Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 1 Tomasz Jastrun Bez usprawiedliwienia Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 2 Rodzina człowiecza Po stokroć przeklęci oprawcy I wy którzy dajecie się zarzynać Ofiary miękkie jak poduszki Wypełnione pierzem i krwią Przeklęty krzyk torturowanych I krzyk nowo narodzonych dzieci Przeklęci mali obywatele podwórek Kreślący na piasku błędne koła I wy – dorośli do rozkładu przechodnie Tchórzliwe chamy ze starannie zapomnianym Wyrokiem śmierci – samice i samce Obywatele ze sztucznymi kręgosłupami moralności Potworna rodzino gotowa na słodki głos syren Czmychać na drzewa człekokształtnego strachu W dżungli skazanej na ogień powietrze i wodę Biegnę z wami na czterech wewnętrznych łapach Potykając się o swoje dwie stopy Odejście Nie potrafię już narysować mojej matki Jak stoi w kuchni smażąc naleśniki I nie potrafię powiedzieć do niej – mamo Tak jakby nie było nikogo oprócz niej na świecie Umarłe dziecko uśmiecha się Ale to tylko chwila słabości Umarłe dzieci są smutne Ojciec patrzy na mnie bezradnie Nie ma już nic do powiedzenia 3 Siwe fale jego włosów dobijają do brzegu Wkładam krzyczącą koszulę Wiążę pod szyją swoje życie I wychodzę z tym supłem na zawsze W nowe dzielnice swojego Harlemu * * * Sarenki biedronki poziomki Las ze złym wilkiem Niebo z rajskim ptakiem Czerwony samochodzik Kolejka na błyszczących szynach Tajemnicza wyspa Dziewczyna złotowłosa Spotkania złotochwile Rozstania – jakby ktoś tłukł Drogocenną stołową zastawę A teraz siedzę u siebie Myślę – było nie wróci Jeszcze trochę pachnie Mlekiem i macierzanką – coraz mniej A dalej.... dalej nic dobrego Sytuacja z jednym wyjściem Bez usprawiedliwienia Nie potrafił znaleźć Żadnego usprawiedliwienia dla życia Zaczął więc żyć bez usprawiedliwienia Jak uczeń na wagarach I tylko od czasu do czasu Ściskał mu serce strach Gdy pomyślał Że musi wrócić do domu Gdzie czekali na niego Umarli rodzice 4 Pokolenie „Przewróciło się im w głowie” Co mam jej odpowiedzieć Oczywiście że się przewróciło Przewróciły się wszystkie nasze latarnie Mechaniczne zabawki z okrwawionymi brzuchami I słońce podretuszowane Śliską ręką malarza konformisty O tak – my młodzi wszyscy mamy przewrócone w głowie Kochana pani z głową na właściwym miejscu I nawet te uczucia agresywne Też przewrócone – mam ochotę skoczyć do gardła A chowam zęby całując pani pulchną dłoń Wizyta Przyszedł do nas znany poeta Był bardzo smutny Mówił o tym że bardzo jest czytany I o tym co ma zamiar napisać Chciałem go otworzyć – coś przeczytać Miał twardą okładkę Był zamknięty na wszystkie strony Więc dałem spokój I słuchałem jak mówi o pisaniu I o tym jak bardzo to boli Wychodząc podał mi niechętnie dłoń Spojrzałem z dołu I ujrzałem że w jego wysokich górach Leży śnieg Dom w ogrodzie Właścicielka jest przekwitłą kobietą Częstuje nas kawą i herbatą Pokazuje palce zajęte przez gościec Mówi – nie mam już dużo czasu 5 Patrzę przez okno Ogród pożera ten dom Może to najlepsze rozwiązanie Nie wiem co o tym myśleć Dlatego idę ze ślepą szklanką Od stołu do ust Od ust do stołu Krowy Któż nie doznał tego uczucia Że po raz pierwszy widziane miasteczko W oparach mgły – już było widziane Tymi oczyma – na innej jawie W rozmowach drżących od powagi Przypominamy to zdarzenie – człowiek – mówimy Ma niejedno życie za i przed... Dusza z pewnością nie umiera Ciało tak – lecz dusza wiecznie trwa A obok Krowy na łąkach zielonego istnienia Przeżuwają kolejne dni A dalej – krowy z gnijącymi wymionami Prowadzone do rzeźni Muczą żałośnie – mleko nie umiera Mleko wiecznie trwa Przechodzień Końskie ogony na wietrze Sztandary i łoskot werbli Odjechały pułki Na ziemi odciski kopyt I świeże koleiny Którymi toczy się historia nowych czasów Nie było go wśród wiwatujących Nie należał też do tych Którzy się smucą 6 Szedł obok Patrząc na swoje zabłocone buty Biedne buty – mamrotał pod nosem Wracając do miejsca Które było słodkim wnętrzem Zostawionej w domu pomarańczy Kwiaty Przyszła niespodziewanie Z kwiatami we włosach Co nie chciały się przyznać do woni Powiedziała Mąż mój zaraz zadzwoni Potem z wdziękiem Ach zapomniałam On przecież nie żyje Westchnąłem coś o współczuciu O nicości która nas pochłonie Przegięła szyję Jej cień oparł się o moje ramię I nagle kwiaty w jej włosach Zapachniały Regulamin Celuje się w klatkę piersiową Gdy mniejsza odległość Można w głowę Regulamin określa te rzeczy szczegółowo Celuje się we wszystkich językach świata I we wszystkich kolorach oczu Napisano w grubym regulaminie Nie zabijaj Bliźniego swego kochaj Jak siebie samego Dlatego rzadko kiedy zabija się Bliźniego swego Najczęściej zabija się wroga Przez przypadek albo żeby uchronić Innych od śmierci 7 Popularne jest w regulaminach Słowo likwidacja Likwiduje się całe armie Poszczególne oddziały i pojedynczych żołnierzy Likwidacja – to dużo krwi I przerażone Wpadające w głąb źrenice Oczy Jest w jej twarzy coś Jeszcze nie wiem co Moje wargi schną Już wiem – to oczy Które nie mogą połączyć się W morze Epidemia Najnowszej historii znowu przystrzyżono włosy I wygląda jak dziecko z żurnala Ale Cezar niewiele się zmienił Jego żołnierze budują most przez Saonę Dzisiaj jest piękna pogoda Dzieci jak zwykle idą do szkoły Niosąc w tornistrach Ciepłe bochenki chleba Ale nie jestem spokojny Boję się o mojego przyjaciela Któremu nagle wyrosła druga twarz Mówią że to nie pierwszy wypadek Że to epidemia Ale zakazano pisać o tym w gazetach A lekarze boją się nawet rozkładać ręce 8 * * * Obroniłem panterę przed jej własnym gniewem Nauczyłem odwagi zająca I już nie przeraża go łąka Chroniłem trawę przed swoimi stopami Kwiaty przed porywczymi rękami Czy za to kwitnąca gałązko Łamiesz mnie w kwiecie wieku? Trzecia runda Uniesienie publiczności Po ciosie Który „aż podniósł przeciwnika” Pola rodzinne droga z wierzbami Chłopaki przy piwie W gardłach szumi ojczyzna Po ciosie Który „aż podniósł przeciwnika” Trochę krwi w narożniku warg I radosny ryk zwierząt z tej samej zagrody Poeta Męczy się – ściana wchodzi mu w oczy Z rzuconych na papier dłoni Spływają potoki żył Słychać grzmot od strony nieznanych gór Łamiąc gałęzie z głuchym pomrukiem Sunie stado bawołów – zrywają się ptaki Unosząc cień Na który czeka pochylony Ze starannie obmyślonym kamieniem 9 W lesie Było to pod nuklearnym parasolem Wśród histerii motorów Wśród zburzonych kościołów W epoce która ujrzała swój cień W epoce która zadrżała Było to w lesie który ocalał Pomiędzy moją a twoją dłonią Cela śmierci Człowiek jest Celą śmierci Promienie słońca Oświetliły ścianę Na której wyskrobał Swoje imię Sąsiedzi opowiadają o kobietach O jedzeniu I o wielkim strażniku Który podobno jest Lub go nie ma Każdy człowiek jest celą śmierci Ci którzy o tym nie wiedzą Będą głośniej krzyczeć Skrzyżowanie Na skrzyżowaniu Mickiewicza I szosy do Góry Kalwarii Spotkał swoją śmierć Antoni Słonimski Jechałem tamtędy Na godzinę przed zderzeniem Nieświadomie Zawiązałem śmiertelny splot Jechał ze mną Mój przypadkowy syn 10 Z moją przypadkową żoną Przemykaliśmy się Wąskim tunelem życia Do ogrodu Rozświetlonego słońcem Uderzenie Nasze słowa Jak dwa koguty Skaczą ku sobie Rozkładając skrzydła Mój z grzebieniem Szlachetnie płonącym Już bierze górę Porośniętą twoim lasem Z całej siły uderzam Siekierą w drzewo Tryska krew Tam były tylko twoje usta Przy stoliku Wyciągając wnioski Wyciągają zawleczki granatów Miasta w gruzach i zwęglone wioski Z dumą pokazują światu Krzyczą że to rezultat pracy Największych z wielkiego narodu A ja nie słucham tylko patrzę Jak kelner dodaje kostkę lodu Do ponadnarodowej rozpaczy 11 Nagłe spotkanie Wkłada okulary Potem je zdejmuje Wyjmuje oko Przeciera chusteczką I nagle zerka ku mnie Jakby chciał wyprzedzić atak A ja łapię jego strach Delikatnie Prawie nieprzyzwoicie I już go lubię Ale uśmiech jeszcze nie potrafi Załamać warg Stwardniałych od milczenia Kamienie milowe U źródeł żywej tradycji Starcy siedzieli Mówili o wiecznym życiu I przeminęli U brzegów wyschłego strumienia Bawią się dzieci I jak piłką rzucają Milowymi kamieniami Zeszłych stuleci Norwid Ogłuchł – lecz oni Którzy zbierali dźwięki W łopiany uszu Bardziej głusi A dzisiaj nawet idioci Błyszczą w ustach Norwidem Jak złotym zębem Lecz mrok nad jego wierszem Jak przed wiekiem Tylko ustawiono reflektory I świecą w oczy 12 Przebaczenie Tak wiele go przytłacza Tyle powietrza ognia i wody A do tego burze za oknami I niepokój w każdym pokoju I w każdej chwili wszystko może go zabić Na nieskończoną ilość sposobów Dlatego za garść srebrników sprzedaje przyjaciela A drzewo na którym go wiesza złowrogie sumienie Składa się w krzyż Na znak przebaczenia Niedziela w miasteczku Kot właściciel swojego zadowolenia Mruczy do wewnątrz Niedziela wygrzewa się na słońcu Nuda małego miasteczka zatrzymała pociąg Lokomotywa straszy dzieci Rozłożyste kobiety wyrosły przy drodze Na ławach i u płotów A mężczyźni obok Nabijają tytoniem swoją zadumę Spotkanie Obudził mnie świt Sprawdziłem Żył jeszcze reagował na światło i dotyk Jak długo będzie mnie męczyć Minęło kilka dni Już nie oddychał Uspokojony mogłem mu wyznaczyć spotkanie Przyszedł trupio blady Nie tłumaczył się Jestem łajdakiem – powiedział Przytaknąłem Spojrzał W jego oczach Płonął las 13 * * * Możemy w dłoniach nosić nadzieję Szyć grube worki niezrozumienia I cement znosić na nasze miasta I sadzić lasy pojednania Słowa jak zawsze niejednoznaczne Przeszłość jak zawsze niezrozumiana Nadzieja nasza już posiwiała Jak gołąb nagle zrywa się z dłoni Niejeden strzelec o zamarzłym oku Czai się w lesie Z drżącym psem u boku Spóźniona Długo czekałem – zmieniałem koszule I twarz w nieprzychylnym lustrze W końcu przyszła Punktualnie spóźniona Chciałem zajrzeć jej w oczy – umknęły Byłem tak blisko Że słyszałem jej serce I szelest włosów Spojrzała z lękiem gdy nieostrożny Złamałem milczenie Słowa się potoczyły kamieniem I nagle – sam nie wiem kiedy Schwytałem motyla który drgnął pięcioma chłodnymi palcami Nad brzegiem Szum fal nie zasłania morza Lecz ruch moich myśli Gdy stoję nad brzegiem Nie pozwala ujrzeć słońca Gasnącego w twoich brwiach Które jak narysowane Pędzelkiem chińskiego malarza 14 Uspokajają wzburzony krajobraz Jestem zmęczony Chciałbym zasnąć w tobie Oczekiwanie Oczekiwanie w niepokój się dłuży Nie wiadomo czy przestrzeń drwi Czy jest przychylna Nagle świat cały w dzwonku się skupia Biegnę do drzwi I gwałtownie otwieram twoją klatkę piersiową Lecz serca twojego nie widzę Nie masz go również na dłoni Bije od ciebie chłodem Morza którego nie znam Na krzyżu Patrzył w niebo Było puste I zrozumiał Że jest człowiekiem Chwycił go za gardło strach Zawyły gwoździe w jego stopach i dłoniach Lecz chyba nie mniej bał się Gdy przed laty Poczuł Że jest Bogiem I że musi iść Przed siebie Stary dom Są nawet drzwi te same drzwi Okaleczone nieznanym nazwiskiem U bramy wycierając ręce w fartuch Stoi dozorczyni Ze startym nagrobkiem w twarzy 15 Na podwórzu sinym od gołębi Mąż jakiejś zapomnianej kobiety Piłuje okiem drzewo A może tylko gdzieś patrzy Odkrywam nagle że to wszystko Nie ma żadnego znaczenia I wkładam czapkę na głowę Ruchem bezsensownie zdecydowanym Obraza Długo nie mogłaś zasnąć Zasypiałaś budziłaś się Dotykałaś mnie jeszcze nie we śnie Już nie na jawie Nie byłaś zdecydowana na nic I nic nie było twoje I rozczuliły mnie dłonie Które leżały obok ciebie Okryłem je pocałunkami troskliwie i ciepło Wtedy zasnęłaś I jak obraza zabolała mnie Obojętność twojego snu Nad ranem Moja miła zwinęła się w kłębek snu Zimo – bądź przychylna dla jej włosów Wiosno – bądź przychylna dla jej twarzy Chcę dotknąć ciepłego milczenia jej ręki Lecz boję się że stłukę porcelanowy sen Dotykam więc tylko spojrzeniem Głowy z otwartym płatkiem ust I nagle przeraża mnie kruchość tego ciała Które zbudzi się by dźwigać dzień 16 Na wiatr W rzece poświęconej filozofom Zdychają ryby Jabłko spadając z drzewa Zabija przechodnia Dziewczyna niosąc jabłka i ryby Rozsiewa woń rozkładu Pochowano ją niedawno ale jest upał W wiklinowym koszyku Wyrosła jabłoń Obok szkielet w kształcie krzyża Gdy Hamlet podnosi z ziemi Czaszkę Szekspira Chrystus ląduje na księżycu I krzyczy po angielsku I skacze jak kangur A więc słowa słowa słowa Były rzucane na wiatr Jak teraz zbierać żniwo Większe od naszej wyobraźni Wielkie wagary Wszyscy uczniowie Pójdą kiedyś na wagary By mówić brzydkie słowa I palić szkodliwe papierosy A nauczyciele skurczą się I będzie można ich brać do ręki Delikatnie Jak zasuszone owady W wagonie Dni – wagony Pełne bydła na rzeź Stukają kołami O miasta i wsie 17 Siedzimy w przedziale I patrząc na zimę Za oknem ruchomym Toczymy jak kulę Byle jaką rozmowę Naprzeciw – człowiek Na ciężki sen chory Pochyla głowę W dół Naszej rozmowy Na jego karku przez sen Obnażonym Milkniemy nagle Ciężkim toporem Zgaszony Zapalił się Zgasiła go Jednym spojrzeniem Zielonych oczu I odeszła Z jego twarzą na plecach Rozciętą pogardą warkocza Stary pisarz – Jutro przyjdą drwale nie zdążę dużo napisać Ach – przecież to nieprawda Niech pan tak nie mówi – uśmiecham się Wkładając na usta wesołą leszczynę Lecz ciężko mi na duszy Bo idąc tutaj widziałem jak szli – Pan będzie jeszcze długo szumiał Mówię z twarzą ukrytą w fałszywej leszczynie I ściskam jego rękę na pożegnanie Delikatnie – by nie spadł z niej Ostatni zielony listek 18 Urząd Józefowi K. Skrzypi torturowany korytarz Obrzękłe okna gwoździe wbijane W chropowatą skórę ścian Ciężko spoczywają na podłodze Błyszczące buty urzędnika Obok noga krzesła z odpadającą emalią W podziemiach gdzie toczy się proces Wielki Prokurator mówi do oskarżonego Wystarczy że istniejecie I żąda najwyższej kary Na górnych piętrach gdzie pojawiła się mysz Z mordką Franza Kafki Zastawiono pułapkę Wystarczy odwrócić głowę Aby wyjść z tego budynku Są jednak kraje Gdzie można poruszać głową tylko w pionie Wyspa Jedna z fal wzburzonego morza Wyrzuciła ciebie na moją wyspę Ciepły piasek pod stopami śpiewał Poznawaliśmy nierówne brzegi naszej wyspy Lasy i rzeki otrzymywały imiona Nagle ogarnął mnie niepokój Drzewa były coraz wyższe Gęstniał mrok gniły liście Ujrzałem wyraźniej niż dotychczas Obojętność gwiazd I boleśniej odczułem chłód nocy Gładzisz moje ręce – chwytasz Delikatnie moje w swoje oczy Mówisz – nie martw się Jakoś to będzie Spadając Chwytam się ostatniego słowa Jak gałęzi Lecz ona z powietrza 19 Zeszyt Ten zeszyt z nową okładką Już porósł mchem pokojów Strząsam kurz jak zdechłą mysz Z obrzydzeniem i patrzę Jak w środku leżą Uspokojone słowa Przez te dni Moim lwom spławiały grzywy Koń który tak chętnie przechodził w galop Pada pod ciężarem spojrzenia W ogień z tobą zeszycie Daj chociaż tyle ciepła Bym mógł ogrzać dłonie Ostrzeżenie Nie trzeba myśleć o zimie O śniegu co oczy zakleja O bieli ostatniego spojrzenia Nie trzeba myśleć o lesie O mchu co wszystko pokryje I o korzeniach które Oplotą nas obojętnie Odwracać trzeba oczy Gdy spotka się po latach Twarze znajomych kobiet Unikać wzruszeń Unikać wspomnień Unikać siebie Sąsiad Słyszę jak wymiotuje Pił przez całą noc 20 Chciał zabić żonę Krzyczał że zbawi ojczyzną Mój sąsiad nie jest już młodym człowiekiem Z niejednego pieca jadał chleb A teraz zmarszczył się jak stary kapeć I buntuje się przeciwko nogom Które nie chcą już biec Lecz nawet gdyby nogi były młode Gdzie tu uciekać – wszędzie pustynny step W który bije gwiazd kamienny grad Ja jestem z tobą nieszczęsny sąsiedzie Ja też szamoczę się jak w klatce lew I cóż z tego że szybciej od ciebie I cóż z tego że więcej mam sił By w stalowe pręty bić łbem Słyszę jak mój sąsiad Wymiotuje swoje życie Nie mogę już tego znieść Zatykam uszy I widzę jak krew Podmywa strome brzegi ciszy Drzewa Jak wiersz który nudzi i każde zdanie Zaczyna go od nowa Tak jej ciało powtarzane tyle razy Wszędzie się zaczynało i kończyło nieciekawie W pokojach zamieszkała Możliwość rozstania Nikt jej o nic nie prosił Nikt się przed nią nie bronił A gdy było już po wszystkim Pozostała tylko jak wstążka Do włosów Ciemna smuga żalu I zdumienie że potężne drzewa Tak łatwo się ścina Jednym uderzeniem rozstania 21 Owoce Są owoce które czekają Na zaciśnięcie zębów Ich skóra cierpnie pod wpływem Zbliżającego się oddechu A gdy potraktuje się poważnie Wyzwanie ich oczekiwania Krwawią obficie Pestki chowa się Płytko w ziemi Owoców jest coraz więcej Poruszają się coraz szybciej Wojny które toczą Zagrażają drzewom Okno Gdy odłożyłem książkę Zrozumiałem Że to ona mnie przeczytała A ja potrafię czytać Tylko ściany I już niemal rozumiem swój pokój Tylko nie mogę pojąć Okna W którym stałaś Przed rokiem Odrzucony Spotkanie upłynęło w serdecznej Przyjacielskiej atmosferze Nie powiedziałem tego co chciałem powiedzieć Zacząłem zbierać do wyjścia Swoje ręce nogi i to czego nie powiedziałem A potem uścisnęliśmy sobie dłonie Zdziwił mnie chłód jej dłoni Zamknęła za mną drzwi Delikatnie by nie obrazić Liczyłem schody 22 Spod nóg wyskoczył kot I rozpłynął się w ścianie A gdy byłem już w domu Uderzyłem w stół Odezwały się nożyce Otwarłem je – zamknąłem Nie było nic do przecięcia Nie miałem nic do powiedzenia I nic do milczenia Okno się ściemniło Podeszło I chłodno przeze mnie spojrzało Dzieci Dziewczynka zawstydziła się kota Chce swój wstyd ukryć w dłoniach Lecz są za małe Chłopiec podlewa złotą strugą akację Dziewczynka dziwi się – potem Wszyscy nie wiadomo po co Biegają wokół nie wiadomo czego Urosły drzewa na podwórku Przyjaciel pies się postarzał Płonie splot warkocza Chłopcy lecą jak ćmy Kobiety rodzą dzieci Mężczyźni bawią się w wojnę Jeden upadł Płynie z niego krew Podchodzę do nich Trzeba zapomnieć – mówię – tylko to zostało Głęboko zakopać trupa w pamięci Kiwają głowami – trzeba zakopać głęboko Ich oczy straciły błękit i mają teraz kolor ziemi Ich ręce jak korzenie starych drzew O tak zmienili się bardzo I niewiele rozumieją Tak lepiej – myślę – tak lepiej 23 Trzęsienie ziemi Odwróciła głowę Runęło miasto Pozostał tylko stary list Zamknięty na wszystkie słowa Chodzę wśród ruin Szukam domu z którego wyszedłem W szafie Zrobi się porządki w szafach Poprzestawia się pudełka Wybałuszone oczy zdmuchną kurz Trzeba mieć litość dla starych garniturów Trzeba pokochać ciszę zakurzonych wnętrz Gdy po latach Zawiśniemy na starych wieszakach Uczyć się będzie trzeba Co oznacza Gdy krawat się z półki ześliźnie Jak wąż I co robić z oczyma Gdy drzwi się otworzą I do środka nagle zajrzy Młoda twarz W polu W tym roku plaga suszy W poprzednim mroźna zima Ta praca jak przekleństwo Przeszła z ojca na syna I nie wiem czy starczy mi sił By od świtu do zmroku Iść za pługiem myśli Jak straże zmieniają się pory roku A klimat sroższy i sroższy 24 A tu na dokładkę leci chłopak bosonogi I drze się – znowu byli ci obcy Miód mieli w gębie Studnie studnie zatruli Łapię się za głowę Jakbym świat cały łapał Boże wszechmogący wołam Jak tu robić jak żyć Gdy we wszystkich źródłach Słowach studniach Trucizna Labirynt Z dzieciństwa najlepiej pamiętam Zapach Po nim dochodzę do kłębka kształtów Oto zapach ścian Spiętych Zapachem perskiego dywanu W kącie pachnie niebem Choinka To dziecinny labirynt Z którego zbyt łatwo wyjść Wystarczy nieuważny ruch powieki Skrzypnięcie podłogi Pod stopą nieostrożnej myśli A znika wszystko I nie jest to cud tworzenia Powstawania z niczego Psa – piłki z tajemnicą w środku – mruczącego kota To cud negatywny Entropia wspomnień i przedmiotów W moich ustach straszy od roku Brak trzonowego zęba Drzwi Klatka schodowa z obwisłą piersią Po bokach grube tomy mieszkań Pełne kurzu i zbędnych zdań 25 Z judaszem który zniekształca twarze Z Jezusem który nie przebacza Przez te lata akacje wspięły się w górę W górę nie znanego mi świata Rozdeptuję schody Morderca morderca – syczą poręcze pukam – drzwi otwiera stara kobieta Której wbijam w usta uśmiechnięty nóż A ona całuje mnie w policzek Jak zwykle – jak zwykle – W Termopilach Tyle pisano o Termopilach Wzruszeń morze I ja z niego teraz piję Choć morze dziś dalej Niż wczoraj i bardziej słone Patrzę jak z martwych wstają Ich twarze tępe jak rękojeść noża I nic nie potrafią pokazać Prócz śmierci Prostej jak miecz I chyba właśnie to wzrusza Nas – którzy skomplikowaliśmy Miecz i śmierć Grecja 1975 r. Powrót do szkoły A więc znowu w tej samej klasie Gdzie uczono mnie literatury Stoję uwięziony w ławce I próbuję wyjaśnić wiersz Przez tyle lat tyle się uczyłem Przyjechałem tutaj z ciężkim bagażem wiedzy Lecz jak teraz przy wszystkich Szperać w podróżnych walizach Stoję nad tym wierszem Pochylony jak płacząca rzeźba 26 I wyjaśniam wyjaśniam A wiersz się ściemnia i ściemnia Nieszczęśliwy wypadek To stało się tak nagle Że można mówić O nieszczęśliwym wypadku Ale nie będę taił prawdy Zostałem wypchnięty – lecz spadłem Na cztery łapy jak spada zwierzę Uwierz mi – ja kocham tylko ciebie Dlatego tak szybko przyszedłem tutaj I rzucam ci prawdę w oczy Jak bukiet kwiatów W którym jest kamień Podwórko Trzepak na którym można trzepać Już tylko wspomnienia Błysnęło w słońcu Znalezione szkiełko Podwórko dwadzieścia lat Dwadzieścia metrów wstecz Zamknięta szkatułka Gdy otwieram wieko Wytryskują jak fontanny W górę akacje A przedmioty tracą wagę i zapach I jak w okrutnej bajce Chłopiec Ucieka z płaczem Spłoszony moim cieniem Póki żyją W chorągwiach Jak w zapomnianych gniazdach – orły Podmuch wiatru nie zrywa ich w łopot 27 To czas zwijania sztandarów Schodzą z koni do piwnic Nie po raz pierwszy Łamią na kolanie nadzieję jak szablę Nie ostatni raz Potem – worują w ziemię zabitych Sieją żyto które wzejdzie czerwono Bydło przychodzi na świat niechętnie Tylko knury mnożą się na ścierwie A oni – w pocie czoła Którego coraz więcej dla potu Coraz mniej dla dumy Zapominający I sami na poły zapomniani Gdy obok tężeje oddech Stepowych przestrzeni Tym chłodem przerażeni Modlą się Zadem konia czarnym skrzydłem wrony I sponad modlitwy patrzą z nadzieją W niebo Europy Będzie burza – nie będzie burzy Stopy Położyłem go do łóżka Spał tak jak śpią dzieci Ze słodkim jabłkiem oddechu W otwartych ustach I zrobiło mi się go żal Gdy pomyślałem Że tak daleko odejdą jego stopy Od maleńkich stopek I że dojdą aż tutaj Gdzie teraz jestem I gdzie nie ma niczego O czym mógłbym myśleć bez lęku 28 Powroty Była tam kołatka Albo tylko jej wspomnienie Przed naciśnięciem dzwonka A potem Przedpokój na starych zawiasach I ciemny z książkami pokój To mieszkanie wspomnień Jak sen boi się światła Wchodzę tam z laską Ślepca Spokojny że nie ujrzę ciebie Obojętność To chyba wtedy Gdy zerwała się zasłona Wpadła mi do oka Obojętność Próbowała ją wyjąć Białą czułością Którą trzymała w swoich szczupłych palcach Kurczowo Tak jak się trzyma Ostatnią chusteczkę ratunku Rozdźwięk Uścisk rąk nie zawsze jest szczelny Dłoń czasami się dłoni dziwi Śpieszymy się aby się śpieszyć Prawdziwi czy nieprawdziwi Trudno nam samym powiedzieć Dzieci niosą latarnie lizaków Ich języki pachną miodem Dzieci chcą być już duże A są tak drobne że nikt ich nie widzi 29 Koleiną zimy jadą sanie Zawieszony u szyi konia Rozdźwięk pomiędzy marzeniem a rzeczywistością Monotonnie brzmi W górach Ten masyw w chmurach – to jutro Jutrzejszy śnieg spadł Zawieszone na domyśle dzwoneczki dzwonią Parują boki i śnieg tryska spod kopyt Wczoraj wysłałem do ciebie uśmiech Nie wiem czy dzisiaj dojdzie Kładziesz swoją wczorajszą głowę Na moim ramieniu Strącam ją niechcący – płatek śniegu Hej! woźnico! – wołam – czy to pada z wczoraj? Ja tam nie wiem panie – odpowiada I odgradza się ode mnie plecami Na których zamyślam się głęboko na chwilę Smak lasu Pocałuj mnie – powiedziała Udawałem że nie słyszę Zwalił mi się na plecy Ciężar jej oczekiwania Udawałem że go nie czuję Szedłem we wspomnieniu Złotą ścieżką wśród zboża Wiatr rozszeleścił ciszę Nie odwracaj głowy – śpiewał skowronek Odwróciłem Siedziała niema Z wargą na wargi purpurze I musiałem je rozgnieść w swoich wargach Jak rozgniata się Garść dojrzałych poziomek By poczuć cierpki smak lasu Który rozrósł się tak bujnie Który nas rozdziela 30 Kaleka Stracił nadzieję W puste miejsce Wstawiono protezę I jakoś chodzi Z twarzą odwróconą do wewnątrz Lekko utykając Na lewe oko Niewidoma Ślepa dziewczyna Z pomalowanymi rzęsami Siedzi w autobusie I liczy przystanki Słyszy że nie jest Sama na świecie Opuszki jej palców Krwawią z pragnienia Kobieta i kwiaty Te kwiaty zerwała kobieta Która jutro umrze Nikt teraz o nich nie pamięta W przedśmiertnej krzątaninie Biel pościeli i ściany W tle obu tragedii I czas który na pamiątkę Zdejmuje odcisk – łodygi i ręki Moja miłość Miałaś nogi jakbyś przyszła z daleka Miałaś oczy jakbyś patrzyła daleko I usta jakbyś długo nie jadła 31 Teraz jesteś wypoczęta i syta Siedzę ciebie od pięciu lat Ostatnio zaniedbujesz się Zapominasz o zacieraniu śladów I chociaż nawet nie dostrzegasz Mojej belki w swoim oku Chyba już wiesz że koniec jest bliski Że moja miłość zmieni się w słonia Który odejdzie powalając drzewa Odtrącona Westchnęła W tym westchnieniu Była przepaść Spojrzałem z lękiem A ona chwyciła mnie za rękę By pociągnąć ze sobą Wyrwałem dłoń Z białym odciskiem jej palców I zamknąłem oczy By nie widzieć jak Spada Na zawsze Z gasnącą wstęgą włosów Po latach Drzewa wypełniły okna Szumem zielonych dziesięcioleci Czekała Podstępnie otwarły się drzwi Wszedł do pokoju starzec Z bukietem czerwonych kwiatów Skrzywił się – to był uśmiech Czy to ty – zapytał Nie mogła powiedzieć – tak Nie mogła powiedzieć – nie Gdzieś obok przeszła lawina Kilkudziesięciu lat To bolało 32 Włożyła uśmiech i ruchem pożyczonym Z muzeum wspomnień Założyła nogę na nogę Nie drgnął pająk w jego twarzy Wtedy wypełniło ją po brzegi Milczenie ściętych kwiatów Milczący Wy którzy pisaliście wiersze O radosnym ptaku Na radosnym drzewie I o dorożkarzu Którego zaczarował koń Cóż mi teraz powiecie Zżartymi przez ziemię żuchwami Leżąc na wznak pod drzewem Na którym smuci się ptak Bez oczu głębsi o miliardy lat I aż do kości autentyczni W pożytecznej współpracy z robakami Milczycie w mogilnym zaduchu Swój najpotężniejszy wiersz Umierający król W koronie władcy Cisza łamana kołem Przyznaje się do milczenia U wysokich brzegów pałacu Płyną dni niespokojne Bawoły konie ludzie Pociemniali z wysiłku Toczą Zieloną kulę wiosny Starzec podchodzi do okna Rozstępują się bladzi dworzanie A on patrzy przed siebie Gdzie bije coraz głośniej Jego własne serce 33 Ostatnia rozmowa To może stać się w każdej chwili Pod pachą na języku w żołądku I nie uwierzę że jest to śmierć Bo jakże w śmierć uwierzyć Wszystko więc odbędzie się Zgodnie z rytuałem Oszustwo i nadzieja I świat za oknami Coraz większy i coraz piękniejszy I zaplątana we włosy rozmowa Która sfrunie z moich Na twoje siwe – na rozpacz Którą nagle przysłonisz dłonią Lecz ona i na niej Z biegiem lat Będziemy rozmawiać w małym mieszkanku Zawieszonym jak klatka z ptakami Gesty naszych rąk nasze słowa Nasze oczy nasze usta nasze oddechy Na stole przykrytym białym obrusem Na operacyjnym stole kolejnego wieczoru Z jaj wylęgną się okrutne pisklęta Pomidor tryśnie krwią Jeszcze tyle lat... tyle lat... Cóż wiecie o latach Smutni sztukmistrze pożeracze czasu Wszystko minie jak z bicza strzelił Pomkną konie zawyją motory Jeszcze jedna dotknięta planeta Jeszcze jedna rozwiana mgławica I trzeba się będzie pochylić By wiatr nie porwał kapeluszy Zmarszczyć twarze skurczyć się bełkotać A kiedy oddech nas zdradzi Może będzie jeszcze czas Na jakiś gest pożegnania Na białą chusteczkę Z czerwoną łzą 34 Stacja Wyszliśmy z tarczy zegara Który stanął na stacji Śródgwiezdnej podróży Tłumie istnień na peronie życia Wielogłowy potworze o przykrym zapachu Perfum i potu Idę porwany rytmem twoich uniesień I upadków Z ciężkim bagażem W którym ukryte przed światem Trzeszczą kości i ciężko pracuje krew Ja – źle uszyty garnitur Z podartą radością życia W mrocznej kieszeni Lokomotywo Zmiłuj się nad nami Korekta: Anna Kowalewska