te kury!!... Czułem się winny i bardzo zawstydzony. Przeprosiłem, jak umiałem najgrzeczniej, ale nazajutrz przy śniadaniu milcząco było przy stole. I wtedy znów wpadła ta cholerna Walerka ze straszną nowiną, że w nocy ze strychu całą pościel, bieliznę co się tam suszyła - ukradzio- no. - Jak to możliwe! - dziwili się wszyscy rozglądając bezradnie dokoła. - I Burczek nie zaszczekał! - dziwił się pan doktór i przypadkowo spojrzał na mnie. I wtedy się zaczerwieniłem, całkiem niespodziewanie i głupio, wręcz idiotycznie - jak te kury No bo co to, to nie! No, gdzieżbym ja tam... Nonsens, bzdura! A jednak czerwieniłem się coraz mocniej. Doktór na pewno myślał tak jak ja, ale kaszlnął jakoś dziwnie i zdjął okulary. A inni też na mnie popatrzyli i zrobiłem się jeszcze czerwieńszy. - Heniu! - powiedziała ciepło, z troską pani doktorowa - Co się z tobą dzieje? - I wtedy całkiem zburaczałem. - Przecież nikt z nas ani na chwilę nie...- Chciała dotknąć mego ramienia, a ja wtedy z brzękiem rzuciłem widelec, zerwałem się z krzesła i wybiegłem jak szalony! Wskoczyłem na stojącą przy ganku moją balonówkę i z zalanymi łzami oczyma pognałem przed siebie, przez pole i w las! Byle dalej! Już mnie tam więcej nie widzieli. Bo ja czasem to po prostu, ot - nie I koniec! Choćby tam nie wiem co! Choćby bez powodu i winy. Taki już jestem. 3 To tak, jak z Paryżem w 71 roku, kiedy po doskonałych próbach z Orchestre Nationale (Orchestre de Paris jeszcze wtedy nie było), uroczysty - pod moją dyrekcją - koncert otwarcia wspaniałego nowo wybudowanego Palais des Congres zapowiadał się wręcz sensacyjnie. Już drugiego dnia na próbach w studiu radiowym, w okrąglaku przy L'Avenue Kennedy, gromadzili się podekscytowani słuchacze (redaktorzy i dziennikarze), by podziwiać niezwykłą, rewelacyjną grę zespołu. Ach, te szerokie łuki, wspaniałe linie rozwoju frazy! Wytrzymane, pełne napięcia gradacje dynamiczne, Dramatyczne sforzanda i cudowne piana! Mistrzowsko dopracowane szczegóły! Ach, te grzmiące ff i słodkie pp, - Takiej „Eroiki” chyba jeszcze w Paryżu nie słyszeli! No, bo dyrygował sam „Generalmusikdirektor”, dyrygent znany i szanowany, któremu - jak pisał sztokholmski „Dagesblad” - odebrać tam chcieli paszport, żeby u nich został, żeby musiał zostać! Takie piękne im dawał koncerty! Maestro, któremu frenetyczne bito brawa w Rzymie, Londynie, Buenos Aires, Budapeszcie, Santiago de Chile, Berlinie! I gdzie tam jeszcze nie bito! I teraz Paryż - już po raz czwarty! I taka feta! Jak brojlerom rosły mi u ramion skrzydła - I kara... Bo oto na generalną próbę przeszliśmy do tej nowej, wspaniałej, w wymyślne obłe wypukłości misternie boazerią ukształtowanej sali Palais. Już po pierwszych dwóch akordach o mało nie padłem, jak ten pijany kogut. Te dwie eksplozje, owe - napoleońskie salwy armatnie, one - siarczyste dwa policzki, czy krótkie nokautujące ciosy na szczękę, wymierzone drętwej publice, podrywające ją do koncentracji, budzące jej stępiałą wrażliwość-zabrzmiały tu... ach! W ogóle nie zabrzmiały! Coś tam pyknęło: puk, puk - jak bączki chorego niemowlaka. Biedna mizerota... Wykazałem niezwykłą odporność na zawał. A w orkiestrze - popłoch i panika! Ratuj się, kto może.... Byle mocniej, byle głośniej. Żeby choć cokolwiek było słychać! Byle się przebić przez tę martwą, wrogą, milczącą ścianę... Coś okropnego! Co za akustyka Właściwie - żadnej akustyki! Rozpacz... Żegnajcie szerokie łuki, wspaniałe frazy, słodkie piana! Ciao... Orkiestra usadzona była w głębi. Przed nią z boku ustawiono mównicę dla oficjeli, dostojników. Była nieodzowna przy uroczystości otwarcia. Dla Artura Rubinsteina (był solistą, grał Koncert d-moll Brahmsa) wysunięto fortepian do przodu, przed orkiestrę. Brzmiał doskonale. No, proszę! Jak Rubinstein, to brzmi. Ten koncert nie był, mówiąc oględnie, moim triumfem i - jeżeli mam trzymać się twardo kursu na autoreklamę - stanowił on drobną, ale irytującą przerwę w nieprzerwanym poza tym (hm) paśmie moich sukcesów. Recenzent "Le Figaro" czy "Le Soir" - już nie pamiętam - relacjonował: ... „Do pulpitu dyrygenckiego (a dyrygowałem oczywiście bez pulpitu, na pamięć, co już podważa wiarygodność sprawozdawcy) zaproszono gościa z Duesseldorfu, sprawnego blondyna (7!) o sylwetce porucznika kawalerii. Ale przecież nie o to nam tu...” itd. Po koncercie zjawił się u mnie szczerze współczujący Skrowaczewski. - Co się stało, Henryku! Przecież przed miesiącem dyrygowałeś u mnie w Stanach i ta sama „eroico” - wspaniała! Nie! Nie ta sama. Bo przecież ta dziś... - tu smutnie opuścił głowę. Tak. Przed miesiącem dyrygowałem w Minneapolis jego doskonałą orkiestrą. Z niewątpliwym sukcesem. Pamiętam, jak wtedy dziękując mu za zaproszenie spytałem, dlaczego zaprosił właśnie mnie! Owszem, przyjaźniliśmy się, ale w miarę. - Z przyjaźnią w ogóle jest bardzo trudno - odpowiedział w zadumie - Po kilku latach pobytu i pracy w Minnesocie pomyślałem, że powinienem jednak zaprosić któregoś kolegę z kraju. Trudny to był wybór, nie taję! W drugiej turze rozważań przyjąłem ulgową taryfę, usiłując przypomnieć sobie już nie jakieś przysługi, czy koleżeńskie uprzejmości, ale po prostu - kto mi nie zrobił żadnego świństwa. Tu miałem paru kandydatów. Na ciebie wypadło. Ze smutkiem przypomniałem sobie lata, kiedy Staszek, pełen słusznych ambicji i aspiracji, bodajże najbardziej utalentowany i wykształcony nasz młody dyrygent (laureat dyrygenckiego konkursu w Rzymie), bez skutku obijał się po Warszawie. Nie było dla niego miejsca. W ogóle, a już w Narodowej - to na pewno nie. No i wybył. Jak byłem u niego w Minneapolis, to wpadłem po drodze odwiedzić krewnych w Toronto. To prawie obok. Ciocia Kizia i Marylka -z armią generała Andersa, przez Bejrut i Afrykę, zawędrowały aż do Kanady. Marylka wyszła w Toronto za mąż za profesora uniwersytetu - Klimowa (lwowiak, bardzo sympatyczny). Jak jechaliśmy ich olbrzymim wozem... (Chcieli mi pokazać Niagarę. Rzeczywiście jest imponująca, ale mniejsza niż myślałem. I zaraz mi się tam Marilyn Monroe przypomniała. Ona mi się w ogóle często przypomina. Dużo częściej niż inne, piękniejsze, jak - Greta Garbo, Rita Hayworth, czy Liz Taylor. Co w sobie miała ta dziwna kobieta! A na takim znanym ujęciu -to widać, że staw kolanowy za gruby i że... Przepraszam!)... Więc, jak jechaliśmy tym ich olbrzymim wozem, to Marylka opowiadała zabawnie o gołąbkach - z kapusty i wszyscyśmy się śmiali. No, bo - ja jeszcze pamiętałem z Wilna, że ciocia Kizia pyszne gołąbki robiła. Potrzebowała do tego kilka rodzajów mięs, nawet trochę baraniego łoju, i majeranku, i listka bobkowego, i pieprzu tureckiego, i papryki, i czego tam jeszcze? Jakieś tam swoje tajemnice miała. Bardzo skomplikowana receptura. Ale potem - takie brązowiutkie, w złocistym sosie - pycha! Więc ten profesor bardzo się w tych gołąbkach rozsmakował i po prostu je łykał. Jak ostrygi. Aż tu raz zdarzyło się cioci, niestety, przegapić jedną z nitek, w które się gołąbki do gotowania i opiekania zawija, a potem oczywiście się je odwija. No i jeden gołąbek został w nitkach i pan profesor też nie zauważywszy - połknął go razem z nitką. 1 ta nitka się rozwinęła, a potem się w profesorskim brzuchu poplątała. No i cała awantura! Boleści!... A tu - wesele tuż, tuż! Jak to się mówi - za pasem! A za pasem - cholerna nitka! No i musieli chirurdzy rozciąć cały brzuch, żeby tę nitkę rozplątać i wydostać! A wesele trzeba było przełożyć o kilka tygodni. Ale pan profesor nadal za gołąbkami przepada, tylko ciocia bardzo na nitki uważa. Nosi teraz takie wielkie okulary. A tamci w Paryżu mieli potem jeszcze mnóstwo kłopotów i masę pieniędzy wydali, żeby tę cholerną akustykę poprawić. Dla reprezentacyjnej, nowej Orchestre de Paris. Pod Barenboimem. To podobnie, jak z milionami dolarów utopionymi w nowej sali nowojorskiego Lincoln Center, która i tak do starej Carnegie Hall ani się umywa. Byłem, słyszałem. My w Łodzi takich kłopotów nie mamy... Starą, jak studnia huczącą salę filharmonii przeciwpożarowo zamykamy, nowej nie budujemy, i tak oszczędzamy nie tylko na adaptacjach akustycznych. Po prostu - ekonomiczne myślenie! A do Paryża już więcej nie pojechałem i nie pojadę! No i bardzo dobrze! - jak mawia w podobnych sytuacjach Steńka. Bardzo przepraszam - pani Stefania Woytowicz, sławna śpiewaczka, moja ukochana solistka, pani prezes WTM (Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego), małżonka znakomitego neurochirurga, profesora Stanisława Rudnickiego, który ongiś - jako młodzian nader przystojny i postawny - zaszczytną funkcję chorążego pełnił, sztandar naszego gimnazjum Ojców Jezuitów w Wilnie na niedzielnych paradach dumnie nosił, gdy ja w szkolnej orkiestrze na bębnie grałem. A potem - na klarnecie. No i bardzo dobrze! Wśród wielu dawnych, zabliźnionych zadrapań i skaleczeń, to jedno - paryskie - ciągle trochę boli. Przy dotknięciu. No i bardzo dobrze! „No i bardzo dobrze!” -To jest jednak dużo lepsze powiedzonko, niż popularne „Mam to gdzieś!” Choć w tym przypadku wolałbym tamto, chciałbym powiedzieć po prostu, ordynarnie, nie - gdzieś, a - w ... No i bardzo dobrze! 4 Podrapałem się też boleśnie, gnając wtedy jak szaleniec na mojej balonówce. Pędząc z tego folwarku wpadłem na wystający korzeń starego dębu i upadłem na leśnej drodze. Leżałem jak długi. No - nie taki i długi, ale upadłszy, tak już zostałem - dławiąc się łzami, kopiąc ziemię z wściekłością i rwąc trawę dokoła. Trwało to dość długo, a cała sprawa była właściwie bez sensu. Zostawmy więc na chwilę młodego człowieka szamoczącego się w bezsilnym gniewie i bezproduktywnym żalu - a ja Państwu tymczasem wyjaśnię, skąd się wziął ten „porucznik kawalerii” w sprawozdaniu paryskiego recenzenta. Na tym niefortunnym koncercie dyrygowałem w moim świetnie skrojonym już trzecim z kolei fraku. Pierwszy - kupiłem używany, jeszcze podczas dyrygenckich studiów w Poznaniu. Miał śmieszne, sterczące ramionka. Drugi - znakomity - uszył mi Zaremba na Kruczej w Warszawie. To był majstersztyk! Mogłem swobodnie wywijać rękami (a wtedy mocno wywijałem) - tors i poły ani drgnęły! Nosiłem go latami, wydyrygowałem w nim setki koncertów, przepocony nosiłem do czyszczenia, a przetarte klapy, kołnierz i podszewkę wymieniał mi wielekroć niezmordowany, niezastąpiony mistrz Jakubowski na Piwnej. Za którymś tam razem, gdy wypruwał z rękawów strzępy podszewki - Że też dyrygent tej klasy... - mruknął kręcąc głową - Nosi taki stary frak! - dokończyłem pytanie - A kto mi uszyje lepszy! Hę!... - Ja - odpowiedział bez namysłu, choć wiem, że fraków nie szył nigdy, tylko garnitury i smokingi, zresztą znakomicie. - Widziałem w Peweksie świetną, lżejszą od tego kożucha wełenkę. - Pochylił się ku mnie - Załatwić! - Kiedy do miary? - odpowiedziałem pytaniem. - We środę. Było kilka tych miar. Wreszcie dzieło zostało ukończone. Stanąłem przed lustrem. Frak niezły, ale. - Chwileczkę! - powiedziałem i pojechałem do domu po stary frak. Szybko wróciłem moim Peugeotem (wtedy jeszcze wolno było jeździć po Piwnej) i zacząłem znęcać się nad Jakubowskim, wkładając na przemian to stary, to nowy frak, kręcąc się przed lustrem. Nie ulegało wątpliwości, że frak mistrza Zaremby, mimo że stary, był o niebo lepszy. A Jakubowski tylko bladł coraz bardziej, aż w końcu. - Sprawa jeszcze nie jest zakończona - powiedział spokojnie - Czy mogę pana prosić do miary jutro wieczorem? Tak? Dziękuję. I może pan łaskawie zostawi mi na parę dni ten stary frak. - Chętnie. No, to do jutra! - uśmiechnąłem się chłodno. I co Państwo powiedzą! Na własny koszt kupił nowy kupon materiału, tej samej cienkiej, peweksowskiej wełenki. Kroił, szył i mierzył, mierzył w nieskończoność... Aż w końcu, gdy uszył - to on zaczął się znęcać nade mną, każąc wkładać na przemian to ten nowy, to stary frak. Przed lustrem - a to tyłem, a to przodem, a to ręce w górę, a to ręce w bok! I jeszcze raz, i jeszcze - choć było już jasne, że w tym nowym to mogłem i na głowie stanąć, a kołnierz by się nie ruszył, ni poły. I co za sznyt! Co za szyk!! Triumf nad Zarembą był bez dyskusji. Triumf ambicji, honoru. Tacy to byli ongiś rzemieślnicy, słusznie przez Francuzów artizanami zwani. Bo artysta to po francusku - l'artiste, a rzemieślnik - l'artisan! Dodam jeszcze, że wtedy modne były bardzo wąskie spodnie i takie mi mistrz Jakubowski uszył. A że nogi mam trochę w stylu Ludwika XVI, więc gdy stałem prosto, na baczność - to między kolanami miałem sporą szparę. Talia jeszcze wtedy do kostek mi się nie osunęła - a wciął ją mocno, ile się dało. I stąd ten - „porucznik kawalerii”. Figlarna pamięć podrzuca mi jeszcze jeden epizod związany z mistrzem Jakubowskim: Kiedyś biorąc miarę do szytego dla mnie garnituru (a za każdym razem dokładnie wymierzał po kilkakroć) wpisywał dane jak zwykle do grubego zeszytu z alfabetycznym spisem swych klientów. Obok cyfr pisał coś jeszcze. Gdy wyszedł na chwilę odwołany do telefonu, zerknąłem do otwartego zeszytu. A tam pod moim nazwiskiem obok dokładnych wymiarów przeczytałem zaskoczony „Uwaga: kroić jak na grubasa ze sterczącym tyłkiem”. - Panie Edwardzie! - zawołałem oburzony, gdy wrócił - Pan mnie obraża! Nie jestem przecież żadnym grubasem ze sterczącym tyłkiem! - To są moje prywatne notatki! - odpowiedział równie gniewnie - Kto panu pozwolił zaglądać do moich prywatnych adnotacji?! - Nie wiedziałem, że są „prywatne” - przepraszam. Ale tym nie mniej jest to pomówienie i wyzwisko „grubas ze sterczącym tyłkiem”... - Nie przynosi panu ujmy - przerwał ugodowo - Niech no pan spojrzy, skoro już wgląda pan w moje prywatne uwagi - Przewrócił kilka kartek. Przy bardzo znanym nazwisku widniało „Uwaga: chuchro z zapadniętą klatką piersiową”. - No!!... - Lepszy grubas - przyznałem. 5 Janusz mnie dogonił i odnalazł leżącego pod tym samym starym dębem. Oparł swój rower o pień drzewa i usiadł koło mnie nic nie mówiąc. Bo niby co miał powiedzieć! Oprócz swojego przywiózł i mój plecak ze wszystkimi manelami. Znał mnie i wiedział, że już do nich nie wrócę. - Mieliśmy jechać do Żuraw za kilka dni, możemy i dzisiaj! - powiedział w końcu, kładąc się obok na trawie. A ja spoglądałem krytycznie na jego duży tzw. turystyczny rower. Gdzie mu tam do mojej balonówki! Co prawda i ona nie wytrzymywała konkurencji z oryginalnym Jarząbkiem za 130 złotych, jakim po Białym Zaułku na Zarzeczu Witek Borkowski (przyszły tancerz znakomity) paradował, ale stary Gurwicz w swoim warsztacie przy ulicy Trockiej umiejętnie wymienił mi stare koła na nowe, grube „balony” - oczywiście na drewnianych obręczach. Jasne, że musiał i widełki na szersze wymienić. Zwykłą kierownicę zastąpił wyścigową - jak należy. Dwa ręczne hamulce, żadnego-Torpedo i wolne koło, czyli tzw. treszczotka. Razem - spełnienie moich marzeń! I to wszystko tylko za 50 złotych! Tylko, albo - aż..., bo Józek, parobek u dzierżawcy folwarku pp. Siedleckich otrzymywał rocznie 50 złotych, ubranie i buty. Rocznie. Wołano na niego -Józiuk! - z akcentem na ostatnią sylabę, więc go zapytałem: - A ty, Józiuk, jesteś Polak, Litwin, Ruski, czy Białorus? Pokręcił głową przecząco. - My ludzie tutejsze - wyjaśnił - Ot co! A Bikont perkusista, z którym grałem w 41 czy 42 w restauracji „Europa”, mówił, że przed wojną jako listonosz zarabiał 100 złotych miesięcznie. Mój Tata miał w Banku Polskim chyba 750, a ojciec kolegi z gimnazjum Ojców Jezuitów (gdzie za naukę płaciło się 30 złotych miesięcznie) jako maszynista międzynarodowych pociągów pośpiesznych miał 900. Bo taki maszynista przed wojną to był ktoś! Ale jechał - co do minuty. Bank Polski - to była firma! Jak w 46-ym wróciłem z obozu do Mamy, która repatriowała się do Torunia, to zastałem Mamę nieoczekiwanie dość zamożną, bo właśnie odwiedził ją przedstawiciel BP i wypłacił emeryturę po Tacie za cały okres wojny. Wyraził przy tym żal, że BP zmuszony jest przerwać dalsze wypłaty. A przedtem, do samej wojny, BP płacił za mnie te 30 złotych za naukę, ale musiałem być prymusem. Tylko za prymusów płacili i pod warunkiem, że po skończeniu gimnazjum pojadę do Brukseli na studia ekonomiczne, których koszta oni pokryją, a potem będę pracował w Banku Polskim. To wszystko jeszcze Tata kiedyś mi tłumaczył i mówił, że nie wolno marnować takiej szansy; a ja bardzo się starałem, żeby wszystko było tak jak on chce, żeby był ze mnie zadowolony. Bo mój Tata był .mądry, dzielny i odważny, tak jak moja Mama była najlepszą, najukochańszą ze wszystkich mam. A Tata był dla mnie wzorem, choć był bardzo gwałtowny i jak się rozgniewał, to... Raz wyrzucił z Arbonu (były takie autobusy w Wilnie) konduktora, który był niegrzeczny dla jednej, pasażerki. Więc Tata kazał kierowcy zatrzymać autobus i konduktora po prostu wyrzucił za kołnierz, za drzwi, na ulicę. Przybiegła policja i była straszna awantura. I ten konduktor na pewno był już potem grzeczny. Ja często żałuję, że nie umiem, nie mogę, nie potrafię tak jak mój Tata... Choć Arbonów już nie ma, ale często byłoby gdzie i kogo... A najbardziej żal - choć nie osiągnąłem żadnych szczytów - aby czasem, gdy dyryguję i mam sukces (nie tak jak wtedy w tym Palais, ale taki naprawdę...) Tak bardzo mi żal, że ani Tata, ani Mama tego nie widzą. Że oboje nigdy, ani razu nie mogli tego zobaczyć, usłyszeć... że nie doczekali... A przecież, wiem - cieszyliby się bardzo. Ostatnio w Szczecinie, w filharmonii - Warek, mój student dyrygował koncertem dyplomowym. Dobrze. Patrzyłem z boku, kątem oka, na szczęśliwą panią Kunc, wpatrzoną w młodego dyrygenta i powtarzającą szeptem tylko dwa słowa: „Mój syn! Mój syn!” I pomyślałem sobie wtedy: Pal licho tego Warka! Ale warto było przeciemiężyć tych kilka lat, żeby zobaczyć tak szczęśliwy uśmiech Matki! I przypomniały mi się inne dyplomy i inne Mamy, ich dumne spojrzenia, radosne uśmiechy. Pani Kręgielewska, pani Lipke, pani Niećko, pani Kietbowicz - każda przecież inna, a widzę w nich wszystkich te samą jedną - Szczęśliwą Twarz Matki. Oczywiście-płynąc na fali radosnego wzruszenia nie zdawały sobie sprawy, że ten pierwszy, dyplomowy sukces ich synów, to dopiero początek długiej, ciernistej drogi, pełnej krwawego potu, upokorzeń, potknięć, a nawet klęsk. I tylko czasem, czasem tylko - chwil szczęśliwych, gdy się poczuje nagle, że udało nam się uchwycić, „zerwać choć najdrobniejszy listek z Zaczarowanego Drzewa Sztuki!” Czy potrafiłem ich przygotować do tych ciężkich bojów? Czy nauczyłem ich przebiegłej taktyki, mądrego kompromisu, niełatwej sztuki nabywania siły przebicia? Czy wyhodowałem im na karku byczą skórę psychicznej odporności, bez której by przepadli! Zginęli? I wreszcie - czy potrafiłem przekazać im to najważniejsze, co Kirył Kondraszyn tak trafnie określił w tytule swojego niewydanego podręcznika dyrygentury terminem - "tiechnołogia wdachnawienija" - technologia natchnienia! Na czym polega! Jak zmusić zespół, by wzniósł się ponad swoją przeciętność! Jak wydobyć z ludzi wartości, których istnienia w samych sobie nie podejrzewają, A które są,... Wciąż i nadal będę powtarzać: - Żeby orkiestra tak grała, jak ja chcę, żeby grała - to nie wystarcza, to jeszcze za mało! Oni muszą chcieć tak zagrać, jak ja chcę, żeby oni grali!... Jak tak osiągnąć? Skąd czerpać to - własne natchnienie! Tę ciągłą, nieustanną gotowość do wzruszenia pięknem, I jego, tego piękna nieprzemożne pragnienie, Tak głębokie, tak potężne, że targnie, wstrząśnie człowiekiem... i - jak to najprościej Panajot Bojadżijew określa - „gęsia skórka”... Gęsia skórka przy próbie chwytania Pana Boga za nogi... A niektórzy poeci to, jak mówią, dostają czasem (ale bardzo rzadko) specjalne zezwolenie i mogą sobie zaglądnąć, ale tylko zerknąć przez malutką dziurkę-gwiazdkę (bo gwiazdki to śą takie małe dziurki w czarnej opończy nocy) i zobaczyć, co się tam w środku, w Niebie naprawdę dzieje. Opowiadają: "Cudowności!!"... Ale jak się starać o takie zezwolenie! Człowiek sam nie wie, to jak ma innych uczyć? I czy tego w ogóle można kogoś nauczyć? Bo to jak z komponowaniem, z kompozycją. Tadeusz Szeligowski mówił, że gdyby jej można było nauczyć, to niepotrzebne by było Ministerstwo Kultury. Więc może-jeżeli już nie nauczyć, to przynajmniej przygotować do tej walki, walki na śmierć i życie! Bo przecież muzyka - to całe nasze życie. Bez niej - czymże jesteśmy! Niczym. Więc - walka) A z walką o prymusostwo w klasie, jeszcze kiedyś tam, dawno, w Wilnie, u Ojców Jezuitów - to miałem duże kłopoty z Jurkiem Harasimowiczem. Zdolniacha, Ale potem on poszedł do klasy „A” na francuski, a ja do „B” na niemiecki. Francuskiego uczyłem się w domu. I nie było sprawy. - Jedźmy! - powiedział Janusz wstając. - Robi się późno, a mamy przed sobą ze 20 kilometrów. Wsiedliśmy na rowery. Żurawy-był to ładny folwark Witolda Czyża, wiceprezydenta Wilna, zaprzyjaźnionego z pp. Siedleckimi. Janusz mnie przedstawił i pan Czyż przyjrzał się bacznie. - A z których to Czyżów, chłopcze!... Jesteś synem?... Ach, Władysława, Już wiem! Babka ze strony ojca secundo voto Konstancja Szpakowska - stwierdził z całą pewnością i okazało się, że jestem z całkiem innej gałęzi Czyżów. Zabrzmiało to zabawnie, ale zanim zdążyłem się uśmiechnąć - dziwiąc się przy tym, że skoro pan wie - tak wszystko wie dokładnie, to cóż dopiero... Ale on już pytał dalej: - A ze strony matki,... Ach, Butrymowiczówna de domo, znałem starego Butrymowicza, twojego dziadka, młodzieńcze. Przyjaźniliśmy się! Pisywał do mnie często z tych swoich Surwiliszek. - Pamiętam - Surwiliszki... - Surwiliszki! Proszono do stołu. Mnóstwo tam było gości. Posadzono mnie naprzeciwko bardzo tęgiej pani Kwiecińskiej, obok której siedziała jej urocza córka w moim wieku. To była naprawdę śliczna, czarująca panienka. Do dziś pamiętam słodką twarzyczkę, okoloną wieńcem wyzłoconych zachodzącym słońcem włosów, zgrabny, trochę zadarty nosek z maleńką kropeczką na czubku, trochę z boku. Wtedy po raz pierwszy zabiło mocniej moje chłopięce serce. Żeby tak drugi raz zabiło - musiałbym chyba dostać w prezencie nowego Jarząbka. Zwróciłem też uwagę na siedzącą nie opodal małą, sześcio-, czy siedmioletnią smutną dziewczynkę o oczach koloru miodu. Nie piwnych, a właśnie miodu, miodu w słońcu. Prawie złotych. Taki kolor oczu jest bardzo trwały i wcale się z biegiem czasu nie zmienia. Wiem to na pewno. Bo to są oczy mojej żony. Jakiż ten świat jest mały i jak przedziwnie krzyżują się i splatają ludzkie drogi i losy! Pan Witold Czyż ożenił się z wdową, matką Karola Burchardta („Znaczy kapitan” - XI-e wydanie, nakład 120 tysięcy - żółknę...), tego marynarza rodem z Oszmiany. On z kolei ożenił się z Karoliną Iwaszkiewiczówną, siostrą mojej teściowej, która (teściowa) wyszła za mahometanina, Tatara z Buczacza. Stąd mój szwagier Emir, a ja sam przez tatarską księżniczkę w jasyr wzięty. A ta Karolcia - zupełnie zwariowana babka! Jedna z pierwszych polskich lotniczek, trochę malarka. Poznałem ją dyrygując w Londynie, gdzieś chyba w 1960 roku. Mieszka tam od początku wojny. Zyskała sobie miano business-woman. Bardzo była z tego dumna. Zbiła już wtedy fortunkę, kupując stare domki, odnawiając i sprzedając jak nowe. Nic się tam nie marnowało. Wszystko reperowały, odnawiały, domalowywały brygady polskich emigrantów. Pod dowództwem Karolci. A jej mąż tymczasem liczne kadry nawigatorów, wilków morskich w Gdyni szkolił. I książki pisał. Gdy Karolcia zapowiedziała powrót do kraju, Karol - chłopisko prawie dwumetrowe zadrżał i zawołał, zawodząc z wilenska: - Nu, jeśli Karolcia wraca, to ja - na Kamczatku! I ja go rozumiem. I tylko temu, że w businessie jak w dyplomacji nie ma miejsca na sentymenty oraz w. szczęśliwemu zbiegowi (ale nie na Kamczatkę) okoliczności - że jeszcze znaczna część jednorodzinnego budownictwa mieszkaniowego Londynu wymagała renowacji i że tamże nasze emigracyjne brygady remontowe nadal działały szybko, sprawnie, tanio i wszechstronnie (od murarki do tapicerki) - zawdzięczamy, że nasza rodzima literatura marynistyczna mogła nadal rozwijać się swobodnie („Sprawdź w jakim jest to stanie iSzaman morski” i inne), bowiem Karolcia... odwołała przyjazd! - Uff!... - Pełną piersią odetchnął morskim powietrzem w swojej kajucie na Kamiennej Górze dwojga imion Karol Olgierd i wielkodusznie pp. Centkiewiczom odstąpił absolutną wyłączność na krąg polarny, koło podbiegunowe itp. jako tereny penetracji literackiej, oraz postanowił nie przekraczać 38 równoleżnika i nie zamieniać na oswojonego pingwina, sympatycznego eukaliptusowego pijaczyny niedźwiadka koala, którego sobie z australijskiej przywiózł podróży. Znów zbyt daleko wybiegłem do przodu. Wróćmy do naszej opowieści. 6 - Mamo! Gdzie leżą Surwiliszki? - Och, daleko, hen... na Żmudzi. Ale skąd ci to, synku... - A ty tam byłaś! - No, oczywiście. - Dlaczego - oczywiście? - Bo ja się tam urodziłam. _ - Niee?... Jak się można urodzić w Surwiliszkach! - Jak widzisz można - czasem trzeba. I na to dzieci wpływu nie mają. - A na co jeszcze dzieci wpływu nie mają! - Oj, nie nudź! I kończ już to swoje zadanie domowe, bo robi się późno! - Mamo! A te Surwiliszki - to był majątek dziadka? - Nie. To małe miasteczko, prawie wioska. A dziadek, niestety, żadnego majątku nie miał. - To on był taki zwyczajny biedak! Surwiliszki, czy jak mu tam, ciemny chłop? - No, jak tak możesz?... Ciemny to on nie był. - To co on tam robił? - Był na zsyłce. - Na zsyłce? Co to? - Widzisz, synku... Kiedyś, za cara, jak ktoś za dużo myślał... - To dziadek za dużo myślał? - No nie... Był studentem medycyny... więc myślał oczywiście... Ale znalazł się w takim kółku przyjaciół, zaprzyjaźnił się z grupą młodych ludzi, kolegów, którzy - no właśnie - dużo myśleli o życiu, świecie, sprawiedliwości i zastanawiali się wspólnie, co należałoby zrobić, żeby świat był lepszy, lepiej urządzony, żeby nie było tylu krzywd, cierpienia... I chcieli działać. Bardzo to ładnie, ale za cara - policja bardzo pilnowała, żeby nie było takich kółek. A jak znaleźli, to zaraz była sprawa i sąd! Dziadek i tak miał szczęście, że go tylko do tych Surwiliszek zesłali, bo groził mu - Sybir. I to była ta zsyłka. - I co? - Musiał tam mieszkać i nie wolno mu było z Surwiliszek wyjeżdżać! Co tydzień musiał się meldować u policmajstra. A potem to miał już lżej - tylko raz w miesiącu. - To już nie mógł być studentem? - Oczywiście - nie.' - To co on tam robił? - Musiał pracować. Został kancelistą. - Kancelistą? Co to? - Taki rodzaj urzędnika, w biurze. - To tam było biuro? - Chyba takie, jak dziś urząd gminy. - I co? - I jeszcze był pomocnikiem felczera. Pomagał mu leczyć ludzi. No bo przecież przedtem dziadek był na medycynie. I potem się ożenił z córką miejscowego organisty. Ale na to - to musiał się postarać o specjalne pozwolenie gubernatora. A jeszcze potem, jak umarł ten organista (to był teść dziadka), dziadek, który kiedyś uczył się grać na fortepianie w konserwatorium, go zastąpił. I został też organistą. - I on to wszystko robił? Razem? - Musiał. Bo miał już nas dwanaścioro - uśmiechnęła się jakby przepraszająco - Dwanaścioro dzieci. - Ale dziadek! - kręciłem głową - Dużo miał kłopotów. - I babcia. Nie łatwo mieli - westchnęła. Jak dziś o tym myślę, to podziwiam dziadka. Że też mu na wszystko starczało czasu? I babcię też. Ciężkie mieli życie na pewno. Ale ciekawe, czy byli szczęśliwi? Mama mówiła, że tak... Ale może tylko nie chciała mnie zasmucać? 7 Już od samego początku, od pierwszej klasy u Ojców Jezuitów wiedziałem i było to dla nas wszystkich oczywiste, że poręcze przy schodach służą do zjeżdżania. Że jest to rozrywka ogólnodostępna - ale dla odważnych, że „rozwija ona zmysł równowagi i podnosi ogólną sprawność fizyczną”. To były nasze argumenty dla Kuci. (Zaraz się wszystko wyjaśni). Poza tym - jest to bardzo przyjemne, więc od samego rana, już idąc do szkoły człowiek się cieszył, że sobie pojeździ. Tym bardziej nielogiczne i irytujące wydawało się stanowisko naszego kochanego wychowawcy, księdza Ziomkowskiego, którego to właśnie - nie wiedzieć czemu - nazywaliśmy Kucią. I właśnie Kucia kategorycznie zabraniał nam tego zjeżdżania, a więc - ściśle rzecz ujmując - używania przedmiotu zgodnie z jego przeznaczeniem. Jakże to? Błąd logiczny( Oczywisty nonsens! Dopiero dzisiaj (9.VII.89), drapiąc się po schodach Spasowskiego pałacu w Rybnej (gdzie piszę te słowa), odkryłem, albo lepiej - dokonałem odkrycia, że poręcze mogą dodatkowo spełniać jeszcze inną, wprawdzie uboczną, ale niemniej ważną i pożyteczną rolę - dopomagają ludziom starszym przy wdrapywaniu się, czyli gramoleniu na wysokie drugie piętro, gdzie mieszczą się pięknie odrestaurowane pałacowe apartamenta. Zabytki dla zabytków... Zapewne Kucia chciał je dla nich uchronić, zachować. Te pierwsze dla tych drugich. Lezę. W kieszeni spodni brzęczą mi o zapalniczkę kluczyki od zaskakująco żwawego „Nissana” (na ropę). Na półpiętrze przystaję... „wśród pędzących rakiet, błyskawicznych laserów, rozbijanych atomów - ludzkie życie tak się wolno wlecze, nieporadnie, staromodnie, wręcz anachronicznie! Gdy obok gigantyczne Jumbo-Jety, czy śmigłe bezśmigłe Concorde'y z hukiem przelatują - jak stara, śmieszna ciuchcia z kompletnie zajeżdżoną, jednocylindrową lokomotywką serca się tłucze! Ciężko sapie, świszczy, prycha, dymi! Ale z żelazną konsekwencją wciąż niezastąpionych, bo jednak żelaznych kolei (losu) uparcie ku końcowej stacji (przeznaczenia) zmierza, po wąskotorowych szynach podmiejskiej kolejki...” - Co za poetyckie nastroje?... Cóż za metafora?! Cylindryczna... Zapisać! Prędko, nim uleci... lecz w przódy pięterka półtora, półtora - Maestro! Cholera!... Bym wolał trzy próby z orkiestrą... A pod pachą tomik poezji Staffa i "Dzienniki" Gombrowicza taszczę. Imponuje mi on bardzo i już w „Scriptease" chciałem mu wystawić pomnik, czy powiesić tablicę. Tego drugiego (od tomiku wierszy) kocham, więc nic nie trzeba, ale tamtemu - koniecznie! Żal mi tylko, że nie znalazł on żadnego światopoglądowego wsparcia dla swej biednej udręczonej duszy. Że - taki niewydarzony ateista, co się diabła piekielnie boi! (A niby jak miałby się go bać) I zaświatów! - („A jeżeli „tam” są tylko pająki?”...) Jak dzikus, albo jak małe dziecko!! I taki zmartwiony i zmęczony. Bo bardzo go to męczy, że jest taki wielki. Jakby musiał maszerować w za małych butach. Za małych o cztery numery! Czy nie zdawał sobie sprawy, że już przez samo to zmartwienie robi się o dwa numery mniejszy? A mszcząc się na Lechoniu, który mu gdzieś tam dopiekł (bo nie tolerował błazenady, a Gombrowicz to kochał, tylko innym nie pozwalał), jeszcze o dwa numery. Dwa razy dwa - cztery. Więc buty - jak ulał! Więc czemu taki drażliwy? Gdzie mu uwierał Co go ciśnie! Zaraz się obraża i Kisielowi z miejsca order facetowatej Facecji Gadu-gadu i Bla-bla przypinał A jak w lustro popatrzy, to nigdy - Wituś, mordko kochana! Tylko - Panie Witoldzie! Kłaniam... - powie. - Ale pan, panie Heniu! Gdzieżeś pan zawędrował! - wtrąca sąsiad od stolika. - Do źródeł. Do źródeł. - Przecież obiecał pan... Proszę na miejsce! - Idę już. Idę. 8 Pewnego ranka, wojna dopiero się zaczęła i trwała w najlepsze (cóż za niefortunne określenie?!), do pokoju wbiegła nasza służąca, Michasia. („Nasza służąca” - jak to dzisiaj brzmi??! - Pomoc domowa! - A wtedy brzmiało całkiem naturalnie. Zresztą Michasia zebrała sobie ładny posag i wyszła potem za mąż za stolarza z ulicy Popowskiej na Zarzeczu). Więc -wbiegła Michasia z koszykiem do zakupów i woła do Mamy: - Proszę pani! Ruskie tanki! - Ruskie tanki?! - Skoczyliśmy do okna, nie bardzo rozumiejąc o co chodzi. ! wtedy zobaczyłem nadjeżdżający z głuchym łomotem ciemny, szarozielony czołg. W otwartej wieżyczce stał wychylony żołnierz w czarnym skórzanym kasku. Byli wielką białą plamą. Potem coraz więcej było tych plam i wszystko się poplamiło. I białe plamy zaczęły robić się czerwone, białe i czerwone, biało - czerwone! „Czerwone jak puchar wina”... - to Gałczyński czy Broniewski I ja jak puchar... har... i ja - pijany... I oni! Pijany kurnik Cholera... Wszyscy piją... Psia krew... - Bo, panie Heniu! Panie Heniu! - mamrocze ten sąsiad przy stoliku - To jest zdrowy instynkt samoobrony, To jest lek, A my - jak ten chory pies, co szuka ziela, które go uleczy. Bo co ma robić na przykład - o ten facet przy tamtym stoliku, w rogu! Najprawdopodobniej - mąż nie kochanej żony, ojciec nieudanych dzieci, słaby fachowiec, żaden pracownik - próchnica, paradentoza, przepuklina, albo prostata czyli gruczoł krokowy... To co on ma robić? Niby jeszcze młody, a żadnych perspektyw, tj. tzw. - widoków na przyszłość! To co on ma robić? Się powiesić Albo skoczyć z piątego piętra albo dać nogę za granicę, A po co!... A, patrz pan! 0... Jak on strzeli sobie te dwie setki, albo pół literka - to on król! Widzisz pan, jak rozrabia Weź pan pod uwagę, panie Heniu, że my mamy niższą statystyczną chorych psychicznie na tysiąc mieszkańców niż w Stanach bez porównania mniej samobójstw niż w Szwecji... Nie słuchałem już mojego rozmówcy. Wyszedłem na powietrze. Lekarz mi kazał codziennie, co najmniej pół godziny spaceru. Pół godzinki. Tarczy zegarka w mroku nie widać, ale ja mam własną, wypróbowaną metodę, sprawdzoną - do piętnastego spotkanego pijaczka! To mi daje akurat pół godziny. Ale dziś jest sobota, to trzeba liczyć podwójnie, do trzydziestu. Gdzieś przed miesiącem przyszedł do mnie po koncercie, za kulisy, siwy, bardzo starszy pan, emerytowany inżynier-chemik Siedlecki. Powiedział mi parę miłych słów. - Janusz!... Kopę lat!... Co u ciebie, chłopie!... Jechał właśnie za granicę, odwiedzić syna. A teraz... czytam właśnie w gazecie dwie krótkie notatki. Podpisane - rodzina, koledzy... Biorę do ręki książeczkę adresową i ze ściśniętym sercem wykreślam kolejny numer telefonu. 9 Genialna intuicja naszych poetów! Wyspiański to jakby wczoraj z Pekinu; z Placu Niebiańskiego Pokoju wrócił: - Cóż tam panie w polityce? Chińczyki trzymają się mocno! - Czy nie za mocno! A świat co! Nic... I genialny instynkt narodu! Powiedzmy - że raptem nadeszłaby absolutnie pewna wiadomość, że jutro będzie Koniec Świata. To co by ludzie robili! - Jedni skoczyliby zaraz do łóżka i kochaliby się, ile wlezie, ile się da. Drudzy - padliby na kolana i modliliby się szczerze. A jeszcze inni - piliby wódę aż do... No, a my właśnie tylko to robimy. Tylko to i nic więcej. I bez żadnych anonsów, ogłoszeń, zapowiedzi. I żeby nie na ostatnią chwilę, byle jak... A może to wcale nie jest takie głupie!... Wojna zabrała mojemu pokoleniu 6 lat życia, a niektórym z nas - całe. Niektórym milionom. Sześciu milionom. Że też z nim uszedłem! Z tym życiem, choć okaleczonym! Dziecko szczęścia!... Choć oczywiście padły wszystkie moje plany. Choćby - studyjne: Nie mówiąc już o Brukseli, ale właściwie wszystkie moje planowane studia wciąż mi się komplikowały. Nawet Gimnazjum Ojców Jezuitów w Wilnie nie mogłem spokojnie skończyć. Zamiast niego ukończyłem żeńskie gimnazjum: Kiatvirta Vidurynie Gieraugiu Mokykła - przy ulicy Bakszta, albo Subocz - mogę się mylić. - Ponas, ne suprantu? Pan nie rozumie - Bo to jest język z grupy ugrofińskiej. Trudny! Niaviarkit pas kapa narsjuju draugul... (fragment poematu) - w dosłownym tłumaczeniu: Nie płaczcie nad grobami umarłych przyjaciół! Proszę zwrócić uwagę, że poza spółgłoską n, która we wszystkich chyba językach świata wyraża przeczenie, nie znajdziemy tam ani jednego wspólnego rdzenia, czy kojarzącego brzmienia ze słowami któregokolwiek ze znanych nam języków. Że też udało mi się wtedy napisać pracę maturalną pt. "Kristofas Kołumbas' Po litewsku Na czwórkę Nie do wiary?.. A dlaczego żeńskie gimnazjum? Bo pod patronatem radzieckim władze litewskie ogłosiły, że wszystkie szkoły będą koedukacyjne. Więc zaraz z kolegą Zbyszkiem Pawłowiczem, pod wpływem zdrowego naturalnego impulsu, zgłosiliśmy się do dyrekcji żeńskiego dotąd liceum Sióstr Benedyktynek, przemianowanego właśnie na tę Vidurynie Kiatwirta... - Dzień dobry! Czy są jeszcze wolne miejsca? - Tak, są. A panowie - dla siostrzyczki? - Nie. Dla nas. - Och! Oczywiście wprowadzamy koedukację, ale od młodszych roczników. Chciałybyśmy, aby te starsze ukończyły, jak dotąd... - Nie, nie! Skoro są wolne miejsca, to proszę nas zapisać. Koniecznie? Papiery mamy w porządku! Były to czasy, kiedy wszyscy bali się wszystkich, każdy każdego. Więc chcąc nie chcąc zapisano. To było nieładnie z naszej strony.. ale... Było nas bodajże czterech śmiałków w tej klasie. Nie żałowaliśmy. Bardzo interesujące. Zupełnie coś innego. Jako uczennica żeńskiego gimnazjum byłam bardzo grzeczny i ciekawa. Czasami czułem się dziwna. Niedawno spotkałem w Ogrodzie Saskim dwie koleżanki z naszej klasy - sympatyczne siostry-bliźniaczki, panie Kaczanowskie - o wciąż dziewczęcych sylwetkach. Przypomniały mi się też francuskie loki ślicznej Krysi Sienkiewiczówny, później - dyrektorowej, ordynatorowej, pani na Ciechocinku. Tam ją, wciąż śliczną spotkałem, w szortach, na rowerze - w parę lat po tym, jak w Toruniu po przerwaniu przez mnie nieudanych studiów prawniczych (oblałem egzamin u Korany'ego) i po dwóch latach - wydaje się bardzo udanych - filozoficznych, nagle władze zamknęły mój wydział! Bo ponoć profesorowie w niewłaściwym kierunku... Więc profesor... już z miejsca - nie profesor, a tylko lektor języka niemieckiego Elzenberg radził mi przejść na filologię, czy historię. - Jeżeli ma pan w tej muzyce coś zrobić, to zrobi pan. To nie ucieknie. Ale będzie miało inny wymiar. A po studiach w kraju, niech się pan postara o ich kontynuację za granicą. Koniecznie. To bardzo ważne, to daje perspektywę. Co by było z polską muzyką, gdyby nie Paryż Chopina? Gdyby nie Berlin Karłowicza? A nie sądzi pan, że Tymoszówka zaciążyła, spowodowała niepotrzebne zapóźnienie na najwspanialszym talencie Szymanowskiego? - Ale, panie profesorze, ja już mam dwadzieścia cztery lata i właściwie w ogóle nic nie umiem. I nie jestem, niestety, ani... Nie posłuchałem profesora, a chyba miał rację. Bo jak dziś patrzę na najudatniejsze kariery dyrygenckie - to właściwie wszyscy: Skrowaczewski, Satanowski, Wisłocki, Semkow, Kord są absolwentami zagranicznych akademii, choćby i innych specjalności. Tylko w mieście Krakowie genius loci sprawia, że mają tam wszystkich animatorów życia muzycznego Gwłasnego chowu. I charakterystyczne, że tamtejsze spirytusy movensy - odznaczają się wielostronnością uzdolnień, niejako nawiązując do wielkich, największych tradycji (Wyspiański, Witkacy - wypisz, wymaluj! Dosłownie). Częstokroć uboczne talenta przerastają główne. No bo weźmy: Schaeffer - świetny komediopisarz, dramaturg, Penderecki - iście genialny menadżer, Michnik - śliczna, i dalej przez Wernyhorę-Kydryńskiego i ucieszne Wały Jagielońskie, aż do zastygłej w tragicznym patosie Demarczyk, może tylko poza importowanym (przez dużą firmę - za bezcen) ze Stanów kapitalnym wprost dyrygentem, wyróżniającym się doskonałą pracą nóg (chodzi, ale nie o to przecież chodzi) -wszystko własnego, domowego chowu. Tylko że - środowisko zatrute! Jak i ów najlepiej prosperujący kantor wymiany dziecięcych wspomnień na twarde waluty i festiwale (genialny!), w dziełach pełnych szczerego szacunku i sentymentu dla Kasztanki Naczelnika i legionowych, szarych żołnierzyków przewracanych paluszkiem dziecka. Zatrute. Wiem, parę lat tym dyszałem. - Oj, panie Heniu! Panie Heniu! -mamrocze ostrzegawczo ten od stolika. - Stylistycznie i merytorycznie znowuż pan odbiegasz... - Daj pan spokój! Wątroba mi się przewraca! -wołam ostro. ! już spokojniej: gdybym wtedy, jako dziecko nie nudził, nie marudził - Tato, kup mi saksofon! - Tato kupił. - Tato, kup mi akordeon! - Też kupił. A gdyby wtedy nie kupił? To potem co? Co ja bym potem zrobił?... A tak - futerał pod pachę i do cyrku („Korona”), albo do lokalu i jakoś się przetrwało te pierwsze lata wojny. Ktoś przecież musiał na chleb zarobić. - Ale miał nam pan jeszcze coś o tych studiach.... - Ach, tak... No, wkrótce potem, jak. Niemcy zajęli Wilno, to nacjonaliści litewscy wyrzucali z konserwatorium wszystkich Polaków. Ja byłem w klasie skrzypiec profesora Juodelisa, koncertmistrza opery w Kownie. Dojeżdżał. Po którejś lekcji powiedział do mnie swoją trochę śmieszną polszczyzną: - Nu, proszę pana! Już nie będzie pan mógł więcej przychodzić do mnie na lekcje. Zabronili. Jak to - kto!... Nie wolno i tyle. Mnie jest naprawdę bardzo przykro, że u nas dzieją się takie swinstwy! W roku 58, kiedy byłem szefem filharmonii w Łodzi, zadzwonił do mnie naczelnik Wydziału Kultury: - Panie dyrektorze! W ramach ostatniej akcji repatriacyjnej przyjechał do Łodzi litewski muzyk ożeniony z Polką. Skrzypek. Proszę mu pomóc! Nazywa się... zaraz. Trudne nazwisko. Niejaki - Juodelis. - Juodelis? Oczywiście zaangażowałem go bez żadnego przesłuchania, oferując mu miejsce przy drugim pulpicie, tuż za koncertmistrzem Hodorem. Dziwne to były czasy! Reklamując przybysza jako doskonałego muzyka (a taki był), uzyskałem dla niego nie bez trudności, ale jednak, i to prawie natychmiast-mieszkanie, dość ładne. Zadzwoniłem do rektora Kiejstuta Bacewicza, też przecież Litwina z urodzenia. Juodelis miał z miejsca zapewniony etat w PWSM (Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej). Po paru dniach przyszedł do mnie prawie nieprzytomny z radości. - Panie dyrektorze! Ja naprawdę nie wiem, jak mam panu dziękować! - Wcale mi pan nie musi dziękować. - Nu, jak to?... - Nagle przyjrzał mi się baczniej, brwi zmarszczył - Ja wszystkiego mogłem się spodziewać, ale takiego przyjęcia!... My z żoną nigdy nie myśleli, nie marzyli, że to może być tak cudownie!... I filharmonia i konserwatorium i mieszkanie! Od razu... Jak sen... Wpatrywał się we mnie z napięciem, ale widziałem. że mnie wciąż nie poznaje. - Panie profesorze! - powiedziałem - Już nie będzie pan mógł więcej przychodzić do mnie na lekcje. Nie wolno i tyle. Mnie jest naprawdę bardzo przykro, że u nas dziją się takie swinstwy! Otwierał usta coraz szerzej... - Więc to pan!... - Padliśmy sobie w ramiona. Pan Kazimierz Juodelis był zawsze nienaganny i w pracy i w sposobie bycia. Odnośił się do mnie z przesadną wręcz - atencją, ale nawet po następnych dwudziestu przeszło latach, gdy już był na emeryturze, a ja po kilku rundach znów osiadłem w Łodzi, coś tam między nami zostało z tej najdawniejszej relacji profesor - uczeń. Przychodził na moje koncerty jako słuchacz i wpadał do mnie potem na chwilę. Wymienialiśmy uwagi i ściskali sobie dłonie. Raz, po szczególnie udanym - jak mi się zdawało - koncercie, bardzo się ucieszyłem widząc go znowu w moim gabinecie. - No co, panie Kazimierzu! Dobrze było? Ładnie graliśmy? - Slicznie, slicznie! Byłem zaskoczony, czując wyraźnie, że myśli inaczej i nie kwapi się z komplementami, na które czekałem, no bo koncert poszedł naprawdęświetnie i jako dyrygent wręcz brylowałem. Program miałem przygotowany doskonale i technicznie realizowałem go z rzadką u mnie perfekcją. Byłem tego absolutnie pewien. Zresztą nadzwyczaj gorący aplauz publiczności to potwierdzał. - Więc co, panie Kazimierzu? Co? Z początku się wykręcał i nie chciał powiedzieć, ale w końcu przymuszony przeze mnie rzekł, zaciągając z wilenska: - Po mojemu, to są dwa sposoby muzykowania: po cygansku i po żydowsku. Obydwa doskonałe - zaznaczam! Po cygansku to tak: wchodzi Cygan i woła - Ech! Ja wolny Cygan i ja sobie gram! - I gra. Pięknie. A po żydowsku: wchodzi Żyd i mówi - A teraz ja wam pokażę, jak ja świetnie umiem grać! - I pokazuje, że przeważnie - rzeczywiście doskonale! Często nawet lepiej od Cygana! Osobiście wolę - po cygansku. - Mam rozumieć, że dziś było po żydowsku? - zapytałem. - Ja tego nie powiedziałem. To pan powiedział. Przepraszam - uśmiechnął się i wyszedł. - Szkoła pokory - pomyślałem - Ale czy naprawdę on ma rację! Słyszałem i bardzo skromnych Żydów i butnych Cyganów. Trzeba przyznać, że obydwie nacje do skrzypiec jak stworzone! Wprost genialne! Innym - ani się z nimi równać! I pianistów mają doskonałych, najlepszych! ! dyrygentów... Tylko skąd przy tym i po co - ten tak koszmarnie przez Kosińskiego namalowany ptak! Albo ów Chagallowski plafon paryskiej Opery Genialny, co!... Podobno ją zamknęli. Niee! Niemożliwe... A ci tu od świtu na autograf czekają, polują... A on ich w konia?... Nic nie rozumiem. A może tylko udaję, że nie... Tu mi się przypomina opowieść Kai Danczowskiej, mojej ukochanej solistki. Jej gra przemawiała do mnie zawsze szczególnie głęboko. Kaja studiowała u Dawida Ojstracha. Po zajęciach w konserwatorium często stary zamykał się w klasie i sam ćwiczył. Godzinami. I Kaja poprosiła, żeby jej pozwolił zostać i słuchać jak on ćwiczy. Siedziała jak myszka w kąciku i ileż się słuchając nauczyła!... A potem grała swojemu Mistrzowi, a on mówił: - Kaja, ty inagda to igrajesz, kak nastajaszczaja Jewrejka! 10 Ale wracajmy do Wilna! Tam zgubiliśmy wątek. Przez pana Kazimierza tym razem. Jak Niemcy ruszyli dalej na wschód, to zahandlowali z Litwinami. Oddali im Wilno, a zabrali Kłajpedę. Wszystko tylko na niby. Bo oni byli wszędzie. Ale obie strony udawały, że to naprawdę. Więc jak Litwini odzyskali tę swoją prastarą stolicę, zapragnęli tam mieć własną orkiestrę radiową. A że litewskich muzyków brakowało, znaleźliśmy w miarę bezpieczny azyl przed Niemcami. Na marginesie: Jesteśmy podobno narodem niemuzykalnym. A i dziś - proszę tylko spojrzeć dokoła: i w Bergen, i w Bilbao, i w Kairze, i w Meksyku, w każdej orkiestrze erefenowskiej - po kilku, kilkunastu, a w Vera Cruz, czy Wenezueli - to w połowie i więcej. Wszędzie - polscy muzycy! Trafiłem wtedy do świetnego grona: m.in. Władysław Szczepański, Tadeusz Szeligowski (tam go poznałem), Rudolf Mroszczyk, Wiktor Weinbaum, Jarek Pacek, Mietek Kostyłła, Zygmuś Piórkowski, Arnold Rezler... - Arnold Roeslerl Sind Sie ein Deutscher? Naturlich!... - Nie. Jestem Polakiem - odpowiadał dumnie. Imponował mi zawsze, bardzo. I jako muzyk, i jako człowiek. To zadziwiające, jak wielu w naszej historii, w naszej kulturze mamy świetnych, wybitnych Polaków niemieckiego pochodzenia, wywodzących się z niemieckich spolonizowanych rodów. Przybyli tu ongiś, pokochali ten kraj i ludzi (więc jednak - można nas kochać?), wtopili się w jego kulturę, niezwykłą tolerancję, umiłowanie wolności i - zostali. Elsner, Bruckner, Kolberg, Melcer, Reiss, Lorentz, Hiibner, Erhardt, Englert, Estreicher, Tischner, Strasburger aż do Webera, Kolbergera i Falgera. Te nazwiska można by mnożyć bez końca. I tylu wśród nich wspaniałych! Gdyby teraz były przedwojenne czasy, to bym tę książkę pewnie u Gebethnera i Wolffa wydał. I tak jako pierwszy redaktor Neuer nią się zainteresował... Sytuacja przedstawia się gorzej, jeśli chodzi o odwrotny kierunek. Z pobytu w niemieckim obozie, jeszcze dziś budzi we mnie lęk i odrazę wspomnienie postaci esesmanów o nazwiskach: Olejnik, Nowak, Rutetzky. Ci byli najgorsi. Jeszcze gorsi są chyba tylko w kryminałach Simenona. Aż przestałem lubić tego znakomitego autora, wołając: - Si, si, mais non! Simenon! Dlaczego obsadza pan w każdej prawie książce, w parszywych rólkach różnych małych oszustów, złodziejaszków, donosicieli - les polonaises! Jeżeli już nie role pozytywnych bohaterów, to przynajmniej czasem daj pan rolę głównego bandyty! A tak - co?... I tu zgłaszam apel do bieżącej wciąż jak woda naszej młodej emigracji: Spada na was moralny obowiązek utrwalenia w psychice ludów Zachodu, a więc i pana George'a z fajeczką - obrazu uczciwego i dzielnego Polaka, bez handelku i flachy... I żeby on się zawstydził! Simenon. Już się nie zawstydzi, bo właśnie przed chwilą (7 września 1989, wieczorem) usłyszałem w radiu, że ten świetny pisarz nie żyje. Szkoda. Żal go. Jego książki - nie tylko dla mnie - to były nasze uniwersytety, lektoraty. Wracajmy do wileńskiego studia radiowego, gdzie już wtedy królował przy aparaturze Antoni Karużas. Grywał z nami Stanisław Szpinalski (bodajże - szwagier Rezlera), śpiewała Olga Olgina. W składzie big-bandowym w wieczorowych koncertach muzyki tanecznej grałem na saksofonie i klarnecie, w popołudniowych tzw. muzyki salonowej, w składzie odeonowym - na skrzypcach. Klezmer. Gry (może nie najlepszej, ale i nie najgorszej) na różnych instrumentach poza panią Umiastowską i Juodelisem uczyli mnie Ojcowie Lesiński, Rostworowski i kpt. Reszke, jeszcze u Jeziutów. Z jego synem Radkiem grywaliśmy potem w „Pocket-Jazzie” u Białego Strahla przy ulicy Wielkiej (która jest zresztą bardzo mała). Tam też, w „Ksantypie” Igor Śmiałowski urodą i wdziękiem, a Janusz Minkiewicz dowcipem damy czarował. Kto w tym „Pocket-Jazzie” grał ze mną? Jurek Markiewicz-klawi- sze, Zbyszek Pawłowicz i Radek - trąbki, Marian Suchocki - fortepian, Miszka Niemira - perkusja i ja - saksofon. Mocna grupa. Radek został po wojnie dyrygentem Filharmonii Wrocławskiej. Miał pięknego Renaulta. Takiego, jakim Bernard Ringeissen z Mamusią w rok po zdobyciu laurów na Konkursie Chopinowskim do nas przyjechali. Po koncercie w Łodzi poszliśmy na kolację do „Grandu”. Oni chcieli - „quelque chose typique polonaise”. Był świetny chłodnik litewski. Zamówiłem cztery, bo był jeszcze z nami mój przyjaciel, kolega-dyrygent Funio (Stefan Marczyk, z którym tak, jak potem ze Zdzisławem Szostakiem, pracowaliśmy wzorowo na cztery dyrygenckie ręce w PFŁ). Ale dla nich (tych Francuzów) czerwony burak to niejadalne ziele. Tylko dla zwierząt. Więc z Marczykiem zjedliśmy po dwa. Dziwny naród! A sami - to żaby i chrabąszcze. No nie... Chrabąszczy - nie. A tymczasem we Wrocławiu Radek wyjechał sobie swoim pięknym Renaultem na spacer. Aż tu patrzy - na szosie naprzeciw wielka ciężarówka zygzakiem zasuwa. Kierowca nie licho musiał być pijany. Więc Radek prędziutko na bok zjechał, aż do rowu prawie i stanął, żeby przeczekać. Ale na tyle mu wyobraźni i fantazji nie starczyło, żeby z wozu wyskoczyć i do lasu wiać, w nogi. Bo ten ciężarowiec, pijane bydlę, w rowie go dopadł i rozbił straszliwie. Potem już Radek został pedagogiem. My wszyscy połamańcy - w pedagogi. Biedna młodzież!... 11 Połamańce! Okaleczone, obolałe... Nie chciałem o tym wspominać, ale książka raz rozpoczęta dalej pisze się sama, wymyka z rąk. Tematy i osoby wpisują się same. Połamańce - ale nie po indywidualnych wypadkach drogowych na wygodnych siedzeniach samochodów, ale ci-po gigantycznej kraksie Narodu i Państwa! Pierwszy cios spadł w 39. Potem posypały się dalsze. Jeden za drugim. Jakiż to był straszliwy szok! Nie sądzę, by mogły to sobie wyobrazić następne generacje rodaków, wychowane już w realnym poczuciu, a nawet w kompleksach przynależności do krajów drugiego, trzeciego, czy czwartego świata! Chłopcy do bicia i w boksie i w piłce nożnej i lekkoatletyce, wywodzący się z zapóźnionego cywilizacyjnie kraju, który wniósł iście minimalny wkład do zdobyczy kultury i nauki świata...Ale dla nas, wtedy, wychowanych w radosnym klimacie wolności, rozwoju, w poczuciu siły i męstwa... Gdy nagle okazało się, że nasza domniemana potęga - to tylko iluzja... Rozproszone, rozbite wojska! Uciekające za granicę dowództwo!?... Ten cios powalił nas na ziemię. Cios drugi: konfrontacja wyobraźni o Niemcach, jako o narodzie nienawistnym, ale prawym, rycerskim-z jakże zaskakującą rzeczywistością. Legenda o wozie Drzymały, o deutsche Gerechtigkeit - jeszcze żyła. A tu - podłe prowokacje, zbrodnicze ataki na ludność cywilną, masowe egzekucje, mordy! Bo przecież ludobójstwo to jest zwykła zbrodnia kryminalna, tylko powielona tysiąckrotnie! I łapanki - polowania na bezbronnych ludzi. Mordowane kobiety, dzieci - i żelazne krzyże na piersiach zwycięzców, bohaterów?... O jakże przerażająco szybko zdołał Hitler zdeprawować wspaniały naród, który wydał Bacha, Mozarta, Beethovena... To był Blitzkrieg... Lecz kiedyż nadejdzie pomoc... I tu cios trzeci: nie ma przyjaciół. Nie ma i nie będzie! I zamiast spodziewanej pomocy sojuszników - zdrada i cios czwarty! Nożem w plecy, śmiertelny. I znów kibitki, tylko że teraz zamienione na ciężarówki. Szedłem ulicą Mostową. Słyszę głos ciotki, cioci Kizi, woła: - Heniu! - I ona, i Marylka, i wujek Kostek na węzełkach w ciężarówce, a za nimi w burych szynelach dwóch armiejców z bagnetami na sztyk. Znikają za zakrętem. Ja stoję znieruchomiały, ogłupiony, niezdolny do myślenia i odczuwania. Reakcja psychiczna na poziomie krowy. Aha! (Jak już wspomniałem, odwiedziłem ich potem, dopiero w 70, w Toronto). A tam, wtedy, zaraz potem - Niemcy w Wilnie i kolejny szok straszliwy! Znów stoję jak krowa. Po raz pierwszy widzę, jak prowadzą ludzi z żółtymi gwiazdami na plecach! I Gurwicz, mój Gurwicz... Boże, gdzie jesteś? Boże... - "Gott mit uns!" - krzyczą szyderczo klamry na brzuchach niemieckich żołnierzy. Co robić? Gdzie się skryć? Jak przeżyć, zachowując resztkę godności, na którą polują wytrwale, zaciekle? I wtedy pojawia się śmiech. Humorek. Ten humorek, którego cień i tu jeszcze Państwo dostrzegą. Humorek lekarstwo, humorek ratunek. Humorek - jak piosenka Przybory. Humorek - sposób na życie, a może wtedy - jedyny sposób na przeżycie! Hi, hi! Ha, ha! Ale szczerze radzę: jeśli spotkają Państwo człowieka nazbyt wesołego, takiego niesfornego dowcipnisia, kalamburzystę o niezwykłym i trwałym, a lekko przesadzonym poczuciu humoru, takiego śmieszka-chichotka - proszę wycofać się czym prędzej! Dać nogę! A żywo, bo będą kłopoty! Na pewno tam jest coś nie w porządku, a może i duża bieda, nieszczęście. Na pewno! I on może potrzebować pomocy. A nawet jeżeli nie będzie potrzebować, to i tak będą Państwo musieli przed wycofaniem się zająć stanowisko, świadczyć, nawet wobec siebie, wobec choćby sumienia. Też czasem bardzo nieprzyjemnie, już przez samo zestawienie - per analogiam. Więc dobrze radzę! A nasz wesołek?... O niego nie warto się martwić. Jest jak w puklerzu z gęsich piórek. Nic go nie dosięgnie. Wszystko po nim spływa. Więc i Państwu radzę spłynąć! 12 Dla mnie, dla nas, dla całej mojej generacji - ten humorek był wtedy nieocenioną pomocą, koniecznością, jedynym ratunkiem wobec oferty losu, kategorycznej, nie do odrzucenia propozycji - przeprowadzenia na sobie, na własnej skórze, doświadczalnie, metodą porównawczą, badań naukowych nad specyfiką organizacji lagrów i łagrów, tj. obozów hitlerowskich i stalinowskich. Przeprowadzane osobiście przeze mnie wizje lokalne nieco się przeciągnęły i do lutego 1946 korespondencję do mnie należało kierować pod adresem: Maskowskaja obłaść, Korobowskij rejon, sieło Sieredniaki, 361-yj zapasnyj połk, czetwiortyj sztrafnyj bataljon, po cztowyj jaszczik nomier 13, Gienrichu Cziżu (cyrylicą). To właśnie próbka tego humorku. Zachował on i do dziś niewątpliwe, terapeutyczne walory. Bo wciąż jest mnóstwo różnych spraw do śmichu. I wcale nie trzeba gdzieś, aż hen, u Arabów, co się od tysięcy lat leją - szukać. - Masz pan słusznego - z jeszcze gorszym humorkiem wtrąca sąsiad - Weź pan ten Iran z irakiem i do tego Turcja, a patrz pan - na trzy podzielonych Kurdów za mordę trzymają i puścić nie chcą! - Widzi pan? A Irlandia Północna, a Szkocja, Walia, Katalonia? A Baskowie? - I jeszcze bliżej znajdziesz pan i bez szukania. Tyle tych uciskanych... - Bo jak się człowiek chce pośmiać, to zawsze znajdzie z czego. Tylko pytanie - do łez, czy od łez?... - Znowu pan, panie Heniu, odbiegasz. Wróć pan do nurtu po kolei! No!.. - Po kolei? No, cóż... Zaświadczenie z pracy w orkiestrze radia litewskiego okazało się niewystarczające. Osadzony w „Durchgangslager fiir Ostarbeitkrfte” wnet wylądowałem, również przejściowo, na robotach przymusowych, precyzyjniej mówiąc - niewolniczych w „SS Mustergu” - niedaleczko w Prusiech, zatrudniony jako siła robocza przy budowie zaplecza gospodarczego tej szacownej organizacji, ściślej - przy wznoszeniu nowoczesnej chlewni z bieżącą wodą i światłem elektrycznym. Zatrudnieni mieszkali oczywiście w warunkach godnych przyszłych mieszkańców wznoszonych obiektów. Więc co odważniejsi zaraz uciekali. Szaleńcy! Psami wyłapywano uciekinierów i bito pałami do utraty przytomności. Makabra. Od grożącego mi niebezpieczeństwa dalszych, a zapewne wkrótce i najdalszej, ostatniej podróży uchroniły mnie dramatyczne i desperackie starania mojej Matki, która z niezwykłą energią, przemyślnością i kosztem, dosłownie wszystkich swoich skromnych oszczędności usiłowała mnie uwolnić, wykupić. Nie starczało. Ale poza tym, na szczęście Niemcy lubią muzykę. W budynku dowództwa obozu stało pianino. Gdy radio im wysiadło kazali mi grać. Grałem im jak sam Peter Kreuder „Wir machen Musik!” I to chyba przeważyło. Gdy radio naprawiono, przybyły na popijawę jakiś bonza esesmański podpisał podsunięty mu wśród innych papierów list-glejt, z którym wnet i niespodziewanie wylądowałem w domu. - Synku!... Orkiestry radiowej już nie było. Przez parę tygodni kopałem torf, a potem już grałem - w kawiarniach, restauracjach, nawet w cyrku. Gdzie się dało. A najważniejsze - znów miałem kontakt z Szeligowskim, który z całą bezinteresownością i poświęceniem uczył mnie dalej: harmonii, kontrapunktu, kompozycji. Jemu zawdzięczam najwięcej w kształtowaniu mojej nie tylko artystycznej osobowości. Jemu, a potem - Bierdiajewowi, Elzenbergowi, Horzycy. Miałem szczęście, że ich spotkałem. I że zechcieli się mną zająć. Uciekłem jednak od Szeligowskiego - do lasu, do partyzantki. Choć mi mówił: - Ty siedź nad swoim kontrapunktem! Pierwszy lepszy chłopak ze wsi będzie lepszym od ciebie partyzantem! Jednak poszedłem. Musiałem. I chyba nie byłem najgorszy. Ale za dużo już w sercu narosło goryczy, upokorzeń, gniewu. Musiałem. Jak inni byłem gotów do poniesienia każdej ofiary. I nie było sprawą przypadku, że gdy w oddziale majora Kmity, gdzie służyłem, padła komenda : - Kto na ochotnika! Wystąp! - a chodziło o wysadzenie mostu i wiadomo było, że lonty mamy za krótkie... wystąpili wszyscy. Upał. Lato. Nagle - atak na Wilno. Zresztą - oczekiwany. Idziemy razem z Rosjanami na Niemca! I nagle ja - wplątany w sam środek bitwy, w amoku nienawiści i piekielnego strachu, zagubiony, przerażony, przykucnięty pod murkiem, gotów strzelać do wszystkiego, co się tylko poruszy! I znów naprzód, wciąż naprzód! Strzelaj! Osłaniam, bieg... Padnij! Kryj się!... Huk, łomot, świst pocisków, strzały, trupy, krzyki rannych. Trafiłem!... Oblany zimnym potem. Wymioty. Upał. Jakiś strzęp modlitwy... I wzdęty balon, olbrzymi brzuch zabitego przed dwoma dniami konia. Nieprawdopodobny, kolosalny, surrealistycznie wydęty! A obok trup Niemca. Też wzdęty okropnie! Pas go prawie rozcina na pół. Huk padających pocisków, szrapnele! Jeden trafia w brzuch tego konia. I brzuch pęka jak balon! Koszmarny smród... Wchodzimy do Wilna. Półprzytomny, jak pijany, z durnym uśmiechem udawanej dumy na gębie, pierś prężę zdobną rzędami skrzyżowanych ładownic przed wciąż kochaną Lunią Tylmanówną - przegapioną szansą na szczęście... (Nie słuchaj Babciu, co Dziadzio bajdurzy!) A potem - koncentracja naszych oddziałów w Puszczy Rudnickiej. Lecz co to! Dookoła - czołgi, kawaleria, samoloty! Otoczeni!... Przez kogo! Ruskie tanki?... - Proszę pani! Ruskie tanki... - Zdawajtieś! Obóz w Kałudze. Wcielenie do Armii Czerwonej. Z AK do AC - bliżej niż by się zdawało! Szkolenie ptr (protiwtankowoje rużjoszybkostrzelny karabin przeciwczołgowy. Strzelam nieźle). Odmowa złożenia przysięgi. Wywózka. Zsyłka. Bataliony karne. Adres podałem wyżej. 13 Dzienna norma 12 metrów sześciennych. Po spiłowaniu porządnie ustawić w metrowej wysokości, sześć m na 2, zameldować, inspektor odbierze. I dopiero wtedy karauł (straż) cię do ziemlanki przepuści. A jak nie wykonasz, to i całą noc w lesie zostaniesz. Na mrozie, do rana. Aż zrobisz. Ale wtedy już następna dniówka... więc podwójnie. Żeby piłowane drzewo upadło w zamierzonym kierunku, trzeba piłować po przeciwnej stronie, a po drugiej niżej nadpiłować i ukośnie nadrąbać. Jasne! Drzewa grube, dwa wystarcza na te 12 metrów. Damy radę. Piłujemy. Nadrąbane, nadpiłowane prawidłowo, tylko że - cholera! leci w inną stronę... i się opiera o drugie! To teraz, jak to drugie spiłujemy, to dwa razem upadną w tę... Akurat! Lecą w zupełnie inną... i oparły się na trzecim... Po paru godzinach... Cholera jasna I Pół lasu spiłowali i wszystko stoi, tylko wykrzywione! I jak tu!...Aż nagle... O, rany! Wszystko leci! I odbija! Jak łamane sprężyny strzelają te niedopiłowane! Pokaleczyć,pozabijać może. I było tak. Obok. Koledzy... A wszystko przez mego partnera, kolegę, przyjaciela. Państwo pozwolą - redaktor Leon Janowicz, znakomity literat, publicysta, dziennikarz. Świetne pióro! Świetne pióro to on może i jest? I piła -ale dla swoich współpracowników i podwładnych w „Kurierze Polskim”. Ale jako piła, partner do piły, czyli pilszczyk - to katastrofa! Złota rączka, inteligent, psia krew! Ale był niezły, jak nas przenieśli z pilszczyków do gruszczyków, czyli ładowaczy. Czterech na wagon. Leon wtedy znakomite, przemyślane konstrukcje budował - że tylko środek wagonu naprzeciw drzwi, ładowany w poprzek był pełny, a boki puste. Ale jak kontroler z góry podglądał, to wyglądało, że pełne! Taką miał smykałkę techniczną. A może to - dziennikarska? Ale było z nami coraz gorzej. Na kawałku ceglanego chleba i zupie na głowach śledziowych... Spoglądały na ciebie z menażki takie wygotowane śledziowe oka... Gdy nocą wracaliśmy po pracy, Leon mnie straszył, wskazując na kiwające się w mroku śniegowe, zawisłe na gałęziach jodłowych paluchy - Patrz i słuchaj! One mówią... Mówią - tu, tu zostaniesz! Zostaniesz tu z nami! Już stąd nie ujdziesz! Tu złożysz swe gnaty! Zginiesz. Padniesz trupem! - syczał mi nad uchem... Ale mnie już było wszystko jedno. Brnąłem w śniegu po kolana, ciężko dysząc - i nie myśląc. W ziemlance zabrałem się do cerowania szynela. Przód miałem całkiem podarty. Akurat było wolne miejsce przy rozpalonej do czerwoności rurze piecyka (te piecyki robiliśmy ze starych beczek po benzynie), więc odłożyłem igłę, szybko zdjąłem koszulę i zacząłem równie szybko przeciągać nią po rurze. Rozległo się wesołe pykanie pękających wszy. Bo jeszcze w Kałudze, po odmowie złożenia przysięgi, nazajutrz gdyśmy wyszli z łaźni - znikły nasze mundury, ubrania, bielizna. Dostaliśmy stare, straszne, nieprawdopodobnie brudne łachy. Ten mój szynel pamiętał zapewne atak na Pałac Zimowy, a pralni w życiu nie widział. Teraz z cerowania nic mi nie wychodziło. Przy ładowaniu grubych belek do wagonu, nie mogąc poradzić rękami, często dopomagałem sobie kolanem, no i - rwało się, jak pajęczyna. Przód mego i tak szmacianego szynela zwisał w smutnych strzępach. Po daremnych próbach zeszycia ich, desperacko chwyciłem za nóż i obciąłem cały przód, do pasa. Leon przyglądał mi się ze zdziwieniem, kiedy ponownie resztę szynela włożyłem na plecy. - Przynajmniej nie będą mi te cholerne frędzle przeszkadzać przy robocie! -tłumaczyłem wściekły, bo zdawałem sobie sprawę, że muszę teraz wyglądać nie tylko żałośnie, ale i śmiesznie. - Człowieku! - powiedział Leon - Wyglądasz jak prawdziwy dyrygent we fraku! -Uniósł wieszczo dłoń - Słuchaj wyroczni! Mówi ci to Wielki Pomyleon!l - Bądź mi prorokiem, mój Pomyleonie! - skłoniłem się głęboko. I o dziwo? Jakoś nim trochę został. Ale na razie, tj. nazajutrz rano na apelu - dostałem dwie sutki (doby) karceru za niszczenie mienia państwowego. Odsiedziałem je w moim „fraku”. W połowie następnego roku coś się nagle zmieniło. Zaczęto nas inaczej traktować. Najwyraźniej - z innego artykułu. Zwiększono tzw. pajok. Umożliwiono częstszy dostęp do bani, i środki ( myło) dano,i czas na pranie bielizny, a starszyna Woronow wygłosił nawet pogadankę o higienie. - Czto ana takaja, gigiena? - zagaił - Wot na primier: ruki griaznyje - gigieny niet, ruki czystyje - gigiena jeść! Poniali? itd. Nawiasem - w tej „bani”, to jest w łaźni podczas kąpieli, wielkie podziwienie moje wzbudzali niektórzy koledzy, chłopcy spod wileńskich, czasem białoruskich wiosek. Brzydkie to, małe, chude, zabiedzone, z wąską klatką piersiową kurczęciaa przyrodzenie takie ci to miało wielgachne! Nad podziw. Widać natura czasem sama o wyrównanie niesprawiedliwości i krzywd się troszczy. To się nazywa kompensacja; zjawisko takie zdarza się też podobno w sztuce. Przynajmniej tak tłumaczą niektórzy uczeni występowanie szczególnych, nadzwyczajnych uzdolnień artystycznych. Może?... Ale dopiero taki kompensator,przeważnie trochę przegięty w lewo - to jest coś! Wracając do tematu: Zarząadzono chudożestwiennuju samodziejatielność, tzn. miały powstać amatorskie zespoły orkiestrowe, chóralne i teatralne. Szukano wśród nas, kto potrafi to zorganizować i poprowadzić. Oczywiście zgłosiłem się natychmiast. Czego ja bym wtedy nie potrafił! I zorganizowałem. Wkrótce miałem małą, niezła - choć o dziwacznym składzie orkiestrę, całkiem dobry chór i zespół rewelersów. Roboty co niemiara! Wśród solistów tenorzy - Pawełek Wybicki i dr Ginko, baryton - Babiński. Brakowało mi tylko solidnego basa. Cały zespół dostał nowe, ciemnozielone mundury, furażerki i czarne gumowe buty. Ktoś z zespołu poplamił zupą rubaszkę, więc szybko ją zaprał i położył na słońcu. Efekt był nadzwyczayjny! Rubaszka zrobiła się jasno zielona (jak groszek). Wtedy wpadłem na jeden z wielu moich genialnych pomysłów. - Chłopaki! - zawołałem - Rozbierać się! Do rzeki! Moczyć i suszyć! Moczyć i suszyć! Muzyka wnosi dyscyplinę, więc posłuchali mnie od razu. Farba mundurów była tego rodzaju, że po kilku moczeniach i suszeniu w upalnym lipcowym słońcu byliśmy prawie całkiem na biało, co w zestawieniu z czarnymi gumowymi butami wyglądało całkiem nieźle, a w każdym razie przypominało Legię Cudzoziemską z przedwojennych filmów Errola Flynna. Przyłapał nas na tym moczeniu starszy lejtnant, dowódca batalionu. Wpadł w furię. - Czto dielajetie? S uma saszli? - Nabludajem gigienu! - zameldowałem salutując i dostałem kolejne dwie sutki karceru, które zresztą muzykalny dowódca potem mi darował, bo nasze koncerty wzbogaciłem efektami świetlnymi. Nocą podkradliśmy się z Leonem do semafora i wymontowaliśmy zieloną i czerwoną szybkę. I na koncertach Julek Krasiński mówił wiersze na zielono, a sentymentalne romanse cygańskie upojnie grałem na skrzypcach w czerwonej poświacie. - Wot, maładcy! - pochwalił muzykalny, wrażliwy dowódca. Mówiono potem, że jakiś transport najechał na puste wagony, ale to już nie nasza sprawa. A podobne efekty świetlne zamarzyły się i naszym kolegom z pierwszego batalionu. Przyłapano ich przy innym semaforze i poszli siedzieć. Sami sobie winni. My występowaliśmy w różnych batalionach rozrzuconych szeroko po dużym terenie wyrębu, ale też i w sąsiednich, nieraz bardzo odległych sowchozach. Były tam same kobiety i dzieci. Wędrowaliśmy do nich pieszo. Z wędrówek po błotnistych drogach i bezdrożach zostanie mi na zawsze w pamięci obraz trzech kobiet ciągnących pług i czwartej - przy lemieszu, oraz scena zbiorowego lamentu bab i dzieci nad zdechłą przed chwilą kozą - żywicielką. Idziemy dalej. Jestem głodny. Przy drodze przykucnięta kobieta z koszykiem. Wysupłuję z karmana (kieszeni) przysłane mi przez Mamę kopiejki i zakupuję przysmak - lepioszkę, rodzaj żałosnego pierożka klejonego z kartofli z odrobiną kapusty. Rosną ambicje artystyczne naszego komendanta. Gdzie zapowiedziany przez mnie teatr? Mają być grane jednoaktówki, po rusku. Wtedy możecie sobie te wiersze i piosenki po waszemu. Wręczył mi jakiś zbiór lichych współczesnych produkcyjniaków. - A kłasiku można? Kamandir! - pytam - Nie lzia! - Kłasika Konieczna, można. Więc wytrzasnąłem z pobliskiej sowchozowej biblioteki Czechowa i na premierę wybrałem „Oświadczyny”. Uznałem, że do żeńskiej roli najbardziej predysponowany jestem ja - już choćby z powodu dość drobnej budowy, dobrej dykcji i zamiłowań teatralnych. Od dziewczyn z sowchozu pożyczyłem kostium tzn. kieckę, stanik, chusteczkę na głowę (na której brakowało loczków) i pantofle na wysokim obcasie. W męskiej roli partnerował mi starszyna Woronow, w cywilu zawodowy klown cyrkowy. Bezsprzeczny talent aktorski. Reżyserowałem sam. Powodzenie było ogromne. Oklaskom nie było końca. Kamandir i koledzy zgromadzeni w zatłoczonym dusznym kłubie-ziemlance bardzo zadowoleni. Miałem problemy tylko przy wkładaniu i uformowaniu „kostiumu”, bo trzeba było ręcznikami rozszerzyć, nadać odpowiedni kształt rozłożystym biodrom, onucami ładnie wypchać stanik; trochę się też potykałem na obcasach. Gorzej, że sałdackie kalesony były długie i nie dały się podciągnąć, ani zakasać - bo wąskie. Tak więc bohaterkasztuki musiała wystąpić bez majtek, a było dość chłodno. Ryzyko artystyczne! Trudno. Kiecka była krótkawa i kiedy w ferworze gry aktorskiej usiadłem z rozmachem, zakładając nogę na nogę - widownia ryknęła śmiechem. Sukces był duży. Nie wiedziałem, że mam taką vis comica. Posypały się brawa. Po spektaklu spotykając kolegów, odniosłem wrażenie, że znacznie urósł w ich oczach mój autorytet i artystyczny i osobisty. A w zespole wciąż brakowało solisty basa. Ktoś mi powiedział, że kucharz w trzecim batalionie ma dobry, bardzo dobry głos. Poszedłem. 14 - Ty tu kucharz? - zapytałem tęgiego draba przy kotle. Skinął głową. - Mówią-ciągnąłem - że masz głos i ładnie śpiewasz. Zostaw te gary! Jeżeli jest tak jak mówią, to załatwię ci przeniesienie do naszego batalionu i będziesz u mnie za artystę. No, pokaż co umiesz! Zaśpiewaj! Patrzył na mnie spode łba - A ty się odp...! - powiedział krótko i odwrócił się tyłem. - O żesz ty skubany w te i we fte! Kulturalnie zachować się nie potrafisz? Taka twoja mać! - Powiedział odp...! - powtórzył groźniej. - A pocałujże ty mnie w ... - zabierałem się do odejścia. - Ej, ty! Bo jak ci przyp... Czekaj... Po tej wymianie obozowych konwencjonalnych uprzejmości uśmiechnął się przyjaźnie - No cóż? Pokazać głos mogę. Siadaj! I zaśpiewał. "Ave Maria" Schuberta. Ciągnąc to pierwsze A... - poszedł po wiadro kartofli,... - przyniósł drugie, Mari...-wsypał do kotła worek soli i poszedł po następne wiadra, -ia... - zamknął wieko kotła. Gra... - otworzył drugi kocioł, -tia... - i potem już tylko śpiewał, uszczęśliwiony pięknem melodii, którą otulał niespotykanie ciepłym, choć potężnym timbrem swego basiska. - O, cholera!? - mruknąłem, gdy skończył. - Co, cholera? - zapytał rzeczowo. - Ale tym masz oddech! I kopyto! - Jak, kopyto?... - Kawał głosu. Niesamowity! - A, kawałeczek... - śmiał się. - Biorę! - powiedziałem. - Co bierzesz? Co bierzesz?... - Ciebie do zespołu. - Wiesz ty, co ty możesz sobie wziąć? Ty możesz sobie... - podszedł do mnie blisko- Mnie tu kuchnia ważna! Ot, co! - pomachał mi chochlą przed nosem - A śpiewać... czasem mogę. Ale tylko czasem. Gościnnie. Ręka? - Ręka. Zawarliśmy przymierze. Tak poznałem Bernarda Ładysza. I śpiewał nam wspaniale. Różne zapamiętane arie, pieśni i piosenki. Leon pisał piękne teksty, jak komponowałem do nich muzykę. Pamiętam taki koncert, gdy Beniek śpiewał naszą piosenkę: Kiedy na przekór wszystkim złom Wrócę do Ciebie, Mamo, Zbuduję jasny, wielki dom I razem zamieszkamy. Ogród tam będzie przy nim tuż I kwiatów moc w ogrodzie, A ja ci bukiet świeżych róż Przyniosę, Mamo, co dzień... Grając, spoglądałem na zasłuchanych kolegów. Na te brodate, znękane gęby starych partizanów, jak im po zoranych policzkach i czerwonych od mrozu nosach spływały czyste, dziecięce łzy, Bo Beniek był nie tylko wielkim śpiewakiem. Był także - magikiem. A tę piosenkę śpiewał szczególnie przejmująco, bo on też miał wspaniałą Mamę. To była prosta, ale bardzo mądra i pełna godności osoba. Bardzo kochała syna. Była z niego dumna i - o dziwo! - naprawdę znała się na śpiewie. Wiele lat później, gdy Bernard z Marią Callas pod maestro Tuglio Serafinem odnosił na świecie sukcesy - Mama przychodziła do Opery Warszawskiej (jeszcze na Nowogrodzkiej) nie tylko na premiery, gdy Benio Borysa, króla Filipa, czy Skołubę kreował. Przychodziła nacieszyć się synem, podziwiać jego głos i talent. Razu pewnego wpadła, dosłownie - wpadła, gdy Beniuś był - mówiąc oględnie - w nie najlepszej formie, a mówiąc po prostu - zbradziażony, niewyspany i nie ukrywajmy - na kacu. No cóż! - zdarzało się. ! wtedy - można rzec - cienko śpiewał. Licho. Benio nie wiedział, że Mama była na przedstawieniu i zdziwił się, gdy po powrocie do domu bez słowa, ale i z hukiem postawiła przed nim talerz. - Mama? Byłaś?... - wyszeptał blado. - Byłaś! - przeraził się. - Ty... tenor? - odpowiedziała szyderczym pytaniem i przez następne dni nie odezwała się do niego słowem. Benio wziął na ambit. Nie tknął ani kieliszeczka. Jadł, spał, prowadził się bez zarzutu. Chodził na dodatkowe lekcje do profesora Sergiusza Nadgryzowskiego, do którego miał największe zaufanie, choć sztorcował go najmocniej. I najwięcej nauczył. Gdy wydawało się, że Beniek osiągnął już szczytową formę, wtedy zaprosił Mamę na „Borysa”, którego śpiewał wspaniale. Po powrocie do domu, kiedy Mama postawiła przed nim talerz z godziwą porcją jadła należnego wykonawcy tak ciężkiej roli, odeszła bez słowa. Taka była jej taktyka. - Mama!! - prosząco zapytał Beniek. Podeszła do niego. - Mama!... - powtórzył z niepokojem. Uśmiechnęła się. - Bas wrócił - powiedziała cicho i pocałowała go w głowę. Nic nie wymyślam. On sam mi to opowiadał. 15 Już dawno skończyła się wojna (z okazji jej zakończenia dostaliśmy dużą porcję mamałygi; jej pochłonięcie, jak i pozbycie się przez zaskoczony i kompletnie nie przystosowany organizm trwało dosłownie chwilkę), a my wciąż siedzieliśmy w lesie. Nadeszła kolejna zima. I nagle wypadki potoczyły się błyskawicznie. Otrzymaliśmy z Unra kompletne, nowiutkie umundurowanie. Brakowało tylko krawatów. Nasi utalentowani krawiecko koledzy poszyli je z odciętych u dołu zielonych koszul pasków - ku niememu oburzeniu obserwującego karaułu. Wsadzono nas do pociągu i przy czwartym bodajże niedokończonym robrze stanęliśmy w Białej Podlaskiej. Bo ja podróżując w obie strony - grałem w brydża. Trochę w tym było pozy ("Co mi tam!"), ale nie cynizm, raczej podświadoma, skuteczna metoda psychicznej samoobrony. Także podczas wszystkich świąt i rocznic - nie brałem udziału w chóralnych śpiewach patriotycznych pieśni (śpiewam zresztą podle) na mrozie, przy ognisku, czy gdzie tam... Teraz to łatwo stanąć przy Grobie Nieznanego Żołnierza, czy pod warszawską Nike, wysłuchać Apelu Poległych i Mazurka, albo popatrzeć w TV jak papież klęka i całuje ziemię... ale spróbowalibyście wtedy - i żeby się nie mazać jak baba... Więc, jak powiadam - najchętniej grałem w brydża. ! teraz, gdy pociąg już przekroczył granicę i na chwilę przystanął, a koledzy wyskakiwali z wagonów i padali na ziemię... spoglądałem na nich raczej rybim okiem, gdy do rodzimej tulili się gleby. Może to po tych zupach na śledziowych głowach gotowanych, moja po prostu - wojną wypaczona psychika! - Bez atu! Pas) Nowe rozdanie... A pewnie, że radość: nareszcie w kraju! Tylko gdzieś tam głęboko ukryta, w milczenie; w udawane zapomnienie zepchnięta świadomość, że wyjechało nas pięć tysięcy, a wróciło trzy... W ogóle to chyba jest oczywiste, że przedstawiam tu niepełny, świadomie deformowany obraz tamtych dni, przeżyć w niemieckich i ruskich obozach. Wybieram co łagodniejsze obrazki, co weselsze chwile. A widziałem i takie rzeczy... Ale o nich wolę nie mówić, żeby nie budzić, nie siać nienawiści. Zdławić ją w sobie. Zapomnieć!... Ale czy można kazać sobie, swemu sercu - zapomnieć? Hm... O tylu sprawach, o których zapomnieć nie wolno, o których pamiętać i chcemy i trzeba - jednak zapominamy? Więc może się uda?... - I pan teraz, przepraszam, prosto na bankiecik? Nieprawdaż?... - Co?... A tak! Na bankiecik! A pana to dziwi? Że się przyznaję, że nie byłem niezłomnym bojownikiem, kandydatem na bohatera, męczennika? Że mimo wszystko tak mało rozumiałem?... I że zbyt kochałem życie? Pana to razi?... A czy nie uważa pan, że i dziś... że my wszyscy po tym wszystkim, co się działo... po tych lagrach i łagrach, komorach, po męczeńskiej śmierci bezbronnych, zadręczanych, mordowanych, palonych, wieszanych, wiązanych drutem i zabijanych strzałem w tył głowy... Że po tych makabrach, koszmarnych zbrodniach... Że my nie mamy prawa do życia? Do uśmiechu? Do Bacha i Mozarta? Do miana ludzi?! Że nam tylko mnisi kaptur pokutny, modlitwy za umarłych i błaganie o Boskie Miłosierdzie? I leżenie Krzyżem?... I pan się dziwi, że ja wtedy - na bankiecik? Prosto na bankiecik! A tak! Bardzo się cieszyłem, że rodacy w Białej Podlaskiej przyjęli nas gorąco. Goszczono nas wprost nadzwyczajnie! Byliśmy dosłownie porywani, z domu do domu. Od stołu do stołu. Ktoś wpadł na pomysł, byśmy urządzili koncert. Nie mieliśmy żadnych instrumentów, więc bez orkiestry. Po prostu siadłem do fortepianu i akompaniowałem solistom i zespołom. Nasz występ przyjęto entuzjastycznie i publiczność zorganizowała zbiórkę pieniędzy, których raczej nie mieliśmy, wcale. Ktoś zaproponował, żeby nazajutrz powtórzyć koncert, normalnie - za biletami. Tak i zrobiliśmy. I znów było pełno, a entuzjazm i nastrój taki, że występ przerwała milicja. Żegnani jak starzy przyjaciele odjechaliśmy do Warszawy z konkretnym już planem dania w stolicy przynajmniej dwóch koncertów, zanim rozjedziemy się do naszych bliskich. Nie piszę-do naszych domów, bo przecież wszyscy pochodziliśmy z Wilna i nasze rodziny musiały się repatriować, tzn. przejechać gdzieś na zachód od Bugu. W Warszawie załatwiliśmy salę Teatru „Rozmaitości”, a na drugi występ salę „Romy”. Ukazały się afisze - „Zespół Żołnierzy Repatriantów - Kaługa...” itd. Czekając na jutrzejszy występ spaliśmy w mieszkaniu jakiegoś taksówkarza przy ul. Nowogrodzkiej, na rzuconych na podłogę kocach. Kilkunastu w jednym pokoju. Już z samego rana ktoś przybiegł z wieścią, że afisze zerwane! Któryś z nas ma się stawić w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Już nie pamiętam kto - zdaje się Remek Szczęsnowicz przyniósł nam wyjaśnienie władz, że nasze koncerty nie mogą się odbyć. Musiał nadejść meldunek z Białej Podlaskiej. - „Rozumiemy” - powtarzał, co mu powiedziano - że chcecie wrócić do waszych rodzin nie jak biedacy, nędzarze i dlatego minister Kruczkowski oferuje wam 15 tysięcy złotych, a minister Wolski (od spraw repatriacji) - 10 tys. Podzielcie to między siebie - tu potrząsnął pokaźnym plikiem - Nie róbcie kłopotu ni nam, ni sobie! Rozjedźcie się do domów!” I rozjechaliśmy się. A co mieliśmy robić? Zresztą tęskniliśmy... Jeszcze w Toruniu, gdzie oczekiwała mnie moja kochana, najukochańsza Mama, nie mogłem się nadziwić, że pierwsze honorarium w kraju otrzymałem za to, żebym nie występował. 16 Raptem ogarnęło mnie szaleństwo. Szaleństwo nagle wypuszczonego na wolność! Coś we mnie gnało dziko, żeby odrobić te stracone lata! Ja chciałem teraz... pragnąłem - wszystkiego naraz! Chciałem siębawić, i pić, i kochać! I uczyć się, i być już kimś, i mieć dużo pieniędzy, i świetne dziewczyny, i dyplom uniwersytecki, i samochód, nowe garnitury, i pisać świetne kompozycje, i tańczyć, i szaleć, szaleć... Więc pędziłem z wykładu na chałturę, z chałtury na spotkanie, ze spotkania na próbę do teatru. Znów wykład, czy seminarium, potem spektakl, znów spotkanie i dancing - dziś „Pomorzanka”, jutro „Akademicka” lub „Gambrinus”, koledzy, znajomi, koleżanki, znajome, bliskie znajome, i tańce i wóda... Wracałem do domu nad ranem,cichutko, na palcach. Mama budziła się zawsze. Mówiła łagodnym głosem - - Synku! Ja rozumiem... Baw sią, baw... Ale szanuj zdrowie! Tak - to je stracisz... Nie pij, proszę... Mówiłeś, że jutro rano masz wykład, o dziewiątej... Jakże pójdziesz?... Umówmy się, że nie co dzień... Że przynajmniej co drugą noc prześpisz w domu. Całą. Dobrze? Synku! Kochanie... A jednak zrywałem się rano i gnałem na wykład. I na nim spałem. Ale dość niespokojnie, bo gdzieś tam głęboko wciąż nurtowała mnie myśl o grożącej mi nieuchronnie wpadce w sprawie z dokumentami... Jeszcze w Białej Podlaskiej, jak zobaczyłem ogłoszenie, że właśnie mój rocznik podlega rejestracji i że najprawdopodobniej powołany zostanę natychmiast do obowiązkowej służby wojskowej, to z miejsca, od razu, niemal odruchowo dodałem sobie trzy, czy cztery lata. Żadnych dokumentów nie miałem, tylko jakieś tam zaświadczenie podpisane przez kolegów - świadków. Na tej podstawie dostałem się i do pracy i na studia. Ale już po roku, gdy przeniosłem się na wydział filozoficzny, zażądano ode mnie odpisu metryki urodzenia. Było już wiadomo, że archiwa np. w Grudziądzu, gdzie się urodziłem, zachowały się w całości. Nie było wykrętów. Dostałem ten odpis. Co tu począć? Zdawałem sobie sprawę z odpowiedzialności i ewentualnych następstw... Któregoś dnia przechodząc koło budynku RKU (Rejonowej Komendy Uzupełnień) raptem przystanąłem i- automatycznie, bez namysłu, nieprzygotowany i w sposób zaskakujący mnie samego wszedłem do środka. - Panie kapitanie - powiedziałem, kładąc na biurko książeczkę wojskową i obok metrykę o trzy lata młodszego, tego samego rekruta. - Ja już wtedy nie mogłem... Naprawdę... Od razu po obozach, prosto z lasu... Nie mogłem, nie miałem siły!... Poddaję się... - uniosłem dłonie. To był starszy człowiek. Pamiętam tylko jego oczy i przysiwione skronie. Wpatrywał się we mnie przez chwilę. - Jak się pan tu znalazł? Tu, w Toruniu? - zapytał. - Przyjechałem do Matki. Tu się repatriowała z Wilna, a ja... - Wiem - przerwał ostro - Macie tu jeszcze kogoś z rodziny? - spytał. - Nie. Patrzył na mnie wrogo. Tak mi się przynajmniej wydawało. Potem wstał i podszedł do okna. Wyglądał przez nie bez ruchu. Potem znów siadł przy biurku i milczał. Jakby mnie wcale nie było w pokoju. - Żal mi ciebie, młody człowieku - powiedział bezbarwnie - Ciebie i ... - Wykreślił w mojej książeczce starą datę, wypisał nową. Pieczęciami i podpisem uwiarygodnił poprawkę. Sięgnął na półkę do jakichś rejestrów. Tam też coś pisał. Podał mi dokumenty. Wyszedłem bez słowa, jak otumaniony. Coś się tam w środku we mnie trzęsło. Nie pamiętałem nawet, czy odchodząc chociaż mu się ukłoniłem, czy wybąkałem choć parę słów podzięki? Po chwili przyszedłem do siebie. Zreflektowałem się i wstąpiłem do mijanej kwiaciarni. Kupiłem piękną czerwoną różę, by mu zanieść. - Jeden kwiatek za ludzkie życie? - pomyślałem z zawstydzeniem, zawróciłem i kupiłem jeszcze sześć. Stałem teraz z bukietem w ręku przed budynkiem RKU i nie mogłem się zdecydować, by tam wejść. - To będzie wyglądało idiotycznie! - pomyślałem. Obok, przed zakładem fotograficznym zatrzymała się taksówka. Wysiadła czwórka młodych ludzi. Najpierw on, na czarno i z muszką, potem ona, na biało, w welonie. z kwiatami w ręku. Nowożeńcy! I odświętnie ubrani drużbowie. Szli do fotografa. I ja raptem, znów bez namysłu, ale z kolosalną ulgą, wręczyłem moje róże pannie młodej. - Na szczęście! - powiedziałem - Na szczęście! Byli zaskoczeni. Panna młoda roześmiała się srebrzyście. Panu młodemu nos się zmarszczył śmiesznie. - Jak to? Dlaczego?... - pytał zdezorientowany. Jednocześnie zły i uprzejmy. - Na szczęście! - potwierdziłem raz jeszcze, ale myślami byłem już daleko, znów przy moim kapitanie. Bezwiednie powtarzałem jego słowa - Żal mi ciebie, młody człowieku... A jemu nos się zmarszczył jeszcze bardziej i włos zjeżył. Był ostrzyżony krótko, więc trudno powiedzieć, czy właśnie wtedy mu się zjeżył. ja się trochę przestraszyłem. Drużbowie pociągnęli go do fotografa. A ja poczułem, że popełniłem gafę. Po paru tygodniach spotkałem tego nowożeńca na ulicy Szerokiej, koło „Pomorzanki” (kawiarni, w której grałem zaraz po powrocie). Poznał mnie i znów nos mu się zmarszczył. Wydawało mi się, że chce do mnie podejść, ale minęliśmy się bez słowa. Czułem na plecach, że się za mną obejrzał. Więc jednak niechcący zasiałem trujące ziele podejrzenia? Było mi bardzo przykro. Że też, gdzie się nie zakręcę, zawsze napaskudzę! Pierwszą zmianę kierunku moich studiów Mama przyjęła z niepokojem, drugą - tj. porzucenie uniwersytetu i zajęcie się wyłącznie muzyką, jako porażkę, jeżeli nie wręcz klęskę życiową. Marzyła o tym, żeby jej syn był lekarzem, inżynierem, prawnikiem, ekonomistą, mężem stanu - zresztą kimkolwiek, ale przecież nie tylko muzykiem. Tak więc opinia Jej była zgodna z tym, co sugerował mi profesor Elzenberg. Dziś coraz bardziej skłonny jestem przyznać im rację. Muzyka, czy sztuka powinna być tylko dopełnieniem życia. Cudownym, wspaniałym - ale tylko dopełnieniem. Chyba, że jest się Beethovenem, albo Brahmsem, ewentualnie - Chopinem. Ale się nie jest, niestety! Szkoda. Pracowałem dużo, coraz więcej. Starałem się już nie marnować czasu. Godzinami tkwiłem przy instrumencie, mozolnie walcząc o każdy takt, czy to własnej, właśnie komponowanej muzyki, czy w chłonięciu partytur wielkich mistrzów. Nie mieliśmy wtedy płyt, kaset -„pomocy naukowych”, toteż osłuchani byliśmy mniej niż dzisiejsza młodzież muzyczna, ale to co znaliśmy, znaliśmy dogłębnie - sami się przez to przebijając. Nie startowałem zresztą z punktu zerowego. Nieco przesadziłem, gdy zapewniałem Elzenberga, że mając 24 lata nie umiem właściwie nic. No,może jednak, coś tam, troszeczkę... W przepięknych Wilamowo Horzycowych wizjach Szekspirowskiego „Romea i Julii” - moja muzyka zda się skutecznie usiłowała dosięgnąć kochanków w najwyższych wzlotach ich płomiennych uczuć; w Calderonowym „Życiu snem” okrutnie zepchnęła Zygmunta w mroki nieomalże camy! Operetki -„Nitouche” i „Król Włóczęgów” prowadzone były zaskakująco pewną ręką dyrygenta-amatora! Niemniej zaskakująco dobrze zabrzmiał w koncercie-rewii „Rendez vous na księżycu” big-band, precyzyjnie jak lego, z jazzujących toruńskich klezmerów przeze mnie złożony. (Soliści - Magda Hodorska, Janusz Obidowicz (brat), Kazio Brusikiewicz; oprawa sceniczna - Igor Przegrodzki (ten sam - sic. Ileż on luster wtedy natłukł, by mu świecił ten - „tytularny” księżyc jak należy!) Arnold Rezler, naonczas szef orkiestry Polskiego Radia w Bydgoszczy, kupował na pniu wszystkie moje popularno-symfoniczne miniatury orkiestrowe i one wciąż (o dziwo!) na antenie latały! A wprost już nieprawdopodobnym się wydaje, że co lepsze z nich wnet na płyty nagrał i że te płyty („Muzy”) zaraz się ukazały i rozeszły. Podczas gdy ja - w „Melodii”- prywatnej (I) wytwórni płyt Weismana w Poznaniu, kilka fortepianowych („Ze złotej serii przebojów” - z sekcją rytmiczną) nagrałem. Szły jak woda... i to wszystko przed pół wiekiem, bez problemów i żadnych starań, a dziś mimo usilnych... Ha... Kurczą się ze złości przewrażliwione, rozhisteryzowane małe naczynka tzw. wieńcowe - i już się ze szpetnym, donosicielskim sygnałem zamostkowym wybierają, gdy nagle z Poznania pani prof. „Tosia” Kawecka dzwoni, komunikując radośnie, że kolejny jej student (a wszystkich ma doskonałych!) triumfalnie koncert dyplomowy zakończył (bas - Czekała) obydwoma cyklami („Pożegnania" i „Trzy pieśni żartobliwie” - które przed półwieczem bez mała napisałem). A wydawało mi się, że Kossowski, Majak, Ładysz, w rozlicznych wykonaniach przez lata całe, wszystkie z nich nuty, aż do ostatniej wyśpiewali i nic już się nie ostało... A tu - młodzi: Zagdański, Bziukiewicz, Macias, Kostrzewski, Kowalski, i inni liczni (nazwisk jeszcze nie pomnę) i tu, i we Wrocławiu, i Łodzi... Więc młodzież wciąż śpiewa moje dawne, przebrzmiałe pieśni... A już myślałem, że nikt nie chce kochać brzydkich panienek nikt nie chce śpiewać moich piosenek.....ależ chce. Chcą! Śpiewają, kochają! Więc się moje naczynka dumnie nadymają, słuchając piosenki-nitroglicerynki. A wtedy - cóż! Nie był to imponujący dorobek, ale jakiś tam o niskim pułapie, dość perfekcyjny - urobek. Zawsze jednak coś... Tak więc, choć -wstępując na studia do PWSM w Poznaniu - nie miałem dyplomu szkoły średniej, zaledwie ją tam kiedyś rozpocząłem - a jednak zdołałem w skróconym terminie ukończyć dyrygenturę u Waleriana Bierdiajewa i kompozycję u Tadeusza Szeligowskiego. Obydwa dyplomy otrzymałem z odznaczeniem. U Szeligowskiego w klasie napisałem niemal wszystkie moje najlepsze kompozycje symfoniczne i kameralne (operą i filmem -zająłem się później). Ale też kochany „Tadziulo” dodawał mi ducha, wiary w siebie, której zawsze mi brakowało, tym bardziej, że zawsze tylko przez kolegów dyrygentów uważany byłem za kompozytora, a przez kompozytorów ogłoszony rychle za wielce obiecującego dyrygenta. Wobec ewidentnych, spektakularnych (bez porównania łatwiejszych) sukcesów w tej specjalności - kompozycja zeszła na plan dalszy. Miałem już znaczną dyrygencką rutynę. Ale do pulpitu dyrygenckiego przed taką dużą, profesjonalną, prawdziwą orkiestrę - pierwszy puścił mnie Arnold Rezler w Bydgoszczy, w 47 czy 48. - Panie Heniu! - zadzwonił, kiedy jeszcze mieszkałem i studiowałem w Toruniu - Fitelberg wyjeżdża na koncerty za granicę i mnie zaprasza do Katowic. Nie mam tu w radiu w Bydgoszczy nikogo, kto by mnie przy pulpicie zastąpił. Ktoś tam próbował, ale nie bardzo to wychodzi. A pan jest sprytny chłopak... Pomyślałem - na pewno pan sobie poradzi! Choć sprawa nie jest taka prosta i odpowiedzialna: dwa koncerty antenowe! Orkiestra PR w Bydgoszczy dobrze mnie znała jako kompozytora utworów popularno-symfonicznych, jakich wiele dla nich napisałem. Jako dyrygent stanąłem przed nimi po raz pierwszy w życiu. Na drżących nogach. Nikt poza dyrygentami nie wie, co to za emocje - taki debiut... Może chirurdzy przed pierwszą operacja?... Bo dyrygentura to jest najwspanialszy, ale straszliwie odpowiedzialny i cholernie trudny zawód. Skomplikowany, wymagający wyjątkowych predyspozycji kandydata! A stary Borys Chajkin sobie żartował: - Diriżorskoje dieło oczeń prastoje. Wot: staju piered orkiestrom i pałeczkoj srazu daju - raz. Patom smatriu w partituru. Jesli muzyka pisana na tri - znaczyt ruku na prawo, jeśli na czytyry- na lewo. Wot i wsio! - Aha!... A kuku... Kolejną szansę dał mi Stanisław Wisłocki, młody założyciel i szef filharmonii w Poznaniu -a właściwie jego (szefa) woreczek żółciowy. Byłem już wtedy studentem dyrygentury. Wisłocki zaczynał próby do kolejnego swego koncertu i czasem już w poniedziałek, na pierwszej próbie czegoś się tam denerwował, na wtorkowej próbie - jeszcze bardziej i dostawał ataku tego woreczka. Wtedy dyrektor Śliwiński wydzwaniał po całym kraju, szukając zastępstwa. Wszyscy dyrygenci byli na ogół zajęci, a z tych wolnych (wchodzących w grę) któż by chciał - a jeżeli chciał, czy mógł wejść w raczej nieznany i trudny, ambitny program (a takie były programy Wisłockiego) - od trzeciej próby, na dwa dni przed koncertem? Był taki jeden kandydat - kaskader. Bo ja wtedy, proszę Państwa, mogłem wszystko! I zachowywałem się okropnie. Na środowej próbie oczywiście „pływałem”, ale wszyscy rozumieli sytuację i starali się mi pomóc. Potem przez dwie noce kułem prawie do rana i w piątek - mimo zmęczenia i niewyspania (budziła mnie przemocą moja gospodyni z sublokatorskiego pokoiku przy ulicy Skrytej 13 m 3) - bywało już na koncertach całkiem nieźle‚, a czasem i wcale, wcale... Potem Wisłocki dał sobie zoperować ten woreczek, ale szansę podyrygowania dawał mi ‹ dalej. Jestem mu wdzięczny, że potrafił zapomnieć o różnych moich krnąbrnościach w tamtych latach, dzięki czemu żyjemy nadal w niezmąconej harmonii. A wtedy po skończeniu studiów zostałem asystentem Bierdiajewa i dyrygentem Opery Poznańskiej. Szykowaliśmy się do gościnnych występów w Moskwie. Przyjechała specjalna komisja z Warszawy, żeby zobaczyć, posłuchać. Dyrygowałem operą Szeligowskiego „Bunt żaków”. (To świetny utwór o urokliwej muzyce i uniwersalnej, wciąż aktualnej tematyce. I w Berlinie i w Pekinie, i w Korei i w Irlandii - wszędzie miewamy bunty żaków; od nich się właściwie zaczyna. Czemuż więc go nie gramy) Bardzo się wtedy starałem, dyrygując przed tą komisją, ale po Intermezzu do I aktu coś tam pokręciłem i było nieliche zamieszanie. Przez chwilę tylko - ale byłem załamany. Po spektaklu, kiedy już wszyscy (i ta komisja też) sobie poszli, zapukałem do gabinetu dyrektora Bierdiajewa. - Panie dyrektorze! Chciałem pana jak najmocniej przeprosić... Tak mi głupio... i wstyd. - A za co, Gienia! Co, dziecka? Co się stało? - No, za tę wsypę... Nie dopilnowałem... - A gdzie? Gdzie to było?... - marszczył czoło - No, w trzecim akcie, na początku, po inter... - Aa? W trzecim akcie - mówisz Nu, jak w trzecim - to nie szkodzi. My już spali. W ubiegłym roku, po wielu, wielu latach - znów dyrygowałem w Poznaniu. W dniach prób miałem możność odwiedzić groby mojej Matki na Sołaczu i mego Profesora na poznańskiej Skałce. Chwila modlitwy i zadumy nad grobami najbliższych... Mogiły Ojca i Brata - daleko, w Wilnie. A po koncercie, kiedy już wszyscy sobie poszli, przyszedł do mnie młody człowiek, przedstawił się niewyraźnie i powiedział: - Panie profesorze! Ja jestem studentem tutejszej akademii i mieszkam przy ulicy Skrytej 13 m 3. Tak! W pana pokoju. Moja gospodyni to jest wnuczka pana gospodyni. I jej babcia znalazła to w szafie, jak już pan się wyprowadził - Podał mi mały obrazek - I ta wnuczka mi powiedziała, że kiedyś babcia ją prosiła, żeby przy okazji panu to oddać. Ucieszy pana zapewne taka pamiątka sprzed lat. Po drugiej stronie obrazka równiutkim pismem wykaligrafowano: W dniu pierwszej Komunii Świętej Kochanemu szefowi - Heniowi Czyżowi ofiaruje Ks. Ed. Ząbek O.J. Wilno 4 czerwca 1933 Skąd to „szefowi”? Mój kochany wychowawca miał duże kłopoty z gromadą 10 i 11-letnich „rozbójników”, nieznośnych łobuziaków płatających głupie figle. To była zorganizowana (wprost nie do wiary) "banda" czy „gang” A ja, najmniejszy wzrostem - przewodziłem! Dziwne. Wspominam o tym, bo nasuwa mi to refleksję, że predyspozycje dyrygenckie, przywódcze, wodzowskie - trzeba mieć wrodzone. Siadam wygodnie w fotelu i spoglądam z rozczuleniem na śliczny, mały obrazek. Jestem zmęczony po koncercie. Chce mi się pić. Sięgam po kolejną butelkę wody mineralnej. Przypomina mi się „dziadzia” Bierdiajew. On pił bardzo dużo wody. Dużo i często, nawet podczas dyrygowania. Tak go męczyła ciągła suchość w ustach, że miał w kieszeni fraka napełnioną wodą „piersiówkę” z gumową rurką i dyrygując sobie zasysał, pociągał z tej rurki. Kiedyś w Łódzkiej Filharmonii był inspektorem orkiestry waltornista Kotwica. Ten to sobie lubił pociągnąć, ale nie wody... i bez rurki. Raz w przerwie próby Bierdiajew woła: - Kotwica! Przynieś mi trochę wody! A Kotwica: - A może tak wódeczki, panie dyrektorze! A Bierdiajew: - Taż ty by nie doniósł! Nieś wodu, Kotwica. Ale nie wszystkim tak dobrze, jak Kotwicy się powodzi. (Powodzi - przez „o” kreskowane, czyli przez „ó”). Na przykład ja, wobec codziennej konieczności prowadzenia samochodu i ciągłego pobierania licznych i silnych leków, nie mogę korzystać z dobrodziejstw jakie wnosi do organizmu wprowadzany w niewielkich ilościach alkohol (a to: ogólne „przepłukanie”, podniesienie samopoczucia, działanie antygrypowe, ożywienie krążenia itd.). Toteż odwiedzając kiedyś w Bydgoszczy starego, jeszcze z lat wileńskich przyjaciela - muzyka, Miecia Kostyłłę i widząc, że on sięga po kieliszki, zawołałem: - Mieciu! Wybacz, przyjacielu! Biorę leki... Nie mogę!... I jeszcze do tego samochód na dole... A Miecio: - Ależ, kochanieńki! Ja też już wódeczki nie piję! Ani kieliszeczka do ust nie wezmę! Przeszedłem na spirytusik. - Coś takiego! - Dziwię się niepomiernie, a on nalewa. Chwytam go za rękaw - Mowy nie ma! - Taki jeden maleńki nikomu jeszcze nie zaszkodził - Uwalnia się z uścisku. - Wykluczone! - Bronię się twardo, zdecydowanie. - Od razu poczujesz się jak inny człowiek. Zobaczysz! - Obiecuje z przymilnym uśmiechem. - Naprawdę nie mogę! - Widujemy się raz na sto lat!... - Spogląda na mnie z wyrzutem. - Nie, Mieciu! Wybacz, przyjacielu! - Za nasze spotkanie!... No!... - Ale tylko jeden! - Surowo zastrzegam ulegając. - No?... - zapytuje po chwili zagryzając ogóreczkiem - A nie mówiłem?... Poczułeś się jak inny człowiek? - Tak - przyznaję grzecznie - ale... Więc widzisz - Zdradza mi poufnie-Temu innemu człowiekowi też się jeden kieliszeczek należy! - Już nalewał. Samochód został na ulicy, przed domem Miecia, do rana. Do hotelu wróciłem taksówką. Teraz do „Merkurego” mam tylko parę kroków z uniwersyteckiej auli, tej wciąż najlepszej naszej sali koncertowej. I to po wodzie mineralnej. Tylko. Nie ma sprawy. - No, przyjacielu! - powiadam sobie - Wszyscy już wyszli. Pora i na nas! . Raz jeszcze spoglądam na mały obrazek, chowam go pieczołowicie do kieszeni, między kartki dowodu osobistego i wychodzę. W pustym hallu echo niesamowicie powiela moje samotne kroki. Jakbym słyszał tupot przebiegającego chyłkiem studenta śpieszącego, by z ukrycia za filarem na balkonie słuchać próby filharmonicznej orkiestry. Bo wejście na próby było zakazane. To moje kroki... Sprzed tylu lat, a zda się - tak niedawno. 17 Nie wszystkie przysłowia są prawdziwe. A podobno są mądrością narodów. Podejrzewam jednak, że nie wszystkie narody są mądre. Oj! Są, są!... Ale wracając do przysłów - np. „Nie ma ludzi niezastąpionych”. Nie ma! A ja twierdzę, że są. Chciałbym nawet powiedzieć - wyłącznie! Niezastąpiona jest matka i ojciec, jeżeli łaskawy los dał ci takich, jak Bóg przykazał. Niezastąpiony jest człowiek, którego kochasz naprawdę, jeśli dana jest ci łaska, że potrafisz w ogóle kochać. Niezastąpieni są dobrzy wychowawcy i nauczyciele. Przecież gdyby nie nasz polonista p. Leon Sienkiewicz - nie byłoby w ogóle tej książki, gdyby nie nauczyciel niemieckiego p. Danecki - nie przeżyłbym wojny, gdyby nie Ojciec Lesiński, Ojciec Rostworowski, kapitan Reszke - nie byłbym muzykiem, bez matematyka p. Krzymańskiego -jakbym liczył? (Noga z rachunków). A gdyby nie gimnastyk p. Puchalski - to jak by się w ogóle ta oferma po świecie poruszała! To nieprawda, że gdyby nie oni, ktoś inny by ich zastąpił. Może by i zastąpił, ale ja nie byłbym sobą. Byłbym kimś innym, jeżeli kimkolwiek, albo wcale... A gdyby nie profesor Szeligowski?... Jak opisać, jak w pełni docenić jego wpływ na wychowanków. A cóż on takiego robił? Czym się tak wyróżniał? On po prostu mówił prawdę! Odkrywał całą swoją prawdę. Całą. Prawdziwą, albo nie, ale całą, taką, jaką udało się mu odkryć. Wszystko to, w co wierzył! I tego się u niego uczyłem. A to nie jest wcale takie proste, ani łatwe, ani popłatne. Chytry powie nawet - ani mądre, bo niebezpieczne i często szkodliwe dla zdrowia i w ogóle... Jeżeli mówienie prawdy w polityce jest całkiem niemożliwe, pomijając, że - oczywista - niebezpieczne, groźne, ale i głupie (bo i co z tego,), to mówienie prawdy w sztuce, o sztuce nieść może chyba równie niebezpieczne skutki i to ze strony zarówno władz, jak i tzw. środowiska. Zakłamanie czy obłęd osiągnęły taki stopień nasilenia... Choroba posunęła się już tak daleko... A przecież chorym na raka, czy na co tam umierającym, nie mówi się prawdy. Nie wolno! To niehumanitarne! A co dał, co wniósł pesymizm Honeggera, Adorna, Ortegi czy Gombrowicza? Prawdę. Czy na pewno? Ale, proszę pana, pesymizm jest niemoralny i społecznie szkodliwy! A gdzie obligatoryjne, zbawienne - Sursum corda!! Wszak jest pan chrześcijaninem? Więc... Zaskakująca jest zbieżność sądów Profesora z Gombrowiczem. Zacytujmy, co mówi Poeta (z pozycji człowieka, który już odkrył, czym są ostatnie kwartety Beethovena) i jednak - Pisarz Wspaniały: „... grunt dziewiczy Mozartów i Haydnów jął się wyczerpywać. Już Szopen, już Wagner, zrozumieli z przerażeniem, że nie mogą uprawiać tej samej ziemi, coś obrzydliwego - nasycenie - stanęło, jak anioł z mieczem ognistym, na przeszkodzie, poszukali tedy innych gruntów, które dotąd leżały odłogiem - ale te okazały się gorsze. Nieszczęśliwy Wagner musiał sobie potężną inwencję muzyczną skomplikować intelektem tylko i wyłącznie, żeby nie iść w ślady tamtych mistrzów - cóż za autokatastrofa, muzycy! A Szopen wykorzystując do maksimum swój wynalazek - odmienne potraktowanie fortepianu - wynalazł sobie własną grządkę, z której nosa nie wychylał, rad że chociaż taki folwark posiada. Muzyka zaczyna się tym ludziom gwałtownie zwężać, ograniczać, koncentrować, utrudniać. To już nie spacer przedwieczny Beethovena a ciężka sprawa, kopanie studni, nawadnianie terenu. Cóż mówić o Debussym, czy Strawińskim i wszystkich innych, późniejszych, wyrzuconych przez nią, przez Formę, jeszcze dalej; tam gdzie gruda, skały, ugór - znojny trud, ponure, w pocie czoła dorabianie się krwawych, skąpych płodów, nieprawdaż, muzycy!,..” - A współczesność? Co ze współczesnością? Przymykam oczy... Z mgły wyobraźni wynurza się zarys lwiej grzywy Paderewskiego. Ledwo dostrzegalny, bolesny skurcz warg w łagodnym, smutnym uśmiechu. - Większość współczesnych utworów - powiada - jest jak woda sodowa: miło się napić, lecz nie gasi pragnienia. - Sodowej na rynku brak! - wtrącam bezczelnie - Wszystkie zapasy, rezerwy wyczerpane, przepompowane do „kompozytorskich” głów! Możemy zastąpić tylko zwykłą, surową, z kranu, przechlorowaną... Gombrowicz kręci nosem - „... jakież to smutne! Nie do pozazdroszczenia nasz los! Skazani na zohydzanie sobie najszczerszych rozkoszy i na wymyślanie innych, odstręczających, które nas męczą, których nie wytrzymujemy - i, na dodatek, zmuszeni do zachwycania się nimi jakby to była prawdziwa miłość nasza - sztuczni w owym samogwałcie, sztuczni i zatruci, z tą sztuką naszą dręczącą, obrzydliwą, wstrętną, której nie wolno wymiotować!.., - Okropność! I jakże bolesne... A nasz Tadziulo - takeśmy go między nami studentami nazywali - bronił owych „gruntów dziewiczych”! Choć na chwilę dotknąć je stopą... Choć musnąć ustami -niezastąpione, cudowne!... I nie dać się zwariować! Nie dać się zwariować! - to chyba naczelne, podstawowe i do dziś aktualne hasło wobec oczywistego, niestety trwałego i narastającego wielostronnego zagrożenia! - Więc co, Profesorze, co?!... ' Zacytujmy go za Zygmuntem Mycielskiem: „Nie wiem co będzie dalej. Jako człowiek i artysta nie chcę znowu przeżywać obłędu świata... Najbardziej fascynowała mnie postać Telemaka artysty - muzyka, który twierdzi, że chce mieć prawo do wyobraźni i widzieć to, co się dzieje poza rzeczywistością...” Na pewno - gdyby był Anglikiem i zajmował się polityką, nie byłby labourzystą a członkiem partii konserwatywnej nie tylko, ale i w pewnej mierze dzięki pani Thatcher -, jako że wdzięk kobiecy cenił nieomal równie wysoko, jak skuteczność działania i tradycję. Tradycja! To u niego w klasie usłyszałem po raz pierwszy twierdzenie, że dzieło powstające w oderwaniu od tradycji jest dzieckiem już od chwili poczęcia martwym. Więc co? Wstecznik, wściekły konserwatysta? Ale skądże! Wręcz przeciwnie! Umysł żywy, chłonny, żądny wiedzy i wszystkiego co nowe, ale... To ale - to symbol dojrzałości, mądrej rozwagi, czy obezwładniającego oportunizmu?... Nonsens! Oczywiście-otwarty na wszelkie poszukiwania formalne, sonorystyczne, językowe. Ale to mają być tylko środki! Jak to mówi Witkacy: „.. formalne struktury proste, odwołujące się bezpośrednio do uczuć mistycznych...” Toteż Profesor wprowadza swych studentów w arkana najnowszych technik kompozytorskich, które sam pilnie śledzi i studiuje. Ale też i odważnie przeciwstawia się „terrorowi awangardy” - ślepej armii straceńców, wpadających bezwiednie w otchłań absurdu, tragicznego nonsensu! Jest oczywiście przeciwny muzyce powstałej z gry (pisków) na ustnikach obojowych, stukania dłonią, lub czym tam w ustniki trąb i puzonów, z pocierania włosiem smyczków o denko skrzypiec, czy z rzucanych na struny fortepianu łańcuszków itp. (Miałby też własne propozycje w tej mierze. Np.: Wiaderko z wodą, klarnet gra najniższy swój dźwięk E (wszystkie klapy zamknięte), roztrąb zanurzony w wodzie - otrzymujemy wysmakowany kolorystycznie bulgot o określonej wysokości dźwięku, która i tak zdaje się coraz mniejszą odgrywać rolę). Już wtedy widział jasno, jak w niedługim czasie od haseł sonorystycznych i formalnych poszukiwań, spod sztandarów pionierskiej awangardy urywać się będą, umykać - czy to frontem, czy chyłkiem, cichcem czy gromko - jej chorążowie i oficjera. I wkradać się będą na owe - „grunta dziewicze” - bez których nie masz życia. Ale tam... Uwaga! Wstęp dozwolony tylko dla wybranych! Tylko... Samozwańczym geniuszom, profanom - wara! Jakże on potrafił sam się zachwycać, wciąż się upajać genialnością Mozartowskiego „Ave verum”, czy olśniewającym „Kyrie” z Bachowskiej „Wielkiej Mszy”, czy ze Strawińskiego - „Małej”! Oddaje pełne honory genialności lekceważonych czy wręcz wzgardzanych (w oficjalnych, wtajemniczonych kołach) - „naturaliście” Pucciniemu i „kataryniarzowi” Verdiemu. Przyznaje prawo do żywej miłości i trwałej pamięci - dla mniejszych duchów i pomniejszych duszków, aż do śmiesznego Fibicha z tym jego „Poematem”. Paskudny, co? A dlaczegóż to wszyscy go znają? Tę lichotę! A posłuchajcie harmonii w „Herbatce we dwoje” Vincenta Youmansa! Ładna, nie! Łatwizna, hę, banał! A jak napisać taki banał? Jak by się chciało coś takiego zrobić, to jak? Bo jak przed się banałem uchronić, to wiemy: kontrapunkt broni niezawodnie! Ale jakie warunki trzeba spełnić, żeby był banał? Żeby wyszedł? Żeby go wszyscy znali? A potraficie wy napisać takie Petersburskie „Tango Milonga”? Taki kicz! Kicz nad kicze, czy z pogranicza genialności? Ej, czy nie przesada?! To już kwestia smaku... A potraficie? Wy - wielcy maluczcy, co odważacie się występować z lekceważeniem, szyderstwem i kpiną, mówiąc o niedosiężnym, krystalicznym talencie Szymanowskiego! Chcecie w ten sposób podbić w górę bębenek własnej, jakże problematycznej wielkości? - Ale, panie Heniu! To już publicystyka, której pan przecie nie uprawia. A gdzież konstruktywny program? Co na to Profesor? Już manifest futurystów uważał za symbol nieszczęsnego kryzysu, krachu! - Jest tylko jedna estetyka, jak tylko jedna etyka i próżno nam szukać innej, nowej! Piękno, jego wartości, możność jego percepcji czy odczuwania - są nam dane. Że struna podzielona na pół brzmi oktawa, a dwie - trzecie kwintą i kwartą - tego nie wymyślili ludzie. To jest nam dane. Jak harmonia i jej poczucie, poczucie harmonicznego ładu, napięć, zależności. Odrębny świat, a przecież nasz... A teraz przeżywamy jakby straszliwą burzę na okręcie. Statek nie może zatonąć, ale... I znów - z tą burzą - zaskakująca zbieżność z Gombrowiczowskimi wywodami. Przecież panowie się nie znali! Chyba ze słyszenia. „... Kapitan tonącego statku wie, że za chwilę pochłonie go woda - jego i jego honor, odpowiedzialność, obowiązek, że już na dobrą sprawę tego nie ma, że już mu woda do łydek się dobiera... Czemuż więc tedy do ostatniej chwili recytuje swoje kapitaństwo, zamiast, powiedzmy, zaśpiewać, zatańczyć! Ale bo... gdy już nie ma czego się uczepić, człowiek może jeszcze uczepić się siebie, zasada tożsamości „ja jestem ja” nie jest tylko fundamentalną zasadą logiki, ale i ostatnią racją człowieczeństwa; i kiedy znika wszystko, pozostaje jednak to, że ja kimś byłem, byłem taki, nie inny; lojalność wobec siebie samego objawia się nam jako ostatnie prawo, któremu jeszcze możemy podlegać...” Wierność sobie. Rozumiem. I nie przesadzajmy z tą manią rozwoju i postępowości. Widzimy już nader jasno do jakich skutków i to zarówno w życiu codziennym, jak i cywilizacji, polityce i sztuce doprowadziły! Jednak, Profesorze... A tu znów Gombrowicz przebija: „... Dzieła muzyczne stały się w czasie dzisiejszym nieprzychylne, a nawet złośliwe - stają kością w gardle, dławią, duszą, inne się narowią jak zdziczałe osły - ciągną z pasją i gryzą. Dziś kompozytorów jest więcej niż utworów Bacha, ale wszyscy w kupie nie urodzili chyba i dziesięciu partytur, solidnie usadowionych w Duchu” - kończy dość niespodziewanie, jak na jego zdeklarowany ateizm. - Dziękuję, Mistrzu, za sukurs! - powiedziałem ochoczo - Nie tak dawno, na posiedzeniu Rady Wydziału akademii, podczas przewodu na stopień docenta - kiedy po przejrzeniu pracy pisemnej kandydata, którą stanowiła jego kompozycja (partytura pisana na tyle współcześnie, że wymykająca się wszelkim kryteriom), zaproponowałem, by autor przedstawił dodatkowo utwór utrzymany w jakiejś ogólnie znanej konwencji, umożliwiającej jego obiektywną ocenę - Ależ, Henryku! - zaoponował profesor Włodzimierz Kotoński (również uczeń Profesora, mój przyjaciel z lat młodzieńczych, i idealny partner z dwójki bez sternika na Jeziorze Łagowskim- lato 1950, który w bastionie kompozycji współczesnej solidnie się okopał i razi ogniem na znaczne odległości) - Stawiasz wymagania sprzed pół wieku! Jak gdyby się w tym czasie nic w muzyce nie stało! - Kiedy nie stało! Bo jak to jest możliwe, że do żadnej z partytur powstałych w ostatnim półwieczu nie chcę wrócić! Do żadnej. A przecież do niedawna uchodziłem za dyrygenta - specjalistę od moderny i jako taki bywałem nagradzany. Więc chyba jednak nic się nie stało! - tak właśnie miałem ochotę mu powiedzieć, ale nie mogłem, mnie nie wypadało, ale panu, Mistrzu Gombro... Dziękuję! - A ty mu zanadto nie ufaj! - usłyszałem nagle jakby głos Profesora - Już od czasów „Ferdydurke” wciąż marudzi i utyskuje, narzeka na Niedojrzałość, brak Dojrzałości u Niedojrzałych i brak niepowtarzalnego piękna Niedojrzałości u Dojrzałych; tęskni za Urzeczywistnianiem Nierzeczywistego! Uciekaj od filozofujących estetów. Ty po prostu pisz! A teraz umykaj! A chyżo! Więc umykam. - Panie Heniu, panie Heniu! Czekaj pan! - to znów głos mego sąsiada od stolika - Jakże tak!... Obiecał pan... - Oj, rzeczywiście, rozżaliłem się. Przepraszam... Profesora wspominam... - Było obiecane nie nudzić! - Tak, przepraszam. Więc już tylko apostrofa: Kochany Panie Profesorze! Byłeś najwspanialszym Nauczycielem! Wszyscy Twoi uczniowie chylą przed Tobą czoła i pamięć o Tobie we wdzięcznych sercach zachowują! Bo byłeś prawy i miałeś Mądrość i Odwagę! A do tego - esprit - dowcip! Niech Państwo i pan, sąsiedzie, posłuchają: Przyszedł raz Augustyn Bloch (to jego opowieść) na lekcję do Profesora. Przyniósł szkic nowej kompozycji. Szeligowski położył to na pulpit i swoim zwyczajem zaczął grać, przymierzać, przykrawać, kreślić, poprawiać, proponować inaczej... Grał i sapał, śpiewał, mruczał, burczał - aż w końcu wściekły powiada - Wyrzuć to! Nic to nie jest! To jest g...! Pisz co innego! Poszedł smutny Augustyn do domu. Zmiętą, pokreśloną kartkę rozwija i raz jeszcze na pulpit, by pożegnać, kładzie. Aż tu patrzy i słucha, i wydaje mu się, że to jednak - dobre!? Więc ładnie przepisuje i dalej rozwija. Po tygodniu znów na lekcję do Profesora idzie i utwór prezentuje. Szeligowski - zachwycony! A Bloch. - Ależ, panie profesorze! Przecież to jest to samo, co pan przed tygodniem potępił i do kosza... - Tak!?... - powiada Szeligowski -Ale widzisz... Ja dzisiaj jadłem pomarańcze! - I uśmiecha się promiennie. 18 Wszystkich dyrygentów, nie tylko George'a Szella, dręczy podstawowe pytanie: - Czy chcę być kochanym dyrektorem, czy chcę mieć dobrą orkiestrę? Alternatywa, dylemat, albo - albo... Pogodzić się nie da, choć wszyscy by chcieli. Otóż - nie! Można pogodzić. Są dwa skuteczne sposoby: Pierwszy, czyli tzw. „albo 1” - stosowany przez wielu dyrygentów na Zachodzie, a polegający na tym, że po kilku latach dyrygent-szef nie odnawia muzykom terminowego kontraktu i wymienia część (czasem nawet znaczną) zespołu, lub drugi sposób, czyli tzw. „albo 2” - niestety, sam dyrygent musi zrezygnować, odejść, poszukać sobie innej orkiestry, albo innej pracy. Tertium może i datur, ale ja go nie znam. Natomiast zarówno pierwszy, jak i drugi sposób nie dla wszystkich jest dostępny. Ja, dzięki Bogu, mogłem sobie na ten luksus („albo 2”) pozwolić. Nawet za młodu, kiedy jeszcze nie wiedziałem na pewno, czy mogę, ryzykowałem - i słusznie, porzucając nawet świetne zespoły. I tak było u mnie zawsze: i w Poznaniu, i w Bydgoszczy, i w Łodzi, Krakowie, Duesseldorfie. Tak też było i z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w 1956 roku. Miałem coraz większe problemy, mimo tzw. świetnej współpracy, dobrych nagrań, przyjaźni i pomocy ze strony tak znakomitych muzyków, jak Władysław Wochniak - najlepszy koncertmistrz wszechzasów, niezastąpiony, wszystko umiejący Konrad Bryzek (cudownie stroił dęte), wspaniały flecista Bronkowski, cudowny klarnecista Szulc, Breguła, Smoliński, Drohomirecki, Bożyk, Hallor, Gadziński, Rączka... i tylu ich jeszcze znakomitych, przez niezawodnego inspektora Golę i idealną sekretarkę Alę Nowakowską do zawsze punktualnego kierowcy Rudolfa. A jednak coś nam już nie grało, coś się psuło. Czas minął! Nie ma winnych. Może to tak jak w miłości! jest, jest i - nie ma! A może po prostu - stanowisko przekraczało możliwości bardzo zdolnego ale młodego i jeszcze niedoświadczonego, niedojrzałego dyrygenta? Sytucję pogarszał fakt, że Jan Krenz (mój szef, przyjaciel) wciąż szalał za granicą. Właśnie zaczęła mu się rozkręcać tzw. Międzynarodowa kariera. I musiałem go zastępować. Czasem nawet z powodzeniem, jak np. wtedy, gdy na gościnny koncert przyjechał Witold Rowicki (ongiś - założyciel orkiestry). Próby przebiegały bezawaryjnie. Na generalną trochę się spóźniłem. Już grali - więc wszedłem cichutko, bocznymi schodami na balkon i siadłem ukryty za filarem. Aż tu nagle na estradzie wybuchła wściekła awantura. Rowicki czasem to lubił, widocznie potrzebował. Nie pamiętam o co poszło, ale wykrzykiwał: - Co to za granie?! To jest pitolenie, nie granie! Partactwo! To już w Swarzędzu lepiej by zagrali! O ile wiem, w Swarzędzu nie ma orkiestry, natomiast robią bardzo ładne i solidne meble, więc krzywdził tych swarzędzaków, ale intencja była oczywista. - On nas obraża! - zawołał ktoś w orkiestrze. Podniósł się Wochniak. - Koledzy! - zwrócił się do orkiestry - Pięknie dziękujemy Panu Dyrektorowi i życzymy mu miłej podróży i wielkich sukcesów artystycznych w Swarzędzu! Wstajemy! I wstali. Rowicki wybiegł z sali jak burza i trzasnął drzwiami. Ja szybko zbiegłem bocznymi schodami w dół i po chwili wróciłem frontem, udając że dopiero wchodzę do gmachu. Na korytarzu szumiało. - Dzień dobry panom! Witam! Co to?... Już przerwa? - zapytałem jak gdyby nigdy nic. Zalali mnie potokiem wzburzonych głosów. - Musi nas przeprosić! - wołali - Jeżeli nie, nie gramy! - Spokojnie, panowie! Spokojnie! Zaraz wszystko wyjaśnimy, załatwimy. Gdzie Rowicki? - Wszedłem do pokoju dyrygenckiego, gdzie krążył jak tygrys w klatce i jak tygrys rzucił się na mnie. - To wy ich tak chowacie, drani? - krzyczał - Ale nie ze mną te numery! Wyjeżdżam! - pakował już manatki. - Witek! Zlituj się! Dziś koncert antenowy! Bilety rozprzedane! - Nic mnie to nie obchodzi. Wyjeżdżam! Taką grą obrażają i mnie i kompozytora i siebie samych! - wciąż krzyczał. - Ależ Wituś! Nie możesz tak po prostu wyjechać... - Właśnie, że mogę!... Chyba, że mnie przeproszą... - Ale to właśnie oni by chcieli, żebyś... - Tu ugryzłem się w język, bo wpadłem na jedynie słuszną myśl - Uspokój się, Witek, proszę! Powiadasz - przeprosić!... Już ja to załatwię. Rozumiem twój gniew. Poczekaj chwileczkę... Wyszedłem na korytarz między wzburzonych muzyków. - Panowie! Proszę na estradę! Gdzie Gola! Panie Henryku! - wołałem inspektora - Niech pan prosi zespół na estradę. Wszystko załatwiłem zgodnie z... Niechętnie, z niedowierzaniem wrócili na miejsca. Wszedłem na podium. - Proszę państwa! Rozmawiałem z dyrektorem Rowickim. Wyraża żal z powodu incydentu. Ale, proszę, nie róbmy przedstawień! Nie żądajmy zbyt wiele. Przeprasza was moimi ustami. Niech to wam wystarczy! Nie żądajmy Canossy! - powiedziałem dobitnie i wybiegłem do Witka. - Wituś! Zespół wyraża żal z powodu incydentu. Ale nie róbmy przedstawień! Przepraszają Cię moimi usty. Niech ci to wystarczy! Nie żądaj Canossy! Proszę... Zespół czeka... Trzeba było widzieć z jaką miną wchodząc na estradę spoglądał na nich i oni na niego. Przez chwilę drżałem, że rzecz się wyda, ale wszystko poszło gładko. Koncert był świetny! 19 W następnym tygodniu mieliśmy dodatkową atrakcję w postaci egzaminu z historii WKPb, jakiemu poddany być musiał cały zespół w ramach szkolenia ideologicznego. Z urzędu siedziałem w komisji. Gdy przed komisyjnym stołem stanął siwiuteńki altowiolista, bodajże najstarszy członek zespołu, kierownik szkolenia uśmiechnął się przyjaźnie i widząc drżące ręce delikwenta powiedział: - Niech się pan nie denerwuje! Jedno proste pytanko i po bólu. Proszę nam powiedzieć... Kiedy była III Międzynarodówka? - Rany Boskie! - wyszeptał drżący staruszek - Panowie! Żebyśmy tylko zdrowi byli!... - Uchylam pytanie! - powiedział przewodniczący - Proszę powiedzieć jak pan rozumie główne cele socjalizmu? - Sprawiedliwość społeczna - powiedział pewnie altowiolista i komisja biła brawo. Członkowie kierownictwa (a więc i ja) mieli inne zadania w ramach wspomnianego szkolenia ideologicznego. Musieliśmy chodzić na wykłady i seminaria z ekonomii politycznej. Zajęcia prowadził młody kierownik redakcji rolnej Szczepański. O ile sobie przypominam, koledzy mówili doń - Maciek! Stawialiśmy mu tak trudne pytania, że gubił się biedaczysko i plątał. Szczególnie z tą wartością dodatkową nie mógł sobie poradzić. Zresztą ustrój - też. Zrobiła się draka i zajęcia umarły śmiercią naturalną. Ale było wesoło! I pomyśleć, że to ta sama ekonomia polityczna, od której nam dzisiaj wcale nie do śmiechu. A prowadzący wtedy zajęcia kierownik redakcji rolnej, którego powołał dyrektor rozgłośni Kofta (ojciec małego Jonaszka), podobno potem zrobił dużą karierę i poszedł wysoko w hierarchii urzędniczej. A później miał też duże przykrości. Podobno. Znikł jakoś z pola widzenia. Wszystko to razem w niczym mi nie pomogło, gdy w kolejnym tygodniu ponownie stanąłem przy pulpicie dyrygenckim i miałem na próbie takie problemy, że zmuszony byłem usunąć z sali waltornistę, który wyraźnie sobie ze mnie dworował. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Zaraz zadzwoniłem do Romana Jasińskiego, do Warszawy. - Panie dyrektorze! Usunąłem z próby waltornistę. Kazałem mu wyjść. - Wyszedł? - zapytał rzeczowo dyrektor muzyczny PR - Tak. Ale odchodzę ja. Proszę przyjąć moją rezygnację. - Co za dziecinada! - Od zaraz!... I odszedłem. Może nie od razu, ale jednak... Przedtem, po uzgodnieniu z Krenzem, udało mi się namówić Piotra Perkowskiego (zwanego „Piekielnym Piotrusiem”) do objęcia stanowiska Naczelnego Dyrektora Orkiestry. W tym okresie zespół potrzebował energicznego i stale obecnego dyrektora. Perkowski zaraz po przyjeździe ostro zabrał się do pracy. Uporządkował plany artystyczne i energicznie zajął się sprawami bytowymi muzyków. Uposażenia i mieszkania! To ostatnie przede wszystkim dla skrzypka Kanickiego, który żył w fatalnych warunkach i szykował się do Konkursu Bachowskiego w Lipsku. Perkowski jeździł, dzwonił, pisał listy - ja nagrywałem mój ostatni z WOSPR program, a w nim m.in. własne Divertimento B-dur na małą orkiestrę. Tu podaję kilka zmienionych nazwisk, ale fakty prawdziwe. Przed samym nagraniem przyszedł do mnie skrzypek Kozdroń, świetny muzyk, ale nieznośny hipochondryk. Trzymał się za serce i otulał szyję zielonym kraciastym szalikiem. Bardzo bał się przeziębień. - Panie dyrektorze, źle się czuję. Duszno. - Zaraz wywietrzymy salę. - Ale to nie to. - Zmiana pogody, kolego Kozdroń. Też to czuję. - Ale mnie jest naprawdę niedobrze. Proszę mnie zwolnić z nagrania. - Proszę pana! Drogi kolego! Divertimento trwa tylko 12 minut. Przy małej obsadzie nie mogę tracić tak świetnego skrzypka jak pan! Wszystko już przygotowane. 12 minut! Tylko! - Ale ja naprawdę... - Drogi kolego Kozdroń! Wciąż pan narzeka, a lekarze nic tam złego nie znaleźli. Elektrokardiogram ma pan lepszy ode mnie. Sam mi pan pokazywał w zeszłym tygodniu. Zmiana pogody, nerwobóle... No, proszę pana... Błagam! Kozdroń machnął ręką i poszedł - tzn. został. Nagraliśmy razem to Divertimento. Doskonale i technicznie i dźwiękowo. Reżyser dźwięku Tadeusz Nowak - świetny majster, jak na szwagra Rowickiego przystało. Po przesłuchaniu nagrania, wielce zadowolony poszedłem do gabinetu Perkowskiego. Tuż za mną weszła Ala sekretarka. - Panie dyrektorze - zwróciła się do Perkowskiego - jak Pan wyszedł do komitetu, to był telefon. Dzwonił prezes Ziółkowski ze spółdzielni mieszkaniowej. Prosi pana do siebie. Jeśli można, dziś o czternastej. I jeśli można, to razem z panem Kanickim. - Ha! -zawołał Perkowski -Jednak moje pismo zadziałało! ( co? Mamy zaproszenie na kolejną konferencyjkę, pogaduszki, A sam to się pan prezes nie pofatyguje! Dobrze. Pojedziemy. Ja mu dziś wygarnę. Dawać mi tu Kanickiego! - Już wyszedł - powiedziałem - Skończyłem nagranie pół godziny temu. - To gdzie go znajdziemy! - W domu - powiedziała Ala - Rudolf z wozem czeka na dole. On zna adres Kanickiego. Perkowski popatrzył na zegarek. - No to już czas! Pan jedzie z nami! - obwieścił mi głosem nieznoszącym sprzeciwu. Po drodze jeszcze się rozdenerwował, bo był „korek”. Zbity tłum gapiów i dwa stojące milicyjne wozy uniemożliwiały przejazd. Ale już po chwili, na ciągłym sygnale - „Tatuu! Tatuu!...” nadjechała Karetka Pogotowia. Zaraz potem niesiono na noszach ofiarę najprawdopodobniej wypadku drogowego. I to - śmiertelną, bo i głowa zakryta była prześcieradłem. - Piraci!... - warknął Perkowski. Rudolfowi drgnęła grdyka i ruszył, ale wolniej na szczęście - bo tuż przed maską przeszedł milicjant z futerałem skrzypcowym pod pachą. W drugim ręku trzymał zielony szalik w kratę. - Coś takiego! - zdziwiłem się bardzo - Prawie surrealizm. - Że niby co? Jak w mundurze, to ma być niemuzykalny! - złościł się profesor. Rudolf zatrzymał samochód przed starą kamienicą. - Zaraz skoczę - powiedział, ale Perkowski zatrzymał go gestem dłoni - Idziemy! - skinął na mnie - Numer mieszkania! - 1?, ale to trzecie piętro! - ostrzegał Rudolf - Nie szkodzi! Zasapani wleźliśmy na górę. Drzwi otworzyła nam stara kobieta. Kuchnia, za kotarą łóżko. Gary. - Czy zastaliśmy pana Kanickiego? - Chwileczkę. Wchodzi młoda, ładna kobieta z dzieckiem na ręku. - Panowie do męża? Och! - patrzy na mnie - Pan dyrektor?... - zmieszana poprawia włosy - Proszę!... - Przepraszam - mówię - że my tak bez uprzedzenia... Pani pozwoli, pan profesor, dyrektor Perkowski... Ale sprawa jest pilna! Musimy porwać pani męża. - On zaraz wróci. Proszę, niech panowie wejdą, choć... Gdzie on wyszedł? - Do piwnicy, po węgiel - odpowiada stara kobieta. - Po węgiel - powtarza cicho Perkowski. Z pokoju wybiega kilkuletni brzdąc, ciekawie nam się przygląda i ciągnie matkę za spódnicę. A Kanicka raptem wybucha szlochem - Ja wiem, co panowie myślą, ale... rodzice chorzy, babcia... Ja - mnie jeszcze nie wolno... Nie ma kto... I on już na ten konkurs nie pojedzie! Już zrezygnował, bo przecież nie ma jak... Kiedy ćwiczył, a starzy prosili, żeby przestał, bo im głowa pęka, i Jureczek go ciągnął za nogawkę, żeby się z nim bawił... Ja karmiłam maleństwo - to jak on składał te skrzypce do futerału, to jakby wszystkie swoje nadzieje i ambicje do trumny i myślałam... że albo rozbije te skrzypce, albo nas wszystkich pozabija... - Odwróciła głowę - Ależ - proszę panią... - bąkam bez sensu Wchodzi żwawy staruszek. Stuka obcasami. - W kawalerii służyłem. Trzynasty pułk szwoleżerów, odznaczony w kampanii... - Niech dziaduś stąd idzie! Niech dziaduś... W drzwiach za naszymi plecami ukazuje się Kanicki z wiadrami pełnymi węgla. Zaskoczony, pobladły ze złości. Pospiesznie mu tłumaczę cel wizyty. Kiwa głową, pod zlewem myje ręce, wkłada marynarkę, płaszcz. Wychodzimy. Perkowski wciąż milczy. Dopiero w gabinecie Ziółkowskiego wybucha - W takich warunkach ludzie już dziś nie żyją! Właśnie stamtąd wracam. To skandal! Trzykrotnie przekładaliście termin tej sprawy! Teraz znowu... Co? Wyjaśnienia, dyskusje! Nie! Nie wyjdziemy stąd, póki... Prezes, stary człowiek przykłada rękę do piersi - Niech się pan nie denerwuje... - Jak mam się nie denerwować - krzyczy Perkowski - widząc, jak?.. - Ależ - usiłuje przerwać Prezes - ależ dlatego dziś panów prosiłem. Znam dobrze tę sprawę. - Od lat... - wtrąca gorzko Kanicki. - Niestety! Naprawdę nie mogłem... Nie miałem... - uderza się w piersi Prezes - Ale teraz... Tylko jedno pytanie, panie dyrektorze - zwraca się do Perkowskiego - Czy można?... Czy był pan przed wojną dyrektorem szkoły muzycznej w Toruniu? - A co to ma do rzeczy? -- denerwuje się Perkowski. - I prowadził pan chór pocztowców? - Prowadziłem, ale nie rozumiem, co to ma wspólnego...? O co panu chodzi?! - Pan mnie nie poznaje, panie dyrektorze. Ale ja pana pamiętam. Ja byłem wtedy w Toruniu listonoszem... Wtedy - w 37 był kryzys, było bardzo ciężko, masowe redukcje pracowników. Na poczcie zwolniono pół personelu. A ten pański chór zdobywał na konkursach nagrody. I ten chór, to było oczko w głowie naszego dyrektora. I tylko tym z chóru, świętym krowom nic nie groziło. A ja wtedy miałem tak jak pan Kanicki 26 lat i także miałem dzieci. I przyszedłem wtedy do pana i powiedziałem: „Panie dyrygencie! Ja nie mam ani głosu, ani słuchu, ale mam - dwoje dzieci. Niech mnie pan przyjmie do chóru!” - ! pan mnie przyjął... Jak wczoraj dostałem klucze od tego ponadplanowego mieszkania, z prawem przyznania go w najpilniejszej sprawie - to choć mam wiele może jeszcze gorszych, pilniejszych przypadków, to pomyślałem, że tak bardzo chciałbym wręczyć te klucze panu Kanickiemu... I żebym mógł znowu pana zobaczyć i mu to powiedzieć, przypomnieć... - Widział pan, profesorze, minę Kanickiego, jak zobaczył te klucze? - pytałem już w wozie, gdy jechaliśmy z powrotem. - Tak się za niego cieszę! - promieniał Perkowski. - A jak wysiadł, to jeszcze na ulicy odtańczył dziką sambę! - włączył się Rudolf. - A minę to miał taką - ciągnąłem uradowany - jak kiedyś Kozdroń, kiedy mu w przerwie koledzy podłożyli na krześle pudełko od cygar i jak on usiadł i strasznie trzęsło, to on przez chwilę myślał, że usiadł na swoim Guarneriusie... Tak gębę przekrzywił! Tak samo... Śmiejąc się weszliśmy do gmachu. Z sekretariatu wybiegła Ala. - Panie dyrektorze! Był telefon. Kozdroń nie żyje. Atak serca. Na ulicy. 20 Bohdan Wodiczko był dobrym dyrygentem i nie był złym człowiekiem, za jakiego wielu go uważało, bo też wielu pokrzywdził. Ale to niechcący, mimochodem. Bo to był maniak postępu, nowoczesności, rozwoju, często nieświadom tego co czyni! Niewiedza nie zwalnia od winy... Ale co zrobić z takim szlachetnym maniakiem, jak Wodiczko? Prawda, że działał jak rozbójnik. Z nikim i z niczym się nie liczył, jeśli chodziło o realizację jego bardzo zresztą pięknych planów. A tych mu nigdy nie brakowało. Kto mu się w planach nie mieścił, był niepotrzebny - zwalniał bez dyskusji, tłumaczeń i elegancji, a nawet przyzwoitości. No bo jakże to tak?... Bandrowska, Wermińska, Fołtyn, Szopski, Wotniczko i wielu innych znakomitych, wielce zasłużonych?... Pisemne wypowiedzenie i kwita!?... Nie pominął i mego autentycznego sąsiada i przyjaciela Zenka Wójciaka. Ale też i jemu samemu los nie oszczędził goryczy i bólu w ostatnich jego latach. Los jest mściwy. Nie zapominajmy! Po objęciu dyrekcji Filharmonii Narodowej Wodiczko zaangażował z połowę chyba, świetnej orkiestry PR w Bydgoszczy, razem z jej szefem Rezlerem, znakomitym waltornistą Golnikiem, koncertmistrzem Raabe i wielu jeszcze doskonałymi muzykami. Tym samym rozbił, zlikwidował tamten zespół. Angażując Tomaszczuka, Primkego, Peresadę, Olejnika, Kamasę, Ciechańskiego, Bogajewicza i innych, ogołocił z najlepszych muzyków Filharmonię Poznańską. I jeszcze kilka orkiestr... No i zrobił Wodiczko taką Narodową, jakiej nigdy przedtem ni potem Warszawa nie miała. Toteż zaraz go zwolniono. A kuku! Specialit‚ de la maison... A na tym wspaniałym rumaku jeździł potem triumfalnie (nie ujmując mu zasług i talentu) Rowicki - przez lata całe. I w stosunku do mnie nie miał Wodiczko żadnych skrupułów, np. nagrywając na płytę przeze mnie w znoju wypracowane, przygotowane z orkiestrą Opery Warszawskiej „Święto wiosny” Strawińskiego. (Nie w kij dmuchał). Chodził, chodził, słuchał... Potem się obkuł i -zanim ja dogadałem się z Polskimi Nagraniami -on nagrał w WOSPR. Ale jakże do niego mieć żal! Bo po pierwsze - nagrał dobrze, po drugie - odszedłem i to z hukiem z jego teatru. Bo z początku, to on mnie (jak i wszystkich mu potrzebnych) kokietował i kupował. Przyjechał do mnie, do Łodzi. - Podobno pan coś pisze? - „Białowłosą”. - To opera, czy musical? - Chyba coś pośrodku. - Zaraz wystawimy. Znam trochę pana utworów. To znaczy - sam pan sobie wystawi. Mam dla pana w Warszawie piękne mieszkanie (do dziś w nim mieszkam). A co by pan jeszcze chciał wystawić? - Czy ja wiem? Myślałem kiedyś o takim tryptyku pod wspólnym tytułem „Trzy oblicza miłości” - „Syn Marnotrawny" Debussy'ego, „Judith” Honeggera i „Święto wiosny” Strawińskiego. - Kupuję! z miejsca. Niech pan zaraz przyjeżdża! Najwyższa gaża. Taki był. I wystawiłem. Umożliwił mi zrealizowanie (wspólnie z A. Rodriguesem i A. Majewskim) najlepszego spektaklu operowo-baletowego, jaki Warszawa za mego życia oglądała. Zwykle mówi się ostrożnie, skromnie, pruderyjnie - jeden z najlepszych. Tu mówny śmiało - najlepszy! jestem pewien, że podziela ten sąd wielu współuczestniczących w tym wydarzeniu. Zostało dla nas niezapomnianym przeżyciem. A jakich miałem wspaniałych solistów! W Debussym doskonali byli - Bolechowska, Słonicka, Dzikówna, Paprocki, Pustelak, Klimek, Młynarski; jakże cudowną Judytą była Barbara Miszel, a po niej - młodziutka Anna Malewicz; jakże straszliwym Holofernesem - piękny tancerz Malinowski i straszną jędzą posągowa Rysiówna! I wreszcie „Sacre” - życiowy sukces Jaroniówny! Świetny chór Filharmonii Narodowej - raz na operowej scenie! I wspaniała, wspaniała orkiestra! Jeszcze dziś spotykam bardzo już starszych panów, przeważnie emerytów, kolegów z tamtych czasów - to sobie czasem te piękne dni wspominamy. Miło! W rok po „Sacre” wystawiłem moją "Białowłosą". Z olbrzymim skandalem prasowym. Drugiego takiego nie pamiętam. Ale zarówno dziennikarze, jak i reżyserzy niczego nie rozumieją. Zrobili z tego bajeczkę o UFO. A mnie chodziło o to, że taka niestety, jest ludzka natura, że gdyby - wyobraźmy sobie - przywieźć gdzieś z innej planety, z innej galaktyki, gdzie wszystko jest czyste i piękne i dobre i kochane... (no bo przecież gdzieś musi tak być!). Więc gdyby stamtąd przywieźć tu do nas, na Ziemię taką istotę, powiedzmy - Dziewczynę niebiańsko piękną, i dobrą, i czystą, to my i tak... w krótkich abcugach... Bo my tu wszystko... A bo my - aby tylko zerżnąć, splugawić, zbezcześcić, zgnoić, zniszczyć!... - Panie Heniu! Bez przesady! Co pan?... - A tak! Bo to wszystko sku...! O, bardzo przepraszam! Uniosłem się. I właściwie - wcale niepotrzebnie. Bo o tym już kiedyś tam tyle i tylu naopowiadało..., chociażby - Hłasko, a teraz znów z uporem Kosiński i wielu innych - rozczarowanych. A właściwie po co?... ( mnie się to u nich wcale nie podoba.) Więc nie mam nikomu nic za złe i na nikogo się nie gniewam, a nawet - wręcz przeciwnie- jestem bardzo wdzięczny tym wszystkim, co na mnie wtedy tak wściekle skoczyli. Bo dzięki nim właśnie powstała m.in. i ta książka. I w ogóle - zacząłem pisać. Przeglądam te stare recenzje. Straszne! Okropne! (Poza Kisielem). Na szczęście dla mnie - po prostu głupie. Ale skąd w nich tyle furii, nienawiści? Wprost nie do pojęcia! Ale mimo tego-taka to porcja, że na przeciętną odporność statystycznego Polaka wystarczy, żeby natychmiast pójść na strych i się powiesić! Gdyby nie to, że przesadzili i że takie głupie... Bo gdyby napisali, że utwór jest zły, słaby, źle napisany - to przyjąłbym bez szemrania ten potępiający zgodnym chórem wyrok, jako słuszny, obiektywny, sprawiedliwy. Trudno - klęska. Kropka. Ale oni zrobili ze mnie zupełnego durnia, kretyna. Wynikało z tych recenzji, że jestem debil, idiota, kompletna paranoja. I szkodnik! Może - wróg ludu? No co to, to już nie! Panowie!... Można powiedzieć Agatce, że jest brzydką dziewczynką i że mi się wcale nie podoba. Bardzo to nieładnie, bo jej będzie przykro i może naprawdę w to uwierzy i się załamie, na krótko - ale zawsze... Ale powiedzcie jej, że jest okropnie brzydka, najbrzydsza, wstrętne straszydło, okropieństwo, bez cienia wdzięku, wprost ohyda!... to już nie uwierzy! Mowy nie ma. Zerknie do lusterka, loczki poprawi i zobaczy, tzn. tak się jej wyda, że tak zupełnie - to chyba jednak nie!... I zaraz oczko puszczać zacznie, albo i dalej, żeby sprawdzić... Tak też i ja zacząłem felietony do "Przekroju" posyłać, żeby zobaczyć, co na to oni... A był tam wtedy inteligentny, mądry Marian Eile, więc... I drukowali. I tak powstała pierwsza moja książeczka. A potem już dalej i dalej... A tę pierwszą książeczkę pt. „Ucieczka spod klucza” chciałem wydać w PWM, jako że muzyczna - ale dyrektor Tomaszewski powiedział, że to literatura i nie chciał. Wkrótce potem - PAX opublikował już drugie wydanie, a Henssel-Verlag wydał to w Berlinie Zachodnim oczywiście po niemiecku - zakomunikowałem Tomaszewskiemu spotkawszy go przypadkowo - Na serbski, jak zwykle u mnie, Zdrawko Dubóić tłumaczy... - Zdrawko!... - Jakby mi nie dowierzał. - ... a na czeski sama Jelinka Kuberowa! Aha! - kończę miażdżąco. - Może mi pan pokazać język - zaproponował grzecznie. - Czynię to z prawdziwą przyjemnością - skłaniając się uprzejmie wywaliłem jęzor w całej okazałości. Przyjrzał się bacznie. - Lekko obłożony - stwierdził z troską - Dieta!, dieta! I więcej jarzyn! Uściskałem go serdecznie. Zakończenie dialogu dokomponowałem z fantazji, by przyznać mu rację. Jak literatura, to literatura! Że muzyka "Białowłosej" była dobra -wiedziałem od razu. Tylko że - po wznowieniu w Łodzi - partytura zaginęła. Coś takiego! I jak co do czego, to teraz trzeba by ją z głosów orkiestrowych odtwarzać, jeżeli tymczasem i głosy nie zaginęły! Sytuacja stwarza pewne niebezpieczeństwo psychologiczne, bo w zestawieniu z niewątpliwie przesadnie pochlebnymi krytykami z Norymbergi, Kassel, czyli Kiel po wykonaniach innych utworów tego samego kompozytora, mógłby on łacno na śliską krzywą - megalo... Ostrożnie! Ale przedtem - co z tym librettem? Właśnie je oglądam: ... „Trzeźwość jest bardzo męcząca. Trzeba więc czasem odpocząć...” - narodowe w formie, uniwersalne w treści. „Mój dziadek miał takiego konia, co się nocą, w stajni śmiał”.. „Muzy na płaskim dziś chodzą obcasie. Nie lubię!” - No, na przykład - zanalizujmy to ostatnie zdanie. Nic tu nie widzę ani złego, ani specjalnie genialnego. A znaczy po prostu, że: po pierwsze-wolę, gdy dziewczyny (wszystkie są, lub mogą być Muzami!) chodzą na wysokich obcasach. Dodaje im to szyku, godności, sex appealu. Idąc, kołyszą się w biodrach, pupka do tyłu itd. Zaś po drugie - żal mi zarzuconych dziś w sztuce koturnów, patosu! I nie chcę, nie będę zeń rezygnował, chociażbym się miał niebezpiecznie otrzeć o banał. I rzeczywiście, konsekwentnie, w następnej scenie pożegnania kochanków - ona śpiewa: „Podaj dłoń na pożegnanie! Miły, podaj dłoń” A gdy następnie inni i cały chór podejmują tę pieśń, to oczywiście przekręcają tekst na: - „Miły, podaj w dłoń!” - i ryczą ze śmiechu. No, bo jak powiedziałem - wszystko spaskudzą, wszystko zababrają! Świntuchy! Ale przynajmniej było wesoło. Sam się uśmiałem. A co z tą Agatką?... „Mała kobietko, czy wiesz - że lusterko kłamie ci też!...” To jest bardzo peszące, że my nie wiemy, jacy naprawdęjesteśmy, jak wyglądamy - w rzeczywistych, obiektywnych proporcjach. Krytycy podstawiają nam swoje złośliwie, często zabawnie wykrzywiające lusterka, nierzadko wyciągające nas niepomiernie wzdłuż czy wszerz, a dające upust irytacji ludzi najsrożej przez los pokrzywdzonych (obdarowanych inteligencją i ambicją - bez krzty talentu; to są właśnie krytycy). Świadomie, czy nieświadomie wypaczają prawdę. A jak jest naprawdę? Czy znamy swe prawdziwe oblicze, swoją prawdziwą twarz? Czy widzimy (słyszymy) tylko to, co chcemy zobaczyć (usłyszeć)? A może rzeczywiście świat dzieli się na tę olbrzymią (jeszcze) większość ludzi zdrowych tzw. normalnych, a więc właśnie owych iluzjonistów, zmyłkowców i - na tych mniej (jeszcze) licznych, którzy zobaczyli już swoją prawdziwą gębę - smutną, jeśli nie tragiczną prawdę. I to są przeważnie nieuleczalnie chorzy pacjenci oddziałów depresyjnych klinik psychiatrycznych... Ale drzwi do tych zamkniętych oddziałów - niedomknięte, nieszczelne... I boczkiem uchodzą... na bal! Bal maskowy, a jakże - z muzyką! A że bal, jako się rzekło-maskowy, to i arlekinowskie chałatki i maseczki przywdziewają i - nie poznasz!... A maseczki najczęściej - Poetów, Malarzy, Pisarzy, Muzyków... Orfeusze, psia krew! - Oj, panie Heniu! Panie Heniu! - krzywi się ten od stolika - Cóż to za... - Ech!... Takie tam sobie Ibsenowsko-Strindbergowskie, a więc przestarzałe, ponure, typowo nordyckie refleksyjki. Wpływ klimatu i zmiany pogody. - Zimno, mokro - rozumiem, ale teraz to już pan całkiem się staczasz w te swoje... - Tak, rzeczywiście. Przepraszam i dziękuję panu, chociaż się nie znamy?... - A, pan pozwoli, jestem... - Niech się pan nie przedstawia! Wiem, że i tak poda mi pan fałszywe nazwisko, wymyślone. Zresztą - znamy się, znamy. Czy nie ma pan czasem dla mnie pozdrowień od kuzyna Sulpicjusza i wuja Baltazara?'... Tak! Więc zgadłem! No, proszę... Ale dziękuję panu bardzo. Czasem dużo mi łatwiej w dwugłosie i lżej. To oczywiste - kontrapunkt! 21 Po tym warszawskim „Święcie” posypały mi się zaraz kontrakty. A to do Helsinek, Paryża, Rzymu, Sztokholmu... Nieźle. Ale nie dlatego odszedłem z Warszawy, że nie dało się pogodzić. Dałoby się. Ale Wodiczko prób mi nie dawał. Wciąż mu się śpieszyły nowe, następne premiery. A ja nie chciałem mieć gorszych przedstawień. Więc - odszedłem. Już jako „bezrobotny”, spacerując z żoną po Krakowskim Przedmieściu spotkałem profesora Bronisława Rutkowskiego, rektora krakowskiej PWSM. Jako naczelny redaktor wychodzącego naonczas w Krakowie „Ruchu Muzycznego” umieścił w jednym z ostatnich numerów moją facjatę na całą stronę tytułową. Na pewno mnie przeceniał. Ale czasem to miłe. - Panie Redaktorze! - powiedziałem - Już kiedyś mnie pan o pedagogikę nagabywał. Teraz jestem wolny. Do wzięcia. - To mnie nadal bardzo interesuje. Błyskawicznie uzyskał dla mnie docenturę, dał klasę, katedrę i 3 tysiące gaży (+ 1 tysiąc za prowadzenie katedry). Niedługo potem zaproponowano mi i kierownictwo Filharmonii Krakowskiej. - Uzgodnijmy wysokość pańskiego uposażenia - powiedział Franciszek Kuduk, naczelnik wydziału Kultury. - W Warszawie miałem 6. Podpisaliśmy 6. Kiedy pierwszego poszedłem do kasy, dostałem 2 i pół. - Jak to? Umówiliśmy się na 6. - jest 6. Ale to jest pana druga praca, bo pierwsza to musi być w szkole, tam jest pan docentem. Taki jest przepis. Przy dwóch posadach odpada zniżka podatkowa, a jest zwyżka. I oczywiście - uposażenie drugiej pracy nie może przekraczać pierwszej. Poszedłem do szkoły i tam dostałem 2 i coś. Dlaczego? - Przy objęciu drugiej pracy cofamy dodatek za katedrę. Taki jest przepis. Poza tym odpada zniżka po... Po dokładnym obliczeniu w domu wyszło mi, że za satysfakcję pełnienia dwóch funkcji, a właściwie - za wykonywanie dwóch zawodów (a pracowałem jak wół) dopłacam miesięcznie 427 złotych, właściwie - niewiele, tanio. Bo gdyby tylko w filh... itd. Pojechałem do dyrektora MKiS (było takie stanowisko) Witolda Balickiego, do Warszawy. - Panie dyrektorze! - powiadam - Odkąd w Krakowie przeniesiono lotnisko z Czyżyn na Balice, nie mam pewnie i u pana większych szans. Ale spróbujmy! Górnicy i hutnicy podejmują dodatkowe zobowiązania, prace bezpłatne, w ramach społecznego czynu. Ja też chcę „czynu”! Chcę uczyć, prowadzić klasę dyrygentury bez pieniędzy, bez gaży, za darmo. Chcę mieć satysfakcję „czynu”! - Niezgodne z konstytucją. W naszym kraju każda stała praca musi być zapłacona. Ale co pan ukrywa przede mną? - Nic. Chcę tylko satysfakcji i zwrotu tych 427 złotych, bo tyle mnie to kosztuje. - To brzmi jak wraża dialektyka. - Wraża? A, to bardzo przepraszam! Moje uszanowanie. Trochę lepiej mi poszło z Wiktorem Weinbaumem, dyrektorem Departamentu Muzyki. - Panie dyrektorze! Dopiero teraz zorientowałem się, że już prawie wszyscy, a w każdym razie cała pierwsza liga ma od lat przyznane 100 % za powtórzenie koncertu. A ja mam wciąż tylko tych 50? Więc... - No, dobrze już, dobrze, panie Heniu! Załatwię to panu, chociaż trochę szkoda... Bo wie pan - jak przychodzili do mnie tacy różni z tym samym, to im mówiłem „A czegóż wy chcecie! Czyż ma 50% i się nie skarży i nie ma sprawy”. Nadeszła piękna wiosna. I gdy zdawało się, że wszystko dokoła budzi się do życia, nagle zmarł rektor Rutkowski. Zostawił po sobie wspaniałą pamięć w sercach tych wszystkich, którzy się z nim zetknęli, z nim pracowali, płaczącą wdowę i 15 tysięcy złotych na książeczce. Nic więcej nie miał. Bo też i o co innego walczył przez całe życie. Piękne życie - oddane Muzyce i ludziom. Nadaliśmy jego pogrzebowi najbardziej uroczyste ramy, na jakie nas było stać. Przy wystawionej w szkole trumnie - warty honorowe i muzyka. Penderecki specjalnie na tę uroczystość napisał rodzaj elegii na orkiestrę smyczkową. A potem na cmentarzu - „Stabat Mater” Szymanowskiego. Przyjechali najlepsi: Stefania Woytowiczówna, Krystyna Szczepańska (czy Irena Winiarska? - Już nie pomnę) i Zdzisław Klimek. Nie potrzebowaliśmy próby, bo oni tam w Krakowie mieli taką piękną tradycję, którą potem oczywiście podtrzymywałem, że rok rocznie zespoły Filharmonii Krakowskiej wykonywały wszystkie dzieła swojego wielkiego Patrona. Doroczny Festiwal Szymanowskiego! Bez próby poszliśmy na cmentarz, oni wszyscy umieli to świetnie. I kiedy już wygłoszono wszystkie przemówienia i trumna stała nad otwartym grobem, muzycy rozstawili między mogiłami pulpity. Trumna była pośrodku. I wtedy przy bramie cmentarnej zaczęła cichutko dzwonić sygnaturka i przez chwilę nie wiedziałem, czy mam już zacząć. Jej dźwięk połączył się cudownie z otwierającym utwór solo fletowym, a gdy Stenia zaczęła przepięknie pierwszą frazę: „Stała Matka bolejąca...” - nagle rozśpiewały się ptaki. Najpierw jeden, kilka, a potem cały chór. I tak już nam towarzyszyły, śpiewały z nami do końca. To było najpiękniejsze „Stabat Mater” jakie w życiu słyszałem. A gdy wychodziliśmy z cmentarza, Gulanowski stary altowiolista drepcąc koło mnie powiedział - Najpiękniejsze, co ma muzyk w życiu -to pogrzeb. Bo i koledzy mu pięknie zagrają. A że towarzystwo wrażliwe, żeby nie powiedzieć - neurasteniczne, to i niejedna łza spadnie... Szliśmy dalej w milczeniu. Po chwili jeszcze dodał: - Panie dyrektorze! Ja jutro rano w kościele świętej Teresy do Mszy o 8 rano będę grał. Często tam gram. Ludzi mało - tylko kilka bab. Ale ja nie dla nich, ja - Panu Bogu. Proszę, niech pan przyjdzie! Przecież naprawdę to pan nie wie, jak ja gram. - No, jak to? - zaprzeczyłem. - Przecież na wszystkich próbach, koncertach... -- Ach, panie dyrektorze! Ja tam siedzę na końcu. Co mnie pan może słyszeć? Chyba że czasem, jak już strasznie zafałszuję... Więc bardzo proszę: niech pan przyjdzie! Ten jeden raz! Proszę... - Dobrze, przyjdę. Przyszedłem raniutko. Wlazłem wcześniej na chór i patrzyłem z góry na prawie pusty kościół. I Gulanowski zaczął grać to swoje „Ale Maria”. Grał naprawdę tak pięknie, że łzy stanęły mi w oczach. I pomyślałem: - Bez żadnej „technologii natchnienia”, ot tak, po prostu -z serca Panu Bogu. Po wyjściu żal mi się zrobiło, że tak można tylko na skrzypcach, albo na altówce. Bo z orkiestrą - to jednak całkiem coś innego. Szkoda. 22 Dykcja taka, że mogłem forte w siedem puzonów - a każde jej słowo słychać! „Joanna na stosie” Honeggera, lato 1964, dziedziniec zamkowy na Wawelu, 5000 ludzi, na estradzie soliści, orkiestra, na krużgankach chóry, a w środku, wysoko - ona, Joanna - Danuta Michałowska, Artystka Wspaniała. Drugiej takiej nie widziałem; pamiętam ją jeszcze z Teatru Rapsodycznego; od pierwszej próby każde słowo na pamięć i takt każdy, w pamięci i w sercu. Był ciepły letni wieczór. Piękna pogoda, cisza. Gramy... Aż tu nagle się chmurzy, gwałtowny krótki podmuch wiatru i znów spokój. I nieoczekiwanie po słowach, jak w spiżu kutych przez Michałowską:. „Lecz ponad wszystko silniejszy jest Bóg!”... Błyskawica, grzmot, piorun bije w drzewo i - ulewa! Ale to jaka! Soliści, dyrygent, orkiestra (chroniąc pod pachą cenne instrumenty) - w nogi! Publiczność też. Parasoli niewiele. Nikt się nie spodziewał. Taki piękny był wieczór... W następnym roku mówię więc do dyrektora Tadeusza Krzemińskiego: - Powtórzmy „Joannę” Pogoda nam zawsze dopisywała. Tylko ten jeden, jedyny raz... w ubiegłym... Powtórzmy! I powtarzamy. Znów - soliści, orkiestra, na krużganku chóry, 5000ludzi, pogoda wspaniała. Gramy, gramy... a tu chmurki zwolna się na niebie złażą, ciemnieje, wiatr zawiał... Niepokój wśród słuchaczy i wykonawców. Wszyscy na niebo zerkają. Pamiętają jak to przed rokiem... A tu coraz chmurniej. Rośnie napięcie... Znów monolog Michałowskiej... Już prawie czarno... i jej słowa: ...”lecz ponad wszystko silniejszy jest...” I tu - pac, pac! - spadły pierwsze, takie olbrzymie, ciężkie krople. I znów - pac, pac!... Więc zaraz lunie.... A tu nagle - wszystko się uciszyło, chmury się rozeszły, rozgwieździło się niebo i już do końca nocy było cudownie. Pobożnisie i religianci mówili potem, że widzieli wielki palec, co nam groził z nieba, jakby mówiąc - że nie chce psuć koncertu, ale żebyśmy pamiętali, że jak co do czego, to... No, no!... Podzielam te sądy. W salach Wawelskich, pewnego (ale innego) razu powiedziałem tak: - Dobry wieczór państwu! Z powodu choroby profesora Jerzego Szablowskiego przypadł mi w udziale - jako inicjatorowi powrotu do pięknej tradycji Koncertów Wawelskich -zaszczyt powitania państwa, itd. A na drugi dzień profesor był bardzo zagniewany i prostował w prasie i w radiu, że to on, że jego, że jemu... Więc prostuję, że to on. Może też i on zainicjował i zorganizował pierwsze Dni Muzyki Organowej (mocna grupa w Krakowie), albo prof. Józef Chwedczuk. Żeby potem nie było, że sobie roszczę... A mówione teksty biblijne (np. w „Samsonie” Heandla, czy w „Sądzie Ostatecznym” Guillna) - to do oratoriów wprowadził Honegger, nie mówiąc już o Haydnie („Siedem słów...”). Żeby potem nie było, że sobie... Bo tu wszystko własnego chowu - jak te „piosenki” Hej, od Krakowa jadę. Hosadyna!... Krakowiaczek jeden Miał koników siedem Jak poszedł na wojnę Został mu się jeden Tych oratoriów to nadyrygowałem w Krakowie, jak mówił mój miły sąsiad z „Palmy”', tenor, pan Starzyk: - A pan z nami, dyrektorze, to wszystko - od „Stworzenia ,świata” do „Sądu Ostatecznego”! Krakowianka jedna Miała chłopca z drewna A serduszko z wosku Wszystko po krakowsku Aha, rozumiem... Nic nie rozumiem. Jakby tu wytłumaczyć! W albumie „Gesammte Volksmelodien", Leipzig 1898 znalazłem już przetłumaczone: Oder sind wir solche... Welchel Welchel Solche! - Solchel Welchel Die jungen Krakauer! (bis) - Alboś my to! - A wy to, a wy to! Tośmy przynajmniej wytłumaczyli. A do klasy dyrygentury w Krakowie dziewcząt nie przyjmowałem. Z początku była jedna, ale taka ładna i delikatna, że nie wiedziałem, co tu począć i wciąż był niepokój w klasie. Nie wydaje mi się, by zawód dyrygenta był dla niewiast najodpowiedniejszy. Zaczynając od tego, że dyrygent staje na podwyższeniu tyłem do publiczności i wszyscy się gapią. Ja wiem, że nie oto tu chodzi, ale... Przede wszystkim - skutki tej damskiej dyrygentury (złe czy dobre, a choćby i najlepsze) są zawsze (jak zdążyłem zauważyć) - opłakane. Dosłownie. „Szkoda twoich łez, dziewczyno”... Nie taki znów cymes, żeby warto było... Lecz zanim o skutkach, wspomnijmy o fatalnej psychologicznie pozycji wyjściowej, że zacytuję pewnego kontrabasistę: - Mało, że ci w domu, człowieku, kobieta kołki na łbie struga, przychodzisz do pracy - i tu ci, bracie, baba przed nosem kijkiem macha... Roberto Benzi twierdzi, że sytuacja jest nader trudna, bo jak dyrygentka jest brzydka, to orkiestra grać nie chce, a jak ładna - to nie może. . Jednak Bierdiajew dawał na egzaminach dziewczynom równe z nami szanse. Zgłosiła się niejaka bodaj Hubanowicz. Nosiła się po męsku: marynarka, spodnie, krawat. Ja byłem wtedy asystentem profesora. - Gienia - powiada on do mnie - Ta Hubanowicz jakaś dziwna... Ty mnie sprawdzisz, czy to baba, czy chłop? - Przepraszam! Odmawiam, panie profesorze! -zawołałem zdecydowanie - Jak to odmawiasz? Ty - żesz moj asistent i ciebie odmawiać nie wolno! - Zbyt wielkie ryzyko, panie profesorze! A jeżeli to chłop, to na co mnie pan naraża?! - Nu, ty... - udawał, że bije mnie po głowie. Ale już nie udawał, kiedy na lekcji dyrygowała Danusia Kołodziejska, a my ze Stasiem Renzem jako dwaj etatowi pianiści-akompaniatorzy... (Gdzie tam nam było do genialnej pary pianistów: Ala Styczyńska i Jaś Zakrzewski, którzy dziś w mojej klasie dyrygentury prawdziwe koncerty-delicje dają!)... Ale wtedy z Renzem nie mogliśmy zacząć razem precyzyjnie V Symfonii Beethovena. Danusia była w gimnastycznej reprezentacji Polski i nawet zdobywała medale! Była smukłą, zgrabną, jędrną i dobrze umięśnioną dziewczyną. - Nu, co wy?!... - burczał na nas Bierdiajew, a Danusia brała kolejny rozmach do dramatycznego początku symfonii. - Znowu nie razem? - krzyczał „Dziadzia”. - A bo, panie profesorze, Renz gra według prawej, a ja według lewej piersi Danusi! I wtedy mnie walnął. A jeżeli już - to jaka powinna być ta kobieta-dyrygent Ta - dobra dyrygent? Wydaje się, że powinna być raczej 1. drobna (niż dorodna), 2. utalentowana (niż uparta). 3. pracowita (i precyzyjna), 4. atrakcyjna (niż arbitralna). Proszę operować wyłącznie skrótami cyfrowymi. Wymagania duże i kandydatka musiała wykazać niezwykły upór, cierpliwość i charakter, odczekać parę lat aż sobie pójdę z Krakowa, żeby skończyć ten wydział dyrygentury u prof. Krzysztofa Missony - jeżeli koniecznie chciała zostać np. dyrektorem Teatru Muzycznego. Może i dobrze. Bo dyrektor zły czy dobry, ale zawsze przyjemniej, kiedy taki ładny. Wobec postępującej nieuchronnie feminizacji tego zawodu, wobec niewątpliwych osiągnięć jego przedstawicielek (Duczmal, Michnik - te nazwiska coś mówią! Co?) i niejako dla zmazania mych win w negatywnym ustosunkowaniu się początkowo do tego zagadnienia przyjąłem ostatnio (opatrznie?) do klasy warszawskiej Joasię Nowicką. Przyszła z rozszerzenia studiów. W Krakowie nie chcieli. Ponieważ uznałem, że jeszcze nie gotowa, chciałem po trzecim roku postawić jej dwóję, bo to jedyny sposób, by zatrzymać ją na rok dłużej. Ale komisja egzaminacyjna dała jej piątkę. Bardzo się podobała. Widocznie może. A chodzą słuchy (Warek), że Filharmonicy Berlińscy nie mogą się zdecydować na wybór nowego szefa po Karajanie. Czekają na Joannę. Słyszę, że wzięli Claudia Abbado - zapewne chwilowo i na po. U mnie w Krakowie studentów było wielu. Przypomnijmy: Drobner, Jaworski, Marchewczyk, Motyka, Pałka. Salwarowski, Jakubowski i Ortel kończyli już nie u mnie. Najwyżej wspiął się oczywiście Antoni Wit - obecny szef WOSPRiTV. Ale jeszcze nie wiadomo, co z tamtych innych wyrośnie, bo jak stwierdza wybitny znawca przedmiotu Jerzy Waldorff - niektórzy dyrygenci dojrzewają bardzo późno, jak niektóre odmiany owoców i nie trzeba się zrażać, jeżeli na razie nie najlepiej im wychodzi. Są czasem jak te jabłka, co to się zaczerwienią i spadną. A czasem to i spadną i wcale się nie zaczerwienią. A czasem to i nie strząśniesz, choćbyś nie wiem jak.. Słuszność swego stwierdzenia ekspert potwierdził własną osobą, znajdując dla siebie samego bezwzględnie najodpowiedniejszy, najwłaściwszy, najwartościowszy i najtrwalszy teren działalności i zainteresowań - dopiero w wieku w pełni dojrzałym - Powązki (renowacja i opieka). Mam nadzieję przedyskutować jeszcze z nim ten i inne problemy, ale to już potem, kiedy nie będziemy się wciąż spieszyć, kiedy już czas nie będzie grał roli - żadnej. A ja z Wólki Węglowej - jak przypuszczam - to będę miał do niego niedaleko, do tych Powązek, tzw. - żabi skok. I łatwo go chyba znajdę pod wielkim pomnikiem. A mnie spod piaseczku wyskoczyć - żaden problem - fraszka. Fraszka, jeżeli dopisze kondycja, tak jak dopisywała mi za czasów krakowskich. A miewałem wtedy taki program dnia: od 9 do 13 próba z orkiestrą, od 13 do 14.30 z chórem, od 16 do 20 (często dłużej) zajęcia w PWSM ze studentami, których całą gromadkę zabierałem potem do kawiarni, a przy jakichś okazjach i do Wierzynka na firmowe „marynarskie danie”. Pycha! Kiedyś, za pierwszym razem Wit elegancko się wymówił, twierdząc, że nie jest głodny i zamówił tylko truskawki (mrożone) ze śmietaną. A potem, jak wszyscy wcinaliśmy z apetytem to pyszne marynarskie, to mu grdyka zaczęła chodzić i zamówiłem dla niego dodatkową porcję. Ustaliła się wtedy tradycja, że kiedy siadaliśmy razem do jedzenia, to najpierw Wit musiał solo wrąbać mrożone truskawki (ze śmietaną). I ta tradycja też już niestety zerwana. Pękła wątła nić. U Wierzynka bywałem też często po koncertach z gośćmi Filharmonii Krakowskiej: solistami, dyrygentami. Najbardziej jednak utkwiły mi w pamięci kolacyjki z moim kochanym rektorem Janem Hoffmanem, po moich, czy po naszych wspólnych koncertach. Pan rektor pozwalał się czasem zaprosić, a taki wieczór miał ustalony porządek. Podczas konsumpcji przystawki (w formie również firmowej „awanturki z sardynką”) - pan rektor rozpływał się w komplementach, co za piękny był koncert. Przy daniu podstawowym ruszałem do frontalnego ataku, łamałem opór przeciwnika, aż pan rektor otarłszy kąciki ust, składał serwetkę i powiadał (trochę to było podobnie, jak kiedyś z Juodelisem): - Drogi panie Henryku! Jeżeli już koniecznie chce pan słyszeć prawdę, to powiedzmy sobie otwarcie, że... - Tu następowało bezwzględne i bezlitosne wyliczanie błędów i uchybień. Ale nie takie, że gdzieś tam, w którymś tam takcie ktoś tam coś tam nie tak, czy nie to... Jemu chodziło wyłącznie o pryncypia. Mówił na przykład - „... Krótkie nuty akordowe, forte! Napisano krótkie, to krótkie. Ha, ha! Ale pierwsza zasada Urbacha (berliński profesor rektora, zresztą i Karłowicza) była - „Ausklingen lassen!” A u pana co? Pyk? Pyk, pyk - proszę pana?! Pyk?... Albo łuki... Ja rozumiem ~ łuki, to łuki! Ale odróżniajmy łuki legatowe od łuków artykulacyjnych, frazowych. Tych nie wolno zatrzeć, choćbyśmy nie wiem jakie cantabile... A u pana...” itd. Znakomity to pedagog ţ wiele się od niego nauczyłem . Ale pechowiec. Bo tylko tak można wytłumaczyć fakt, że nie ma właściwie żadnego flagowego wychowanka, estradowego krążownika. Pamiętam, jak przed laty na Festiwalu Bachowskim w Poznaniu koncert na cztery fortepiany z orkiestrą pod dyrekcją Wisłockiego szykowali: Drzewiecki, Woytowicz, Ekier i Hoffman. Doborowa czwórka ze sternikiem. I wtedy na próbach Hoffman robił kapitalne uwagi i wszystkich pouczał. I wszyscy słuchali, bo mówił mądrze i był nieznośny. Tylko że na koncercie śledząc pilnie „ogólny rozwój formy”, przegapił własne wejście. I nie wstąpił. I nie wystąpił. Bo w Bachu - jak nie wskoczysz gdzie trzeba, to przepadłeś. I już się nie znajdziesz. I w ogóle nie zagrał ani jednej nuty. Ale przy innych okazjach zagrał ich tyle i tak pięknych, że mu to wszyscy wybaczyli. Sto lat, panie rektorze! 23 Z orkiestrą, jak już wspomniałem, to rzeczywiście - całkiem inaczej. Już dwie pierwsze, podstawowe zasady, a to - dobrej miny do złej (nawet, a może i szczególnie) gry, i - nieodzownej konfliktowości atmosfery prób, obydwie jakże trudne i nieprzyjemne w realizacji. Weźmy ad primum dla przykładu zdarzenie wyjątkowe, paradoksalne, odwrotne, a tym samym - tym bardziej potwierdzające regułę: Oto stosunkowo niedawno, nagrywając z Ewą Pobłocką na płytę (oczywiście - kompaktową a jakże, dla firmy Karussel Musik und Video GmBH, Hamburg) I Koncert C-dur Beethovena, zauważyłem podczas nagrania, że ta młoda, ładna, bardzo atrakcyjna kobieta wciąż robi - złą minę do bardzo dobrej, świetnej gry! Dlaczego? Przy nagraniu nie miało to większego znaczenia ale na koncercie... Oczywiście - lepiej tak, niż odwrotnie, ale o ileż lepiej by było i bez porównania mądrzej taktycznie, pójść śladem powiedzmy Stanisława Bunina, którego uśmiech szczęścia, radości, zachwytu muzyką (podczas jego własnej gry, zresztą - doskonałej) utwierdza słuchacza w przekonaniu, że jest uczestnikiem wielkiego wydarzenia artystycznego. I jest! Szczególnie u dyrygenta - pełna, wyostrzona świadomość drobnych czy większych uchybień, przy każdym nawet najlepszym wykonaniu prowadzi nieuchronnie do rozziewu ocen zamierzeń (ideału) i realizacji (wyniku). I miast uczucia szczęścia, spełnienia przynosi - kaca! Nie wolno tego okazywać! Streng verboten! Forbidden! Interdit! Zapreszczajetsia! Obowiązuje absolutna zasada tworzenia atmosfery sukcesu, cokolwiek by się nie stało! Słuchacz musi wyjść z przekonaniem (załóżmy, że to był koncert), że kupując bilet po normalnej cenie - zrobił świetny interes! A jeśli go nabył po zniżkowej - wręcz kapitalny! Trafiła mu się nie lada gratka! Ad secundum. Słodka sielanka na próbach jest bardzo miła, ale niestety, usypia, obezwładnia i w efekcie znacznie obniża poziom gry zespołu. Nieodzowny staje się choćby chwilowy konflikt dyrygenta z orkiestrą. Niestety. Konflikt z całą zbiorowością i uwagi w rodzaju: - Jak wy gracie! Panowie, tak nie można. To skandal!... itp. - nie mają sensu, nie dają żadnego rezultatu. Konflikt ma być przeprowadzony, rozegrany z wybranym pojedynczym przedstawicielem tejże społeczności. Przykład wzorcowy: Rok 1948, Katowice, WOSPR, Fitelberg, próba, nastrój idylliczny, poziom gry opada. Czujny Ficio wnet to spostrzega. Szuka wzrokiem ofiary. Decyduje się i jak jastrząb spada na pierwszego (świetnego) altowiolistę Białasa. - Co pan gra!! Jak pan gra? - krzyczy Ficio - Numer 4?! Sam, sam!... - I już mu macha przed nosem. Zaskoczonemu Białasowi drżą ręce, nic mu nie wychodzi, gra fatalnie. - Ha, ha! - triumfuje Ficio - Co to jest!... - Chwileczkę, panie dyrektorze! - Białas opanowuje się, koncentruje i powtarza cały fragment jeszcze raz - świetnie! Cisza. No?... Wszyscy w napięciu czekają na reakcję Ficia, a ten: - Brawo! Brawo, panie kolego! Doskonale! - gratuluje mu, serdecznie ściskając dłoń - Gdyby to wszyscy tak...! - dodaje tęsknie i woła - Da capo! Po chwili potrząśnięta incydentem orkiestra (nikt nie chciałby na własnej skórze przeżyć przygody Białasa) gra przepięknie. Jednak z tymi konfliktami z orkiestrą nie przesadzajmy! Miewałem sytuacje, na wspomnienie których jeszcze dziś ciarki po skórze mi chodzą. Na przykład - z Bamberger Symphoniker, choć to świetna orkiestra... - Ale po kolei, panie Heniu! Po kolei! Jeżeli ma być po kolei, to najpierw muszę wspomnieć o mojej trzeciej już wyprawie do Moskwy. Z poprzednich artystycznych podróży miałem dobre wspomnienia. Znakomite obydwa zespoły orkiestrowe Filharmonii Leningradzkiej, doskonałe nagrania płytowe („Ognisty ptak” Strawińskiego) z orkiestrą radia moskiewskiego, gorąca publiczość (grupa melomanów czekająca z godzinę, na ulicy, na Mrozie, na wyjście dyrygenta - tylko żeby mu „pobłagadaryć, pożać ruku!” - to w Leningradzie). Ale tym razem... Zacznijmy od spodni. W ciągu kilku ostatnich dziesiątków lat moda męska (poza dżinsowo-swetrową dla młodszej generacji) zmieniała się raczej schematycznie i głupio. Raz były modne wąskie i bardzo wąskie spodnie, raz szerokie. I znów - wąskie. Na zmianę. I tak samo marynarki: to szerokie w barach, wielkie marynary, to wąziutkie obcisłe marynareczki z wąskimi klapkami. Na przemian. Okres „żelaznej kurtyny” charakteryzował się i tym, że jak u nas były modne wąziutkie spodnie (wzorem tych zza kurtyny), to u naszych wschodnich sąsiadów noszono bardzo szerokie, jak spódnice. I odwrotnie. Wtedy (gdzieś chyba w 58) ubrany byłem jak Japończyk: ciemny garniturek, wąziutkie spodnie, bielutka nylonowa koszula, wąski krawacik. Ponadto jesioneczka reglan i Hueckel na głowie. Typowy agent imperializmu. I do tego jeszcze - świetnie mówiłem po rosyjsku, jak szpion. No i nie spodobałem się tej największej państwowej orkiestrze wszechzwiązkowej, stolicznej. Spoglądali na mnie krytycznie, podejrzliwie. - At kuda wy gawaricie tak charaszo pa ruski? - Ja wabszcze paligłot! Ja na wsiech jazykach. Mnie biezrazliczno! Kręcili głowami, co podniecało mnie do jeszcze większej zgrywy. - Wot kakoj!! - śmiali się z moich spodni i grali coraz gorzej. Na złość. Przydzielona mi (niepotrzebnie) tłumaczka Tania, która przedtem już była świadkiem moich niekłamanych sukcesów w Leningradzie, Baku, Kijowie - widząc i słysząc teraz co się dzieje - płakała. Ja trzymałem fason i bez cienia zdenerwowania (pozornie) powtarzałem uparcie i z uprzejmym uśmiechem moje prośby, dezyderaty, życzenia - odnośnie sposobu wykonania poszczególnych fragmentów, czy partii. Nic nie skutkowało. Było coraz gorzej. Rzecz stawała się o tyle dramatyczna, drastyczna, że miał to być koncert specjalny, uroczysty, z okazji jakiegoś tam jubileuszu, transmitowany na kilka, czy kilkanaście krajów. Program - symbol przyjaźni: Karłowicza „Epizod na maskaradzie” (pa Turgieniewu), II Koncert fortepianowy Chopina z solistką Tatianą Nikołajewną i „Patetyczna Symfonia” Czajkowskiego (jeden z moich „glancnumerów”). Na generalnej próbie spróbowałem jeszcze jednego chwytu psychologicznego, żartu: - Druzja! - powiedziałem przerywając fatalną grę - Wiżu, czto pryjdiotsa mnie lecz pad Moskwoj. No ja nie budu pierwyj. Pierwyj był Napoljon, wtaroj - Gitler, ja budu tretij! Ha, ha... Dowcip był może nienajlepszy i daremnie oczekiwałem, żeby ktoś się uśmiechnął. Choć jeden. Tania siedziała tyłem. Widziałem jej drgające w szlochu ramiona. Wokół wroga, martwa cisza... Jak przeżyję ten koncert-makabrę! Wieczorem, gdy w honorowej loży zjawili się moi starzy znakomici przyjaciele, z którymi kilkakrotnie już miałem możność koncertować: Dawid Ojstrach, Jakub Zak i tenor Włodzimierz Kozłowski - całkiem zmartwiałem. - Przyszli na mój pogrzeb - pomyślałem - Stypa. Przed mikrofonem stanęła spikerka: - Gawarit Maskwa. Z kancertnawo balszowo zała kansierwatorji imieni Czajkowskawo pieredajom na wieś Sawieckij Sajuz... itd. Poszedłem jeszcze łyknąć wody. Po chwili, gdy już stanąłem na podium, gdzie dyrygowali swymi największymi dziełami najwięksi (nie tylko rosyjscy) kompozytorzy i dyrygenci świata - poczułem się idiotycznie, bezczelnie, beznadziejnie. Wiedziałem, co mnie czeka... Podniosłem batutę... I zagrali... Przez chwilę nie wierzyłem uszom... Grali wspaniale!? Cudownie! Oczarowani własną piękną grą wspięli się na szczyty! Do dziś nie wiem, co wpłynęło na tak nagłą, niespodziewaną odmianę! Czy uroczysty charakter imprezy, czy obecność wielkich artystów w loży?Czy po prostu poczucie odpowiedzialności i artystycznej uczciwości. Na próbach chcieli dać mi szkołę, ale teraz... - okazało się, że pamiętali wszystkie moje prośby i uwagi i realizowali je bezbłędnie i pięknie! To był naprawdę wspaniały koncert! Kiedy już po wyjściu licznych gratulantów spojrzałem w łazience w lustro, nie pierwszy raz przyszło mi się dziwić, że nie posiwiały mi skronie. - Posiwiały, posiwiały... - sąsiad od stolika przyglądał mi się bacznie - A co z tym Bambergiem? - zapytał po chwili - I skąd w małym mieście taka świetna orkiestra? - Pod koniec wojny - skierowałem spojrzenie na zawieszone naprzeciw lustro; przyjrzałem się tym skroniom, rzeczywiście przyprószone... - wśród uciekających przed nacierającymi wojskami radzieckimi byli i muzycy z niemieckiej opery w Pradze. Prawie w komplecie. Zatrzymali się na krótki postój w Bambergu. I wtedy burmistrz tego miasta wpadł na pomysł, żeby ich zatrzymać. - Pomysł dość zaskakujący, zważywszy na ogólną sytuację... - Musiał być bardzo muzykalny. Tak ich ugościł, że zostali tam - na stałe, na zawsze. Tworząc coś w rodzaju stowarzyszenia - spółdzielni, utrzymują się przede wszystkim z nagrań płytowych i wielkich tournees koncertowych po całym świecie i RFN. Są dziś jedną z czołowych orkiestr tego kraju. Mój kontrakt z nimi przewidywał 25 koncertów w 29 dni we wszystkich niemal większych miastach Bundesrepubliki. Z trzema programami. Soliści: Bruno Gelber i Gidon Kremer. Za salę prób służy zespołowi odpowiednio zaadaptowany były kościół katolicki. Nawa kościoła jest wąska, ściśnięta bokami orkiestra rozciąga się wzdłuż -tak że np. puzony i perkusja siedzą co najmniej dwukrotnie dalej od dyrygenta niż normalnie. - Uhm... Fatalne warunki do pracy) - rzuciłem od pulpitu, po zagraniu pierwszych kilku taktów. Uwaga była wypowiedziana spontanicznie, lekkomyślnie, niepotrzebnie, nietaktownie, po prostu - głupio. - Jakoś inni dyrygenci sobie radzą - skontrował lekko urażonym tonem pierwszy wiolonczelista. - Poradzić to można, ale żadna przyjemność! (Naprawdę nie rozumiem, co mi się stało? Takie niemądre repliki). - Nie o przyjemność tu chodzi - stwierdził jakiś altowiolista. - Mnie chodzi o przyjemność! - brnąłem bezmyślnie. - Nie o pieniądze? - z głupia frant zapytał wiolonczelista. - Na pewno nie! (Miałem fatalny dzień. Jeszcze trochę, a powiedziałbym, że kocham muzykę). - O ho, ho? Brawo, brawo! - ironizował waltornista. - Proszę o spokój! - rzuciłem ostro, gniewnie i naraz odczułem niemal namacalnie, jak zalała nas nieodwracalna (jak się okazało) fala wzajemnej niechęci, antypatii, przeradzającej się potem stopniowo w bliskie arogancji lekceważenie i wręcz wrogość graniczącą z nienawiścią! Coś niesamowitego! I powstało to właściwie ot, tak - z niczego. W ciągu tygodnia prób sytuacja emocjonalna ustabilizowała się na iście fatalnym, niespotykanym poziomie. Nie przepuszczaliśmy najdrobniejszej okazji, by sobie dokuczyć. Nie darowywałem im najmniejszego uchybienia. Oni czyhali na moje potknięcia, każde kwitując nieukrywaną satysfakcją. Coś okropnego! Pierwszy koncert w Mainz był niedobry. Udawałem, że nie dostrzegam ironicznych uśmiechów muzyków. Byłem, niestety, spięty, a oni - jak zauważyłem, starali się grać dokładnie tak, jak dyrygowałem. Musiałem się bardzo pilnować, ale dawało mi to duże szanse. Bardzo się skoncentrowałem i następne koncerty były coraz lepsze. Przed każdym kolejnym miałem próbę akustyczną (graliśmy co dzień w odmiennych warunkach) ale starczało mi czasu, by im wytknąć wszystkie błędy i potknięcia z dnia poprzedniego i natychmiast je skorygować. Działałem z żelazną konsekwencją, jakby pod wewnętrznym przymusem. Nie mogłem się z tego wycofać. Czułem, że mnie nie cierpią i dawało mi to nawet pewną satysfakcję. Jakbyśmy co wieczór stawali do pojedynku. Ja czyhałem na ich błędy, oni na moje, jakby chcąc zadać decydujący cios... Ta absurdalna sytuacja zaczęła przynosić niesłychane, nieoczekiwane rezultaty. O0, paradoksie - pozytywne. Koncerty w Bremie, Hanowerze i Norymberdze były wprost rewelacyjne! Krytycy podkreślali niezwykłe napięcie dramatyczne, wydobywające z utworów nieprzeczuwaną głębię, z drugiej strony - niemal absolutną perfekcję. To w Norymberdze jeden z recenzentów napisał, że symfonikę na takim poziomie zdarzyło mu się słyszeć tylko u Berlińskich Filharmoników i to tylko w ich rzadkich, najlepszych dniach. Ale ile kosztowało mnie to nerwów, zdrowia!? Tournee zbliżało się do końca. Liczyłem dni i godziny. Pamiętałem dobrze, że w naturze naszej (polskiej czy słowiańskiej) leży skłonność do przedwczesnej dekoncentracji. Dlatego w sporcie często dajemy sobie strzelać bramki i przegrywamy w ostatnich minutach walki, tuż przed gwizdkiem sędziego; pędząc zwycięsko do mety przewracamy się na ostatnim płocie, łamiemy nogę i tracimy pewne medale... Tak więc modliłem się gorąco, by dotrwać w pełnej kondycji, zwycięsko do końca. I dotrwałem. Moje tournee z bamberczykami zakończyło się wielkim, jednoznacznym sukcesem. Ale niech to!... Tak więc do Bambergu już na pewno nie pojadę. Zaręczam. Oni chyba też mogliby zaręczyć. No i bardzo dobrze! 24 „Atrium” w Brunszwiku to luksusowy i drogi hotel. Nawet się trochę denerwowałem, że moja agencja rezerwuje mi niepotrzebnie tak drogie hotele. Gdy w południe tam zjechałem, zwrócił moją uwagę napis na drzwiach (po wewnętrznej stronie), tuż nad grubą zasuwą: „Dla Twojego osobistego bezpieczeństwa nie zapomnij o dokładnym zamknięciu zasuwy!” Zupełnie jak w New Yorku! Po koncercie poszedłem ze znajomymi rodakami mieszkającymi w Brunszwiku na kolację. Do hotelu wróciłem późno. W jednym ręku trzymałem walizkę z frakiem, w drugim - duży bukiet kwiatów, jakimi mnie obdarowano po bardzo zresztą udanym koncercie. Mając zajęte obie ręce z trudem operowałem kluczem przy otwarciu drzwi, a po wejściu nogą pchnąłem je lekko za sobą. Zamknęły się na zatrzask. o zasuwie całkiem zapomniałem. Byłem bardzo zmęczony i szybko zasnąłem. Obudziły mnie jakieś dochodzące chyba zza ściany szmery. Ze złością pomyślałem, że te nowe, luksusowe hotele są cholernie drogie, a akustyka taka, że gdzieśtam ktoś się telepie, a człowiekowi dudni jak nad głową! Gdy ocknąłem się po raz drugi, wiedziałem już na pewno, że ktoś obcy jest w pokoju! Miałem szczelnie zasłoniętą kotarę i było zupełnie ciemno. Z natury jestem melancholikiem, to znaczy - reakcje emocjonalne występują u mnie z opóźnieniem. Toteż z początku trzeźwo pomyślałem (piłem zresztą niewiele), a dopiero potem żywiej zabiło mi serce. Mimo ciemności jasne było, że ktoś mnie obrabia, okrada, grzebiąc właśnie w mojej walizce leżącej o metr - może półtora za moimi plecami. Leżałem twarzą do ściany. Decyzja była szybka. Nie pozwolę się przecież okradać choćby to był niebezpieczny opryszek! Trudno, muszę ryzykować. Może to tylko nędzny hotelowy szczur-złodziejaszek? Sapiąc i pochrapując, udając głęboki sen, odwróciłem się powoli na drugi bok i odrzuciłem brzeg kołdry, by umożliwić sobie jak najsilniejsze kopnięcie nieproszonego gościa w podbrzusze. Przewidywałem bowiem, że gdy nagle zapalę lampkę na nocnym stoliku, odwróci się do mnie przodem i wtedy leżąc na boku kopnę go z całej siły w miejsce, które u mężczyzn można by określić piętą Achillesową, ale piętą nie jest. Szykowałem się do ataku. Powolutku w ciemności namacałem zapalnik nocnej lampki. Przygotowałem nogę do decydującego kopa. Serce waliło mi młotem, Słyszałem, jak ten obok się grzebie. Wstrzymałem oddech. Pstryk! - zapaliłem światło i... ... moja sprężona do ciosu noga zawisła w powietrzu. Zmartwiałem! Bo oto - naprzeciw mnie, okrakiem na mojej walizce siedział - stary, łysy grubas. Goły! Tylko w gatkach. Mrugał oślepiony i coś tam bełkotał. Zorientowałem się od razu, że jest pijany jak bela. Na całej długości prowadzącego od drzwi korytarza leżały porozrzucane bezładnie - jego buty, marynarka, spodnie, koszula, skarpetki... - Was ist los?! - krzyknąłem histerycznie - Was machen Sie hier!! Uśmiechał się durno, nieprzytomnie. Chwyciłem za słuchawkę telefonu i wezwałem portiera głosem na tyle podnieconym, że przybiegł natychmiast wraz z umundurowanym boyem. - Jak jest możliwe, żeby w hotelu tej klasy, jacyś pijacy włamywali się po nocy do pokojów?! -krzyczałem zdenerwowany - Wołać policję! Aresztować złodzieja! Portier usiłował jednym spojrzeniem ocenić sytuację. O czwartej nad ranem zastaje w pokoju dwóch gołych facetów (ja spałem też w gatkach tylko). Jeden pijany, drugi histeryzuje... Coś tam zaczął kombinować i uśmiechał się dziwnie, ale wobec moich dalszych pokrzykiwań pochylił się nad starym grubasem, który tymczasem usiadł na podłodze. - Was machen Sie hier? Wer sind Sie doch?! Rozdziawionemu boyowi dolna szczęka nie wypadła tylko dlatego, że podtrzymywał ją pasek od okrągłej czapeczki. Na polecenie portiera zaczął zbierać porozrzucane części garderoby grubasa i podał portierowi jego marynarkę z jednym rękawem wywróconym podszewką do góry. Portier wyciągnął z kieszeni marynarki dokumenty mojego nocnego gościa. Odczytał imię i nazwisko. - Dyrektor koncernu metalowego - dodał kręcąc głową. Z drugiej kieszeni wyciągnął klucz od sąsiadującego z moim pokoju. Wszystko było jasne. Grubas pił w barze do godziny zamknięcia (3.30), potem pomylił drzwi i moje najprawdopodobniej niedomknięte wziął za swoje. Pokoje hotelowe są bliźniaczo podobne, z tym że przylegające do siebie mają układ odwrotny. Tak więc grubas zapamiętał, że w jego pokoju łóżko jest po lewej stronie i usiłował wleźć na moją walizkę, myśląc że to jego łoże. Pijany rozbierał się „w marszu”, rzucając niedbale garderobę na ziemię (I?). Portier z boyem wynieśli grubasa, a ja - też zadziwiające - zasnąłem od razu. Dopiero nazajutrz uświadomiłem sobie, że uniknąłem śmiertelnego zagrożenia, większego od najbardziej dramatycznych momentów wojennych, czy obozowych, Bo - gdyby grubas pomylił kierunki i zamiast na walizkę zwalił się na mnie, we śnie - to mimo znacznej odporności na stresy i nielękliwej natury; w tej sytuacji umarłbym chyba ze strachu. Brr... Strachy zaczęły się następnej nocy. Kilkakrotnie wstawałem, żeby sprawdzić, czy naprawdę nie ma nikogo w łazience i czy drzwi są zamknięte na wszystkie spusty. Ale te fobie trwały dość krótko i w ogóle mi przeszły. Tylko - nie lubię grubasów. Zaraz wrócę do maszyny, tylko zajrzę obok, bo zdaje się ktoś w korytarzu... Zaraz wracam! 25 A jednak ten bamberski epizod był dla mnie bardzo ważny. I jego zakończenie. Bo to była moja prywatna wojna polsko-niemiecka. Nie ta w 39 - wtedy byłem dzieckiem prawie. Nie w latach 1970-?3, kiedy byłem w Duesseldorfie Generalmusikdirektorem. Tam nieważna była narodowość, pochodzenie, a tylko artyzm i walory profesjonalne. Przede mną GDM był Hiszpan, szef z Madrytu - Fruebeck de Burgos, po mnie - Holender z Hagi, van Oterloo. Na Duesseldorf dałem się skusić nie pieniędzmi, a chęcią sprawdzenia się na stanowisku kierowniczym na Zachodzie, nie tyle „dzikim”, co na pewno -bezwzględnym. I sprawdziłem się. Fakt, że minister kultury i finansów (co za szczęśliwe połączenie!) Nadrenii-Westfalii, pan Hoegener widząc, że odchodzę - zagrał va banque i zaproponował mi podwojone (i tak już znaczne na tamte stosunki) honorarium na trzy kolejne lata - wystarczył. Oczywiście odmówiłem. Duesseldorfczykom zawdzięczam, muszę przyznać, nie jedną i nie błahą satysfakcję artystyczną. Ze świetną orkiestrą udało mi się co najmniej kilka symfonicznych kreacji (nie waham się użyć tego określenia) wykonawczych. Tamtejszy Musikverein - 240 śpiewaków (ludzi najróżniejszych profesji, od lekarzy, inżynierów do studentów i robotników), znakomity zespół chóralny o wielkich tradycjach (jego trzecim dyrygentem był Feliks Mendelssohn) - dał mi radość przeżycia z nimi wielu wspaniałych dzieł oratoryjnych. Trudno opisać, jak w Brahmsowskim „Deutsches Requiem”, gdy wstępują ze słowami „Selig sind, die da Leid tragen...” - jak oni to czują, rozumieją, jak to brzmi nieziemsko... I nie w każdym kraju podejdzie na ulicy starszy pan i zapyta nieśmiało, czy ja to ja!... Tak? I z autentycznym wzruszeniem podziękuje dyrygentowi za przeżycia, jakich ten mu dostarczył na swych koncertach i zapewni, że jeśli w jakimś sensie będzie mógł być pomocny, gdyby były jakieś problemy, to on zawsze... i wręcza wizytówkę. Czytam - Dyrektor Deutsche Bank. Atmosfera przyjaźni i uznania, a jednak odczucie obcości psychicznej. To zresztą naturalne. I zupełnie inne myślenie. Sądzę, że pan Hoegener do końca nie rozumiał, dlaczego odchodzę. Myślał zapewne, że mam inne plany wiodące do szybszej dalszej kariery. A ja w ogóle nie chciałem żadnej kariery. Już kiedyś wspominałem, że francuskie la carrire - oprócz kariery znaczy również kamieniołom. Pewnie dlatego jej nie zrobiłem, bo nie uśmiechał mi się los kamieniarza, prawie galernika. Pomimo moich pewnych predyspozycji i niezaprzeczalnych jej - tej kariery - powabów. Zachowuję w sercu jak najgłębszy podziw i szacunek dla tak wspaniałych dyrygentów i tytanów pracy, jak Eugene Ormandy, który ze swoją znakomitą Filadelfijską około 200 koncertów rocznie dyrygował (z tego 90% na pamięć, a z tych 90 co najmniej połowę próbował bez pulpitu), a do tego mnóstwo nagrań; albo Antal Dorati, który był szefem jednocześnie Detroit Philharmonic Orchestra i Sztokholmskiej. I co parę tygodni przez Atlantyk w tę i wewtę latał, a do tego miał trzecią żonę i pisał czwartą symfonię, albo odwrotnie... „Nie dla mnie sznur samochodów”.. Nie słyszałem żadnej z symfonii Doratiego, ale wydaje mi się, że rozumiem, dlaczego je pisał. Nie można przecież przez całe życie stać przed orkiestrą i się z grającymi muzykami tylko i dosłownie - patyczkować! Dręczyć, męczyć, korygować - a potem się za nich kłaniać i zbierać oklaski. I pędzić dalej. A to inne - też rozumiem... Ja miałem już dość tych prób i koncertów, tych walk i stresów, tych kwiatów i uśmiechów i ostrzegawczych bólów zamostkowych, i świetnego piwa, i za niskich „b”, za wysokich „es”, spinek przy kołnierzyku, terminów w kalendarzyku, planów na dwa lata naprzód (co najmniej) i ciągłego wkuwania partytur, pucołowatej skrzypaczki i skurczów w lewej łydce, wybrylantowanych dam na parterze i wciąż się rozwiązującego sznurowadła w lewym lakierku. Miałem dość! Chciałem znów być wolny! Chciałem wrócić do Warszawy i mojej biednej zaniedbanej Łodzi, gdzie w grożącej zawaleniem sali graliśmy z filharmonikami niejedną symfonię naprawdę pięknie. A może i piękniej, niż oni tam?... I chciałem znów skomponować jakiś drobiazg dla orkiestry Henia Debicha i napisać nową książeczkę, którą mógłbym wręczyć z podziękowaniem i dedykacją dentystce, i pani dyrektor, i przyjaciołom na imieniny-z kwiatkiem. Jednak życie jest zbyt piękne i bogate, by na nie spoglądać tylko zza pulpitu dyrygenckiego. Umacniała mnie w tym przekonaniu wystarczająco usatysfakcjonowana ambicja samym tylko przystąpieniem dyrektora Sztokholmskiej Filharmonii, pana Nilsa Wallina do wstępnych rozmów na temat przejęcia przez mnie schedy po Doratim (coś takiego!?) Potem podobnie - w haskiej Residenz-Orchester, w Ludwigshafen, Freiburgu itd. Słodko pogłaskana miłość własna pozwalała mi na beztroskie zrywanie tych rozmów. Same propozycje wystarczały, nie potrzebowałem już ich realizacji. Przyznam, że gdzieś tam w głębi ukrywałem nawet przed sobą świadomość, że nie bardzo wytrzymywałem kondycyjnie (i to zarówno psychicznie jak i fizycznie) obciążeń pracy, jakie za sobą niosły takie kontrakty. Ja - stumetrowiec, a oni mi, żebym maraton biegał.... Poza tym jest jeszcze w życiu parę innych spraw do załatwienia, rzeczy do zrobienia. I to trudnych! A ślisko, jak na lodzie! I reguły - jak na zawodach łyżwiarskich: z początku jazda obowiązkowa, potem układy dowolne i dopiero na końcu - popisy mistrzów, jeżeli... Ale przedtem trzeba wygrać eliminacje. Nie mówiąc już o tym, że człowiek nie jest aniołem - niestety! I że w związku z tym jest narażony na szereg paskudnych pokus. Szczególnie na taką jedną. To zabiera mnóstwo czasu i energii. Anioły jako istoty wyższe, duchowe są najprawdopodobniej wyzwolone z potrójnych okowów: czasu, przestrzeni i płci. Ale człowiek... Podobno ta trzecia okowa przestaje być z wiekiem uciążliwa. - Szkoda! - diabeł podpowiada. - Niech się pan, diable nie denerwuje, bo stwierdzenie nie jest tak całkowicie pewne. Na razie, zauważam, że wśród wszystkich ulegających stopniowemu zużyciu i zniszczeniu elementów i komputerowych wręcz urządzeń organizmu (zmęczenie materiału i w ogóle - „nowy samochód popsuć się może, stary - musi”), najtrwalsza i wciąż działająca bezbłędnie wydaje się tylko aparatura pokładowa. - Znów pan do tych statków i kapitanów! - Tym razem właśnie - nie. - To jak pan rozumie - pokładowa? Instalacja podbrzusze! Ej, panie, wstydziłby się pan!? Sexolatek! - Bym. Ale bym też chciał uwzględnić ekonomiczny aspekt zagadnienia. - 17 - W latach siedemdziesiątych zatrzymywałem się w Berlinie Zachodnim w Hotelu am ZOO przy Kurfurstendamm. Lubiłem po przyjeździe zajrzeć paręset metrów na prawo do salonu firmowego BMW. Obejrzeć nowe modele. Trzy zajeździłem. Tego wieczora stałem właśnie przed wielkim oknem wystawowym podziwiając najnowsze 323 ti, gdy usłyszałem obok aksamitne - „Hallo!”. Nie odwracając głowy odpowiedziałem „Hallo!” sądząc, że to któraś ze znajomych śpiewaczek, solistek czy chórzystek. Dyrygowałem wtedy dość często w Berlinie. Dużo muzyki oratoryjnej. Pomyślałem więc, że to będzie zabawne takie „Hallo!” w odpowiedzi. Ale na pytanie „Gehen wir?” odwróciłem się gwałtownie. Ujrzałem przed sobą lukusowego wampa w srebrnych norkach. Uśmiechała się czarownie. Zaskoczony - „Wohin?” - zapytałem naiwnie jak dziecko - „Ins Paradiso” - odpowiedziała z szatańsko anielskim przymrużeniem powiek. Ogarnąłem się już psychicznie i przez ciekawość zapytałem: „A ile kosztuje bilet do raju? Tego „Paradiso!” - „Trzysta marek” - odpowiedziała prosto. - „To niestety przekracza moje aktualne możliwości. Przepraszam!” - uśmiechnąłem się grzecznie, obłudnie. - „Lieber Freund! - ujęła mnie delikatnie pod ramię - Jak się pan dobrze zastanowi, to żadna kobieta taniej pana nie kosztowała. No?” - Widząc moją negatywną determinację pomachała mi przyjaźnie dłonią - Ciao! - i znikła za rogiem. - Wstydziłby się pan - upierał się sąsiad. - Ale ona chyba miała rację?... - Sextermista! - wyzywał mnie obraźliwie, poszturchując Stuhrowato. - Kto mieczem wojuje, od pochwy ginie? - Pograżał mi chichocząc - Veni, vidi, visi! - Śmiał się szyderczo. - To pan by się wstydził! - A wierzy pan w ogóle w miłość? - zapytał nagle. Zmieszałem się, bo zaskoczył mnie tym pytaniem, niby tak ogólnym, a przecież najbardziej osobistym, intymnym. Sięgnąłem więc na półkę i zasłoniłem się cytatem. - Nieco zapomniany, a szkoda, bo znakomity E.T.A. Hoffmann twierdzi - szukałem właściwej strony śliniąc palce (niestety - coraz częściej ślinić je muszę, choć tego nie znoszę) -...twierdzi, że... Mam! - wykrzyknąłem - „miłość nie jest właściwie niczym innym, jak psychicznym stanem chorobowym, który jako częściowy obłęd rodzaju ludzkiego objawia się tym mianowicie, że uważa się jakiś przedmiot za coś zupełnie innego, niż jest w rzeczywistości, na przykład niską i grubą dziewczynę cerującą pończochy za boginię...” Ha, ha,) - zaśmiałem się nagle, bo oto zauważyłem, że mój sąsiad do złudzenia przypomina właśnie hoffmannowskiego pudla imieniem Ponto, elegancko i modnie wystrzyżonego, którego stryj Skaramusz... (dalej wertowałem książkę) . . „stryj zastrzegł sobie - czytałem głośno - by nie ważył się on przyprowadzać mnie na ansamble pudlów, ponieważ nigdy, przenigdy nie dorosnę do nich, już choćby z powodu moich małych uszu, które aż nazbyt zdradzają moje niskie (kocie) pochodzenie i przez dzielne wielkouche pudle uważane są za coś nieprzyzwoitego..” Sąsiad smutno kiwał nade mną głową, jednak uznałem wprowadzanie go w ściśle profesjonalną problematykę za bezcelowe. 26 Szukając cytatu u Hoffmanna sięgnąłem na półkę, gdzie obok siebie stoi kilka książek, do których chętnie wracam, które lubię, więcej - potrzebuję. Są tu: Voltaire, Diderot, Witkacy, i Gombrowicz, którego niemal z pamięci cytuję (w przekraczających normę przyzwoitości rozmiarach), dalej Babel i Kafka - „Proces” oczywiście. Był to rok 50 chyba. Jechałem sleepingiem z Poznania do stolicy na zebranie w ZKP. Nasz nocny ekspres mknął po wykrzywionych, zajeżdżonych przez wojenne jeszcze transporty szynach. Gnał z szaloną szybkością 50/60 km/godz. Rozklekotane wagony podskakiwały na łączach i chwiały się niebezpiecznie. Tym samym pociągiem wracał do domu Władysław Kędra. Po całym dniu zajęć w poznańskiej PWSM był zmęczony i w kwaśnym humorze. Zaskoczyło mnie to, bo ten wyborny pianista (o wrodzonej nadzwyczajnej biegłości technicznej) promieniał zwykle świetnym samopoczuciem. Bo to i zasłużone sukcesy odnosił i życie kochał, kobiety - szalenie! I odwrotnie. To znaczy - one go kochały, a nie żadne tam jakieś fidrymałki. Ale w końcu zmęczyły go ciągłe podróże. Uczył w Poznaniu, potem w Łodzi. Warszawska uczelnia jakoś go nie chciała. (To tak, jak potem kiedyś ze mną. Spotkałem Tadzia Paciorkiewicza, ówczesnego rektora, wprost się oferuję, a on oczy mrużąc „Jakoś cię nie widzę!” - krótko mnie odpala). A Kędra tak się potem tułał, aż go Wiedeńska Akademia w końcu przytuliła. Dobre chociaż to. W końcu lat sześćdziesiątych dyrygowałem koncertem w Hannowerze. Kędra grał Koncert Es-dur Liszta. Nadzwyczajnie! Twarz miał skamieniałą. Wiedział już o swojej groźnej, nieuleczalnej chorobie. Ale nikt nie wiedział, że gra raz ostatni. Grał tak wspaniale, że do dziś pamiętam te z furią atakowane podwójne oktawy, jakby siłą wyrywane śmierci, krzyczące pragnieniem życia i miłości. Dyrygowałem też ostatnim koncertem Stanisława Szpinalskiego. Także fenomenalny to był pianista. Grał wtedy Koncert Schumanna, w Krakowie. Na próbie orkiestra powitała go burzliwą owacją, a on skłaniając się głęboko rzekł: - Drodzy Państwo! Spotkanie z wami jest dla mnie jak spotkanie z ukochaną kobietą po długiem niewidzeniu! Znów oklaski. Siadł przy klawiaturze. A ja - - Ukochana kobieto! - powiedziałem do orkiestry unosząc batutę - Rąbnij forte, po męsku! Rąbnęli i zagraliśmy cały Koncert bez przerywania, bez jednego słowa, bez żadnej poprawki. To było fenomenalne! On grał jak w transie. Cudownie! Jego Ukochana, piękna, młoda kobieta siedziała w głębi sali. Grał dla niej. Po koncertach w Krakowie planowali wyjazd do Zakopanego. Po ostatni haust życia... Jeszcze nie wiedział... Przed koncertem przyszedł do niego jakiś przyjaciel, profesor UJ. Trzymał w ręku wypisany horoskop. Gorączkowo mówił o śmiertelnym zagrożeniu. Podniósł alarm. Nakłaniał, zaklinał, błagał, żeby nie grał, żeby natychmiast wracał do domu, do Warszawy! Właśnie wszedł inspektor orkiestry. Prosił nas na estradę. Publiczność czeka. Poszliśmy. Graliśmy fatalnie... Meandry pamięci wśród Niezapomnianych.... Wróćmy do sleepingu, w którym gnając nocą z Poznania do Warszawy, przy lampce na górnym piętrowym łóżeczku chłonąłem łapczywie pierwsze stronice „Procesu”, aż mnie sąsiad z dołu okrzykiem: - Zgaś pan w końcu tę lampkę! - do przerwania lektury zmusił. Rankiem, zanim pociąg na Warszawę Główną wjechał, zdążyłem jeszcze uszczknąć parę następnych stroniczek. Poszedłem do bufetu. Czytając zjadłem śniadanie. Czytając zamówiłem kawę, potem obiad. Czytałem, czytałem, aż do ostatniej doszedłem stronicy. Byłem wstrząśnięty, nieprzytomny prawie. Coś nadzwyczajnego! Zebranie w ZKP dawno już się zaczęło. Najprawdopodobniej dobiegło do końca. Więc nie było już sensu... Poszedłem do kasy i kupiłem bilet powrotny do Poznania. Usiadłszy wygodnie w wagonie raz jeszcze rozpocząłem czytać. Od początku... - O?! „Proces” Kafki? - zagaił bezceremonialnie współpasażer z naprzeciwka - Ciekawe. Niezwykłe. Czytałem! - Ja też - powiedziałem szczerze. - Czytał pan? Kiedy! Dopiero wyszło... - Dzisiaj rano. Na „Mątwę” Witkacego zaprowadził mnie do teatru „Cricot 2” szwagier Emir, wtedy jeszcze student szkoły aktorskiej. Pamiętam, że między innymi grał Mikulski, świetny malarz, który ślicznie przeważnie główki dziewczęce wśród zielonych przeważnie listków malował. Ale tego wieczoru nie. Grał. Grali. Nie zrozumiałem nic. Ale to absolutnie nic! Zaraz po powrocie do domu przeczytałem „Mątwę”. Miałem egzemplarz pod ręką. Wszystko jasne! Więc co?! Więc jak?! Tak zachachmęcić, żeby nikt nic?... Wtedy zrodziło się moje trwałe uczucie do sztuki Kantora. A od Babla to najgłębiej sobie do serca wziąłem takie zdanie, że „Icek mówi mało, ale mówi smacznie. Jak coś powie, to by się chciało, żeby jeszcze coś powiedział”... I wtedy zrodziła mi się idea obowiązującej kurtyzacji tj. komprymacji. Przycinać, przycinać! Boję się, że właśnie teraz, po raz pierwszy sprzeniewierzam się tej regule... Wróciłem właśnie z Lublina. Wybaczą Państwo, że skaczę o 40 prawie lat do przodu, ale chcę na gorąco przekazać wrażenia. Bardzo miłe. Pewnie że miłe, jak mi tam po koncercie młodzież odśpiewała 100 lat, nie mówiąc już o zgotowanej mi przez publiczność standing ovation - tak modnej teraz u nas, a w której często podejrzewam pilną chęć rozprostowania kości po uciążliwej nasiadówce. Ale tu było zupełnie coś innego! Po Wrocławiu, Gdańsku, Poznaniu, Łodzi, Kaliszu, Warszawie - to był siódmy z kolei mój wieczór autorski. Wkrótce pojadę dalej - do Katowic, Bydgoszczy, Rzeszowa itd. Taka sentymentalna podróż po kraju. Trochę tam opowiadam i gram utwory powstałe najczęściej przed czterdziestu mniej więcej laty. Nie odważyłbym się na taką imprezę, gdyby nie prasa zachodnia. Bo w kraju funkcjonuję jako kompozytor nawet nieźle, ale - powiedziałbym -w drugim obiegu, nie rozpieszczany ani przez środowisko, ani przez krytykę, niemal nie istniejący na antenie radiowej, ani na płytach, nigdy na żadnym festiwalu... Ale mimo tego niektóre utwory osiągnęły rekordową liczbę wykonań (Etiuda, „Canzona di barocco”) - od Saragossy przez Rzym, Paryż do naszych orkiestr szkolnych. Ale naprawdę odwagi mi dodały dopiero głosy krytyki po ostatnich wykonaniach zaginionych przed laty „Wariacji symfonicznych”. Partyturę odtworzono z zachowanych głosów orkiestrowych. Ekshumacja po trzydziestu latach. I okazało się, że moje „Wariacje” są jak chińskie jaja! A co piszą? Muszę powiedzieć - Zechcą mi Państwo łaskawie wybaczyć, że cytuję tylko po niemiecku, w oryginale. To jeszcze może uchodzi... Bo takie tam dusery, że tłumaczyć po prostu się krępuję. To tak, jak z moją dyrygenturą... Nigdy mi w kraju nikt tak nie napisze. Przyznaję, że czytając dostawałem czkawki, a gdy norymberski sprawozdawca uznał „Canzonę” za „Barock der Stele”, a za jedyną „wadę” utworu uznał rozbudzone przezeń pragnienie usłyszenia go ponownie - jak najprędzej - załamałem się i postanowiłem polansować trochę kompozytora. Orkiestry grają to chętnie, publiczność przyjmuje gorąco. Czegóż pragnąć mam więcej? A teraz w Lublinie... Pierwszego dnia po przyjeździe zaskoczył mnie kelner w restauracji „Unia”. Podszedł z grubym tomem pod pachą: - Przepraszam, ale chyba się nie mylę?... Kupiłem dla syna... Właśnie się ukazała... -Tu otworzył encyklopedię muzyczną pod literą C - Czy byłby pan tak dobry?... Autograf pod zdjęciem... Dziękuję bardzo! - Dziękuję!... Dziwny kelner - prawie jak u Gałczyńskiego, ale trochę inaczej. Mirosław Kamola, jak mi potem powiedziano. Pierwsze spotkanie z orkiestrą. Znajoma twarz koncertmistrza, tylko jakby trochę dojrzalsza. - Falger! To pan? - rozpoznaję w nim młodego skrzypka z naszych dawnych, wspólnych krakowskich lat - Przyszedł pan kiedyś do mnie - pocierałem czoło - i powiedział: „Panie dyrektorze! Pan wydobywa, egzekwuje od nas te cudowne piana, pianissima... Ale gdyby pan spróbował nie przyduszać, jeszcze bardziej wyciszać dźwięk, a podejść z drugiej strony... Zacząć od ciszy... od zakłócenia ciszy!” - Że też pan to pamięta? - Był chyba wzruszony. - Kiedy to naprawdę mądre. Jak nie pamiętać? Pianissimo - zakłócenie ciszy. Po koncertach wywiady. Młoda dziennikarka z moim „Scripteasem” w ręku. - Pisze pan, że dyrygentura jest ostatnią formą chcianej i nieodzownej dyktatury. A czy zna pan aforyzm Ćapka o mądrym dyktatorze? - A coż mówi mądry dyktator? - „Zabrałem im wolność, a dałem godność!” - Ależ to genialne uchwycenie sedna dyrygenckiej sztuki! Dziękuję pani! I jeszcze tylko słowa słuchaczki, starszej pani, po koncercie: - Chcę panu podziękować za - łzy. Nie myślałam, że będę miała możność uściśnięcia dłoni żyjącego kompozytora, którego muzyka mnie wzruszyła. Naprawdę... Wykrzywiam gębę, by ukryć własne wzruszenie. Coś za dużo tych wzruszeń! Bo to i pani Ania Zakrzewska patrząca z rozczuleniem na swego męża Jasia, mojego najbliższego współpracownika w Akademii, który po piętnastu bodaj latach ma teraz możność znów sobie pograć z orkiestrą. Doskonale gra moje Concertino. W drugiej części stoję bez ruchu, ani drgnę. Nie wtrącam się, nie przeszkadzam. Orkiestra sama mu akompaniuje cichutko, precyzyjnie. A on gra tak pięknie, że jeszcze przed finałem wybuchają brawa. I cichną zawstydzone, zapsykane przez bywalców. A wtedy ja powiadam: - Proszę, proszę! Niech się Państwo nie krępują! Chłop gra tak pięknie, że słusznie brawa mu się należą. Za czasów Chopina bili po każdej części, a w operze to po każdej piękniejszej frazie, po każdym wysokim C czy H (si naturale). Tylko teraz mamy takie głupie zwyczaje. Więc proszę, śmiało! I jak mu nie hukną oklaskami! A kompozytorowi serce rośnie! A po finale - jeszcze dwa bisy! O... A potem Jerzy Knetig prosto i wzruszająco wypłakał w kantacie „Wesele” swoją odtrąconą, niechcianą miłość. Za bogatego wdowca-stelmacha poszła... A on bezrolny - biedaka. „Złakomiłaś ty się Maryś na ten zagon marchwi...” Bruno Jasieński... ze „Słowa o Szeli”! - o Jakubie. 28 Zaraz po powrocie z Lublina musiałem jechać do Łodzi na próby „Kynologa” przygotowywanego u Sławomira Pietrasa w Teatrze Wielkim na małej scenie. Po PR w Warszawie, Teatrze Muzycznym w Krakowie, Filharmonii w Poznaniu, Stadtbiihnen w Lubece, PWSM we Wrocławiu, TVP w Łodzi, Akademii Muzycznej w Warszawie, takiejże Akademii we Wrocławiu (po raz drugi) i Musikhochschule w Dortmundzie - będzie dziesiąta jubileuszowa realizacja tego komicznego majsterwerku! Płynąc na fali wzmożonego samopoczucia zapytam uprzejmie, która jeszcze z polskich oper może się poszczycić taką liczbą realizacji bez żadnych starań i zabiegów ani kompozytora, ani żadnych towarzystw, ani niezastąpionej, niestrudzonej, kochanej Marysi Fołtyn--Moniuszce dośmiertnie (bez wiedzy kompozytora) poślubionej. Prawdopodobnie ta i owa (opera, nie Mańcia), ale w sumie niewiele. Sławomir Mrożek ma już na oścież otwarte wrota do historii teatru. Ale jeżeli się okaże w przyszłości, że ze wszystkich jego dzieł, właśnie „Kynolog w rozterce” zachowa najdłuższy żywot sceniczny; to może w tym będzie i mała moja zasługa, bo przez muzykę „Kynolog” osiąga jeszcze wyższy pułap. Tu godzi się wspomnieć, że komedia nie została przerobiona na libretto. Umuzyczniłem cały tekst, poza jednym małym epizodem (z molami), który skreśliłem, poza tym - bez zmian. Wśród komedii Mrożka pierwszeństwo trzeba chyba przyznać: Tangu”. Choć jego tematyka (anatomia chamstwa) straci, mam nadzieję, wkrótce walor pryncypialności, ale zachowa go - jako dokument epoki. W historii naszej kultury dwa „Tanga” walczą o palmę pierwszeństwa: Mrożka i Milonga. Nie wiem, kto to był Milong. Pietras twierdzi, że to pseudonim Pendereckiego, sąsiad z naprzeciwka - że Petersburskiego. Ale to właściwie wszystko jedno. Młoda filolożka opiekująca się starszym panem Erhardtem (sąsiad z dołu) domniemywa, że to z hiszpańskiego „tange me lungo” - trzymaj mnie długo (w objęciach). Możliwe, że „tango mi, longa” - to zawołanie w jakimś neapolitańskim cockney'u (gwara), przy czym „longa” miałoby się odnosić do jakiejś wysokiej, zapewne brunetki. Ale to tylko domysły. Będąc w Łodzi znów odwiedziłem filharmonię. Szczególny mam do niej sentyment. Przepracowałem tu łącznie, w dwóch kadencjach 13 lat. Kawał czasu. Ileż wspomnień! Oglądam stare zdjęcia z filharmonikami, gdzieś z roku 57. Z obecnego składu zespołu znajduję tam obok siebie tylko Popińskiego, Sieradzkiego (wciąż pięknie grające flety) i przy fortepianie niezawodnego Edzia Przyłęckiego. A więc, proszę Państwa, kto chce zachować kondycję, zdrowie i długo żyć - niech gra na flecie! Fortepianu dla celów terapeutycznych polecić nie mogę, bo Edzio miał stosunkowo niewiele do grania. Ale tylko ta trójka się uchowała. Reszta gdzieś się rozprysła po świecie, na emeryturach, albo... Rozpoznaję na zdjęciu tych najstarszych: skrzypkowie - Żelazo, Ligęza, Stefański, Ejgirdowie, koncertmistrz altówek - Olczyk, wiolonczel - Nagujewski, kontrabasów - Malec. A tu trębacz Staś Szejwałło, z którym graliśmy razem jeszcze w Wilnie. Przychodzi raz do mnie, gdzieś w 58 i powiada: - Heniuś! (Na estradzie zwracał się do mnie nienagannie „Panie Dyrektorze.”) Nigdy ciebie o nic nie prosiłem, ale wybacz... tym razem... Mam kuzynkę... Kończy klasę śpiewu u Olginy... Ona naprawdę bardzo ładnie... Daj jej coś zaśpiewać! - A co ona może śpiewać? - Wszystko to, co Woytowiczówna. - No to wolę Woytowiczównę. - Ale przecież ty jej nie słyszałeś! - Dobrze. Coś tam jej damy. Jak się nazywa? Nie pamiętam, czy powiedział Żylis czy Gara, ale nie podobało mi się. Zaśpiewała. Dobrze. - Wolę Woytowiczównę - powiedziałem Staszkowi. Już mnie więcej nie napastował i jego kuzynka też nie. Już mnie nie potrzebowała. Zdaje się - ładnie się rozwinęła i dostała dobrą posadę. Najpierw w Duesseldorfie a potem, o ile się nie mylę - w Mecie (Met - nowojorska Metropolitan Opera). Tak jak Wojtaszek-Kubiak. To wszystko pedagogiczny dorobek naszej wileńskiej Olgi Olginy. I Zofia Rudnicka, Delfina Ambroziak i wiele innych kobiecych znakomitości. W ogóle mamy świetnych pedagogów, szczególnie w wokalistyce. Imponujący jest dorobek i jakościowy i ilościowy Antoniny Kawecki‚ - i to płci obojga! Ale i inne panie profesor (Kunińska, Paziukówna, Goławska, Skalik) nie chcą pozostać w tyle. Czy uda inţ się pobić rekord legendarnej już dziś Ady Sari? Oto jej uczennice (podaję z pamięci): Bogna Sokorska, Maria Fołtyn, Halina Mickiewiczówna, Krystyna Kostallówna, Barbara Nieman, Zofia Stefańska, Danuta Debichowa, Urszula Trawińska, Adelina Gallert, Zdzisława Donat, Danuta Damięcka-Natanek, Zofia Rudnicka. To się nazywa - klasa! Klasa! Zapewne kilka i to ważnych nazwisk opuściłem. Niech mi to zostanie wytknięte, uzupełnione i wybaczone. W nauce kompozycji wszelkie rekordy pobił Kazimierz Sikorski, nauczyciel i wychowawca co najmniej dwóch pokoleń kompozytorskich, które potem jeszcze po nobilitację do Paryża, do Nadii Boulanger pilnie jeździły. Bez pieczątki Nadii - kompozytor u nas nieważny! Jak western bez strzelaniny, czy wiejskie wesele bez bójki I Po prostu. Obserwując dzisiejszy. stan twórczości kompozytorskiej w naszym kraju, należałoby może zastanowić się, jak wielki był wpływ tych pedagogów na ukierunkowanie myśli twórczej następnej generacji i w głębszą by popaść zadumę... Ale to już w innym miejscu. Wspomnę jeno, że opracowania Sikorskiego dzieł Moniuszki i Chopina przywodzą na myśl postać ofiarnego, pracowitego, niewątpliwie pełnego najlepszej woli korektora brucknerowskiej symfoniki - Ferdinanda Loewe'go, na co baczną uwagę muzyków, a przede wszystkim wydawców zwrócić się godzi. Trzeba. Wciąż się wpatruję w tę starą fotografię z Filharmonikami Łódzkimi. Lata pracy... Ileż wspaniałych koncertów! Pamiętam - pierwsze wykonanie „Święta wiosny” na gościnnym koncercie w Warszawie (w 1959 roku). I Perkowski: - Panie Henryku) „Sacre” słuchałem wielokrotnie w Paryżu, jeszcze pod Pierre Monteux i w innych doskonałych wykonaniach. Ale - żeby orkiestra grając ten szaleńczy finał rozglądała się dumnie po sali - tego jeszcze nie widziałem! Takeśmy to mieli wkute. Na blachę! (Ale i na smyczki też! I perkusję!) A przed przyjazdem Dawida Ojstracha, nie tylko wyćwiczyliśmy do perfekcji partię orkiestrową (koncertów Brahmsa i Czajkowskiego, które miał z nami grać), ale i przestudiowaliśmy wspólnie z orkiestrą jego nagrania i znaliśmy na pamięć jego najdrobniejsze tenuta, rubata. Toteż od pierwszej próby było znakomicie. Po wielkim tournee po całym naszym kraju, Ojstrach zapytany o wrażenia z Polski, na przyjęciu u Józefa Cyrankiewicza odpowiada krótko: - Łuczsze wsiewo - arkiestr Cziża! Konsternacja, bo ani premier, ani tłumacze, ani nikt z otoczenia, ni z ambasady nie wie o co chodzi. A my - wiemy. A jeszcze przedtem, w 57 - pierwsze wykonanie „Króla Dawida”. Szykowałem się doń ze szczególnym nabożeństwem entuzjasty Honeggerowskiego dzieła. („Dawid”, „Judith”, „Joanna na stosie”, "Symfonia liturgiczna” - weszły potem do mego żelaznego, eksportowego repertuaru). Do roli Czyniącej Cuda wymarzyłem sobie wielką Irenę Eichlerównę. Po zapoznaniu się z rolą, zapaliła się do niej. - Już wiem, drogi panie- powiedziała swym charakterystycznym, dziwnym, śpiewnym głosem - Kostium mi zaprojektuje Andrzej Pronaszko. Taka długa, drapowana szata... I to musi być brokat. Srebrny brokat... Tutaj przymarszczenia, tu fałda... ţ - Łaskawa Pani - wybąkałem - To będą koncerty.... Jesteśmy filharmonią. Nie mamy środków na kostiumy. Zresztą, czarna długa suknia zupełnie wystarczy. Nie chodzi nam o... - Młody człowieku! - uśmiechnęła się łagodnie - O czym my mówimy!... Wycofałem się najuprzejmiej, jak umiałem, dyplomatycznie, wykrętnie. Po bez mała pół roku prób z amatorskim, do Honeggerowskich współbrzmień nienawykłym chórem, gdy nasza ciężka wspólna praca Syzyfową stawać się zdawała, myślałem już - że w ogóle z „Dawida” wycofać się trzeba. Aż tu nagle - pewnego dnia, jakbyśmy nieoczekiwanie jakąś niewidoczną przekroczyli bramę, barierę, granicę. I wszyscy naraz - wszystko zrozumieli, pojęli, odczuli. I małe sekundy, czy wielkie septymy współbrzmień nikogo nie dziwiły, ni trytonowy skok głosu. I oto z ukrywanym wzruszeniem usłyszałem, jak przede mną jakby samo - rodzi się piękno i jego przemożna tajemnicza siła! Byliśmy wszyscy zafascynowani. Teraz już ostatnie przed pierwszym koncertem próby. „Jeruzalem! Jeruzalem! Dawid jest królem!” - Szalawski wielkim głosem woła. Chłopisko olbrzymie, głos jak dzwon... Ale coś nie bardzo, jakby słabo... - Panie Andrzeju! - mówię - Ja tu zaraz z puzonami, trąbami i w kotły jak huknę, to pan jesteś mały chłopczyk. Co to za inwokacja! - Że niby jak? - pyta - Głośniej już się nie da. - Nie da? - powiadam - To może nie głośniej, ale... „Jeruu...!” - jak nie ryknę, a głosu mi dała natura więcej niż postury. Szalawski urażony spojrzał na mnie krzywo, ale potem, na koncercie, jak się zebrał w sobie - to mury drżały i słuchacze! Lecz wróćmy do próby. „Omm! Omm!... Duchu przedwiecznych sił!...” - to następczyni Eichlerówny, znakomita aktorka wywołuje czary, przyzywa duchy zmarłego Samuela. - „Przez ogień i wodę... Przez słowo i tchnienie... Przez słuch i spojrzenie... Złam tajemną pieczęć! Odkryj tajemnicę! Objaw się! Ukaż!... Właśnie wybiła godzina. Duchu tajemnych sił. Wzywam cię!” - (Wypunktowanie tego tekstu na wciąż płynącej, narastającej muzyce jest trudne niesłychanie). - „Zaklinam cię na czarną otchłań piekła!... Objaw się! Ukaż!” - i dalej -... „Czuję krew, czuję krew!” - woła - „Pali mnie ogień!... Do głębi mnie przeszywa!...” - krzyczy, bo tu już krzyczeć trzeba - „Tyś jest Saul!” - i jeszcze głośniej - „Tyś mnie oszukał!” - orkiestrę głosem przebić musi. - Powtórzmy scenę zaklęcia! - lekkomyślnie mówię, bo oto po chwili znakomita aktorka nagle głos od krzyku traci. Zupełna afonia. - Prędko, lekarza! Zaraz przyjeżdża, lecz pomóc nie może. Więc cóż począć! Odwołać koncerty! Sala wyprzedana... Za parę dni zakontraktowany koncert we Wrocławiu, potem - w Warszawie i w Poznaniu, w dniu przed rozstrzygnięciem Konkursu im. Wieniawskiego. I autokary zamówione i hotele... Odwołać wszystko! Tak w ostatniej chwili?... Lecz tu nagłego zastępstwa nikt się podjąć nie chce... Zresztą- nie może, nie potrafi... Żeby bez muzyki, to co innego... - Halu! - dzwonię do domu - Ratuj męża! - Co się stało? Tu wyjaśnić muszę, choć moim prywatnym życiem Państwa nudzić nie śmiem, żem się jeszcze w Poznaniu z moją młodszą koleżanką ożenił. Buczaska de domo, głos piękny, muzykalność nadzwyczajna. Niestety, kłopoty ze zdrowiem rozwinąć skrzydeł jej nie pozwoliły. Sporadycznie tylko - w radiu, w teatrze w Gdyni i w paru filharmoniach wystąpiła. W moich przygotowaniach do trudnych pozycji oratoryjnych chętnie mi w domu pomagała. Ja grałem na fortepianie, a ona wszystkie partie wokalne śpiewała i teksty recytowane mówiła. Bardzo mi to ułatwiało pracę. „Dawidowi” poświęciliśmy szczególnie wiele czasu, tak - że Hala wszystkie partie, także i tę Czyniącej Czary dobrze znała. Tylko ona. - Halu! Ratuj męża! Ratuje. Na estradę razem ze mną drżąca wchodzi i... wspaniale, dramatycznie (i muzycznie precyzyjnie) swą rolę odtwarza. I chóry świetne, i orkiestra. Lecz to przygód nie koniec! Woytowiczówna tak przepięknie sopranową arię śpiewa, że aż nas wszystkich z wrażenia zatyka. Najbardziej, niestety - drugą solistkę, która ma altową, niewdzięczną i nieefektowną partię do śpiewania. I ta też nagle głos traci! Plaga afonii! I znów dramatyczne pytanie: - Co począć? Już jutro - powtórzenie koncertu w Łodzi. Wrocław, Poznań, Warszawa - za dni parę... - Halu! Ratuj męża! Znów na podium staje i obydwie role (śpiewaną i mówioną) wykonuje. Wspaniale. I tak o tym pisano. W ogóle nasz „Król Dawid” był wielkim sukcesem. Szczególniew Poznaniu było uroczyście, przed uczestnikami i jurorami skrzypcowego konkursu, tuż przed jego rozstrzygnięciem. I Ojstrach na sali. I Wisłocki naprawdę wzruszony. I radosne twarze moich muzyków i śpiewaków. I Hala tak szczęśliwa! Nasz trud nie był daremny. Wtedy, w Łodzi - wiele podejmowałem muzycznych zadań trudnych i ambitnych. Może i z próżności. Ale tylko trochę. W realizacji zamierzeń mocne wsparcie miałem w świetnie dobranych zespołach - administracyjnym i technicznym. Dyrektor Edmund Bugajski i główny księgowy Marian Rybicki dali mi się nawet do przestępstwa (ale - szlachetnego przestępstwa) namówić! Bo oto wciąż brakowało nam pieniędzy na honoraria, a często miewaliśmy szansę wzbogacenia sezonu przez pozaplanowo przyjeżdżających do nas, lub przejazdem zahaczających o nasz kraj znakomitych solistów i zespoły zagraniczne. Te szanse nam stwarzał ówczesny kierownik muzyczny Pagartu - Janusz Cegiełła (poprzednio dyrektor Szczecińskiej Filharmonii, potem szef działu programowego w Łodzi, potem znany komentator, autor telewizyjnych „Przebojów mistrzów” i autor kilku świetnych książek, niestrudzony szperacz, bezbłędny detektyw muzyczny) - po starej przyjaźni, ale też i dzięki korzystnej pod tym względem bliskości Łodzi do stolicy. Ale skąd brać na to pieniądze? Ponadplanowe! Kiedy i krajowe gwiazdy - Rowicki i Adam Harasiewicz - zażądali potrójnych (w stosunku do obowiązujących stawek) honorariów, problem stał się pozornie nie do przeskoczenia. Wyratował nas (nieświadomie) znakomity jazzman i kompozytor (muzyka filmowa - super!). Jerzy Duduś Matuszkiewicz. Pierwsze po latach zakazu koncerty muzyki jazzowej cieszyły się olbrzymim powodzeniem i mogły być wielokrotnie powtarzane przy pełnej sali i drogich biletach. Koncerty zespołu Dudusia w filharmonii powtarzaliśmy czterokrotnie, wykazując w oficjalnej księgowości tylko dwa. Trzeci i czwarty szedł do drugiej kasy. To była nasza rezerwa na podwyższone honoraria naszych gwiazd i zagranicznych gości. Prowadziliśmy bardzo pieczołowitą dokumentację naszej podwójnej buchalterii na wypadek wsypy. Ale i tak- przekonywałem dyr. Bugajskiego i Rybickiego-to tylko przyniesie nam zaszczyt, jeśli nas posadzą za to, że wystąpił w Łodzi Richter, Rowicki, Harasiewicz czy Barbirolli ze swoją Hall‚ Orchestra. Bo gdyby nie to, to mowy nie ma... Dziś może by nas nagrodzono, za inicjatywę i operatywność, ale wtedy?... - Strach pomyśleć! Po paru latach, gdy było pewne, że żadna kontrola, ani wpadka nam już nie grozi, urządziliśmy uroczyste palenie tej naszej „lewej”, ale chwalebnej buchalterii i zakończyli sprawę toastem. Dobry duch filharmonii Adam Pokorny witał i żegnał na dworcu wszystkich naszych gości - solistów i dyrygentów. Taksówka już czekała, a w pokoju hotelowym mój list powitalny i kwiaty. Takie to były maniery! Kierownik techniczny Henryk Cimek spełniał wszystkie moje życzenia. Dodatkowa dekoracja sali? Proszę uprzejmie. Kotary dla wytłumienia nadmiernego pogłosu? Już się robi. Przydałaby się kawiarenka! A od czegóż piwnica! I urządził tam sympatyczny, do dziś działający barek, klub-kawiarnię. Przy okazji ktoś tam wyniuchał, że w drugiej filharmonicznej piwniczce pan Henio świetnie prosperującą hodowlę pieczarek założył. Ludzka zawiść i małoduszność zamiast nagrody za inicjatywę gospodarczą niepotrzebne nam przykrości sprowadziły. Tak samo zresztą, jak z tym wybiegiem dla modelek... Jednak ludzie są zawistni i złośliwi... No bo, proszę Państwa, co roku lub co dwa odbywał się w Łodzi pokaz mody. Różne firmy go urządzały. Wynajmowały salę filharmonii i zjawiał się problem budowy podestu-wybiegu (w głąb widowni), po którym modelki będą - wdzięcznie kołysząc się w biodrach - maszerować. Proszono pana Henia i on im budowę takiego podestu organizował i rachunek wystawiał. Po pokazie nikt już się podestem nie interesował, ani go rozbierał, ani zabierał, ani brał na przechowanie. Przyszli, nabrudzili i poszli... I wszystko na głowie pana Henia zostawiali. A po roku, czy dwóch znowu problem budowy wybiegu powstawał i on znów im to organizował i rachunek wystawiał. Mieli jak chcieli. To czego się potem czepiali, że to ten stary! Stary czy nowy, ale czyściutki i elegancki, tak jak trzeba. To po co tu rozrabiać? Co za ludzie!! A u nas w filharmonii wszystko wtedy grało. Nie tylko orkiestra. I widownia zawsze była pełna, bo to było jeszcze przed masowym exodusem Żydów, a ci -trzeba to przyznać-stanowili najliczniejszą i najwierniejszą grupę słuchaczy, melomanów. Takie to były te dawne, łódzkie, pięćdziesiąte lata. Za drugiej mojej w Łodzi kadencji (1972-80) dobrałem sobie dyrektora, absolwenta AWF (żeby nie za dużo artystów) Kazimierza Mikołajczaka. Pomógł mi w realizacji wielu niebłahych zadań: nagrań, transmisji radiowo-telewizyjnych, podróży artystycznych zespołu do różnych krajów europejskich oraz jubileuszy, z tym najgłośniejszym - z Arturem Rubinsteinem. Osobny rozdział naszej wspólnej działalności stanowił popularyzatorski cykl telewizyjny pt. „Nie taki diabeł straszny” - toteż pisałem o nim w osobnej książce. Niektóre z tych programów były bardzo dobre, a orkiestra grała na naprawdę światowym poziomie. Mam nadzieję, że będą Państwo mogli przekonać się o tym sami, bo jak podejrzewam - mądrzy i przewidujący redaktorzy TV w Łodzi, już to ex dyr. Nieśmiałek, czy red. Rumowska, już Gerstenkorn, albo świetny realizator obrazu Łopalewski - przechowają i będą wiedzieli „gdzie są taśmy z tamtych lat” i zrobią z tego kiedyś sensacyjną i wzruszającą serię powtórek. I nic nie będzie szkodziło, że to były programy czarno-białe. To doda tylko szlachetnej patyny. I wszystkim się będzie podobało, tylko przedtem ja muszę spełnić jeden warunek. No bo my bardzo lubimy (prawie wyłącznie) nieboszczyków... I tylko wtedy będzie szansa. Postaram się ją wykorzystać, ale może nie za prędko. Dobrze? Zechcą Państwo łaskawie trochę poczekać. Proszę mi wybaczyć! Wrócę jeszcze, lecz tylko na chwilę, do nagłej afonii alcistki w „Dawidzie”. Wydaje mi się, że na ogół, prawie we wszystkich oratoriach partie sopranowe są od altowych po prostu lepsze, ładniejsze, lepiej napisane. Dlaczego, nie wiem, ale tym niemniej panie o niższych, choćby najpiękniejszych głosach, są w sytuacji nieporównanie trudniejszej, niewdzięcznej, jeśli nie wręcz spalonej - w tej wokalnej olimpiadzie, jaką w gruncie rzeczy jest każde oratoryjne dzieło. I tylko w „Petite Messe Solennelle” boski Gioacchino Rossini napisał na końcu, po wszystkich wspaniałych i najwspanialszych ariach i ansanblach, takie genialne „Dona nobis pacem” - na alt właśnie, solo, z chórem i orkiestrą, że nawet tak cudowna i naprawdę wielka śpiewaczka, jak Jesye Norman (sopran) przed znakomitą Carol Smith (alt) ugiąć się musiała i to dwukrotnie, gdym tę cudowną Mszę z nimi w Berlinie (z Berliner Philharmoniker) i potem z moimi Duesseldţorfczykami realizował. Genialna Jessye srogi rewanż na swej koleżance wzięła, gdy w Duesseldorfie „Caecilien-Messe” Haydna dyrygowałem. W tej, zresztą przepięknej i niemal radosnej Mszy Haydna Carol Smith mimo wszystkich bezsprzecznych walorów była bez szans. Jednak za sprawą i kompozytora. Lecz jakże ja mogłem mojej Hali tę właśnie pozycję na debiut w Krakowie zaproponować? I że też ona z tej opresji wyszła zwycięsko?! 29 Płyt z Łódzką Filharmonią nagrałem tylko parę. Nie otrzymały one, jak moje nagrania z Krakowską - Grand Prix, ani jak z Duesseldorfer Symphoniker-Grand Prix Mondial (za kwadrofoniczne nagranie. ”Raj i Peri” Schumanna), ale mają - słucham ich czasem-niepowtarzalny poetycki klimat. Szczególnie lubię nagranie (oczywiście w realizacji Antoniego Karużasa) Drugiej Symfonii B-dur Karola Szymanowskiego. Szykowaliśmy się długo do tego zapisu największej, najwspanialszej polskiej symfonii. Już na wiele miesięcy przed nagraniem precyzyjnie zaplanowałem ,.podkradanie” prób z innych, łatwiejszych programów, innych dyrygentów, żeby z zespołem powoli rozgryźć to arcytrudne dzieło Szymanowskiego. (Rzeczywiście tak trudne, że gdy potem realizowałem je z orkiestrą londyńskiej BBC, to koncertmistrz po kilku pierwszych minutach próby .poprosił o „czas” - jak trener na meczu koszykówki, i dopiero po godzinie indywidualnego rozpracowania-przećwiczenia co trudniejszych fragmentów zaproszono mnie ponownie do pulpitu. Wtedy już wszystko poszło gładko.) Liczyłem też na to, że podczas moich licznych wtedy zagranicznych podróży artystycznych muzycy świadomi już stopnia trudności sami przećwiczą co należy. Właśnie skończyłem planowanie tych „podkradanych” prób, gdy zameldowali się u mnie w gabinecie dwaj panowie Kubisiowie, ojciec - perkusista i syn - skrzypek. (Znów podaję zmienione nazwiska, fakty - prawdziwe. - Siadajcie panowie! - powiedziałem - Czy to senior przyszedł z synem, czy junior z tatą? - zapytałem. - My obydwaj - mruknął stary. - Panie dyrektorze! - Młody Kubiś nosił grube szkła na krótkim zadartym trochę nosie. Miał kręcące się blond włosy. Lubiłem tego chłopca. Wyciągnął kalendarzyk z kieszeni - Chciałem pana prosić o zwolnienie mnie na trzy dni od dwunastego, w przyszłym miesiącu. Muszę wyjechać na konsultację z promotorem mojej pracy magisterskiej. - Znowu?... - westchnąłem - Panie Kubiś! Bardzo cenię i popieram szerokie zainteresowania intelektualne, ale te pańskie studia filozoficzne, i to do tego w Lublinie, wprowadzają ciągłe kolizje z pracą. Nie mówiąc już o tym, że niszczy pan zdrowie. Strasznie pan blady!... Oczy czerwone... Musi się pan w końcu zdecydować, czy jest pan skrzypkiem, czy filozofem! - Myślącym skrzypkiem - odparł prosto - Studia już dobiegają końca. - Obawiam się - dodałem niepotrzebnie - że po magisterium nastąpi doktorat. - Dobrze pan mówi, panie dyrektorze! - stary Kubiś głaskał się po łysinie - Bardzo bym się cieszył, gdyby... - A ja, niestety, nie! - stwierdziłem ostro - Pan doskonale wie, że jak pana zwalniam, to ciężar spada na innych kolegów. Ktoś miał dostać przestój - nie dostanie. I tak gramy w niepełnej obsadzie smyczków. - Te przestoje - bronił się Wojtek, ten młody Kubiś - to koledzy obliczają bardzo dokładnie i ja im to potem oddam, odrobię. - Ale nie mogę pana faworyzować. Innym odmawiam zwolnień. Przed godziną odmówiłem Kozickiemu, choć czuł się źle. Pedagogom, uczącym w szkołach, też odmawiam. Bo muszę, bo musi być jakiś porządek, bo dobro instytucji tego wymaga. - W interesie instytucji leży też chyba, by w zespole byli ludzie wykształceni - bronił się atakując. - To może mi Pan, jako wszechstronnie wykształcony filozof poradzi, jak ja mam to wszystko pogodzić i co mam zrobić! - Pozwolić Kubisiowi jechać na konsultację, a po powrocie podwoić wymagania! - uśmiechał się do mnie. - A co to znaczy podwoić i co to znaczy na trzy dni! Jak nie zagra pan trzech prób, to nie zagra pan i koncertu... Przy naszej niewielkiej obsadzie nie mogę rezygnować z tak dobrego skrzypka jak pan! - O! Dobrze pan mówi, panie dyrektorze- przyklasnął stary Kubiś - Przestańże tata! - ofuknął go syn - Panie dyrektorze... - A kiedy pan chce jechać? - Dwunastego w poniedziałek. Zajrzałem do kalendarza. - No proszę! Właśnie. Tu mam tę dodatkową próbę Symfonii Szymanowskiego, a pan wie, jak mi na tym zależy, żeby... - Już to próbowaliśmy. - Pierwsze czytanki - machnąłem ręką. - Ale ja to umiem. A Drugą Beethovena znam prawie na pamięć. I na koncercie zagram. - Bez prób! - kręciłem głową - A Szymanowski?... - Nad Szymanowskim popracowałem już w domu. Nawet teraz mógłbym zagrać bezbłędnie najtrudniejsze fragmenty tej symfonii. - Teraz? Już? - Teraz - potrząsnął głową. Wstałem i podszedłem do drzwi sekretariatu. - Pani Urszulko! Jest jeszcze inspektor? Niech mi przyniesie głos skrzypcowy symfonii Szymanowskiego. Jest w teczkach. Pierwsze skrzypce. Wojtek bez słowa wyszedł. Za chwilę wrócił ze skrzypcami. Nadszedł też inspektor orkiestry z nutami. Wyczuł niezwykłą sytuację i stanął w kącie. Położyłem nuty na pulpicie. Młody Kubiś dostroił skrzypce i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w nuty. Była zupełna cisza i napięcie, jak na konkursie międzynarodowym, Nawet przycichło astmatyczne sapanie starego Kubisia. I Wojtek zagrał. Doskonale! - No, dobrze! Tylko spokojniej! Bez pośpiechu! Komplementy dla tatusia! -mruknąłem niewyraźnie - No, cóż?... Muszę pana puścić do tego Lublina. Do diabła! - Dziękuję! - Wojtek oddychał jak po rekordowym skoku o tyczce. - Przy okazji, panie dyrektorze... Chciałbym też pana prosić... Ojciec ma najniższą w orkiestrze gażę... Mniej od początkujących... Bardzo go to boli... - Panowie! - żachnąłem się gniewnie - Przecież wiemy doskonale, dlaczego tak jest. Sam pan sobie winien... Ja muszę z tym walczyć! Nie mogę tolerować! I tak potraktowaliśmy pana łagodniej niż na przykład Grzesiuka. Kolejność sankcji jest ustalona: z początku - nagana, drugi wypadek zjawienia się do pracy w stanie nietrzeźwym - nagana z ostrzeżeniem i wpisaniem do akt, trzeci wypadek - wypowiedzenie płacy i obniżenie gaży o grupę... - I cofnięcie premii i zatrzymanie awansu na dwa lata? - żalił się stary. - Zatrzymałem, bo tymczasem znowu stało się coś, o czym udaję, że nie wiem... - Kiedy ja wtedy naprawdę nie piłem! - Kubiś uderzał się w piersi - Tylko brzuch mnie bolał, to żona dała mi parę kropli... na spirytusie... Może dlatego?... - Mowa! - A jak co trudnego przyjdzie na ksylofon - stary ruszył do ataku - albo na dzwonki, to zaraz „Gdzie Kubiś!”, ,.Dawajcie mi Kubisia!” Jak połamane rytmy „Święta Wiosny” to - „Panie Kubiś!” Proszę przesiąść do „Grand Cassa!" Bo pan dobrze wie, że cały rytm od tego bum! - cholernego bębna idzie! I wtedy to inni niedobrzy, tylko Kubiś! A jak podwyżki - to Kubisia nie ma! Jak premie, wyrównania, to inni lepsi, a o Kubisiu zapomnieli. I pan też!... I wszyscy już poszli w górę, tylko ja zostałem na dole. Nawet takie zielone uczniaki ze szkoły więcej już mają niż ja, stary muzyk! - prawie płakał i było mi przykro. Weszła Urszula - Panie dyrektorze, naczelnik wydziału... - Panowie wybaczą - powiedziałem wstając. - Stary Kubiś może sobie poczekać! Niech poczeka!... - trzęsły mu się wargi, gdy przechodził obok - Cholera jasna... - usłyszałem już od drzwi. Przez kilka tygodni nie było mnie w kraju. Po powrocie dowiedziałem się od przyjaciela - Henia Debicha, że stan zdrowia jego żony Zosi niestety wciąż się pogarsza. Wobec sklerozy multiplex medycyna nadal jest całkiem bezsilna. Zofia Rudnicka - młoda kobieta, doskonała śpiewaczka u szczytu kariery... To naprawdę tragiczne! Do dziś pamiętam jej wspaniałe kreacje - i jako Violettę, jako Gildę, w potrójnej roli Olimpii. Giulietty i Antoniny w ,.Opowieściach Hoffmanna" i wreszcie - jako moją „Białowłosą". Nazajutrz musiałem znów wyjechać i tym razem nie mogłem jej odwiedzić, ale zaraz po powrocie umówiłem się z Heniem, że jeszcze dzisiaj po próbie w filharmonii będę w szpitalu. On też miał się tam zjawić (jak co dzień) po nagraniach ze swoją orkiestrą radiową. Tego dnia próbowałem Wariacje Brahmsa na temat Haydna. - Zapytam w przerwie inspektora - pomyślałem widząc, że znów nie ma młodego Kubisia. Stary drzemał przy trianglu, w głębi estrady. Triangel w tych Wariacjach ma tylko parę nut do zagrania i to pod koniec utworu. Postanowiłem nie pokazywać wejścia Kubisiowi. Chciałem go sprawdzić, wypróbować. Wciąż drzemał. Może był znów po kropelkach od bólu brzucha? Ocknął się tuż przed taktem, gdzie triangel rozpoczyna grę i zagrał bezbłędnie. Czy był tak czujny, czy instynkt, intuicja? Imponowało mi to w każdym razie. Wychodząc na przerwę natknąłem się nań w korytarzu. Chciałem mu powiedzieć coś miłego. Wziąłem go pod ramię. - Pan to ma słodkie życie, kolego Kubiś! - zażartowałem. - W triangelek dzyń, dzyń - i do domu! A ty się człowieku męcz! - Ocierałem pot spływający mi z czoła. Cofnął gwałtownie rękę i długo patrzył mi w oczy. - Pan dyrektor sobie żartuje - powiedział spokojnie i cicho - a mnie... syn się kończy! - Targnął nim nagły skurcz szlochu. Oniemiałem! Dopiero po chwili; - Co? Jak to? Co się stało? - dopytywałem się gorączkowo - Myślałem, że on znów do tego Lublina... - Wojtuś już dawno czuł się źle - stary dłonią otarł łzę - ale dopiero teraz go zwaliło... To rak krwi! I podobno - najgorsza odmiana. Za późno się tym zajął. Może gdyby... Ale on wciąż gnał i gnał. To ten uniwersytet, to ta cholerna filharmonia... A teraz mówią, że miesiące mu tylko zostały, jeżeli nie tygodnie. - Znów załkał - Lekarze mu powiedzieli, że to jakiś gronkowiec, czy ameba... Pan wie, jak to lekarze. Ale on im nie wierzy. On czuje. On wie... - Płakał. Odszedłem w milczeniu. Cóż mogłem powiedzieć? A tam znów - Zosia... Zaraz po próbie, tak jak przyrzekłem Heniowi, pojechałem do szpitala. Podał mi numer pokoju -105. - Pan do kogo? - zastąpiła mi drogę siostra oddziałowa - Teraz jest konsylium. Proszę zaczekać tam dalej na korytarzu. Poproszę pana, jak się skończy. Idąc wolno długim korytarzem bezwiednie zajrzałem w któreś z mijanych drzwi, w otwarte drzwi sali chorych. Rzuciłem okiem na najbliższe łóżko i - zamarłem w bezruchu napotkawszy wzrok zza grubych szkieł na zadartym nosie. - Panie Wojtku! - Podszedłem zmieszany. Pacjenci z sąsiednich łóżek spoglądali na mnie obojętnie. Jeden z nich spał. Ściszyłem głos. - Właśnie ojciec mówił mi... Patrzył jakby nie dowierzając: - Nigdy bym się nie spodziewał, że pan dyrektor tu... do mnie!... - A ja myślałem, że pan znów w tym Lublinie. Przerzucił kilka leżących na kolanach kartek. - Już jej chyba nie skończę... - Magisterska? - zapytałem. Skinął głową, patrząc przed siebie na pustą ścianę. Potem spojrzał na mnie z taką miną, jakby prosił o wybaczenie. - To białaczka, wie pan? Rak krwi. Ja wiem, choć oni mi mówią... Mam jeszcze parę miesięcy... - Odwrócił głowę. - Co też pan, panie Wojtku?... Pytałem lekarza. To tylko rodzaj gronkowca. Taka ameba, czy coś!... I oni mają już na to sposób. Jest nowy lek. Szwajcarski. Już go zamówili i nadejdzie w najbliższych dniach. - Starałem się uśmiechać. On też. - I obroni ją pan w Lublinie - dotknąłem zapisanych kartek - I pogramy jeszcze sobie i całego Beethovena i Mozarta. Tylko tego najbliższego Szymanowskiego, to chyba odłożymy do następnego razu. Ale pan wtedy ten finał zasunął!... Bomba! Jakby drobny błysk uśmiechu rozjaśnił mu na chwilę twarz. I znów wpatrzył się nieruchomo w pustą ścianę. - Żebym tylko do września przetrzymał - mówił cicho - do września... - Całe lata jeszcze przed nami, kolego Kubiś! Całe lata! Przez chwilę milczeliśmy obaj. Potem on znów spojrzał na mnie. - Ale nigdy nie myślałem, że pan... do mnie... tu... specjalnie?... Odwróciłem wzrok. Weszła siostra oddziałowa. - Nareszcie pana znalazłam. Konsylium już się skończyło. Już może pan tam wejść do pacjentki. Zza grubych szkieł patrzyły na mnie szeroko otwarte oczy Kubisia. Starałem się wytrzymać to spojrzenie. - Mam tu jeszcze jedną sprawę - powiedziałem prosto - Postaram się wpaść do pana jutro... Nie, pojutrze! Niech się pan trzyma, panie Wojtku! Życzę rychłej poprawy. Do zobaczenia! Wyszedłem szybkim krokiem. Było mi strasznie przykro i wstyd. Na korytarzu spotkałem Debicha. Poszliśmy razem do jego chorej żony. Bardzo dzielnie nadrabiała miną i nawet starała się żartować, ale była tak słaba, że już po chwili musieliśmy wyjść. Po dwóch dniach znów wszedłem do sali Kubisia, trzymając w ręku kilka gerber - Jak się pan ma, panie Wojtku! - wręczyłem mu kwiaty - Głupio to wtedy wypadło, przepraszam... Zdaje się, lepiej pan dziś wygląda, choć ten nowy lek, jak słyszę, jeszcze nie nadszedł... - Proszę się odsunąć! - Siostra oddziałowa trzymała w ręku strzykawkę - Muszę choremu zrobić zastrzyk. - A po chwili sięgnęła po gerbery - Wstawię kwiaty do wody - powiedziała - I proszę nie męczyć długo chorego! Zaraz przyjdzie pan doktór. Wyszła. Wojtek leżał z zamkniętymi oczami. - Jak się pan czuje! - zapytałem z serdeczną troską. - Żebym tylko do września przetrzymał. Już przedtem tak mówił. - Całe lata przed nami, panie Wojtku! Całe lata... - powtórzyłem. - Żeby do września... - zmarszczył czoło. - Co też pan wymyśla! - żachnąłem się - Co pana tylko ten wrzesień interesuje? A inne miesiące to gorsze? Uniósł się trochę na łokciu i pochylił ku mnie. Jeszcze bardziej głos sciszył; jakby nie chciał, żeby inni nas słyszeli. - Bo w sierpniu urlop w filharmonii - szeptał jak w sekrecie - Więc jak w sierpniu.., umrę, to mi koledzy nie zagrają. - Co też pan... - zachrypłem nagle. Opadł na poduszki. Dyszał ciężko. - Piękne są te gerbery! - powiedziała siostra wnosząc i stawiając na stoliku obok duży flakon, czy raczej butlę z kwiatami. - Dziękuję - powiedziałem, ale już wyszła. Wojtek .leżał z zamkniętymi oczami. Wtedy ja popatrzyłem na te kwiaty i zmartwiałem! Bo stało się coś strasznego. Nieprawdopodobne!... Jak w kinie... tak jak u Disneya, który długo fotografował (co ileś tam minut - jedna klatka) rozkwitające kwiaty, a potem na filmie rozkwitały z pąków wspaniale, w kilku sekundach, na naszych oczach, jak cud!... I tu, jak w kinie, tylko w odwrotnym kierunku... Koszmar! Nagle - te przyniesione przeze mnie gerbery zaczęły się w jednej chwili pochylać, kurczyć, więdnąć... W kilku sekundach oklapły, opadły, umarły... Zdrętwiałem. Gdy Wojtek odwrócił głowę, zerwałem się na nogi i sobą zasłoniłem flakon. Wtedy wszedł lekarz - Przepraszam pana - powiedział - Muszę zbadać chorego. - Ja zaraz...- nie wiedziałem, co zrobić - Już idę... Panie Wojtku! Za parę dni lecę... na dłużej, więc...- Nie mogłem przecież dopuścić, by Wojtek zobaczył te nieszczęsne kwiaty, więc mówiąc, sięgnąłem za plecami po ten flakon i tyłem cofałem się do drzwi - Rychłego powrotu do zdrowia! Panie Wojtku! Niech się pan trzyma! - Flakon przekrzywił się i polała mi się woda po spodniach i wąską strużką po posadzce. Doktór miał bardzo zdziwioną minę, a siostra wyszła ze mną - Czy w czymś pomóc! - Nie wiedziałem, czy pyta z troską, czy kpi sobie ze mnie. - W tej butli była jakaś trucizna, czy leki, czy środki odkażające! - rzuciłem wściekle, pokazując jej obumarłe kwiaty. - Była na pewno czysta. Sama myłam. Na pewno! Wcisnąłem jej w ręce ten nieszczęsny flakon z takim rozmachem, że oblałem jej fartuch i wybiegłem. Uciekałem. W następnych dniach nagrywałem na płytę Symfonię Szymanowskiego, a zaraz potem poleciałem do Duesseldorfu, a stamtąd na tournee do Argentyny i Chile. Długo mnie nie było w kraju. Po powrocie zastałem Henia Debicha z czarną opaską. W filharmonii Cimek powiedział: - Pochowaliśmy też Wojtka. - Kiedy! - W sierpniu. Wszyscy na urlopach. Było tylko parę osób. - Pośpieszył - dodał inspektor - Zawsze był taki szybki. I w graniu. Po wakacjach zaczęliśmy próby w filharmonii. Stary Kubiś grał na kotłach. Unikałem jego wzroku. Znów natknąłem się na niego wychodząc na przerwę. W korytarzu. - Tak mi żal... - powiedziałem - Serdecznie panu współczuję - ścisnąłem mu ramię - Cóż!... Trudno! Życie idzie dalej... - Tylko że umierają nie ci, co powinni - rzucił twardo. Spojrzałem zaskoczony. - O sobie myślę, o sobie! - uśmiechnął się gorzko - Panu to chciałem tylko podziękować za tę podwyżkę. Ale ja jej nie wezmę! - Niech ją pan weźmie, proszę - wyszeptałem. - Takie pocieszenie za śmierć syna!... Po trzysta złotych miesięcznie?... Jak panu nie wstyd! - Nie żadne pocieszenie, tylko jak zjawiła się możliwość... Dostałem pieniądze... - Właśnie dla mnie! A jak syn by nie umarł, to by się możliwość nie znalazła? I by mi pan nie dał. Co! No, niech się pan przyzna! - Panie Kubiś!...- głos mi się łamał - I mnie pan pożałuj... Staramsię, panie Kubiś! Słowo daję, że się staram... - Odszedłem, czując w gardle piekące łzy. 30 - Panie dyrektorze - Urszulka uchyliła lekko drzwi - Chciałam tylko przypomnieć, że jest pan umówiony na 13.30 z panem Starskim w „Grandzie”. - Oczywiście zapomniałem. Dobra sekretarka to skarb nieoceniony! - próbuję żartować - Dziękuję! Łódzki „Grand” w latach sześćdziesiątych był jeszcze piękną kawiarnią w starym, niemal wiedeńskim stylu. Z głębokiej wnęki, którą nazywaliśmy „tramwajem”, zatopiony w wygodnym fotelu, już z daleka kiwa do mnie dłonią pan Ludwik, znakomity scenarzysta, jeden z nestorów naszego kina. Podchodzę. - Właśnie wracam z kolaudacji „Waleta pikowego” - powiada ściskając mi dłoń. („Walet” po „Celulozie” i „Ewie” - co nie chciała spać, to był mój trzeci film fabularny, do którego pisałem muzykę.) - Szkoda, że nie mogłem być, ale miałem próbę w filharmonii. - Może i nie szkoda... - A co mówili? - Mówili, że muzyka dobra. - O, dziękuję! Więc jednak... Bardzo się cieszę. - Nie bardzo jest z czego. - Jak to? - Jak mówią, że muzyka dobra, to znaczy, że film nie bardzo. (Po latach okazało się, że nie był wcale zły.) A jak film nie dobry, to i muzyki niewiele kto usłyszy. - O, to mnie martwi. - Nie bardzo jest czego. Bo, wie pan, tam w jednej scenie kataryniarz gra walczyka. I to jest dobry walczyk. Pan mi napisze „rybkę”, tylko melodyjkę. Szesnaście taktów refren i canto szesnaście. Ja napiszę słowa i pan się zdziwi, jaka to będzie dobra piosenka! Może szlagier? Co to, to nie. Ale w każdym razie - pan zarobi, ja zarobię. Zobaczysz pan. Pisz pan tę rybkę! Tu, teraz, już! Może być na serwetce. I rzeczywiście! „Walczyk na cztery ręce” nie podbił świata, ale jako piosenka miesiąca, lansowany w radiu, na płytach, festiwalach - wniósł w ciągu kilku następnych lat na moje konto w „Zaiksie” więcej, niż moje wszystkie inne razem wzięte, poważne i niepoważne utwory. Zaledwie na końcu języka poczułem przedsmak biznesu. Zacząłem sobie mgliście wyobrażać, czym może być, czym jest na świecie wielki show-business. Zacząłem rozumieć, że rozrywka, muzyka niepoważna - to może być bardzo poważna sprawa i co to znaczy wejść do spółki ze starym, mądrym i do tego utalentowanym Żydem. Przypomniała mi się wizyta w pięknej willi pana Henryka Jabłońskiego, kompozytora. Gdy goście podziwiali wspaniałości domu i wyposażenia, gospodarz skromnie uśmiechnięty wyjaśniał: - To wszystko - „Siwy włos”. Przy jakimś szczególnie cennym detalu: - A to „Zachodni wiatr” - informował dodatkowo. Posiadłość rzeczywiście imponująca, tylko ogrodzona zaskakująco skromnym, wręcz lichym parkanikiem. - A parkanik - wyjaśnił w zadumie kompozytor - to moja Symfonia. Nawiasem dodam, że to jest naprawdę dobra symfonia. A że nie jest grana i leży w zapomnieniu? Dzieli los wielu innych pięknych i zapomnianych... Bo utwory nie muszą być dobre i piękne. Jak dziewczyny... Dobry musi być tylko kompozytor. Mądry, o .. „wyrobionym” nazwisku. Dużym. I o dużej sile przebicia. Kupiec. Głowa do interesu. Języki obce. Menadżer. Dziecko urodzić - to jeszcze za mało! Trzeba je wykarmić, wychować, wykształcić i ustawić w życiu. I nie ma co liczyć na choćby i rzeczywiste i duże walory dzieła. Samo nie da rady. Bo w dziedzinie muzyki na całym świecie-bałagan pojęciowy! Więcej niż bałagan, po prostu - bur...! O, bardzo przepraszam... Burłagan. Burłagan! - Oto właściwy neologizm, żeby nie być ordynarnym, a wyrazić istotę sprawy. Z początku znawcy, specjaliści, muzykolodzy, eksperci, a w ślad za nimi żurnaliści i tzw. opinia publiczna dokonują wyboru. I te wybory są błędne, złe, fałszywe! Dlaczego? Rozpatrzmy to na neutralnym, dalekim przykładzie, powiedzmy - muzyki francuskiej. Weźmy trzech kompozytorów: Debussyego, Honeggera i Messiaena. Moim zdaniem - talent, a może geniusz Debussyego tak się ma do Honeggera, jak Honeggera do Messiaena. Za zasadniczy miernik talentu uważam kurs dźwięku danego kompozytora. „Kurs dźwięku” - jak kurs funta, czy dolara. Jakże wysoko stoi np. kurs każdego dźwięku Debussyowskiej waluty. Z tym, że w muzyce, te najwyżej notowane jednostki są absolutnie niewymienialne. Po prostu nie sposób wyobrazić sobie zamiany, wymiany któregokolwiek dźwięku, tonu np. w „Popołudniu fauna”. U Honeggera też każdy zwrot harmoniczny, czy melodyczny, każdy przebieg pasażowy - wyszukany, wyważony, wycyzelowany, wypieszczony, ale można by już przypuścić możliwość pewnych drobnych, czy nawet większych zmian, wymianę. A u Messiaena? Szalone możliwości. Bo on sypie jak z rękawa. Szczególnie na organach. Zalewa kaskadą dźwięków, zasypuje drobnicą. Setki i tysiące ósemek i szesnastek częstokroć powielanych jeszcze w równoległościach. Ciach, ciach! Straszliwa dewaluacja monety dźwiękowej. Bilon. A jednak - Debussy coraz rzadziej pojawia się w programach filharmonicznych, Honegger prawie całkiem znika, a Messiaen - święci triumfy, poświęca mu się całe festiwale. Nie chcę, broń Boże, powiedzieć, że to zły kompozytor, ale gdzież mu do tamtych!... A jednak... Może dekadentyzm Debussyego, skrajny pesymizm, wręcz katastrofizm Honeggera tak zraża. Tego nikt nie lubi. A Messiaena bronią ptaszki i dziecięca naiwność serca 80-letniego kompozytora, który skrzętnie ukrywaną tęsknotę do music-hallu i słabość do kabaretu okupi okazywaną pobożnością. Tylko że ludzie słuchają nie tego, co powinni, a młodzież zastyga w epileptycznych drgawkach rocka. Ech!... ...Łódzki „Grand” w latach sześćdziesiątych był jeszcze piękną kawiarnią... Tu właśnie bywałem kiedyś na śniadankach, codziennie przed próbą. Soczek, jajeczka po wiedeńsku, mała kawka i pyszne, firmowe, maślane bułeczki. To tu już od rana urzędował „klub” redaktora Becka („Karuzela”) z członkami: choreografem Matuszewskim, kuzynem Tuwima, dyrektorem teatrzyku ?.15 i jakimś starszym panem, co miał ciągłe kłopoty ze swoją Dekawką, dwutaktem. Dawne dzieje... Ale potem, Michalina Tatarkówna na dyrektora „Grandu" swoją koleżankę - prząśniczkę pasowała, ta w świętym uniesieniu architekta-bandytę (profesora!) znalazła, co skrzętnie wszystkie ślady burżuazyjnej przeszłości gmachu zatarł i piękne wejście, obrotowe drzwi i hall hotelowy, i eleganckie sale restauracyjne, i kawiarnię zniszczył doszczętnie i w poczekalnie dworcowe zamienił. Tylko jakimś cudem, w piwniczce (architekt przegapił) zabytkowa, luksusowa toaleta się zachowała nietknięta. Mogą tam sobie panowie czasem wpaść na małe siusiu i nad marmurowym pisuarem sentymentalną łezkę uronić. Podobną katastrofę „modernizacji” oglądałem ze ściśniętym sercem w Krakowie w latach, gdy tam byłem szefem filharmonii. Niszczono wtedy stare przepiękne apteki i usuwano romantyczne, prawie baśniowe lampy gazowe, wymieniając je na jarzeniowe czy rtęciowe. Tylko kilka tych starych się uchowało. A pamiętam jeszcze staruszka z knotem na kiju... A Tatarkównę spotkałem potem w latach siedemdziesiątych, już jako staruszkę z laseczką. Otrzymałem wtedy zaproszenie na pierwszomajową trybunę. Jako zabiegający dla filharmonii o dodatkowe fundusze, o gmach, o mieszkania dla muzyków, o wszystko... w ogóle nie pójść nie mogłem. Poszedłem więc tylko na miejsce zbiórki. Żeby się pokazać, przypomnieć. (Co za spryt!) A tu przede mną kulejąca staruszka. Trzeba pomóc! Patrzę -Tatarkówna. Idąc, podtrzymując jej ramię podziękowałem jej wtedy ze znacznym opóźnieniem za odmowę zgody na mój planowany ongiś wyjazd do Stanów. Po koncertach na „Praskiej Wiośnie”, gdzie byli też Amerykanie, otrzymałem od Szella propozycję, do Cleveland, na asystenta. Dzięki jej odmowie zostałem w rodzinnym kraju, dyryguję, komponuję, jeżdżę na gościnne koncerty za granicę, ale nie gnam jak wariat za karierą i dolarami. I w ogóle: asystent - co to za pozycja? Doszliśmy do trybuny, która okazała się za mała, by wszystkich zaproszonych pomieścić. I zaczęły się przepychanki. Znów tylko dzięki mojej sędziwej towarzyszce mogłem sobie gromko na kilku zdrowych byków pokrzyczeć, że zasłużonej działaczki, inwalidki przepuścić nie chcą i jeszcze ją trącają. Jakoś ją tam w końcu upchałem i wycofałem się z tłoku myśląc sobie, jak to ona mnie od początku nie cierpiała. I stąd chyba ta odmowa... A nie cierpiała, bo jak mówiono - kochała się w moim poprzedniku, Witoldzie Krzemieńskim. Był to przystojny, wysoki pan, doskonały dyrygent. Naprawdę świetny. Może gdzieś zachowały się jego piękne nagrania z młodziutką Zofią Rudnicką? Ale maestro Krzemieński mimo talentu kariery nie zrobił, bo miał zawsze trudności we współpracy z zespołem. Przed moim przyjściem do Łodzi wybuchł tam dosłownie bunt, strajk orkiestry. Nie chcieli z nim grać, choć nikt nie odmawiał mu walorów artystycznych. Ale dyrygentura to zagadnienie przede wszystkim psychologiczne, a dopiero potem muzyczne. Trzeba potrafić podporządkować sobie dużą zbiorowość ludzką i to nierzadko - silnych osobowości. Najczęstszym, ale też i najpoważniejszym (choć najgłupszym) błędem, jaki popełniają moi szanowni koledzy - dyrygenci w walceo autorytet w zespole, jest usilne demonstrowanie swojej wyższości (często rzeczywistej) profesjonalnej, artystycznej, intelektualnej, charakterologicznej itd. W wyniku udanych zabiegów prowadzi to do skutecznego zgnojenia przeciwnika, tj. orkiestry. Oczywiście ma się w niej wtedy wroga. Śmiertelnego. I wszyscy są nieszczęśliwi. No i koniec. Dlatego tak bardzo zachwycił mnie usłyszany w Lublinie cytat z Karela Ćapka o mądrym dyktatorze (dyrygencie), który podporządkowując sobie muzyków „zabiera im wolność, dając w zamian godność” (poczucie, że są artystami!). Ale jakiej miary artystą on sam wtedy być musi? I jak mądrym psychologiem? Tego drugiego warunku mój poprzednik nie spełniał i musiał odejść. Szkoda! bez względu jednak na to, że musiał - moje wejście (jak każde u nas wejście na kierownicze stanowisko) z punktu widzenia etyki zawodowej, solidarności koleżeńskiej było problematyczne. Więc i tu Tatarkówna miała może rację, nie darząc mnie specjalnym sentymentem. Ale winien jest system, układ stosunków. Nikt jakoś nie protestuje, że u nas powołuje się dyrektora, szefa, kierownika bezterminowo, na stałe (ha, ha) rzec by się chciało - na całe życie. I tylko śmierć, ciężka choroba, albo jakaś większa rozróba może go z tego stanowiska usunąć. Najczęściej oczywiście-ta trzecia i to przeważnie związana ze zmianą (na podobnej zasadzie) całej tzw. ekipy, okresu, etapu, kursu, linii, czy jakbyśmy tego nie nazwali. Tam całkiem. u góry. Zresztą - wszyscy wiemy o co chodzi. A na świecie te sprawy wyglądają całkiem prosto i nieskomplikowanie, a mądrze, skutecznie i (przeważnie) uczciwie. Są kontrakty trzy- lub czteroletnie. Angażuje Rada, nominuje Burmistrz. Jeżeli wszystko gra, instytucja kwitnie - władze samorządowe proponują przedłużenie kontraktu. Partner może sobie teraz pokaprysić, podwyższyć warunki. Jeśli coś nie gra - kontrakt po prostu nie zostaje przedłużony i poszukiwany jest (najczęściej w drodze konkursu) nowy kandydat na szefa. - Takie proste! - śmieje się sąsiad - Ale, panie Heniu! - przywołuje mnie do porządku.-To nie zebranie Rady Miejskiej! Nie nudź pan! - Myślałem... - zachmurzam się urażony. - Co było dalej? Fakty, fakty - naciska sąsiad. - No, cóż!... W 1980 odszedłem z Łodzi wręcz ostentacyjnie, głośno protestując przeciw ciągłemu odkładaniu budowy nowego gmachu filharmonii. Stary, jak wiadomo, się rozwala i nie nadaje do użytku. Równocześnie z rezygnacją złożyłem podanie, prosząc o ponowne przyjęcie mnie do pracy na tym samym stanowisku, w drugim roku po rozpoczęciu budowy. Żywiłem wtedy jeszcze cień nadziei, że uda mi się poprowadzić koncert otwarcia nowego gmachu. Prawie tak, jak z tym Neapolem. Tyle, że ujrzeć, zadyrygować i umrzeć. Dziś już tej nadziei nie mam (odnośnie punktu pierwszego i drugiego), tak jak filharmonicy nie mają gdzie grać. Katastrofa i skandal! Jakiekolwiek by nie były trudności, dużo mniejsze miasta zdobyły się jednak na postawienie obok szkół i szpitali - filharmonii, przybytku, symbolu... Wstyd! Po raz pierwszy brałem udział w posiedzeniu w sprawie budowy nowej sali koncertowej w roku 57. Potem było tych posiedzeń, koncepcji, projektów, planów-setki. Dokumentacji za setki milionów. I co? Nic! Ale to nie tylko iście Gombrowiczowska niemożność władz. Przez cały czas w napięciu obserwowałem bezpardonową walkę dwóch grup, a raczej gangów architektów. Gdy jedni przedstawiali interesujący, czy wręcz rewelacyjny projekt, drudzy natychmiast zwoływali naradę - sympozjum, gdzie w szerszym ogólnokrajowym gronie udowadniano nieprzydatność projektu, nonsensowność jego założeń i mnóstwo uchybień w ich planowaniu. Więc zlecano opracowanie nowego projektu tej drugiej grupie i wtedy ta pierwsza zwoływała... itd. itd. Do dziś, kiedy już nie ma żadnych szans. Chyba, że się zjawi jakiś prywatny maniak - przedsiębiorca... jakiś tutejszy Carnegie, by... Ale uprzedzam, że ten poprzedni, niejaki Strauch, ongiś... powiesił się. W loży honorowej. Dziwne, tragiczne, prawdziwe. 31 Jakby na przekór paskudnemu ponuractwu, z jakim zakończyłem poprzedni rozdział, redaktor Kolasa z Polskiego Radia w Łodzi komunikuje mi, że właśnie poznała w Warszawie niejakiego pana Vogla, wnuczka byłego właściciela gmachu Filharmonii Łódzkiej, który to (dziadek) odsprzedał ongiś budynek wspomnianemu już, nieszczęsnemu panu Strauchowi. Pan Vogel związany z amerykańską finansjerą zapowiedział rychłe powołanie przez grupę biznesmenów specjalnej fundacji, która podejmie dzieło budowy nowego gmachu Filharmonii im. Artura Rubinsteina w Łodzi. Ponieważ zawsze na pytanie - Czy wierzy pan w cuda? - odpowiadam: - Wyłącznie! - Wierzę, że i tym razem to się tajemniczemu panu Voglowi uda i doprowadzi do kolejnej materializacji cytatu z E. T. A. Hoffmanna - o ,.dziejących się i dzisiaj cudach w duszy człowieka, tylko że my ich często nie zauważamy..." Dodatkową przesłanką umacniającą moje dobre przeczucia jest głębokie przekonanie, że najlepsze w muzyce są nazwiska - ptasie. Bezkonkurencyjne! Począwszy od Janów Straussów do Ryszarda, od Piotrów - Czajkowskiego, Perkowskiego, Mossa (jak ptak przyleciał wczoraj do kraju z Paryża), do Poulenca, Słowińskiego, Ptaszyńskiej i... Czy... kogoś tam jeszcze nie zapomniałem?... Wśród śpiewaków: od Kossowskiego, Czaplickiego, Sowińskiej, Skowron i Ptaka (z uroczą B. Ptaszyną) do najurodziwszej subretki Brodzińskiej Ireny (z rodziny czaplowatych). Maksymiuki, Duczmale - to też wodne ptaki (lotne, kolorowe!), a Dudek, Krukowski, Kurczewski! A Gąsiorowski, Skowroński, Wróblewscy, wreszcie - Skrowaczewski? Nie! On nie tu (- w Manchesterze). Pośród instrumentalistów-pedagogów - wspaniałe postacie: od Żurawlewa, Sikorskiego, Lisickiego (lis na kury łasy!), Wrońskiego, Kurkiewicza (nie w kij dmuchał, klasa; jam też był klarnecista, lecz lichym w tym gronie.) Wróbla, Piórkowskiego, przez Sroczyńskich (organy, skrzypce, viola), aż do Papuzińskiej (cello) i świetnego skrzypka Słowika i Skrzypka słowika - nie, pianisty przecie! A jakież festiwale nam by się zrodziły bez Klekowa i niestrudzonego Kaczyńskiego B.? Nime... Panowie! Doprawdy, pojąć trudno, dlaczego Słonicka tak pięknie śpiewała?... A naprawdę cudnie! A kompozytorzy - Orlewicz, Orłow, Czubaty!? A babka Szpakowska? A ex dyr. Polskich Nagrań Kruk to pies? Hę! Tyle płyt wspaniałych... I nie przypadkiem nuty tak pięknie mi pisze Ryszard Czajka, a jeszcze piękniej może - Max Sznabel (pisownia fonetyczna, znaczeniowo cząstkowy, ale jakże ważki, zasadniczy,) przywołujący pamięć znakomitego beethovenisty Schnabla Artura! (Der Schnabel - dziób znaczy.) Spójrzmy w jazzie! I w jazzie nie inaczej: Ptaszyn-Wróblewski, Sojka, Kurylewicz, Szczygieł... Można by bez końca mnożyć te nazwiska... Że mój szkolny kolega Czapla na żadnym nie grał instrumencie - wyraźny błąd rodziców, wręcz niedopatrzenie... Ale za to pani Dzióba pięknie gra na fortepianie (choć po amatorsku i prywatnie, w domu). A ja tam - zawodowo, także nie przypadkiem od lat już wielu współpracuję z agencją koncertową Adlera (Berlin, Auguste-Viktoria-Strasse 64). Także nie przypadkiem historię Filharmonii Narodowej Gołębiowski pisze, a ja studentkę do klasy przyjąłem, bo z domu Wrona była... I proszę mi tu nie insynuować, panie sąsiedzie, iż dlatego, że głupia gęś pono. Wręcz przeciwnie - bardzo inteligentna! Owszem - nie brzydka, nie powiem. Zaś gdyby tak dyrektor Ewie- Kurowi, a nie Michnik było, to by dopiero!... Albo Świrgoń... Żeby nie w polityce, a w muzyce robił, kariera wyszłaby mu niechybnie. Tak, jak Pawlicki - nie darmo już od lat Krajowemu Biuru Koncertowemu dyrektoruje. Albo Mleczko... przyznać trzeba, że rysownik bardzo dobry, ale nie aż tak, jak ptasie... I kurcze mnie za lewą łydkę chwytają. Kurczę blade! Oczywiście, można zrobić karierę kompozytorską i pedagogiczną - nie mając ptasiego nazwiska, jak nasz Krzysztof, na przykład Meyer. Jak się ma dziadka, który od lat wielu prowadzi interes z Goldwynem - to nie sztuka! Podczas, gdy - jak mówi Poeta ...wśród potężnych kilarów drzew srebrzyste dzwonią szalonki.... - Ale ten hollywoodski jest Mayer priez a - wtrąca sąsiad - Więc niechże pan nie... - Dobra, dobra! - idę na ugodę i ciągnę dalej - Głęboko też jestem przekonany o wpływie nie tylko gwiazd (znaków zodiaku), nazwisk, ale i imion na osobowość ich nosicieli. Jakże spokojni, uporządkowani są zwykle Andrzeje, jak bojowe - Zbyszki! Jaką opiekuńczością emanują wszystkie Marie, jak bardzo na niebezpieczne pułapki życia uważać muszą Jolki! Mnie, oczywiście, najbardziej interesują Henryki. Cieszę się, bo są najczęściej wspaniali (-łe), ale niemal zawsze ze skłonnością do jakiejś wyraźnej przesady, która im uniemożliwia całkowite spełnienie ich pragnień i zamierzeń. Zaczynając od mojej przemiłej sąsiadki, przez Sienkiewicza, Szerynga, Elzenberga, Wojnarowskiego. Wszyscy niby świetni, a coś tam jednak... Zdaje się o kimś zapomniałem.... Najpełniej, acz nader jednostronnie i przesadnie rzecz wyraził król angielski Henryk VIII, ale i z V były już kłopoty. Dziś w pracy pedagogicznej z młodzieżą muszę bardzo uważać, żeby ich nie zahenryczyć! Na pomoc zanikającej sławie pana Michaua ruszył Tytan. Wziął do pomocy dwóch dyrygentów i trzy poematy i - też nie dał rady... - Panie Heniu! Panie Heniu!... - Oj, zdaje się sąsiad woła mnie z daleka. Coś pokazuje... Żebym biegł.... Ach, nie! Że odbiegłem za daleko. Chyba rzeczywiście. Przepraszam! 32 Mówi do mnie żona: - Smutno u nas w domu. Kup mi kotka! - Przecież już mieliśmy dwa i wiesz, jakie to kłopotliwe - burczę kwaśno - Zresztą, po co ci kotek! Masz mnie. - To zupełnie co innego - żona kręci głową - Kotek ma duszę! Z kotkiem można się porozumieć. Mówi do mnie spotkany na ulicy stary śpiewak, były solista opery: - Panie Henryku!... Czy mogę... - Ale oczywiście. Bardzo proszę. - Jestem na emeryturze i mam dużo czasu, a i sił - dzięki Bogu jeszcze trochę, więc śpiewam teraz częściej po kościołach. Niech mi pan da coś ze swoich kompozycji religijnych! Brwi marszczę w daremnym namyśle i minę mieć muszę niewyraźną, bo on patrząc na mnie zdziwiony pyta: - Jak to? Nic pan nie ma? Nic?... Aż uwierzyć trudno! Przecież pan katolik? - Przytakuję głową i rozkładam ręce. Owszem, próbowałem... Niestety. Nie ten rozmiar talentu. Za mała ta moja muzyka do takich treści, takiego tematu. Dwa są źródła muzyki -sakralne i ludyczne. Dla mnie dostępne jest, raczej bywa -tylko to drugie. Właściwie dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. A może jednak, gdybym się zaparł i uparł i wszystko temu poświęcił, jak brat Wojtka, co całe życie tylko to swoje Requiem pisał, to może bym i ja potrafił?... I czuję podpływającą mi do gardła falę żalu i złości, że się rozdrabniałem na może i zabawne, ale właściwie nieważne i nikomu niepotrzebne głupoty - i jeszcze gwałtowniejszą falę zwykłej, prostej, małej ludzkiej zazdrości, że nie umiałem, nie potrafiłem, nie pomyślałem, jak on... A z tym Maciejewskim Romanem, bratem Wojtka, to była dziwna historia. Zacznę może od tego, że od lat przyjaźnię się z Wojtkiem i Wandą. Wojtek jest świetnym reżyserem. Wyspecjalizował się w reżyserii radiowej. Jego żona - Wanda jest pisarką, trochę zagubioną. Ale myślę, że to zagubienie (świadome, czy nieświadome) jest celowe. Bo Wanda zarzucając własną twórczość poświęciła się adaptacjom podstawowych, największych, rudymentarnych, czy jakbyśmy tego nie nazwali - dzieł literatury światowej. I tak - zapewniła sobie niemal stałe przebywanie w kręgu największej literatury i jej dogłębne poznanie. Mądre to i rozkoszne! Razem z Wojtkiem, który potem te adaptacje realizował, przyswoili rodakom wiele znakomitych dzieł, które bez nich dla większości pozostałyby na zawsze nieznane. Wandzie jestem szczególnie wdzięczny za to, że wymyślała udatne tytuły do moich książek („Ucieczka spod klucza”, „Porcelanowy amorek"). Kiedy zacząłem pisać trzecią, kolejną książkę i szło mi opornie, zadzwoniłem: - Wanda! Tym razem mam już wymyślony tytuł nowej książki „Jak z nut”. Niezły, co? Ale coś mi nie idzie... To może byś mi teraz napisała tekst? Wojtek uwielbia swego brata Romana, kompozytora. Zanim go poznałem osobiście, opowiadał mi o nim Artur Rubinstein, który się z Romanem przyjaźnił. Pamiętam, kiedyś w Barcelonie Rubinstein grał ze mną dwa koncerty fortepianowe. Nasz wspólny występ rozpoczynałem jakąś uwerturą, której nikt nie słuchał. Wszyscy czekali na pojawienie się Mistrza. Tak więc prowadzenie koncertów z solistami najwyższej światowej marki jest dla wyróżnionego, zaszczyconego dyrygenta źródłem niekoniecznie tylko samych rozkoszy. Ale to - na marginesie. Podczas kolacji po koncercie pytałem Rubinsteina o Mazurki Szymanowskiego, a on wtedy zaczął mi opowiadać o swoich przygodach z Maciejewskim, którego mazurki grywał z większym upodobaniem i powodzeniem, nie ujmując Szymanowskiemu. Maciejewski mierzył wysoko i penetrował regiony uczęszczane przez wielkiego Karola. W tych Mazurkach i nie przypadkowo chyba dobranych Pieśniach Kurpiowskich kryło się wyzwanie. I w tym skrzyżowaniu broni z Szymanowskim trzeba zaliczyć Maciejewskiemu dwa celne trafienia. Tu był lepszy! Nie w kij dmuchał! W pierwszych latach wojny Rubinstein spotkał Maciejewskiego w Szwecji. Roman pisał muzykę do niemal wszystkich inscenizacji Bergmana, był świeżo rozwiedziony i po dwóch operacjach żołądka. Najpierw wycięli mu pół, a potem jeszcze pół tej pozostałej połowy. Aby się ratować Roman zarzucił konwencjonalną medycynę i przeszedł na metody jogowskie. Zdaniem Rubinsteina wyglądał na ćwierć fakira. Najwyżej - jedną trzecią. Resztka. Wierząc w jego talent i chcąc mu pomóc Rubinstein zamówił u niego koncert fortepianowy (z przyrzeczeniem włączenia do swego repertuaru natychmiast po napisaniu). Maciejewski zamówienie przyjął pod warunkiem, że przystąpi do pisania Koncertu po ukończeniu Requiem, które właśnie miał na warsztacie. Dał się też zabrać do Stanów, gdzie Rubinstein stworzył mu idealne warunki do wyzdrowienia i pracy. Rubinstein interesował się żywo zarówno kuracją, jak i postępem prac kompozytorskich Romana, który czuł się coraz lepiej i odzyskiwał pełną kondycję, zaś na pytania o twórczość odpowiadał niezmiennie: - Piszę „Requiem”. Miesiącami. Pewnego razu Rubinstein zaskoczył Romana: - Mój drogi - powiedział - Jestem szczęśliwy mogąc cię gościć, ale mam dla ciebie coś lepszego. W firmie Metro-Goldwyn-Mayer wakuje stanowisko generalnego dyrektora muzycznego. Chcą tam Ciebie. Czekają. Ta świetna posada ustawi cię, całkowicie uniezależni... Bo rozumiem, że możesz się już czuć skrępowany. 20 tys. dolarów miesięcznie, dwie sekretarki, basen i sauna koło gabinetu... Maciejewski posadę przyjął, ale już po tygodniu uciekł, rezygnując ze świetnej gaży, pozycji, dwóch sekretarek, drinków, lunchów, party, kontraktów, dyskusji, rautów itd. Wynajął chatkę-budkę nad samym brzegiem Pacyfiku. Odżywiał się wyłącznie surowymi warzywami i biegał co rano po mokrym piasku wybrzeża. Wkrótce doszedł do kondycji umożliwiającej mu objęcie posady organisty w jakiejś kaplicy, gdzie nabożeństwa odbywały się tylko w niedzielę. Założył chór i ten „Roman-Choir” zyskał wkrótce świetną renomę i zaczął występować gościnnie w wielu miastach Zachodniego Wybrzeża. Podejrzewam, że został założony z myślą (i w celu) wypróbowania brzmień chóralnych komponowanego Requiem. Brzmią zresztą rzeczywiście doskonale. Tak jak i kondycja kompozytora przedstawia się imponująco. Gdy go poznałem w latach siedemdziesiątych, kazał mi się uderzyć pięścią w brzuch, ten pokrajany okaleczony brzuch. Uderzyłem lekko. Zaśmiał się tylko i zaproponował, żebym walnął z całej siły. Więc walnąłem i rozbiłem sobie nadgarstek. On ani drgnął. Poprosiłem, by rozpiął koszulę, żeby zobaczyć, sprawdzić, czy nie ma na brzuchu podłożonej deski czy dykty. Nie miał. Rękę kurowałem dość długo. Brałem nawet naświetlania. Pomogło. Dawne nagranie Requiem pod dyrekcją kompozytora a w wykonaniu krakowskich zespołów radiowych zawiozłem kiedyś do Berlina, przekazując je intendentowi berlińskich filharmoników, doktorowi Stresemanowi, z prośbą o zainteresowanie dziełem Karajana. Szkoda, że wtedy, gdy dość często tam dyrygowałem, sam tego nie zrobiłem, ale wciąż byłem w ruchu i nie mogłem trafić na Karajana. Zaś Streseman, który zresztą serdecznie mnie nie lubił (ze wzajemnością), taśmę gdzieś zagubił i tak się to zakończyło. Dziś słucham nowego nagrania (Strugała, Wojnarowski + soliści i zespoły Filharmonii Narodowej) i uważam dzieło za fascynujące. Utwór napisany jest w stylu uniwersalnym. Znajdziemy w nim wszystkie zdobycze formalne, wyrazowe, stylistyczne, językowe - od Bacha i Haendla do Ravela, Strawińskiego i nawet współczesnej awangardy, ale wszystko przetopione w tyglu własnej osobowości twórczej, w żmudnym procesie gigantycznej pracy. Jest późny wieczór. W wyciemnionym pokoju poddaję się płynącej szeroką falą muzyce. Niewiele jest utworów, które mnie tak przejmują. A muzyka to właściwie prosta i niemal naiwna. Jak dla dzieci, jak u największych. Są tam momenty wspaniałe, są i słabsze. Olbrzymi rozmiar utworu dopuszcza możliwość wprowadzenia jeszcze drobnych zmian, a ściślej -ostrożnej, mądrej kurtyzacji, bez szkody dla pełnego kształtu. Jest to jedna z niewielu moich fascynacji muzyczną współczesnością. Podziwiam upór i odwagę kompozytora, który przecież doskonale wiedział i rozumiał, co się dzieje dokoła i na pewno słyszał utwory Xenakisa, i Cage’a, i najmłodszych odkrywców-nowatorów, i czytał, co się dziś o twórczości pisze i jakie są reguły gry. A jednak się nie ugiął, nie uląkł, nie śpieszył, nikogo nie słuchał-i swoje... Kojarzy mi się to jakoś z dziełem Czesława Miłosza, który się hebrajskiego nauczył specjalnie, żeby przetłumaczyć Biblię. Z hebrajskiego na polski w Kalifornii. Nie wiem, czy też biegał boso, rankiem, po mokrym piasku nad brzegiem Pacyfiku. Ale jeszcze pozostanę trochę przy temacie Mazurków. 33 Zaraz po moim koncercie w Monachium (był to jeden z cyklu „Musikder Zeit”, czy „Musik der Gegenwart” - dyrygowałem wtedy, w latach siedemdziesiątych - takich wiele) pojechaliśmy na kolację do inżyniera Zinsa - urodzonego warszawiaka. Zaprosił mnie jeszcze poprzedniego dnia. Przyszedł na próbę. Wtedy go poznałem. Miły, starszy pan. Wiózł mnie teraz swoim wielkim Oplem Commodore. Po kolacji siadł do fortepianu i grał ładne, smutne mazurki. Na ścianach wisiały bardzo cenne obrazy. Mazurki były jego kompozycji. Bo inżynier Zins komponuje. Od młodzieńczych lat chciał być kompozytorem. Ale miał też zdolności politechniczne i ojciec przemysłowiec wolał oczywiście, żeby syn został inżynierem. Jednak widząc jego pasję do muzyki, gotów był nawet ustąpić. Mieszkali wtedy w Warszawie, na Nowym Świecie, o parę domów od oficyny, w której pierwsze piętro zajmowali Iwaszkiewiczowie, a nad nimi małe mieszkanie Karol Szymanowski. Stary Zins powiedział synowi, że jeżeli pan Szymanowski uzna jego próby kompozytorskie za coś warte, to niech rzuca politechnikę i sobie jedzie do tego Wiednia studiować muzykę. I młody Zins zapukał do drzwi Szymanowskiego. Najpierw usłyszał kaszel, a potem człapanie nocnych pantofli. Gospodarz otworzył drzwi. BYł w szlafroku i najwyraźniej wstał przed chwilą z łóżka. Więc Zins przeprosił za niespodziewane najście. Było samo południe. Szymanowski uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział, że nic nie szkodzi. Co prawda jest trochę chory i czuje się nienajlepiej. Zapytał o cel wizyty i po chwili wyciągnął rękę po nuty, które gość trzymał pod pachą. Usiedli. Szymanowski w ciszy przeglądał nuty, a Zins nieznacznie rozglądał się po pokoju. Był zaskoczony i speszony skromnością, jeżeli nie wręcz ubóstwem otoczenia i jego zaniedbaniem. Niezasłane, w pośpiechu kocem przykryte łóżko w pokoju chorego - to naturalne. Na stole niedopita herbata i resztki jedzenia. Na poręczy krzesła marynarka i obok pianino, bardzo rozstrojone. Bo Szymanowski chwaląc Zinsa za „niewątpliwy zmysł harmoniczny” i coś mu tam wytykając, zasiadł do tego pianina i zagrał parę taktów, pokazując niejako przykład, wzór innego, właściwego traktowania folkloru. Zafascynowany młodzieniec poprosił, żeby Mistrz zagrał jeszcze i wtedy Szymanowski postawił na pulpicie cały plik właśnie ukończonego manuskryptu partytury, przez chwilę przewracał pokreślone stronice, a potem zaczął cichutko grać. I odegrał młodemu człowiekowi i odśpiewał tym swoim biednym chorym gardłem całą dużą kompozycję. „Stała Matka bolejąca...” I raptem wzruszony Zins zrozumiał, że był chyba pierwszym słuchaczem natchnionego „Stabat Mater”... Szymanowski wciąż patrzył w nuty, dotykał je ręką. Chyba zapomniał o swoim gościu. Ten wybełkotał niezdarne podziękowanie i wyszedł na ulicę. Przysiadł na pierwszej napotkanej ławce i tkwił na niej długo, bez ruchu. Potem nagle wstał i szybkim krokiem poszedł na Lwowską. W dziekanacie poprosił o arkusz papieru i napisał podanie o nowy termin odłożonego egzaminu z elektromechaniki. 34 Pewien mój znajomy lekarz, znakomity psychiatra, profesor, emanuje zawsze dobrym samopoczuciem, pogodą ducha, poczuciem humoru, optymizmem, uśmiechem, często wesołością. Może to wrodzone, naturalne, ale podejrzewam, że kryje się w tym i metoda naukowa. Bo jak człowiek zajmuje się specjalistycznie ciężkimi stanami depresyjnymi, to musi dosłownie tryskać humorem, bo inaczej to sam mógłby w końcu... Więc kiedyś, gdy gwarzyliśmy wesoło, profesor opowiedział mi zabawną historyjkę, jak to wracając z urlopu w Zakopanem chciał kupić dla żony i córki drobne prezenty, pamiątki. I właśnie schodząc z Chochołowskiej, czy Goryczkowej (już nie pamiętam) zauważył w oknie mijanej chaty góralskiej reklamową wystawę pamiątek z piękną parzenicą w środku. Wszedł więc do tej chaty i powiedział, że chce kupić dwie parzenice, i koniecznie tę w środku. - Tej nie spsydom - powiedział stary gazda, który na środku izby na stołecku siedzioł i młoteckiem stukoł - Nie spsydom, bo to je ryklamowa. Pan se siondom i pockajom, końce takom drugom. Identycno bedzie. Czytelnik zechce mi łaskawie wybaczyć to mimowolne okaleczanie pięknej góralszczyzny, ale z powodu kłopotów ciśnieniowych sam do Zakopanego nie jeżdżę, a chcąc w tej opowieści zachować niepowtarzalny koloryt góralski - swobodną stylizację stosować muszę. Pan profesor po izbie się rozgląda i na ścianie wiszące gęśliki dostrzega. - Gracie na tych gęślickach, gazdo? - A dyć gram - stary górol rzece , Rozgląda się dalej profesor i obok na ścianie dyplom rzemieślniczego cechu spostrzega, z pięknie wykaligrafowanym imieniem i nazwiskiem: Maciej Obrochta. - Obrochta? -zawołał muzykalny profesor i aż podskoczył - Toście, gazdo, z tych Obrochtów, co to sławną kapelę mieli? Kapelę Bartka Obrochty? - Ano! - psytaknoł dumnie stary - Bartek Dziaduś. Jacuś Tatuś. - To i pana Szymanowskiego znaliście może? - Pewnie, że znałek. U Tatusia się ucył! - Opowiadajcież! - prosi profesor. - Ano, słuchał ci pan Szymanowski, słuchał i syćkie nase tanecki i pieśnicki spisywał. Na kartecce. I potem zrobił z tego, wicie, takie wielgachne dziwowisko, tyater. Na premiere, a jakże i Tatusia i mnie zaprosił, tośma popatseć i posłuchać aż do samego Paryża pojechali. Pikne to beło, ino syćkie nase pieśnicki, wicie, straśnie, mówie wam, ale to straśnie pan kompozytor popsował! 35 - Oj, panie Heniu! Niech pan o tym, co panu tyle nerwów napsował, opowie! - zapalił się sąsiad - Taka draka była! Ludzie ciekawi. - Nie wiem, czy potrafię obiektywnie, prawdziwie przedstawić - lekko się opieram i wzdragam - Żeby nikogo nie skrzywdzić... - Wal pan! - naciska sąsiad. - Kiedy od początku sprawa jest wprost nieprawdopodobna. - Mianowicie? - Dwaj Polacy robią dobry biznes! Obydwaj, razem! Co?... Trzeba by sprawdzić heraldycznie. - A może lepiej nie sprawdzać?... To pan na czym robił ten dobry interes?? - No - dzięki „Pasji” wszedłem na wielkie estrady, miałem świetny first appearance w Londynie (z początku Royal Festival Hall, potem Albert Hall) i w Zirkus Karajan i z Berlińską Filharmonią i Hedwigschor. Paryż. Rzym, Madryt i inne - miałem przedtem zaliczone we własnym zakresie. - A on!? - Miał wykonania tej „Pasji” zawsze z rangą wielkich wydarzeń, czego już potem nikt nie gwarantował. Ciekawe, że Karajan tylko raz się do którejś z jego mniejszych utworów przymierzył. I koniec. Gdyby się potem sam za dyrygowanie nie wziął, to nie wiem, czy by w ogóle... - Ale z początku dyrygować nie mógł. - Nie puściliby go do pulpitu. Dopiero, gdy miał wyrobione nazwisko jako kompozytor, to mu dali... I darowali, że te pierwsze dyrygenckie próby były fatalne. Do tego leworęczny. Ale potem się wyrobił. Nie święci garnki lepią. Trzeba przyznać, że dziś dyryguje naprawdę dobrze. Trochę gorzej, jeżeli Verdiego, Szostakowicza, czy Strawińskiego, ale... - A jakeście się poznali! - Zafascynował mnie jego ..Tren ofiarom Hiroszimy". On posłyszał w radiu transmisję mojego wykonania z Budapeszteńską Filharmonią i powiedział, że bardzo mu się podobało. Podziękowałem. Ale eksperymenty sonorystyczne - to za mało. Dopiero jak nagrałem jego muzykę do filmu „Kaplica Zygmuntowska” i „Pamiętnik znaleziony w Saragossie”, zobaczyłem, że to jest kompozytor, który właściwie wszystko potrafi. Toteż ucieszyłem się szczerze, gdy po którymś z koncertów przyszedł i powiada: - Henryk! Jesteś największym polskim dyrygentem i ty będziesz dyrygował prawykonaniem mojej ,.Pasji”. - O, dziękuję - odpowiedziałem - Cieszę się, że mówi mi to największy polski kompozytor! - Chi, chi, chi! - posłyszałem charakterystyczny, delikatny, subtelny śmiech Lutosławskiego. Stał obok. Przyjechał wtedy specjalnie, do Krakowa, bo to był jubileusz PWM i dyrygowałem (już sobie przypominam) jego Postludiami i na zakończenie koncertu był „Magnificat” Żebrowskiego. „Magnificat” - nieudany. Ale Bachowi też nie wyszedł. Te dwa chóry... Za dużo tego kontrapunktu. Ostrzegałem zresztą Jerzego Maksymiuka przed nagraniem plytowym. Nie posłuchał. A potem go kiedyś spotkałem w Warszawie. Poszliśmy na kawę. On płaci. Wyciąga portfel z olbrzymią harmonią pieniędzy. Skąd i po co tyle! -zapytałem. Szedł do Polskich Nagrań wykupić to nagranie Bachowskiego ,.Magnificatu", bo mu całkiem nie wyszło. A mówiłem. Nasi muzycy bardzo honorowi. I Zimerman mi mówił w Duesseldorfie, że wykupił nieudane nagranie koncertu Chopina w Los Angeles. Nie powiem już z kim... ,.Dziwny jest ten świat” - śpiewa Niemen. No i potem zaczęła się passa rozlicznych wykonań ,. Pasji" nieomal all over the world, od Berlina, Rotterdamu - do San Giorgio w Wenecji, od londyńskich Albert - i Royal Festival Halls - do Teatro Colun w Buenos Aires! Sensacja, sukcesy, filmy, nagrania, nagrody - o których pisano wiele. Potem kompozytor zaproponował mi poprowadzenie premiery ,.Diabłów z Loudun” w Hamburgu. Zgodziłem się w ciemno. Mina mi zrzedła, gdy przeczytałem libretto. Nie podobało mi się. Lubię poświntuszyć, ale nie trawię mieszania tego z tematyką sakralną. Skorzystałem z warunku podpisanej przeze mnie umowy z operą w Hamburgu, że wyciąg i partytura dostarczone mi będą do 1 lutego (premiera w czerwcu). Dzieło nie było na czas ukończone, zawiadomiłem i kompozytora i Hamburg, że się wycofuję. Wtedy otrzymałem usilne zaproszenie Rolfa Liebermanna (dyrektora hamburskiej opery) do natychmiastowego przyjazdu. W załączeniu bilet lotniczy i rezerwacja apartamentu w ekskluzywnym ,.Park-Hotelu”. Poleciałem. - Proszę, niech pan przemyśli sprawę - powiedział Liebermann - Pan może się wycofać bez konsekwencji, zgodnie z warunkami kontraktu. Ale to jest inauguracja Festiwalu SIMC. Wszystko już rozreklamowane. Pan jest specjalistą od tej muzyki. Ja teraz innego dyrygenta nie znajdę. Musiałbym odwołać imprezę. Niech pan obejrzy kontrakt kompozytora. W „wypadku niedostarczenia dzieła w terminie zapłaci on karę umowną 50 tys. marek. Podobno jesteście przyjaciółmi. Niech pan to jeszcze przemyśli. Odłożyliśmy sprawę do jutra. I nazajutrz wycofałem rezygnację. Uległem. Próby zaczęły się w terminie. Cień, który padł między mną a kompozytorem, już pozostał i niezauważalnie narastał. Wykonawcy byli doskonali. Przeoryszę śpiewała Troyanos, księdza Grandier Hiolski, Inkwizytora Ładysz. Liebermann jeszcze podczas prób proponował mi pozostanie na stałe w jego teatrze. Niby wszystko było cacy, ale czułem się fatalnie. Wydawało mi się też, że fatalnie reżyseruje Konrad Swinarski. Wszyscy twierdzą, że był genialny, więc na pewno był, ale mnie się ani jego „Dziady” nie podobały, ani te „Diabły”, które moim zdaniem prowadził okropnie. Z początku układał sytuacje, a potem mówił ,.No to teraz posłuchajmy muzyki”. Nonsens! Podczas sceny erotycznej księdza Grandier z uroczą Philippe powiedziałem do Swinarskiego: - Wydaje mi się ta scena w konfesjonale dramaturgicznie słaba. Nie dałoby się tego zrobić na ołtarzu! - Na ołtarzu już było - odpowiedział - Robiłem w „Nieboskiej” Podniosłem ręce do góry. Stawiałem jednak pewien opór i nie pozwoliłem Hiolskiemu wleźć z wdówką do ceberka. Stał obok. Ale to nie zmieniło ogólnego klimatu sprawy. Tak mi ten Swinarski nie leżał! Gorzej to już chyba tylko Kazimierz Dejmek w łódzkiej „Halce", w której całą dramaturgię „popoprawiał” i sceny poprzestawiał. Mieszkaliśmy w jednym domu przy al. Kościuszki 56. Po tej „Halce” przez rok mu się nie kłaniałem, ani on mnie. Ucieszyłem się tylko, jak mi opowiadano, że pewna świetna aktorka i wytworna pani (żona dyplomaty) szkołę mu dała. Bo Dejmek lubił mocne wyrażenia i przy każdej okazji ,.rzucał mięsem” - jak to się mówi. Przy przeglądzie kostiumów i charakteryzacji przed którąś premierą, gdy jedna z aktorek weszła na scenę, Dejmek powiedział: - A cóż na głowę włożyła ta stara k... - A perukę, ty złamany ...! - tu, odpowiadając, wytworna pani dodała jeszcze jedno krótkie, szczególnie w jej ustach szokujące słowo; teraz zapomniałem, a wtedy nie mogłem zanotować, bo nie wiedziałem jak się pisze; a nie chciałem - mało że brzydkie i jeszcze z błędami! Dejmka podobno całkiem zatkało i ponoć od tego czasu bardzo zgrzeczniał. Ale po premierze „Diabłów” hamburska publiczność była niegrzeczna i wołała - Buuu! Buuu! - gdy na scenie ukazywał się kompozytor. Wejścia dyrygenta witały burzliwe oklaski. Więc był na tyle taktowny, że po drugim wyjściu skrył się w garderobie i więcej nie pokazał. Potem był wielki bankiet z rozdmuchiwaną atmosferą sukcesu, co znamy ze wszystkich festiwali świata, jakie by nie były. Nazajutrz ukazały się krytyki kontrowersyjne, ale raczej liche. Aż w końcu nadeszło to ostatnie, czwarte, pechowe przedstawienie. Jak uczy historia - ongiś przed spaleniem na stosie golono łeb skazańca, a nawet brwi jego. Uzyskanie przez charakteryzatora efektu zupełnej łysiny jest trudne, czasochłonne, toteż bohaterowi dramatu, skazańcowi księdzu Grandier - Hiolskiemu już przed przedstawieniem nakładano plastikową łysinę, a na niej dopiero perukę z pięknymi lokami, którymi przez pierwsze dwa akty czarował. Już w drugiej scenie - stało się: spacerujący w szerokim kapeluszu na głowie ksiądz Grandier pozdrawiając spotkanych mieszczan, przy wytwornym ukłonie wraz z rondem uchwycił niebacznie lok peruki i odsłonił przed osłupiałymi mieszczanami i publicznością kompletnie łysą pałę. Konsternacja była duża. Nieszczęścia chodzą parami. W ostatnim akcie groźny Inkwizytor wymusza torturami przyznanie się księdza do kontaktów z diabłem. Między kolana posadzonego na krześle tortur skazańca oprawcy umieszczają pokaźny klin. Inkwizytor pyta - Przyznasz się? - Nie! - woła skazaniec. Inkwizytor chwyta wielki młot i uderzając w klin miażdży stawy kolanowe nieszczęśnika. Krzyk bólu. - Przyznasz się? - Nie! - jęczy Grandier. Znów cios młota i jęk bólu. - Przyznasz się? Aby nie zmiażdżyć kolan Hiolskiemu inscenizatorzy zrobili z grubej dębowej dechy atrapę, relief, płaskorzeźbę grubych, mocnych nóg skazańca. Atrapa ustawiona tuż przed siedzącym Grandierem frontem do publiczności dawała absolutne złudzenie, że są to jego prawdziwe nogi. Taki to był majstersztyk snycerskiej sztuki. Tego czwartego dnia Inkwizytor wykazał szczególny upór i okrucieństwo, waląc młotem z całych sił. A jednak skazaniec odmawiał przyznania się do nie popełnionych win. Rozwścieczony Inkwizytor zapytał po raz ostatni - Przyznasz się? - Nie! - resztką sił wystękał oskarżony Hiolski. Wtedy Inkwizytor z całych już sił (a wykonawca tej roli - Ładysz nie ułomek!) tak huknął w tę atrapę, że rozleciała się na kawałki odsłaniając blade i nieco szczupłe, własne całkiem prywatne łydki Hiolskiego. Było to bardzo śmieszne, ale rozumiem - nie dla kompozytora, który wpadł w furię i dostał chyba amoku. W każdym razie zgłupiał zupełnie. Rozumiem, że po serii wielkich sukcesów przeżycie pierwszej klęski przekraczało jego możliwości. Moje poprzednie zastrzeżenia, również dotyczące partytury, przewidywanie porażki, a w końcu moje rozbawienie sytuacją, którego nie potrafiłem ukryć, rozsierdziło go piekielnie. Obsmarował mnie straszliwie, gdzie tylko się pojawił. Zwalił wszystko na mnie. Było mi przykro. Z miejsca przestałem dyrygować jego utworami. Zerwałem podpisane już umowy. Poniosłem pewne straty finansowe. Z drugiej jednak strony, z prawdziwą ulgą wróciłem do czystych, klasycznych, boskich harmonii, zostawiając nieszczęsnym awangardzistom podmokłe, grząskie łączki aleatoryki i kąpiele w błotnistej mazi klasterów. Zabawne, że dziś gdy oni sami dyrygują i kasują znaczne honoraria, równocześnie płacą dokładnie według tabeli jaką ułożyłem dla uczestników konkursu im. Petrassiego. (O tym - za chwilę.) Chyba, że nauczyli się dyrygować nie słuchając, jak to potrafił czasem wielki Arthur Fiedler. Miał on znakomitą pamięć i prawie zawsze dyrygował bez pulpitu. Nie było to aż tak imponujące jak u Mitropoulosa, czy Fritza Reinera, który w ogóle pulpit dyrygencki z estrady usunąć kazał (aż zniknął, jak w teatrze budka suflera). Fiedler dyrygował przeważnie lżejszą muzykę. Jego specjalnością były tzw. Promenadowe koncerty. Na jednym z nich dyrygując walca „Opowieści lasku wiedeńskiego” Straussa, Fiedler zażądał pulpitu i dyrygując - pilnie strony partytury obracał. Po koncercie któryś z niepomiernie zdziwionych muzyków zapytał: - Maestro! Wszystko pan na pamięć zawsze dyryguje, a dziś do tego znanego walca potrzebował pan partytury? - Właśnie - odpowiedział Fiedler - jakiś młody, nieznany kompozytor przyniósł mi swoją ostatnią pracę do oceny. Mam tyle zajęć, nie mam wolnej chwili, więc chciałem wykorzystać czas dzisiejszego koncertu maksymalnie. To dobry utwór! - Nie mogę tego potwierdzić. - Pan mówi o tym poprzednim! - Nie. Nie lubię tego walca. A mój adwersarz, po latach, dla zadośćuczynienia, tytułem niejako rekompensaty - odnotujmy to - zaproponował mi poprowadzenie prawykonania Koncertu skrzypcowego, ze Sternem, gdzieś w Stanach. - Dziękuję bardzo! Cała przyjemność po mojej stronie. Męcz się sam! - Ale w odpowiedzi embargo zdjąłem i kilka utworów i w kraju i za granicą poprowadziłem... 36 Jego Magnificencja mój młodszy kolega szkolny (z poznańskiej PWSM) profesor Bogusław Madey, rektor Akademii Muzycznej w Warszawie, jeszcze w latach siedemdziesiątych uparcie mnie namawiał, zachęcał do objęcia klasy dyrygentury. Tamże. Zastanawiałem się - dlaczego! I on sam tam wykładał i Wisłocki i Dudek, a w sekcji dętej Konowalski, Kabalewski. Wszystko - dyrygenci. Nie byliśmy też nigdy parą przyjaciół. Potem okazało się, że łączyła nas wspólna postawa światopoglądowa i zbliżona ocena smutnej sytuacji naszego życia muzycznego, gdzie mocniej i trwalej niż w polityce nadal dominowała swoista nomenklatura: Meyerbeery, Hanslicki wsparte o muzykologiczne zomo po Lissie. Podobnie ocenialiśmy absurdalna, nieprzystosowana do potrzeb społecznych strukturę organizacyjną. Niemal identyczna była nasza ocena wydarzeń, postaw, karier, podobnie ustawiona - drabinka hierarchii wartości. Dlatego też - nierzadko krótka wymiana spojrzeń jednoznacznie i wystarczająco komentowała obowiązujące sądy, opinie, peany. Cechował nas też wzajemny szacunek, mimo zupełnie odmiennych postaw twórczych i wykonawczych, braku tzw. siły przebicia w kraju, gdzie funkcjonowaliśmy obydwaj niejako w drugim obiegu. W jego utworach (przede wszystkim w koncertach: fletowym i fortepianowym) uderzała mnie oryginalność, nietypowość, .inność stylu. Wydaje mi się, że on z kolei zauważył moją „rozpoznawalność”, luksus odrębności, którego nie dostrzegali, lub dostrzec nie chcieli inni, często bardzo wykształceni i twórczy, ale całkowicie umundurowani, nierozpoznawalni. Toteż obydwaj nie mieliśmy żadnych szans festiwalowych. Miało to być już trzecie moje podejście do pedagogiki i - pomimo pewnych, nawet dość znacznych sukcesów przy poprzednich, tym razem miałem największe opory wewnętrzne. Czy mogę, czy mam prawo być wychowawcą młodzieży, skoro nie wiem, jak samemu wybrnąć z podstawowych problemów! Jeżeli już nie tylko w ukształtowaniu własnego życia, w samorealizacji, ale nawet w samookreśleniu tak często się gubiłem! A te moje metody pedagogiczne?!... Niedawno Salwarowski przypomniał mi zdarzenie sprzed lat, kiedy to w Krakowie, jako student w mojej klasie usiłował dyrygować orkiestrą po raz pierwszy w życiu. Pierwszy raz stał z batutą przed zespołem. - Pan siedział w głębi sali - opowiadał - Mnie nic nie wychodziło, więc się odwróciłem mówiąc: „Panie profesorze! Skrzypce uciekają do przodu, a wiolonczele ociągają, zostają w tyle! Co robić?” A pan powiedział: „Dyrygować wolniej lewą ręką, a prawą szybciej!” - Orkiestra się śmiała, a ja zrozumiałem, że pan chce, żąda, żebym sam sobie poradził. Więc próbowałem, ale nie pomogło. Nic mi nie wychodziło, więc jeszcze raz się odwróciłem i zapytałem, co mam robić, a pan wtedy powiedział: „Wyjąć z kieszeni rewolwer i palnąć sobie w łeb!” I orkiestra znów się śmiała. Rzeczywiście te moje metody pedagogiczne... Choć Salwarowski dyryguje teraz bardzo dobrze. Tak, ale studiował jeszcze potem u Missony... Mam duże luki tematyczne w moim programie nauczania. Słusznie mi potem Wit wypominał: - Tyle nam pan profesor opowiadał, a o tak istotnej sprawie nigdy nie wspomniał... - Mianowicie? - Mianowicie, że kariery nie robi się na koncertach, na estradzie, a na pokoncertowych bankietach! Wyraźne niedopatrzenie. Ale i ostatnio dziwne mam sposoby. Ot, np, przed kilku laty, przerwałem nagle zajęcia dyrygenckie i niespodziewanie dla siebie samego wygłosiłem krótki wykład o tym, co należy robić, kiedy się spotka strasznego zbója w lesie. Co? - Trzeba go po prostu zabić - powiedziałem krótko - Bardzo mi przykro. Ale jeśli się nie da? Jeśli jest on silniejszy? Albo jeśli mamy ze wszech miar słuszne opory wobec zabijania? Co wtedy? Wtedy trzeba uciekać! A jeżeli on jest szybszy i się nie da? To co? Wtedy się należy z tym zbójem - zaprzyjaźnić! A jeżeli on nie zechce, albo przekracza to nasze możliwości psychiczne! Co wtedy? Wtedy należy prędko wleźć na drzewo! (Zbóje po drzewach nie łażą. Nie mogą i nie chcą.) Więc trzeba wleźć na drzewo możliwie wysoko, jak najwyżej i tam - pisać wiersze. Albo bajki, albo opowiadania z kluczem i bez klucza, z metaforą, albo i bez. Takie różne, zwykłe dyrdymały, na przeczekanie. Tylko trzeba bardzo uważać, żeby nie spaść! Bo z drzewa spaść łatwo, a wtedy to już - nie daj Boże! A w ogóle to najlepiej nie chodzić do lasu. Ale z drugiej strony - sosny, powietrze... W klasie panowała przez chwilę trochę dziwna cisza. Potem wróciliśmy do zajęć. W przerwie podszedł do mnie jeden literacko utalentowany wolny słuchacz (chodzą też tacy czasem do mojej klasy) i powiedział: - Panie profesorze! Moja stara ciotka właśnie wlazła na drzewo. Głupio to wygląda. - I co? - zapytałem raczej retorycznie, ale on odpowiedział i to precyzyjnie. - Zbój położył się pod drzewem i czeka. Trochę podrzemie, czasem próbuje ją strząsnąć. Ale ona się trzyma, nie daje. Więc on nakrywa głowę kapeluszem i udaje, że zasypia, albo i naprawdę... - I co? - pytałem zaintrygowany. - Ona wtedy rzuca w niego szyszkami, żeby mu przeszkadzać w spaniu. Bardzo go to złości. - I co? - Ona czeka, aż nadejdzie gajowy ze strzelbą, albo pan dziedzic zjedzie z nagonką i dubeltówką. - Pozdrowienia dla cioci! - powiedziałem - Może by pan poszedł na filologię? Ale to było już potem. Na razie długo się zastanawiałem, czy jednak powinienem zająć się pedagogiką wobec problemów z samorealizacją i samookreśleniem. Miał też problemy z samookreśleniem inżynier Zins, a ze stylistyką samorealizacji nawet sam K. S., jak to w poprzednich rozdziałach przedstawiłem. Z drugiej strony - zdawałem sobie sprawę, że mam pokaźny zasób wiedzy i doświadczeń, których przekazanie młodzieży jest niejako obowiązkiem moralnym starego repa. Choć z trzeciej znów strony miałem autorytatywną wypowiedź Szymanowskiego, który twierdził, że młodzież muzyczna dzieli się na dwie zasadnicze grupy: na samouków i nieuków. Samouk sam się nauczy, a nieuka i tak nikt... Więc właściwie wyższe szkolnictwo artystyczne jest w ogóle niepotrzebne... .Ale pisał to po odejściu z Konserwatorium, po rozróbach... No i w 1980 zdecydowałem się jednak i zostałem tym zwyczajnym (we własnej, a czasem i nie tylko własnej opinii - całkiem nienadzwyczajnym) profesorem Akademii Muzycznej im. Fr. Chopina w Warszawie. Poznałem tam wielu wspaniałych, zasłużonych pedagogów, miłych, przyjaznych mi ludzi od kolejnych, następnych rektorów Andrzeja Rakowskiego i Kazimierza Gierżoda począwszy, przez kolejnych dziekanów mojego wydziału - prof. Ryszarda Dudka, który bezinteresownie i ofiarnie podczas długiej choroby mnie zastępował, pięknie moich wychowanków do dyplomu prowadził, oraz dzielnie mu w dziekańskich obowiązkach dorównać się starającego prof. Stanisława Prószyńskiego. (Uwaga, korektorzy! Koniecznie przez ó! Przez otwarte u -grozi mi zerwanie stosunków dyplomatycznych i konsekwencje towarzysko-służbowe!) I dalej - panią Marię Jatwińską - totumfackiego, niezastąpionego zastępcę dyrektora, dobrego ducha uczelni i przez wielu, wielu innych, aż do niezapomnianej sekretarki dziekanatu, Ireny Piechowiak - opiekuńczo matkującej niesfornej młodzieży i roztargnionym, nieznośnym profesorom. Poszła na emeryturę, chorym mężem się zająć. Jej miejsce bojowa p. Stenia zajęła, kobieta owszem w sobie, ale wcale, wcale... Powiada mi prosto: - Panie profesorze! Studenci do pana walą, bo już się rozeszło, że pan nie tylko uczy, ale potem i o dobre posady dla swoich wychowanków, jak ojciec się stara... - Odbiera mi pani złudzenia - stwierdzam kwaśno. I w rewanżu - Pani Steniu! Przedwczoraj nam pani opowiadała, że cudem uszła z życiem, bo się do pani, samotnie mieszkającej złodziej-bandyta w nocy, przez balkon, po drabinie wkradał... I że jedynie temu, że sąsiadka z naprzeciwka, na bezsenność cierpiąca (a czwarta była nad ranem) wielki krzyk podniosła i całe osiedle rozbudziła, życie pani zawdzięcza... A druga pani bezsenna sąsiadka to mi wczoraj poufnie zdradziła, że ten nocny gość po drabinie - to on się nie wkradał, a uciekał. Sympatycznie u nas w akademii. Bodaj już w następnym roku padły propozycje i to ze strony zarówno pedagogów, młodzieży, jak i władz - bym kandydował do gronostajowej togi. Rektorski biret nie wydawał mi się szczególnie w moim przypadku twarzowy, choć niewątpliwie brakowało mi takiej pięknej karty w życiorysie. Nie wiem, czy byłbym dobrym rektorem! Może! Ale o odmowie zadecydowały względy zdrowotne moje i żony. Musiałem się wycofać, poza zajęciami dydaktycznymi także z tzw. życia publicznego i towarzyskiego. Pogarszający się stan zdrowia doprowadził w końcu do operacji. O tych sprawach pisałem obszerniej w poprzedniej książce). Z tą rezygnacją może w końcu dobrze się stało? W każdym razie - gdybym ugrzązł w rektorskim fotelu, nie powstałaby zapewne ani ta książka, która trzymają Państwo w ręku, ani kilka chyba niezłych kompozycji. Ale to wszystko sprawy drobne, indywidualne - a tu... A tu tymczasem zawiało! I to jak?! Uderzył wicher historii! Już od lat siedemdziesiątych dął z siłą wielokroć przekraczającą skalę Beauforta, przekręcając w końcu jej strzałkę o 180 stopni! Choć z wiekiem coraz bardziej boję się przeciągów i pamiętam, jak historia już nie raz nas do wiatru wystawiała - tym razem przecież wszyscy oczekiwaliśmy z utęsknieniem tej zbawczej wichury, która przy swej olbrzymiej sile i (zaskakująco łagodnej) gwałtowności stworzyła nam na pozór nieprawdopodobną szansę ponownego stanięcia normalnie- na nogach, głowa do góry! Co za przewrotka!! Bo pół wieku przecie staliśmy na głowie, Do góry nogami wisiało niemal wszystko. Na włosku... I my - nietoperze! I jak to teraz wszystko szybko odkręcić? Kiedyśmy się właściwie odzwyczaili, oduczyli normalnie żyć! Skuleni, skurczeni, skarleni w kłamstwach, ćwierć - czy półprawdach, w niby-życiu" - Kto to tak trafnie określił? Ten cytat tłucze mi się w głowie... Działy się wkoło nas sprawy tak ważne, tak wielkie, że wszystkie nasze problemy z kreską taktową stały się zabawnie i śmiesznie małe. Choć stanowiły nadal teren azylu psychicznego, bezpiecznej ucieczki przed rzeczywistością, z którą nie zawsze umieliśmy sobie poradzić. Pierwszym, naturalnym odruchem było - włączyć się, działać, walczyć! Do szeregu! Do szeregu!... - Nie te już latka partyzanckich przygód szeregowca. A pchać się do dowództwa nie ma co, przy pełnej świadomości własnego dyletanctwa, jeśli chodzi o sprawy państwa. To nie orkiestra... A jednak wszyscy zostaliśmy uwikłani w sprawy polityczne, nie mogły nam być obojętne losy kraju. Zaczęło się od tego, że uciekłem z radia. Właśnie robiłem nagrania z orkiestrą. Uciekłem ze studia, które zamieniono na koszary. W niedługim czasie otrzymałem zaproszenie, zresztą jedyny raz w życiu, na posiedzenie Sejmowej Podkomisji Kultury. Poszedłem. Przemówienie wygłosili: Minister Kultury, Prezydent Warszawy i Przewodniczący Radiokomitetu meldując, że życie kulturalne stolicy i kraju wróciło w pełni do normy, że wszystko jest o.k. Więc zaraz poprosiłem o głos i powiedziałem, że w ogóle nie rozumiem, pocośmy się tu zebrali. Żeby się bujać w tym gronie? Przecież wszyscy wiemy, że trwa bojkot radia i telewizji. Stała się rzecz straszna i teraz takie zakłamywanie się... Do czego to prowadzi? Owszem, powiedziałem - bojkot padnie, bo część ludzi ma rodziny i nie ma żadnych środków i musi podjąć pracę. Ale to jest najgorsze, co może być - takie łamanie psychiczne, moralne ludzi. I chyba po to jest taka Podkomisja Kultury, żeby się zastanowić: ludzie co robimy? W przerwie zapytałem Tejchmę, co o tym sądzi i jaka jest prawda? Może właśnie to jest prawda - odpowiedział i w parę dni potem złożył rezygnację i znikł z tzw. areny politycznej. W tejże przerwie po raz pierwszy spontanicznie i z pełnym przekonaniem gratulował mi Waldorff. Ale bezpośrednio po mnie zabrał głos redaktor Męclewski i zaczął się obszernie rozwodzić, ale to dosłownie - rozwodzić nad losami Teatru Rozrywki na Powiślu, co go tak niefortunnie Bułgarzy ongiś zbudowali.. I że teraz się marnuje, i co to w ogóle jest! A może by tak oddać go plastykom! I tak zagadywał, zagadywał... Nic nie rozumiem. Próbowałem przerwać, ale mi nie wyszło, natomiast przerwał poseł Ozga-Michalski i powiada: - Tak! Tu kolega Czyż ma rację... (Zostałem przy tej okazji kolegą.) - Trzeba tych łobuzów za łeb i ukarać! - Ale nie Bułgarów miał na myśli, ani plastyków. Ale ja już wtedy się załamałem i opuściłem salę obrad. Nigdy mnie tam więcej nie prosili. Tak się zakończył pierwszy akt mojej działalności społeczno-politycznej! Drugi nastąpił po powołaniu na szefa radia i telewizji Janusza Roszkowskiego. Otrzymałem od niego obszerny list, w którym prosił o radę i współpracę. W odpowiedzi wypowiedziałem się szeroko na temat tragicznej sytuacji kultury w naszym kraju, a szczególnie - o niszczeniu polskiej kultury, polskiej muzyki. Potem ,.Polityka” przedrukowała fragment mojego listu, w którym pisałem:. .. „coraz trudniej bronię się przed myślą absurdalną, że wśród redaktorów naszego radia i telewizji ukrywają się, ale działają bardzo energicznie i efektywnie agenci - nie wiem - imperializmu, rewanżyzmu, syjonizmu, czy mafii sycylijskiej. Ale to działa!..." Redakcja ,.Polityki" biorąc pod uwagę nasze usilne starania i zabiegi o kredyty międzynarodowego funduszu walutowego, przezornie wyłączyła syjonistów. Radziłem też i Przewodniczącemu PRiTV powołanie niewielkich, najwyżej kilkuosobowych (warunek operatywności) rad programowych, których zadaniem byłoby jak najszybsze opracowanie pełnego programu, planu edukacji narodowej i natychmiastowe podjęcie jego realizacji. Wśród wielu innych spraw podkreśliłem, że odrodzenie duchowe narodu, które jest przecież naczelnym naszym celem - jest możliwe do osiągnięcia tylko w oparciu o etykę chrześcijańską. Dlatego apeluję i proszę o zaprzestanie emitowania żenująco zresztą słabych destrukcyjnych instruktaży religioznawczych. Itd. Któregoś dnia wróciwszy do domu po zajęciach w akademii włączyłem telewizor i ujrzałem fragment jakiegoś widowiska, w którym młodzi ludzie, chłopcy i dziewczęta, waląc po twarzach, tarzając w błocie i we krwi obrzucali się plugawymi wyzwiskami, takimi - jakich nigdy w życiu, a już na pewno w TV nie słyszałem. Te nieszczęsne dziewczyny - spodlone, zeszmacone, skurwione!. Takiego popisu chamstwa nigdy nie widziałem. Okazało się, że był to fragment serialu ,.Tulipan” - dzieła już spod skrzydła nowego prezesa. W naturalnym, zdrowym odruchu napisałem od ręki list gratulacyjny. „Gdy padają rekordy, i to rekordy świata - pisałem - należą się gratulacje. Składam je Panu, jako że Pański ,.Tulipan” pobił wszelkie rekordy złego smaku i niewątpliwej siły w deprawowaniu młodzieży.” Mój list został podobno przyjęty bardzo źle. Bardzo dobrze. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie, że wkrótce potem, gdy obchodziłem (właściwie nie obchodziłem, ale tak jakoś samo wyszło coś w rodzaju jubileuszu) 65 urodziny, to poza tym, że nawet minister Krawczuk mnie (jako być może jeden z eksponatów swego antycznego świata) przyjął, otrzymałem też piękny, wielki bukiet czerwonych róż (65 ich nie było, ale prawie) od pana Przewodniczącego. Zaskoczył mnie, przyznaję. Podobno został ambasadorem w Kopenhadze, a że wkrótce wybieram się tam na koncerty, to ciekaw jestem tego ewentualnego spotkania. Tymczasem wiążę wielkie nadzieje z objęciem szefostwa PRiTV przez Andrzeja Drawicza. Z paroma przyjaciółmi posłaliśmy dość alarmujące listy o stanie muzyki w radiu. Odpowiedział bardzo obszernie i uprzejmie. Niepokojąca wydaje mi się jego fascynacja BBC, boć nie najlepszy to wzorzec jako wychowawca młodzieży. Potomkowie lorda Hooligana straszą nie tylko na stadionach piłkarskich, a video-klipy czasem wręcz porażają. Będziemy do tego wracać z uporem. Ale to dopiero potem. Na razie wybieram się wręcz w przeciwnym kierunku. Do Włoch. Właśnie za dwie godziny odlatuje mój samolot do Mediolanu, więc muszę się śpieszyć. Bardzo przepraszam... 37 Ssąc landrynkę, którą po japońsku naturalnie uśmiechnięta stewardessa nas poczęstowała, z niesmakiem przeczytałem w ,.Expressie notatkę: „wczoraj na skrzyżowaniu ul. Kilińskiego skradziony samochód marki Wartburg potrącił na pasach 68-letniego staruszka. Poszkodowanego z poważnymi obrażeniami ciała odwieziono do szpitala. Kierujący pojazdem 17-letni A. Z usiłował zbiec. Schwytały go lotne patrole MO. U młodocianego kierowcy, który zresztą nie ma prawa jazdy, stwierdzono 0,9 promile alkoholu we krwi, a w skradzionym samochodzie, którym poruszał się z nadmierną szybkością-niesprawne hamulce, starte bieżniki opon, uszkodzony układ kierowniczy” itd. (Cytuję z pamięci.) Można się wściec! A najbardziej zirytowało mnie to, że gdyby potrącony staruszek siedział spokojnie w domu, nic by mu się nie stało, a co więcej - gdybyśmy z nim siedzieli razem i zachciało nam się piwa, to po porównaniu dat w dowodach osobistych, po piwo musiałbym biegać ja. I pomyśleć - że, gdybym przebiegając przez jezdnię (po to piwo) wpadł pod samochód, to nazajutrz ukazałaby się notatka, że... „wczoraj na skrzyżowaniu ul...” Skłonność do opowiadania błahych historyjek z kwaśnym morałem - to jeden z dowodów postępującego procesu starzenia. Drugi, niepodważalny - gdy się jest zapraszanym do udziału w jury międzynarodowych konkursów. Właśnie wracam z Parmy, gdzie odbywały się wielce uroczyste konkursy - dyrygencki i kompozytorski z okazji del duplice anniversario (podwójnego jubileuszu) 120-lecia urodzin i 30-lecia śmierci Artura Toscaniniego. Uroczystość uświetnił przyjazd córki maestra, uroczej staruszki - Wally. Nie przegapiłem momentu, gdy była sama podczas bankietu wieńczącego końcowym akordem to Święto Muzyki i podszedłszy śmiało poraziłem ją nieco moją włoszczyzną: - Signora - rzekłem - permesso mei... Jo sono direttore del'orchestra polacco... permesso mei bacciare la mano di figlia del piu grande maestro del mondo, dei tutti tempi! - I ująwszy jej dłoń ucałowałem ją gorąco. Staruszka wręcz się wzruszyła i serdecznie mnie uściskała. Następne koncerty, w niedługim czasie, rozwiały moje płonne, jak się okazało nadzieje, że uścisk serdeczny córki największego dyrygenta wszechczasów, może mieć zbawienny wpływ na poziom moich dociekań w tejże dziedzinie. Ale wróćmy jeszcze do Parmy, gdzie in casa natale - w domu, gdzie się maestro urodził - urządzono muzeum z kołyską geniusza i tysiącem innych pamiątek. Zmroził mnie kanciasty podpis Hitlera pod arcyuprzejmym listem zapraszającym Toscaniniego do Bayreuth. Maestro, jak wiadomo, ostentacyjnie odmówił i pojechał dyrygować do Tel Awiwu, poczem wyemigrował do Stanów. Niezamierzonym efektem pojawienia się Toscaniniego w New Yorku było opuszczenie tego miasta przez Mengelberga. Nowoczesność odkrywczego stylu interpretacyjnego wielkiego Maestra niejako skompromitowała przestarzałą, secesyjną manierę odtwórczości starych mistrzów, którzy zamęczyli już swoją generację nadmierną ekspresją i ciągłym, również przesadnym rubatem. Zanim jeszcze dojechałem do Parmy, już w pierwszym etapie konkursu dyrygenckiego, przewodniczący komisji dosłownie zdjął z pulpitu, po dwóch minutach próby mojego wychowanka, fenomenalnie utalentowanego i dojrzałego dyrygenta - Jose Florencia (Brazylia). W finale, w którym już jurorowałem, nie było komu przyznać pierwszej nagrody. Same przeciętniaki. Mister Parker, siedzący obok wicedyrektor amerykańskiej agencji koncertowej Harald Shaw, mruknął mi do ucha: - Był tu jeden świetny kandydat w pierwszym etapie. Usunęli go natychmiast. Nawet usiłowałem go bronić. Na nic się nie zdało. - Z czarną bródką? - zapytałem - Brazylijczyk? - Tak! - potwierdził - Ale skąd pan?... - Niech się pan nie martwi, Jose‚ - powiedziałem po powrocie. - Miejmy zrozumienie dla szlachetnych, patriotycznych pobudek jurorów. A że czasem przybiera to tak niefortunne formy?... Czasem jak jest za dobrze, to nie dobrze. Kiedyś, po pierwszym wiedeńskim koncercie, który udał mi się nadzwyczajnie, po znakomitych recenzjach cieszyłem się, że „podbiłem” Wiedeń i że będę tu teraz często gościł. Na następne zaproszenie czekałem sześć, czy osiem lat. A do Rzymu, po pierwszych miernych koncertach jeździłem do Santa Cecylii rokrocznie. Po następnym koncercie w Wiedniu, otrzymałem już rychlej zaproszenie, ale niestety dostałem zapalenia płuc i musiałem odmówić. Przy kolejnym - poszedłem na operację naczyniową. Jak pech, to pech! Ale jest tyle innych, pięknych miast... krajów, dziewcząt, symfonii!... W ogóle życie jest piękne! - wykrzyknąłem i zawstydziłem się banalności skądinąd słusznego ze wszech miar stwierdzenia. Konkurs kompozytorski był ku czci Toscaniniego, ale im. Petrassiego (Goffredo) i on sam mu nie tylko patronował, ale i przewodniczył. Zanuciłem mu temat z jego VII Koncertu na orkiestrę, który kiedyś dyrygowałem i bardzo mnie polubił. Do finału zakwalifikowano sześć utworów. Każdy z nich musieliśmy wysłuchać trzy razy. A utwory były dość koszmarne. Nagrody trzy: 3 miliony, dwa i jeden. Liry. Na końcowym zebraniu kompletnie wykończonego jury zaproponowałem inny podział nagród: Primo premio - 3 miliony. Tak jak było! Secundo - 2 miliony. Też jak było) I tertio -1 milion. - Ależ drogi panie! To wszystko bez zmian! A więcej pieniędzy nie ma! - Ale chwileczkę: czwarta nagroda - nie nagroda, a kara! 1 milion. Zakładając, że kandydat może nie dysponować tak znaczną sumą przyjmuje się możliwość wymiany kary pieniężnej na przymusowe słuchanie pod kontrolą, w zamkniętym pomieszczeniu, własnej wyłącznie twórczości przez tydzień. Koszt pobytu przejmują organizatorzy, raczej gli carabinieri. Piąta nagroda - odpowiednio 2 miliony kary, lub dwa tygodnie, szósta - 3 miliony i cały miesiąc. Taki podział ,.nagród miałby olbrzymie znaczenie wychowawcze, chroniłby jurorów przed przeżyciami, jakich okrutny los nam nie oszczędził, bowiem każdy z kompozytorów dobrze by się zastanowił, zanim by lekkomyślnie zdecydował się przesłać partyturę. Kilku jurorów bardzo się śmiało, natomiast maestro Petrassi bardzo poczerwieniał i był okropnie oburzony. Chorował na serce i mogłem niechcący spowodować tragiczny wypadek. Tak więc wypada mi osądzić moje wystąpienie jako niemądry żart i karygodny wybryk. Toteż podczas pożegnalnego spotkania laureatów i jurorów starałem się ułagodzić staruszka. Niestety, nie bardzo mi się to udało. Kolacja się przeciągnęła i nazajutrz rano-niewyspany i nieco skacowany udałem się w drogę powrotną do Warszawy. Już w samolocie, zaraz po starcie w Milano trochę się zdrzemnąłem. Spałem z pół godzinki. Jeden z lekarzy mówił mi kiedyś, że jak śpi się w łóżku, a się śni, że się leci samolotem - to są sny erotyczne! No, dobrze. A jak się śpi w samolocie, a się śni, że się nie leci? To co?... Medycyna nie ma jeszcze odpowiedzi na wiele pytań. A mnie się wtedy przyśniła Steńka, ale tak dziwnie, trochę surrealistycznie - w barwnym, historycznym mundurze ułańskim, w wysokim czako, na koniu, ze wzniesioną szablą w dłoni! Aż się trochę przestraszyłem. Bardzo jej było ładnie w tym mundurze ułanów księcia Józefa. Myślę, że ten sen wynikł z podświadomych skojarzeń z całkiem innym konkursem, pianistycznym, kiedy to nasi jurorzy całkiem się nie poznali na fenomenalnym, gigantycznym talencie Ivo Pogorelicia. I wtedy Stenia, pani prezes, osoba - trzeba przyznać - z charakterem ufundowała i wręczyła trochę dziwnie się zachowującemu, ale bezsprzecznie Genialnemu Odmieńcowi - Nagrodę Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego, ratując w ten sposób honor niefortunnego Jury!. Ratując honor... jak książę Józef skacząc do Elby. I chyba stąd ten jej konik, i mundur, i szabla, i czako. Jak sam książę Pepi... Ale bez wąsika. 38 Po powrocie do Warszawy poszedłem do Pagartu oddać paszport, jak zwykle. Dowiedziałem się, że już nie muszę go oddawać, aż do przekroczenia daty ważności. Mogę go zatrzymać i używać do woli. Hmm?... W biurach Pagartu mieszczących się na tyłach Teatru Wielkiego, przy Placu Zwycięstwa w Warszawie, w hallu pierwszego piętra wita gości wspaniałe panneau, wielka kompozycja fotograficzna. Ale nie jest to żaden pic-fotomontaż, a pięknie zestawione wielkie fotogramy przedstawiające najwybitniejszych naszych artystów. Mistrzowskie pstryk artysty-fotografika uchwyciło i zaklęło w fotokomórkę momenty szczytnych twórczych uniesień mistrzów batuty, ich bolesne grymasy rodnego rozpuku, oraz inteligentne błyski w oku mistrzyń i mistrzów klawiatury, smyka, czy tak zwanego wokalu. Wszyscy najwięksi. Cała pierwsza liga. Obok wspaniałych dyrygentów i Kantor i Majewski, Toczyska i Satanowski. I młodzi. Nowe twarze, tak jak i w biurze. No, bo cóż? Zastąpił Dobierski Zakrzewskiego, Maksara Dobierskiego, Sandecki zastąpił Maksarę. Bień Horodecką, Korczowski Bienia. Bromilski zastąpił Korczowskiego, i wreszcie Salzman Bromilskiego. Trojan Stokowa, Krysia Zembrzuska Trojan Krysię i wreszcie Próchnicka Zembrzuską. Bromilski karnie w Brukseli, Zembrzuska w Atenach, a ja - znów w tym samym pokoju. - Pani Krysiu! - mówię do Próchnickiej - Ta ściana dumy i pamięci narodowej w hallu przedstawia się imponująco. Cała pierwsza liga. Chciałem jednak zapytać o te głowy kute w brązie... - W jakim brązie? - pyta grzeczna pani i ślicznie się uśmiecha - Proszę do mnie nie mówić Krysiu, bo jestem Aldona. - Ach, pani wybaczy, pani Aldono! Jak się domyślam, dekoracyjnym zwieńczeniem tej ściany dumy i pamięci mają być umieszczone w rogach kute w brązie, cztery głowy superligi, a to: Skrowaczewskiego, Semkowa, Maksymiuka i moja. Dopiero wtedy ta ściana właściwej nabierze wymowy. A ten zestaw, układ - nawet mi odpowiada. Choć miałbym może drobne zastrzeżenia... Ale z Maksymiuka i Semkowa możnaby zrobić lampiony-żyrandole u sufitu, a w ich miejsce wstawić naprawdę doskonałych: Latoszewskiego i Katlewicza. Co pani na to! Pani Próchnicka zaskoczona i zdenerwowana wielce, coś mi tam przedkłada i tłumaczy. - Ależ, pani Krystyno! Ja żartuję. - Aldono!... - Przepraszam. - Nie! - stwierdza autorytatywnie. - Co nie? - Ja wiem, że pan mówi bardzo poważnie i że pan nam zarzuca, że my źle pracujemy! - Wcale tak nie myślę. Ale jeżeli pani mówi, że tak myślę, to myślę, że pani źle myśli. A jeżeli pani źle myśli - to i bardzo dobrze! No i bardzo dobrze! Znów mamy to niezastąpione czasem powiedzonko. Zastąpić! O jej! Fe, nieładnie, panie dyrygencie! Bo i pani Aldona, a już zgoła nadzwyczajnie uprzejma pani Marysia Furman tyle grzeczności przy impresaryjnych czynnościach panu wyświadczyły! - Pardon! Wybaczyć proszę... Kiedyś, gdzie chyba w 77 czy 78, na kolacji u państwa Piotrowskich (pan Kazimierz był wspaniałym tłumaczem z angielskiego) zapytałem wiceprezydenta miasta Szymborskiego, dlaczego po moich, jakichś tam jednak osiągnięciach i tzw. sukcesach w symfonice, zaproponował mi objęcie dyrekcji Teatru Wielkiego w Warszawie, a Kordowi - tuż po nagrodzie krytyki za „Carmen” w Monachium - Filharmonii Narodowej! Przy oczywistym odrzuceniu przeze mnie niefortunnej propozycji, w tym i konieczności podróżowania z zespołem - czego nie znoszę, miałem bardzo korzystną sytuację, pełną swobodę w wyborze zajęć i indywidualnym poruszaniu się po świecie. Żadnych podpórek w instytucjach i stanowiskach nie potrzebowałem nigdy. Ale ciekaw byłem odpowiedzi, wytłumaczenia. Szatański zamysł, czy po prostu - brak kompetencji! Podsunął mi sardynki. A pan Kazimierz tłumaczył tylko z angielskiego... Wiem. Doradcy! O pudlach jest tam coś u E. T. A. Hoffmanna. Nigdy nie uzyskam ich akceptacji. Płacę dobrą, uczciwą cenę za luksus otwartego myślenia, kogo tam za kogo uważam. W szczegółach rozeznania popełniam czasem drobne błędy, ale generalnie rzecz biorąc, wydaje mi się, że intuicyjnie trafiam bez pudła. Patrząc wstecz z perspektywy już dziesięcioleci widzę, że jest dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem. Sztuczna sława rozdymana twórczość znikła, gdy tylko przestali się koło niej krzątać zapobiegliwi twórcy - menadżerowie. Po prostu - umarła. Czy w ogóle kiedy żyły naprawdę te płody z próbówki? I aktualni liderzy nie darują mi tego „rybiego oka z dna menażki”. Nie moja to wina, że są, jacy są. Że nie jacy tacy. A cóż ja na to poradzę? Albo na to, że były takie lata, kiedy nie pracowali w ogóle i równocześnie: Wodiczko, Rowicki, Krenz, Katlewicz, Latoszewski, Czyż, i paru jeszcze innych. Żeby tylko jeden, czy drugi - to można by powiedzieć histeria, czy neurastenia. Ale wszyscy razem? To już chyba jakaś epidemia, albo - metoda. Ale czyja? Cóż to za tajemnicza historia?! A kim byli ci doradcy skutecznie nakłaniający władze do usunięcia Wodiczki z Opery Warszawskiej, tuż przed uroczystością otwarcia nowego gmachu Teatru Wielkiego, do której się z całym pietyzmem i sercem przygotowywał? Mściciele? Wyleciał z takim impetem, że przekoziołkowawszy - tym razem nie na tej, ale na tym (administracyjnym) batucie, odnalazł się potem aż hen, gdzieś w Reykiawiku!? A do operowego kanału wskoczył raźno Rowicki, który ani opery nie lubił, ani się na tym znał, ale na zaszczyty był łakomy, jak dziecko na cukierki. Żeby przeszło do historii, że i tego dokonał otwarcia! I zaraz potem sobie poszedł. Jeszcze tylko zadyrygował, zda się - wczoraj „Jutro” i dziś - już go nie było. Paskudna historia. Wróćmy do cukierków! Zawsze coś słodszego. Więc - jak Rubinstein przyjechał na wielki (dzięki niemu) jubileusz 60-lecia Filharmonii Łódzkiej, oprowadzał (on nas) po Łodzi, wspominał - a pamięć miał fenomenalną i pokazywał wszystko dokładnie, na podwórku kamienicy nr ?8 przy ulicy Piotrkowskiej - okna sypialni rodziców i gabinetu papy i pokoju, gdzie się urodził. I gdzie - obok bramy był sklep spożywczy; a tuż przy otwartych drzwiach stał duży worek z cukierkami. Właściciel tego sklepu stawał czasem w drzwiach i patrzył na bawiące się na podwórku dzieci, potem sięgał garścią do worka z cukierkami i dawał. je dzieciom. To były owocowe, bardzo smaczne cukierki, w kolorowych papierkach. Wtedy mały Arturem pomyślał sobie, że jak kiedyś dorośnie i będzie miał dużo pieniędzy, to kupi taki sklep i też będzie dawał dzieciom cukierki. Codziennie. - No i wyrosłem - mówił teraz Rubinstein - I zarobiłem dużo pieniędzy, a takiego sklepu nigdy nie kupiłem... I tak zmarnowałem życie! - dodał po chwili. Sklepu z cukierkami nie otworzył, ale jak przyjechał do nas, to mu z filmu, z radia, telewizji, filharmonii - worek pieniędzy przyniesiono. I gdy przychodzili doń, do hotelu biedni krewni i dawni znajomi i przyjaciele, to on sięgał nieznacznie do tego worka i prosił, żeby zechcieli przyjąć... I naszej filharmonii zostawił bardzo znaczną sumę. Ale na ufundowanie stypendium imienia fundatora, ani tym bardziej na nadanie filharmonii jego imienia (a już wtedy myśleliśmy o tym) nam nie pozwolono. Bano się po prostu, że Rubinstein znów się otwarcie wypowie na drażliwe tematy tzw. ogólne. Więc z dyr. Mikołajczakiem w najbliższym Dniu Seniora wszystkim naszym emerytom i wdowom po emerytach (a wszyscy - ze sławnego „starego portfela”) wręczyliśmy te „cukierki” Rubinsteina, prosząc uprzednio Mistrza o aprobatę. Otrzymaliśmy ją. Bo Rubinstein pamiętał, co to jest bieda. Jak to jest, kiedy zima, mróz - a nie ma czym w piecu napalić. Pamiętał o tym i w Monaco, kiedy tam na recital zjechał. Książę Rainier wraz z małżonką chcieli wszystko uczynić, by uhonorować znakomitego gościa, a że środków im raczej stawało, co chyba nikogo nie zaskoczy, więc przede wszystkim postanowili zakupić nowego Steinwaya. Najdroższy model. Stał już na estradzie - śliczny, nowiusieńki, nietknięty - gdy Mistrz, zaraz po przyjeździe przyszedł obejrzeć salę i wypróbować instrument, na którym jeszcze tego samego wieczoru ma dać koncert. Uderzywszy parę akordów, musnąwszy kilka pasaży Rubinstein skrzywił się i mruknął - Zimowy fortepian... - I wyszedł. Choć sala była pusta, a obecni tylko administrator, portier i elektrotechnik - wieść o niezadowoleniu Maestra z „zimowego fortepianu” rozeszła się błyskawicznie i niepokoiła. Była wiosna... Ale wieczorem odbył się koncert, na którym Rubinstein odniósł kolejny wielki sukces. Publiczność wprost szalała z zachwytu. Fortepian brzmiał wspaniale pod ręką Mistrza. I tylko piękna księżna Grace dziękując Artyście za tak cudowny koncert ośmieliła się już potem, na bankiecie który wieńczył wspaniały wieczór, zapytać go nieśmiało: - Mistrzu! Myśmy się tak starali, ale pan podobno był niezadowolony z fortepianu?... Ja w ogóle nie wiedziałem, że są zimowe fortepiany, więc zapewne i letnie... - Coś słyszałem... - miał wtrącić Książę. - Na czym ta różnica polega? - pytała ciekawa monarchini. - A, proszę Księżnej Pani - odpowiedział Rubinstein - taki zimowy fortepian... To jak jest zima, mróz i brak opału - to można bez żalu porąbać i w piecu napalić - powiedział prosto. Miał taki rodzaj humoru, A chodziło o to, o czym oczywiście Księstwo nie wiedzieli, że artyście źle się gra na takim, choćby najlepszym, najdroższym, ale zupełnie nowym, dziewiczym, nietkniętym instrumencie. Instrument trzeba wgrać, rozegrać. To jest tak, jak z nowym samochodem; trzeba go po prostu dotrzeć i dopiero wtedy rozwijać na nim maksymalne szybkości. Ale Rubinstein poradził sobie z nowym instrumentem po mistrzowsku i koncert był naprawdę wspaniały. I wszyscy byli szczęśliwi, weseli, całe księstwo Monaco, podczas gdy... 39 „ .. W mroku dziejów, w dramatycznej historii świata ginęły państwa, narody, zginęły całe cywilizacje...” - Wytrawny rozmówca wiedział, że nie wolno mu tak kończyć wywiadu, toteż zgrabnym wirażem przeszedł do wyrażenia pełnej ufności, nadziei, wręcz pewności i przekonania, że nasz Kraj, nasz Naród mimo wszystko przetrwa zwycięsko najcięższe chwile. Ujdzie cało! Wypadło to blado. Uhm, pieśń... Pani Irena podziękowała bohaterowi programu i przesłała telewidzom jeszcze jeden, niezmiennie pełen uroku, szarmu i autentycznego osobistego wdzięku, uśmiech pożegnania. Przy tym leciutko kręciła głową, na boki. Gdy na ekranie ukazał się niestrudzenie oferujący Amerykanom śpiwory minister Urban, przekręciłem gałkę. Długo nie mogłem zasnąć. Dumałem. Spałem niespokojnie. I nie wiem, ile w tym było winy pani Dziedzic, ile pana Górnickiego, mroku dziejów, czy aktualnej nader trudnej sytuacji. Jednak mimo kłopotów ze sobą i w rodzinie (żona szykowała się na operację woreczka żółciowego, a ja za dwa dni wyjeżdżałem na koncerty do Kassel), zaraz następnego ranka sięgnąłem po książkę telefoniczną i nakręciłem numer Rady Państwa. Przedstawiłem się grzecznie i zapytałem, czy mogę mówić z panem Wiesławem Górnickim. Uprzejmy głos sekretarki: - Chwileczkę. A za chwileczkę: - Pułkownik Górnicki, słucham. Może to głupie, ale byłem zaskoczony. - Panie pułkowniku - powiedziałem - uprzejmie proszę pana o 10 minut rozmowy. Słownie dziesięć, nie więcej. Wyjaśniam od razu, że nie chodzi mi o samochód, ani o mieszkanie, ani dochodzenie jakichś krzywd czy roszczeń. Moja prośba jest związana wyłącznie z Pana wczorajszym wywiadem telewizyjnym. Czy znajdzie pan dla mnie tych 10 minut? - Oczywiście, panie profesorze. Może w przyszłym tygodniu. Ten mam już zapełniony. - W przyszłym tygodniu będę za granicą, więc może za dwa...? - Proszę... Ale widzę jeszcze możliwość - jutro, jeżeli to panu odpowiada. Kończę zajęcia o 15.30. Czy panu ta godzina odpowiada? - Jak najbardziej. Dziękuję. - A zatem - do widzenia! - Do jutra! - Ty jesteś zupełny wariat! - powiedziała żona. Pierwszy raz byłem w tym gmachu naprzeciwko pomnika Chopina. Bardzo uprzejmy, świetnie zorientowany oficer natychmiast i niemal bez słowa przeprowadził mnie przez dwa korytarze i przekazał miłej sekretarce. Na chwilę znikła w gabinecie i …. - Proszę uprzejmie - uchyliła drzwi. Pułkownik Górnicki szedł mi naprzeciw. - Zaszczyt to dla mnie, panie profesorze, że zechciał się pan pofatygować... Dyplomatyczny Wersal. Bardzo przyjemnie. Ale byłem speszony. Usiedliśmy. - Dziękuję, panie pułkowniku, że zechciał mnie pan przyjąć. Obiecuję nie przekroczyć owych 10 minut. A więc pozwoli pan, że przejdę od razu do sprawy. Mam tu krótki prospekt, konspekt zagadnień - sięgnąłem do kieszeni po przygotowaną kartkę. - Długo rozmyślałem po pana wczorajszej rozmowie z panią Dziedzic. Myślę, że w wielu polskich domach, rodzinach i pojedynczych głowach stawiano sobie wczoraj to samo pytanie: A co oni w tej sytuacji mają, czy mogą zrobić? Oni, to znaczy decydenci, władza. Przypomnijmy, że mówili państwo o najtrudniejszych obecnie sprawach kraju, a więc: że jesteśmy manipulowani przez Zachód, że mamy dług nie do spłacenia, zdemoralizowane, źle pracujące społeczeństwo, katastrofalny stan gospodarki, upadek autorytetu władzy, emigrację młodzieży, niepokoje społeczne itd. - Więc co „oni” w tej sytuacji mają zrobić? - zacytował z uśmiechem - Pan wczoraj reprezentował władzę. I odniosłem wrażenie, że pan nie wie. A ja - wiem. I dlatego tu jestem. Poprawił się w fotelu i uśmiechnął - Słucham. Zajrzałem do prospektu - Po pierwsze, chciałbym panu zadać jedno pytanie. Czy pan pozwoli? Pytanie było spoza prospektu. Przyszło mi do głowy w ostatniej chwili, ale czułem, że klasa rozmówcy pozwala mi na tak żartobliwy początek rozmowy. - Czy pan wie, kto wynalazł wycieraczki samochodowe? - Nie wiem - odpowiedział prosto. - Józef Hofman, światowej sławy polski pianista, mniej znany w kraju, bo żył i pracował w Stanach. Dlatego o nim wspominam, bo tak się mają wycieraczki samochodowe do pianistyki Hofmana, jak to co mam panu do powiedzenia - do mojej dyrygentury, czy pracy kompozytorskiej. Zresztą - może nie jest to sprawa tylko przypadku, że wycieraczek nie wynalazł technik, ani inżynier, a właśnie pianista. Może czasem i my - przepraszam, że powiem tzw. artyści - możemy wnieść istotne wartości do życia praktycznego. Jeszcze tytułem uwag wstępnych, jeżeli pan pozwoli - znów zerknąłem do prospektu. Po pierwsze: każda myśl świeża, nowa, odkrywcza - wydaje się z początku głupotą, nonsensem, utopią, dopiero potem... Po drugie: wiele ostatnio mówi się i pisze o zbliżającym się terminie zwrotu Hongkongu Chinom przez Wielką Brytanię i o konsekwencjach stąd płynących. - Widząc rosnącą uwagę mego słuchacza: - Jeszcze jedna uwaga wstępna, jeśli pan pozwoli. Jeśli chodzi o wykonawstwo, a jako dyrygent jestem szczególnie na jego poziom wyczulony, to moim zdaniem jedna tylko sprawa, bez względu na jej ocenę prawną i moralną, miała u nas szansę sprawnego, technicznie dobrego przeprowadzenia... Ale i tu nie potrafiliśmy uniknąć krwawych ofiar... One przekreślają... Kiwał głową, wiedział co mam na myśli. - Oczywiście chodzi o stan wojenny - ciągnąłem - zgodnie zresztą z naszymi tradycjami niewykorzystany należycie (skoro się już go wprowadziło) do reformatorskich śmiałych pociągnięć, koniecznych dla uzdrowienia chorej nie tylko gospodarki kraju. Więc co należy robić? Proponuję jedyne możliwe wyjście, bez żadnej alternatywy, idealne panaceum na wszystkie nasze bolączki. Mój plan należy zrealizować zaskakująco, jak wspomniany stan wojenny. Ale czysto, bezbłędnie. Wytrzymałem pełną napięcia chwilę zupełnej ciszy. - Należy wytyczyć na wschód od Gdańska, przy granicy radzieckiej, teren nadmorski wielkości mniej więcej równej Hongkongowi i odstąpić go Japończykom w 100-letnią dzierżawę za sumę 40 miliardów dolarów, bez prawa odstąpienia, ani prolongaty. Podkreślam, że tylko Japonia jest możliwym dla nas do przyjęcia partnerem takiej transakcji. Wykluczam możliwość wprowadzenia na nasz teren kapitału amerykańskiego czy zachodnioeuropejskiego, bo zawsze mogłoby to grozić naruszeniem naszej suwerenności i bezpieczeństwa, stałości naszych granic. Japończycy zbudują rękami naszych (najtańszych!) robotników nowy własny port, wzniosą centrum przemysłu elektronicznego, samochodowego itd. Wszystko oparte na polskiej bazie surowcowo-materiałowej i energetycznej, oczywiście zmodernizowanej. Dla Japończyków będzie to przyczółek wypadowy dla gigantycznej ekspansji przemysłowej. Oni się już tam u siebie duszą z nadmiaru potencjału wytwórczego i kapitałowego. Oczywiście podjęcie tego planu równać się będzie wypowiedzeniu przez nich wojny ekonomicznej całej Europie zachodniej i nawet Stanom Zjednoczonym. Ale chyba na to pójdą, bo dławią się swoimi nadwyżkami kapitałowymi i koniecznością ekspansji. Nie na darmo premier Nakasone rozglądał się dokoła, szukając wyjścia... Dotąd zwykle nami manipulowano. Zamanipulujmy raz i my, innymi! Jeżeli nie dadzą 40 miliardów, a tylko 30, to brać! Jeżeli z tych 30 ktoś tam zechce 10 za zgodę, to dać! I tak wyjdziemy na swoje. Czy wyobraża pan sobie, jak rodacy będą się bili o miejsce w tej enklawie? Jak szybko japońscy menadżerowie usprawnią nasze zakłady kooperacyjne? Jak szybko przejmiemy japoński styl pracy? I jak od razu społeczeństwo uwierzy, że warto? Ktoś powie: to Wałęsa rzucił kiedyś hasło „Zbudujmy drugą Japonię!” Słusznie. Podejmijmy je! Zamilkłem. I on milczał. Trwało to ponad minutę. Wieczność. W końcu powiedział - Zna pan taką żydowską anegdotę o tym, jak Moniuś chciał wydać córkę Sarę za Rotschilda? Ona taka śliczna, taka zgrabna, taka czysta, taka dobra, mądra i inteligentna. Po prostu - cudo! Jest tylko jedno pytanie, jeden szkopuł - powiedział rebe - Czy Rotschild zechce? - Zechce! - zapewniłem i zaczęliśmy rozważać różne aspekty zagadnienia. Przy okazji dowiedziałem się, że już w XVI wieku, jeżeli lichwiarz brał więcej niż 17%, to go wieszano. Z nami podpisywano na 20 i 22! Rozmowa trwała ponad godzinę. Pan pułkownik wstał. - Dziękuję za obywatelskie myślenie. Idę do szefa. Ten pański Hongkong... Myśmy myśleli o strefie wolnocłowej, ale to przecież nie załatwia problemu. A tu?... Gdyby ten plan się udał, pochowalibyśmy pana na Skałce - zapewnił. - Ale zachowując kolejność według szarży, panie pułkowniku. Jestem tylko szeregowcem i to rezerwy. Sekretarka, której godziny służbowe dawno już minęły, wykazała niezwykłą kulturę i uprzejmość, żegnając mnie miłym uśmiechem. Wyjechałem na koncerty do Kassel. Wracam, a tu - podpisano umowę z Fiatem, nie z Daihatsu... Cały pomysł na nic! Jeszcze jedna zmarnowana szansa. Jak to u nas. Tradycyjnie. Tak samo, jak z tym fenomenalnym gaźnikiem Kowalskiego, czy genialnym lekiem przeciwrakowym profesora... No, proszę - już nawet nazwiska nie pamiętam. Zapomniałem... Typowo po naszemu. Znów zmarnowana okazja. No i teraz... Tołpa! Już sobie przypomniałem - Profesor Tołpa. 40 - Chwileczkę, panie Heniu, chwileczkę... Kiedy to było? - pyta sąsiad. - Hm, ze dwa, trzy lata temu - odpowiadam. - Mieszasz pan czasy stare i nowe - zżyma się gniewnie - a tu niemal w oczach wszystko się zmienia. Co dzień coś nowego i po prostu trudno sobie wyobrazić, co to się jeszcze może stać? Właściwie wszystko! Od Placu Niebiańskiego Pokoju do pełnej integracji europejskiej. I nie chrząkaj pan! I Fiata odwołali i może Audi albo Renault będziemy budować. I Japończyki same się zgłosiły, to może jeszcze i to pańskie Daihatsu?... Tylko musisz pan to psychiczne napięcie, uczucie niepewności, tego zawieszenia między Skałką a Wólką wytrzymać! - Wytrzymam. - I do polityki się nie mieszać! - Trzymam się Woltera. - A co on?... - Radzi, żeby - cokolwiek by się na świecie działo - uprawiać swój ogródek. - No i bardzo dobrze! Prawie jak Młynarski. - Toteż właśnie wracam z Bydgoszczy. - Jak było? - Doskonale. Mimo że lata pracy upowszechnieniowej w naszym stylu spowodowały, że na zapowiedź autorskiego wieczoru współczesnego kompozytora pół sali wywiewa. Chociaż mnie tam trochę znają. - Może dlatego? A może ze względu na wyjątkowo trudną sytuację ekonomiczną? - Dziękuję. Wniosłem skuteczną poprawkę do pierwszej zapowiedzi i zamiast, jak ongiś w Warszawie, słów: „Witam Szanowną Publiczność Stołeczną wypełniającą szczelnie co trzeci fotel wielkiej sali koncertowej...” - co trąciło jednak sarkazmem i nieuzasadnioną pretensją, tu rzekłem: „Witając państwa serdecznie, gratuluję bezbłędnej decyzji w wyborze sposobu spędzenia dzisiejszego wieczoru!” Niewinne pochlebstwo, a od razu sympatycznie i otwartość na sukces i rosnący entuzjazm i nastrój podniosły, patriotyczny szczególnie po „Wariacjach symfonicznych” z 51, właśnie Wolterowskich. Już o nich przedtem wspominałem... - Mów pan jaśniej! - Pomysł tej kompozycji zrodził się w głowie niefortunnego studenta filozofii, który jeszcze w parę lat po powrocie z obozu jenieckiego wciąż uporczywie się zastanawiał nad dramatyzmem losów ojczystych i własnych... I znalazł w mądrych księgach, że już w XVII wieku warcholstwo szlachty, samowola i zdradliwość magnaterii... że fatalne położenie geograficzne, niemniej fatalne cechy charakterologiczne... że ci sąsiedzi, agresorzy, zaborcy, okupanci, niewierni sojusznicy... że pomieszanie tolerancji z anarchią i bohaterstwa z bezgłowiem... Tylko się powiesić! A może i... tu zagwizdał sobie cichutko ludową piosneczkę „Koło mego ogródeczka”... - I tu masz pan swego Woltera - uśmiechnął się sąsiad domyślnie. - Czy ten refrenik nie oddaje najprościej, najlapidarniej wciąż wiodącej troski o to, co się dzieje „Koło mego (często bardzo wąsko i egoistycznie pojmowanego) ogródeczka”? Lecz może tej trosce zawdzięczamy, że w ogóle przetrwaliśmy? A co się tam nie działo i nie dzieje?... ! nagły pomysł - „Wariacje symfoniczne”! Postanowił je zamknąć w czteroczęściowej formie symfonii brevis. Z cieniutkiej, magmatycznej tkanki dźwiękowej wstępu rodzi się „głowa tematu”. Jak olbrzym - golem wstaje z łoża... I już narastające allegro. Ale wraz z tym sowizdrzalstwem rodzi się i szlachetna emocja, patos, uniesienie. Szeroka śpiewna fraza zwolna opada; gaśnie entuzjazm, aż do zupełnego załamania, spadamy coraz niżej aż do przejmującego, czy humorystycznego sola kontrafagotu. Osiągamy dno... Koniec pierwszej wariacji. Teraz - andante ostinato. Dosłownie rakiem usiłujemy podnieść się z tego dna... Szlachetny, daremny liryzm opadającej sekundy. Wariacja trzecia - nagła fanfara i jak przedtem znów akcenty bitewne i raptem - scherzo pizzicato! Jak u Gałczyńskiego, albo na wycieczce z „Orbisem” na egzotyczne wyspy szczęśliwe. Rumba, samba! Znów - mocne bicie i... góralski taniec. Wariacja czwarta, finał. Na ludowo. Hej, góralicku! Przez kolejne spięcia, boje, stretty, augmentacje, aż do nagłego tragicznego ostatecznego zerwania, załamania?... Cicha modlitwa lirycznego postludium i znów tylko owa cieniutka tkanka dźwiękowa. Wreszcie - coda, klamra końcowa zamykająca całość. Uwaga! Ewenement w skali światowej! Tryton! Całość kończy się - trytonem! To najdrażliwszy z dysonansów, symbol rozdarcia tu zwolna wycicha, gaśnie... Oby!.. . - Tak pan kolorowo opowiada, jakbym słyszał - mruczy sąsiad. - A sala słuchała, jakbym opowiadał... Tak widziałem „mój ogródeczek” na początku lat pięćdziesiątych. Czyżby to moje widzenie, czy słyszenie nie straciło nic ze swej aktualności? Czy po przeszło trzydziestu latach zapomnienia, odtworzona z zachowanych głosów zagubiona partytura zachowała jakieś niepojęcie dla mnie wizjonerskie, czy wręcz profetyczne cechy?... Kolejny atak megalomanii? Lecz przecież odniosłem wrażenie, że tych kilkanaście minut nie było dla słuchaczy tak całkiem straconych... i że w jakimś oku zaszkliła się łza. Choć przecież już od dawna przestaliśmy myśleć kategoriami ogródków działkowych i coraz częściej popadamy w zadumę nad naszym wspólnym wielkim, pięknym ogrodem - oby zawsze kwitnących jabłoni! Choć tamtego lata strasznie nam wymarzło, ale latoś obrodziło nad podziw! I choć ta zima pozornie tylko taka lekka, przecież jednak... Publiczność słuchała jak zaklęta. Na końcu powiedziałem: „Wysłuchali państwo najlepszego utworu symfonicznego, jaki został skomponowany w ostatnim półwieczu! - Czyjś urwany gwałtownie śmiech i gęste brawa, a ja: - Może żartuję, może kłamię, albo nie. Ale baczna obserwacja rzeczywistości nauczyła mnie, że tylko metodą uporczywego wmawiania można osiągnąć znaczne sukcesy, i to nie tylko w muzyce, i w kraju i za granicą.” Brawa były szalone i Etiudę Kreutzerowską Nr 2 bisowaliśmy trzykrotnie! Jeszcze raz przyszedł do mnie taki śmieszny puzonista, żeby podziękować, że mógł ze mną zagrać. - I ja dziękuję - powiedziałem. - I co mi pan powie? - Nie ma o czym mówić - odpowiedział krótko, uścisnął mi rękę i poszedł. I chyba głupio, ale mnie to wzruszyło. - Bardzo to wszystko pięknie i serdecznie gratuluję, ale... pan wybaczy... - sąsiad unikał mego wzroku - Za dużo pan się chwali! - wybuchnął nagle - To robi złe wrażenie! Żenuje... Niech pan to zostawi innym, jeżeli rzeczywiście... Czułem, jak rumieniec uderza mnie w twarz. Wzruszyłem ramionami. - Taka okazja już mi się nie trafi! - Lepiej niech pan skreśli! - radził. - A inni to jak robią? - zaperzyłem się nagle - Barbirolli kiedyś mnie zapytał: „Był pan wczoraj na moim koncercie? Nie!! Szkoda. To był wspaniały, doskonały koncert!” Albo - ostatnio spotykam Ochmana: „Witam! Co słychać, panie Wiesławie?” Ano - wracał właśnie z New Yorku, San Francisco, Monachium. Tu „Salome”, tam „Chowańszczyzna”, ówdzie „Nieszpory” .- „Sukcesy, sukcesy!!” - uśmiecham się przyjaźnie - „No a tu, w kraju?” „A właśnie wczoraj śpiewałem Toscę, znaczy - Cavaradossiego. Wie pan? - pochylił się z tajemniczą miną - „W ogóle to śpiewam” - uśmiechnął się jakby z zażenowaniem - „nieźle. Ale wczoraj, to po prostu fenomenalnie! Naprawdę nie wiem, skąd mi się to bierze!” To było tak niby pół żartem, ale bardzo przekonywujące. A pani prezes wuteemu (Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego) słusznie twierdzi-zapewniłem go - że, jak „sam się nie pochwalisz, chodzisz jak opluty!” O! - Jak pan uważa... Ja tam swoje powiedziałem... - No i bardzo dobrze! Nazajutrz po koncercie obejrzałem całe filharmoniczne gospodarstwo dyrektora Andrzeja Szwalbego. Bogaty zbiór dawnych instrumentów, kolekcja pięknych gobelinów, świetnie prowadzone - tkalnia, biblioteka, pracownia poligraficzna, wreszcie imponująca kolekcja, galeria brązów. W sumie - wspaniała oaza kultury narodowej. Raz jeszcze się okazuje, że nawet w tak biednym kraju jak nasz, tyle można osiągnąć, gdy się naprawdę chce i potrafi. Wszystko zależy od ludzi. Cieszy mnie też oczywiście, że dyrygentami tej orkiestry są obecnie Jerzy Salwarowski (jako chief-conductor) i Bogusław Kręgielewski. Obaj byli ongiś moimi uczniami. Kierowca taksówki, który odwoził mnie na dworzec, powiedział, że gdyby nie dyrektor Szwalbe, to i tego nowego dworca by nie było, tylko ta stara budka, którą pamiętam jeszcze z lat czterdziestych. I ja mu wierzę. 41 Następne tygodnie przyniosły mi mnóstwo radości. Podtatusiały „Kynolog” (ale ani zmarszczki nie uświadczysz!) wciąż powodzeniem (Łódź, Wrocław) nie tylko u dam się cieszy. Od grudnia do marca już ponad 30 spektakli tej dziesiątej, jubileuszowej realizacji (w reżyserii Bogusława Danielewskiego) poleciało i dalej poleci, bo mamy zaproszenia i do Krakowa na Festiwal Mrożkowski, i do Nałęczowa, i do warszawskich Łazienek. Jak to się mówi - mała rzecz, a cieszy! No a za ten festiwalowy spektakl! W Wieliczce, to śpiewacy każą sobie zapewne słono zapłacić. Rzecz bieży bez dyrygenta z idealną Nadią Erel Pawlak przy fortepianie i dwoma arcymuzykalnymi perkusistami. Kłopoty się zaczynają wobec planowanego w czerwcu nagrania radiowego, z zespołami krakowskimi. Kogo z solistów wybrać do nagrania? Jest kilka obsad i kilka dobrych. Jak tu nikogo nie pokrzywdzić? Ech - niech się Pietras martwi! Od czego są dyrektorzy! A zespołom PR w Krakowie dyrektoruje teraz Szymon Kawalla. Z sentymentem wspominam uśmiechniętą przyjaźnie twarz jego ojca. Pierwszy pulpit drugich skrzypiec: Bruczkowski - Kawalla. Zawsze niezawodni! Zjeździliśmy razem kawał świata z Filharmonią Krakowską. Byłem wtedy jej szefem. Raz przyszedł do mnie po koncercie chłopak z partyturami pod pachą. Był gdzieś 63, czy 64 rok. - A co ty tu robisz, dziecko! - spytałem. - Ja chcę - powiedział odważnie - studiować dyrygenturę. Proszę mi pozwolić chodzić na zajęcia w PWSM. - To nie dla dzieci zajęcie - rzekłem - Chodzisz do szkoły? - Chodzę. - No i bardzo dobrze. Skończysz szkołę, przyjdziesz do mnie. Nie przyszedł. Bo Wisłocki był innego zdania. Gdy się malec do niego zgłosił w Warszawie, przyjął go od razu. I mały Kawalla krążył przez lata między Krakowem a Warszawą i wcześnie dyplom zrobił, i dyrygentem został. Recenzowałem jego przewód na docenta, gdy był szefem Filharmonii w Zielonej Górze. Dziś uczy w warszawskiej Akademii i nominację profesorską ma już za pasem. - Nu, tak my kalegi! - jak mi powiedział Bierdiajew po moim dyplomie w Poznaniu. Dzielny i utalentowany młody człowiek ten (Kawalla) popularny „Szymuś”. Wyraźnie obciążony genetycznie. Bo i tata - jako się rzekło, i siostra - świetna pianistka i pedagog, i brat - profesor klasy skrzypiec w Meksyku. Niech i Ameryka coś z tego ma! A ja mam w Warszawie - „Concertino” z Zakrzewskim i kilka skrzypcowych „Etiud Kreutzerowskich”, które na orkiestrę (ostatnie moje hobby) przekomponowałem, nagrać. U dyr. Mieczysława Nowakowskiego, który nie tylko do pulpitu w Polskim Radiu mnie zaprasza, orkiestry (dobra!) i mikrofonów nie szczędząc, ale i od lat, jako sąsiad - gościny w swym garażu mi użycza, co - jako niezwykłej koleżeńskości i uprzejmości gest - wdzięcznie odnotować się godzi! W ogóle do dyrygentów „radiowych” mam szczęście. Bo to i - jak wspomniałem-Rezler w Bydgoszczy, a potem i Fitelberg, i Krenz, i Wit (dziś - pedagoga chluba). Stary przyjaciel Debich (wciąż mnie pięknie nagrywa) i Jan Pruszak (poprzednik Nowakowskiego) utwory mi świetnie na koncertach wykonywał („Etiuda”, „Divertimento”) i do nagrań zapraszał, a w moim pooperacyjnym, najcięższym, na szczęście minionym okresie - iście przyjacielską troską i pomocą służył! A tymczasem prowadzę kolejny koncert kompozytorski w Katowicach. Orkiestra Filharmonii Śląskiej wita mnie kwiatami i brawami (oby nie większymi, niż te których oczekiwać będę po koncercie). Zespoły (bo i chór) naprawdę doskonałe. Karol Stryja (w naszym środowisku „pięknym Lolem” - i słusznie - zwany) dyrektoruje tu od lat już 36! Filharmoniczny rekord krajowy! (Bo Debich z Łódzką Orkiestrą PR pracuje już chyba ponad 40!) Ale się też Karolowi gorące i sążniste, jak ten jego rekordowy staż, brawa należą, bo zespoły naprawdę wyborne. Recenzent katowickiej prasy, nieznany mi p. Brzeźniak słusznie, jak mniemam, honory mi oddaje (bo i publiczność bardzo gorąca i orkiestra gra nadzwyczajnie), encyklopedystom się dziwuje, że w ogóle miejsca dla mnie nie znajdują (np. w „Dziejach muzyki polskiej” wśród kilkudziesięciu wymienionych kompozytorów mnie nie ma wcale). Jak bym się w ogóle nie urodził?... Swoiście sobie Hamletowski dylemat na „być, ale nie być” trawestuję, nie tając - że jak ojczym ojcu duńskiego księcia, tak i ja redaktorowi Grzegorzowi Michalskiemu parę kropel śmiertelnej trucizny chętnie bym do prawego, a Waldorffowi do lewego ucha uronił. Michalskiemu - jako ewentualnemu wydawcy tej książki, może bym się zawahał, i zostawił mu szansę uratowania młodego życia... Aliści i Jerzego Waldorff Preyssa by żal!... Boć wbrew temu, co twierdzi Kisiel - znawca muzyki to wyborny i pan grzeczny równie, o ujmującym bycia sposobie. Kiedy mu świeżo wydany „Scripteas” posłałem, wnet liścik mi pisze: ,.Dziękuję za książkę. Zawsze wysoko ceniłem Pański kunszt dyrygencki” - Czy coś w tym rodzaju. Sympatyczne to było tak bardzo, że w spontanicznym odruchu serca skomponowałem dlań (r - nie wymawia) śliczny madrygał, z towarzyszeniem trąbki tzw. „jerychońskiej” (jego specjalność), oraz liry korbowej, w grze na której ponoć dyplom z odznaczeniem w Poznańskim Konserwatorium uzyskał, a którą to (lirę) ostatnio w telewizji pewien redaktor z lutnią, czy jakąś inną violą da gemba niefortunnie pomylił. Każdemu pomylić się zdarzy, nawet tak doskonałemu muzyki popularyzatorowi, jak Bogusław Kaczyński. Kaczyński - Astoria. (Ten przydomek przy okazji polemiki sobie przyprawił. I słusznie. Bo jeżeli - Jerzy Preyss Waldorff, to dlaczego nie - Bogusław Kaczyński Astoria?)! Oczyma duszy widzę sympatyczne, roześmiane, łagodne i przyjazne spojrzenie błękitnych Waldorffowskich oczu, wyzierających spod chłopięcej grzywki (przy szlachecko podgolonej potylicy), jego miły słowiańsko-kurlandski uśmiech Fidrka pod sarmackim figlarnym nosem. Skąd się to wzięło, że mnie nie ma? To skomplikowane, ale mówiąc najprościej - zbyt często bywam niepoważny. A przecież... ...Już od XIX wieku ambitna muzyka symfoniczna poruszając z romantycznym rozmachem coraz to głębsze pokłady ludzkiej duszy i trapiących ją mrocznych problemów-nie tylko zyskała miano muzyki poważnej, bo rzeczywiście poważniała, ale też i smutniała. Aż się całkiem zasromała! Jak sam Dostojewski prawie. A ja go nie lubię. I takiej przesmutnej muzyki też. Czasem, trochę. Ale pierwszą, naczelną ideą, emocją, jaką powinna nieść muzyka, ma być - nie ból, rozpacz, negacja rzeczywistości, „niezgoda na zastany świat”, a wręcz przeciwnie - radość i afirmacja życia, do czego już Największy z Największych w swojej IX Symfonii zachęcał i (w nader wysokiej testyturze chóru) nawoływał. Tę nieodzowną potrzebę radości, uśmiechu czujemy przecież wszyscy. Odczuwał też ją instynktownie dyrygent ukraiński, ludowy artysta Natan Rachlin. Gdzieś tam w sześćdziesiątych latach przyjechał na koncert do WOSPR. Dyrygował Czajkowskiego V Symfonią. Na próbie waltornista zagrał główny temat drugiej części pięknie, ale trochę, powiedziałbym, zbyt rzewnie. Rachlin pyta: -- Ty żonaty? - Tak - mówi waltornista. - A dzieci masz? - Mam. - Dzieci zdrowe? - Zdrowe. - A żona? - Też zdrowa. - A ty zdrowy? - dopytuje Rachlin. - Zdrowy - odpowiada waltornista podejrzliwie. - To czego ty płaczesz?! = Nie ja płaczę - odpowiada rozzłoszczony muzyk - Płacze kampazitor! Rachlin myśli chwilę. - Nu, i prawda - mówi - No, dawaj my jego trochu razweselim! Toż nawet jak smutno, trzeba mieć trochę uśmiechu, nadziei... Żeby żyć! Tak sobie porozmawiali. A potem na koncercie było bardzo pięknie, choć ja tam V specjalnie nie lubię. Istotne jest, żeby nie naruszać proporcji. Symfonie Mozarta, Haydna i nawet Beethovena były w swojej epoce w pewnej mierze (i gatunku) rozrywkowe. A to dziś znikło. Już przed stu niemal laty „Figle Sowizdrzała” dramatycznie zabrzmiały i grubo. Toteż nie dziwię się, że go tak smutny los spotkał. A kto dziś potrafi napisać coś wesołego? Czasem próbują, ale - śmiechu warte. Żeby!... I całą sferę normalnych ludzkich zapotrzebowań na radosną muzykę zostawiamy, oddajemy walkowerem rockowej, beatowej, moim zdaniem haniebnej - rozrywce. Muzyczce dla debili, budowanej na przemyślnej recepturze z domieszką zawsze atrakcyjnego, przyciągającego seksu. I oto obok myślącego, kulturalnego młodzieńca z komputerem i książką zasiada podgolony, rozwydrzony panek i drzeć się zaczyna. Drgawki wnet przenoszą się na otoczenie i rozpoczyna się walenie, radosne rozbójnictwo, rozkosze anarchii i orgia dyletantyzmu. Nawet cenieni przeze mnie improwizatorzy jazzowi w niekontrolowany bełkot wpadają. Łubudu! - po konwencjach i ograniczeniach. Łubudu! - po „trwałych wartościach”. Kulturę zastąpimy rozrywką, robiąc jeszcze przy tym' niezły interes. Niezły! Wielki business! I cóż tu ja z moją skromną, na miarę możliwości, próbą stąpania tropem owych wielkich, popularnych, ale elitarnych klasyków. Próbą zerwania z ponurą i przestarzałą XIX-wieczną psychologizująco-tragizującą manierą i propozycją muzycznej rozrywki, bardziej jednak wysublimowanej i szlachetniejszej od ordynarnego beatu? Ale rozumiem, że i w tym rozwydrzonym i w tym nader serioznym świecie, to jakbym z kwartetem smyczkowym do dyskoteki, albo na Festiwal Wagnerowski, między „Walkirie” i „Lohengrina” z Rossiniowską „Sroką złodziejką” się wpychał. Niech mi boski Gioacchino te porównania wybaczy! Ale też go wyciszyli! Kompletnie. Na czterdzieści lat. Zupełnie! Warto się zastanowić! 42 - Więc się zastanówmy! - mruczy sąsiad - Już samo posiadanie odmiennych, sprzecznych ze środowiskiem poglądów jest drogim luksusem. Czy pana na pewno na to stać? A głoszenie tych poglądów jest bardzo niebezpieczne, lub wręcz zabójcze! Przecież już Green panu tłumaczył, że „ostracyzm, śmierć cywilna” itd. I pan się jednak decyduje? Podziwiam, ale w sensie negatywnym. Taki brak rozsądku!...I po co? Tylko dlatego, żeby nie kłamać? Żeby się ,.odkłamać”! A ja już panu mówiłem, że chorym właśnie trzeba kłamać. Oni nie chcą, żeby im mówić, że mają raka. A niech no pan spojrzy! Na przykład... Dostał pan kiedyś za tego Mrożkowskiego „Kynologa” Nagrodę Przewodniczącego Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, samego sławnego Macieja Szczepańskiego? Był to rok 64 czy 65. Nagrał pan to z Orkiestrą Polskiego Radia w Warszawie z solistami: Haliną Słonicką, Bogdanem Paprockim, Andrzejem Hiolskim, Bernardem Ładyszem i komentującym pysznie Kazimierzem Rudzkim! Nagranie cacko! Że to poszło raz i koniec? No i dobrze! A czego pan chciał? Żeby w kółko puszczali? Zapłacone! Siedź pan cicho! Albo - nagrał pan swój kwartet na flet, obój, klarnet, fagot - gdzieś w roku 70, z solistami TW w Warszawie: Wojakowskim, Mazurkiem, Tuszewskim i Gadowskim. Puścili i uznane zostało za najlepsze nagranie roku? Brawo! No i dosyć! Zapłacili? Nagrodzili? A czego pan chciał? Żeby puszczali w kółko? Charoszewo pa niemnoszki. A Etiudę jazzową na kwartet smyczkowy to Kwartet Varsovia i w naszym radiu nagrał, i w Londynie, i Berlinie, i na zetkapowskim koncercie bisował. I co? Mało? A mało to utworów i to wielkich ma jedno tylko wykonanie na festiwalu? I koniec! I dobrze. A panu to czego się zachciewa? I tak wszystkie te nagrania są już technicznie przestarzałe. A Divertimento nagrał pan z warszawską orkiestrą PR? A Wróblowa Camerata Vistula z sukcesem na zetkapowskim' koncercie nie zagrała? - Związek Kompozytorów Polskich Szkoda, że pana nie było. A teraz Andrzej Stefański wersję solową pięknie grywa, to panu się jeszcze powtórek i nagrań zachciewa! I jeszcze, żeby wydać w PWM, bo wzorcowo czyste! Nie przesadzajmy! Jak takie dobre, to samo wylezie. Że po latach? Trudno. Przecież panu już mówiłem, że kochamy nieboszczyków. Hołub pan w sercu tę słodką iluzję, że kiedyś... A o zagranicę trzeba było samemu zadbać! Tyle pan jeździł, tyle miał możliwości. Trzeba było się pofatygować, poszukać kontaktów. Inni potrafili je znaleźć i się dobrze sprzedać! A pan wtedy sobie - do kina, teatru, czy gdzie tam, zamiast... To teraz pan nie pyskuj! Sam pan sobie winien. Że co?... Że Kantatę i „Wariacje symfoniczne” z krakowskimi zespołami za ciężkie pieniądze pan nagrał i w ogóle nie puścili? A czy to się wszystkim musi podobać? A jeżeli się nie podoba? A mało to i dużo większych pieniędzy i nie tylko na kulturę wyrzuciliśmy w błoto? To jeszcze i o te trochę będziemy się chandryczyć! A że nie puszczają! Puszczają to się dziewczyny! I to - nie wszystkie. Panie, dał pan ostatnio symfoniczne koncerty kompozytorskie we Wrocławiu, Gdańsku, Łodzi, Kaliszu, Warszawie, Poznaniu, Bydgoszczy! Wszędzie mocno klaskali, a w Lublinie to „sto lat” śpiewali. I jeszcze pan kaprysi, jeszcze panu mało? W Katowicach pana teraz Orkiestra fetowała, jedziesz pan do Rzeszowa, potem do Krakowskiej Filharmonii, gdzie pan kiedyś był szefem. Po latach to nawet wypada, choć raz... A panu się nie podoba, że jak pan jedzie do Dortmundu, to tam trzy koncerty po 1500 ludzi, a u nas raz i pół sali. Trudno, takie czasy! Nie ten etap. I że radio polskie, niepolskie, bo Muzyka Polska... Drogi panie, my obcy kapitał świadomie wpuszczamy, zabiegamy, potrzebujemy!... Więc co pan tu, przepraszam - pieprzy!! Raz puścili, to i tak ciesz się pan i siedź cicho! Bo jakich pan masz przyjaciół! Na Waldorffa pan nie stawiaj. Erhardt chciał pana w odcinkach drukować, Może wydrukuje. A przez ten pana „Raport o stanie...” dla Agaty - to co? .(Chwileczkę! Zaraz się wyjaśni.) Myślisz pan, że nowych pan przyjaciół pozyskasz? Pan jesteś zupełnie jak małe dziecko! No może trochę przesadziłem, ale... A tego nowego Prezesa trzeba naciskać!... Właśnie wchodzi do gmachu na Woronicza. Nie znam go osobiście, więc nie śmiem podejść i zaczepić. Grzecznie czekam przy portierni na przepustkę do bloku F i pogwarce dwóch starych portierów się przysłuchuję. - Patrz pan - mówi jeden odprowadzając wzrokiem niknącą w windzie sylwetkę Prezesa - jak nam ten Sokorski podrósł i wyprzystojniał! - Już na niego wołają, słyszałem - dodaje drugi. - Bo po prawdzie, kumie, Brenner - przyznaje pierwszy - Niełatwe ma życie! - wzdycha. - A wszystko przez te doradce! - apodyktycznie, gniewnie stwierdza drugi. Ja tymczasem siadam na małym foteliku ukryty za budką, więc mnie nie widzą - Patrz pan, kolego, tu gdzieś na przepustkę czeka jeden derygent. On kiedyś, jeszcze za Roszkowskiego chyba, Drugą Symfonię Szymanowskiego z Filharmonią Narodową przepięknie nagrał. A i technicznie - wizja i fonia wyszły im nad podziw! Więc prosił: „Panowie, zachowajcie, nie zmazujcie tego nagrania! Nie łatwo o takie drugie będzie”! - Po prawdzie - przyznaje pierwszy - utwór trudny niesłychanie, a samo dzieło, cóż?... najlepsza polska symfonia! Nikt dotąd lepszej nie napisał. - I długo nie napisze - potwierdza drugi - jak tak dalej pójdzie. - I co?- pyta pierwszy. . - Ano, przyszedł Schiller i „Zmazać!” - powiada - „Dość mamy nagrań Szymanowskiego!” - Schiller, powiadacie? Taki przystojny, w okularach? - Już nie pamiętam, może... Pomnę ino, że ślicznie wyglądał, jak program o panu Karłowiczu prowadził. Miał wełniane nauszniki i rękawice z jednym palcem. Czysta wełna! Pure wool! Taki ci tym klimat zakopiański do studia wprowadził, że aż głównego operatora Oracza zawiało. - A mówią, że abstynent - dziwował się pierwszy - A ten tu teraz czego?... - Pewnie przyszedł prosić, żeby zapisu jubileuszowego koncertu 75-lecia Filharmonii Łódzkiej nie mazali, bo im wyszło doskonale. - „L'enfant prodigue” Debussy'ego to pewnie zostawią, a może i kiedy raz puszczą w „Dwójce”, jak w „Jedynce” finały w piłce nożnej, albo „Przeminęło z wiatrem” będzie. - Oj, przeminęło... A kantata świetna! Debussy dostał za nią „Prix de Rome”, wie kolega? - A jakże! Ale za trzecim dopiero podejściem. Wygrał wtedy z Saint-Saensem, Dukasem... - I samym Gounodem, który potem przyszedł do niego i powiedział: „Ty genialny jesteś, mały!” Szkoda, że pana nie było. - Tak powiedział? Co pan powiesz! - A jakże. A „Patetycznej”, o którą temu facetowi też chodzi, to w ogóle nie zapisywali. Tylko on o tym nie wie. „Po co?” - mówili. „Mamy z Kasprzykiem i z Rowickim”. - Choć obie stare i liche - chichotał drugi. - Proszę pana! Proszę pana! -z okienka wychyliła się miła, ładna panienka. Drgnąłem. - Mam już tę przepustkę dla pana! - Przepraszam! Zdrzemnąłem się trochę - tłumaczyłem się speszony. Śmiała się do mnie sympatycznie, ukazując rząd białych, równych zębów. - Lubię... - powiedziałem po chwili, trzymając w ręku przepustkę. - Mianowicie co? - zapytał podejrzliwie sąsiad, który nie wiadomo skąd się tam wziął. - Lubię, jak dziewczyny mają równe, białe zęby, i jak się do mnie śmieją, i muzykę Debussy'ego lubię, i sobie pożartować, i trochę w ciuciubabkę lubię... I prawdziwych starych portierów też... - I klopsiki po węgiersku i fasolkę po bretońsku? - zaśmiał się drwiąco. - A tak! - zawołałem - I jeszcze tysiące innych wspaniałych rzeczy lubię! Bo życie jest cudowne i nie z samych składa się trosk i zmartwień! O, jakże lubię, gdy staw kolanowy działa bez zarzutu! Choć zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz, gdy mi doskwiera. Lubię!... - A lub sobie pan, lub! - wzruszył obojętnie ramionami - Będziesz pan miał coraz więcej okazji do tego lubienia... 43 - A może by pan jeszcze coś o Ficiu, o „diadi” Bierdiajewie, o Rubinsteinie? -zasugerował, gdy byliśmy już w domu i zasiadłem do maszyny - Ale proszę: bez farbek, bez podmalowywania. Fakty!.. - O nich by można nieskończenie... Ale dużo już w poprzednich książkach pisałem. Poza tym - nie wszystko może cenzuralne i nie wiem, czy nadaje się do druku. - O?! - zainteresował się żywiej - Na przykład! No, choćby niezwykła lapidarność Ficia. Czasem mu próby nie wychodziły, mimo stosowanych aranżowanych awantur, o których już wspominałem. Awantura za awanturą - a tu nic! Grają fatalnie. Ficio przerywa gwałtownym gestem i swoim wysokim tenorino ostro skanduje: - Panie przepraszam! Panowie - gówno! - I wychodzi z sali prób. To jest, proszę pana, lapidarność godna naszego największego Wieszcza, który w jednym słowie - tytule swojego dramatu potrafił zamknąć całe nasze losy i sytuację ekonomiczną, i perspektywy, i charakterystykę postaci! Ficiolike! Orkiestra daremnie czeka z godzinę i więcej. Ficio nie wraca. Dopiero następnego dnia, gdy byli już w lepszej, normalnej formie, dał im taką szkołę... I próbę przeciągnął więcej niż godzinę, ale nikt - ani mru, mru... Mógł sobie na to pozwolić. A odwaga Ficia!... Dziś ta cnota spadła w cenie, ale wtedy... Zdarzyło się, że tego samego dnia roku 53 umarł Prokofiew i Stalin. Ficio wszedł do studia i rozpoczął mowę: - Panowie! Umarł wielki człowiek. Jeden z tych, co rozwój ludzkości itd... Był to mój wielki przyjaciel. Chlubię się tym niesłychanie, że ongiś pierwsze wykonanie swej Pierwszej Symfonii mnie właśnie powierzył! Czyż mógł mnie spotkać większy zaszczyt? - Długo się jeszcze rozwodził nad wielkością prokofiewowskiego dzieła, w końcu rzekł - Panowie! Minutą ciszy uczcijmy pamięć Wielkiego Artysty i Człowieka! Wszyscy wstali. Gdy ponownie usiedli, Ficio podniósł batutę, by zacząć próbę. Tuż przed daniem znaku zaczęcia: - Władziu! - zwrócił się półgębkiem do Wochniaka, koncertmistrza - Podobno umarł też Stalin? - I bum - zaczęli granie. Dwa czy trzy tygodnie przed tym właśnie „bum” - byłem w Moskwie, jako dyrygent goszczącej tam wtedy Opery Poznańskiej. Bierdiajew prowadził ,.Halkę”, „Straszny dwór” i „Borysa”, ja - ,.Bunt żaków”. Na zakończenie naszych kilkutygodniowych, cieszących się wielkim powodzeniem występów, odbył się monstr-Koncert z udziałem niemal wszystkich wykonawców. Między innymi będąca wówczas w szczytowej, życiowej formie Marysia Fołtyn zaśpiewała cudownie Verdiowską arię ,.Pace, pace..." Naprawdę przepięknie! Ale przed występem złapała ją taka trema, że odmówiła wyjścia na estradę. Dopiero dosłownie przemocą zmusiliśmy ją do tego. Po prostu wypchnęliśmy ją przed rampę. Ja - cała siła młodych wówczas dyrygenckich ramion, Antoś Majak musiał nawet użyć kolana. (I naprawdę przyjacielskie przysługi dziwną czasem przybierają formę.) Dziewczyna wyskoczyła na scenę jak z procy. Ale występ Mańci był nadzwyczajny! A miała tak szaloną tremę być może dlatego, że, w loży honorowej siedział... Stalin! Z Mołotowem. Patrzyłem na nich z orkiestrowego kanału dyrygując, akompaniując Hiolskiemu, który też rewelacyjnie wykonał arię Onegina. Potem była długa standing ovation i bardzo się zdziwiłem, że Stalin sięga Mołotowowi do ramienia i że w ogóle był chudym, małym staruszkiem. A na rzeźbach i portretach taki duży, gruby... Nie chciałbym przeceniać swojej roli, ale nie da się zaprzeczyć, że zadyrygowałem (co mi zresztą na pewno chluby nie przynosi) przed Stalinem, ale faktem jest też - że i on zaraz potem poczuł się gorzej i wkrótce - umarł. Po paru tygodniach zaledwie. Można tego nie wiązać, nie kojarzyć, ale wydaje się, że w drobnej chociaż mierze... Przed występem w Moskwie jeszcze większą niż Mańcia tremę miał ,.diadia” Bierdiajew. Ale - nie przed samym występem, a wobec konieczności wyjścia przed kurtynę, aby po powitalnych mowach gospodarzy pozdrowić moskiewską publiczność, wyrazić radość itd. Wygłaszanie publicznych mów nie było najmocniejszą stroną „Diadi”. Tremę przed tym przemówieniem miał szaloną, pomimo że język rosyjski znał nieźle (ha) i pomimo, że na tym premierowym przedstawieniu gospodarzy reprezentować mieli tylko wiceminister kultury Biezpałow i naczelnik wydziału kultury Twierdochlebow. Bierdiajew usilnie uczył się tych nazwisk na pamięć. Przy powitaniu musiał je wymienić. Wezwał mnie do siebie i kazał się przesłuchać. Wielokrotnie powtarzał przede mną formułę powitania. Tylko te nazwiska nie wchodziły mu do głowy. Usiłowałem mu pomóc w pamięciowym opanowaniu materiału, zwracając uwagę na nawet zabawną, znaczeniową ich zawartość. W końcu wydawało się, że „Diadia” umie już je, że je zapamiętał trwale. No i nadszedł ten moment. Gospodarze powitali gości, a Bierdiajew skłoniwszy się godnie zrobił krok do przodu, otworzył usta. Oczy rozszerzyły mu się dziwnie, (żeby nie powiedzieć, że je „wybałuszył”) i po chwili zupełnej, strasznej ciszy (wieki) - gładko wyrecytował mówkę pozdrawiając ministra Biezchlebowa i naczelnika Twierdopałowa. Po czym, nie zwracając uwagi na ogólną konsternację zszedł spokojnie do kanału orkiestrowego i pięknie, cichutko rozpoczął uwerturę do „Halki”. Na tych występach w Moskwie dyrygował też kilkoma przedstawieniami świetny dyrygent, uroczy człowiek, bardzo już stary Stefan Barański. Dyrygent-zakonnik! O tym dowiedziałem się dopiero, gdy chowano go w szatach zakonnych. Ale to było dużo później, a wtedy - zaraz po powrocie z Moskwy dostaliśmy wysokie odznaczenia. Już nie pamiętam jakie, dostał Bierdiajew i główni soliści (Bierdiajewowskie nu. „dieti”). Barański i ja (staliśmy obok siebie) otrzymaliśmy Złote Krzyże Zasługi. On - po czterdziestu latach pracy w operze, ja - po czterech miesiącach (może ośmiu!). Było mi strasznie głupio. Darzył mnie nadal niezmienną przyjaźnią. Lubiłem chodzić na jego przedstawienia. Wydaje mi się, że najpiękniej prowadził opery Pucciniego, tak miękko, chciałoby się rzec zmysłowo. Od niego też przejąłem kult twórczości Honeggera. To właśnie Barański prowadził w latach trzydziestych pierwsze wykonania w Polsce jego wspaniałych oratoriów, które dla wielu krytyków zdają się dziś zwietrzałe. Dla mnie zachowały swą świeżość i wielkość. Lecz gdzież to znów zawędrowałem!... Wróćmy do Ficia! Wszak to o nim zacząłem opowieść... Kiedyś byliśmy razem: Wisłocki, Skrowaczewski i ja na obiedzie w domu u państwa Fitelbergów. Pyszne dania, jakie przygotowała pani Zofia, małżonka Maestra były suto „Wyborową” zakrapiane. Całeprzyjęcie z dużym rozmachem, szerokim gestem i serdeczną gościnnnością uświetnione. Na zakończenie był deser i kompot. I nagle Ficio do małżonki się zwraca: - Popatrz, Zosiu, jaki ten pan Stasiu miły! Już trzecią salaterkę kompotu spożywa?! Dusze wielkich artystów są czasem pełne zaskakujących sprzeczności. Jadać z Ficiem, zasiadać z nim przy wspólnym stole) - Ten zaszczyt spotkał mnie kilkakrotnie. Pierwszy raz - po którymś koncercie Ficia, oczywiście z WOSPR, w Warszawie. Było już wiadomo, że od następnego sezonu rozpocznę pracę w Katowicach u jego boku. Znalazłem się w „Bristolu”, w gronie kilku, a może nawet kilkunastu zaproszonych osób. Kolacja była suta i wystawna. Ficio skinął na kelnera i na przedstawionym rachunku napisał dużymi literami na ukos: „Płaci Ministerstwo Kultury!” - i złożył cenny podpis. Po czym wstał i serdecznie pożegnał miłych gości, raz jeszcze dziękując za pokoncertowe owacje. Po raz drugi wielki Maestro zaprosił mnie na obiad do tegoż „Bristolu”, po jakiejś tam programowej konferencji w radiu. Ośmielony tym odważyłem się raz ja zaprosić Ficia. Zaproszenie zostało przyjęte, a okazja nadarzyła się wkrótce. I tak znalazłem się z Fitelbergiem w „Bristolu” po raz trzeci. Portfelik miałem dość pękaty, by godnie przyjąć przyszłego Szefa. Obiad rozpoczęliśmy od aperitifu i jakiejś sałatki z krabów. Kawioru akurat nie było. Po zupce i decyzji, że potem będą pieczone kaczuszki, Ficio zaczął wybierać wina. Z dużym znawstwem odrzucał proponowane mu gorsze roczniki. Wybrał najlepszy. - Z winem, jak z asystentami! -- zażartował, a ja zacząłem się już lekko niepokoić. Gdy potem przyszła kawka, melba z owocami i koniaczek spociłem się konstatując, że jednak zawartość mojego portfela tu nie wystarczy. Zachowując jednak zimną krew, przeprosiłem mojego gościa na chwilę, jak gdyby udając się do toalety. Podszedłem do znajomego szatniarza (Bywałem częściej w "Bristolu"): - Wie pan... Znalazłem się w przykrej sytuacji... Zapomniałem portfela w domu... Zechce mi pan zaufać, że za kilka godzin... Zostawię ten oto zastaw - Na ręku miałem ładnego Tissota. Zdjąłem go i wręczyłem szatniarzowi. Obejrzał go dokładnie i zaakceptował. - Mam tylko tyle - wyciągnął pokaźny zwitek banknotów, stanowiący mniej więcej połowę wartości zegarka - Na kilka godzin tylko! Zapewniam pana. Dziękuję! - zadowolony wróciłem do stolika. Po dłuższej, już znacznie swobodniejszej rozmowie - Czas już się pożegnać - powiedział Ficio. Skinąłem na kelnera - Proszę o rachunek! - Już zapłacony! - zaskoczył mnie zupełnie -- Ma pan jeszcze jakieś życzenia? - Ja? Nie! Dziękuję... Ale, panie dyrektorze - zwróciłem się do Fitelberga - Jak to? Przecież pozwolił się pan zaprosić, więc ja... - Pańska uprzejmość zaprosić - przerwał bezceremonialnie Ficio - a moja uprzejmość zapłacić! - I wstał. Idąc do szatni wstąpił do toalety. Myślałem, że potrwa to dłużej, podszedłem do szatniarza. - Okazuje się, niepotrzebnie pana trudziłem - Uśmiechnąłem się najszczerzej, jak umiałem - Portfel był w innej kieszeni... Ale dziękuję za pomoc! Szatniarz bez słowa wręczył mi zegarek, a ja mu podałem jego zwitek banknotów. - Co to? Handluje pan zegarkami? - usłyszałem tuż za sobą głos Ficia. Wyszedł z toalety dużo wcześniej, niż można było tego oczekiwać. - No właśnie... - bąkałem teraz ja - Właśnie szukałem takiego, a ten pan...- wskazałem na szatniarza - miał okazyjnie... Więc kupiłem, ha, ha!... Przepraszam, że teraz, ale myślałem... - Ładny Tissott - rzucił okiem Ficio - Ciekaw jestem za ile... Szatniarz wciąż dokładnie przeliczał rozłożone na ladzie, zwrócone mu przeze mnie banknoty. Ficio krótkim spojrzeniem oszacował ich wartość. Mrugnął na mnie. Wyszliśmy. - Zrobił pan świetny interes! Ten zegarek jest wart dużo więcej. No, brawo, młody człowieku! Widzę, że nie przepadnie pan w życiu. Z taką smykałką do interesu! No, no?!... Gest dyrygencki na estradzie to większy niewątpliwie miał Bierdiajew. Ale poza estradą, w sferze finansowej, nieporównanie większy, iście wielkopański - Fitelberg! Po pierwszym oglądnięciu mnie na podium dyrygenckim zaproponował mi w radiu gażę trzy- czy czterokrotnie przewyższającą moją chudą, asystencką pensyjkę, jaką otrzymywałem w Operze Poznańskiej u Bierdiajewa. Bajkowa wręcz propozycja Fitelberga wynikała w znacznej mierze z dokładnej znajomości psychiki i zwyczajów dyr. Romana Jasińskiego, który stawki proponowanej przez Ficia nie zaakceptował i znacznie ją przyciął. Ale i tak skok był duży! Radość z rozmiaru awansu miałem do zawdzięczenia Bierdiajewowi, który naturalny dystans i autorytet własny podkreślał i podbudowywał jeszcze najbardziej odczuwalnym i widocznym dystansem ekonomicznym. Dbał o to. Kiedyś przed wojną, w Konserwatorium Warszawskim najukochańszym jego uczniem był Tomasz Kiesewetter, który potem, pomimo wyjątkowych uzdolnień dyrygenckich, dyrygenturę całkowicie zarzucił, poświęcając się wyłącznie kompozycji i pedagogice. (Dyrygowałem w Łodzi prawykonaniem jego doskonałej „Góralskiej” Symfonii. Warto po nią sięgnąć!) Wchodzi kiedyś Bierdiajew do kwestury konserwatorium i pyta: - Co to, słyszę, że wy Kiesewettera zaangażowali? - Tak, panie profesorze. - Nu, dobrze. A ile wy jemu dali? - 150 złotych - Nu i źle. Kiesewetteru wystarczy 100. Dobrze sobie pojeść lubili wszyscy trzej panowie. I Rubinstein, i Fitelberg, i Bierdiajew. Jeszcze bardziej, to może tylko Stanisław Szpinalski, który twierdził, że lepsze od pieczonej kaczki są tylko - dwie pieczone kaczki. A inne małe śmiesznostki wielkich ludzi?... Ich próżność! Kiedyś w swoim gabinecie, tuż przed rozpoczęciem próby Ficio mówi do mnie: - Lubię tę chwilę... Za moment przyjdzie inspektor Gola i powie: „Panie dyrektorze! Orkiestra gotowa czeka." - Wtedy pójdę i pokażę im, ile umiem! . Potem, we własnej praktyce dyrygenckiej stwierdziłem, że to nie tylko próżność dyktuje takie słowa. To doskonała znajomość partytury. Już dziś wiem, że kiedy naprawdę doskonale, na wskroś umiem jakiś utwór, gdy znam partyturę w najmniejszych detalach -zjawia się przemożna chęć zadyrygowania tym dziełem. (Jeżeli ci się nie chce, to znaczy, że nie umiesz, młody przyjacielu! Wkuwaj!) Słabostki wielkich ludzi... ich łakomstwo na komplementy! Nie sądzę, by „pan Stasiu” był tak łakomy na ten kompot, jak Rubinstein na słowa uznania, zachwytu, szczególnie gdy wypowiadała je jego urocza sekretarka miss Whitestone. Angielki na ogół wydają mi się raczej brzydkie i mało atrakcyjne, ale jak już trafi się piękność, to... Właśnie taka była (do tego smukła i wysoka) miss Whitestone. Stałem obok niej za kulisami, gdy Mistrz wracał z estrady po kolejnym bisie nagradzanym rzęsistymi oklaskami słuchaczy. Ale on jakby ich nie słyszał. Czekał na jej słowa. A ona z półprzymkniętymi z zachwytu oczyma mówiła cichutko: - Beautiful! Wonderfull Exciting! Fantastic! Like dream... - Składała dłonie z pełnym uroku uśmiechem, a Rubinstein mruczał jak kot, którego drapią za uchem. Mieliśmy kiedyś w domu kotka - który jak się go drapało za uchem, to zaraz się przewracał na plecy i chciał, żeby go w brzuszek. Przez chwilę bałem się, że i Rubinstein... Może i chciał, ale tylko pokazując mi podniesioną w górę ręką, mówił. - Niech pan popatrzy, jaka ona śliczna! Bo miss Whitestone była od nas wyższa o dobrą głowę, albo i półtorej. A śliczna była naprawdę. Tymczasem na sali wciąż huczały brawa i uparte okrzyki „Bis, bis” rozentuzjazmowanej publiczności. Wtedy Mistrz raz jeszcze poprawiał muszkę i fryzurę, której wdzięcznie a przemyślnie ułożone loki nie dopuszczały nawet myśli o możliwości za grożenia łysieniem, i wśród burzy oklasków raz jeszcze zasiadał do fortepianu, by jak zwykle zakończyć występ - Polonezem As-dur Chopina, którego grał wprost nadzwyczajnie! Fenomenalnie, nieporównanie! Tak bardzo po polsku, jak żaden inny Polak nie potrafi. Bo to był Wielki Polak! Na pewno wielu z państwa jeszcze pamięta, jak on tego poloneza wspaniale grał na jubileuszu 60-lecia Łódzkiej Filharmonii! Czasem gdzieś tam nie trafiał, zahaczał sąsiednie klawisze... ale to nieważne, to nie miało znaczenia, tego się właściwie nie zauważało - tylko tę szlachetną dumę i godność i niezłomność - tę zaklętą w fortepian Chopina - Polskę, taką o jakiej marzymy, którą on pokazywał nam niezrównanie! Nie wszyscy jednak mogli przeżyć to sami, nie wszyscy też pamiętają, czy wiedzą (i dlatego warto raz jeszcze o tym wspomnieć), że Rubinstein zaproszony ongiś do uświetnienia swą grą pierwszego założycielskiego posiedzenia Organizacji Narodów Zjednoczonych, stanąwszy przed wspaniałym gremium rzekł: - Wśród rozwieszonych tu flag wielu narodów, brakuje flagi narodu, który wycierpiał najwięcej - mojego Narodu! Zasiadł do fortepianu i zagrał Mazurka Dąbrowskiego i wszyscy wstali. A wtedy w Łodzi, po jubileuszu przyszedł do Rubinsteina z podziękowaniem i gratulacjami minister Tejchma. A Rubinstein: - Panie Ministrze! Zaszczyt to dla mnie, że zechciał się pan pofatygować. Dziękuję. Chciałbym tylko panu powiedzieć, że zaproszeń na takie uroczystości jak dzisiejsza ja w ogóle nie przyjmuję. Są tylko dwa miasta na świecie, którym nie mogłem odmówić. To Łódź, bo tu się urodziłem i Tel Awiw, bo tam płynie moja krew! Obaj panowie w milczeniu skłonili głowy. A drugi wielki muzyk, wspaniały Polonus żydowskiego pochodzenia, to Grzegorz Fitelberg! Któż inny wykazał tyle troski o polską muzykę, co on? Ileż wspaniałych wykonań, nagrań, opracowań! Ileż entuzjazmu i działań promocyjnych! Zadziwiające są związki kulturowe tych dwóch narodów. Paweł Kochański, Henryk Szeryng, Paweł Klecki, Bronisław Huberman... Ale zostawmy na chwilę muzykę... jak bez Tuwima, Leca, Schulza, Sandauera, Stryjkowskiego i stu, tysiąca innych - wyobrazić sobie obraz polskiej literatury? O filmie już w ogóle nie mówię... Są wśród nich i tacy, których nie lubię. Nie lubię słuchać Menuhina, choć to podobno uroczy, miły pan, fundator stypendiów i w ogóle - szlachetne cele. Ale już wolę, jak dyryguje, albo reklamuje zegarki Rollex w lotniczych Clipperach. Nie cierpię ,.Malowanego ptaka”. Jak jego autor, żydowskie przecież dziecię, podczas okupacji w Polsce się uchował! Czy nikt z Polaków w tym mu nie pomógł? A podczas studiów w Łodzi? Więc skąd ta nienawiść? Do człowieka - w ogóle?... o ciemnych zakamarkach ludzkiej duszy mogę się dowiedzieć od choćby Dostojewskiego, w dużo przyzwoitszej formie, bez ohydy i koszmaru. Nie mam najlepszej aparycji, ale nie zamierzam z tego powodu mścić się na wszystkich wysokich, przystojnych brunetach. Raczej odbiję to sobie na wysokich brunetkach i małych blondynkach. Kiedyś, po jakimś udanym koncercie w Łodzi, przyszedł do mnie stary doktor, meloman. Cmoknął i ściskając mi dłoń i wznosząc oczy powiada: - Panie Czyż! Panie Czyż! Żeby pan był Żydem... - tak się rozmarzył. To był bardzo piękny komplement. Bo oni są tacy muzykalni i solidarni, popierają się nawzajem. A to cecha egzotyczna... Ale chyba jednak nie zawsze i nie wszyscy! Bo pamiętam... Ktoś mi opowiadał o biednych żydowskich krawcach w Brzezinach, co na zamówienie tych bogatszych krawców z Łodzi szyli kamizelki - po 30 groszy za sztukę... A może to nieprawda! A jak to się stało, że to co w żydowskiej sztuce najlepsze - z Polski pochodzi? Mnie się nawet wydaje, że bohaterskie, ale tragiczne i wręcz irracjonalne powstanie w warszawskim getcie, to skutek - polonizacji Żydów. Że taka bohaterska postawa, potrzeba ofiary krwi i żołnierskiej śmierci w walce nierównej, bez żadnych szans - tylko tu, u nas mogła się zrodzić. I tylko tu wybuchło takie powstanie. 44 Kontynuuję koncertową podróż po kraju. Odwiedzam miasta, w których nie byłem jeszcze nigdy, albo nie byłem od dziesiątków lat, gdzie prowadziłem koncerty kiedyś, jako młody, ,.obiecujący" dyrygent. - Przestępca zawsze wraca na miejsce zbrodni... - zauważa sąsiad z niewinną miną. - Ejże! Panie sąsiedzie! - Bardzo przepraszam! Liczyłem na pańskie poczucie humoru. - Do pewnego stopnia. - Przepraszam! - Proszę bardzo! Pańska odzywka wcale nie a propos, bo i w Lublinie przedtem nie byłem, a teraz jadę po raz pierwszy do Rzeszowa. Ale na razie muszę do Łodzi... - A jednak... - Ale żeby opowiedzieć, co ostatnio robiłem w Łodzi, to niestety, raz jeszcze muszę się cofnąć... - Wal pan śmiało! - ...aż przed rozmowę tych dwóch starych portierów! - Nie szkodzi, panie Heniu! I tak wszyscy już wiedzą, że u pana nie po kolei... Te rozdziały. - Więc... Jak mnie Tomasz Bugaj ze Zbigniewem Lasockim (obecne kierownictwo Filharmonii Łódzkiej) zaprosili, żebym poprowadził inauguracyjny koncert jubileuszowego cyklu 75-lecia orkiestry, nie mogłem odmówić. Pomyślałem - co by tu zagrać? Postanowiłem pójść śladem Górzyńskiego, który w 45 roku zainaugurował powojenną działalność zespołu Symfonią „Patetyczną” Czajkowskiego. Zdzisław Górzyński, też wspaniały Polonus (teść Władysława Słowińskiego) był wspaniałym dyrygentem, o genialnej wręcz technice manualnej. Drobne i precyzyjne ruchy jego dłoni mówiły właściwie wszystko! Niewiele musiał próbować ten szczupły pan niskiego wzrostu. Wszystko wychodziło mu samo, leciutko! Gdy był dyrektorem opery w Poznaniu, zgłosił się doskonały tenor, Grek z pochodzenia, trochę niższy od niego. - Wiem, że pięknie pan śpiewa - powiedział Górzyński - ale nie zaangażuję pana! - Krytycznie mierzył wzrokiem przybysza. - Pan też jest mały, panie dyrektorze! - zdenerwował się tenor. - Jestem mały - przyznał Górzyński - ale pan jest malutki! Popatrzył znacząco na zegarek, bo zbliżała się godzina dziewiętnasta, a on wybierał się do filharmonii jako wolny słuchacz. Tego wieczora miała grać Koncert Czajkowskiego Wanda Wiłkomirska, która właśnie wróciła z Budapesztu po ukończeniu studiów u znakomitego pedagoga Zathureczkiego. Zagrała rzeczywiście doskonale i technicznie i z kolosalną ekspresją, pasją, słodyczą. Pełny sukces. - Jak się panu dyrektorowi ten Czajkowski podobał? - zapytałem Górzyńskiego przy wyjściu - Doskonały - potwierdził - Dla mnie może odrobinę za turecki. Typowy Górzyński. Doszły mnie echa, że ostatnio Woytowiczówna w Paryżu pięknie XIV Symfonię Szostakowicza śpiewała, a Klimek we Frankfurcie nad Menem dał piękny wieczór arii operowych. Zaproponowałem im wspólne wykonanie na tym koncercie jubileuszowym „Syna marnotrawnego” Debussy'ego, którego przed laty - nastu czy -estu po raz pierwszy właśnie w Łodzi wykonaliśmy. Do matki Lii i ojca Simeona dobrałem młodego syna- Marcina Rudzińskiego: Powrót do przepięknej Debussy'owskiej opowieści, hymnu miłości i przebaczenia przyniósł nam wiele radości. Come back moich ulubionych, ongiś. Prawie etatowych solistów stał się ich wielkim sukcesem. Stenia i Zdzisio śpiewali nadzwyczajnie pięknie. Ich głosy brzmiały ślicznie, młodzieńczo i świeżo - jak przed laty... „....O, synu droższy mi nad świat! Może wzywasz mnie z dala W rozpaczy i zwątpieniu...” To matka Lia przyzywa Azaela nie wiedząc jeszcze, że jej syn tuż obok u jej stóp leży zemdlony... W głosie Steni jest tyle prawdy, miłości, tęsknoty - że i z pierwszego rzędu słuchaczy i z za drugiego pulpitu altówek mocniejsze pociągnięcia nosem słyszę; czuję, że i sam mięknę... Stenia zawsze miała takie frazy, takie zagrania; zaśpiewy raczej - wprost nieziemskie! Pamiętam w trzeciej symfonii - „Pieśń o nocy” Szymanowskiego, jakiej mistycznej głębi, jak przejmującej prawdy o ludzkiej samotności nabierały w jej ustach słowa: " .. Ja i Bóg jesteśmy sami!... A już nade wszystko pierwszy zaśpiew w „Stabat Mater” Szymanowskiego: ,.Stała Matka bolejąca, u stóp Krzyża...” Po wykonaniu w sali Pleyela w Paryżu przyszedł za kulisy Artur Rubinstein. Miał zaczerwienione powieki, jakby zapalenie spojówek. Wziął w ręce jej dłonie przycisnął do serca i rzekł: - Ty, mała, śpiewasz jak sama Matka Boska! Usta mu trochę drżały, nos śmiesznie skrzywił i zaraz poszedł. A teraz znów: „...Azael! Azaell...” Groźny ojciec Simeon matkę Lię gromi. Zdzisio Klimek dzielnie Steni sekunduje. Ale i on też ma swoje sposoby: „ ..Bo pozwolił mi Pan przed śmiercią ujrzeć syna...” Pięknie! Nadzwyczajnie! I młody Marcinek tęgo musiał się uwijać, by im sprostać! I orkiestra grała wspaniale! Pomyślałem sobie, że albo ten Bugaj, ich obecny szef, jest genialny, albo zespół miał przez wiele lat świetnego wychowawcę, który im tyle muzycznych mądrości wpoił i taką niezwykłą wrażliwość rozwinął... Niezwykle gorące i długie, tzw. rzęsiste oklaski zachwyconych, jak mi się zdawało, słuchaczy nie chciały wprost zamilknąć, tym bardziej, że powielało je wielkie echo świątyni. (Koncert odbywał się w Kościele Ewangelicko-Augsburskim wypełnionym, jak się to mówi, po brzegi. Bo w Łodzi na koncerty w kościołach tłum wali jak do kościoła! Logiczne i słuszne. Tego nie widziała już i nie słyszała pani minister Izabella Cywińska, która zaraz po złożeniu nam w przerwie pięknych gratulacji, po prostu się urwała i znikła. Pewnie dlatego, że jeszcze jako mała dziewczynka chodziła w Poznaniu na prowadzone przeze mnie koncerty szkolne. I najprawdopodobniej ma już mnie dosyć. Też logiczne i słuszne. Ale dyrektor Izabela Bojkowska wytrwała do końca. W swoim Departamencie Muzyki i cięższe chwile przeżyć jej przychodziło. I to nie raz. Kiedyś, pamiętam, to nawet jej nie lubiłem, bo przypadkowo była na moim niezbyt udanym koncercie, bodajże w Bolzano. Ale i solistę miałem tam fatalnego, i program nie dla tamtej publiczności. Więc mi nie wyszło!... A nie lubimy świadków naszych potknięć i niepowodzeń. Ale teraz cieszę się bardzo, że tu była. Nagle przypomniały mi się: a) niespełnione jeszcze obietnice zarekomendowania Pietrasowi opery Jana Fotka pt. ,.Łyżki i księżyc" w/g Emila Zegadłowicza (może dlatego, że kompozytor mieszka w Izabelinie!), b) przedwojenna filmowa komedia muzyczna pt. „Pani minister tańczy”, z przezabawnym Fertnerem i urodziwą Tolą Mankiewiczówną, c) piosenka Aznavoura ,.Isabelle, Isabelle...”, d) arcytrudna obecnie sytuacja nie tylko bibliotek gminnych, teatrów, pracowni plastycznych, ale i muzyki. I jak tu wybrnąć z grzęzawiska przez dziesiątki lat gromadzonych problemów? Każdy dzień o tym co innego mówi i pisze. Istna Wieża Izababel! 45 Wracam do Warszawy, za kilka dni mam następny wyjazd, a coś nie najlepiej się czuję. Ten układ krążenia.... Co to za układ?! Układają się zawsze dwie strony. A co ja tu mam do powiedzenia? Więc pędzę do mojego doktora Dubrowskiego, żeby się poskarżyć. To stary, mądry doktor, jakby dawnego typu „lekarz domowy”, do którego z każdą biedą można się zwrócić, bo patrzy na człowieka jakoś całościowo. Bo teraz mamy prawie wyłącznie specjalistów, o coraz węższej specjalizacji, tzn. jak pisze Ditfurth - ludzi, którzy wiedzą coraz więcej o coraz węższym zakresie spraw, aż będziemy mieli w końcu specjalistów, którzy będą wiedzieli absolutnie wszystko - o niczym! Ale „mój” doktor wie doskonale, kiedy nieodzowni są właśnie specjaliści, i kiedyś przed operacją on mnie do nich we właściwym czasie skierował. Bada mnie dokładnie i wyraża zadowolenie z mojego tzw. Ogólnego stanu. Dodaje mi ducha, żartem rozprasza moje smętne myśli i bezceremonialnie, kpiną odgania coraz częściej powracającą do mnie wizję ,.drewnianej koszulki”, „godziny zero"... Nie daje mi przejść na emeryturę, nakłania do aktywności i goni na koncerty. Oczywiście wszystko z umiarem i w ramach rozsądku. - Jesteśmy bardzo podobnie chorzy - powiada - I niemal to samo nam dolega. Między nami jest tylko ta zasadnicza różnica, że pan bierze leki, a ja nie. - Jak to? Dlaczego? - Bo nie bardzo wierzę, żeby mi pomogły. - I się uśmiecha. Chyba żartuje, bo jednak dostrzegam w jego torbie jakieś fiolki; a jak byłem u niego w domu to, zdaje mi się, że ziółka popijał. I nie zdziwię się, jeśli go u jakiegoś bioterapeuty, albo maga filipińskiego spotkam. To mi przypomina inną wizytę u lekarza. U lekarza mojej żony. Kiedyś, już dawno. Było lato i miałem na sobie niebieską bluzkę (golfik), beżową wiatrówkę, a na ręku japońską, mosiężną bransoletkę przeciwreumatyczną. Doktor przypatrywał się zdziwiony niezwykłą u mnie barwnością stroju, a ja, znękany długotrwałą chorobą żony, usiłowałem żartować: - Te dziewczyny są tak cholernie kłopotliwe!... Wydaje mi się czasem, panie doktorze, że urodziłem się homoseksualistą. Ale jak miałem 19 lat, to one mnie uwiodły, zboczyły. I to mi już zostało. Ha, ha!... Ale on wcale się nie śmiał i zapytał całkiem poważnie, rzeczowo - Kiedy wystąpiły pierwsze objawy? - Ależ, panie doktorze! Ja... - Spokojnie. Proszę odpowiadać! Już go nie przekonałem. I tak zostało... Wracając od lekarza wstępuję do ,.Orbisu” i kupuję lotniczy bilet do Rzeszowa. Tam mnie jeszcze nie było. - Gdzie też już pana nie było! - pyta trochę ironicznie sąsiad - A w Nowym Sączu pan był - strzela. - Byłem - odpowiadam - Co prawda filharmonii tam nie mają, ale produkują bardzo ładne kożuszki. A z moimi przyjaciółmi byłem tam u ludowego rzeźbiarza świątków. - I co? - pyta sąsiad. - Ano - powiadam - strasznie smutne te jego figurki Jezuicka Strapionego. - Gazdo! - mówię do starego rzeźbiarza, bo to góral - Nie moglibyście staranniej tej figurki wyrzeźbić, żeby choć pięć palców u nogi, a nie cztery miała? - A potrafiłekby, panie, cemu nie! Ino wtedy - odpowiada uśmiechając się chytrze - Cypelia nie kupi! Folklor ma być .in crudo powiadajom, prymityw nieskażony! - Zaskoczył mnie, jak i na ścianie fotografia eleganckiego młodzieńca z wiolonczelą. - A to kto! - pytam. - Synek - odpowiada - Ale w Bilbao gra, w filharmonii - dodaje smutno. - A was to nie cieszy? - A co ma cieszyć? - dziwi się stary - Po prawdzie, nicego mu tam nie brakuje, ale na obcyźnie i wszyćko ma na raty. Cięgiem ino te raty spłaca. A to nowe meble! A to nowe auto z automatycną sksynią biegów! Bo to wicie, zmiana biegów psy spsęgle to mu, jak mówi, na spiccato skodzi! Ale mój młodsy synek do muzyki zdatniejsy. Zdolna, bestyjo! - To też go muzyki uczycie? - A nie! - mówi hardo - Drugiego dziecka juz na zmarnowanie nie dom! Kozuski syje i pieniundzów ma dość. A ze muzyke lubi, to na bębenku w ludowej kapeli sobie puka. A niech se puka!... Juz śtyry razy w radio we „folklorem malowanej” audycji z imienia i nazwiska, a jakze, psed mikrofonem wystąpił i na seściu juz festiwalach zagranicom jeździł. A ten starsy co? Ani razu do radyja go nie puścili... Drugiego dziecka na zmarnowanie nie dom! - dodał twardo. - Zdaje się, panie Heniu, już pan trochę zmęczony!... - Tylko troszeczkę - przyznałem - Idę się pakować. 46 Na lotnisku w Rzeszowie względnie młody dyrektor Józef Radwan serdecznie mnie wita i do bezwzględnie starej Wołgi zaprasza. A w hotelu żelazna dama Filharmonii Rzeszowskiej, urocza tutejsza pani Thatcher - Anna Hetmańska z kwiatkami i komplementami. Potem, przez cały czas pobytu o mnie i solistów nadzwyczajnie dba, przepyszną herbatą nas częstując i o najdrobniejsze detale organizacyjne się troszcząc. Dzięki Anno Domini Radwanis... Ale właśnie dziś, gdy piszę te słowa słyszę, że go „zdjęli” Dowiedział się o tym na dworcu w Krakowie i tak się zdenerwował, że prosto do szpitala pojechał. Adama Natanka to ponoć telegraficznie w Saragossie zawiadomili, że już dyrektorem w Lublinie (a świetnie tę instytucję przez 30 lat prowadził) nie jest. W Poznaniu Mieczysław Dondajewski przez zespół ponoć przymuszony - odejść musi! (A ostatnie lata to jeden z najlepszych okresów rozwoju artystycznego Opery Poznańskiej.) Zaczęło się to od Tadeusza Chachaja w Białymstoku, a teraz i Tadeusz Strugała rezygnację ponoć złożył. A w miejscach rzeczywiście drażliwych i to jak! - wszystko cacy... Przyznaję, żem Muzyczną Wiosnę Ludów inaczej sobie wyobrażał. - Panie Heniu! Zostaw pan tę publicystykę! To nie dla pana... Były delegacje zespołów, prezydenci!... Sam pan nie chciałeś, to teraz nie ma co pyskować... Co tam, jak tam w tym Rzeszowie było? - Wspaniale. W ogóle te podróże po Polsce optymizm w moje serce wszczepiają. Poznaję wielu interesujących, inteligentnych ludzi. Wartościowych, mądrych. A zespoły świetne. I orkiestra dobra (najlepsze solo skrzypcowe w mojej kantacie, choć tylko w skali krajowej, ale to też już coś!) I bezwzględnie najpiękniej śpiewający chór Wyższej Szkoły Pedagogicznej Marka Kurcza. Jeżeli szkolimy tak muzykalnych i muzycznie wyrobionych przyszłych nauczycieli, to i w szkołach będzie nie najgorzej. Jednak nie wszystko stracone... Wrażenia pokoncertowe i z całego pobytu - wspaniałe! A w rzeszowskich księgarniach moi soliści kilogramy książek, których w stolicy nie uświadczysz, zakupują, w tym dla mnie „Abecadło Kisiela”. Przypadkowo w radiu na Preludia klarnetowe Lutosławskiego trafiam. Dobre! I Bacewiczówna po latach sprawdza się nad podziw! Więc może z latami i do „Gier weneckich” dojrzeję? - Weneckich? - dziwi się sąsiad - Panie - powiada - gry mogą być sportowe, hazardowe, towarzyskie; a weneckie - to okna! Więc coś pan tu kręcisz... - Daj pan spokój, sąsiedzie! - opędzam się dłonią - Bo może to prawda, co mówił Waldorff (nie do wiary!), że dyrygenci wolno się rozwijają i dojrzewają późno? I może na starość do snu zamiast kołysanki nagrania Cage'a puszczać sobie będę? Tylko, że na starość to na ogół wszyscy głuchną. A może to i dobrze? A na rano, to w automatycznym budziku magnetofonowo-zegarowym „zderzenia” Mikołaja Góreckiego głośno sobie nastawię, albo „De natura honoris”. Eins. Dwa mocne pik, psik! - i już człowiek na nogach i prędko do łazienki... 47 Zabieram się do lektury Kisiela z atencją i sentymentem. Wszak mąż to niezłomny i znakomity. Jego felietony były w najtrudniejszych latach dla wielu ludzi, jak tratwa przy rozbitym okręcie, jak deska psychicznego ratunku dla tonących! I jego niezwykły humor, esprit... Kiedyś w Krakowie, gdy uczył i objechał któregoś studenta, ten rozżalony warknął: - A buty to pan profesor ma zawsze niewyczyszczone! I była to prawda. A Kisiel: - Milcz szczeniaku! Na kolana! To są pyły Powstania Warszawskiego? Wejście smoka! A w dodatku mój osobisty sentyment i wdzięczność, bo kiedyś tylko on mnie bronił i chwalił, jak wszyscy - huzia?... To się pamięta. Kiedyś mnie spotkał i mówi: - Te pańskie „Wariacje” - to świetny utwór! - Dziękuję. - Takie wysublimowane szmery... Ale skąd tam raptem wyskakuje to „Koło mego ogródeczka”?! (Główny i jedyny temat kompozycji) A tu raptem i to już na okładce - ten wywalony jęzor! Wolno było Einsteinowi, wolno i jemu... Wolno? Bo jednak zawsze najbardziej przykro mi się robi, jak widzę pijaną kobietę, albo jak stary człowiek się wygłupia. Po co? To po prostu boli. Profesor Byrczek mawiał: - Gdzie wygłup, tam rozpacz. Ale przecież on nie rozpaczał Zagłębiam się w lekturę. Wydaje się, że najbardziej go cieszy weryfikacja starej prawdy greckiego filozofa, że „jak dobrze się przyjrzeć, to każdy jest głupi”. Chce, żebym się śmiał, więc się śmieję - ale trochę gorzko. Bo rzeczywiście, tak jak pisze Wołek - nie ma tam nienawiści, ale rodzi się we mnie podejrzenie, że nie ma tam też miłości. I szacunku - do nikogo. I do siebie samego. Ten jęzor... Na nikogo się właściwie już nie gniewa, przebacza. Podziwiam. Też-że taki dyplomata. Każdemu łatkę i cukierek. Mniej więcej według schematu: głupi, wariat, ale uroczy, inteligentny - albo bardzo utalentowany, ale go nie lubię, głupi - albo podły, ale bardzo mądry, cynik - albo ciekawa postać, barwna, bogata (i teraz można wszystko) - albo mądry, ale podła sztuka, nie lubię, niezwykła inteligencja itp. Koziołki w powietrzu z zabezpieczającą siatką nad areną! On - i asekuracja! Całkiem się gubię i nie umiem ukryć żalu, tak jak wtedy w Krakowie, gdy byłem szefem filharmonii. Była okrągła rocznica i chcieliśmy, żeby doroczny festiwal muzyki Szymanowskiego wypadł szczególnie okazale. Chciałem zaprosić Iwaszkiewicza, by przemówił na otwarciu. Był we Włoszech. Tak się szczęśliwie złożyło, bo właśnie były wtedy w kraju niepokoje. Więc kto? Kisiel! Przyjechał w ciemnym garniturze i brązowych butach o takim specyficznym rodzaju brązu używanym przez oficerów. Było to trochę dziwne, trochę zabawne, szokujące, chyba zamierzone. Wstęp przemówienia miał świetnie opracowany i płynnie w pięknych słowach wychwalał filharmonię, że tak pięknie czci swego patrona i pielęgnuje tradycje wykonawcze jego dzieł. Potem już swobodnie improwizując przystąpił do dokładnej analizy kolejnych okresów twórczości Szymanowskiego. W pierwszym wychwalał walory Uwertury i II Symfonii, ale podkreślił też zależności stylistyczne od ekspresjonizmu niemieckiego. Drugi okres - te wspaniałe barwy egzotycznych kwiatów, cudowny Koncert skrzypcowy, szalony muezzin... Ale to właściwie dziwne i nienaturalne, żeby polski kompozytor perską muzykę pisał? Więc z radością powitał trzeci-narodowy okres w twórczości naszego patrona, tylko, że to okres może nie najszczęśliwszy... Bo ta IV Symfonia... ni to koncert ni symfonia.... mówił coraz wolniej i ciszej... I na końcu, na pewno wbrew jego założeniom, tak mu wyszło, że właściwie nie bardzo wiadomo, po co się tu zeszliśmy.... Bardzo byłem wtedy rozżalony, chyba nawet bardziej niż dzisiaj. Bo teraz, wydaje mi się, że już wiem... Teraz Kisiel się bawi i odpoczywa! Odprężył się po ciężkich bojach i sobie figluje! Taka forma relaksu i pełnego odprężenia... Ale myślę, że jakby, nie daj Boże coś źle,... - to znów stałby się twardy, niezłomny, dzielny i bez żadnych tam siatek. - Toś pan ładnie powiedział! - pochwalił sąsiad - Ale w ogóle, to... - Co w ogóle? - No, nie, panie Heniu! Błędy pan popełniasz szalone! - Że co? - Podstawowy błąd taktyczny. - Bo? - Bo książka do końca już się zbliża, a pan tu w jakieś analizy... Ale najgorsze, że od Paryża pan zaczął, a w Nowym Sączu i Rzeszowie pan kończy! Nie obrażając Rzeszowa, owszem piękne miasto, ale jakaś różnica przecież jest. Więc absolutnie - wykonaj pan jeszcze efektowny skok do jakiejś światowej metropolii, albo gdzieś w egzotyczne kraje... - Santiago de Chile może być? - Może. Bo przecież pan musisz legendy sobie budować, mity zostawiać... - Mity... o, właśnie! Jeden budować próbowałem. Diabeł mnie podkusił... Właśnie w Santiago. - Wal pan! - Gdy przyleciałem tam po raz trzeci na długą kilkutygodniową serię otwierających sezon koncertów, w rewanżu za niezwykłą serdeczność zaproponowałem gospodarzom wykonanie jakiegoś chilijskiego utworu. Przyjęli to z radością. Bodaj już nazajutrz zjawił się u mnie sympatyczny, elegancki starszy pan z pokaźną partyturą pod pachą. Był to pan Isamitt. Chilijski Isamitt to taki litewski Ćiurlonis. - Znowu pan zaczynasz? - warknął sąsiad. - Malarz, kompozytor, poeta, dramaturg. - Jakby nasz Wyspiański, ale w tym jeszcze kompozytor? - Właśnie. Partytura napisana ładnie, fachowo. Trudna. Suita tańców indiańskich. Trochę jakby późny Szymanowski. „Harnasie” po chilijsku. Obiecałem kompozytorowi wykonanie utworu w czwartym, moim pożegnalnym programie. Już nazajutrz po południu, gdy miałem jak co dzień do dyspozycji gabinet bodajże prodziekana fakultetu muzyki tutejszego uniwersytetu - dla mnie pokój do pracy z fortepianem - zacząłem rozdłubywać powolutku dość skomplikowany utwór pana Isamitta. - Czeka mnie ładna robota! - pomyślałem - Mam parę tygodni, ale muszę nad tym co dzień popracować! -Tak też zrobiłem i konsekwentnie codziennie wkuwałem. Już na drugi, czy trzeci dzień przyszedł na próbę do sali koncertowej kompozytor, zaprosił mnie na kawę i nieśmiało zapytał, czy przejrzałem już jego partyturę i co sądzę o utworze. - Och, jest na pewno znakomity! - powiedziałem grzecznie - Piękna partytura! Oglądałem ją wtedy przy panu. Ale potem... niech mi pan wybaczy! Mam tyle teraz na głowie... Już najbliższy koncert z Bartokiem i Strawińskim. To wymaga skupienia. Ale potem pańskim dziełem się zajmę. Kompozytor pokiwał głową ze zrozumieniem i poszedł. A ja popołudnie znów spędziłem nad jego Suitą Indiańską, ale on w, ogóle nie wiedział, że ja popołudniami w tym fakultecie pracuję. Po moim pierwszym, nader udanym, koncercie pan Isamitt gratulował mi szczerze i ponowił nieśmiało pytanie o Suitę. Diabeł mi już wlazł za skórę. - Drogi panie! - powiedziałem - Mam jeszcze dwa trudne programy. (Wszystko dyrygowałem z pamięci, bez partytury.) Nie mam na to teraz czasu, ale, przyrzekam panu - we właściwej chwili tym się zajmę! Kompozytor odszedł posmutniały i jakby lekko zaniepokojony. Trzeci raz przyszedł, gdy prowadziłem przedostatnie próby do programu poprzedzającego ten, z jego Suitą. - Jak tam moja Suita? - zapytał otwarcie - Ależ, drogi panie! - powiedziałem - Przecież pan widzi. Jutro mam generalną i koncert: Ravel, Debussy, Szymanowski, Penderecki! No, niech mi pan wybaczy, ale ja teraz nie mam po prostu na to ni czasu, ni głowy! Ale po koncercie mam przecież wolną całą sobotę i niedzielę, to wtedy... Ale kompozytor już odszedł, zwątpiały, zrezygnowany, obrażony. A ja tam codziennie, systematycznie w tym gabinecie prodziekana tę Isamittowską Suitę wkuwałem... Gdy przyszedłem na pierwszą próbę, kompozytor siedział daleko w głębi sali. Niedbałym ruchem rzuciłem jego partyturę na stojące obok krzesło i zacząłem próbę na pamięć. Już po paru minutach było jasne i dla orkiestry, i dla mnie, i dla kompozytora, że znam utwór doskonale, na wylot. Jakbym nic innego od dziecka nie dyrygował, tylko to właśnie... I nawet ładnie to nam razem wychodziło! W przerwie kompozytor przybiegł prawie nieprzytomny ze szczęścia... Cieszę się, że i na koncercie wykonanie było piękne i kompozytor odniósł wielki zasłużony sukces. Na pokoncertowym bankiecie przypadkowo stanąłem obok, niedaleko, gdzie Isamitt grupie przyjaciół, a w tym i dziekanowi i burmistrzowi z przejęciem klarował: - Słuchajcie! To jest genialny facet! Z fotograficzną pamięcią! On tylko o tak, popatrzy i już ma gotową odbitkę partytury w głowie! I tylko raz i już... I czasu wcale na to nie potrzebuje... Jak zdjęcia do paszportu, na poczekaniu! Geniusz! Fenomen! - Dobrze tak!... - zapytałem. - No, obleci - przytaknął sąsiad. 49 Ledwo zdążyłem postawić walizkę w przedpokoju, zadzwonił telefon. Nieznajomy głos. Prosił o spotkanie. Nazwisko nic mi nie mówiło. - W „Telimenie” - zaproponowałem - Za godzinę? Gdy wszedłem do kawiarni, wstał. Poznałem go oczywiście od razu, z daleka. Wszystko mi się przypomniało. - Muraszko - powtórzył nazwisko. - Ależ oczywiście doskonale pana pamiętam. Rożek angielski... - Nie gram już na rożku - zakomunikował - Stroję fortepiany. Mam do pana prośbę. Patrzyliśmy sobie w oczy. Stary Muraszko... Zawsze się go bałem. Bo się gapił. Do grania na tym rożku nie miał za wiele i wciąż się gapił, na mnie, intensywnie. Jakby mnie podglądał pod światło, od środka. Było mi nieprzyjemnie. No i chory. Często chorował. Wciąż na zwolnieniach i był kłopot. Aż w końcu z ulgą go zwolniliśmy. Wariat bo wariat, ale nie głupi. Tylko okropnie nieprzyjemny. Przyszła kelnerka. Zamówiliśmy dwie małe kawy. - Mam do pana prośbę - powtórzył - Moja córka Agata, po muzykologii na dziennikarce, dostała się właśnie do redakcji młodzieżowego pisma. Musi napisać rodzaj raportu o aktualnym stanie naszej kultury muzycznej. Od tego, jak to napisze zależy, czy ją tam wezmą na stałe. Więc chciałem pana prosić, żeby jej pan pomógł. Tylko ten jeden raz. - Chętnie jej pomogę- powiedziałem - Niech do mnie zadzwoni jutro, pojutrze... Porozmawialiśmy chwilę i wypili tę kawę. Skinąłem na kelnerkę. Nie pozwoliłem mu płacić. - Miałbym do pana jeszcze parę pytań - powiedział nieśmiało. - Chętnie bym z panem porozmawiał - odparłem - ale teraz muszę jechać na daczę, fizycznie popracować na powietrzu. Lekarz mi kazał. Choć z godzinkę. Wyrywam, plenię chaszcze. - A może mógłbym pojechać z panem? - zaskoczył mnie - Może i ja tam panu trochę pomogę. - Proszę... Więc co to za pytania? - powiedziałem, gdy jechaliśmy już samochodem. - Takie ogólne, ale podstawowe. Wie pan, teraz dzieją się takie ważkie wielkie sprawy, że w nawale tej problematyki politycznej, ekonomicznej gubią się nam zagadnienia, bez rozstrzygnięcia których jednak nie mogę, nie potrafię... I kłębią mi się... Spojrzałem nań z ukosa. - Na przykład? - zapytałem - No, choćby sprawa „temperatury stroju”. Z tym stykam się teraz na co dzień... Po drugie - co z Rytlem? - Z rytlem - przyjrzałem mu się baczniej. - Tak. Albo - powtarzanie, powielanie jako jedyna droga artysty, twórcy, albo jako regres, czy wręcz zgon! Wierność sobie - przez powtarzanie innych?! Plagiaty, kradzieże, czy "czerpanie wzorów"? Ha, ha... - Chwileczkę. Może jednak po kolei. I przyznaję, że mnie pan zaskakuje. - Jednak mam nadzieję, że mi pan odpowie. - Postaram się. 50 - Więc co z tym strojem temperowanym? - zapytałem, gdy po zjechaniu z wiaduktu znaleźliśmy się na szerokiej, w kierunku Jabłonnej prowadzącej drodze. - No właśnie. Co? Świadome zmniejszanie, zanieczyszczanie, zafałszowanie interwałów? - Nieodzowna konieczność kompromisu. Mądrego kompromisu. Niech pan zważy, że dopiero za Bacha, a więc prawie po dwóch tysiącach lat rozwoju muzyki doszliśmy do tego. - Ta, jak pan powiada, konieczność kompromisu nie jest więc wyrazem słabości, oportunizmu, łatwizny, a wręcz mądrej roztropności? Ale czy nie wydaje się panu niepokojąca jego konieczność już u podstaw naszej muzyki? Podejrzana... - Musieliśmy przyjąć strój temperowany, żeby w ogóle móc ją uprawiać, cieszyć się harmonią. - Ale „temperatura stroju” to świadome zafałszowywanie czystych interwałów! - Bez którego nie chce nam się zamknąć koło kwintowe. Ucieka w nieskończoność... - Przy strojeniu instrumentu muszę podwyższać dół (niskie) i obniżać wysokie (góra?1 - No oczywiście. Jak w polityce - potwierdziłem z uśmiechem - Bez tego zabiegu... - Zabiegu zafałszowania! - podkreślił - nie będzie czystej harmonii w rozległym układzie akordów. - Brawo! - A więc fałsz u podstaw czystej harmonii! U narodzin naszej muzyki! U jej kolebki? - I trzeci puzon musi intonować wyżej... - Fałszywie! - wtrącił z uporem - ... żeby oparty na nim akord brzmiał czysto. Byśmy mogli kołysać tę kolebkę. - Szatan kusił Chrystusa pięknem świata... Czyżby więc stary Tołstoj mówiąc, że im bardziej zbliżamy się do piękna, oddalamy się od dobra i prawdy... czyżby on miał rację! Okrutną... - Nie sądzę... Ale trudno o jednoznaczną odpowiedź.. Ucieka nam ona jak koło kwintowe - w nieskończoność... Przede wszystkim przekracza naszą możliwość pojmowania, ograniczoną o 8/9. - 8/9? - Słyszał pan zapewne, że tylko 1 /9 naszego mózgu działa. U niektórych jeszcze mniej. Ale to wyłączenie, jakby przesłonięcie blendą, filtrem, przesłona 8/9 masy naszego mózgu jest zjawiskiem niespotykanym w przyrodzie i niewytłumaczalnym. Tylko Biblia zda się nam wyjaśniać, że po Adamowym grzechu pychy Drzewo Wiadomości karnie nam się oddaliło. I tylko Miłosierdzie, albo niedopatrzenie Archanioła zostawiło nam w tej karnej przesłonie tę drobną cudowną szparkę Intuicji, przez którą czasem dane jest nam zerknąć, podglądnąć zda się bezkarnie, zachwycić bezmiarem niebiańskich łąk... Ale i szatańska pycha, pewność siebie, brak pokory nieodzowne się czasem zdają przy rodzeniu się dzieła sztuki. Arię zaśpiewa najpiękniej - primadonna, rozegzaltowana egotystka, kabotynka przekonana, że jest niezrównana, najlepsza! Diabeł włazi cichcem do ogródka Pana. Teraz on mi się bacznie przyglądał. - Och! - stęknąłem - Przegapiłem wjazd w boczną drogę, do działki. Musimy zawrócić. - Przepraszam! - mruknął - zagadałem... - Nie szkodzi! - kręciłem zawzięcie kierownicą - A co tam jeszcze pana męczy? Milczał przez chwilę. - Co z Piotrem Rytlem? - zapytał - Co? - Nie rozumiem. - Ja też. Właśnie... Tragicznie śmieszny pan, stary pan z gwizdkiem na koncertach festiwalu muzyki współczesnej. - Pamiętam. - Symbol konserwy, wstecznictwa! A może i odwagi! Bo przecież nie mało jej trzeba było, aby tak... - Zapiekły był w swoich... - Więc jednak - zacofaniec! - Uhm. - Ciemnogród? - No... - A nie! Bynajmniej! Wręcz przeciwnie! Błyszcząca inteligencja, pełna kompetencja i dowcip. Klasa! Dokładnie czytałem. Ponad 90% waloru intelektualnego dwóch tomów Romana Jasińskiego z „Końca epoki” - czy jak tam się ta książka nazywa - to cytaty z Rytla) Niby to się z niego podśmiewa, a cytuje, cytuje... I słusznie! Niby to był największy wróg Szymanowskiego, a recenzje o jego dziełach obiektywne i prawdziwe. Czasem i entuzjastyczne, jak po koncercie skrzypcowym. Dziś, z perspektywy czasu widać, jak mądre i sprawiedliwe. Więc jak!... A .Korsarza' Rytla pan znał - Bardzo dobry poemat. - To czemu pan go nigdy nie zagrał! Wzruszyłem ramionami. - Więc jakże to tak! Tylko - huzia?! Hej, panowie specjaliści! Czemu cisza! Woda w usta! Nie ma mądrych czy odważnych? A może jednych i drugich?! Zakrzyczeli go po prostu, obwołali wrogiem, wstecznikiem i cisza! Zakneblować cisza, zasypać popiołem zapomnienia, zadeptać szyderstwem. Białe plamy i w naszym małym muzycznym ogródku?! - prawie krzyczał. - Co mi pan tu?! - fuknąłem. - Przepraszam... Ja nie do pana... - A do kogo? - Ja tak - w ogóle... 51 - Jeśli chodzi o wykonawstwo, to sprawa jest oczywista - wyjaśniałem pogodnie. - Z muzyką jest tak jak ze strzelaniem do celu. - Nie rozumiem... - Na olimpiadzie w Melbourne, przed laty, major Zapędzki zdobył złoty medal, w strzelaniu z pistoletu. Telewizyjni reporterzy dopadli wrocławskiego trenera naszego medalisty i po złożeniu mu serdecznych gratulacji zapytali: „Panie trenerze, jakie metody doprowadziły pańskiego podopiecznego do tak wielkiego, światowego sukcesu?” Trener, który swoim wyglądem nie sprawiał wrażenia intelektualisty, odpowiedział bez namysłu, krótko, prosto i o ile pamiętam, z lwowskim akcentem: „Wielokrotne powtarzanie zadania”. I tyle! - Wykonawczo, to wiem. Grałem przecież na rożku! - kręcił głową mój rozmówca-Ale mnie chodzi o twórczość! To jak! - denerwował się. - Bierz pan łopatę i sekator! - Szliśmy w chaszcze. Przez dłuższą chwilę pracowaliśmy w milczeniu. Trzeba było wyciąć drogę przez dzikie zarośla. Tylko popatrzył i już wiedział, jak mi pomóc. - Dawno tu pana nie było! - zapytał - Tak tu zapuszczone. - Wpadam - jak tylko złapię wolną chwilę. Ale tu nad wodą, tak szybko odrasta! Te wszystkie osty, chwasty, jeżyna!... A wszystko ostre i kłujące. Wracam zawsze podrapany. Jednego dnia wytnę dwa pędy, to następnego puszczą dołem cztery, albo osiem! Tak się to broni... Dzień dobry panie Stasiu! - zawołałem do sąsiada rolnika, który stanął nie opodal przy płocie i ćmiąc papierosa przyglądał się naszej walce z zaroślami. Podszedł nieco bliżej i pokręcił głową. - Nie dasz pan rady! - powiedział przyduszonym podwarszawskim akcentem - Chyba chiemicznie! - stwierdził nieodwołalnie. - Kiedy ja nie chcę tego całkiem zwalczyć, tylko ukształtować, przystosować. Żeby nie dżungla... - A czy właśnie dżungla nie jest najnaturalniejszą - autentyczną formą przyrody! - zadumał się mój towarzysz - Bez tej brazylijskiej zginiemy! Sami się wydusimy! Pan Staś popatrzył nań z wyraźną niechęcią i lekceważeniem, przydeptał niedopałek i odszedł wolnym krokiem. - Teraz odpocznijmy i napijmy się herbaty! - powiedziałem po godzinie - Tu jest świetna woda! Poszliśmy w kierunku domku. - No co?- zapytałem, gdy już siedzieliśmy na tarasie popijając herbatę. - Czy nie smakuje całkiem inaczej? Nieprawdaż? - Świetna! - przytaknął. - Czysta woda! - Jak Mozart - rzekłem ni to żartem ni serio. Popatrzył na mnie podejrzliwie. - Pan wiedział, że to mnie męczy - powiedział jakby z wyrzutem. - Co? - Że on się tak powtarza. Z początku powtarzał Haydna, że nie rozróżnisz... A potem i siebie i jego. I szło mu tak łatwo! Lał jak z kurka! Genialnie! Ale ile musiał napowtarzać tych sonat, kwartetów, symfonii, żeby powstała w końcu ta Czterdziesta g-mollowa, czy ostatnia „Jupiter”? A mówią, że jak artysta się powtarza, to umarł i tylko udaje żywego? To jak? Czy powtarzanie jest drogą doskonalenia, czy śmierci? Jak... - Drogi panie! - powiedziałem. - Szanowny kolego. Jesteśmy wśród zieleni, na świeżym powietrzu! Pijemy dobrą herbatę! A dajże mi pan święty spokój z tą muzyką! Do jasnej cholery! Przepraszam. - To ja przepraszam... - wymamrotał. - I ja już sobie pójdę... - wstał. - Nigdzie pan nie pójdzie, bo jesteśmy w lesie. Siedź pan spokojnie! O co chodzi?... Jako gospodarz jeszcze raz pana przepraszam!... No już... Zapadła cisza. - Ale właściwie - powiedziałem po chwili - to nie odpowiedziałem na żadne z pańskich pytań. Ale nie dlatego, że ni‚ chcę, tylko że... nie potrafię... Profesor zwyczajny? - zaśmiałem się gorzko. - A pan myśli, że mnie to wszystko nie męczy, nie boli, że w tym wielkim świecie, w tym high society, w tym ojoj! - le monde entier tyle się dziwnych, powiedzmy otwarcie, brzydkich historii nazdarzało!... Brahms miał tę nieprzyjemną sprawę o autorstwo jednego z tańców węgierskich, Strawiński pół tantiem karnie odpala za walczyka z „Pietruszki”, co go sobie od kawiarnianego pianisty „pożyczył”, sam wielki Tomasz Mann musiał sądownie bronić swojego (?) hochsztaplera, kelnera Krulla... A jak ostatnio dyrygowałem tym na dwoje skrzypiec... Przecież to żywcem Vivaldi... A On ci podpisał JS z zakrętasem... To co? To On nie wiedział, co robi?... I już kto, jak kto, ale On chyba nie musiał - podkradać! No, nie?... No to, co mam powiedzieć? Co? Że wszyscy kradną? Bo Strawiński, to przynajmniej mówił „Jak mi się podoba, to biorę!” - Ależ to rabunek! Niby tym lepszy od kradzieży, że bardziej męski. Hę?... - zamilkłem. - Bardzo przepraszam - powtórzył jeszcze raz, bez sensu. - Proszę bardzo - odpowiedziałem cicho - Może się pan nie krępować... I pocałuj mnie pan w ... - krzyknąłem nagle, machnąłem ręką, wstałem i - Panie Stasiu! - zawołałem, bo sąsiad znów przechodził niedaleko - Daj mi pan papierosa! - Przecież pan nie palisz! - wyciągnął z kieszeni zmięte pudełko - Ostatni raz sam mi tu pan o szkodliwości tytoniu opowiadał i straszył. Co jest... - Ja tylko czasem, panie Stasiu... Jak leci? Podał mi ogień. - Jak ma lecieć? Produkcja nieopłacalna. Sam pan rozumiesz. Nawozów brak i perspektyw. - No, teraz to już chyba?... - I gotówki! - machnął ręką z irytacją. - Wygląda na to - zwróciłem się znów do Muraszki - że w rolnictwie, jak i w twórczości artystycznej mamy problem nadprodukcji. Tyle arcydzieł napisano, namalowano, nakomponowano, że po prostu nie ma już chyba sensu tworzyć dalej, choćby to miały być wspaniałe utwory. Bo kto to ma, kto to może skonsumować? Ileż wspaniałych dzieł pozostanie na zawsze nieznanych? Jakże olbrzymie luki mamy wszyscy w lekturach? I to - podstawowych, najwartościowszych? A tu tymczasem poziom konsumpcji sztuki gwałtownie spada, szczególnie wobec zabójczej konkurencji subkultury telewizyjnej. Po drugie - w sztuce jest dużo gorzej niż w produkcji żywności roślinnej czy zwierzęcej, bo wielokrotnie skonsumowane dzieła pozostają nienaruszone, niespożyte. Istnieją nadal, nie znikają w gębie konsumenta, jak chrupiące bułeczki. Jak by to było pięknie, wspaniale, cudownie...-rozmarzyłem się nagle - gdyby oglądane na wystawach obrazy ulegały stopniowemu „wypatrzeniu” i - znikały w oczach oczarowanych widzów? Trzeba by zaraz malować następne arcydzieła! Gdyby najmędrsze księgi ulegały „wyczytaniu” i znikały zostawiając po sobie tylko puste białe stronice? Gdyby najpiękniejsze, najsłodsze symfonie zarówno, te o wytwornym smaku bananowo-waniliowym z bakaliami, jak i ciężkie, dramatyczne, treściwe jak befsztyk wołowy z rusztu, skonsumowane przez łakomych melomanów „wygrane” i „wysłuchane” od pierwszej do ostatniej nuty - znikały spożyte bez śladu? I trzeba by zaraz pisać nowe. I to coraz lepsze, bo smakosze - znawcy! I głodne czekałyby rzesze... A tak?... - Sam pan widzisz. Nieopłacalne! - mruknął pan Staś. Strzyknął śliną definitywnie kończąc dyskusję. I poszedł. 52 Agata zadzwoniła nazajutrz i umówiliśmy się na sobotę. - Tata pyta, czy też może przyjść. - zapytała nieśmiało. - Ależ oczywiście! - przytaknąłem z ukrywanym brakiem entuzjazmu Przyszli punktualnie. Poczęstowałem ich herbatą i biszkoptami, i musiałem raz jeszcze przeprosić starego, że byłem niegrzeczny. Agata była ładną i miłą dziewczyną. W rysach twarzy miała wiele podobieństwa do ojca i pomyślałem, że niestety, nie mógłbym się z nią kochać (to były oczywiście tylko teoretyczne rozważania), bo wciąż by mi się wydawało, że gram na rożku... Bzdura! - Jaki damy tytuł artykułu? - zapytałem. - Jeśli można - uśmiechnęła się dziewczyna - „Raport o aktualnym stanie muzyki w naszym kraju”. - Czy nie za długi? Podam tylko ogólne sugestie, potem pani to sobie przeredaguje. Powinno to chyba zabrzmieć raczej optymistycznie - myślałem głośno - nie tyle ze względu na rzeczywisty stan, ile na ogólne udręczenie społeczne. Ku pokrzepieniu serc, nieprawdaż? - Tym bardziej - przytaknął Muraszko - przez porównanie z makabrycznymi doświadczeniami historii nowożytnej, która i tak, mimo wszystko nie najgorzej wygląda w zestawieniu z domniemanymi koszmarami antyku. Bo tylko takie doprowadzić mogły ministra Krawczuka do radosnego zachwytu nad dniem dzisiejszym i pełnego optymizmu na jutro! Denerwował mnie ten Muraszko. Agata to zauważyła. - Tato! - strofowała prosząco. Ale ja już postanowiłem dać mu szkołę. - Czy można? - włączyła mały magnetofon kasetowy - Proszę, niech pan mówi! - No cóż?... - odchrząknąłem, nabrałem głęboko powietrza i zacząłem z nieco patetycznym zadęciem: Kondycja współczesnej muzyki polskiej powinna być rozpatrywana w pełnym kontekście obecnej, bardzo dramatycznej sytuacji sztuki w świecie. Zaczynając od przysłowiowego „pieca” - manifestu futurystów z 1908 roku, od karkołomnych prób tworzenia nowej estetyki, nowych form wypowiedzi, poszukiwania „nowego języka”... Spójrzmy na przykład, co się dzieje w teatrze. Wręcz nawrót do feudalizmu, w mroki średniowiecza! - Jakże to? - zapytał nieśmiało Muraszko. Uciszyłem go gestem dłoni. - Samowoli reżyserskiej magnaterii, ni warcholstwa wasali, aktorskiej szlacheckiej braci nie ukrócą - poetyzowałem - siedzące na folwarkach redakcyjne zakony, gdzie w basztach biurek ukryci naczelni, niewiele przez wąskie strzelnice recenzyjnych okienek dojrzeć mogą, przy pełnym poddaństwie gawiedzi, ciemnego chłopa-widza odsiadującego swoją ciężką pańszczyznę w skrzypiącym fotelu parteru po zniżkowej cenie, gdy na jego oczach dokonują się sceniczne orgietki aranżowane bezkarnie przez nadużywających na zawsze dziewiczym ciele sztuki zauzurpowanym ius primae noctis sobiepanka, możnowładców sceny, inscenizatoro-plastyko-scenografo-autorów w najdzikszych swawolach chorej wyobraźni, przy użyciu wszelkich narzędzi tortur, motocykli, szubienic i czegokolwiek tam jeszcze... - Z zadowoleniem obserwowałem rozdziawioną gębę Muraszki i przestraszone oczy Agaty. - Od przeszło pół wieku trwa nieprzerwanie ten koszmarny wernisaż-spektakl-festiwal inteligentnych, cynicznych prześmiewców, którzy odkryli, że świat jest głupi niepomiernie i że wszystko w swym snobistycznym łakomstwie żarłocznie przełknie. - Mmm... - Muraszce jakby stanęło w gardle. - Rzecz trzeba tylko inteligentnie zaaranżować, głupców sterroryzować - ciągnąłem - i już można bezkarnie błaznować i się wypinać, że wspomnę tylko wąsy Daliego, ceramiki Picassa, czy „Kto czytał ten trąba” Gombrowicza. Nieliczne protesty odważnych, jak Honeggerowskie słowo: „....Odebrane zostało współczesnemu człowiekowi malarstwo... Wierzę, że kiedyś przed śmiercią, ów wielki artysta (miał na myśli Picassa) przekaże testament, w którym wytłumaczy się ze swej działalności i zwróci ludzkości malarstwo” - brzmią dziecinnie, naiwnie, nieprzekonywająco. Najzabawniejsze, że podobno taki testament jest, ukryty oczywiście przez rodzinę (spadkobierców). Logiczne. Radość niszczenia, rozbijania jest znanym zjawiskiem psychologicznym, zarówno jeśli chodzi o dzieci, młodych chuliganów, czy dorosłych artystów. Każdy stosownie do wieku lubi „narozrabiać”. Widać to na zepsutych dziecinnych zabawkach, rozbitych budkach telefonicznych, zdewastowanych wagonach, czy na zapacianych, zasmarowanych wielkich płótnach taszystów. Radość łamania, deptania (dawnych konwencji, „trwałych wartości”) - jeszcze większa! Więc ruszają śmiele wielkie, dobrze zorganizowane grupy najczęściej słabo albo wcale nieutalentowanych osobników, wspinających się przemożną siłą terroru intelektualnego na najwyższe nieraz piedestały! A wśród nich najgorsi, najniebezpieczniejsi są ci poważni, smutni! Ich dzieła - sięgnąłem na półkę po Gombrowicza - wykoncypowane, z naukowej inspiracji, a ciasne... „Jeden dla drugiego pisze, jeden drugiego chwali... Wierzą w mit „jestem artystą!”... Monotonni, szarzy... Wszyscy robią mniej więcej to samo... Będą nudzić śmiertelnie innych, nic to, piszmy, w myśl teorii to czytelnik musi się przystosować do dzieła, a nie dzieło do czytelnika. I czyż nie tak zawsze było, że sztuka dziś nieczytelna, stawała się czytelna jutro. Tak było i będzie! Piszmy! Z tej ascezy, niezdolnej się wyżyć, nie umiejącej się bawić, nie szukającej rozkoszy własnej, ani cudzej, nie dbającej o korzyść osobistą, z tej cnotliwej sumienności powstają owe książki męczeńskie i męczące...” No, jak?... - spoglądałem z satysfakcją na speszonego Muraszkę. - Miało być o muzyce... - wystękał w końcu. - Tato! - na wszelki wypadek strofowała Agata. - Zaraz będzie o muzyce! - powiedziałem ostro. Znów nabrałem głęboko powietrza i popłynąłem dalej, pozornie spokojnie, gładko, ale wartko: - Życie muzyczne w kraju płynie nadal szerokim, nieprzerwanym, mimo (co należy podkreślić) katastrofalnej sytuacji ekonomicznej, nurtem rozwoju. Trzeba przyznać, że osiągnięć równych sukcesom naszej dzisiejszej muzyki próżno by szukać w przeszłości. Już sama liczba doktoratów honoris causa przyznawanych naszym czołowym twórcom przez najsławniejsze, największe uniwersytety (a jest tych doktoratów kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt) dobitnie o tym świadczy; szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę - rzuciłem okiem na gapiącego się Muraszkę - że Haydn miał tylko jeden, a Beethoven żadnego. Oczywiście, były to inne czasy, inne zwyczaje i znacznie mniej uniwersytetów. - Ostatnią uwagę skierowałem znów wyraźnie do Muraszki.-„Czarna maska” Pendereckiego stała się ostatnio wydarzeniem muzycznym w skali światowej i jako już trzecie dzieło operowe (po głośnych „Diabłach z Loudun” i „Raju utraconym” dosłownie - zgoła) tego kompozytora wywoływało żywy oddźwięk w kraju i za granicą oraz zgodny entuzjazm naszej krytyki. - Muraszko lekko się pochylił - Koncert fortepianowy Lutosławskiego napisany specjalnie dla Zimermana stał się w jego wykonaniu, pod dyrekcją kompozytora, główną atrakcją ostatniego festiwalu w Salzburgu. Po sławnym już i lubianym Koncercie wiolonczelowym i kolejnym ze szlachetnego kruszcu wykutym łańcuchu na skrzypce i orkiestrę, to najwybitniejsze osiągnięcie tego twórcy. Należy tylko żałować, że naturalny dystans, rozziew, jaki powstał między kolosalnymi osiągnięciami elity kompozytorskiej - to jest tych, ale i innych twórców (bowiem kolejne „Jesienie” przynoszą wciąż nowe ich wspaniałe dzieła) - a słuchaczem spowodował, że nie znajdują one jeszcze należytego odbicia w odbiorze zapóźnionego w rozwoju społeczeństwa, a przede wszystkim zasklepionych w dziewiętnastowiecznej estetyce melomanów. Mimo to jednak dzieła te spełniają niesłychanie ważką, podstawową i górną, najgłębszą i szczytną rolę - a to: zaspokajają niezaspokojony ani przez sportowców, ni ekonomistów dręczący głód sukcesu w skali międzynarodowej! Budzą nieodzowne dla psychicznej higieny społeczności uczucia narodowej dumy! Tak oto naokół wychwalane i coraz bardziej lubiane i popularne dzieła, lub ich fragmenta, jak np. mistrzowskie Arioso Burmistrzowej w „Czarnej masce”, której słusznie ustąpić musiał i zużyty „Dawny mój (i Różyckiego) znajomy”, albo chwytliwe motywy Trzeciej Symfonii (Ba... Bach i - Bruums; Pik, pik i pś...) Dzieła te mimo swego wysoce intelektualnego charakteru odwołują się bezpośrednio do sfery emocjonalnej, do uczuć prostych. Zarówno u prostych, jak i skomplikowanych słuchaczy budzą jednoznaczne, choć przeważnie skrzętnie ukrywane uczucia o znacznym nasileniu, przez co mogą nieświadomie, lecz nader skutecznie wpłynąć na bujny rozwój populacji w naszym kraju, gdzie znękani mieszkańcy skutecznie poszukują kompensującej satysfakcji poniżej. Przy równoczesnym regresie w tej podstawowej kwestii np. na Węgrzech, we Francji, w Niemczech, Kanadzie i USA, gdzie imigracją dezorientowane statystyki podają bezwiednie mimowolnie zmyłkowe dane (nie mówiąc już o nader niefortunnym podatku od pogłowia pani Thatcher) mogą nam przywrócić należne godne miejsce w świecie, na słusznie tak zwanej międzynarodowej arenie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że moją wypowiedź kształtuję niejako mimo woli, ale pod wyraźnym wpływem i na złość wciąż uparci gapiącemu się Muraszce. - W wykonastwie muzycznym - ciągnąłem patrząc mu prosto w oczy - nastąpiły znaczne zmiany w konfiguracji tak zwanej czołówki: Wśród dyrygentów na czoło wysunęła się znakomita trójka - Satanowski, Lutosławski i Penderecki. Trudno orzec, któremu z nich należy się palma pierwszeństwa. Są to duże, silne i bardzo różne, wręcz nieporównywalne osobowości, zarówno w rodzaju, jak i w rozmiarze talentu. Lecz wszak z wielkim talentem zrobić karierę jest łatwiej niż z małym lub wcale!... Więc jak?... A to dopiero wymaga inteligencji, odporności psychicznej, i pracy, kolosalnej pracy! I to podziwienie me wzbudza największe! Aliści szkoda, że działają oddzielnie, w pojedynkę. Złączywszy wysiłki mieliby razem, jak sądzę siłę uderzeniową i kapitałową równą Zjednoczonym Emiratom Arabskim! Co najmniej! Obok wyraźnych predyspozycji dyrygenckich (a dyrygentura jest właściwie ich wtórną dziedziną działalności) wykazują oni wprost genialny zmysł wodzowski, menadżerski - przewodząc stowarzyszeniom, lub organizując festiwale, wielkie tournees zagraniczne naszych zespołów, liczne nagrania, transmisje itd. Wykazują też zadziwiająco bystrą orientację w skomplikowanych regułach gry na światowym rynku muzycznym. Oni pierwsi potrafili się urynkowić. Imponujące! W tej Trudnej sytuacji walkę o prymat na swoją, być może, rozstrzygnie stronę skokiem wzwyż niespodzianym, acz według starej, konsekwentnie rozszerzonej formuły - ,.Gdzie dwóch, tam trzeci... „Gdzie trzech, tam czwarty..." - popularny, ambitny i powszechnie lubiany Niesiołowski Maciej. Jego polki i galopki zachowują autentyczny, naturalny wdzięk i bezproblemowość, ona lekkość, której lekceważyć nie należy, boć ważka i dla ludków ludyczna! Nie komplikuje, jeno cieszy i bawi. A lepszeć to przecie od beatu. Szczególnie udatnie „Na perskim rynku” Kethelbeya i „Florentiner Marsch” Fućika mu wyszły. Niech się jeno nieco pod wpływem Teścia i Połowicy program uambitni, a... Muraszko jeszcze bardziej się pochylił. - Wśród dyrektorów oper i filharmonii zdecydowany prym wiodą - miłościwie w Łodzi i we Wrocławiu panujący monarcha Pietras Pierwszy „Szalony” (któremu we władanie i jakąś trzecią operę dać by trzeba, bo po pierwsze - dobrze włada, a po drugie liczby nieparzyste lubi), oraz Stefan Sutkowski (Warszawska Opera Kameralna). Jako że obaj panowie sami nie dyrygują, nie mają żadnych oporów w angażowaniu najlepszych, najbardziej utalentowanych dyrygentów. I to się słyszy. W pianistyce, oczywiście niełatwa będzie do zapełnienia luka powstała w wyniku przeniesienia się Zimermana do Szwajcarii. Czy zdoła ją wypełnić znakomicie rozwijający się Krzysztof Jabłoński, czy ktoś inny z licznej kadry utalentowanej i świetnie prowadzonej młodzieży, bowiem rozliczne kursy mistrzowskie prowadzone nadal m.in. w Japonii przez prof. prof. Smendziankę, Hesse-Bukowską i Kozubek świadczą dobitnie o niesłabnącej wciąż sile tzw. polskiej szkoły pianistycznej, której początek dali jeszcze Drzewiecki, Sztompka i Ekier. Wydaje się jednak, że panie powinny raczej zaniechać dalszych tam podróży, wobec grożącej nieuchronnie, a już zauważalnej nipponizacji rysów i męczącej, nadmiernej dyscypliny pracy. Tam nawet czas na siusiu (pardon!) jest zaplanowany i ściśle mierzony. Tę informację otrzymałem od H. Basi. W wiolinistyce, po ustąpieniu Wandy Wiłkomirskiej, prym dzierży nadal Kulka, któremu zda się dorównywać bardzo aktywny Jakowicz, szczególnie błyszczący we wspomnianym łańcuchu i niezawodny w każdej porze roku, tj. we wszystkich. W ślad za nim podąża bezimienna jeszcze, ale świetna i liczna grupa młodzieży, w tym znaczna część - za granicę. Ale i tak najładniej gra Kaja. Muraszko dyszał ciężko. Myślę, że miał astmę. - Właśnie za granicą mamy kilkusetosobową reprezentację doskonale wyszkolonych w kraju instrumentalistów. Niektórzy z nich koncertmistrzują świetnym orkiestrom. Z jednej strony oczywiście szkoda, że straciliśmy tak dobrych muzyków, z drugiej jednak - stanowią oni grupę godnych ambasadorów naszej kultury muzycznej w świecie, przynosząc przy tym i poza tym niemałe zyski Pagartowi - przedsiębiorstwu, instytucji sponsorującej liczne imprezy i festiwale międzynarodowe, oraz podejmującej akcje promocyjne dla młodych utalentowanych artystów. Działalność Pagartu skutecznie wspiera bardzo aktywnie działający Impresariat przy Komitecie do spraw Radia i Telewizji, który ostatnio zorganizował doskonały, bardzo polski koncert z okazji 50 rocznicy wybuchu II wojny światowej. Dyrygowali - Satanowski, Penderecki i Bernstein. Impresariat i dyrekcję muzyczną PRiTV dzierży w silnych dłoniach utalentowane rodzeństwo Pietkiewiczów. Ona „piękna klucznica”, autorka znakomitych programów upowszechnieniowych, usiłująca dobrać „klucz do nowej muzyki”, by otworzyć sejf z ukrytym tam skarbem kultury narodowej, wspierana przez dwóch utalentowanych eufoników, o ekstremalnie różnych upodobaniach: Zygmunt Krauze - kompozytor przed każdym programem mocno klawiaturę grubymi rękawiczkami (tymi po Schillerze!) przeciera, krótki kurs „English for musicians” prowadzi i zabawne awangardowe videoclippy puszcza i wspomniany już Niesiołowski Maciej-dyrygent, przystojniak (drugi po Debichu) się stara humorem i batutą zachęcić najszersze rzesze do muzyki ogródkowej, a więc wyprowadzić słuchaczy na świeże powietrze z zatłoczonych i dusznych sal koncertowych... Zamilkłem nagle, bo przechwyciłem taki błysk oka Muraszki, że się naprawdę przestraszyłem. - Agata! - powiedział niskim, ochrypłym głosem. Ona siedziała bez drgnienia, pobladła - Pietkiewicze to nie rodzeństwo! I pan o tym dobrze wie! Wie pan?! - zwrócił się do mnie groźnie - Obce ludzie... - No... - Więc?... - wstał i podszedł bliżej. Zaśmiałem się lekko, ale zabrzmiało to sztucznie, nieprzekonywająco. Lewa powieka trochę mi drżała. - Agata! Idziemy! - powiedział ostro - Bardzo panu dyrektorowi dziękujemy! Zostaw panu kasetę. No, zostaw! - krzyknął. Stał chwilę bez ruchu i na mnie się gapił, jak kiedyś z tym rożkiem. Pokręcił głową - Myślę... Wydaje mi się, że pana rozumiem... Że pan nie jest taki zły na ludzi, ale na tę cholerną sytuację, że nikt nic nie wie, na to zupełne, czy prawie całkowite nieporozumienie. Ale niech pan uważa! To jest niebezpieczne!... Przecież zaczęło się od tego, że Kain chciał tylko (ale koniecznie) wiedzieć, dlaczego dym z ofiary Abla szedł prosto do nieba, a jego nie? Tylko to. Tak się zaczęło... Ale przecież w ogóle to panu dobrze idzie. Nie?.. To skąd u pana tyle sarkazmu, złośliwości? Prawdziwe i nieprawdziwe pan miesza, że i święty nie rozpozna... Nie ma mocnych! I ludziom w głowach pan mąci i dziewczynę mi pan demoralizuje! - To była zawsze moja życiowa pasja! - odzyskałem już pewność siebie i niezłe samopoczucie - Odkłamać choćby odrobinę, taki jest dziś najwyższy postulat sztuki! - Uniosłem w górę „Testament” Mistrza Gombro i odłożyłem go na półkę. Już nie chwytali. Zmęczeni wyszli. - Głupio to wypadło - przyznałem w duchu. Machnąłem ręką. 53 A jednak ucieszyłem się, gdy nazajutrz Agata zadzwoniła. - Ale tym razem bez Taty i bez magnetofonu! - zastrzegłem. - Ja widziałam, że Tata pana drażni i bardzo pana przepraszam - przykucnęła na brzeżku fotela - A jednak chciałam pana prosić... - Droga Agatko? - Położyłem jej rękę na kolanie. Cofnęła - Żadnych raportów nie będzie. I nie będę już pani prawił komunałów, truizmów, czyli prawd oczywistych... - A pan w nie wierzy? - „Są dwie prawdy i nie ma trzeciej!” - poetycko dowcipkowała Anna Świrszczyńska w „Orfeuszu”, więc Kisielewski napisał muzykę w sekundach równoległych... Wszyscy się pogubili, droga Agatko i nikt dziś nie wie naprawdę „who is who” - choć drukują we wszystkich językach świata z adresami i numerami telefonów. Raptem Kantor wykrzykuje: „Jestem wielkim artystą!” - co już jest zabawne samo w sobie, podwija kamizelkę i wsadza rękę za pasek, gaworzy i prezentuje na scenie (też nie wiem - serio, czy błazeńsko?) szmirowato-amatorszczyźniane baleciki kardynałów (?), afiszami z Paryża i Montevideo przysłaniając psychiczny odwłok (domniemany) nudus. Albo tytularnie „Niech szczezną artyści!” - woła. Ja się z nim nawet zgadzam. Niech!... Na wszelki wypadek - nikt się nie odzywa, a jeżeli już, to „Ach! i Och!”. Takie to głupie i tchórzliwe są te kompletnie pogubione ludki. - A co pan o tym myśli? - Myślę, że oni przeprowadzają takie testy, sprawdziany „Czy świat już całkiem zgłupiał, czy jeszcze nie? I czy by jeszcze mu nie dołożyć!?”... - Kto oni? - A, o to trzeba by się zapytać Witkacego. Uśmiechnęła się smutno, niewyraźnie - To panu już nic się nie podoba! A piosenki Przybory i Wasowskiego? - Bardzo! Świetnie pani trafiła. Bo przecież nie o pułap czy głębię chodzi (ekstremy), a o stopień doskonałości! A tak udanego stopu liryki, poezji, humoru, znakomitej muzyki i po prostu czystego talentu, myślę, że nie mają inne nacje. Tylko, że niestety, one o tym nie wiedzą, bo Starsi Panowie są nieprzetłumaczalni. Ale to klasa w skali światowej! Jestem o tym święcie przekonany. A Adam Makowicz? - Niezwykły fenomenalny talent startujący w konkurencji klasycznej! Bo na ogół, to my - proszę zauważyć - boczkiem! Największe sukcesy światowe odnosimy w konkurencjach niekonwencjonalnych. A więc: przeróżne antyteatry, płonące rzeźby (to ujmujące, że Hasior od razu je pali!), szmaciane lalki przejechane przez brzuch maszyną do szycia i takie różne inne mocne numery! Szukamy szansy w niezwykłości, szoku, w szaleństwie, rozboju! No bo niby, gdzie mamy szukać?... Trudno powiedzieć, ile tu zawinił geniusz Wieszcza lekkomyślnie podjudzający u rodaków i tak już rozdęty do rozpuku ich nadmiar ambicji bez pokrycia - do podejmowania zadań gigantów, przerastających nie tylko kwalifikacje i możliwość ich realizacji, ale i najśmielsze marzenia. Po cóż podejmować budowę wieżowców, których potem wykończyć nie potrafimy i kto inny to za nas zrobić musi! I wstyd i koszta. Tylko mierząc roztropnie zamiar według sił, mamy szansę znalezienia należnej nam drobiny czystego, szlachetnego, drogocennego kruszcu. Znalezienia - w krystalicznie czystym źródle pokory i pracy. Nieodzowne jest przy tym drobne sito uwagi i koncentracji, no i - jasne światło kryteriów oceny. Lekko rozchyliła usta Wydało mi się, że wpadam w przesadny patos i próżne mentorstwo, że nudzę. Więc przerzuciłem się nagle w aktorską zgrywę i zacząłem mówić trzema różnymi, pokracznymi głosy: - „Nas interesują tylko większe kawałki, grudki wielkości pięści co najmniej!” - „Nie ma! Jak to nie ma? Nic nie ma?...” - „Może by się i co znalazło, ale kto by szukał?” - „A gdzie sito?” - „I żeby tylko czyste złoto, bez domieszek!” - „No to co mi pan tu proponuje Karłowicza. Pieśni.... To co, że odwieczne i piękne. Kogo to interesuje?” - „Ale jak rozbudzi?... Panie, z tym Koncertem skrzypcowym (może on i świetny), ale trzeba było wtedy... Tak jak z Witkacym.,.. Że Szymanowski? Co? Zarębski?... Odpada... Gablenz? Pan żartuje?... A na zwalisku śmieci coś tam, jak świętojańskie robaczki błyska... Klejnociki!... „Oberek” Bacewiczówny, „Kołysanka” Wiechowicza, „Sonatina” Szeligowskiego, „Rajski ptak” Różyckiego... - „Takie drobiazgi? Kto by tam!... Że co? Że każdy Fibich ma swój ,.Poemat? Ee?..” Czy pani mnie rozumie, Agato? - Rozumiem. - Pani pyta o większe sztuki? Cóż?... Historyczna pozycja „Pasji”, czy pokazowych wykładów o naturze dźwięku - niepodważalna. Tabulatury Jana z Lublina i Krzysztofa z Dębicy? Bo które „Requiem” przetrwa! Najbardziej polskie - „Pro Defunctis”, czy może jeszcze nie wykonane Marka Jasińskiego! ,.Manekiny” Zbigniewa Rudzińskiego - świetne. Znów idealny stop - muzyki, tekstu i wizji inscenizatora. Pięć gwiazdek! A dorobek twórczy, naukowy, pedagogiczny Rudzińskiego Seniora - Witolda - kiermasz bogactwa, jarmark przeróżności! I niespodzianki: Kwartet Wiłkomirskiego! Albo - wygrzebany przez Ficia Polonez z I Symfonii Kiesewettera! A czy mówi coś pani nazwisko Pietrzak? Bernard Pietrzak. Jego „Con Dolores” musiałem bisować w Norymberdze. A Twardowski? Tylko z ballady Mickiewicza?... I ksiądz Jan - poeta?... A Romuald? Ma świetne utwory! Choćby taki niby drobiazg na dwie trąbki, waltornię i puzon, to... A zna pani urocze „Rondo dla córeczki” Małeckiego Zaaranżowałem nagranie telewizyjne. Ale nie powtórzą, choćby setki listów... nie! Jadę kiedyś szosą, otwieram radio - pyszny koncert na klawesyn (więc jednak - czasem). Czyj? Paciorkiewicza. I sonata na dwie viole - świetna! Znów staję na poboczu szosy - Moryto. I proste szczere miniatury na orkiestrę Mroszczyka. A wiedeńskiego kontrabasisty Silewicza Koncert wiolonczelowy? Nie słyszała pani? Szkoda. A „Dialogi przekorne” na klarnet i (Skoczyńskiego) marimbę - utwór Konowalskiego. ( jego „Gloria regis” królowi Sobieskiemu na chwałę i znakomitemu wilniukowi Pietrachowiczowi na puzon. Jak on to wspaniale grał! I młody Sielicki (choć i stary, jak Grudziński - niezły). A stary majster Borkowski (choć i młody - utalentowany). A przeintelektualizowany, autentyczny brutal Błażewicz. Iluż ich jeszcze, wspaniałych. Wszystkich nie wymienię, wybaczcie! Tyleż tego bogactwa! Skarbów rozrzuconych, zapomnianych, zmarnowanych... Ech!... Ach! Roztoczona troskliwa opieka. Czuła... Ochrona środowiska... Środowisko koszmarnie zniszczone, zdeprawowane, ogłupione, biedne... Iście swoista nasza ekologia!... Obsadzić młodymi! Pianiści doskonali - Malicki, Tatarski, Radziwonowicz i stu innych... A wie pani, jacy są najlepsi młodzi polscy dyrygenci? Ruben Silva i Jose Maria Florencio Junior! Ja nie żartuję, i nie zwariowałem, panno Agatko! Tylko mnie to wszystko razem cholernie wkurza! Więc niech już pani idzie! I niech pani przeprosi Tatusia! Do widzenia! Agata zrywa się na nogi w popłochu. - Niech pani jeszcze zaczeka!... - krzyczę - Jeszcze chwilę!... - Chwytam ją ręką, głos ściszam - Czy lubi pani sport? Teraz jest transmisja z zakończenia decydującego etapu kolarskiego wyścigu dookoła... Zapalam telewizor wyobraźni satelitarnej. Wyskakuje obraz kolorowy... Etap górski, najcięższy, wspinaczka, na czas... Może przynieść nieoczekiwane przesunięcia, zmiany! Oddaję głos naszemu sprawozdawcy z helikoptera. Hallo, helikopter! Hallo, helikopter! -Zmieniam barwę głosu. - Tu helikopter! Tu helikopter! - Przekrzykuję warkot silnika. - Hallo, proszę państwa! Pod nami długi, barwny peleton. Wyścig wchodzi w fazę decydującą. Jadą razem. Kolejne próby indywidualnych ucieczek likwiduje czujny peleton. Gdzie nasi? Gdzie nasi?... Tak, tak, proszę państwa, już widzę. Jadą w ścisłej czołówce! Proszę pilota by obniżył lot. Dziękuję!... już rozpoznaję poszczególne sylwetki. Nasi prowadzą! Nasi na czele! Co za sukces?! Ale to jeszcze nie koniec, proszę państwa... W żółtej koszulce rozpoznaję szczupłą, skupioną sylwetkę lidera... Pochylony nad kierownicą. Tuż za nim rozwiana broda wicelidera... I trzecia sylwetka - kobieca!.. Tak, tak, proszę państwa, to nasza dzielna kompozytorka!... Podlatujemy bliżej... Ach, nie?!... To Navratilova? Cóż za pomyłka!... Przepraszam... Ale teraz już rozpoznaję - Czy to nasi tracą kontakt z czołówką?... Miejmy nadzieję, że to chwilowy kryzys i że zaraz dojdą... Widzę znajomą podkoszulkę. Wyrywa dzielnie do przodu... Tak, to Kantor! Czy Fibak? Mocno kręci, mocno naciska pedały... A tuż za nim dwójka... Tak!?... To Boniek i Grubba! Cóż za niespodzianki, proszę państwa! I nagle... Ach! Kraksa! Straszna kraksa!... Zawodnicy wpadają na siebie i leżą ciężko poranieni. Faworyci zostają w tyle... Ale tam daleko z przodu mknie niezagrożona trójka naszych kompozytorów! Już wpadają na metę! - drę się - Publiczność szaleje! - wyję - Są prawie razem! Olbrzymi sukces!!! Proszę państwa, proszę państwa!... Na świetlnej tablicy odczytuję nieoficjalne wyniki:1. Maciejewski 2. Tansman 3. Panufnik. Tak, to oni! Cóż za zmiana w konfiguracji generalnej? Czyżby komputer się pomylił?... Znów znajome koszulki widzę... To Spisak i Szałowski przejeżdżają linię mety! Kompletnie wyczerpani, ale radośni", Vivat Polonia!... Ale sukces, proszę państwa, sukces! Brawo!!! - Ochrypłem od krzyku. Oglądnąłem się. Agaty już w pokoju nie było... 54 Ocknąłem się z zadumy nad blatem mojego Steinwaya, który mi służy także jako biurko. Zasypany jest teraz luźnymi kartkami maszynopisu. Chcę je uporządkować. Klawiatura wrogo szczerzy na mnie zęby. Słyszę nagle odgłos gniewnego wierzgnięcia, jak ongiś mojego Steinwega. To kolejne pęknięcie rezonansowej płyty. Ach, te kaloryfery! Oczywiście, nie wolno stawiać zbiorników z wodą, co to podobno chronią... Wręcz przeciwnie! Grzebiąc wśród papierów trafiam dłonią na małe pudełko. To kaseta Agaty, którą zostawić kazał jej stary. Najbardziej mi przykro, że zawiodłem ich oczekiwania. Że Agata może się nie dostać do tej redakcji. Przeze mnie. Więc dzwonię. Mam pewien pomysł. Telefon odbiera Muraszko. Nie chcę, żeby mnie poznał, więc skrzeczę piskliwie - Czy mogę mówić z Agatą? - A kto mówi? - Kolega. - Już proszę, Słyszę jak odkłada słuchawkę i woła w głąb mieszkania - Agata! Chodź! Pan Czyż dzwoni. Ale chyba chory, bo ma dziwnie zmieniony głos. - Agato! - powiedziałem już normalnie - Przykro mi, że wczoraj tak nerwowo przerwałem naszą rozmowę. Przepraszam... Mam dla pani temat na bojowy artykuł problemowy. To będzie lepsze, ciekawsze i bardziej potrzebne, niż ten nasz „raport”. Gdy przyszła, wyłuszczyłem problem. - Chodzi o młodych dyrygentów. Jak im zapewnić możliwość życiowego startu? Na razie jedyną drogą do tak zwanej kariery są międzynarodowe konkursy dyrygenckie. Ale przecież nie wszyscy, i to bardzo często utalentowani i dobrze przygotowani do zawodu, mogą zostać ich laureatami. A tak, tylko z dyplomem w kieszeni trudno liczyć nawet na jakiś sporadyczny, gościnny koncert w którejś z naszych filharmonii. Chyba, że ma się tzw. chody, wujka, czy coś takiego. Ale i to niewiele daje. Jeszcze do niedawna, w każdej filharmonii było na etacie dwóch dyrygentów, a czasem i asystent. To właśnie dawało młodym ludziom szansę wejścia w ten bardzo trudny i wymagający dłuższego stażu zawód. Teraz młodzi szefowie polikwidowali etaty tych drugich dyrygentów i asystentów. Ekonomiczne to może i jest (pozornie), ale odebrali szansę swym młodszym kolegom. Patrząc z boku, można by złośliwie skomentować-że młodzi dyrektorzy zaraz po wskoczeniu do grona uprzywilejowanych, szybko zatrzasnęli za sobą drzwi... Myślę, że tak nie jest, ale coś z tym problemem trzeba zrobić! Jak się już tyle wyłożyło na studia akademickie młodych dyrygentów - trzeba i dalej im pomóc. Że nie ekonomicznie? Bardzo ekonomicznie byłoby może zwolnić i tych pierwszych, szefów, zostawiając tylko obrotnych menadżerów. Dyrygent tylko na krótkich kontraktach, jak to czasem na Zachodzie - first guest-conductor i tyle. Skoro jednak stawiamy na rozwój kultury społeczeństwa, na jego rozwój duchowy, rozbudzanie potrzeb kulturowych... Bo za absurd ekonomiczny można by uznać i samo utrzymywanie stałych instytucji filharmonicznych, których działalnością interesuje się 1 na 5000, czy 10.000 obywateli! Ale jednak nie jesteśmy głupkami, dzikusami. Doceniamy rolę kultury, rozumiemy że droga prowadzi nie przez dobrobyt do kultury, a odwrotnie - przez kulturę do dobrobytu. I że właśnie to jest mądra ekonomia. I że to się w końcu opłaca! Ba... warunkuje istnienie! Że tylko dzięki kulturze nasz naród przetrwał... I że zanim powstanie u nas mecenat prywatny (zresztą - czy powstanie?), to muszą - i państwo, i samorząd... Dzwonek do drzwi. Sąsiad: - Dzień dobry! Czy można!... Mam drobną sprawę... O, przepraszam, nie wiedziałem, że pan nie sam.... Bo wiem, że małżonka wyjechała... - Ja już właśnie wychodzę! -Agata chowa notatnik i pióro, wstaje - Wszystko zrozumiałam. Napiszę na pewno. Dziękuję! - Wychodzi. - Co to za sprawa? - pytam - Proszę, niech pan siada. - Zaproszenie...- skromnie spuszcza oczy- Dziś są moje urodziny... - O, serdeczne życzenia! - Dziękuję. Jako człowiek samotny, jak pan wie, nie urządzam przyjęć, ale, jak przed rokiem, serdecznie pana zapraszam na jedną wódeczkę do „Europejskiego", pod rybkę, czy śledzika... - To dziś majątek! - lojalnie ostrzegłem sąsiada, ale wobec jego absolutnej determinacji nie mogłem odmówić. Zresztą ten sandacz po grecku był całkiem niezły. 55 Przy okazji...- sąsiad dokładnie wyszukiwał nieliczne ości - Nie jedzie pan teraz na Zachód? Mam receptę do zrealizowania. Chciałbym prosić... Przez Grabowskiego to drogo wychodzi... - W najbliższym czasie nie jadę. - Szkoda. Ale rozumiem. Mamy teraz kompleksy przed tym cholernym Zachodem. - Ja tam żadnych kompleksów nie mam! - zaprzeczyłem żywo. - Ee... panie Heniu! Tak się mówi... „Europa - nasz wspólny dom! Integracja europejska!” A pan myśli, że oni tam tak bardzo się palą do tego, żeby wpuścić do ich tego bogatego, świetnie wyposażonego domu takiego biedaka, brudasa, pijaczynę, co to i na boczku pohandluje i czasem nawet podwędzi, jak się uda... - Och! Wszędzie się zdarza... Oni też tam mają swoich własnych i złodziei i pijaków i całe gangi! Pewnie, że są bogaci, że cywilizacyjnie i technicznie bardzo do przodu... Że bardzo zostaliśmy w tyle... Ale w sprawach podstawowych, zasadniczych, to my z przodu, sąsiedzie! I nas nie dościgną. To my pierwsi stawiliśmy opór hitleryzmowi, i my pierwsi dzisiaj targnęliśmy wędzidłem totalitaryzmu! My wznosimy świątynie i przed ołtarzami szukamy sensu życia, gdy oni duszą się, duszą tą swoją konsumpcją... - Ale mowa?! - sąsiad znieruchomiał z sandaczem na widelcu - Kazanko!? - Przestań pan! - krzyknąłem prawie - Ileż można żartować?... A myśmy nikogo nie zdradzili, nie sprzedali, nie zostawili w niewoli za cenę własnej wygody i pozornego bezpieczeństwa. Myśmy nie zawierali układów za plecami sąsiada z gotowym planem, że jak my na niego, to tamten mu nożem w plecy... Ja ten kompleks, to poczucie winy i na Wschodzie i na Zachodzie widziałem. Pewnie, że znaczna część społeczeństw o tym nie wie, nie myśli, bo nie myśli wcale... Ale ci co myślą, to wiedzą i czują... I się wstydzą... Bo to haniebne! I wiedzą, że to nie my ich, a oni nas powinni gonić... I czują, jak poraża ich i ubezwładnia „siłaczy” - nasza dziecięca niemal ufność, naiwna łatwowierność... Że w miejsce pychy i nienawiści niesiemy przebaczenie i miłość... - Panie Heniu!...sąsiad wprost oczom nie wierzył - Czym skorupka za młodu... Klasztorne wychowanie! Ale czy pan nie przesadza! - Przepraszam, że się uniosłem! Klasztorne... U nas nie było wojen religijnych! Nasza tolerancja... - Oo! Tu masz pan rację. Pani nam poda jeszcze dwie wódeczki!... Bo u nas to tak: wchodzi, powiedzmy, jakiś facet, płacze i rzuca się na kolana wołając - „Ukarzcie mnie! Zakatujcie! Powieście! Bowiem zabiłem własnego ojca i matkę!” A my: „Ach! Ty wstrętny morderco! Zbrodniarzu! Giń, jakeś zasłużył! Powiesić go!” A po chwili refleksji: „Zbłądziłeś, nieszczęsny! A żałujesz, żeś to uczynił?... Panowie, toż on teraz biedna sierota! I obiecuje, że już nigdy więcej tego nie zrobi... Chodź, biedaku! Siądź i napij się z nami!” Pani nam poda jeszcze dwie... - Nie! - zaoponowałem stanowczo - Dosyć! Proszę o rachunek. - Jak to! Ja płacę! - oponuje sąsiad, płaci i podąża za mną. Widząc, że sięgam po kluczyki i do wozu siadam, woła - Panie Heniu! Po czterech wódkach za kierownicę!! - Muszę jechać na daczę! Popracować na świeżym powietrzu! Lekarz mi kazał. - Widząc, że się upieram, ręce składa - Ale ostrożnie i wolniutko! Zaklinam!... Jadę z panem! Jak co, to ja skaczę za kierownicę! Że moja wina... Nie mógłbym wziąć na sumienie... Pan pozwoli, że ja z panem?... - Siadaj pan! 56 Ruszamy z kopyta! Chciałem przestraszyć sąsiada, więc nacisnąłem pedał gazu, aż opony zapiszczały z uciechy. Ale sąsiad ani pisnął, tylko mrugał. Potem zwolniłem i jechaliśmy powoli i ostrożnie. Potem znów się rozbawiłem i przed samą daczą skręciłem do przydrożnej oberży-zajazdu. . - Teraz ja pana zapraszam na jedną wódeczkę! Świetnego tu mają śledzika w oleju. Wchodzimy, siadamy. Obsługa szybka, miła. - No, to cyk! , - Zdrówko! I kończ pan już, panie Heniu! - Co kończ! Śledzia? - Tę książeczkę. Bo smętnie pan już mówisz, a książka miała być lekka, miała nieść ludziom radość, godziwą rozrywkę. - Dlaczego koniecznie lekka? - pytam. - Bo czasy ciężkie i ludzie bardzo umęczone! Bardzo tego potrzebują. Ot, żebyś pan im opowiadał, tak jak mnie w zeszłym roku o Brahmsie! - O Brahmsie? A cóż ja takiego panu opowiadałem? - Słuchaliśmy wtedy razem jego Sonaty klarnetowej. - Wspaniała? No nie! - Genialna! I napisana wymiennie na klarnet, albo altówkę. - Że też pan i to pamiętał - A pamiętam, panie, bo cudowna muzyka... I potem pan powiedział... - Co powiedziałem? - Że Brahms pozwalał się fotografować tylko na siedząco. Bo był mały, znaczy niskiego wzrostu. I patrz pan - taki wielki, a mały! A ludzie się cieszą. Komu nie powiem, to się śmieje... Pani nam poda jeszcze dwie wódeczki!... - Za to brodę miał dużą! - No! Jak sam Karol Marks, albo Rumcajs, albo jak ten drugi kompozytor. - Który? - No, ten nasz! Nazwisko mi wyleciało... No! Na P. - A? Perkowski teraz zapuścił brodę, ale wygląda raczej jak Hemingway. - Nie Perkowski! - Penherski? - Nie. - Paciorkiewicz? Ale bez brody... - Nie. Sonorysta. Nawet elektroniczny... - Patkowski? - Toż to muzykolog, a mówię - kompozytor! - Pałubicki? Przybylski? - Nie. - Pniewski? Pawłowski? - Jaki Pawłowski? - A ten, od „Śpiącej królewny” - balet dla dzieci... - Nie. Ten mój baletu nie pisał, tylko opery. - Prószyński? „Czerwony lew”? - Nie. I nie czerwony i tyle lew, co lewą ręką... - No to kto? - Własne konkursy urządza, festiwale... - A? Pawlicki? Dyrektor KBK (Krajowego Biura Koncertowego). - Żesz kompozytor, mówię? Kolosalny talent! Laureat konkursów międzynarodowych i wysoka pozycja w kraju! - A? Prezes Zaiksu - Pałłasz! Ale bez brody... - Muzyka filmowa... - Już wiem: Preizner! - Nie. Zresztą - muzyka nie tylko filmowa, przede wszystkim sakralna. Ach, te wspaniałe a capella chóry! I to we własnym, indywidualnym stylu... - Już wiem: Pfeiffer. Irena Pfeiffer! - Ale to kompozytorka, a miał być kompozytor! - Dlaczego to pan deprecjonujesz kobiety! Cóż to! Babki gorsze!... - Nie gorsze, ale ich i tak więcej nie ma na P, znaczy- na literę p. - Jak to nie ma!! A Ptaszyńska? A Pacewiczówna, a Pruzdowicz, Patuszczak, Puczkówna, Poszumańska! A przede wszystkim - Pądazewska! No, widzisz pan!!... - Oj, coś mi się zdaje, że pan trochę kręci... I przecież chodziło nam o kompozytora z brodą!! - Faktycznie... Coś tu nie gra... To kto? Może Piernik! - Ależ on nie komponuje, tylko gra na tubie. - Ale pięknie, doskonale! Wirtuoz-figlarz... - A brodę ma! - Ma. Dobrze mu z brodą... - Co ma Piernik do wiatraka! - Jakiego wiatraka?... - A, nie wiem!... Oj, zagubiliśmy się, panie! Tak pan kręci... Kompozytor, mówię! Międzynarodowa, wielka kariera, kariera światowa... - A? Panufnik? - Nie - Palester! - Nie! Patrz pan, że nazwisko mi wyleciało... - Na P! Na pe! na P? - Na P! Ojej! Członek nie Zaiksu, a niemieckiej Gemmy. No!... - A? Petersburski! - Nie! Poważny, panie, nawet tragiczny! Mówią - kompozytor numer jeden! - Lutosławski! - Ależ na Pe, mówię!... - No, to kto? Może Paderewski!! - O, o... Coś nazwisko podobne... Ale też nie! Zresztą nieważne, bo mówimy o Brahmsie. Znaczy - pan wtedy opowiadał, jak to on koniecznie chciał zostać dyrektorem filharmonii w rodzimym Hamburgu. Ale mu nie dali. Wzięli innego..., a Brahms się obraził i wyjechał do Wiednia. - No i bardzo dobrze! Ale że też pan to pamięta? - A widzisz pan! Bo takie rzeczy ludzi interesują, a nie to, co tu pan teraz... A wtedy pan jeszcze opowiadał, jak to Brahms w pani Schumannowej się kochał... - Clarze Wieck... - No. I jak stary Wieck nie chciał dać córki Schumannowi. Dopiero potem, gdy jego kantatę „Raj i Peri” posłyszał i zobaczył, że taki utalentowany, to mu córkę dał! I jak pan się tą kantatą zainteresował i na płyty kwadrofoniczne ją nagrał i Grand Prix Mondial (bo kwadrofonicznie) dostał... A Brahms się w tej Schumannowej tak kochał, że się nie ożenił wcale, tylko, panie, do starej Putzklipperowej na prywatne salony chodził... - No... nie takie i prywatne... Ale, że też pan to pamięta? - A bo, widzisz pan, to ludzi interesuje. Ja to nawet adres tej Putzklipperowej - Gutenbamberstrasse za Heumarktplatzem zaraz za rogiem na lewo, druga klatka - pamiętam. Tak, jak pan podał. - Coś takiego! - Może numer pomyliłem, przepraszam. A u tej Putzklipperowej to były pluszowe kanapy i poduszki i kotary. I miłe, pulchne, wcięte w talii blondynki. Jak to pan mówił? „Podwójne kobiety”! - Tak mówiłem? Nie pamiętam. - A jakże! I że w Wiedniu zachowały się dokładne zeznania podatkowe tej Putzklipperowej. Podatki płaciła punktualnie. I że jeden muzykolog to odnalazł, i że można tam wyczytać i dokładnie określić, który klient kiedy, jak często tam bywał, za ile. I pod kryptonimem Baertchen, albo J.B. widać, że często. I ten muzykolog zestawił, porównał daty powstania jego utworów i wizyt u Putzklipperowej. I okazało się, że jak komponował wielką Symfonię, albo nawet Sonatę, to bywał rzadziej a jak już tylko manuskrypty na czysto przepisywał, to częściej. I że z tego można wyciągnąć daleko idący wniosek, że praca twórcza, intelektualna działa bardzo umoralniająco, a praca fizyczna, mechaniczna - nie. Tylko się trzeba dobrze odżywiać. A Brahms jadł dużo i tłusto. I czerwonym winem popijał. Pani da nam jeszcze dwie wódeczki!!... - Już się robi. - No, to cyk! - Cyk! - powiadam - Ale ja żartowałem, sąsiedzie! - Już ja pana znam! - uśmiechnął się chytrze - I ja już dobrze wiem, kiedy pan żartuje, a kiedy nie. I że teraz panu jest głupio. Co?... Bo ja rozumiem, że pan już chce zakończyć to pisanie i że panu brak tej końcowej pointy, tego zamykającego gagu. Ale to nie to! To musi być coś specjalnego! Coś nie z tego świata! Super! Musisz pan to znaleźć! Bez tego nie da rady... - Jak by nie było - wymamrotałem, bo język mi się już plątał - odświętowaliśmy te pańskie urodziny. Proszę rachunek! - Dwa śledziki, sześć wódek - wyrecytował oberżysta. - O, rany! - złapał się sąsiad za głowę - Urodziny! Na śmierć zapomniałem, że do mnie ciotka specjalnie z Sochaczewa przyjeżdża! - Rzucił okiem na zegarek - Może jeszcze zdążę! Pan wybaczy! Cześć! - Wybiegł chwiejnym krokiem. Pognał ryzykownym galopem, gdy zobaczył nadjeżdżający właśnie do przystanku autobus. Kierowca chwilę zaczekał. Sąsiad wgramolił się jakoś. Omal nie wypadł, ale wciągnęły go czyjeś pomocne ręce. Autobus ruszył. Ja wróciłem do wozu. Miałem pewne trudności z trafieniem kluczykiem do dziurki zamka. - Jednak teraz jechać bym nie radził! - Oberżysta wyszedł za mną na ganek. - Ja tylko kawałeczek!... Tu obok mam daczę. Tam się prześpię - Pomachałem mu dłonią i bezbłędnie, wolniutko wyjechałem przez bramę. - Ma być na zakończenie coś nie z tego świata! - głośno przyznałem rację sąsiadowi kręcąc głową - Sprawa niełatwa! W napięciu manewrowałem kierownicą i dojechałem szczęśliwie, bezawaryjnie do mojej daczy. Odetchnąłem z ulgą i skręciłem do bramy wjazdowej, koło słupa sieci elektrycznej wysokiego napięcia. Teraz już miałem prościutko i bezpiecznie. I wtedy... 57 I wtedy stało się to niezwykłe! Coś, co przekraczało moje najśmielsze oczekiwania. I nie wiem, czy zechcą mi Państwo uwierzyć! Bo oto, jak u Daenikena, albo w prasie sezonu ogórkowego z wielkim szumem nadleciało... UFO! Unidentified Flying Object! Tuż nad ziemią ukazał się wielki Talerz Latający! Przeleciał nade mną i lśniąc nieziemskim blaskiem wylądował za krzewami, w dolnej części mojej działki rekreacyjnej! Z Talerza wysiadły dwa małe zielone ludziki, prawie dokładnie takie, jakie powielane są teraz w japońskich i erefenowskich zabawkach dla dzieci. Jedynym dla mnie pełnym zaskoczeniem było, że ten mniejszy z dwóch ludzików odezwał się do mnie po polsku. Brzmiało to, jak mały tranzystor, ale było całkiem wyraźne. - Dzień dobry! Jestem tłumaczem. - Gdy mówił, wyskakiwały mu z czołowego krążka małe jakby iskierki - To mój szef! - Wskazał na większego. - Jesteśmy w podróży służbowej. Mamy już tylko jedną, ostatnią sprawę do wyjaśnienia, mianowicie: jak wy tu na Ziemi organizujecie służbę wartowniczą przy niewolnikach! - U nas nie ma niewolników - powiedziałem. - Może pan mnie nie zrozumiał! - uśmiechnął się mały zielony ludzik - Pokażę to panu na przykładzie. Proszę z nami! -zaprosił mnie do Talerza, którym błyskawicznie przenieśliśmy się nad jakiś wielki zakład produkcyjny, jedną z warszawskich fabryk. Lecieliśmy boczkiem i za drzewami, żeby nie wzbudzać sensacji. Właśnie kończyła się zmiana i jedni robotnicy opuszczali zakład, inni przybywali tłumnie, by zająć ich miejsce. - No!?...- mały ludzik pokazał ich palcem - Niewolnicy! Pół życia tu spędza. - Ależ to nie są niewolnicy! - zaprzeczyłem - To są wolni obywatele, pracownicy etatowi. - Wolni? To im się wszystkim razem raptem tak zachciało śpieszyć teraz właśnie, do roboty? Choć wcale nie muszą? Tylko taka chętka nagle ich naszła? - Nie! No jak to?... Pewnie, że muszą, bo są na etacie, na stałej trwałej umowie. I jeżeli chcą zarabiać i normalnie żyć-no to pewnie, że muszą. - Aha! Niewolnicy! Tak, jak mówiłem - przytaknął zielony ludzik. A ten większy w ogóle się nie odzywał, tylko rozglądał. - Teraz nas interesuje - perorował mały - jak ci, co zakończyli pracę i wyszli z fabryki, zamknięci zostaną w celach i kto ich pilnuje? - Ależ oni nie idą do cel, a do własnych mieszkań! To są wolni ludzie! - usiłowałem przekonać zieloniucha. - Znów mnie pan nie zrozumiał! - powiedział- My na Marsie też mamy niewolników i ten problem ze służbą wartowniczą. Chcieliśmy zobaczyć, jak wy sobie z tym radzicie. Bo niektóre wasze pomysły są całkiem niezłe, choć jesteście za nami tak daleko w tyle. Znów wsiedliśmy do Talerza i wylądowali za parkiem, nie opodal pracowniczych bloków mieszkalnych. - Cele, o których mówiłem - wskazał maluch zielonym paluchem. - Mieszkania prywatne, spółdzielcze, kwaterunkowe, albo własnościowe! - wyjaśniałem poirytowany. - Własnościowe, to jakie! - pytał dociekliwie - Własne, czy cudze! - Właśnie takie! - denerwował mnie ten maluch. Moje zielone ludziki podkradły się bliżej i z zainteresowaniem przyglądały się wchodzącym do bloków obywatelom, którzy wybierali ze skrzynek pocztę, wchodzili do swych mieszkań i zamykali drzwi za sobą, na klucz. - Mlamla koko pipi siu! - zawołał nagle w podnieceniu większy ludzik, wymachując zielonymi łapkami. ' - Pipi siu! - potwierdził mały - Mój szef - zwrócił się do mnie - jest waszym pomysłem wręcz zachwycony! Waszych niewolników-więźniów nikt nie musi pilnować! Oni zamykają się w swoich celach sami, od środka! To genialne! Trzeba tylko zorganizować zagrożenie z zewnątrz. A na tośmy nie wpadli. Wspaniały pomysł! Odlatujemy. Dziękuję za pomoc! Niech pan wsiada! Po drodze podrzucimy pana z powrotem tam, skądżeśmy pana wzięli. Gdy tylko wysiadłem z Talerza, odlecieli z wielkim szumem i błyskiem. - Widział pan? - zapytałem stojącego nieopodal rolnika, pana Stasia - Widział pan ten Talerz? - Ale kielicha to pan widział - mruknął przydeptując niedopałek papierosa - Jeszcze pana tak zaprawionego nie widziałem? A biedy pan narobiłeś! - Co takiego? - rozglądałem się niepewnie pocierając obolałą głowę. - Linię wysokiego napięcia pan zerwałeś, jakeś pan w ten słup rąbnął! Krótkie spięcie było. Krótkie, ale jakie!? Patrz pan, całe przewody popalone! I co za ogień!? Bałem się, panie, że mi dom zapali... A jakeś pan w tę przednią szybę rąbnął głową!... Aż dziw, że i szyba cała, i na głowie nic nie widać! Żadnego guza... Chyba, że w środku coś tam!... Ale nie wiedziałem, że ten pana japończyk taki twardy! Trochę tylko zderzak... Da się wyklepać! A teraz zjeżdżaj pan i chowaj wóz do garażu, bo zaraz zjedzie Pogotowie Techniczne i będzie bieda! A tak, to im powiem, że znów ten sukinsyn Kozłowski traktorem słup rozwalił. Jak mi drań nie chciał spryskiwacza pożyczyć, to go wrobię. Dobrze mu tak!... A pan wóz chowaj i sam do chaty! - Spostrzegam, a raczej wyczuwam, rozpięty nade mną ochronny parasol Opatrzności! - Kładąc rękę na sercu, spoglądałem na popalone kable.- I to nie po raz pierwszy! Może się to panu wydać dziwne, ale po prostu czuję, że ma mnie na oku - dodałem, włażąc znów do wozu. - Dobrze się pan wyśpij! - warknął. 58 Obudził mnie klekot silnika. Z początku myślałem, że to traktor Kozłowskiego, ale okazało się, że to stary Mercedes-Diesel Muraszki, który tu z Agatą i jej chłopcem Jackiem zajechał. - Od pana żony dowiedzieliśmy się, że zapewne jest pan tutaj!... - tłumaczył się Muraszko. - I pozwoliliśmy sobie pana profesora zaniepokoić. Przepraszam! Ale artykuł Agaty udał się znakomicie. Przyjęli ją do redakcji! Na stałe! Agata z promiennym uśmiechem wręczyła mi bukiet tulipanów, a przedstawiając mi swojego chłopca, powiedziała z dumą - Jacek kończy w tym roku wiolonczelę. Właśnie wygrał eliminacje krajowe i jedzie na konkurs do... - Na pewno u profesora Michalika - wtrąciłem. - Skąd pan wie? - A przedtem był u Wróbla. - Tak!... Ale skąd pan!... - Tacy jesteśmy panu wdzięczni - włączył się znów stary Muraszko. - Niech się pan nie pogniewa, że... - Tu wyciągnął z torby flachę brandy. - No, nie! - zaoponowałem ostro, ale w tej samej chwili poczułem i zdałem sobie sprawę, że mam straszliwego kaca i że nic mi tak pomóc nie może, jak solidny klin. - Trudno się oprzeć pańskiej serdeczności! - powiedziałem i sięgnąłem do szafki po kieliszki. - Jak tu pięknie! -zawołała Agata wychodząc z Jackiem na taras. Spoglądali na wijącą się w dole Bugo-Narew. Srebrzyła się daleko, aż hen, do horyzontu. Nikła pod łukami mostu w Zegrzu. Na prawie nieruchomej tafli wody bieliły się samotne żagle. Wśród gałęzi drzew otaczających mój domek przelatywały ze świergotem małe ptaszki. Wróciłem do pokoju, gdzie Muraszko zwycięsko zakończył walkę z korkiem. - No to, jeśli pan pozwoli?... - nalewał. - Ale jednak, coś pan markotny? - zapytałem. - Nie mam już do pana żadnych pytań - starał się zaprzeczyć. - Ale sam pan widzi, co się dzieje... w tej polityce... - Jestem pełen najlepszych nadziei, choć... - Choć? - Przypomniało mi się... Kiedyś, jak byłem dzieckiem... To było w Wilnie. Już minęło z pół wieku... I wtedy raz wbiegła do mieszkania Michasia, wołając do mojej matki „Proszę pani! Proszę pani...” I teraz przyszło mi na myśl, że być może wnuczka tej Michasi wbiegła wczoraj do tego samego mieszkania, wołając tak samo... - Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem... - Nie ważne. Nie trzeba, drogi panie Muraszko... No, to pańskie zdrowie! Musimy być mocni. Jesteśmy. Pamięta pan, jak pan Staś powiedział: „Nie dasz pan rady! Chyba chiemicznie!” - Ale on przecież nie o nas... - I o nas też. - A ja myślę... boję się, że czeka nas kolejna powtórka z historii. Bo historia lubi się powtarzać. I, wie pan, jak zobaczyłem w telewizji rozbawione, ale i zażenowane okazałe oblicze Helmuta Kohla - w birecie doktora honoris causa, wtedy tam, w Lublinie... A potem - jego uszczęśliwiony uśmiech po rozmowach w Moskwie, kiedy już dostał ten łakomy, rzucony mu za darmo kąsek. Za darmo?... To pomyślałem, że jak oni się połączą, to znów obudzi się uśpiona dziś przekarmieniem, krwiożercza germańska bestia i wyciągnie wciąż żądne łupu pazury, i że ogarnie ją znowu obłędna idea opanowania, zniewolenia świata! Dziś już oczywiście inaczej, nowocześniej i skuteczniej! Nie militarnie, a ekonomicznie, środkami politycznymi, zadłużeniem, plebiscytem, sposobem, inteligencją. Skutecznie! I że pierwszym krokiem będzie nowy układ według starej, wypróbowanej receptury-o podziale stref wpływów, gdzie „Obie Wysokie Umawiające się Strony” znów zechcą łaskawie przeciąć nas na pół... A potem oni ruszą znowu, tak jak kiedyś... - Senne koszmary, upiorne przywidzenia:.. - kiwałem głową ze zrozumieniem. -Typowe stany lękowe skołowanego, oszukanego, na wpół wymordowanego pokolenia. Drogi panie Muraszko!... Myślę, że dzisiaj największą potęgą światową i to nie tylko w grze na skrzypcach i fortepianie, ale i w nauce, w zdobyczach zarówno intelektu jak i kapitału są-Żydzi. Bardzo mi przykro, że także i jako koszykarze i jako komandosi to oni, a nie my, okazują się lepsi. Lepsi wśród najlepszych. Naród Wybrany! Potwierdza to Pismo, a świat raczej przemilcza. Czy nacjonalizm niemiecki nie był wyrazem gniewu i buntu innego wielkiego narodu, który w myśli twórczej, wynalazczej, w geniuszu największych kreatorów prześcigał tamtych, którzy jednak potrafili je lepiej przetworzyć, spożytkować, sprzedać! Jak dziś Japończycy! Czy eksplozja nienawiści wywołana paranoicznym zapalnikiem hitleryzmu, przetworzona w koszmar holocaustu, nie była właściwie wyrazem tylko walki konkurencyjnej, ale tak bezwzględnej, zbrodniczej? Nie mogąc dosięgnąć wielkich, potężnych, bogatych - mścili się na małych, słabych, biednych, bezbronnych... Chcąc wytępić całe plemię, cały naród!! Przerażenie budzi myśl, że jeden sugestywny psychopata mógł nakłonić, poderwać do zbrodni, tysiące, miliony!... A więc Żydzi skupiają dziś w swym ręku przeważną część kapitału i w złocie i w intelekcie. A to jest decydujące. Jest wśród nich wielu ortodoksów, dla których Stary Testament i Talmud są wciąż naczelnym drogowskazem. „Ząb za ząb! Oko za oko!” - to podstawowe prawo, nakaz. Jak konsekwentnie i bezwzględnie rozliczany jest na Arabach rachunek za egipską jeszcze niewolę! Rosnące wpływy niosącego ideę przebaczenia i miłości chrześcijaństwa spowodowały, że do dziś nie została pomszczona straszliwa zbrodnia hitleryzmu na narodzie żydowskim. Sprawa Eichmanna, ten drobny epizod, to było tylko symboliczne przypomnienie, że zbrodnia pomszczona być musi! I gdyby tak się stało, jak pan mówi, to oni wykorzystają pierwszy moment, pierwszy powód, pierwszą okazję, by tego dokonać, by wypełnić przykazanie. I to byłby koniec narodu, który obok największych zbrodniarzy wydał przecież i największych artystów, twórców, najświetniejsze umysły. Ale Kohl to mądry polityk i jest tam jeszcze wielu mądrych i uczciwych ludzi, którzy nie dopuszczą do jeszcze jednej straszliwej zbrodni, do ostatniego tym razem ryzyka zagłady własnego narodu! Narodu nie zdającego sobie sprawy, że przez wieki całe był on manipulowany, traktowany jako wentyl, bezpiecznik, antidotum na rzeczywiste czy urojone, czerwone czy żółte, z bliższego czy dalszego Wschodu grożące niebezpieczeństwo. Że jego homogeniczny, jak mu się tylko wydaje, rozwój był regulowany narastaniem, czy regresem tamtych potęg. Kontrolujące równowagę sił Regulatory nie doceniły w latach trzydziestych olbrzymiego witalnego potencjału tego narodu i jego walorów charakterologicznych umożliwiających błyskawiczny niemal rozwój. Przedawkowano kapitałowe leki-pożywki i nagle wyrósł, a raczej wybuchł i spod wszelkiej się wyrwał kontroli hitlerowski kolos, potwór, gigant, monstrum! Wynikły z tego znaczne dla świata kłopoty... Bo poczucie potęgi zrodziło pychę, pycha zrodziła zbrodnię. Dziś skąpana we krwi ludzkość zrozumiała, że... - Ale czy na pewno? - zapytał niespokojnie Muraszko - Czy na pewno zrozumiała?.. - Więc myśli pan, że pozorny cynizm Kisiela zrodził się z nagłej myśli odkrywczej, że jego niegdysiejsze pretensje, że rządzą nami głupcy, mają szerszy, ogólnoświatowy charakter i nic nie straciły z aktualności?! Więc nikogo nie kocha i nie szanuje, bo niby za co?... Nie, nie! Nie sądzę... Myślę, że dziś - wobec nagle zmieniającej się sytuacji naszego wschod... - Dzień dobry! - w drzwiach pojawił się sąsiad. - A pan skąd się tu wziął? - zapytałem zdziwiony. - Ja? Autobusem, a potem - pieszkom! - uśmiechnął się przyjaźnie. - A jak tam ciocia? - Wczoraj zdążyłem, ale było mi trochę przykro, bo już czekała pod drzwiami, z szarlotką. Właśnie pozwoliłem sobie ten kawałeczek...- tu zaczął rozwijać pokaźny pakunek. - No, to jest i zagrycha! - sięgnąłem po trzeci kieliszek dla gościa. - Ciocia ofiarowała mi też swoje zdjęcie - chwalił się sąsiad. - We własnym ogródku? - spytałem rzucając okiem na fotografię. - Niezła - obiektywnie stwierdził Muraszko degustując szarlotkę. - Dobra z natury! - chwalił sąsiad ciocię. - I nie oklapła. Nie klapnięta w transporcie - dodał z uznaniem Muraszko. - Chlapnęło, to wczoraj, dwóch panów... - zażartowałem, patrząc na sąsiada. - Uuu! - potwierdził- Dobrzy ludzie mnie doholowali. Gdyby nie oni?... Zadziwiające, jak u nas w kraju rodacy dla zalanych życzliwi? A dziś przyjechałem, bo przyznaję, trochę się niepokoiłem. Bo to wszystko jednak moja wina. Z mojej, że tak powiem - inspiracji... Ale, jak widzę, nic złego się nie stało? - No, nie - potwierdziłem - Ale działo się wiele. Przede wszystkim, zgodnie z pańską sugestią, nie z tego świata! - Co takiego? - UF0. Najprawdziwsze UFO! Byli tu wczoraj. - Naprawdę?! - Znamy pana profesora - Muraszko mrugnął znacząco na sąsiada, ale ten się nie dał - A tak! Znamy-powiedział poważnie, zadziornie - I jak on mówi o tym UFO, o tym wszędzie razem z nami latającym talerzu, o tym wszczepionym tu w sercu maleńkim spodku, maleńkim ufo sumienia, walkmanie od środka, nie do wyłączenia... to może jest najważniejsze, czy w ogóle jedynie się liczące i warte zapisania i zapamiętania... Zapadła cisza. Muraszko w zadumie potrząsał głową. - No, to wasze zdrowie, panowie! - przerwałem - Jan Sebastian Bach! - Stuknęliśmy się kieliszkami, a po chwili ująwszy ich obydwu pod ramię poprowadziłem w kierunku tarasu. Agata z Jackiem trzymali się za ręce. Pochylili ku sobie głowy i nie widząc, że są obserwowani wymienili długi pocałunek. Przyglądaliśmy się im z uśmiechem. - Mówił pan - ozwał się cicho Muraszko - o tej przesłonie 8/9 w naszych głowach. Miłosierny Bóg nie założył nam przesłon na serca. Dzięki mu za to! Bo tylko to może nas uratować! Może z tą 1 /9 zaledwie, ale z całym sercem potrafimy się jednak ocalić?!... I silni słabym podadzą ręce... I nie tylko zjednoczy się Europa, ale i przekarmiona, zatyta Północ uratuje ginące z głodu Południe... Że w końcu najpiękniejsze ideały ludzkości, dążenia, pragnienia - Dobra, Prawdy, Piękna... Że nie Planeta Małp, a Ludzi! I że może wtedy Anioł Śmierci odrzuci Miecz Ognisty... I okrutna przepowiednia Apokalipsy okaże się tylko takim grożącym nam z nieba dobrotliwym, ojcowskim Palcem Bożym, jak to było wtedy na Dziedzińcu Wawelskim... - Amen! - powiedziałem. - Tato! Jaki cudowny dzień! - zawołała Agata. - Nowy Dzień! - powiedział Muraszko. - Amen! - powtórzyłem cicho. Warszawa 2?.IV.1990. Postscriptum - Nie, nie, nie!... - sąsiad tupał, jak niegrzeczne, rozkapryszone dziecko. Coś takiego?! - Co „nie”? - zapytałem spokojnie, ugodowo, nie chcąc burzyć harmonijnego nastroju pożegnania. - Szlag mnie trafia, gdy patrzę, jak pan psuje końcowy efekt tej całej opowieści! - Chciał pan przecież, żeby było coś „nie z tej ziemi”? I było. Napisałem - perswadowałem łagodnie. - Było, ale gdzieś tam, hen... Potem znów te smętne dumania zamalowane dla niepoznaki paciorkowym happy endem. A gdzie gag? Końcowy gag? - domagał się natarczywie - Z czytelnikiem pożegnać się trzeba niefrasobliwym żartem, miłym uśmiechem, efektownym - pstryk! - Pstryk... To nie jest takie proste wymyśleć dobry gag. - Nie musi pan wymyślać. Wystarczy sięgnąć pamięcią... - Cały czas sięgam, ale teraz nic mi jakoś do głowy nie przychodzi... - Ojej! - żachnął się gniewnie - To niech mi pan wybaczy, a Państwo łaskawie pozwolą, że na pożegnanie ja im przytoczę pewną historyjkę, którą mi kiedyś, teraz wyraźnie już zmęczony autor opowiadał: Dyrygował on wtedy w Manchesterze, u Barbirolliego. To był jego pierwszy występ w Wielkiej Brytanii. Próby poszły świetnie, a koncert przyjęty został entuzjastycznie przez międzynarodową publiczność. Międzynarodowa, bo wtedy odbywały się tam wielkie Targi. Wśród wdzięcznych słuchaczy, którzy po koncercie przyszli do Maestra podziękować i uścisnąć mu dłoń, byli Niemcy i Włosi i Francuzi, jakiś Rosjanin. A nasz dyrygent rozdając wkoło autografy zamieniał z każdym z przybyłych kilka miłych słów w ich ojczystym (z każdym w innym) języku. Bardzo to imponowało angielskim dyrektorom orkiestry, bo jak wiadomo, Anglicy mówią tylko po angielsku. Przyszedł też z gratulacjami Fou-Tsung chiński pianista wyszkolony w Warszawie (więc dobrze mówiący po polsku), laureat jednego z Konkursów Chopinowskich. Z naszym dyrygentem grywał on kilkakrotnie, jeszcze w Polsce, zanim wyjechał na stałe do Anglii, gdzie wkrótce zdobył znakomitą renomę i rękę córki Menuhina. Pogratulowali sobie nawzajem, pogadali. Anglicy spoglądali z niekłamanym podziwem: - Ten nasz polski gość, to nawet po chińsku gadać umie?! - Fenomenalny! - I co? Koniec? - zapytałem. - Uhm. - O, nie! Na taki koniec to ja się nie zgadzam! - Ostatecznie to pańska książka... - mruknął urażony. - Więc bardzo przepraszam!... - Bezceremonialnie odepchnąłem sąsiada i uśmiechnąłem się grzecznie - Chciałbym najserdeczniej podziękować wszystkim wspaniałym Postaciom, których wciąż żywe wspomnienie - ich czyny, gesty i słowa wypełniły karty tej książki. Chciałbym podziękować wszystkim Redaktorom, szczególnie pp. Jerzemu Sito („Czytelnik”), Irenie Durbajło („PAX”), Zofii Pańkowskiej (PIW), Grzegorzowi Michalskiemu (PWM), Jarosławowi Skowrońskiemu (Wydawnictwo Łódzkie), Tadeuszowi Urbaniakowi („Omnipres”), Pawłowi Potoroczynowi („Zebra”), lektorom wydawnictw „Res Publica” i „Nova”. Ich trzeźwy sceptycyzm i realne spojrzenie na aktualne możliwości wydawnicze, na problematyczną wartość tego dzieła - bardziej, niż pomocna dłoń Janusza Cegiełły w przemijających chwilach słabości, pobudziły moją aktywną przekorę, w wyniku której, pokonując wszelkie trudności natury organizacyjnej, formalnej i finansowej, mogę dziś Państwu zwycięsko przedstawić ten wolumen. Dziękuję przede wszystkim mojej kochanej, miłej Żonie, dzięki której książkę tę pisałem zamiast trzech miesięcy prawie dwa lata. Ale przecież wszyscy dobrzy mężowie lubią, chcą, no i powinni poświęcać żonom trochę czasu! Czasu - cudownego daru losu, o nieodwracalnej niestety przemijalności; daru najwspanialszego, który i tak najczęściej marnotrawimy, oddając się jego w miarę miłemu „spędzaniu”, albo wręcz „przepędzaniu”. Na szczęście - zachowuje on cudowną cechę rozciągliwości! Wydłużenie „cyklu produkcyjnego” książki umożliwiło mi staranniejszą, głębiej przemyślaną, choć daleką niestety od ideału, redakcję tego tomu skonstruowanego „szkatułkowo” - (tzn. lekturę można przerywać, zaczynać i kończyć w dowolnym miejscu, przeskakując fragmenty zdające się nam mniej atrakcyjnymi - bez żadnego uszczerbku dla utworu, ze szkodą wyłącznie Czytelnika). Chciałbym wyrazić szczery żal, że w okresie dzielącym powstanie tej książki od ukończenia jej druku zmarło kilku artystów, z których poglądami się nie zgadzałem i atakowałem ich mocno. Dziś bym tego nie czynił - „De mortuis nihil nisi bene”. Nie było już, niestety, możliwości zmian, korekt, czy skreśleń. O wybaczenie proszę. Mam cichą nadzieję, że przy lekturze tej książki uśmiechnęli się Państwo choć parę razy, ówdzie - głębiej zadumali, a może i czasem w oku zaszkliła się łza?... Nie śmiem marzyć. Czy zechcieli Państwo łaskawie zauważyć niezwykle korzystną relację między rzeczywistą wartością dzieła, a jego stosunkowo niską ceną rynkową, mimo znacznych kosztów papieru, druku, kolportażu itd.? Stało się to możliwe tylko dzięki kategorycznej odmowie wypłacenia autorowi honorarium. W ogóle! Zresztą nie ma podstaw prawnych. Więc nie może dochodzić... Tak więc z tego starcia z wolnym rynkiem wyszli państwo na pewno zwycięsko. A jal... To będzie zależało od reklamy, sprawności kolportażu, chłonności szeroko pojmowanego tzw. środowiska, a w końcu - od obliczeń Izby Skarbowej przy Urzędzie Gminnym. Dziękując za łaskawą uwagę Kreślę się z szacunkiem Warszawa, dnia 5. VI. 1991