JOHN GILSTRAP UCIECZKA NATHANA. Tłumaczenie: Jacek S. Popławski Dla Joy i Chrisa Podziękowania Jest tak wielu ludzi, którym chcę podziękować... ...Brie Combs, który wierzył w moją twórczość, gdy inni zwątpili, i który bezlitośnie wymagał, by była dobra... ...moja żona i najlepszy przyjaciel - Joy, która zajmowała się tym wszystkim, co ja zaniedbałem, i kochała mnie pomimo mej obsesji... ...mój syn Chris, który zawsze śmiał się z zabawnych fragmentów i którego zainteresowanie moimi wymyślonymi postaciami było szczere i bezinteresowne... ...mój tato, który przeczytał pierwszy szkic powieści - i podobała mu się... ...Stephen Hunter, który tolerował moje niezliczone telefony i dzięki temu dopomógł mi utrzymać głowę na karku... ...Avram Davidson, świeć Panie nad jego dusza, który pozwolił mi się wykazać... ...Chris Lawhead, Carol Grogan, Chris Woods i Perry Stone, którzy pomogli mi rozwiązać moje problemy i dali mi wolność, bym mógł realizować swe marzenia... ...Rick Hogan, którego cierpliwość i biegłość w redagowaniu miały wielki wpływ na końcowy rezultat... ...Sheri Holman, która dostrzegła coś więcej niż tytuł i dała mi szansę... ...a najbardziej - Molly Friedrich, której magiczna moc uczyniła cuda dla nieznanego debiutanta (!). Ta książka jest fikcją. Nazwiska, osoby i wydarzenia przedstawione w tej historii są wytworem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych lub zmarłych jest całkowicie przypadkowe. Rozdział 1 Stłumione łuuup odległego moździerza wyznaczyło początek głównego punktu programu. Tysiące oczu śledziło rakietę, która wzniosła się spiralnym lotem na setki metrów i zdążyła zniknąć w ciemnościach nocy, nim eksplodowała kaskadą czerwonego i złotego blasku. Chwilę później dotarł wstrząs detonacji. Ludzie siedzący z przodu poczuli uderzenie fali dźwiękowej i skwitowali to pochwalnymi okrzykami. Warren Michaels uśmiechnął się w blasku eksplodujących sztucznych ogni. Był tu dzisiaj, tak jak przez trzydzieści siedem lat w tym dniu. Tradycja jest ważnym elementem w życiu szczęśliwej rodziny, pomyślał. Wyciągnięty na dachu swojego radiowozu - z żoną obok i córkami usadowionymi na wsporniku reflektorów nad nim - po raz pierwszy do dłuższego czasu czuł prawdziwe zadowolenie. - A więc, moje panie, czy wszystkieście się dzisiaj dobrze bawiły? - zapytał Warren. - Tak! - Oczywiście. Monique tylko jęknęła, rozśmieszając Warrena. Jego żona nienawidziła upału, insektów i wielkiego hałasu. To, że co roku przechodziła przez ten rytuał, dowodziło, że kochała męża. - Myślę, że Brian dobrze by się dziś bawił - oświadczyła ni z tego, ni z owego Kathleen. Monique ścisnęła dłoń Warrena i przytaknęła: - Też tak myślę, kochanie. Warren przyciągnął żonę bliżej, a ona w odpowiedzi delikatnie poklepała go po udzie. Rodzina Michaelów była na nogach już od dziewiątej rano, kiedy to uroczystości rozpoczęły się na schodach miejskiego ratusza odtworzeniem momentu podpisania Deklaracji Niepodległości, po czym odbyła się wielka parada. Trwający trzy godziny i rozciągający się na przestrzeni niemal pięciu kilometrów pochód, finansowany przez rodzinne miasto Warrena - Brookfield w Wirginii rozrósł się ogromnie w ciągu minionych lat, odbierając widzów podobnej uroczystości odbywającej się w pobliskim Waszyngtonie. Wydawało się, że ludzie łatwo rezygnowali ze splendoru i przepychu na rzecz lokalnego patriotyzmu. W widowisku brały udział orkiestry straży pożarnej z trzech stanów, wraz z co najmniej ośmioma zespołami ze średnich szkół. Tuż po paradzie rozpoczęły się tradycyjne obchody Dnia Strażaka. Współzawodnictwo pomiędzy strażakami było zawzięte - sprawdzali swe umiejętności w kierowaniu wozami bojowymi, posługiwaniu się wężem, testowali siłę i celność oka. Młodsi widzowie nie mogli się doczekać zawodów w strzelaniu do celu strumieniem wody. W tej konkurencji chodzi o trafienie w trzy punkty, a zadanie, jest znacznie trudniejsze, niż się wydaje. Na początku żadnej z drużyn to nie wychodziło i zawodnicy zalewali rozradowane dzieci (i ich rodziców) setkami litrów wody tłoczonej pod wysokim ciśnieniem. Następnie rozpoczął się karnawał, któremu towarzyszyło ogólnomiejskie grillowisko. Gdy karuzele wesołego miasteczka wprawiały w ruch nie strawione posiłki, na boisku do baseballa rozpalono pod rusztami w setkach grilli. Rodziny, przyjaciele i obcy ludzie wymieszali się w patriotycznym szaleństwie barbecue. Rodzice często nie wiedzieli gdzie są ich dzieci - ale to nie miało znaczenia. Złe rzeczy nie zdarzają się w Brookfield. Po zaledwie dwunastu racach, pager Warrena zaczął wibrować w kieszeni jego tenisowych szortów. Zirytowany podniósł do oczu pięciocentymetrowe pudełeczko - swoją smycz, jak je nazywał. Zielony ekranik pokazywał jego biurowy numer, a zaraz za nim wyświetlało się "9-1-1", informując, ze wiadomość jest pilna. - O, cholera - mruknął, cofając rękę, którą obejmował żonę. - Co się stało? - Jeszcze nie wiem. Dopiero mnie wezwano. - O, nie - Monique jęknęła współczująco. - Tylko nie dzisiaj. Warren machnął nogami nad zderzakiem i zsunął się na ziemię; przystanął, kiwając głową z uznaniem dla najnowszego rozbłysku wśród gwiazd. - To, że Jed dzwoni w trakcie pokazu sztucznych ogni, nie wróży nic dobrego. Szybko wsunął się na przednie siedzenie, zdając sobie sprawę, że światło z kabiny rzuca blask na najbliżej stojących widzów i przeszkadza im. Podniósł komórkowy telefon z ładowarki, zamocowanej na środku deski rozdzielczej, otworzył go wstrząśnięciem ręki i wcisnął guzik z wbitym do pamięci numerem. Szorstki, kobiecy głos odpowiedział po trzecim dzwonku: - Policja okręgu Braddock. W czym mogę pomóc? - Cześć Janice, tu Michaels. Co się dzieje? - Och, poruczniku - rozmówczyni głośno nabrała powietrza - dzięki Bogu, że pan zadzwonił. W areszcie dla nieletnich popełniono morderstwo. Sierżant Hackner powiedział, żeby pana tam natychmiast ściągnąć. Warren odwrócił się i wyciągnął szyję, by spojrzeć na eksplodującą racę. - Słuchaj, nie jestem dziś na służbie. Czy nie ma tam kogoś innego, kto mógłby się tym zająć? - Nie wiem, proszę pana. Sierżant Hackner wyraźnie powiedział, że chce pana. Warren westchnął głęboko. Do diabła - pomyślał - nastrój i tak szlag trafił. Rozbudzona ciekawość nie pozwoliłaby mu cieszyć się dalszym ciągiem pokazów, nawet, gdyby został. - W porządku, Janice, ale jeśli Jed znów zadzwoni, powiedz mu, ze jego porucznik nie jest zadowolony. Będziesz też musiała przysłać kogoś po mnie. Mój radiowóz jest całkowicie zablokowany w Brookfield Park na pokazie sztucznych ogni. Używanie służbowego pojazdu - nawet takiego, którym jeździ się do domu - do prywatnych wyjazdów było jawnym pogwałceniem przepisów, które jednak nie wywoła żadnych reperkusji. Warren i tak zrzędził, że w ogóle musi jeździć radiowozem. W sąsiednich okręgach człowiek numer jeden w wydziale śledczym i numer trzy w całym departamencie policji, jeździłby nie oznakowanym samochodem, i to bez żadnych ograniczeń. Liczykrupy w okręgu Braddock miały jednak swoje własne priorytety i Warren dla świętego spokoju zdecydował się nie nalegać. - Dobrze, proszę pana - potwierdziła Janice. - Skąd pana zabrać? Warren westchnął ponownie. Zbyt wiele decyzji do podjęcia jak na noc, w którą chciał się zrelaksować. - Weźcie mnie z rogu Braddock i Horner. Dotarcie tam zajmie mi kilka minut. Będę musiał się przedrzeć przez ten cały tłum. - W porządku, proszę pana. Powiem im, żeby na pana poczekali. - Czy chce pan, żebym zgłosiła pański radiowóz jako niesprawny? Oczywiście Janice rozumiała, że Monique będzie musiała wrócić tym pojazdem do domu; jeszcze jedno rażące przekroczenie przepisów. - Tak - mruknął Warren - zrób to. Zamknął telefon i wysunął się z auta, by przekazać wiadomość rodzinie. Rozdział 2 Lata minęły od czasu, kiedy Warren ostatni raz wchodził do aresztu dla nieletnich. To takie przygnębiające miejsce... Elewacja ADN, o którym Warren ciągle myślał jako o poprawczaku, była w kolorach ziemi - architektoniczny kanon wczesnych lat osiemdziesiątych. Wypielęgnowane drzewa i kwiaty ozdabiały ogrody, nie było murów ani kolczastych drutów. To miejsce z łatwością mogło uchodzić za jakąś lecznicę lub nawet za małą szkołę. Ostatnia rzecz, z jaką mogło się kojarzyć, to przechowalnia wykolejonych dzieci. Jednakże wnętrze wręcz krzyczało: instytucja! Jasne, był taki czas, kiedy żużlobetonowy blok stał świeżo pomalowany i nowoczesny, ale z biegiem lat białe niegdyś wnętrza pożółkły od papierosowego dymu. Wzdłuż ścian biegł śmiały, ciemnoniebieski pas, szerokości czterdziestu pięciu centymetrów, skręcając w górę i w dół pod dziwnymi kątami. Pomyślany jako akcent architektoniczny, który miał ożywić wnętrze, teraz był tłem dla wszelkiego rodzaju graffiti. Wyłożona płytkami podłoga była względnie czysta - regularnie pastowana i froterowana przez co bardziej zaufanych mieszkańców - ale po kątach, zgromadził się wieloletni brud. Przechodząc przez hol Michaels przypiął swoją złotą odznakę do paska szortów. Gdyby nie jego ranga, czułby się zażenowany skąpym strojem. Teraz jednak sportowa koszula tenisowe spodenki i buty bez skarpet sygnalizowały podwładnym, że zawsze jest gotów poświęcić się pracy. Dwóch umundurowanych policjantów przeprowadziło go - pod czujny okiem ojca Flanagana - przez wewnętrzne opancerzone drzwi. Podpis na wiszącym na ścianie plakacie mówił: „Nie ma kogoś takiego jak źli chłopcy”. Przy końcu krótkiego korytarzyka Warren natknął się na grupę umundurowanych mężczyzn i kobiet, którzy kręcili się gorączkowo, lecz tylko kilkoro z nich poruszało się w jakimś określonym celu. Personel, noszący uniformy aresztu dla nieletnich, wydawał się wyjątkowo bezużyteczny. Klawisze, podobnie jak strażnicy w centrach handlowych - uważali się siły pilnujący przestrzegania prawa i cenili sobie kontakty z prawdziwymi policjantami. Warren nazywał ich fanami prawa. Mimo iż nie widział dla nich żadnej roli w śledztwie, uznawał konieczność ich przebywania tutaj i doglądania pozostałych rezydentów, którzy byli zamknięci - jak przypuszczał - za rzędami zaryglowanych drewnianych drzwi, widocznych za grubymi szybami wartowni. Uwaga wszystkich skoncentrowana była na małych drzwiach, oznaczonych napisem „Oddział kryzysowy”. Warren nie widział wnętrza pokoju, ale dobiegające zeń błyski flesza zdradzały, że jest to miejsce przestępstwa. - Przepraszam - powiedział delikatnie dotykając ramienia umundurowanego policjanta. Początkowa irytacja w oczach młodego funkcjonariusza natychmiast ustąpiła, gdy rozpoznał Michaelsa. - Porucznik Michaels chce przejść! - zawiadomił i tłum szybko się rozstąpił się tłumu. Warren uśmiechnął się uprzejmie do policjanta, spoglądając na nazwisko, na srebrnej plakietce. - Dziękuję, panie Borsuch. - Proszę bardzo. - Michaels był jedynym wśród wyższych urzędników, który traktował młodszych policjantów jak normalnych ludzi. Widok był makabryczny. Biały mężczyzna około trzydziestki leżał rozciągnięty na podłodze małego pokoju, w kałuży krzepnącej krwi, która otaczała jego ciało jak karmazynowa aura. Dziecinne łóżko w kącie, sterczało na sztorc, z materacem ciągle trzymającym się ramy. Wszystko wokół było zachlapane zakrzepłą krwią; krople, rozmazane plamy i rozbryzgi sięgały wysoko na ściany. Dziecinne krwawe odciski stóp - właściwie tylko przedniej części stopy i palców - prowadziły w kierunku wyjścia. Wyobraźnia Michaelsa próbowała odtworzyć straszliwe zmagania, które tu miały miejsce. Gdy Warren oglądał scenę zbrodni, wśród ogólnego zgiełku zagrzmiał wesoły, znajomy głos. - Fajne ubranko, poruczniku - rzekł Jed Hackner, klepiąc swojego szefa po ramieniu. Hackner i Michaels byli kumplami w akademii, a wcześniej w szkole średniej. To, że jeden wyprzedził stopniem drugiego, świadczyło jedynie o małym zapotrzebowaniu na poruczników, a nie o braku umiejętności Jeda. Ciągle byli najlepszymi przyjaciółmi. - Tak. No cóż, wyobraź sobie: myślałem, że jak już mam wolny dzień, to nie muszę pracować. Ty jak zwykle, jesteś wytworny. - Hackner miał reputację wydziałowego strojnisia, preferującego najnowszą modę z „Gentelman’s Quarterly”, zamiast stereotypowego, wymiętoszonego ubrania większości detektywów. - Odrażająca scena, no nie? - powiedział Hackner, zauważywszy wyraz twarzy Michaelsa. - Cóż tu się, do diabła, stało? Hackner wyjął notatnik z wewnętrznej kieszeni marynarki. Zawsze ten notes, pomyślał z rozbawieniem Michaels. Żadna notatka nie powstała później, niż godzinę temu, jednak mimo to Jed musiał przeczytać o swoich odkryciach. - Z tego, co udało nam się do tej pory stwierdzić, to jest Richard W. Harris, lat dwadzieścia osiem. Przez ostatnie cztery i pół roku był tu zatrudniony jako wychowawca. - Czy to to samo, co strażnik? - przerwał Michaels. - Tak - Hackner potwierdził z uśmiechem - ale tylko dla politycznie niepewnych, starych ludzi. Licząc sobie trzydzieści siedem lat, Michaels był o osiem miesięcy starszy od Hacknera. Jed kontynuował ze swych notatek: - O siódmej pan Harris wdał się w jakąś kłótnię z jednym z mieszkańców, Nathanem Bailey’em i zamknął chłopaka tu, na oddziale kryzysowym. - A czy oddział kryzysowy jest czymś w rodzaju celi odosobnienia? - przerwał znów Michaels. Hackner uśmiechnął się szeroko: - Tak. Rzeczywiście jest podobny. Od tego momentu mamy już tylko poszlaki. Ale na ich podstawie przypuszczamy, że Nathan Bailey zabił Ricka Harrisa, a następnie uciekł. Koroner jeszcze się tu nie pojawił, ale moje oględziny ciała ujawniły co najmniej pięć ran kłutych w okolicach brzucha i klatki piersiowej. - Masz ochotę pospekulować na temat motywu? Hackner wzruszył ramionami: - Moim zdaniem cholernie chciał się stąd wyrwać. Ty byś nie chciał? Michaels zmarszczył brwi. - Nie wiem, czy zabiłbym z tego powodu. Czy mamy narzędzie zbrodni? - Jasne, że tak. Ciągle tkwi w ciele - odpowiedział Jed. - Dobre oko, poruczniku - dodał ironicznie. Brązowa, drewniana rączka noża sterczała z piersi zmarłego, tuż pod wyhaftowanym na kieszeni nazwiskiem. Warren patrzył na ciało pod takim kątem, że broń była częściowo niewidoczna. - Pocałuj mnie gdzieś - mruknął pod nosem. Warren wskazał na kamerę wideo, umieszczoną w górnym lewym rogu pokoju. - Sprawdzałeś taśmę? - zapytał. - Może mamy to całe zajście na filmie. - Sprawdziłem, ale nic nie mamy. Cały system jest uszkodzony. - Jakże by inaczej. Skąd pochodzi nóż? - Nie wiem. - Jak długo nie żyje? - Nie mogę stwierdzić z całą pewnością. Powiedziałbym, że około dwóch godzin. Michaels ostro popatrzył na Hacknera. - Dwie godziny?! Jezu, tak długo siedzieli z ciałem, zanim do nas zadzwonili? - Podobno zadzwonili od razu. Zdaje się, że w nocy pracuje tylko jedna osoba. Harrisa znalazł jego zmiennik, który przyszedł o dziewiątej. Teraz jest dziewiąta czterdzieści. - A skąd wzięli się tu ci wszyscy ludzie, jeśli zmiany są jednoosobowe? - Michaels nie mógł dojrzeć drugiego końca pokoju poprzez tłum. - Wydaje mi się, że złe wieści szybko się roznoszą. Każdy chce być blisko akcji. Michaels oparł pięści na biodrach i z niedowierzaniem potrząsnął głową. - To znaczy, że dzieciak ma nad nami dwie godziny przewagi, tak? Hackner wzruszył ramionami: - Niecałkiem. Mamy ludzi, którzy szukają go już od około piętnastu minut. Michaels ponownie spiorunował go wzrokiem. - No dobrze, dobrze - ustąpił Hackner. - Ma dwie godziny przewagi. Ale zadzwoniliśmy po starego Petersa, by przyjechał tu z psami i jesteśmy w trakcie organizowania punktów kontroli drogowych w strategicznych miejscach. No wiesz, tak jak piszą w książce. Michaels westchnął głęboko. - No cóż, wydaje mi się, że na razie to musi wystarczyć. Do diabła, jeśli nie potrafimy wytropić dziecka, to znaczy, że mamy problemy. Ile on właściwie ma lat? Rozdział 3 Dwunastoletni Nathan Bailey próbował wcisnąć swoje drobne ciało w wilgotną ziemię i krzaki i przysunąć się jeszcze bliżej ceglanego muru. Starał się z całych sił, nie potrafił jednak całkowicie zniknąć. Pomimo dokuczliwego, nocnego gorąca i dusznej parności, nie mógł powstrzymać dreszczy. Tak jak dwa lata temu - wydawało się, że całe życie temu - gdy miał zapalenie ucha i wysoką gorączkę; tylko że teraz nie był chory. Tylko przestraszony. Wysiłki, by wtopić się w otoczenie uprzytomniły mu jedynie, jak bardzo się z niego wyróżnia. Wszyscy na wolności nosili tej letniej nocy szorty i trykotowe koszulki, podczas gdy on pływał w nie dopasowanym, pomarańczowym kombinezonie, przyozdobionym na plecach czarnymi literami „ADN”. Litery powinny leżeć łukiem na łopatkach, ale w jego przypadku znajdowały się nieco powyżej pasa. Ten palant Ricky powiedział mu pierwszego dnia, że „średni” jest najmniejszym dostępnym rozmiarem. Nathan nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Gdy tylko opuścił budynek ADN, po prostu zaczął biec tak szybko, jak pozwalały mu bose stopy. Z początku różne patyki i kamienie raniły go, ale gdy rozpoczęły się pokazy sztucznych ogni przestał odczuwać cokolwiek, prócz strachu. Biegł, nie wiedząc dokąd. Jedyna rzecz, którą wiedział na pewno, to to, że tam nie wróci już nigdy. Z prawej strony rozległa się głośna eksplozja. Ktoś do niego strzelał! Nathan drgnął gwałtownie i odruchowo zakrył dłonią usta, by powstrzymać się od krzyku. Instynkt nakazywał mu wyprysnąć z kryjówki, ale jakiś wewnętrzny głos powiedział, by pozostał bez ruchu. Gdyby strzelali do ciebie, już byś nie żył - przekonywał sam siebie. Krew pulsowała mu w skroniach. Wciskając lewy policzek głębiej w ziemię i zamykając prawe oko, Nathan mógł patrzeć pod gałęziami bukszpanu, który służył mu za osłonę przed światem. Nie było żadnych strzelców. To tylko pięcioro dzieci w jego wieku rzucało na ulicy petardy. Najwyższy z nich zapalił następną paczkę petard i upuścił niedbale na krawężnik, cofając się kilka kroków dla bezpieczeństwa. Nastąpiła kolejna, długa seria eksplozji, rozsiewających iskry i strzępki papieru, które latały chaotycznie w ciemnościach wzdłuż chodnika. Pamięć Nathana odtwarzała scenę, w której razem z ojcem odpalali petardy przed frontem ich własnego domu. Widział ją wyraźnie i dokładna jak na filmie Panavision. Pamiętał ojca zapewniającego go: „Nie zamkną cię w więzieniu za rzucanie petard, synu”. Nie, tylko za to, że dasz się pobić. Umysł Nathana zalała fala myśli i obrazów. Życie było beznadziejne i niesprawiedliwe. To nie fair, że jego tata poszedł do nieba, zostawiając go w piekle - samego z wujkiem Markiem; że ludzie traktowali cię jak śmiecia, gdy zabrakło w pobliżu kogoś dorosłego, kto by ci pomógł; że wszystko, co powiedziałeś, traktowano jak kłamstwa tylko dlatego, że byłeś dzieckiem, a każde kłamstwo dorosłego stawało się prawdą tylko dlatego, że był dorosłym; że czasami musiałeś zabić... Po raz pierwszy potworność tego, co zrobił, zwaliła się na niego z całą siłą. Miewał wcześniej kłopoty, ale nigdy takie jak teraz. Szukali go. Musiał uciekać, ale nie miał dokąd. Znów zaczął się trząść, jego oddech stał się szybki i głośny. Zorientował się, że robi zbyt dużo hałasu, ale nie potrafił nad tym zapanować. Nabrał w płuca bardzo dużo powietrza i powoli je wypuścił. Uspokój się - rozkazał sobie bezgłośnie, ale jego oddech wciąż się rwał w rytm dreszczy, wstrząsających jego ciałem; hałasował jak parowóz. - Musisz się uspokoić! Znów spróbował oddychać powoli i tym razem poszło troszkę lepiej. Pomogła dopiero trzecia próba. Wiedział, że jeśli spanikuje, to zrobi coś głupiego, a jedyna szansa ratunku zależy od tego, czy będzie sprytny. Ale panika była tuż obok, zawsze o jedną myśl, o pojedynczy hałas czy o przypadkowe spotkanie dalej. Potrzebował planu, a jeszcze bardziej snu. Nie pamiętał, by kiedykolwiek był tak zmęczony. Przyłapał się na odpływaniu w nicość tam, gdzie leżał; otrząsnął się, by odzyskać czujność. Nie - powiedział sobie - nie tutaj. Potrzebował również lepszego schronienia i jakichś ciuchów. Potrzebował jedzenia. W każdym domu w zasięgu wzroku było to wszystko, ale przecież w żadnym tego nie dostanie tak jak i tej odrobiny życzliwości i normalności jakiej od dawna nie zaznał. Zaraz, zaraz. To, że drzwi i okna zamknięto nie oznaczało, że nie można było się tam dostać. Zaczynał mu świtać pomysł. Ociekający potem i rosą Nathan przycisnął brzuch do ziemi i podczołgał się wzdłuż wąskiego tunelu pomiędzy żywopłotem a ścianą domu, by uzyskać lepszy widok na ulicę. Gałązka uderzyła go w ucho i odłamała się, drapiąc głęboko. Ostry, gwałtowny ból wycisnął mu łzy z oczu. Otarł je brudną ręką. Zatrzymał się na chwilę, wystarczającą, by mruganiem strącić kolejne łzy z rzęs, i podpełznął jeszcze troszkę do przodu. Obracając głowę mógł patrzeć wzdłuż ulicy. To było przyjemna dzielnica, nie taka jak jego. Eleganckie domy, wszystkie jasno oświetlone i z dobrze utrzymanymi trawnikami. W okolicy roiło się od ludzi. Rozmawiali na podwórkach. Grali w badmintona - w ciemnościach, na miłość boską! Nieco dalej na chodniku bawiły się dzieci - miały w rękach hubki z żarzącymi się końcami, udając że palą cygara. I samochody. Jezu, było mnóstwo samochodów, jeżdżących w górę i w dół ulicy. Nathan zgadywał, że są pełne ludzi wracających z pokazów sztucznych ogni. Jednakże jedna z posesji odróżniała się od pozostałych. Działka po drugiej stronie ulicy nie była ani dobrze oświetlona, ani porządnie utrzymana. Trawa zbyt wybujała, a klomby nie zostały wypielęgnowane. Jedynie na werandzie paliło się światło. Około tuzina pozwijanych w rulony, nie przeczytanych gazet leżało porozrzucanych na podjeździe. Nathan doszedł do wniosku, że mieszkańcy wyjechali na wakacje. To oznaczało, że dom jest pusty i że może w nim bezpiecznie zostać - przynajmniej na dzisiejszą noc. Ale musiał przekroczyć otwartą przestrzeń i gdyby spróbował to zrobić teraz, na pewno by go złapali. Powiedział sobie, że potrafi być cierpliwy. Usadowił się z powrotem w swoim tunelu by rozpocząć oczekiwanie, zmuszając się do myślenia o wszystkim z wyjątkiem spania. Rozdział 4 Była dziesiąta czterdzieści; dziennikarze, którzy rozłożyli się przed frontem ADN, wrzaskliwie domagali się informacji. Grupa reporterów już zablokowała główne wejście, a nowi wciąż przybywali. Szczególnie agresywni byli ludzie z telewizji, wykrzykując pytania do każdego, kto nosił mundur. Jeśli chodzi o ostateczne terminy przygotowania programów, najmniej pobłażliwe okazały się wiadomości o jedenastej. Fakt, że nowiny można było przekazać natychmiast, stanowił jedyną atutową kartą telewizji, dającą jej przewagę nad gazetami i dziennikarze telewizyjni zrobiliby wszystko, by dać swym stacjom pierwszeństwo jakąś wielką historią. Michaels wiedział z doświadczenia, że oznacza to fabrykowanie szczegółów z plotek i przypuszczeń, jeśli dostępne fakty były zbyt skąpe. Czasami zdesperowane agencje informacyjne po prostu przytaczały plotki ogłaszane przez inne stacje. Był to wariacki sposób zarabiania na życie, ale Michaels respektował fakt, że reporterzy wykonywali swoją pracę. Zobowiązał się podać im potrzebne informacje, by mogli przeprowadzić transmisję na żywo - jeśli nie wcześniej. Tabliczka z nazwiskiem na biurku, przy którym siedział Michaels głosiła: HAROLD P. JOHNSTONE, INSPEKTOR. Inspektor - dla Michaelsa nadzorca - serdecznie zaprosił policję do swojego biura i nalegał, by używali tego pomieszczenia jako kwatery głównej. Jed Hackner siedział po drugiej stronie biurka, podsumowując dla swojego szefa ostatnie szczegóły. W najlepszym wypadku sprawę ciągle można było ocenić bardzo ogólnie. Michaels po raz trzeci przejrzał dwie strony ręcznie spisanych szczegółowych notatek i nazwisk, by je zapamiętać. - Tak więc chłopak jest złodziejem samochodów, prawda? - Prawda. - Oskarżenie o morderstwo najlepiej podnosi rangę sprawy - głośno myślał Warren. Odwrócił stronę: - Czy Ricky Harris miał rodzinę? - Nie w tym rejonie. Pochodzi z Missouri. Zawiadomiliśmy tamtejszy stanowy Departament Policji, by im dali znać. - Aha. - Warren odwrócił plik kartek i zaczął od nowa: - Nie ma wzmianki o psach - skomentował nie podnosząc wzroku. - Co się z nimi dzieje? Niezręczne milczenie Jeda zaniepokoiło Michaelsa. Spojrzał na niego znad papierów: - Jed? Hackner zmienił położenie nóg i odchrząknął: - Z psami jest problem. Upłynie jeszcze kilka godzin, zanim Peters będzie mógł tu z nimi dotrzeć. Wygląda na to, że wybrał się na święto do centrum miasta. Rozmawiałem z nim przez komórkę jakieś dwadzieścia minut temu. Utknął w beznadziejnym korku. Powiedział, że w normalny dzień mógłby tu dojechać w półtorej godziny. W tym ruchu - po prostu nie wie. Szczęki Michaelsa zadrgały: - A kiedy, do cholery, miałeś zamiar podzielić się ze mną tym smacznym kąskiem? Chyba nie chciałeś zaskoczyć mnie tą wiadomością przed kamerami? - Nie ukrywałem jej przed tobą - powiedział z zakłopotaniem Jed. - Po prostu nie zdążyłem umieścić tego w podsumowaniu. Michaels przetarł oczy dłonią, i opuścił ręce na biurko. Po chwili potrząsnął głową i zachichotał: - Nienawidzę rozmawiać z tymi sępami. Czy nie wyjdziemy na bandę prostaków? Tak, panocku - przedrzeźniał akcent wsioków z południa. - Momy najlepszy, cholerny zespół psów w całem stanie. Gdy ich trza, to som na pieprzonych wakacjach w stolicy. - Podniósł głos: - Boże Wszechmogący, Jed, trop tego małego będzie wyczuwalny tylko przez jakiś czas! I zapowiadają na dzisiejszą noc deszcz. Jeśli będzie padać, możemy równie dobrze zastrzelić psy. Do diabła, jestem skłonny zastrzelić je tak czy owak. Zakończywszy tyradę Michaels zagapił się na Hacknera. - Co chcesz żebym zrobił, Warren? To nie są moje cholerne psy. Od lat naciskam na radę miejską, by ufundowała nam psią drużynę, ale nie chcą tego zrobić. Tak jest zawsze, gdy próbujesz uszczknąć parę groszy. Michaels uśmiechnął się, złość mu przeszła. - Wspaniała lekcja praw i obowiązków obywatelskich, sierżancie Hackner. Czy mogę cię zacytować przed kamerami? - Jasne, czemu nie? To tylko moja kariera. Michaels spojrzał na zegarek. Dziesiąta czterdzieści osiem. Przez opuszczone żaluzje noc przeświecała ekranami telewizorów, jakby było południe. Wstał: - Chodź Jed - powiedział. - Czas nakarmić ptaszyny. Rozdział 5 Dwadzieścia kilometrów od Brookfield, w najodleglejszym, południowo-zachodnim zakątku okręgu Braddock Mark Bailey siedział na zniszczonej kanapie, tuląc do siebie butelkę z ostatnimi trzema łykami podłej whisky. Jedyne światło padało z pieca i z telewizora. Miał wrażenie, że powinien zejść z widoku i pozostać w ciemnościach. Unikał okien. Nie chciał, aby go widziano, nie dzisiaj. Marzył o tylko o tym, żeby ta nieczysta sprawa z Nathanem została wreszcie zamknięta, tak by mógł się zająć swoim życiem. Jeszcze czterdzieści pięć minut temu butelka w rękach Marka stanowiła pomnik i symbol jego zwycięstwa nad alkoholizmem. Kupił ją cztery lata temu na pamiątkę dwunastego miesiąca trzeźwości. Oczywiście już dawno wrócił do nałogu, ale aż do dziś nie mógł się zdobyć na jej otwarcie. Oznaczałoby to przyznanie się do porażki. Ale tej nocy Mark Bailey popełnił straszny czyn. Może i nie był wykolejeńcem, ale na pewno nie miał dla siebie respektu. Już od trzech tygodni wiedział, że po dzisiejszej nocy szacunek do siebie samego stanie się wspomnieniem przeszłości. I w końcu, do diabła, to była tylko flacha wódy, na rany Chrystusa. Cały ten durny symbolizm nie miał właściwie żadnego znaczenia. Nie zważając jednak na wydarzenia nocy, Mark czuł, że nad sobą panuje - aż do czasu, gdy w telewizji pojawiła się twarz Harryego Caruthersa, zachęcającego do oglądania wiadomości o jedenastej. - Morderstwo w areszcie dla nieletnich. Szczegóły o jedenastej. Te osiem słów, wypowiedzianych w kilka sekund, było dla Marka potwierdzeniem, że to nareszcie koniec; że został obdarzony życiem po raz drugi, aczkolwiek za cenę duszy. Dziwiło go, jak wielkie znaczenie mają ostatnio dla niego te wszystkie religijne bzdury. Słowa zakonni i księży z przeszłości żyły w jego umyśle - obrazy ognia, tortur i cierpienia. Niewymowny ból na całą wieczność. Ta właśnie myśl wysłała go na poszukiwanie swojego pomnika trzeźwości Pierwszy toast wzniósł za kochanego zmarłego brata, Steve’a. Stary Stefek Pan Nieskazitelne Życie, Idealne Dziecko, Bardziej-Święty-Od-Cholernego-Boga, Wrzód- Na-Tyłku Stefcio. - Przykro, że tak się to skończyło braciszku, ale nie zostawiłeś mi pola do popisu. Dla Marka zawsze najważniejsze było przetrwanie. Nawet gdy był dzieckiem, dorośli i rówieśnicy twierdzili, że jest życiowo mądry. To znaczy, umiał przetrwać. Rozprawiał się z każdą, najmniejszą przeciwnością, którą obdarzał go los, i ruszał na podbój kolejnego dnia. Na tym polegało życie: zostać powalonym, pozbierać się i znów się podnieść. Gdy opieka społeczna podrzuciła na jego próg pisklę Stevena, w pierwszej chwili potraktował to jako jeszcze jedną grudkę na kupie łajna, jakim było jego życie. Ale ostatecznie obrócił to zdarzenie na swoją korzyść. To tak, jak zamienić słomę w złoto. Im dłużej żył, tym lepiej umiał wygrywać z losem. Tyle że coraz ciężej było za to płacić. A jednak teraz, wyszła ta sprawa z Nathanem, a krew rozgrzał alkohol - Mark zdobył się na nieco filozoficzne podejście do życia. Przypuszczał, że pewnego dnia pójdzie do piekła - ale co z tego, do jasnej cholery. Teraz nic już nie możesz w tej sprawie zrobić. Nie ma sensu rozpamiętywać przeszłości. Gdy przez ekran przelatywała czołówka „Action News”, Mark wykończył resztki z butelki. Jeśli jego wyczucie czasu było dobre, padnie tuż po zakończeniu reportażu o Nathanie. Jak zwykle pierwszy był Harry Caruthers z główną informacją dziennika: - Przedstawiciele prawa są dzisiejszej nocy wstrząśnięci brutalnym zabójstwem pracownika aresztu dla nieletnich w Brookfield. Dwudziestoośmioletni wychowawca Richard W. Harris został znaleziony około dziewiątej wieczorem przez kolegę z pracy. O zbrodnię podejrzany jest dwunastoletni chłopiec, który zbiegł z ośrodka i w dalszym ciągu jest na wolności. John Ogilsvy jest teraz w Brookfield z najświeższymi wiadomościami. John, co wiemy o szczegółach tej sprawy? Mark Bailey pomyślał w pierwszej chwili, że whisky rozmiękczyła mu mózg. To, co wydawało mu się, że usłyszał - było po prostu nie do pomyślenia. Potrząsnął głową, osunął się na podłogę i szybko przysunął się do telewizora, zmuszając się do skupienia na każdym słowie. Ekran zmienił się, pokazując młodego Johna Ogilsvy, ubranego w gustowną koszulę i krawat. Oświetlona fasada aresztu dla nieletnich służyła mu jako tło. - No cóż, Harry, w tej chwili informacje są ciągle jeszcze raczej fragmentaryczne, ale jak się pewnie domyślasz, policja i personel aresztu uwijają się jak w ukropie, aby poskładać elementy tej sprawy w całość. Gdzieś pomiędzy siódmą a ósmą trzydzieści jeden z pracowników, Richard Harris, został kilkakrotnie pchnięty nożem w czasie rutynowego obchodu placówki. Zwłoki pana Harrisa zostały odnalezione przez innego pracownika w celi, zajmowanej przez dwunastoletniego złodzieja samochodów Nathana Baileya z okręgu Braddock. Urzędowa fotografia Nathana - z przodu i z profilu - pojawiła się w lewym rogu ekranu, podczas gdy reszta ukazywała uśmiechniętego Ricka Harrisa. - Pewne jest tylko to, że Nathan Bailey uciekł, ale myślę, że można bez ryzyka założyć, że jest on głównym podejrzanym o to morderstwo. Radzimy okolicznym mieszkańcom, by dokładnie sprawdzili zamki dzisiejszej nocy... To było nie-cholera-wiarygodne. - Ty sukinsynu - wysyczał przez zaciśnięte zęby Mark. - TY CHOLERNY SUKINSYNU! Rzucił opróżnionym pomnikiem trzeźwości w kineskop, pogrążając pokój w ciemnościach. Jak to się mogło stać? Mark zatoczył się, marząc mgliście o spuszczeniu alkoholu z żył. To było takie proste. Jak zastrzelenie ptaka w klatce. Jak Ricky mógł to tak strasznie spieprzyć? Mark próbował dźwignąć się na czworaka, ale runął na bok jak powalony bawół i leżał tak, ciężko dysząc i klnąc niezrozumiale pod nosem. - Powinieneś pozwolić mu to zrobić, Nathanie - zajęczał. - Tak jest gorzej dla nas obu... Jego myśli się zmąciły. - Następny facet, którego wyślą nie będzie taki szybki. Ostatnią logiczną refleksją przed zapadnięciem w pijackie odrętwienie było zmartwienie, że tym razem Mark Bailey może nie wyjść z tego cało. Rozdział 6 Nathan ocknął się przestraszony, gdy silny blask obmył mu twarz. Przez dłuższą chwilę zdezorientowany, nie potrafił poskładać w całość jasnych świateł, wilgoci, zapachu kurzu i tego strachu. Reflektory oślepiały go w miarę zbliżania się samochodu, który zatrzymał się na podjeździe naprzeciwko. Następnie dobiegł go charakterystyczny, dudniący odgłos otwieranych drzwi garażowych, po czym światła znikły we wnętrzu. Zaledwie metr od Nathana, tuż za cienką dyktą z winylową okładziną, otwarły się i zamknęły drzwi samochodu. Nieprzerwanie toczyła się rozmowa: - Patrz, Chris - powiedział kobiecy głos - czyż to nie słodkie? Suzie tak głęboko śpi. Czy mógłbyś ją potrzymać, gdy będę otwierać drzwi? Męski głos odpowiedział pojedynczą sylabą. Odgłosy kroków; drugie drzwi auta otworzyły się i zamknęły. Mężczyzna podśpiewywał miękko: - Cichutko, kochanie, śpij. Tatuś zaniesie cię prosto do łóżeczka. Cichutko... Garażowe drzwi znów zadudniły. W tym czasie Nathan leżał w całkowitym bezruchu, podświadomie oczekując, że ktoś wyrwie go za kołnierz z ukrycia. W miarę upływu sekund, a potem minut, pozwolił sobie na odprężenie. Gdyby go zauważyli, na pewno już by coś zrobili. Przeklinał siebie za przyśnięcie. Trzy minuty później światło na automacie do otwierania garażowych drzwi zgasło, ponownie pogrążając jego kryjówkę w ciemnościach. Ulica wyglądała teraz całkiem inaczej. Większość domów była ciemna. Nikt się nie kręcił po okolicy. Osiedle pogrążone było we śnie. Nadeszła pora na wykonanie jego planu. Używając jedynie łokci, Nathan wyślizgnął się zza bukszpanu i wpełzł w trawę. Wydostawszy się z zarośniętego tunelu, podkurczył nogi, co natychmiast przypomniało mu o obrażeniach, jakie odniósł w lesie. Stopy bardzo go bolały, ale chłodna wilgoć trawy działała kojąco. Miał teraz nieograniczony widok na ulicę. Skulony jak kot, rozglądał się w koło i oceniał, co musi zrobić. Przestrzeń dzieląca go od cienia domu po drugiej stronie ulicy, wyglądała jak dystans sprintu, który musiał przebiec w szkole. Pięćdziesiąt metrów. Ostatnio gdy mierzył czas, przebiegł tą odległość w 7,8 sekundy - najszybciej w klasie. To tyle, co nic. Przykucnięty, odliczał w myślach. Na miejsca... gotów... START! Frontowe podwórze pokonał pięcioma szybkimi krokami, ulicę osiągnął szóstym, a dobrze zamaskowany kamień - ósmym. Potknął się i przewrócił na twarz w trawę po drugiej stronie ulicy. Poza bólem w prawej nodze i otartą skórą, był cały. Ale, Jezu, ile przy tym narobił hałasu! W tym momencie eksplozja światła dobiegła z domu, który dopiero co opuścił, a unoszące się drzwi do garażu jeszcze raz zadudniły. W miarę jak się podnosiły, odsłaniały stopy, nogi i wreszcie całą sylwetkę mężczyzny. Chłopiec o mało nie wpadł w panikę. Był całkowicie odsłonięty, lekko licząc - sześć metrów od najbliższego cienia. Nie mając właściwie wyboru, skulił się i zastygł bez ruchu. Zwykle najciemniej jest pod latarnią - powiedział mu kiedyś ojciec. Nathan nie spuszczał oczu z mężczyzny, który wytoczył przed dom pojemnik ze śmieciami, a następnie postawił przy krawężnik pudło pełne gazet. Facet ani razu nawet nie spojrzał na drugą stronę ulicy. Gdy tylko znikł we wnętrzu garażu, a drzwi znów zaczęły się opuszczać, Nathan rzucił się w cień budynku, który - miał nadzieję - będzie jego domem na tę noc Dzięki lekcjom MacGyvera, włamanie do domu zajęło Nathanowi dziesięć sekund. Wybrał oszklone drzwi na parterze z tyłu budynku. Łokciem wybił małą szybkę koło zamka i skrzywił się w oczekiwaniu na ból, który się nie pojawił. Nawet nie narobił hałasu - dzięki puszystemu dywanowi po drugiej stronie drzwi. Nathan sięgnął przez otwór, odsunął rygiel i nacisnął klamkę. Otworzył drzwi do zaciemnionej bawialni, zdominowanej przez sięgający od podłogi do sufitu kamienny kominek po prawej stronie i wielki zestaw sprzętu audio- wizualnego po lewej. Pośrodku czaiły się cienie rozmaitych mebli. Nathan delikatnie zamknął francuskie drzwi. I zaryglował je. Mimo że jego oczy przywykły do ciemności, poruszał się ostrożnie, szaleńczo przerażony możliwością walnięcia gołym paluchem w jakąś niewidoczną przeszkodę. To miejsce jest olbrzymie. Kuchnia z z wielkim stołem, dalej salon, jadalnia i biblioteka - to wszystko na parterze. Taki pałac powinien mieć instalację alarmową - ta myśl o mały włos wywołałaby w nim panikę, gdyby w porę nie zdał sobie sprawy z faktu, że przebywał w środku wystarczająco długo, by go już uruchomić. Tak czy inaczej - był wewnątrz, więc dziś nie ma się czym przejmować. Jednak warto było pamiętać o tym na przyszłość. Pierwszym celem Nathana była lodówka. Umierał z głodu. Musiał mocno szarpnąć, by otworzyć drzwi, ale i tak wysiłek okazał się daremny. Półki były puste. Żadnej pizzy ani resztek, nawet kartonu z mlekiem. Z półeczki w drzwiach wyjął słoik pikli. I wtedy zamarł bez ruchu. W przyćmionym świetle lodówki, po raz pierwszy przyjrzał się swoim rękom. Były brudne, pokryte błotem i poplamione trawą. I krwią. Dużo, dużo krwi. Krwi Ricka. W jednej sekundzie głód znikł, zastąpiony koniecznością natychmiastowego udania się do łazienki. Nie tracąc ani chwili, znalazł jedną w głównym holu, po przeciwnej stronie schodów. W ciemnościach dopadły go gwałtowne torsje. Skończywszy, Nathan zamknął drzwi i pstryknął wyłącznikiem w ścianie. Łazienka nie miała okien, mógł więc bezpiecznie zapalić światło. Widok w lustrze naprzeciw wystraszył go. Ten chłopiec wyglądał, jakby miał sześćdziesiąt lat. Jego oczy były ciemnymi dziurami, jasne włosy były brązowe od brudu, zmatowiałe i sterczały na we wszystkie strony. Wyglądał krucho w opadającym drelichu - ramiona ubrania zwisały do połowy łokci. No i krew. Był nią przesiąknięty. Gdy się ruszał, małe drobinki skrzepniętej krwi łuszczyły się i jak pył osypywały na podłogę. Obydwoma rękami pociągnął za klapy kombinezonu, wyrywając suwak. Niczego w świecie tak nie pragnął, jak wydostania się z tej odzieży. Ruszał się szybko i niezgrabnie, jakby więzienny uniform oblazły pająki. Gdy już oswobodził ramiona, opuścił górną część na podłogę i szybko wysunął nogi ze spodni. Krew była również na bieliźnie; zerwał ją z siebie i rzucił na stertę. Wpatrując się w bałagan na podłodze jakby to był jakiś potwór - wycofał się w kąt koło wanny. Skulony, przykucnął na podłodze, zastanawiając się, jak przejdzie koło stosu ubrania, nie dotykając go. Ciągle jeszcze się jej nie pozbył! Krew Ricka przesiąkła przez odzież i poplamiła skórę. Jego skórę. Zerwał się na równe nogi. Jedną ręką gwałtownie odsunął zasłonkę do prysznica, a drugą obrócił regulator temperatury do oporu. Wpadł do środka i zaciągnął zasłonę nawet nie czekając aż popłynie ciepła woda. Z początku lodowata kaskada zaparła mu dech w piersiach, przywracając jasność umysłu. Nathan stał bez ruchu, gdy woda bębniła po twarzy, przechodząc z zimnej w gorącą. Do regulatora temperatury sięgnął dopiero, gdy poczuł, że może się poparzyć. Znalazł kostkę mydła i powoli, z rozmysłem zaczął zmywać z siebie koszmar. Z zamkniętymi oczami upajał się prostą przyjemnością stania pod strumieniem gorącej wody - przywilejem, którego tak długo był pozbawiony. Ale ciemność z powrotem sprowadziła demony. Pod powiekami czaił się wizerunek Ricka Harrisa Nathana. Jeszcze raz, od nowa patrzył, jak ten człowiek umiera. Widział swoje ręce, zakrywające dziurę w brzuchu Ricka, gdy desperacko próbował powstrzymać fontanny jasnej krwi, ale ona przepływała mu między palcami. Pamięć Nathana odtworzyła straszliwe dźwięki, które wydawał Ricky; wstrętne bulgotanie, odgłosy dławienia, gdy bezskutecznie próbował zaczerpnąć powietrza. Zobaczył oczy Ricka, złe i przerażone. Poczuł jego krwawą dłoń na swoim gardle... Obrazy znikły, gdy chłopiec otworzył oczy. Podczas gdy woda i wszelkie plugastwo spływały z jego ciała i wirując znikały w odpływie - poruszał palcami nóg w mydlanej pianie i próbował się uśmiechnąć. Uśmiech czyni najsmutniejszego człowieka troszkę szczęśliwszym, zwykł mawiać ojciec - ale czyż kiedykolwiek odczuwał aż tak wielki smutek? - O Boże, tak bardzo za tobą tęsknię - powiedział głośno Nathan, ale jego głos był szeptem. Podniósł twarz w stronę sufitu: - Jestem w wielkich opałach, tatusiu. Proszę, pomóż mi. Musisz mi pomóc. Emocje, które tak długo powstrzymywał, wreszcie wyrwały się spod kontroli. Zaczął płakać, najpierw po cichu, a potem - opuszczając głowę na piersi i zakrywając oczy dłońmi - żałośnie zaszlochał. Na zewnątrz lał rzęsisty, letni deszcz, dostarczając pożywienia ziemi, wypełniając po brzegi koryta strumyków i na zawsze zmywając ślady wystraszonego dwunastoletniego chłopca. Rozdział 7 - Powiedz mi, co wiemy, Jed - zaproponował Michaels, odchylając się w skrzypiącym, plastikowym fotelu. Był znów poranek, dzień po Czwartym Lipca, i Michaels miał na sobie lekki garnitur khaki z nieskazitelnie wykrochmaloną koszulą i żółtym krawatem w drobne czerwone grochy. Głośno nigdy by tego nie przyznał, ale nie ulegało wątpliwości, że dbałość Hacknera o strój wpłynęła na sposób ubierania się całego departamentu. Kartkując swój nieodłączny notes, Jed odfajkowywał kolejno klęski ostatnich dwunastu godzin: - Poszukiwania i blokady dróg ostatniej nocy zupełnie nic nie dały i spowodowały kompletny chaos w godzinach porannego szczytu. Nocny deszcz zatarł wszelkie tropy, które mogłyby podjąć psy. Doktor Cooper jest na wakacjach, więc w biurze patologa powiedziano mi, że do autopsji Ricka zabiorą się najwcześniej jutro po popołudniu. - A przy okazji - zawiadomił Hackner, podnosząc wzrok znad swojego notatnika - liczba ran kłutych wzrosła dziś rano do co najmniej sześciu. Najwidoczniej wczoraj którąś pominąłem. Michaels powstrzymał się od ironicznych komentarzy, jako że wczoraj sam przegapił obecność narzędzia, którym popełniono zbrodnię. Hackner kontynuował: - Nasz szanowny prokurator okręgowy, czcigodny J. Daniel Petrelli dziś rano spowodował zwyżkę cen na rynku szminek do telewizyjnego makijażu, udzielając wywiadów we wszystkich lokalnych programach. Wieść niesie, że „Dzień Dobry, Ameryko” zaprosiło go na jutro rano. - O Chryste - jęknął Michaels. Ponieważ dotarł do łóżka nieco po trzeciej w nocy, zdecydował się przespać poranne wiadomości. - I cóż to pan Hollywood miał do powiedzenia mieszkańcom naszej prześwietnej społeczności? - Te same bzdury, co zwykle. Zamierza oskarżać małego Baileya jak dorosłego i wrzucić go do więzienia na resztę życia. Przyciśnięty przez dziennikarza powiedział, że nie wyklucza kary śmierci. Michaels się roześmiał: - Tak, na pewno. Znajdzie sędziego, który usmaży dwunastolatka na krześle. - Nie powiedział, że ma taki zamiar - sumiennie poprawił Hackner, - ale, że tego nie wyklucza. - No cóż, pewnie, że nie mógł tak powiedzieć. Nie miał jeszcze szansy stanąć do wyborów. Michaels nie próbował ukryć swej pogardy dla Petrellego. Zazwyczaj, ambitni prokuratorzy udawali, że zaprzeczają, jakoby mieli jakieś polityczne ambicje; Petrelli przez ostatnie pięć lat uświadamiał wyborców, że chce zostać następnym senatorem Stanów Zjednoczonych, reprezentującym Federację Wirginii. Zajmował się osobiście jedynie sprawami, które spełniały jednocześnie dwa kryteria: były bardzo nagłośnione i stuprocentowo wygrane. Tylko jeśli miał trzech naocznych świadków i taśmę wideo z zapisem przestępstwa, publiczność mogła ujrzeć J. Daniela Petrellego w sali sądowej. Chyba że, oczywiście, można było przypisać sobie zaszczyty za ciężką pracę w wygraniu jakiejś trudnej sprawy przez któregoś z zastępców. Michaels mógł sobie jedynie wyobrazić, co dziś rano Petrelli miał do powiedzenia. Głównym tematem jego wyborczej retoryki był upadek moralności wśród młodych ludzi. Wybory za jedyne cztery miesiące i Petrelli nie mógł sobie wymarzyć lepszej okazji, do wygłoszenia pompatycznych sloganów. - Przypuszczam, że był w dobrej formie i zrobił z nas, niekompetentnych szpicli, kozły ofiarne na wypadek, gdy coś pójdzie źle? - Oczywiście. - Oczywiście. Przysięgam na Boga, Jed, że jeśli jedna z moich córek wyrośnie na idiotkę, zmuszę ją, by została politykiem. Hackner uśmiechnął się: - Zgaduję, że twój ojciec miał inną strategię. Michaelsa spiorunował go wzrokiem: - Bardzo ci się spieszy, posterunkowy, och!, sierżancie Hackner. Coś jeszcze? - Nic dobrego. Wszystkie patrole szukają dzieciaka; mamy lepsze zdjęcie, przekopiowane z rocznika piątej klasy. - Podał egzemplarz Michaelsowi. - Nie wygląda za bardzo na mordercę, no nie? - skomentował Michaels. - Dobrzy nigdy nie wyglądają. Chłopiec na zdjęciu wyglądał, jak z opakowania płatków śniadaniowych. Uśmiechał się, błyskając niebieskimi oczami i iskrząc bielą zębów do aparatu - jasnowłosy i wysportowany sprawiał wrażenie, jakby nie miał najmniejszego w świecie zmartwienia. Kontrast z oficjalnym zdjęciem, przyczepionym do okładki jego akt był ogromny. Michaels westchnął. - Nie, przypuszczam, że nie. Przy okazji, kto udostępnił mediom zdjęcie chłopaka? - Zgadnij. - Petrelli? - Nie mogę tego udowodnić, ale któżby inny? Rozmawiałem o tym dziś rano z jednym z jego faworytów, który przeszedł do głębokiej defensywy, bełkocząc, że prawo zezwala na publikację podobizny nieletniego zbiega, jeśli spełnione są pewne kryteria. Szczerze mówiąc, straciłem zainteresowanie w połowie odpowiedzi. Jednak nie powiedział „nie”. Warren pokiwał głową i oddał fotografię Jedowi. - Dobra, do diabła z tym. Są w końcu prawnikami. Wojsko zebrane? - Ano. Gotowe, czeka na przegląd. Michaels i Hackner wstali i przeszli przez pokój detektywów do małej sali konferencyjnej, w której zebrali się szefowie pozostałych trzech wydziałów. Michaels wmaszerował do pokoju i od razu przeszedł do rzeczy: - Dziękuję, że panowie tak szybko przyszli. Już wiecie, że ostatniej nocy w ADN miało miejsce morderstwo i że podejrzewany zabójca znajduje się na wolności. Mordercą jest dwunastoletni chłopiec. Podczas przemowy Michaelsa Hackner rozdał kopie zdjęcia z rocznika. - Prasa już zaczyna naśmiewać się z tej historii - kontynuował Michaels - utrzymując sprawozdania w duchu historii o Dawidzie i Goliacie: MAŁY CHŁOPIEC PRZECHYTRZYŁ SIŁY POLICYJNE, znacie t. Chcę wszystkim razem i każdemu z osobna powiedzieć, że musimy tą sprawę dzisiaj zakończyć, a Nathana Baileya ponownie zamknąć w więzieniu. Jak dotąd, nasze poszukiwania i blokada dróg nic nie dały. Po naszym spotkaniu sierżant Hackner zajmie się zaangażowaniem w to wszystko policji stanowej, ale osobiście wolałbym rozwiązać problem, póki jest to ciągle sprawa lokalna. Mówiąc otwarcie, nie potrzebuję tego całego gówna, które zleci na nas, jeśli damy się pokonać przez dzieciaka. Czy jasno określiłem swoje stanowisko? Głowy wokół stołu konferencyjnego przytaknęły. - Dobrze, zdopingujcie więc odpowiednio swoich ludzi na ulicy. Muszą go złapać. Na tym spotkanie się zakończyło. W trakcie pokonywania dwudziestu kroków, dzielących go od drzwi, Michaels usłyszał komentarz szefa jednego z wydziałów: - Na pewno jest ładniutkim dzieckiem. Michaels stanął jak wryty i obrócił twarz w kierunku mówiącego. Słynne piorunujące spojrzenie doskonale działało: - Przypomnę ci, Bob, że ostatniej nocy to ładniutkie dziecko zamordowało twojego kolegę po fachu. Jeśli będziesz dobrze wykonywał swoją robotę, nie będzie miał okazji zrobić tego ponownie. Rozdział 8 Nathan obudził się nagi pod puszystym szalem, na środku królewskiego łoża. Słońce, świecące przez rozsunięte story padało pod najodpowiedniejszym kątem, by porazić jego oczy i go zbudzić. Ostatnim razem, gdy spoglądał na cyfrowy zegar stojący obok na nocnym stoliku, pokazywał on drugą czterdzieści trzy. Teraz była dziewiąta czterdzieści osiem. Poirytowany tym, że jego odpoczynek został przerwany, stęknął i odwrócił się od atakujących promieni słońca, chowając głowę między poduszki. Chwilę później pokój wypełnił się głosem discjockeya, ryczącego z radio-zegara. Potem jakaś paplanina, którą Nathan próbował zignorować, próbując odzyskać spokój snu. Treść konwersacji umykała i powracała do jego świadomości; coś o ochronie zdrowia i podatkach. Cokolwiek to było, wzbudzało wiele emocji, bo ludzie na siebie krzyczeli. Wreszcie Nathan miał tego dość i na oślep klepał radio, aż hałas umilkł. W cichym pokoju znów włożył głowę między poduszki i oczekiwał na powrót drzemki. Ale było już za późno. Magia snu przeminęła. Był rozbudzony, a jego umysł zaczął się już wypełniać myślami o tym, czego potrzebował, by zaplanować ucieczkę. Trochę trudno, gdy się nawet nie wie, gdzie pójść. Jakąkolwiek decyzję podejmie, będzie musiał bardzo dokładnie ją przemyśleć. Nerwowe rozdygotanie znów pojawiło się w okolicach żołądka. Obrazy Ricka czaiły się tuż za zamkniętymi drzwiami umysłu. Jeśli nie będzie ostrożny, będzie musiał znów na nie patrzeć. Odepchnął myśli od siebie. Było dużo czasu na planowanie, powiedział sobie - i Bóg wie jak wiele czasu, by się martwić. Zabierze się za to wszystko później. Zegar wskazywał dziesiątą; w kablówce musiały być teraz jakieś dobre kreskówki. Ostatniej nocy, a właściwie dzisiejszego ranka, pierwszą rzeczą, którą zauważył w ciemnościach głównej sypialni, był ogromny telewizor stojący w kącie, naprzeciw olbrzymiego łoża. Nathan znalazł pilota na nocnym stoliku i nacisnął przycisk WŁĄCZ. Wielki ekran ożył z zaskakującą szybkością. Kanał nastrojony był na stację informacyjną, a dźwięk całkiem ściszony. Nathan popatrzył na trzymane w ręku urządzenie, chcąc nauczyć się nim posługiwać, a kiedy podniósł wzrok - powitało go jego własne zdjęcie wielkości stołu, ponuro patrzące z ekranu. To zdjęcie, zrobiono mu, gdy pierwszy raz był aresztowany. Wdusił przycisk GŁOŚNIEJ i przytrzymał go tylko tyle, by głos stał się ledwo słyszalny: - ... na wolności. Policja nie chce spekulować na temat motywu morderstwa, ale źródła zbliżone do Biura Prokuratora Okręgu Braddock ujawniły, że wiek zbiega będzie miał niewielki wpływ na sposób, w jaki sprawa będzie prowadzona. Na ekranie ukazał się starszy mężczyzna w garniturze, stojący przed frontem budynku ADN. Nathanowi nie podobały się oczy mężczyzny. Miały taki sam nieczuły wyraz, jak u całej tej hołoty, z którą miał do czynienia w wymiarze sprawiedliwości dla nieletnich. Elektronicznie wyświetlony napis identyfikował go jako J. Daniela Petrellego, pełnomocnika stanu. - Nie przesadzamy, mówiąc o powadze przestępstwa - powiedział Petrelli, patrząc wprost w kamerę. - Sądzimy, że Nathan Bailey zabił pana Harrisa i będziemy go ścigać i sądzić z całą energią, stosowną do przestępstwa, o które jest oskarżony. - Co się z nim stanie, jeśli zostanie złapany? - zadał pytanie ktoś spoza kamery. - Czy zamknie go pan z powrotem w areszcie dla nieletnich? Petrelli nie zrobił nawet pauzy, by zastanowić się przed udzieleniem odpowiedzi: - Gdy go złapiemy, a mam wszelkie dane, by sądzić, że nastąpi to jeszcze dziś, zamierzam sądzić tego młodego człowieka jak dorosłego. Jeśli potrafił popełnić dorosłą zbrodnię, może za nią zapłacić dorosłą cenę. - Ale chyba nie sugeruje pan kary śmierci? - zapytał głos zza kamery. Petrelli zimno zachichotał i rozłożył ręce przy twarzy. - Nie uprzedzajmy wypadków. Najpierw wsadźmy pana Baileya z powrotem za kratki. Jego ostatecznym losem zajmiemy się w trakcie przygotowań do procesu. - Kara śmierci - Nathan głośno wciągnął powietrze. - O rany, to oznacza krzesło elektryczne. Był przerażony tym, co oglądał. Nigdy przedtem nie słyszał swego nazwiska w telewizji i oczywiście nigdy nie widział tam swojej fotografii. (Chciałby, żeby znaleźli takie, na którym wyglądałby mniej fatalnie). Jeszcze jeden debiut - nigdy przedtem nie nazwano go mordercą. - No, tym razem naprawdę nasrałeś do wazy na poncz, chłopie. - Zbeształ samego siebie, podkradając zwrot często używany przez ojca. Na ekran powrócił prezenter za biurkiem. - John Ogilsvy podąża dla nas tropem policyjnego śledztwa od chwili, gdy ta sprawa wyszła na jaw. John, czy policja jest już bliska odnalezienia Nathana Baileya? - No cóż, Peter - powiedział John Ogilsvy - przez cały ranek policja hrabstwa Braddock dużo mówi o wysiłkach wkładanych w odnalezienie chłopca, ale nie wspomina o rezultatach tych wysiłków. Obraz znów się zmienił, by ukazać zmęczonego mężczyznę w czerwono-niebieskiej koszuli, stojącego za baterią mikrofonów. Elektroniczny napis zidentyfikował go jako porucznika Warrena Michaelsa z Departamentu Policji Hrabstwa Braddock. Jedyny głos, towarzyszący obrazowi, pochodził w dalszym ciągu od Johna Ogilsvy. - Detektyw porucznik Warren Michaels przemówił do dziennikarzy wczoraj późno w nocy i dziś wcześnie rano, przekazując wiadomości, które muszą być bardzo kłopotliwe dla policji. Zgodnie z tym, co mówił Michaels, poszukiwania zbiega mogły być opóźnione o dwie godziny, a kiedy wreszcie się rozpoczęły, przeciwko policji sprzysięgło się kilka czynników: od opóźnień związanych z korkami na ulicach, do gwałtownej ulewy ostatniej nocy, która sprawiła, że psy, używane normalnie do tropienia zbiegów, okazały się bezużyteczne. - Nim ta sprawa zostanie ostatecznie zamknięta, może okazać się, że ktoś będzie musiał odpowiedzieć na kilka bardzo trudnych pytań, dotyczących jej prowadzenia. Wybory są tuż-tuż i wydaje się, że tym kimś może być J. Daniel Petrelli, a ludzie zadający pytania mogą być wyborcami. Na żywo z aresztu dla nieletnich w Brookfield mówił John Ogilsvy z „Action News”. Prezenter przeszedł do informacji o kubańskich uchodźcach, przybywających na Florydę, więc Nathan wcisnął guzik ŚCISZ, odbierając dziennikarzowi głos. Zdawał sobie sprawę, że te wiadomości powinny go przerazić - i trochę przeraziły - ale odczuwał głównie dumę. Przebywał na wolności już ponad dwanaście godzin, a oni ciągle nie wiedzieli, gdzie jest. To oznaczało, że ma trochę czasu, by pomyśleć. Kreskówki stały się teraz zupełnie nieważne. Nathan musiał znaleźć ubranie, żywność i jakiś sposób, by utrzymać przewagę nad policjantami. Po raz pierwszy zaczął wierzyć, że może ich przechytrzyć. Problem z dorosłymi polegał na tym, że zawsze myśleli jak dorośli. To naprawdę było zabawne. Dzieci nigdy nie były dorosłe, a dokładnie wiedziały, co starsi myślą, podczas gdy dorośli całe lata byli dziećmi, ale nigdy nie doszli do tego, co zrobić, by myśleć tak, jak dzieci. Nathan słyszał bardzo wielu dorosłych narzekających, że nie rozumieją, co dzieje się w głowach ich własnych dzieci. A to takie proste. Starały się wkurzyć swoich rodziców. Nathan zastanawiał się, czy w tym domu mieszkało jakieś dziecko, a zwłaszcza dziecko jego wzrostu. Myśli o pościgu i karze śmierci łatwo dawały się zepchnąć na bok. Ale perspektywa, że złapią nago była zbyt straszna, by nawet o niej myśleć. Hol na piętrze zbudowany był w kształcie wielkiego półkola. Drzwi sypialni, zrobione z ciężkiego drewna i barwione na mahoń, były pozamykane. Środkowa część holu była wystarczająco duża, by pomieścić spore przyjęcie. Po prawej stronie znajdowały się zakręcające łukiem schody, zdominowane przez czteropoziomowe, złote żyrandole z milionami szklanych dyndających ozdóbek. Widział raz podobne w holu hotelu, ale nigdy w domu. Dywan w holu był tak samo puszysty jak w głównej sypialni i nie wykazywał śladów zużycia. Ci ludzie nigdy nie chodzą w butach - pomyślał Nathan. Poczuł nagle zakłopotanie i zakrył swoje intymne szczegóły dłonią. Czyż nie byłby to interesujący film dla telewizji? Pierwsze drzwi na lewo od głównej sypialni prowadziły do pokoju małej dziewczynki; cały w różowych barwach, półka za półką zasłany był przyborami lalki Barbie. No dobra, przyznał po cichu Nathan, była co najmniej jedna rzecz gorsza od złapania nago, dać się złapać w dziewczyńskim ubraniu. Poszedł dalej. To, czego szukał znalazł za trzecimi drzwiami. Wnętrze było mniejsze niż dwa poprzednie, wskazując na pozycję mieszkańca w rodzinie. Ściany pokryte były plakatami: Michaela Jordana w stroju Byków Navy Blue Angels, lecących w ciasnej formacji i wypluwających czerwony, biały i niebieski dym; oraz dwóch wersji żółwi Ninja: rysunkowej i prawdziwej. Nim zaczął mieszkać z wujkiem Markiem, Nathan miał rysunkowy plakat na ścianie swojej własnej sypialni. Gdy tak stał, smutne wspomnienia znów próbowały wślizgnąć się do jego umysłu, ale zepchnął je. Głośno roześmiał się na widok wypchanego Garfielda, powieszonego na doskonałej pętli ze sznura od żaluzji. Uspokojony tym, że mieszkańcem pokoju na pewno był chłopiec mniej więcej w jego wieku, Nathan zaczął przetrząsać ciężką, sosnową komodę, wybierając bieliznę, skarpetki, koszulkę z emblematem Chicago Bulls i parę dżinsowych szortów. Wszystko było ze dwa rozmiary za duże, ale i tak leżało lepiej niż ten małpi garnitur z A.D.N. i doskonale okrywało to wszystko, co powinno być okryte. Jedynym problemem były szorty, rozmiaru „Nathan-i-pół”. - Ten dzieciak powinien przejść na dietę - wymamrotał. - Zobaczmy, czy Grubcio ma pasek. Pierwszy pas był ciągle za luźny, nawet na najdalszej dziurce. Mały Nathan Bezpupowiec. Mój syn o pośladkach jak żyletki. Wreszcie, na samym końcu górnej szuflady znalazł zielony pas skautów, który można było regulować. Gdy mocno zacisnął go w talii, spodenki prawie pasowały, choć materiał zmarszczył się w kilku miejscach. Wypuści koszulkę na wierzch i nikt nie zauważy. Po buty Nathan wszedł do garderoby - dużego pomieszczenia, z jedną ścianą całą zabudowaną szafeczkami. Były wypchane koszulami, spodniami, swetrami, pościelą. No i butami; wszelkimi rodzajami i rozmiarami butów. Pantofle domowe, buty piłkarskie, buty do baseballa i tenisa. Nathan skoncentrował się na kolekcji tenisówek. Sądząc z ich numeracji i kondycji, ten dzieciak musiał przechowywać każdą parę, jaką kiedykolwiek posiadał. Oczywiście te nowsze były dla Nathana za duże. Grubcio ma też duże stopy. Nie minęło dużo czasu i Nathan miał w rękach parę starych reeboków, w odpowiednim rozmiarze, które wyglądały, jakby przeszły Stany od wybrzeża do wybrzeża. Sznurówka w jednym bucie była zerwana i ponownie związana, szwy prawie zginęły, a skóra mocno poobcierana. Ale, na Boga, wyglądały na wygodne, a to było dla Nathana najważniejsze. Gdy się ubrał, wrócił do głównej sypialni i zaryzykował spojrzenie w wielkie lustro w łazience. Trochę chudy i blady, zgoda, ale to był on. Tym razem bez krwi. Włosy znowu jasne, świeżo umyte, potrzebowały teraz pomocy grzebienia. Siniak na oku znacznie wyblakł i już zaczynał przechodzić w pomarańczowy odcień. Ogólnie Nathan był zadowolony z tego, co zobaczył. Czuł, jak rośnie jego pewność siebie, zrodzona z nadziei na lepszą przyszłość, jakiej nie odczuwał od czasu, gdy wujek Mark kazał wsadzić go do więzienia. No i znów zaczął myśleć o tych sprawach! Musiał przestać. Czarne myśli i bolesne wspomnienia sprawiały, że czuł się przestraszony i zdezorientowany, nie mógł sobie na to pozwolić. Sprężystym krokiem wrócił do sypialni. Radio-zegar znów się włączył, grzmiąc nową gadaniną. Nathan zdał sobie sprawę, że w radiu mówią o nim - początkowo było to nawet fajne. A potem usłyszał, co mówią. Rozdział 9 Denise Carpenter, samotna matka bliźniaczek, była „Kurwą” w radiowej stacji „News Talk 990” przez prawie pięć lat, a przemiana okazała się tak przypadkowa, iż wydawało się, że to sama opatrzność chciała, by jej radiowa audycja odniosła sukces. W październiku cztery lata i trzy kwartały wcześniej pracowała jako reporterką zajmująca się ruchem na ulicach miasta. Przydzielano jejtrzydzieści sekund czasu antenowego co pół godziny. Stały przedpołudniowy prezenter Boss Johnny zadzwonił, że jest w miejskim więzieniu, gdzie ofiarowano mu gościnny pokój, z powodu siedmiu wiszących nad nim spraw sądowych - od niepłacenia alimentów do pobicia ze skutkiem prawie śmiertelnym (to drugie było rezultatem zbyt dużej ilości whisky i zbyt małej - opanowania). Dając jej tylko dwadzieścia minut na przygotowania, powiedziano Denise, że oto stoi przed wielką szansą w programie adresowanym do wielkiej rzeszy odbiorców. Ta informacja powinna nią wstrząsnąć, ale w tamtym czasie nie szukała pracy jako prezenterka pierwszej linii. Była całkowicie zadowolona, mogąc monitorować policyjne częstotliwości, poszukując informacji o wypadkach i wytyczając zastępcze trasy dla sfrustrowanych podróżnych. Ale była na tyle bystra, by nie przegapić okazji. Jej córeczki Laura i Erin miały zaledwie pięć latek i po opłaceniu opieki nad dziećmi i czynszu, ledwo zostawało jej na jedzenie. Przyjaciółka, która pracowała w opiece społecznej powiedziała jej, że kwalifikuje się, by dostać bony na zupę, ale Denise odmówiła. Nie zamierzała dać Berniemu satysfakcji, by zobaczył ją biorącą jałmużnę. To ona chciała rozwodu i żądała wyłącznych praw rodzicielskich; to ona wreszcie odpuściła mu, zgadzając się na minimalne alimenty, pomimo gwałtownego sprzeciwu sędziego. Ostatnie słowa, które wypowiedział do niej Barnie Sukinsyn, gdy opuścili salę sądową, brzmiały: „Zdechniecie beze mnie z głodu.” W ciągu późniejszych sześciu lat zaczęła traktować te słowa jak talizman na szczęście. W obliczu jedynej szansy, Denise wkroczyła do studia bez uprzedzenia i pewna siebie. Po latach, Enrique Zamora wtedy inżynier, a teraz producent - przyznał się, że stracił tamtego dnia dwadzieścia dolarów. Założył się, że Denise wyjdzie z płaczem przed końcem pierwszego bloku reklam. Daleka od łez Denise na luzie weszła na antenę po zakończeniu tematu przewodniego. - Nie jestem tym głosem, który spodziewaliście się usłyszeć dzisiejszego ranka - wypowiedziała swoje pierwsze słowa jako prezenterka, - tamten głos uczy się śpiewać pieśń szubienicznika. Wygląda na to, że Boss Johnny ma więcej na języku niż w sercu. Właśnie teraz jest w więzieniu miejskim, aresztowany za szereg wykroczeń, z których jednym jest uchylanie się od obowiązku alimentacyjnego. Jeśli jest niewinny, nie mogę się doczekać, by zobaczyć jego uśmiechniętą twarz z powrotem tu, w kabinie. Jeśli jest winien, mam nadzieję, że zgnije w celi z Bubą, Plastikową Miłością, która nauczy go rzeczy o seksie, o jakich nie miał pojęcia. Przez następne cztery godziny Denise pomstowała na to, co było złe w socjalnej strukturze amerykańskiego społeczeństwa, nie wzdragając się przed wkraczaniem na obszary, normalnie uznawane za zakazane. Opowiedziała się po stronie prawa kobiet do aborcji, gdy wymagały tego warunki, ale namawiała, by o morderstwa oskarżano wszystkich - w tym ojców i lekarzy, którzy dopuścili się aborcji jako metody zapobiegania ciąży. Zapytana, jak może usprawiedliwić tak sprzeczne stanowisko, odpowiedziała: - Z niczego nie muszę się przed wami usprawiedliwiać. Po prostu mówię to, co czuję. Jeśli to was denerwuje, poszukajcie małego pokrętła w odbiorniku i obracajcie nim, aż ucichnę. Przez całą audycję wszystkie linie telefoniczne były zablokowane przez słuchaczy, którzy próbowali atakować jej poglądy. Punktem kulminacyjnym stał się telefon od Barbary z Arlington w Wirginii, która zadzwoniła by powiedzieć: - Bez obrazy Denise, ale przez radio naprawdę mówisz jak kurwa. - Dziękuję ci bardzo, Barbaro - odpowiedziała Denise - masz rację. Ale nie jestem taką sobie zwykłą kurwą; jestem „Kurwą Waszyngtonu D.C.”. W przemyśle, w którym najważniejsza jest dająca się dobrze sprzedawać osobowość, Denise przypadkiem stała się przebojem. Zanim Bossowi Johnny’emu udało się wyskrobać forsę na kaucję - dwa dni po aresztowaniu - jego stanowisko oddano parweniuszowskiej jędzy z zespołu dziennika. W ciągu tygodnia jej nowej kariery, pensja Denise zwiększyła się poczwórnie, w zamian za podpis na niespotykanej dotąd, trzyletniej umowie na wyłączność. „Kurwa” reprezentowała wszystko to, co powinno znaleźć się w radiu: czarną kobietę, która mówiła otwarcie i bez ogródek o wszystkim, od rasizmu do wychowywania dzieci. Jej poglądy polityczne były raczej konserwatywne niż liberalne, ale nie wahała się przed storpedowaniem każdego, kto się wychylił. Trzy tygodnie po pierwszej audycji ocena „News Talk 990” podskoczyła o pełne sześć procent. Denise „Kurwa” została opisana w obu waszyngtońskich gazetach i zupełnie zdominowała prasę zawodową. Jej fani twierdzili, że „Kurwa” oferowała poglądy na życie normalnej osoby. Jak większość Amerykanów, Denise nie miała żadnej politycznej pieczeni do upieczenia i z pewnością nie miała politycznych ambicji. Mówiła, co myśli, i miało to wydźwięk prawdy, z którą mogli się identyfikować słuchacze. Miesiąc po pierwszej rocznicy prowadzenia talk-show, Enrique Zamora posadził ją w swoim biurze. Wyglądał jak małe dziecko, które wybuchnie, jeśli nie podzieli się z kimś swoim sekretem. - Podsłuchałem, jak kierownik stacji rozmawiał dziś przez telefon z jakimś facetem. Zamierzają nas włączyć do syndykatu! Denise nie rozumiała jego entuzjazmu: - No i? - No i?! Nie rozumiesz? Syndykat oznacza, że będziemy w radiu w każdym większym skupisku. Publiczność ogólnokrajowa! Przez długą chwilę Denise gapiła się z niedowierzaniem, z ręką zastygłą przed otwartymi ustami. - O mój Boże, Rick. Mówisz poważnie? - Tak, poważnie! Pomyśl o tym. Miliony ludzi słuchających cię od wybrzeża do wybrzeża. Miliony dolarów w twojej kieszeni. Ostatnie zdanie Ricka pozbawiło Denise oddechu; myślała, że majaczy. - Nie - rozkazała, głównie sobie. - Nie będziemy się podniecać czymś, co wydaje ci się, że słyszałeś. Mnie się nie zdarzają tego rodzaju cuda. - Nie wydaje mi się - zaprotestował Enrique. - Wiem, co słyszałem, i wiem, że mówili o tobie. - I mówili, że zamierzamy się włączyć do syndykatu ? - Tak. - Jesteś kłamczuchem. - Nie jestem - roześmiał się Enrique. - Jestem plotkarzem i podsłuchuję cudze rozmowy, ale nie jestem kłamcą. Rzeczywiście, jeszcze tego samego dnia kierownik stacji przekazał Denise oficjalną wiadomość. Ich początkowe konsorcjum miało obejmować dwanaście sieci w dwunastu stanach, od Tampy po Bloomington w Illinois. Jej i tak przyzwoita pensja miała się znów podwoić. W ciągu roku sieć objęła już trzydzieści cztery stacje, powodując kolejne podwojenie pensji zainteresowanych. Do czasu, gdy Nathan usłyszał ją po raz pierwszy w sypialni obcego domu, program Denise był transmitowany przez trzysta dwadzieścia siedem rozgłośni w całym kraju, a jej zarobki zamykały się w słusznej, siedmiocyfrowej kwocie. W monologu wygłoszonym na początku programu, „Kurwa” pomstowała na poziom młodzieży w Ameryce, przytaczając jako przykład moralnego rozkładu społeczeństwa miejscową, waszyngtońską historię dwunastoletniego chłopca, który uciekł z więzienia po zabiciu strażnika. - Prokurator mówi, że w tej sprawie będzie oskarżał chłopaka jak dorosłego i myślę, że to wspaniałe. Ileż razy słyszycie wiadomości o zbiorowych morderstwach, zabójstwach popełnianych z pędzących pędem samochodów i napadach rabunkowych i dowiadujecie się, że zostały dokonane przez małe potwory, dwunasto-, trzynasto- i czternastolatki, które do tego stopnia nie mają po co żyć, że zabierają innym to, co najcenniejsze - życie. - Ja mam już dość słuchania tego. Jestem gotowa wstać i powiedzieć mężczyznie czy kobiecie, małoletniemu czy nie: jeśli celowo odbierasz życie innej istocie ludzkiej, nie chcę cię w społeczeństwie. Chcę cię widzieć w więzieniu do końca twojego życia, a przynajmniej do czasu, gdy będziesz miał dość lat, by cię przypiąć do jednego z tych miłych, elektrycznych krzeseł, które pokrywają się kurzem w całym kraju, a na którym możesz być ekspresem wyekspediowany do piekła, by spędzić resztę wieczności na rozpatrywaniu, jak fajne i odważne jest morderstwo. Telefony zwariowały; zanim skończyła swą tyradę, wszystkie lampki mrugały gorączkowo. Obiecując porozmawiać z tymi słuchaczami, którzy dodzwonili się i czekali na swoją kolejkę, gdy wróci na antenę, „Kurwa” oddała głos reklamom. - Połowa rozmówców chce powiesić dzieciaka, druga połowa ciebie - usłyszała w słuchawkach głos Enrique. Uśmiechnęła się olśniewająco. Dla Enrique wszystko, co robiła, było olśniewające. Zawsze dobrze ubrana i umalowana, Denise była przeciwieństwem reszty radiowych discjockeyów, których elegancja sprowadzała się do używaniu w czasie lunchu serwetek zamiast rękawa koszuli. Fani, którzy znali tylko głos Denise, poznawszy ją, niezmiennie twierdzili, że jest piękna, i prywatnie przyznawali, jak byli zaskoczeni. Denise podniosła swoje onyksowe oczy znad notatek, by przez szybę popatrzeć na Enrique. - Słuchaj Ricky - powiedziała. - Odstrzel rozmówców, którzy są przekonani, że dzieciak jest niewinny, dobrze? Enrique kiwnął głową i podniósł kciuki. - Nie chcę też mówić z tymi, co uważają, że jestem złą matką. Chcę jedynie przedyskutować postulaty za i przeciw, sądzeniu dzieci jak dorosłych i propozycje rozwiązania problemu przestępczości wśród nieletnich. - Załatwione, Denise - odpowiedział Enrique. - Za dwadzieścia sekund kończymy reklamy. Twoim pierwszym rozmówcą jest Robert na linii czwartej. Myślę, że chce się z tobą zgodzić. Denise przytaknęła z udawanym entuzjazmem: - To brzmi wspaniale na początek. Enrique na palcach odliczył od pięciu i dał Denise sygnał do rozpoczęcia. - I znów jesteście razem z „Kurwą”. Dzisiejszego ranka nie narzekamy na brak telefonów. - Dziabnęła palcem mrugającą linię czwartą. - Halo, Robercie, tu „Kurwa”. Co masz na sercu? - Halo „Kurwo”. - Głos Roberta miał to chropowate brzmienie, zdradzające palacza w wieku może czterdziestu pięciu lat. - Uwierzysz, czy nie, ale dzwonię, by się z tobą zgodzić. - Dlaczego miałabym w to nie wierzyć? Jako że zawsze mam rację, oczekuję, że ludzie się ze mną zgodzą. Robert roześmiał się, i rozkasłał. - Ale to jest w ogóle pierwszy przypadek, że się z tobą zgodziłem. Denise również się roześmiała: - No dobrze, powiedz mi Robercie, co takiego powiedziałam, że zasłużyłam sobie na taki honor? - Twierdzę, że amerykańska młodzież pogrąża się w kloace. Mam już dość słuchania o tym, że to rodziny maltretujące dzieci i konflikt rasowy są odpowiedzialne za czyny nieletnich. Nie. To oni sami. Oni nie szanują niczego ani nikogo; oni tylko patrzą na każdego jak na potencjalną ofiarę. - Ciągle powtarzasz „oni”, Robercie. Kim właściwie są „oni”? - Młodociani przestępcy na ulicach. Sądy boją się cokolwiek z nimi zrobić. Jeśli wsadzą ich do więzienia, TPD krzyczy, że nie są sprawiedliwie traktowani, a media malują obraz niewiniątek, będących ofiarami otoczenia. Z drugiej strony, jeśli sędziowie nie wsadzą ich do więzienia, to, oni po prostu wrócą na ulice. Denise próbowała mu przerwać, ale Robert był na fali: - Kilka miesięcy temu czytałem w gazecie historię o jednym chłopcu z Chicago, jedenastolatku, który zabił dziewczynę z pędzącego samochodu. Byłem w tamtym czasie w Chicago i jedyne, co słyszeliśmy na ten temat, to sprawozdania z poszukiwań chłopaka, który miał na swoim koncie listę aresztowań dłuższą niż moja ręka. Dwa dni później małego znaleziono w jakimś rowie martwego, z przestrzeloną głową. Wtedy lokalne media zapłakiwały się, pokazując uśmiechniętą twarz chłopca w wiadomościach i przeprowadzając wywiady z jego krewnymi o tym, jak cudownym był dzieckiem! - A ty nie wierzysz, że był wspaniałym dzieckiem? - Nie, do diabła. Był mętem społecznym. Nazwijmy to po imieniu. Mógł być młodocianym mętem, ale pozostawał mętem. Nie ma miejsca dla takich ludzi na naszych ulicach. Denise pokazała Enriqe’uowi przez okno znak „w porządku”. Robert szedł na żywo. - A co sądzisz o sprawie tego chłopca, Nathana Baileya? Co powinniśmy z nim zrobić? - Szczerze? - Oczywiście. Nic oprócz prawdy w moich programach. To pierwsza zasada. - Uczciwie mówiąc, nie wahałbym się z jego straceniem. Zabił więziennego strażnika, do jasnej cholery! Jeśli będzie sądzony jako nieletni, wyjdzie za dziewięć lat - jeśli nie wcześniej, a ten strażnik ciągle będzie martwy. Nie wydaje mi się to sprawiedliwe. W słuchawkach Denise usłyszała Ricka, który powiedział, że pora przejść na linię szóstą, do Barb. - Dziękuję ci, Robercie, muszę przyznać, że się z tobą zgadzam. A teraz Barb, na żywo, na antenie z „Kurwą”. O czym chcesz mówić, Barb? Głos był nieśmiały; dziewczyna miała może ze dwadzieścia dwa lata: - Halo? - Halo Barb, jesteś na antenie. - Och, cześć. Tu Barb. Dziękuję, że zechciałaś ze mną rozmawiać, „Ku... - jej wahanie w wypowiedzeniu tego słowa nie było rzadkością wśród młodych kobiet. - Tu „Kurwa”, złotko. No dalej, możesz to powiedzieć. Jeśli ja mogę nią być, ty możesz to wypowiedzieć. Barb zachichotała: - Tak czy inaczej, dziękuję, że przyjęłaś mój telefon... Denise znów przerwała: - Nie, musisz to powiedzieć, inaczej odłożę słuchawkę. Powiedz: Halo, „Kurwo”. Barb chichotała nerwowo: - Ja... ja nie chcę. - Oczywiście, że chcesz. To powinno być całkiem łatwe biorąc pod uwagę sposób, w jaki cię w tej chwili traktuję przed milionami słuchaczy. Tylko powiedz „kurwa”. - Nie potrafię. - Pewnie, że potrafisz. Ułatwię ci początek. Ty tylko dokończ zdanie: O rany, ty jesteś... - Kurwa. - Barb powiedziała to miękko, ledwo słyszalnie. - W porządku, Barb. To był bobry początek. Teraz spróbuj jeszcze raz, ale z uczuciem. O k... - Kurwa. - Dobrze! To było znacznie lepsze. Teraz sięgnijmy po złoto. Powiedz: Halo, „Kurwo”. - Halo, „Kurwo” - śmiała się Barb. - Jak się masz, „Kurwo”. - Jak się masz, „Kurwo”. - O, kurwa!. Jesteś prawdziwą kurwą, „Kurwo”. Teraz już Barb śmiała się głośno: - O, kurwa. Jesteś prawdziwą kurwą, „Kurwo”. Denise z tryumfem walnęła w stół. - O rany! Zrobiłyśmy to! Czyż nie czujesz się teraz lepiej? - Jasne! - I czyż nie cieszysz się, że moja stacja nie nazywa się „Pochwa”? Ostry śmiech na drugim końcu linii. - Albo lepiej może zmienię swoje imię na: „Moszna”. Pomyśl o tym: „Halo, Ameryko, nie zapomnij słuchać swojej „Moszny” każdego ranka.” - Denise sama zaczęła się śmiać. - Jakby faceci potrzebowali więcej zachęty, by to robić. Tak czy owak, byłaś bardzo zabawna, Barb. Co chcesz nam powiedzieć? Barb opanowała się znacznie szybciej, niż Denise mogłaby oczekiwać. - No cóż, „Kurwo”, po prostu nie czuję się dobrze, gdy traktuje się dzieci w ten sam sposób, jak dorosłych. Dziecko, które jest kryminalistą ciągle może być odmienione. To nie jest tak, jak z dorosłymi, którzy i tak wiedzą lepiej i decydują się popełniać przestępstwa pomimo wszystko. - A więc nie sądzisz, że Nathan Bailey w wieku lat dwunastu wiedział, że to źle zabijać? - Myślę, że wiedział, że to złe, oczywiście. Ja tylko nie sądzę, że dzieci mogą widzieć taki czyn w perspektywie. - Przestań, Barb, a co ma tu perspektywa do rzeczy? Funkcjonariusz państwowy nie żyje. To jest jedyna perspektywa, jaką on i jego rodzina będą kiedykolwiek mieli. - Nie wydaje mi się, żeby to było takie proste. By osądzić dziecko jako kryminalistę potrzeba więcej niż prostego ustalenia, co dziecko zrobiło. Musisz stwierdzić, co ono myślało, że robi. - Dlaczego wydaje ci się, że mały Nathan myślał, że robi coś innego, niż zabija? - A dlaczego tobie wydaje się, że nie myślał? - Ton głosu Barb miał w sobie to charakterystyczne zabarwienie: a mam cię! - I to jest to, Barb. Nie obchodzi mnie to. To naprawdę nie jest ważne i to właśnie chcę powiedzieć. Jeśli o mnie chodzi - akt zabójstwa mówi sam za siebie. Przed przerwą odebrała jeszcze dwa telefony od słuchaczy. Żaden nie twierdził, że Nathan powinien być traktowany inaczej, niż jakikolwiek inny zbrodniarz. Nadszedł czas - zgadzali się rozmówcy, - żeby ludzie zaczęli ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, dobre czy też złe. Sądy posunęły się za daleko w ochranianiu praw złych ludzi, kosztem ludzi dobrych. Denise nie mogła się z tym bardziej zgodzić. Przez dwadzieścia minut Nathan siedział na brzegu łóżka, słuchając obcych dorosłych, wydających na niego wyrok. Jak oni mogą mówić takie rzeczy? Nie byli tam. Nie słyszeli pogróżek Ricka ani nie czuli jego rąk wokół szyi. Oni nie wiedzieli - prawdopodobnie nawet ich to nie obchodziło - że jeśli on nie zabiłby Ricka, Rick zabiłby jego. Oni nie widzieli szalonego spojrzenia jego oczu, a ich mózgi nie grzechotały w czaszkach od ciosu w oko. Oni nie widzieli krwi. Och, Boże. Krew. Im dłużej słuchał, tym bardziej uświadamiał sobie, że prawda była coraz dalej od faktów. Ludzie znowu mówili o nim kłamstwa, a wiedział z doświadczenia, jak szybko kłamstwa mogą stać się w ludzkich umysłach prawdą i że - gdy tylko to nastąpi - mogą z tobą zrobić wszystko, co zechcą. Nikt nigdy nie wysłuchał jego wersji wypadków. Jedyne informacje, jakie o nim mieli, pochodziły od policji i tych gnojków z ADN. Wszystko, co słyszeli, to kłamstwa. Ale mógł to zmienić, prawda? Wystarczyło podnieść słuchawkę i zadzwonić. Numer znał już na pomięć; Bóg wie, ile razy powtarzali go na antenie. Mógł po prostu podnieść słuchawkę i przedstawić swoją wersję zdarzenia, by prawdzie stało się zadość. Tylko że to nie takie proste. Nie uwierzyli by mu. Ona by się z niego wyśmiewała i mówiłaby do niego straszne rzeczy, i on by się zdenerwował, i te myśli by do niego wróciły, i dałby się złapać, robiąc coś głupiego. Nie mógł sobie na to pozwolić, nie mógł dać się złapać. Ale też nie mógł pozwolić by ludzie myśleli o nim w ten sposób. Nie było nic złego w telefonicznej rozmowie, prawda? Jeśli coś byłoby nie tak, zawsze przecież mógł odłożyć słuchawkę. Bezprzewodowy telefon stał na nocnym stoliku obok radia. Nathan podniósł go, i po prostu siedział w ciszy przez dłuższą chwilę, wpatrując się w słuchawkę. Dźwięk wolnej linii zamienił się wreszcie w nieznośny, skrzeczący wrzask i to zmusiło go do szybkiego odłożenia słuchawki. Biorąc głęboki oddech jeszcze raz wybrał numer „Kurwy”, zaczynający się od 800. Przyciski wydawały dziwny dźwięk - wszystkie tony były jednakowe. W domu przyzwyczaił się do możliwości wygrywania tonami melodyjek. Gdy skończył wybierać numer, podniósł słuchawkę do ucha tylko po to, by natychmiast usłyszeć sygnał zajętej linii. Nathan poczuł ulgę; napięcie opadło. Spróbował. Mimo że mu nie wyszło, to przecież wystarczy, że próbował prawda? Słuchał radia jeszcze przez dwie minuty i zdecydował, że jednak nie, w ogóle nie wystarczy. Znowu wybrał numer. I znowu. I znowu. Za każdym razem miał zajęty sygnał. Przy dziewiątej próbie usłyszał w słuchawce jakieś dziwne odgłosy i musiał się powstrzymać od mechanicznego powtarzania numeru. Złapał już rytm. Wreszcie telefon po drugiej stronie zaczął dzwonić. Po setnym - jak mu się wydawało - dzwonku ktoś podniósł słuchawkę: - Dodzwoniłeś się do programu „Kurwy” - powiedział głos. - O czym chcesz mówić? - Chcę porozmawiać o sprawie Nathana Baileya. - Jesteś dzieckiem? „Kurwa” nie rozmawia z dziećmi. - Myślę, że ze mną będzie chciała rozmawiać. Jestem Nathan Bailey. Denise była gotowa, zmienić temat programu. Rozmawiali o Nathanie od czterdziestu pięciu minut i przestali już otrzymywać ciekawe telefony. Gdy porozmawia z czekającymi jeszcze na liniach pierwszej i czwartej, nastąpi przerwa na reklamy, a potem przejdą do następnego punktu, czyli sposobu w jaki prezydent manipulował polityką zagraniczną. Na linii był Gordon, psychiatra ze Stockdale w Arizonie, paplający psychologicznym, bełkotem, że dzieci poniżej piętnastu lat nie mają wystarczająco wykształconego systemu wartości, by podejmować decyzje dotyczące dobra i zła na poziomie dorosłych. Denise uśmiechała się z zadowoleniem. Gdy dobry doktorek przypauzuje by nabrać powietrza, zamierzała pożreć go żywcem. Właśnie otworzyła usta, gdy w słuchawkach zabrzmiał podekscytowany głos Enrique: - Musisz wziąć rozmówcę z szóstej linii - powiedział. Spojrzenie, którym obdarzyła producenta powinno roztopić dzielące ich szkło. Podstawowa, kardynalna zasada talk-show brzmiała: nigdy nie przerywaj prowadzącemu, gdy mówi albo zamierza mówić. Ryzykując karierę - Enrique wyjaśnił: - To dzieciak, który twierdzi, że jest Nathanem Baileyem. Myślę, że mówi prawdę. Na moment Denise całkowicie zgubiła wątek. Jeśli to prawda, byli o krok od znakomitego radia. Po pauzie, wystarczająco długiej, by część słuchaczy zaczęła się zastanawiać, czy nie popsuły im się odbiorniki, Denise odzyskała zimną krew i spuściła doktorka z linii: - Dziękuję doktorze, ale tylko tyle mogłam znieść. Moje dzieci mają dużo mniej, niż piętnaście lat, ale doskonale potrafią wyczuć co dobre, a co złe. Proszę, proszę. Okazuje się, że mamy na linii gwiazdę, o ile mój producent się nie myli. Zrobiła całe przedstawienie z przyciśnięcia guzika numer sześć: - Nathanie Bailey, jesteś tam? - Tak, proszę pani - odpowiedział chłopięcy, ale mocny głos. Był zachrypnięty i przebijała z niego determinacja. Przez lata Denise była dumna ze swej umiejętności rozpoznawania cech charakteru jedynie na podstawie głosów ludzi. Tak mówił skaut i gracz małej ligi baseballa; ktoś, uczciwy i szczery. Denise natychmiast zaczęła rewidować swą opinię, na temat Nathana. Michaels zaczynał już odczuwać skutki braku snu. Kawa, którą chciał zniwelować te objawy, utworzyła w jego żołądku kwasową kąpiel, zdolną wytrawić szkło. Nie zdając sobie nawet sprawy, że telefon spowodował jakiś hałas, poniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku: - Porucznik Michaels. - Michaels, tu Petrelli - usłyszał. O cholera. Tego mi właśnie brakowało. - Dzień dobry, J. Danielu. Słyszałem, że dziś o bladym świcie występowałeś przed kamerami . Wyraźnie podniecony, Petrelli zignorował haczyk, co było dla niego niezwykłe: - Włącz „Kurwę” - szczeknął Petrelli. - Przepraszam? - Radio, do cholery. Włącz „Kurwę”. Właśnie rozmawia z nią mały Bailey! - Nie chrzanisz? - Michaelsowi się nie spieszyło, bo wiedział, że nadrobi to słuchając jednego z wielu nagrań programu. Policjanci wkrótce przyniosą je zwierzchnikom by pokazać, jak są sumienni. - Nie, nie chrzanię, - warknął Petrelli. - Włącz i słuchaj. Zadzwonię do ciebie, gdy skończą. Rozdział 10 Nerwowość Nathana znikła, gdy tylko zaczął mówić. Rozmawiając przez telefon, spacerował wkoło po sypialni i łazience. Sprawiało to wrażenie, że jedynie gdy poruszają się jego nogi, pracuje też umysł. - Co się stało z „niewinny, dopóki nie udowodni się winy”? - zapytał. - A co się stało ze świętością ludzkiego życia? - Mimo że jej głos był miękki i uspokajający, gwałtowny sposób mówienia bardzo denerwował Nathana. - Co to znaczy? - To znaczy, że zabijanie jest złe. Nie sądzisz, że zabijanie jest złe? - Oczywiście, że tak. Ale nie jest bardziej złe, niż dać się zabić. Nie pamiętam, żebyś tam wczoraj była. Nie masz pojęcia, co tam się wydarzyło. - Zabiłeś strażnika? Głos Nathana stał się głośniejszy i wyższy, Chłopiec był zawiedziony: - Tak, ale... Denise przerwała mu: - Żadnego „ale”, Nathanie. Stop. Zabiłeś strażnika. Cóż tu jest do dodania? Uciekasz, chłopcze. Jesteś zbiegiem, zagrożeniem dla naszego społeczeństwa. Nie chcę cię na naszych ulicach. Chcę cię widzieć poskromionego, za kratami. - Tam nie ma żadnych krat - sprostował Nathan. - Co? - Nie ma żadnych krat. Tylko mocne drzwi. U nieletnich. - Nie zmieniaj tematu, Nathanie - skarciła go Denise. - Dlaczego nie odłożysz zaraz słuchawki i nie zadzwonisz na policję? Poddaj się, zanim ty lub ktoś inny zostanie zraniony. Nathan przysiadł na rogu łoża. - Nie mogę tam wrócić - powiedział rzeczowo. - Jeśli tam wrócę, oni mnie znów skrzywdzą. Albo zabiją. To właśnie próbował zrobić Ricky! Nie mogę wrócić i pozwolić im dokończyć roboty. Na dłuższą chwilę zaległa cisza, dopóki Denise nie poskładała tego do kupy. - Wyjaśnijmy to sobie - powiedziała. - Twierdzisz, że to strażnik próbował ciebie zabić? - Tak, proszę pani. - A dlaczegóż to? - A skąd, do diabła, mam wiedzieć? - Dzieci nie powinny przeklinać w radiu. - Och, pewnie, i kto to mówi? Nie możesz nawet wymówić swojego imienia bez przeklinania. Denise roześmiała się. Miała do czynienia z bardzo bystrym dzieckiem. - Może to wyjaśnia, dlaczego dzwoni do nas tak mało dzieci. Albo może dlatego, że ten jak-mu-tam powiedział, że nie rozmawiasz z dziećmi - pomyślał Nathan. - No dobrze, Nathanie - powiedziała Denise. - Zacznijmy jeszcze raz od początku. Mówisz, że zabiłeś strażnika w samoobronie. - Tak. To prawda. Z wyjątkiem tego, że to nie był strażnik. Oni są wychowawcami. Można mieć kłopoty, jeśli nazwie się ich strażnikami. - No cóż, ostatnia rzecz, której pragnę, to kłopoty ze strażnikami. - Denise była zaskoczona swoją reakcją. Jej własny głos staje się cieplejszy. Było w tym dzieciaku coś, co naprawdę rozbrajało. - Dlaczego ja się po prostu nie zamknę i nie posłucham, a ty nam opowiedz, co się właściwie stało wczoraj w nocy. Nathan podparł się trzema poduszkami o zagłówek wielkiego łoża i wyciągnął przed siebie nogi. - Trochę trudno zdecydować, od czego zacząć. Na własnej skórze poczułem się, że nigdy nie będę w dobrych stosunkach z innymi mieszkańcami. Ich pomysł na dobrą zabawę to stłuc mnie na kwaśne jabłko i ukraść moje manatk,i i... no, robić mi naprawdę złe rzeczy. Kradli moje jedzenie i takie tam... Próbowałem ich ignorować, wiesz? Tak jak uczył mnie tatuś? Ale przecież musisz czasem coś zjeść. Doszło do tego, że musiałem pochłonąć wszystko z talerza, jeszcze stojąc w kolejce przy ladzie. Przez pierwszy miesiąc gdy tam byłem, nie dawali mi spokoju. Próbowałem się odgryzać, ale zawsze dostawałem wycisk. - Czemu komuś o tym nie powiedziałeś? - przerwała Denise. Nathan parsknął gorzko: - Tak. Jasne. Spróbowałem raz, pierwszego dnia. Duży błąd. Prawdę mówiąc, powiedziałem Rickowi. To ten gość, który, no wiesz... co ja... - zebrał siły i powiedział to. - Ja przepraszam, proszę pani. Wiem, że nie powinienem robić tego, co zrobiłem, ale Ricky naprawdę był kutasem. Och, przepraszam. Jest w ADN takie miejsce, gdzie wszyscy się zbierają na lekcje, na koszykówkę albo pogadać czy cokolwiek. Byłem tam, próbując czytać, gdy przyszedł Ricky i kazał mi z nim iść. Wiedziałem, że jestem w kłopotach, ale nie wiedziałem dlaczego... Przez następne osiemnaście minut Nathan opowiadał swoją historię milionom radiosłuchaczy od wybrzeża do wybrzeża. Mówił wyraźnie i z ożywieniem, właściwym jedynie dziecku. Denise przerwała mu tylko trzy razy, chcąc uściślić to, co mówił; siedziała, wpatrzona w tablicę kontrolną, oglądając w wyobraźni sceny, opisywane przez Nathana. Gdy chłopiec skończył, „Kurwa” była o dwanaście reklam do tyłu, ale nawet sponsorzy by się nie skarżyli. To było wielkie radio. Nathan już dawno przeczytał wszystkie książki z biblioteki ADN warte przeczytania, przedkładając powieści nad komiksy, preferowane przez innych wychowanków. Jako że był Czwarty Lipca, postanowił jeszcze raz przeczytać „Kwietniowy Poranek” Howarda Fasta, historię o młodym chłopcu, którego życie odmieniła Bitwa pod Lexington. Sala rekreacyjna w areszcie dla nieletnich była dosłownie i w przenośni centrum aktywności. Sześciokątne pomieszczenie pomalowane na żółtopomarańczowy kolor, służyło wszelkiej działalności poza spaniem. Trzy oddzielone szkłem pokoje stanowiły w ciągu dnia zaimprowizowane klasy, a największy z nich pełnił też funkcję jadalni. Cele usytuowane były wzdłuż dwóch korytarzy - jednego dla chłopców i jednego dla dziewcząt, wychodzących z przeciwległych ścian sześcioboku. Od siódmej rano do ósmej wieczorem drzwi do tych korytarzy pozostawały zamknięte. O ósmej trzydzieści wieczorem również je zamykano, tym razem za ich mieszkańcami. Szóstą ścianę zajmowała wartownia, z pancernego szkła i betonu. Gdy wychowankowie przebywali w sali rekreacyjnej, wartownia była obsadzona strażnikami. Wzmocnione drzwi po obu stronach prowadziły do części administracyjnej i do oddziału kryzysowego. Około siódmej tego wieczora Ricky wszedł do sali z sekcji administracyjnej, podszedł prosto do Nathana i uniósł go z krzesła za ucho. - Choć ze mną, ty mały śmieciu - powiedział. - Au! Co ja takiego zrobiłem? - zaskomlał Nathan. - Dobrze wiesz, co zrobiłeś - zasyczał Ricky; jego oddech cuchnął alkoholem i papierosami. Szarpiąc, pociągnął Nathana przez salę w kierunku drzwi po drugiej stronie wartowni. - Może noc w zespole oduczy cię rysowania po ścianie. Nathan obiema rękami trzymał się przedramienia Ricka i tańczył na czubkach palców, by uniknąć naderwania ucha. - Przestań, Ricky, proszę - błagał. - Nic nie zrobiłem. Przysięgam na Boga, Ricky, nic nie zrobiłem! Ricky nie odpowiedział, tylko mocniej pociągnął za ucho. Wszelka działalność w sali zamarła. Tuziny oczu obserwowały, jak najmniejszy mieszkaniec ADN wleczony był przez człowieka, którego wszyscy najbardziej się bali. Odwracali oczy, gdy Nathan próbował nawiązywać z nimi kontakt wzrokowy, bezgłośnie błagając o pomoc choć wiedział, że i tak nie mogliby mu jej udzielić, nawet gdyby zechcieli. Ricky zatrzymał się przy drzwiach oddziału kryzysowego, by odczepić klucz od paska. Gdy zamek się obracał, Nathan wpadł w panikę. Oddział kryzysowy był niewiele większy od pojedynczej celi, odseparowany od reszty pomieszczeń. Tu wychowanek przeżywający załamanie mógł odzyskać spokój i rozum. Tak naprawdę, było to miejsce kary, gdzie delikwent mógł być pozbawiony jedzenia, ubrania, a nawet światła do czasu, aż dojrzeje do zmiany postępowania. Mimo iż rzadko używany, oddział kryzysowy miał wśród pensjonariuszy złą reputację. Nathan był przerażony. Zamek ustąpił i drzwi się otworzyły. Nathan krzyczał jeszcze głośniej, płacząc jak dziecko i obiecując, że nie będzie już więcej złym chłopcem. Próbował złapać za framugę drzwi, ale jego ręka natychmiast musiała wróciła na przegub Ricka. - Ricky, to boli! - Chyba żartujesz, gówniarzu. Jeśli jeszcze raz wrzaśniesz, zobaczysz co naprawdę znaczy „ból”. Przeszli przez drzwi i znaleźli się na terenie którego Nathan nie znał. Korytarz był wąski - ledwie na szerokość drzwi. Ricky złapał chłopca za ramię i pchnął na przeciwległą ścianę, jednocześnie zamykając na klucz drzwi za sobą. Jakieś dwa i pół metra dalej, po lewej stronie korytarz lekko się rozszerzał. Za rogiem znajdowały się drzwi opatrzone groźnym napisem: ODDZIAŁ KRYZYSOWY. Nathan ponowił próbę uwolnienia się z uchwytu Ricka, za co natychmiast został powalony na podłogę szarpnięciem za włosy. Ricky pochylił się nad nim i przybliżył usta do ucha chłopca. - Posłuchaj sukinsynu - ryknął, a kropelki śliny zbryzgały policzek Nathana. - Pójdziesz tam nawet jeśli będę musiał połamać ci kości. Rozumiesz? Nathan przytaknął z twarzą przyciśniętą do podłogi. Próbował spojrzeć na Ricka, ale obraz był rozmazany przez łzy. - I przestań ryczeć, cholero. Wstał, mocno trzymając Nathana za włosy i wlokąc go przez krótki korytarz. Znów jedną ręką odemknął zamek w drzwiach i na wpół wepchnął, na wpół wrzucił chłopca do maleńkiej celi. Oddział kryzysowy okazał się zadziwiająco podobny do celi Nathana, tylko o połowę mniejszy, z metalowym łóżkiem i cienkim materacem z jednej strony i połączeniem toalety z umywalką z drugiej. Nie dochodziło tu światło dzienne, jedyne oświetlenie stanowiły baterie oślepiających jarzeniówek pod sufitem, zabezpieczone wzmocnionym szkłem. Podłogę stanowił goły beton. Było zimno, znacznie zimniej niż w zawsze chłodnym skrzydle mieszkalnym. - Zdejmij buty i daj mi je - rozkazał Ricky. - Dlaczego? - Bo ci każę, chłoptasiu. Nathan wiedział, że lepiej nie protestować. Zrzucił z nóg standartowe, czarne tenisówki bez rozwiązywania. Jedną ręką podał pantofle Rickiemu, podczas gdy drugą rozcierał obolałe ucho. - I skarpetki. - Ale tu jest zimno. Ricky tylko spiorunował go wzrokiem i wyczekująco wyciągnął rękę. Nathan opadł na brzeg posłania i znowu zaczął płakać. Nienawidził siebie za to, że ulegał łzom. Bez względu na to, jak bardzo się starał, zawsze kończyło się płaczem na oczach tych ludzi. Fakt, że oni wszyscy znajdowali w tym tak wielką przyjemność naprawdę go wkurzał. Ściągnął skarpetki i oddał je Rickowi, który nagle wyszedł, ryglując za sobą drzwi. Nathan nasłuchiwał kroków oddalających się w korytarzu. - Co ja złego zrobiłem?! - krzyknął wystarczająco głośno, by w uszach zadzwoniło mu echo odbite od betonowych ścian. Zmarznięty, zdezorientowany i nieszczęśliwy podciągnął nogi i oparł czoło o kolana, zmuszając się do opanowania. Jednym ruchem rękawa wytarł oczy i nos. Jeszcze tylko dziesięć miesięcy, powiedział sobie. Jeszcze tylko dziesięć miesięcy i mnie tu nie będzie. Minęło już osiem. Za połowę tego będzie rok i po jego połowie wyjdę. Wytrzymam. Bułka z masłem. Trik polegał na tym, żeby czas biegł jak najszybciej, a nigdy nie upływał on szybciej, niż we śnie. Obejmując ciasno kolana, chłopiec położył się na boku i próbował ogrzać stopy w nogawkach kombinezonu. - Ci ludzie to takie dupki - powiedział głośno. Na odgłos klucza obracającego sięw zamku Nathan obudził się ze wzdrygnięciem. Mimo że światło w celi było włączone, dzięki wizjerowi w drzwiach mógł stwierdzić, że korytarz za nimi był ciemny. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nathan usiadł i znowu przyciągnął kolana do piersi. Widział kiedyś w kinie taką scenę - drzwi otworzyły się ze skrzypieniem i początkowo nic za nimi nie było. Nagle pojawił się w nich wampir, i wszyscy w sali krzyknęli. Głupio teraz o tym myśleć, skarcił siebie. Nie ma takich rzeczy jak wampiry, a to wszystko w filmach i tak jest zmyślone. Nazywali to „efekty specjalne”, coś co jacyś mózgowcy inżynierowie wymyślili tylko po to, by straszyć ludzi. Tata zawsze go beształ za zbyt wybujałą wyobraźnię, która ciągle przywoływała jakieś stwory, albo włamywaczy w ciemnościach. I choć siedząc na pryczy i czekając na otwarcie drzwi mówił sobie, że nie ma się czego bać, strach, który odczuwał był całkiem prawdziwy. Jego serce waliło w piersi jak młot, oddech stawał się coraz głośniejszy. Czy powinien wstać i podejść do drzwi? Czy ktoś chciał wejść do środka? Może jednak miał w ADN jakiegoś przyjaciela, który w ten sposób zawał mu znak, że wszystko jest w porządku i że może wyjść? Znowu podskoczył, gdy drzwi do celi otworzyły się, ukazując Ricka, stojącego w wejściu. Był pijany. Albo odurzony. Nathan poznał to po pustym wyrazie jego oczu. Taki sam wyraz oczu zawsze poprzedzał bicie, które dostawał od wujka Marka. Ricky ukrywał coś w prawej ręce, za plecami. Jego wzrok stał się jeszcze bardziej pusty. Nathan wiedział, że coś się stanie. Po raz pierwszy poczuł, że jego życie jest zagrożone. Bez namysłu i nie zmieniając położenia, przeniósł ciężar ciała na stopy. Miał mgliste przeczucie, że zaraz zacznie się walka, i chociaż był marnym wojownikiem, coś w twarzy Ricka powiedziało mu, że to będzie walka jego życia - o życie. Ricky pomału wszedł do pokoju i dziwnie się uśmiechnął: - Ty biedny bękarcie - wybełkotał. - Tak naprawdę, to się tu nie nadajesz, wiesz? Prędzej czy później inni i tak by cię zabili. I tak? Myśli Nathana zaczęły pędzić. Czy on powiedział: i tak? To oznaczało... Ricky jednym krokiem zmniejszył dzielący ich dystans o połowę. Nathan zareagował przyciskając się do ściany. Był przyparty do muru. - Spróbuję to zrobić tak, żeby za bardzo nie bolało, mały - powiedział, a jego niesamowity uśmiech stał się szerszy. - Patroszyłeś kiedykolwiek rybę? Nathan nie odrywał wzroku od ukrytej dłoni Ricka. Pewnie, że wypatroszył dużo ryb. Zaczyna się ostrym nożem nisko od brzucha, a potem rozcina się aż do głowy. Pozwala się, by wnętrzności wypłynęły na stół. Potem... Rozpaczliwie rozglądał się za możliwością przemknięcia obok Ricka. Pijanego łatwo było wymanewrować; udowodnił to setki razy wujkowi Markowi, choć potem zawsze obrywał jak diabli. Ale cela była tak mała, a Ricky tak wielki, że nie było dość miejsca, by zrobić unik i przebiec obok niego. Zobaczył nóż. Gdyby Ricky zaatakował szybko i po prostu uderzył w Nathana, sprawa na tym by się zakończyła. Z pewnością był wystarczająco blisko. Ale on wolał efekty od efektywności, wymachując nożem przed twarzą chłopca. - Jak myślisz, co będziesz czuł... Nathan się nie wahał. Przyciskając plecy do ściany, wystrzelił nogą prosto przed siebie i wbił piętę w same jądra Ricka. Ricky zatoczył się pół kroku, po czym padł na kolana. Nathan próbował przeskoczyć ponad ramionami napastnika, ale łóżko przesunęło się podczas odbicia i doleciał tylko do połowy dystansu. Kolanami trafił w głowę Ricka i obaj padli na podłogę. Zanim Nathan zdążył się poderwać, poczuł na przegubie silną dłoń, ciągnącą go z powrotem w dół. - Puść mnie! - krzyknął Nathan, wyprowadzając następne kopnięcie. Tym razem trafił Ricka w nos; rozległo się głośne chrupnięcie. Uchwyt Ricka nieco osłabł. Nathan spróbował kolejnego kopnięcia, ale tym razem całkowicie spudłowałi stracił równowagę. Ricky krwawił obficie z nosa i gdy ciężko próbował złapać oddech, wydmuchiwał w powietrze krwawą mgiełkę. - Obetnę ci ten cholerny łeb - zasyczał Ricky. Nóż spadł z góry szerokim, mocnym łukiem. Zasłaniając się wolną ręką chłopiec przyjął uderzenie na łokieć. Ręka z nożem natychmiast odskoczyła, by zadać kolejny cios. Nathan zdołał jednak uwolnić przegubu. Używając teraz obu rąk usiłował spowolnić ruchy napastnika i ograniczyć możliwość zadania skutecznego pchnięcia. Gdy nóż ponownie znalazł się w górze, Nathan podciągnął się do pozycji klęczącej i rzucił z zębami na rękę trzymającą go. Tak mocno, jak tylko potrafił, ugryzł zaciśniętą dłoń Ricka; czuł, jak pęka skóra, a drobne kości nie stawiają oporu jego siekaczom. Smak krwi wypełnił mu usta, ale zignorował to. Gdy Ricky poczuł ból, zawył jak pies. - Ty cholerny gnoju! Walczysz jak cipa! Gwałtownie szarpał ramieniem, próbując uwolnić je z uchwytu Nathana, ale zęby wbijały się coraz głębiej. Nóż wypadł mu z ręki. - Cholera! Jednym ruchem przyciągnął chłopca, po czym z siłą młota kowalskiego wymierzył cios w prawe oko ofiary. Nathan poczuł eksplozję w mózgu. Siła ciosu odrzuciła go na łóżko które przewróciło się na bok. Przez pełne pięć sekund Nathan i Ricky patrzyli na siebie, pozwalając, by ich ból trochę osłabł. Potem spojrzeli na nóż, leżący na podłodze i obaj rzucili się na niego. Nathan powtarzał sobie milion razy, że trzeźwe dziecko jest w stanie wyprowadzić w pole pijanego dorosłego. Porwał nóż z podłogi i z półobrotu zadał uderzenie z backhandu, obliczone na zmuszenie Ricka do cofnięcia. Ale nie tylko ofensywne działania bywają spowolnione przez alkohol, to samo dzieje się z defensywą. Niezdolny do wystarczająco szybkiej reakcji, by się obronić, Ricky patrzył tępo, jak nóż zbliża się łukiem i po rękojeść pogrąża w jego brzuchu. Nathan był równie zaszokowany jak Ricky, patrząc na wbijające się ostrze. Ricky padł sztywno jak kłoda nogi podwinęły się mu pod pośladki, a głowa z hukiem uderzyła o beton. - Przepraszam! - wykrzyknął Nathan. - Och Boże, Ricky, przepraszam! Ricky nie reagował, patrzył tylko w sufit. Delikatnie gładził rękojeść noża, jakby nie miał odwagi wyjąć go. Nathan nie wiedział, co robić. Ale wiedział, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, Ricky umrze; może powinien mu pomóc, wyjąć go... Zerknął przez ramię w kierunku drzwi, jakby mając nadzieję, że jakimś cudem ktoś się pojawi z pomocą. Nie, będzie musiał zrobić to sam. Zamknął oczy i wyciągnął go z rany. Gdy tylko ostrze całkowicie wysunęło się z ciała, krew tryskająca z otwartej rany jak karmazynowa woda z fontanny wampira, zbryzgała chłopca. Dźwięk wydobywający się z gardła Ricka był nieludzki, w połowie jęk, w połowie wycie. Powietrze bulgotało mu w płucach wydając odgłos przypominający dmuchanie przez słomkę do szklanki z wodą.. Nathan od razu zorientował się, że usunięcie noża było błędem. Odruchowo przykrył ranę dłońmi i próbował powstrzymać sikającą krew, ale było to bezcelowe; posoka wypływała niestrudzenie z brzucha, a teraz również i z ust Ricka. - Och Boże, przepraszam, Ricky - Nathan powtarzał w kółko, jak mantrę. Głęboko w sercu wiedział, że go zabił. Nagle dłoń Ricka wystrzeliła w górę i zacisnęła się na gardle chłopca, pozbawiając go powietrza. Po raz, wydawało się, setny tej nocy Nathan złapał Ricka za przegub, próbując zmusić go do rozluźnienia uchwytu. Ale był w pułapce jak mysz w szponach orła. Czuł że jego głowa zaraz eksploduje od ciśnienia krwi. W oczach Ricka czaiło się morderstwo. Umierając zamierzał zabrać ze sobą Nathana. Nóż! Był ciągle na podłodze! Chłopiec zaryzykował, jedną ręką puścił przegub Ricka i namacał ostrze. Tym razem to nie będzie wypadek. Resztką sił wbił nóż w pierś Ricka. Uderzał raz za razem, każdym ciosem powodując groteskowy, mlaskający dźwięk. Po drugim uderzeniu uchwyt Ricka zelżał trochę, ponownie umożliwiając dopływ krwi i tlenu do mózgu Nathana. Po piątym, Ricky całkowicie go puścił i wydając ostatni, świszczący oddech - umarł. Nathan wpadł w panikę. Oddział kryzysowy wyglądał jak scenografia kiepskiego horroru. Wychowawca nie żył i oni na pewno jego za to obwinią. To było pewne jak w banku że nie uwierzą mu, że to Ricky zaczął. Pożegnaj się z wyjściem za dziesięć miesięcy, mój panie. Zabicie wychowawcy było chyba najgorszą zbrodnią, jaką mógł popełnić. Wsadzą go za dupę do więzienia; posiedzi dopóki nie ukończy dwudziestu lat, jeśli w ogóle będzie mógł wtedy wyjść. Nie, zostanie na miejscu i poniesienie konsekwencji nie było najlepszym rozwiązaniem. Nathan musiał szybko wydostać się z aresztu dla nieletnich. Musiał biec szybko, biec wytrwale i to już. Ale by się wydostać, potrzebował kluczy. Przeszedł na palcach przez rzekę krwi, wyciągnął kółko z kluczami z pasa Ricka i wybiegł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Od tej chwili było już łatwo. Miał wszystkie potrzebne klucze. Drzwi na końcu korytarza doprowadziły go do izby przyjęć, którą rozpoznał ze swego pierwszego dnia tutaj. Przyszło mu do głowy by przeszukać magazyn odzieży i odnaleźć ubranie, które mu ukradziono osiem miesięcy temu, ale uznał, że każda sekunda spędzona tutaj była sekundą straconą. Poruszając się szybko i cicho, prześliznął się obok krzesła z jednym podłokietnikiem i wbudowanymi kajdankami, stojące obok biurka, gdzie ten gruby wypierdek Gonzales zadawał nowo przybyłym niekończące się pytania, na które i tak znał już odpowiedzi. Ostatnie drzwi były najłatwiejsze - Nathan za pierwszym razem dobrał właściwy klucz. Najpierw troszkę je uchylił, modląc się, by po drugiej stronie nie było policjanta, ani wychowawcy. Znowu miał szczęście. Wymknął się ostrożnie, zamknął drzwi na klucz i wyrzucił cały pęk w krzaki. Przed nim było piętnaście metrów odsłoniętego trawnika prowadzącego na wysokie wzgórze, za którym otwierała się wolność! Pokonał dystans w mgnieniu oka. Przystając na chwilę na wierzchołku spojrzał za siebie na budynek ADN. Mimo że wzniesienie zmieniało trochę perspektywę, widok był dokładnie taki sam, jak gdy tu przybył dawno temu. Miejsce wyglądało tak przyjaźnie; budynek z klinkierowej cegły i kamienia, ozdobiony pięknymi kwiatami i krzewami. A jednak areszt dla nieletnich Okręgu Brookfield był ogrodem nienawiści. Ziarna posiane w tych murach rosły dobrze, karmione i hodowane przez podobnych do Ricka i Gonzalesa. Na szczycie tego wzgórza, górującego nad całym terenem, Nathan przysiągł sobie, że nigdy nie dopuści, by go znów zamknięto w tym piekle. - ... i tak zacząłem uciekać - dokończył Nathan. Leżał teraz na brzuchu, opierając się na łokciach, i wodził palcem po słojach drewnianego łoża. - Dobrze się czujesz? - zapytała Denise z autentycznym zaniepokojeniem w głosie. - Chyba tak. Mam spuchnięte oko i ucho boli jak diabli, ale poza tym myślę, że wszystko w porządku. - Czy masz choć cień podejrzenia, dlaczego wychowawca chciał cię zabić? - mimo że historia chłopca brzmiała nieprawdopodobnie, Denise uwierzyła mu. - Myślę, że był szalony. Pijany. I odurzony. Dorośli zawsze się tacy robią, jak piją. - Którzy dorośli? - badała Denise, wyczuwając nowy wątek w tej nadzwyczajnej opowieści. - Twój ojciec? - Nie - odpowiedź Nathana była uderzająco dobitna. - Mój tatuś był dobrym człowiekiem. Nigdy nie pił i nie uderzył nikogo. Był wspaniały. - A twoja mama? Jego głos zmiękł: - Nigdy nie spotkałem mamusi. Umarła, gdy byłem jeszcze mały. Jezu, kolejny obszar do zbadania. Denise pośpiesznie zanotowała to w bloku. - No więc, czy ktokolwiek w życiu bił cię? - Nie chcę o tym rozmawiać - odpowiedział sucho Nathan. - Dlaczego nie? Mogło by ci to pomóc, gdyby ludzie zrozumieli choć trochę, przez co przeszedłeś. - Gówno. Ludzie chcą myśleć, że każdy żyje jak te doskonałe rodziny w telewizji. Jeśli powiem im coś innego, będą po prostu myśleli, że kłamię. Oni mogą krzyczeć, wrzeszczeć i bić swoje dzieci i to jest w porządku tak długo, jak dziecko to ukrywa. Ale jeśli spróbujesz oddać albo odejść, nazywają cię niepoprawnym i wrzucają twój tyłek do więzienia. - Czy tak właśnie trafiłeś do więzienia? Próbowałeś oddać? Nathan wrócił pamięcią do wszystkich bijatyk w domu wujka Marka. Przypomniał sobie komiczny, ociężały krok Marka, książek i różne przedmioty, które latały przez pokój jedynie po to, by spudłować nie o centymetry, ale o metry. O mało się nie roześmiał na wspomnienie rozdziawionej gęby pijaka. Ale wtedy przypomniał sobie skórzany kowbojski pas i odgłos, który powstawał, gdy wchodził w kontakt z tylną częścią jego ciała. Wszelkie ślady wesołości znikły, wymazane z jego duszy, podobnie jak wszelkie ślady wesołości wymazane przez wujka Marka z jego życia. Przechodząc przez to wszystko, Nathan zdawał sobie sprawę, że nie może oddać. To byłaby ostatnia czynność w jego życiu, jaką próbowałby wykonać. Może powinienem opowiedzieć jej wszystko - pomyślał Nathan. Może powinien opowiedzieć jej, jak kiedyś żył normalnym życiem; jak jego tatuś wychowywał go w ładnym domu, w ładnym sąsiedztwie. Może powinien opowiedzieć milionom ludzi, że zaledwie trzy dni po pogrzebie tatusia wujek Mark dla śmiechu zamknął go w tej pustej przestrzeni pod podłogą salonu, gdzie mógł tylko pełzać, i jak wydostał się, robiąc tyle wrzawy, że ten gnojek zauważył sąsiadów wyglądających z okien. Na pewno publiczność chciałaby usłyszeć, że dzięki swoim krzykom o pomoc zarobił swoje pierwsze lanie pasem. Może powinien opowiedzieć tym wszystkim ludziom, słuchającym radia w wygodnych domach, biurach i samochodach, jak to wujek Mark urządzał balangi ze swoimi przyjaciółmi narkomanami i jak niektórzy z nich - zarówno mężczyźni jak i kobiety - przychodzili do jego sypialni i dotykali go w miejsca, w które dzieci nie powinny być dotykane. Było tyle rzeczy, o których mógłby opowiedzieć, ale tego nie zrobi. Nie było nic, czego już wcześniej nie powiedział sędziom, prokuratorom i policjantom. I całe to spowiadanie się dużo mu dało, no nie? - Nie - odpowiedział w końcu Nathan, - nikomu nie oddałem. Ja ukradłem samochód. Denise była oszołomiona: - Masz dwanaście lat i ukradłeś samochód? - Właściwie, gdy ukradłem samochód, miałem jedenaście. - W jego głosie był ślad dumy. - A dlaczego to zrobiłeś? - O tym też nie chcę rozmawiać. - Dlaczego nie? - Bo to moja sprawa. - Ale to z tego powodu zostałeś wysłany do aresztu? - Tak, tylko nazywaj to po imieniu - więzienie. Czy to możliwe, że podziwia tego chłopca? - zadała sobie pytanie Denise. Tego mordercę? W bezpośredniości, z jaką udzielał odpowiedzi było coś, co poruszyło jej uczucia. Mógł kłamać na temat rzeczy, o których nie chciał mówić, ale zamiast tego wolał nie odpowiadać na pytania. Był inteligentny i to jak. - Więc jak się kończy ta historia? - zapytała Denise. - Dokąd uciekłeś? Gdzie teraz jesteś? Nathan westchnął: - Nie sądzę, żeby powiedzenie ci tego było rzeczą naprawdę mądrą, nie uważasz? - Ci dorośli po prostu nie mogą się powstrzymać, by nie spróbować cię nabrać. Aż sapnął, gdy poraziła go straszna myśl: - O mój Boże, czy oni mogą namierzyć tą rozmowę? - jego głos zadrżał z przerażenia. - Nie, nie - zapewniła Denise. - To jest rozgłośnia radiowa. Tak długo, jak działa pierwsza poprawka do konstytucji, nikt nie może namierzać naszych rozmów. - Jesteś pewna? Denise spojrzała na Enrique, ale nie znalazła pomocy. - Pewnie, że jestem pewna - zgadywała ze wzruszeniem ramion. Przynajmniej brzmiało to jak rozsądna odpowiedź. Wróciła do sprawy: - A więc co zamierzasz zrobić dalej? Nie możesz ciągle uciekać. - Dlaczego nie? Denise była zaskoczona pytaniem. Tak naprawdę, to nie wiedziała, dlaczego nie. - Bo zostaniesz złapany. - Cóż, jedyną alternatywą jest oddanie się w ręce policji dobrowolnie. Czym to się różni od zostania złapanym? - Nathanie, po prostu boję się, że coś ci się stanie. - Ja też. Właśnie dlatego zamierzam nadal uciekać. Jezu, ten dzieciak był dobry. - Robisz teraz ze mnie głupka, Nathanie - powiedziała pojednawczo. - Gdzie tam, świetnie ci idzie - pocieszył ją Nathan. - Ale znasz już teraz mój udział w tej sprawie, prawda? Gdy byłem w poprawczaku, robiłem wszystko, co powinienem, i zbierałem tęgie baty. Nadstawiłem drugi policzek, tak jak tego oczekiwano, a oni po prostu sprali mnie jeszcze bardziej. Mówię wychowawcy, a on próbuje mnie zabić. Bronię się, a ludzie, którzy słuchają twojego programu, nazywają mnie mordercą i chcą mnie posadzić na krześle elektrycznym. Tak naprawdę, to nikomu na mnie... - głos uwiązł mu w gardle. Zamilkł. Cisza trwała długą chwilę. - Nie zależy? - dopomogła Denise. Dolna warga Nathana trzęsła się. Nienawidził siebie za utratę opanowania w czasie ogólnokrajowej audycji. Na początku rozmowy czuł się pewnie, ale nagle spłynął na niego straszny smutek, jak wiadro zimnej wody. - Tak - wyszeptał. Oczy Denise nieoczekiwanie zwilgotniały na dźwięk tego cichutkiego głosu. - Boisz się, prawda, skarbie? - Muszę już iść - powiedział chrapliwie. Odłożył słuchawkę. W martwej ciszy, która nastąpiła, Denise spojrzała na Enrique, szukając pomocy, ale on tylko wpatrywał się w nią bez ruchu. - Cóż - powiedziała przeciągle Denise. - To było coś. Nathanie, jeśli jeszcze słuchasz, życzymy ci całego szczęścia świata, jakkolwiek to się skończy. Myślę, że należy ci się go trochę. Wydaje mi się, że wszyscy potrzebujemy minuty, lub dwóch, by odzyskać opanowanie. Usłyszymy się zaraz po reklamach. Rozdział 11 Petrelli był na linii w pięć sekund po zakończeniu rozmowy. Musiał mieć numer zaprogramowany w pamięci szybkiego wybierania połączeń. - Ten kłamliwy sukinsyn rajfurzy ludzkim współczuciem - pomstował do Michaelsa. - Kwestia, czy był, czy też nie był dobrze traktowany w poprawczaku nie ma najmniejszego związku z tą sprawą. Ważne jest to, że uciekł z zakładu odbywania kary i że zabił strażnika, by to zrobić! Ten atak wściekłości - jak wiele innych, które Petrelli przypuścił na Michaelsa w ciągu lat - był jedną wielką bzdurą. Warren wiedział, że Petrelli absolutnie nie dbał o zbiega, ani o śmierć nawet stu strażników. Szło o to, że J. Daniel wyskoczył na antenie z niepełnymi informacjami, skazując nieletniego za najcięższą zbrodnię jeszcze, zanim zebrano dowody. W tym ach-tak- ważnym roku wyborów prokurator okręgowy przestraszył się, że będzie wyglądał bardziej na gnębiciela dzieci niż na twardego obrońcę prawa. Warren wiedział, że te deklamacje przez telefon były jedynie pierwszym aktem w długiej sztuce pozorowania i kręcenia, że on właściwie nigdy nie powiedział tego, co wszyscy słyszeli, że mówił zaledwie przed kilkoma godzinami. Z powodów, których Michaels nigdy nie rozumiał, dla Petrellego było ważne, by wszystkich złych facetów przedstawiano jako socjopatów, a ich czyny jako irracjonalne. Nie uznawał okoliczności łagodzących, które mogły sprawiać, że zbrodniarze zachowywali się w taki, a nie inny sposób. Jego obsesja odczłowieczonych przestępców pchała go przed mikrofony z twardymi oskarżeniami. Jego podejście do sprawy dobrze mu służyło w karierze, za to Michaels z całym swoim cynizmem, który zawdzięczał swojej pracy, od czasu do czasu nie mógł się powstrzymać od współczucia dla jakiegoś biednego przestępcy. W przypadku Nathana Baileya Michaels nie wiedział, w co wierzyć. Wszystkie więzienia, czy to dla dorosłych, czy dla dzieci, były zawsze miejscami przemocy, zamieszkanymi przez brutalnych przestępców i obsługiwanymi przez personel, którego głównym celem było zdusić ten gwałt. Nie musiał wcale wysilać wyobraźni, by uwierzyć, że strażnik może stać się zabójcą. Mimo że historia Nathana wydawała się wręcz nieprawdopodobna, sposób przedstawienia przez chłopca faktów był zbyt szczegółowy, zbyt wyraźny, aby traktować ją jako kompletne kłamstwo. Właściwie gdyby nie to, że Ricky Harris nie żył, Michaels byłby skłonny wszcząć drugie śledztwo przeciwko niemu. Ale nawet gdyby przyjął twierdzenie Nathana, że ten zabił w samoobronie - pozostawało faktem, że chłopiec złamał prawo, uciekając z aresztu dla nieletnich, i jest zbiegiem. Jako stróż prawa miał obowiązek aresztować uciekiniera. Zgadzając się z „Kurwą”, że dzieciakowi bez wątpienia należy się trochę szczęścia od życia, Michaels kontynuowałby przewracanie całej okolicy do góry nogami. Nie przestawałby również przypominać swoim detektywom i patrolom, że więzień zdolny do zabicia raz, może zabić po raz drugi. Dla Michaelsa najbardziej przekonująca i wiele mówiąca była obietnica chłopca, że nigdy nie powróci do ADN. Były to słowa rozpaczy, a wiadomo, że ludzie zrozpaczeni robią głupie rzeczy, nawet wbrew wszelkim przeciwieństwom. Nathan ciągle jeszcze był bardzo niebezpiecznym, młodym człowiekiem. Na drugim końcu telefonicznej linii J. Daniel Petrelli zbudował sobie znacznie bardziej skomplikowany świat niż ten, w którym żył Warren Michaels. Oprócz rozważań o zwykłej winie lub niewinności, Petrelli musiał brać pod uwagę to, jak każda sprawa sądowa wyglądać będzie w prasie, bezustannie rozpatrując polityczny aspekt każdego zwycięstwa, czy porażki. Tego ranka sprawa Baileya wydawała się taka jasna. Ludzie mieli całkowicie dosyć strachu przed nie dającymi się kontrolować dziećmi i rażące morderstwo na pracowniku zakładu karnego, popełnione przez uciekającego skazańca, to było więcej, niż mogli znieść. Rzadko trafiała się możliwość tak korzystnego ustawienia się w biurze Prokuratora Okręgowego. To prawda, że wstępny etap śledztwa zaczął odkrywać jakieś brudy o Ricku Harrisie, ale Petrelli i jego pracownicy założyli, że jakiekolwiek przecieki o przemocy w zakładzie karnym będą traktowane jako sprawy drugoplanowe. Główna teza oskarżenia brzmiała: żadne dziecko nie ma prawa odebrać życia pracownikowi poprawczaka tylko dlatego, że - jak twierdzi - było przestraszone. Któż na świecie przypuściłby, że dzieciak pójdzie ze swoją sprawą bezpośrednio do ludzi, w programie ogólnokrajowym - ten mały śmieć dał doskonałe przedstawienie. Ciągle było za wcześnie, na jakieś solidne wyniki badań opinii publicznej, ale nie ulega wątpliwości, co te wyniki by pokazały. Amerykanie kochają przegranych - nawet przegranych, którzy zabili. W ciągu krótkich dwudziestu minut Nathan Bailey zepchnął policję i prokuraturę do pozycji obronnych. Petrelli jasno widział całą sprawę. Mały Bailey został uwięziony za kradzież samochodu wujka, oraz dlatego, że sędzia uznał go za niepoprawnego. Miał pozostać w areszcie przez osiemnaście miesięcy. Zdecydował się nielegalnie opuścić areszt dla nieletnich i do tego zabił opiekuna. Był złodziejem, uciekinierem z więzienia i mordercą - zasługiwał na ukaranie z całą surowości prawa. Zanim zadano pierwsze pytania w badaniu opinii, Petrelli wiedział, że publiczność widziała, tylko małego, bitego chłopca, ściganego przez tłum wielkich, złych gliniarzy. Przypomniał sobie stary, telewizyjny serial „Ścigany”. Każdy wiedział od początku, że to Richard Kimble uciekał przed prawem, a porucznik Gerard wykonywał jedynie swoją pracę, ale kogo wszyscy uważali za łotra? Przed oczyma przyszłego senatora pojawiła się wizja koszmaru, który mogła na niego ściągnąć prasa. Obwiniał za to Michaelsa. Gdyby policja nie spartaczyła akcji, dzieciak byłby w więzieniu jeszcze przed świtem, a tak - miał na ucieczkę całą noc. Spowodował tym nieobliczalne szkody w politycznej karierze Petrellego, która była jeszcze w powijakach. - Tak więc słuchaj uważnie poruczniku Michaels, bo powiem to tylko raz. Oczekuję, że aresztujesz Nathana Baileya najpóźniej dziś po południu. I nie chcę słyszeć żadnych wymówek. No nie! Michaels był w stanie znosić tyrady Petrellego aż do tej chwili, tylko dlatego, że zajmował się w tym samym czasie innymi biurowymi sprawami. Ale prokurator przekroczył granicę. - W porządku, J. Daniel. Słuchałem uważnie - powiedział Warren wyważonym tonem. Oto jak ja to widzę: ty po prostu nie mogłeś się doczekać, by dziś rano otworzyć tę swoją wielką gębę i wygłosić całkowicie nieuzasadnione komentarze dla prasy. Ja jestem gliną, J... a ty gadaczem. Gdybyś poczekał z oskarżeniem, aż zbierzemy dowody, nie wyglądałbyś teraz jak dupek. Serce pęka mi z żalu. - Osobiście nie dałbym złamanego grosza za to, kto zostanie wybrany na senatora w tym roku. Przypuszczalnie nie będę nawet głosował. Dbam tylko o moją robotę. Zaoszczędź te swoje przemówienia dla prasy, J. I odczep się od mojego telefonu! Rąbną słuchawką o widełki. Do diabła, co za przyjemne uczucie. - Czujesz się lepiej? Znajomy głos przestraszył go. Michaels podniósł wzrok i zobaczył Jeda Hacknera, stojącego w drzwiach. - Jezu, Jed, nie chcę dziś zejść na atak serca. Hackner uśmiechnął się, siadając na jednym z krzeseł, stojących przed biurkiem Michaelsa. - Rozchmurz się, szefie. Rozmawiałeś ze swoim kolesiem Petrellim? - Zgadłeś. Gnojek zaczyna panikować po radiowym debiucie Nathana Bailey. Słyszałeś małego? - Tak. No, przynajmniej większość. Przegapiłem pierwsze parę minut. Wydawał mi się bardzo przekonujący. Ogólnie rzecz biorąc myślę, że Petrelli ma powód do paniki. Zrobił z chłopaka młodego Johna Dillingera, podczas gdy Oliver Twist byłby chyba lepszym wyborem. Michaels uśmiechnął się krzywo: - Cóż, nie przypominam sobie, żeby mały Oliver zabił jakiegokolwiek stróża prawa. - Nagle zmienił temat: - Nie przypuszczam, żebyś miał dla mnie jakieś dobre wiadomości. - No, nie wiem, czy dobre, czy złe, ale na pewno interesujące. Grube brwi Michaelsa uniosły się w oczekiwaniu. - Po pierwsze nie byliśmy w stanie skontaktować się z wujkiem i byłym opiekunem chłopca, Markiem Baileyem. Próbowaliśmy telefonicznie, wysłaliśmy nawet wóz patrolowy na miejsce, ale jeśli był w domu, to nie otwierał drzwi. - Myślisz, że mu pomógł w ucieczce? - Mało prawdopodobne. Między nimi Nie ma miłości. - Dawaj te sekrety. Hackner wyjął notes z kieszeni i zaczął czytać: - To wszystko pochodzi z dokumentów poprawczaka. Sędzia Potter odtajnił je dla nas dziś rano. To naprawdę smutna historia. Przez pierwsze dziesięć lat życia Nathan wychowywany był przez ojca. Matka zmarła, gdy był jeszcze niemowlęciem. Tatuś prawnik z kupą forsy, marnie zarządzał mieniem. Dwa lata temu auto tatusia zastało trzaśnięte przez pociąg, a on zginął. Z braku ustaleń kto ma się w razie czego zająć Nathanem, opieka przyznana została wujowi Markowi, mieszkającemu gdzieś daleko na terenie Jackson’s Corner. Podobno Mark myślał, że dziecko będzie wspierane jakimś funduszem powierniczym, ale tatuś właśnie utopił dwa miliony z hakiem w swojej kancelarii, zabezpieczając to każdą wartościową rzeczą, jaką miał. Do czasu, gdy wyjaśniono sprawę testamentu, nic nie pozostało. - Nie trzeba chyba mówić, że Wuj Mark nie był szczęśliwy. Nie tylko miał sprawować opiekę nad Nathanem, ale nie posiadał żadnych środków na jego utrzymanie. Więc go nie utrzymywał. Przez ponad rok kiedy chłopiec tam przebywał opieka społeczna była w tym domu z pół tuzina razy, głównie reagując na skargi sąsiadów, ale to nic nie dało. Wreszcie, mniej więcej rok temu, Nathan ukradł samochód wujka, twierdząc, że to jedyny sposób, by uciec wystarczająco daleko od tego sukinsyna. Oczywiście wuj Mark oskarżył chłopca. Dokumenty mówią, że sędzia Potter proponował przyjemniaczkowi zawieszenie kary Nathana, ale wuj Mark nawet nie chciał o tym słyszeć. Powiedział sądowi, cytuję: „ trochę czasu w więzieniu nigdy nikomu nie zaszkodziło”. - Miły facet - prychnął Michaels. - Nic właśnie - poprawił go poważnie Jed. - Mark Bailey wie, o czym mówi, bo spędził siedem lat w Leavenworth za spalenie klubu oficerskiego w Teksasie. W ciągu ośmiu lat trzy razy był zatrzymany za jazdę po pijanemu, dwa - za chuligańskie wybryki i raz za napad z pobiciem - tu skarga została oddalona, gdyż ofiara zmieniła zdanie w trakcie składania zeznań. Zaliczył również około miliona barowych bójek, większość z nich jako przegrany stronie. Michaels nie dowierzał: - Czy opieka społeczna wiedziała o tym wszystkim, gdy przyznawała mu prawa do opieki nad Nathanem? Hackner wzruszył ramionami. - Tak mi się wydaje. Prawdę mówiąc, nie było wielkiego wyboru. Albo wujek Mark, albo dom dziecka. Michaels pokręcił głową, rezygnując na chwilę ze swojego cynicznego spojrzenia gliniarza i patrząc z perspektywy ojca. - Bolesne przeżycia dla małego chłopca. Jed przewrócił stronę swojego notesu. - No cóż, robi się jeszcze gorzej. Dwóch różnych psychiatrów, opłaconych przez tatusiowych przyjaciół prawników, przedłożyło w sądzie wnioski, by dzieciaka trzymać z dala od zakładów poprawczych, stwierdzając, że emocjonalny stres będzie dla niego zbyt duży. Hackner podniósł żółty arkusz papieru. - To raport dwóch lekarzy którzy stwierdzili, iż dziecko jest fizycznie i emocjonalnie opóźnione w stosunku do rówieśników. Ale znasz sędziego Pottera. Współczuje dzieciakom, których sprawy rozsądza, ale jeśli złamałeś prawo - płacisz za to. Tak więc wysłał Nathana, który właśnie skończył dwanaście lat, do Brookfield i wsadził go na ogólny oddział. Nathan przybył tu w środę po południu. W środową noc został zbiorowo zgwałcony kijem od szczotki i spędził tydzień w izbie chorych. Michaels skrzywił się i uniósł w górę rękę. - Wystarczy. Nie chcę tego więcej słuchać. Czy reszta to tylko plotki, czy też ma jakiekolwiek znaczenie dla sprawy? Jed urażony wzruszył ramionami. Był gliną, a nie dziennikarzem prowadzącym kolumnę towarzyską. Nie zajmował się plotkami, a każdy szczegół miał wpływ na sprawę. Ale znał Michaelsa wystarczająco długo, by wiedzieć, co ma na myśli. Zamknął notatnik. - Nie, to chyba wszystko. Ale jeszcze jest niespodzianka. - I cóż to takiego? - Okazuje się, że jednak mamy taśmę wideo. - Myślałem, że kamera była popsuta. - Kamera w oddziale kryzysowym była. Ale udało się uchwycić panicza Baileya w trakcie przechodzenia przez izbę przyjęć. - Czy inne kamery pracowały? - Nie wszystkie. Kamera w sali rekreacyjnej była również nieczynna. Wszystkie pozostałe chyba w dobrym stanie. Ale mały Bailey przechodził tylko przez ten obszar. Mamy jeszcze kilka sekund, jak wymyka się tylnymi drzwiami. Chcesz zobaczyć? Wszystko jest przygotowane w sali konferencyjnej. Mężczyźni wstali i wyszli. Pokój detektywów za szklanymi ściankami biura Warrena zatłoczony był podwójną - w stosunku do planowanej - ilością biurek, zapewniając miejsca nie tylko dla ośmiu podlegającym Warrenowi detektywom i urzędnikom, ale również trzem inspektorom budowlanym, kuratorowi sądowemu i przeniesionej tu pracownicy opieki społecznej, która jakoś nie mogła awansować na liście uprawnionych do własnego biura. Pokój w kącie trzeciego piętra czterdziestoletniego budynku obrony cywilnej, miał widok z jednej strony na areszt dla dorosłych i rozłożyste drzewo magnolii z drugiej. - A jak to się stało, że jedyne kamery, które by się nam przydały, były nieczynne? - zapytał Michaels, lawirując między biurkami. Hackner wzruszył ramionami: - Bardzo dogodne, prawda? - Chcę, żebyś to zbadał, dobrze Jed? Chcę także wiedzieć, czy ktoś mu pomagał. Zacznij od wujka. Hackner przytaknął. - Kazałem już Thompkinsowi łowić w tej sadzawce. Weszli do sali konferencyjnej, na przeciw biura Warrena i zamknęli drzwi. Telewizor był włączony, taśma przygotowana. Po naciśnięciu guzika obraz na ekranie wił się i tańczył póki głowica magnetowidu nie złapała właściwej ścieżki. Wśród zamazanych szarych cieni, typowych dla kamer systemów bezpieczeństwa, Michaels zobaczył izbę przyjęć, którą rozpoznał z poprzedniej nocy. W prawym górnym rogu ekranu pojawił się chłopiec, śmiesznie wyglądający w o wiele za dużym drelichu. Sprawiał wrażenie przerażonego; jego ruchy były jednocześnie szybkie i niepewnie. Był bosy. Jego ubranie wysmarowane było czymś, co na czarno-białym obrazie przypominało atrament, albo nawet syrop czekoladowy, ale jak wszyscy wiedzieli - było krwią ofiary. - Zatrzymaj - polecił Michaels. Chwilę później chłopiec na ekranie zatrzymał się, jego nogi wydawały się ustawione jakby ukośnie w stosunku do tułowia; niewyraźna linia przecinała obraz. - Bailey powiedział w radiu, że strażnik zabrał mu buty. Czemu miałby to zrobić? Czy to jest normalna praktyka? Hackner potrząsnął głową. - Nie wiem na pewno, ale nie sądzę. Jeśli wierzyć historii Baileya, może Harris po prostu chciał być złośliwy. Po południu mam spotkanie z Johnstonem, dowiem się, co będę mógł. Michaels skinął głową. - Dalej. Puść taśmę. Sylwetka chłopca znów stała się jednością. Pomknął prosto w kierunku kamery, oglądając się przy każdym kroku to przez jedno, to przez drugie ramię. Poruszał się jak pies, który natknął się na cień w nocy i nie jest pewny czy stanąć i walczyć, czy uciec. Chłopiec był wyraźnie wstrząśnięty, gdy zauważył kamerę. Obrócił się, przypuszczalnie sprawdzając czy ktoś za nim podąża. Gdy z powrotem odwrócił się do kamery, serce Michaelsa zatrzymało się na ułamek sekundy. Widział już wcześniej taki wyraz oczu. - Zatrzymaj taśmę! Polecenie było teraz głośniejsze. Postać znów została przecięta na pół, ale twarz była wyraźna. Oczy Nathana mówiły o strachu i niepewności, zmarszczone czoło sugerowało starszy wiek. Pod maską krwi i strachu kryła się twarz młodego chłopca, błagającego o pomoc. Michaels wiele razy oglądał taki sam wyraz oczu u innego nie czującego się bezpiecznie, zamkniętego w sobie dwunastolatka, który kiedyś tak bardzo był od niego zależny, a rok temu zamilkł na zawsze. Przez umysł przeleciał mu widok twarzy - teraz pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu - tego innego chłopca spoczywającego na satynowym posłaniu, wyglądającego tak źle w niedopasowanym garniturze, z komiczną szparą za dużego kołnierzyka wokół szyi. Wydawał się taki ściśnięty w wąskiej skrzyni. Nagle poczuł zawroty głowy i niezgrabnie opadł na krzesło przy stole konferencyjnym. Twarz Michaels była szara. Hackner wyciągnął rękę, by pomóc przyjacielowi usiąść. - Mój Boże, Warren, dobrze się czujesz? Michaels myślał, że potrząsnął głową, ale wcale się nie poruszył. - Nie wiem, Jed. - Ani na chwilę nie oderywał wzroku od ekranu. Jego głos był ochrypły. - Spójrz na jego twarz, Jed. On ma oczy Briana. Jed również to zobaczył. Podobieństwo było uderzające. Cholera, że też nie wychwycił tego podczas przeglądania taśmy. Mógłby uprzedzić Warrena, albo nawet ominąć tę część nagrania. Jed szczerze mu współczuł. - Tak mi przykro, Warren. Wyłączę to. - Nie, zostaw - powiedział Michaels stanowczo, odzyskawszy opanowanie, nim je naprawdę stracił. - Jezu, Jed, myślałem, że już mi to przeszło. Nie mogę ciągle tak reagować. Już w porządku. Obejrzyjmy resztę. Jed uważnie obserwował szefa, gdy ponownie puścił taśmę. Jeszcze raz elektroniczny obraz stopił się w jedność na wystarczająco długo, by chłopiec wyśliznął się poza kadr. Na ekranie pojawiło się szybkie mrugnięcie, efekt montażu i po chwili patrzyli na dziedziniec. Na pierwszym planie była część podjazdu i krótki chodnik. W tle znajdowały się drzwi. Otworzyły się powoli, bohater tego małego telewizyjnego dramatu wyślizgnął się zamknął drzwi na klucz i sprintem wybiegł z ekranu. Jeszcze jedno mrugnięcie obrazu i ekran był pusty. Żaden z mężczyzn nie mówił nic przez długą chwilę; Hackner wcisnął wyłącznik i telewizor zgasł. - No i, szefie, co myślisz? Michaels westchnął głośno, pocierając twarz dłońmi. - Myślę, że wolałbym tego nie oglądać. Teraz robota będzie o wiele cięższą. Czy prasa już ma taśmę? - Co ty, dziecko jesteś? Ogary Petrellego obskoczyły ją, jak muchy psie gówno. Na filmie jest umazany krwią morderca. Myślę, że dali ją stacjom telewizyjnym, zanim my zdążyliśmy zrobić kopię. Michaels zachichotał cicho: - Nie wiem jak dla ciebie Jed, ale dla mnie ta postać, wyglądała bardziej jak wystraszony szczeniak niż jak morderca. Mógł sobie wyobrazić wyraz twarzy Petrellego, gdy ten pierwszy raz zobaczył taśmę i zdał sobie sprawę, że jego pachołkowie już ją udostępnili mediom. To nie mógł być piękny widok, ale Warren zapłaciłby sto dolarów, żeby tam być. Powrócił do bieżącej sprawy: złapania zbitego psiaka, który narażał Petrellego na tak wielkie kłopoty. Gwałtownie wstał z krzesła i poprowadził dwuosobowy pochód z powrotem w kierunku swojego biura. - Jed, sprawdź rejestry telefonów tego programu radiowego. Musi to być zapisane gdzieś w komputerze. Podłącz się do tego komputera i odnadź numer, z którego ta rozmowa się odbyła. Odszukamy go i sprowadzimy dzieciaka do domu. Hackner jęknął. Prowadził już podobne poszukiwania - ostatnio w sprawie oszustwa - i w rezultacie zasypany był setkami numerów telefonicznych, z których każdy musiał być sprawdzony. Wtedy sprawa dotyczyła małej firmy konsultingowej i poszukiwania trwały tydzień. „Kurwa” miała ogólnokrajową publiczność, przypuszczalnie tysiąc rozmów na godzinę. Nie było na świecie dość policjantów, by wykonać to zadanie w czasie choć zbliżonym do rozsądnego. - Będzie potrzebny nakaz sądowy - powiedział wymijająco Jed. - Nie mamy szans ze stacją radiową. - Spraw, żeby dobrowolnie udzielili informacji - poradził Warren, nie zwalniając kroku. - Bądź przekonywający. No wiesz, bezcenna przysługa dla społeczeństwa i w ten deseń. - Nigdy na to nie pójdą, Warren. Michaels zatrzymał się nagle. Jed uniknął zderzenia zaledwie o centymetry. - Słuchaj Jed, mamy do wykonania robotę i na razie nie wykonujemy jej. Nie wiemy, gdzie poszedł dzieciak, więc nie mów mi, czego nie możemy, dopóki przynajmniej nie spróbujemy, dobra? Byłeś na spotkaniu dziś rano; myślę, że wyrażałem się jasno. Chcę mieć Nathana Baileya w areszcie jeszcze dzisiaj. Zrozumiałeś? Jed wyczuł, że inni ludzie w pokoju desperacko próbują nie słyszeć. Odwrócił się i wyszedł bez słowa. Pięć minut później Michaels również wyszedł. Powiedział sekretarce, że można go łapać pod numerem telefonu komórkowego. Rozdział 12 W ciągu ostatnich pięciu lat Denise Carpenter przeprowadziła wywiady z setkami gości, bardziej lub mniej sławnych, ale nigdy nie było takiego odzewu, jak ten wywołany rozmową z Nathanem. Jej plany, by dyskutować o polityce zagranicznej prezydenta, musiały poczekać na inny dzień. Infolinie o podobnych numerach były tak zapchane, że nie było mowy o połączeniach - absolutny koszmar dla firmy telefonicznej. Po drugiej stronie szyby Enrique męczył się, z zalewem telefonów, dopingując tych, którzy czekali na rozmowę już od ponad godziny. Dla Enrique wszechświat rozmówców ograniczał się zgrabnie do dwóch kategorii: szczerych i szalonych. Jego zadanie polegało na tym, żeby dopuścić do rozmowy na antenie jedynie tych, którzy wygłaszają swoje prawdziwe poglądy i potrafią trzymać się tematu. To nie był najlepszy czas na dyskusje o moralnych aspektach najwyższego wymiaru kary, czego chciała Maureen z Seattle, ani o słabościach systemu rodzin zastępczych w Des Moines, czego domagał się Charlie. W praktyce niemożliwe było utrzymanie tematu, gdy już zaczęli mówić, ale dobrze, jeśli przynajmniej zaczynali na właściwą nutę. No i trafiali się wariaci. Jak William z Bakersfield, który chciał wyłuszczyć najbardziej efektywne sposoby zabijania nożem, albo Paula z Bangor z Maine, która chciała widzieć Nathana podnoszonego wolno na stryczku, by mógł cierpieć tak, jak cierpiał przez niego Ricky. Zadaniem Enrique było znalezienie śladów normalności wśród grupy słuchaczy, którzy wykazywali tą cechę raczej rzadko. Następnie, musiał ich przekonać, by czekali na linii, podczas gdy Denise rozmawiała z innymi. Większość dzwoniących nie zdawała sobie sprawy, że w talk- show nie obowiązywała zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Gdy już przeszli przez jego sito, Enrique wpisywał do komputera ich imiona i nazwiska, nazwę miasta, z którego dzwonili, i krótki opis tego, o czym chcieli mówić. Te same informacje ukazywały się na ekranie Denise. To ona podejmowała decyzje, czasami arbitralnie, z kim będzie rozmawiała najpierw; Enrique mógł jedynie sugerować nazwiska. Nie było niczym nadzwyczajnym, że słuchacz czekał przy telefonie przez całe cztery godziny programu, po to tylko, by usłyszeć „dziękuję, ale nie”. Oczywiście, to również spadało na Enrique. Enrique poznał „Kurwę”, gdy była jeszcze asystentką programu, i nawet myślał przez krótką chwilę, że jest w niej zakochany. Właśnie rozstała się z mężem, a Enrique miał wyjątkowo mocne ramię, na którym mogła się wypłakać. Gdy kariera Denise rozkwitła, a ona sama zaleczyła już emocjonalne rany, dziesiątki razy próbował zebrać dość odwagi, by zaprosić ją gdzieś wieczorem, ale słowa nigdy nie przeszły mu przez gardło. Byli tylko przyjaciółmi - kochanymi przyjaciółmi. Jak brat i siostra. Gdy Denise stała się gwiazdą, Enrique był tuż za nią. Każdego dnia stwarzał szefowej nowe możliwości by jej słowa wspaniale brzmiały na falach eteru. „Kurwa” stała się przebojem sieci z dwóch powodów: Denise była największą osobowością wśród prezenterów, a on - był najlepszym producentem w branży. To nie było samochwalstwo, tylko prawda. Ale nawet najlepszy w branży nie mógł uporać się z takim nawałem telefonów. Po jego stronie szyby był istny dom wariatów, zaś po stronie Denise - całkowita cisza, przerywana jedynie jej głosem. Ludzie często pytali Enrique, czy nie jest zazdrosny, wykonując całą robotę, gdy Denise zbierała wszelkie zasługi. Odpowiadał zawsze tak samo i całkowicie szczerze: w zespole nie ma miejsca na zazdrość. A w dziedzinie mierzonej indywidualnymi osiągnięciami, jedynym liczącym się zespołem był ich. Klepnięcie w ramię wystraszyło Enrique. Odwrócił się, i zobaczył jednego z zatrudnianych na lato studentów, który trzymał różowy formularz wiadomości telefonicznej. Zirytowany tym, że ktoś mu przeszkadza Enrique odchylił jedną słuchawkę. - Co jest, Tim? Jesteśmy w połowie programu. - Tom, proszę pana. Odpowiedzią Enrique było wymowne spojrzenie, które określało, jak mało go obchodzi, jakie, u diabła, było imię Toma. Stacja News Talk 990 wykorzystywała swoich letnich praktykantów jak niewolników, pozwalając im kręcić się po stacji bez żadnej zapłaty - w zamian za przywilej pracowania dwanaście do osiemnastu godzin dziennie. Dla radiostacji była to darmowa siła robocza. Dla studentów szansa - ze sto osób czekało w kolejce na zajęcie miejsc ludzi na tyle głupich, że przedkładali odpoczynek, albo życie osobiste ponad swoje sny o radiowym gwiazdorstwie. - T-to policja, proszę pana - wyjąkał Tom. - Chcą z panem rozmawiać na „gorącej linii”. Powiedzieli, że to bardzo ważne. - Przestań nazywać mnie „panem”, ty kretynie. To nie jest folwark, a ty nie jesteś moim poddanym. Powiedz im, że jesteśmy w środku audycji. Oddzwonię, gdy skończymy. - zaczął znów zasłaniać ucho słuchawką, ale zachowanie Toma mówiło, że jest coś jeszcze. - Co się stało? Tom z zakłopotaniem przestępował z nogi na nogę. - Ale ja już tego próbowałem i oni powiedzieli coś o oskarżeniu o obstrukcję wymiaru sprawiedliwości. Enrique wyglądał, jakby został spoliczkowany. - Obstrukcja wymiaru... - cholera! To jest dokładnie to, czego mi właśnie teraz potrzeba - powiedział z zaciśniętymi szczękami. - Dobra, w porządku. Odbiorę tutaj. Odprawił Toma odwracając się do niego plecami i ze złością porwał słuchawkę z widełek. - Tu Enrique Zamora, w czym mogę pomóc? - Ton jego głosu można było określić każdym przymiotnikiem, z wyjątkiem „pomocny”. Patrolowy Harold Thompkins z wydziału policji okręgu Braddock był zdecydowany zrobić wszystko, by go zauważono. Po pięciu latach służby na zmianach, kierowania ruchem i każdej możliwej podłej roboty, był już gotów, by spróbować trochę prawdziwej, policyjnej pracy. Już jako małe dziecko, oglądając „Columbo” albo „Policjantów z Miami”, Harry wiedział. że pewnego dnia zostanie detektywem. Był skłonny zapłacić frycowe i przejść całą drogę od podstaw. Jak dotąd dokonywał trafnych wyborów, zdobywając stopień w kryminologii, nim wstąpił do akademii i wypruwając sobie żyły, by ją ukończyć na pierwszym miejscu. Egzamin na detektywa zdał przy pierwszej sposobności, zaledwie dwa tygodnie po piątej rocznicy pracy w wydziale i nie da się ukryć, że zdał znakomicie. Jego problem polegał na tym, że był zdrowym, białym chrześcijaninem, mającym europejskich przodków i zbyt młodym, by walczyć w Wietnamie - a to, w tym szczególnym momencie w historii jego departamentu stawiało go w bardzo niekorzystnej sytuacji. Musiał zabłysnąć w pracy. Potrzebował wielkiego sukcesu. Musiał odnaleźć ten właściwy dowód, albo właściwy ślad by dokonać przełomu w ważnej sprawie. Przestudiował kariery innych oficerów i było jasne jak słońce, że najpewniejszą drogą do złotej odznaki było znalezienie stałego członka klubu, który cię do niego wprowadził. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy Harry zgłaszał się dobrowolnie do wszystkich odpowiednich spraw i brał udział we wszystkich właściwych zebraniach, by dać się poznać. I ciągle nie natrafiał na swą wielką szansę. Gdy sierżant Hackner zwrócił się do niego dzisiejszego ranka z zadaniem wyśledzenia kryjówki Nathana Baileya za pomocą rejestrów telefonicznych - wiedział, że to jest właśnie ta sposobność, na którą czekał. Hackner był dobrym facetem i świetnym przełożonym. Fakt, że stał się najlepszym kumplem porucznika Michaelsa, polepszał jeszcze sytuację. Dla Harryego sprawa była jasna. Musi wykonać zadanie szybko i bezbłędnie i jednocześnie odegrać decydującą rolę w głośnej sprawie. Wykorzystując to, czego się nauczył w akademii, rozpoczął poszukiwania od czegoś oczywistego - zadzwonienia do firmy telefonicznej. Z pół tuzina razy odsyłany był od jednego urzędasa do drugiego, ale wreszcie połączono go z wicedyrektorem biura obsługi klientów, który stwierdził, że przy braku nakazu sądowego nie może udzielić zgody na rozpowszechnianie rejestrów telefonicznych bez pozwolenia klienta. Naruszenie prywatności i takie tam rzeczy, jasne ? Harry zapytał go, czy rozumie, że może odegrać kluczową rolę w zgarnięciu mordercy, w odpowiedzi na co wicedyrektor powiedział coś o rozmowie czekającej na drugiej linii. Zdobycie nakazów sądowych trwało wieczność i było poza zasięgiem Harry’ego. Musiał być złożony wniosek, musiała się odbyć rozprawa. Nawet w przyśpieszonym trybie uzyskanie nakazu sądowego mogło to pochłonąć więcej czasu, niż Nathanowi zajęłoby zaszycie się w jakiejś dziurze. Jeśli będą czekać, mogą stracić swojego zbiega. A jeśli nawet by go złapali, cała zasługa przypadła by prokuraturze okręgowej, a nie jemu. Nie, Harry musiał sięgnąć do źródła. Musiał namówić właścicieli owych rejestrów - „Kurwę” i jej personel - do ich wydania pod jego opiekę. Po prostu musiał być przekonujący. Przelotnie rozpatrzył metodę delikatnego nacisku, ale odrzucił ją jako zbyt słabą. Zamiast tego zdecydował się na zagranie z pozycji siły. Ci ludzie z radia nie mieli pojęcia o prawdziwym świecie. Jeśli przyciśnie ich wystarczająco mocno i prawidłowo rozegra kartę utrudniania wymiaru sprawiedliwości - pękną. Poza tym, cóż takiego miała „Kurwa” do stracenia? Pomoc w wyjaśnieniu sprawy morderstwa była reklamą, która każdego by ucieszyła. Gdy skończył już z Enrique Zamorą, producent ledwie mógł mówić, tak był zamroczony. Teraz, gdy czekał na linii, Harry zaczął żałować pewnych rzeczy, które powiedział. W ferworze przekonywał Enrique, że wisi nad nim groźba więzienia w razie odmowy współpracy. Oczywiście, Harry nie posiadał aż takiej władzy, ale przypuszczał, że tak naprawdę nie miało to znaczenia. Zadziwiające jak mało Amerykanie nie wiedzą o swoich prawach. A jeszcze bardziej zadziwiające było, jak chętnie ludzie rezygnowali z się tych praw, jeśli tylko odpowiednio się ich zachęci. Gdy tak czekał przy telefonie, słuchając jakichś idiotycznych reklam handlarzy samochodami, Harry zdecydował, że jeśli ktoś zakwestionuje jego sposób przedstawienia prawa, po prostu powie, że producent musiał się pomylić. Za szybą „Kurwa” łyknęła dietetycznej coli i odebrała następną rozmowę. Informacja na ekranie mówiła, że Joanne z Nowego Jorku nie uważała, by Nathan zrobił coś złego. - Tu „Kurwa”, co chciałaś mi powiedzieć? Akcent z Brooklynu, dochodzący z drugiego końca linii był gęsty jak syrop. - Ja nie wierzę, żeby ten słodki głos mógł zrobić jakąkolwiek z tych rzeczy, które, jak twierdzi policja, zrobił. Brzmi tak jak mój synem, gdy był w tym wieku. - W co tu nie wierzyć, Joanne? Chłopak mówi, że ukradł auto, by iść do więzienia i że zabił strażnika, by się wydostać. Zgoda, twierdzi, że to był wypadek działanie w samoobronie, ale musisz wierzyć podstawowym faktom. Joanne wyjaśniała swoje stanowisko, ale uwagę Denise odwrócił głos Enrique w słuchawkach, mówiący jej, żeby puściła reklamy. Pokręciła głową i rzuciła groźne spojrzenie, wskazując na zegarek. Mieli jeszcze sześć minut do następnych reklam. Enrique zignorował groźne spojrzenie i powiedział coś niezrozumiałego. Potem podniósł telefon. Gdy Joanne z Nowego Jorku umilkła, by zaczerpnąć powietrza, Denise przerwała jej. - No cóż, każdy ma prawo do swoich poglądów - powiedziała. - Tylko że niektórzy chcą umieścić je wysoko na transparencie. Musimy puścić jeszcze kilka reklam, a potem wrócimy na antenę. Gdy tylko zaczęły się ogłoszenia, obróciła się z krzesłem do Enrique. - Co się z tobą, do diabła, dzieje? Nie przyjmuję rozmów na gorącej linii w czasie programu. Przecież wiesz o tym. - Wyluzuj się, Denise - odgryzł się Enrique. - Mam na linii gliniarza, który chce użyć naszych rejestrów telefonicznych, by namierzyć rozmowę Nathana. Denise w mgnieniu oka oceniła możliwości. Gdyby rozniosła się wieść, że policja może śledzić rozmowy przez radiową audycję - jej audycję - to oznaczałoby koniec kontrowersyjnych dyskusji. Rządowi i wojskowi dygnitarze przestaliby dzwonić ze skargami na swoich szefów ze strachu przed wylaniem. Obywatele przestaliby narzekać na prezydenta ze strachu przed urzędem podatkowym. Dobrze rozmieszczone źródło informacji, które organizowała przez lata, natychmiast by wyparowały. Bez kontrowersyjnych opinii i bez rozmówców „Kurwa” byłaby jedynie jeszcze jedną zmieniaczką płyt. - Nie, do diabła - szybko zareagowała. - Powiedz mu, że nasze rejestry są nieosiągalne. Mamy do czynienia z poważnym naruszeniem pierwszej poprawki. - Już mu to powiedziałem - przynajmniej tę część „do diabła” - i on twierdzi, że oskarży nas o obstrukcję sprawiedliwości, jeśli nie będziemy współpracować. Denise aż podskoczyła, gdy to usłyszała. - Och, naprawdę? No dobrze, przełącz go do mnie. Damy go na antenę, gdy skończą się reklamy. Jak się nazywa? - Thompkins. Ostatnia reklamówka skończyła się piętnaście sekund później głosem, wrzeszczącym o tysiącach dolarów oszczędności u lokalnego handlarza samochodami. Na znak Enrique, Denise włączyła mikrofon. - Witam z powrotem, Ameryko, w tym nadzwyczajnym programie dzisiejszego ranka. Zainteresowanie, zrodzone z mojej rozmowy z Nathanem Baileyem, ciągle rośnie. Na linii jest teraz z nami oficer policji z okręgu Braddock w Wirginii, który straszy wysłaniem mojej ekipy i mnie do więzienia z powodu tego wszystkiego. Oficerze Thompkins, tu „Kurwa”, witamy na antenie. - Wskazującym palcem dźgnęła mrugające światełko. Przez dłuższą chwilę na drugim końcu panowała cisza. Wreszcie niepewny głos powiedział: - Halo? - Oficer Thompkins? - Tak, madame. Denise zachichotała do mikrofonu. - Madame? Czy właśnie nazwałeś mnie madame? Chyba nie słuchasz zbyt często tego programu, bo wiedziałbyś, że nie należy nazywać mnie madame. To słowo brzmi podobnie jak, mama, a ja, złotko, nie jestem twoją mamą. Dobra, rozumiem, że chcesz mnie wtrącić do więzienia. Co jest grane? Głos po drugiej stronie mocno się jąkał. Denise to kochała. - Czy... czy jestem w radiu? - Zadzwoniłeś do radiostacji, mój panie. To, ogólnie biorąc, umiejscawia cię w radiu. No więc, dlaczego chcesz mnie wrzucić do pierdla? - Przepraszam, ale myślę, że powinniśmy przedyskutować to poza anteną. Głos Denise raptownie pozbawiony został całej wesołości. - Jestem pewna, że nie. Zgodnie z tym, co mówi mój producent, chce pan użyć rejestrów telefonicznych tego programu, żeby dowiedzieć się, skąd Nathan Bailey dzwonił dziś rano. Czy to prawda? - Proszę pani, ja nie chcę... - Tak, czy nie, oficerze Thompkins? Czy dlatego pan zadzwonił? - No cóż... uch... w zasadzie tak. - Policjant mówił cudownie wymijającym tonem. - W zasadzie?. Zinterpretuję to jako: tak. A teraz udzielę panu odpowiedzi, która nie będzie wymagała interpretacji. Może pan mieć te rejestry, gdy zamarznie piekło. Albo gdy będzie pan miał wyrok sądu. Gdybym zezwoliła panu na dostęp do naszych dokumentów, oznaczałoby to naruszenie wolności słowa. A wolność słowa jest chroniona przez naszą konstytucję. Słyszał pan o konstytucji, prawda? Z głosu Thompkinsa zaczęła przebijać irytacja. - Naprawdę nie ma potrzeby, żeby była pani taka ... - Zła? - przerwała znowu Denise. Nie miała zamiaru pozwolić Thompkinsowi na zebranie myśli. - Czy wyobraża pan sobie również, że może mówić mojemu producentowi, że jak nie pozwolimy panu grzebać w naszych zapisach, to oskarży nas pan o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości? Thompkins wyglądał na zdeprymowanego, jakby złapano go na robieniu czegoś złego. - Wydaje mi się, że mogłem wspomnieć... - O, przepraszam, że znów przerwę, ale to zabrzmiało jak jeszcze jedno: tak. Postawmy sprawę jasno, oficerze Thompkins. Zamierza pan oskarżyć mnie o przestępstwo za to, że egzekwuję swoje prawa, wynikające z pierwszej poprawki. Czy to wydaje się panu rozsądne? A może pan tylko blefował używając taktyki zastraszenia, by uzyskać to, co pan chciał, unikając drogi oficjalnej, nakazanej przez prawo? O rany, nie bez powodu nazywali ją „Kurwa”. Nie skończywszy nawet jednego zdania, Thompkins zrobił durnia nie tylko z siebie, ale również z całego wydziału. Przed milionami ludzi. Minutę temu wydawało się, że to był dobry plan. Teraz marzył o tym, by się po prostu rozpłynąć. Myślał o dwóch czy trzech sposobach, by się wywikłać z opresji, ale żaden by tu nie zapracował. Na jego oczach własna kariera rozsypywała się w proch. Nie widząc innego wyjścia, gwałtownie odłożył słuchawkę. Denise usłyszała dźwięk odkładanej słuchawki i uśmiechnęła się chytrze do Enrique. - Odłożył słuchawkę. - Zaśmiała się do mikrofonu. - No cóż, myślę, że odkładanie słuchawki nie jest tak naprawdę żadną odpowiedzią. Ale jestem pewna, że jest w tym jakieś przesłanie, a wy? Rozdział 13 Lyle Pointer uważał się za zawodowca. Mając metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i dziewięćdziesiąt kilo wagi, nie mógł straszyć wyglądem, nie był też brutalnym gburem, jakich przedstawiało Hollywood jako stereotyp łamacza palców. Dobrze wyglądający, elegancki i posiadający poczucie humoru niespotykane przy jego zajęciu, musiał walczyć o szacunek, na który zasługiwała jego praca. Nikt nie był bardziej lojalny w stosunku do pana Slatera, ani bardziej efektywny w wykonywaniu jego rozkazów, a mimo to ludzie wciąż próbowali pomiatać nim z powodu jego postury. Niektórzy kilkakrotnie. Zuchwale stanowczy i pozornie nieustraszony, Pointer powoli, ale pewnie zdobywał uznanie jedynej osoby, która się liczyła. I robił to z całą brutalnością. Pierwszą pracą dla pana Slatera było dostarczenie wiadomości jednemu śmieciowi - handlarzowi narkotyków, który otworzył interes na niewłaściwym obszarze. Takiej wiadomości, którego nie można było zapisać na papierze. Pointer miał upewnić się, że młody człowiek opuści Waszyngton na zawsze. Należało również dać do zrozumienia gangom, że mogą wyciągać z miasta tyle, ile chcą, pod warunkiem, że nigdy, przenigdy nie postawią stopy na terenie pana Slatera. Akcja Pointera wywołała szok w podziemnym światku Waszyngtonu. Porwawszy młodego człowieka pod lufą pistoletu, przykuł go kajdankami do kontenera na śmieci, pobił do nieprzytomności i brzytwą obciął mu górną wargę. Gdy handlarz odzyskał świadomość, Pointer polał benzyną genitalia nastolatka i podpalił zapałką. Pozwolił szaleć płomieniom przez pół minuty, po czym ugasił je garścią piasku. Rozgłos, który towarzyszył tej robocie, dobrze przysłużył się Pointerowi i dał przedsmak tego, czego można było po nim oczekiwać w przyszłości. Wyrabiał sobie taką reputację, jakiej potrzebował. Dumny ze swych umiejętności szerzenia terroru wśród najtwardszych ludzi na ziemi, zdawał sobie sprawę, że razem ze strachem przychodzi zazdrość. Każdy dzień był nową szansą, a każde zadanie - nowym sprawdzianem. Pojedynczy błąd mógł go kosztować to wszystko, co tak długo walcząc budował. Łącznie z życiem. Pan Slater potrafił docenić dobrze wykonaną robotę, ale nie tolerował potknięcia. Pointer często słyszał, jak jego szef mawiał, że każdy człowiek zasługuje na drugą szansę, ale nikt nie zasługiwał na trzecią. Tego dnia Pointer wdzięczny był za drugą szansę. Potrzebował jej. Pędząc przez krajobrazy Wirginii na spotkanie, Pointer ledwo mógł poskromić wściekłość, co wyrażało się wciśniętym do podłogi pedałem gazu porscha. Opuściwszy cywilizację trzydzieści kilometrów temu, był pewien, że w pobliżu nie będzie policji. A nawet gdyby była, te ich ciężkie chevrolety i fordy nie miały szans z jego kawałkiem niemieckiej inżynierii. Pomimo upału warzącego liście i lepkiej wilgoci, jechał z opuszczonym dachem, ubrany w kurtkę z cielęcej skóry i rękawiczki. Chodziło o wygląd. A na to spotkanie, był to dokładnie właściwy wygląd. Ta cała sprawa z Markiem Baileyem i jego bratankiem tak dalece wymknęła się spod kontroli, że Pointer gotów był kogoś zabić. Przede wszystkim nigdy nie powinien nawet wysłuchać planu Baileya, a co dopiero zgadzać się na niego. Ale to było takie proste! Wszystkie elementy znajdowały się na swoim miejscu. Robota od wewnątrz, wielki facet, mały chłopiec, niewielki pokój. Jak, do cholery, mogli to spieprzyć? No cóż, będzie to wiedział za kwadrans. Według zegara na desce rozdzielczej, Bailey czekał już pół godziny. Z zakutymi łbami, takimi jak Bailey, o wiele łatwiej było się porozumieć, gdy pozwoliło się im trochę poczekać. Frajer pewnie się już zlał w portki. Jeśli nie, zrobi to pod koniec spotkania. Zaledwie trzy godziny wcześniej Pointer był niebezpiecznie blisko do zmoczenia własnych spodni. Nigdy takiego Slatera nie widział - z buraczkową twarzą i trzęsącego się z wściekłości. „Poniżenie” było słowem, którego często używał. Pointer poniżył całą organizację. Slater przeżyłby wiadomość, że nie udał się zamach na polityka czy handlarza. Ale Pointer spieprzył zabicie dziecka w klatce! Gdy to się rozniesie, trzeba będzie lat, by uliczne śmiecie przestały się śmiać. Śmiech oznaczał brak szacunku, a brak szacunku oznaczał zamachy na terytorium Slatera. Zamachy z kolei oznaczały przemoc, a przemoc była niedobra dla interesów. Od kiedyż to, zastanawiał się Pointer, stary nienawidzi przemocy? Wtedy zdał sobie sprawę, że Slater słuchał gdakania tej starej kwoki Sammy Bella, który bez wątpienia gadaniem zmienił starego w kiciusia. Co prawda nie dawało się tego stwierdzić ze sposobu, w jaki trzymał w ryzach swoich pracowników. Tylko ze względu lojalność Pointera i szereg dobrze załatwionych spraw, pan Slater przyznał mu drugą szansę. - Gdy to się skończy - powiedział pan Slater ze śmiertelną powagą, - jeden z was będzie martwy, Lyle. Pan Slater nie był człowiekiem skłonnym do przesady. Tak więc Pointer od dzisiejszego rana osobiście przejął nad tym kontrolę. Jechał na spotkanie z Markiem Baileyem po to, by wyrwać z niego kawał mięsa i wytoczyć wiadro krwi. Ten sukinsyn musi się nauczyć, że nie wolno składać obietnic, których nie można dotrzymać. Dobrą nowiną dla Baileya było to, że dożyje do jutrzejszego ranka. Wymagała tego konstrukcja planu. Może jednak nie był aż takim idiotą. Trzydzieści minut wcześniej Mark Bailey ostrożnie zatrzymał swojego bronco w odległym kącie parkingu przy Hillbilly Tavern. Jego auto było jedyne w okolicy, chociaż trzy ostro zajeżdżone harleye stały wzdłuż frontowej ściany budynku tak, jak niegdyś konie przy drążku. Było tuż po południu i ciągle miał zbyt wielkiego kaca, by się ruszać, a co dopiero prowadzić auto. To, czego najbardziej potrzebował Mark, to taczka do wożenia ze sobą głowy. Pewnego dnia zamierzał zostać abstynentem. Przyczaił się na dłuższą chwilę, przekonany, że lada chwila jego szyba i głowa zostaną strzaskane karabinową kulą. Starannie przeczesał wzrokiem okolicę. Jeśli był tam snajper, to dobrze ukryty. Dalej, Mark - powiedział sobie - nie mogą cię zabić. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Bez ciebie nic nie mają. Od czasu, gdy Pointer zadzwonił tego ranka, powtarzał sobie w kółko to zdanie, czasami głośno, czasami w myślach. W trakcie podróży do tej zapomnianej przez Boga zapadłej dziury udało mu się nawet w to uwierzyć. Ale teraz, na końcu drogi, logika ta wydawała się tragicznie błędna. Przez moment rozważał możliwość wrzucenia wstecznego biegu i zwiania z Wirginii - nawet z kraju, gdyby było trzeba. Ale wiedział, że to nie jest rozwiązanie. Pointer nie był typem faceta, któremu mówi się „nie”. Z jego koneksjami, ucieczka stawała się na dłuższą metę po prostu niemożliwa. W głębi serca Mark wiedział, że przypuszczalnie nie uda mu się przeżyć tego rozdziału jego życia, ale pocieszał się nadzieją, że gdy pieniądze zostaną dostarczone i dotrzyma swojej strony umowy, Slater i jego wynajęte zbóje szybko z nim skończą. Dotarły do niego historie o potwornych torturach, jakie zadawali ludzie Slatera. Słyszał nawet, że podobno upalili facetowi jaja. On sam nigdy nie miał jaj, by spytać, kto w organizacji mógłby zrobić coś takiego. Był całkiem pewien, że wiedział, ale w odrobinie wątpliwości można było znaleźć pociechę. Hillbilly Tavern było miejscem, które mogło egzystować jedynie na wiejskich obszarach Wirginii. Dom tysięcy sekretów i machlojek, w którym człowiek dość odważny by tam wejść, mógł porozmawiać z każdym o wszystkim wiedząc, że nic z tego, co tu powiedziano, nigdy nie zostanie powtórzone. W przeciwieństwie do innych, modnych pułapek na szczury ten lokal nigdy nie był nawiedzany przez przejeżdżających pomagierów szeryfa albo zagubionego turystę, szukającego toalety. Zdrowy na umyśle turysta polałby się na swoją skórzaną tapicerkę, zanim z własnej woli przekroczyłby próg Hillbilly Tavern. Tu nawet nie było telefonu. Po tym, jak ekipa z firmy telefonicznej która miała naprawić uszkodzenia, została uwolniona od portfeli i sprzętu - nikt nigdy nie próbował znów go naprawić. Właściwie jeden z techników chciał stanąć do walki, co dało początek najdłuższej i najdziwniejszej sprawie o odszkodowanie w historii firmy. Podchodząc do drzwi baru, Mark zauważył brak okien. Szyby zostały zabite deskami i pokryte plątaniną neonów, ciągle świecących w jaskrawym słońcu. Drewno bocznych ścian dźwigało niezliczone warstwy ciemnobrązowej farby, która, wydawało się, służyła jako jedyna podpora starożytnej budowli. Był zaintrygowany fragmentem kolorowego malowidła na ganku, ale odwrócił wzrok, gdy zobaczył, że to bryzg rzygów, zostawiony tam Bóg wie kiedy. Mark odczekał długą chwilę, nim wszedł, ponownie wypatrując przez ramię ukrytego snajpera. Ciągle jeszcze nie było za późno, by się oddalić - powiedział sobie, wiedząc jeszcze nim słowa sformowały się w myśl, że to kłamstwo. Za późno stało się w momencie, w którym zwrócił się o pomoc do Pointera. Ale co tam, spróbował gry w wielkiej lidze i przegrał. W każdym innym interesie byłby dumny, że miał dość jaj, by spróbować. Z drugiej strony w innym interesie finansowe porozumienie nie byłoby związane z taką ilością krwi. Biorąc głęboki oddech, Mark nacisnął klamkę u drzwi i z jaskrawego słońca wkroczył do niemal ciemności Hillbilly Tavern. Ciągle stał w wejściu, czekając by jego oczy się przystosowały. - Kto ty, do diabła, jesteś? - szczeknął szorstki głos pośród cieni. - Nazywam się Bailey - odpowiedział Mark, przybierając ton głosu, którego nie używał od czasu pobytu w więzieniu. - A kto, do diabła, pyta? - Myślę, że trafiłeś w złe miejsce - powiedział inny głos, tym razem z prawej. - Jestem tu, by się spotkać z człowiekiem o nazwisku Pointer. Słyszeliście o nim? Cisza odpowiedziała mu, że słyszeli. - Cholera - warknął ponownie pierwszy głos - albo właź do środka, albo się, wynoś. Nie lubię, jak ludzie stoją w progu. Mark zatrzasnął za sobą drzwi i prześlizgnął się chyłkiem do stołu w rogu. Zamówił piwo, mając nadzieję, że klinem stępi ostrość kaca. Tawerna śmierdziała papierosami, potem i niezliczonymi rozlanymi drinkami. To, że gryzonie i insekty włóczyły się stadami było oczywiste. Siedząc plecami do ściany, Mark pozwolił wzrokowi przyzwyczaić się do mroku i rozejrzał się po pokoju. „Szorstki Głos” poruszał się ociężale i niezgrabnie za barem, realizując jego zamówienie na piwo, z trudem manewrował ponadstupięćdziesięciokilowym cielskiem w ograniczonej przestrzeni, zawalonej butelkami z bezmarkowym alkoholem. Ogromna, splątana broda spoczywała jak kudłaty śliniaczek na koszulce Harley-Dawidsona. Jego włosy ostatnio były przycinane w tej samej dekadzie, co broda sprawdzana na obecność myszy i wiewiórek. Przynajmniej okazywał uprzejmość, nosząc kudły zebrane w ciasny koński ogon, który zwisał mu poniżej łopatek. Dzięki temu włosy nie właziły do drinków. Mark przyjął, że „Szorstki Głos” jest właścicielem, ale z tego, co wiedział, ten biedny człowiek mógł równie dobrze być martwy w jakiejś chłodni gdzieś na zapleczu. Piwo podane zostało w butelce. Według obliczeń Marka, oprócz niego i barmana w tawernie było jeszcze trzech innych ludzi, którzy wyglądali, jakby tkwili tam od dawna. Ich rozmowa zmieniała się od szeptu do krzyku, ale zawsze była akcentowana niewyraźnym przeciąganiem zgłosek ludzi z gór. Mark musiał teraz po prostu czekać i nie dać się złapać na gapieniu się na tę kolekcję typków, prosto z poczekalni Darwina. Gdy Lyle Pointer wszedł wreszcie do Hillbilly Tavern, oczy stałych bywalców uniosły się, tylko po to, by się natychmiast odwrócić. Nikt nic nie powiedział. Słup światła szybko znikł, gdy Pointer zamknął za sobą drzwi. Mark wyraźnie zobaczył skórzaną kurtkę, rozpiętą koszulę i złote błyskotki owinięte wokół szyi i przegubów. Jestem w łóżku z cholernym gangsterem - pomyślał. Albo Pointer z góry wiedział, gdzie siedział Mark, albo jego oczy strasznie szybko przystosowywały się do zmian w natężeniu światła. Jedno z dwojga, bowiem bez zastanowienia podszedł prosto do stołu w kącie. Usiadł tuż koło swojego gospodarza, a nie na przeciwko, jak oczekiwał Mark. Taki układ typowy był dla randki, a nie dla spotkania w interesach. Ale też Mark nie miał pojęcia, jak intymny mógł być akt zastraszania. W obecności Pointera gruby barman poruszał się nieomal z wdziękiem, przynosząc swojemu nowemu gościowi coś do picia - czyżby to była woda? - nawet bez zamawiania. Przez długą chwilę Pointer patrzył na Marka, dwukrotnie zmuszając go do odwrócenia wzroku. W końcu powiedział: - Złamałeś obietnicę. - Miał jakiś dziwny głos: jednocześnie cichy i zły. Efekt był całkowicie przerażający. - Obiecałeś mi, że poradzisz sobie z tą sprawą, a potem ją spieprzyłeś. Na czoło Marka wystąpiły kropelki wilgoci. Czuł, jak pot moczy mu koszulę pod pachami i na plecach. Przybył na spotkanie uzbrojony w wykręty i wyjaśnienie porażki Ricka, ale nagle stracił wolę, by cokolwiek powiedzieć. Zamiast tego, po prostu zagapił się w swoją drugą, pustą butelkę po piwie, obracając ją powoli palcami w kałuży wilgoci. - Patrz na mnie, Bailey - polecił miękko Pointer. Mark uniósł głowę. - Rozmawiałem dziś rano z panem Slaterem, nie był zadowolony. A wiesz, z kogo nie był zadowolony? Mark potrząsnął głową w milczeniu. Pointer rąbną pięścią w stół aż puste butelki podskoczyły prawie tak samo wysoko jak Mark. - Odpowiedz mi, do cholery! Na sekundę Mark zapomniał, jakie było pytanie, ale wkrótce jego umysł przejaśnił się i udało mu się wyjąkać: - N-nie, n-nie w-wiem. M-myślę, że z-ze mnie. W-wydaje mi się, że nie jest zadowolony ze mnie. Pointer pochylił się tak, że Mark czuł zapach jego gumy do żucia. Owocowa. - Nie, Bailey. Znowu się mylisz - powiedział miarowym, ponownie groźnym głosem. - Nie był wściekły na ciebie. Był wściekły na mnie. Ponieważ byłem na tyle głupi żeby uwierzyć, że potrafisz wykonać niezawodny plan zabicia dziecka wewnątrz betonowego, pierdolonego pokoju! Pod koniec jego głos grzmiał, zmuszając Marka do nerwowego spojrzenia na pozostałych ludzi. Nikt się nie poruszył, choć z pewnością wszyscy słuchali. Było jasne, że dla Pointera nie miało to znaczenia. - Słuchaj, Pointer, mogę to wyjaśnić - spróbował powiedzieć Mark. Pointer przerwał mu: - Nie chcę twoich wyjaśnień. Oczywiście tam nie byłeś. Niech zgadnę. Ostatniej nocy wlałeś się do środka butelki, czy tak? Mark odwrócił wzrok. - Czy tak!? Przytaknął. Pointer głęboko nabrał powietrza, a potem głośno je wypuścił. - A więc takie otrzymuję podziękowanie, tak? To ja zagrywam pod ciebie, pilnuję, żeby ci nie poderżnęli gardła, a najlepsze, co możesz zrobić, to zlecić swoją robotę jakiemuś nieudolnemu klawiszowi, żeby samemu móc utopić się w wódzie. Czy to ci się wydaje w porządku, Mark? - Nie - powiedział Mark. To, czego nie powiedział, obaj dobrze wiedzieli. Jedynym powodem, dla którego Pointer zagrywał pod niego, było uchronienie dwustu tysięcy dolarów, które miał z tego interesu mieć na lewo, bez wiedzy pana Slatera. - Dobrze, Mark. Wreszcie się w czymś zgadzamy. Mnie się to też nie wydaje w porządku. Ale wiesz co? Znowu to dla ciebie zrobiłem. Pierwszym pomysłem pana Slatera było, żebym ci wyciął wątrobę i wtłoczył ją do gardła. Mark czuł, jak serce wali mu z podwójną prędkością, choć wiedział, że Pointer relacjonuje fakty. Teraz pocił się już jak uczestnik biegu maratońskiego. Ręce mu latały. - Ale udało mi się wyperswadować mu to na jakiś czas. Powiedziałem, że gra idzie o zbyt duże pieniądze, by nie spróbować jeszcze raz. I wiesz, co odpowiedział? Mark patrzył w bok. Pointer złapał jego twarz lewą ręką i obrócił mu głowę tak, że siedzieli twarzą w twarz, a dzieliły ich zaledwie centymetry. - Odpowiedział, że nie zależy mu na pieniądzach. Wyobraź to sobie. Wyobraź sobie dojście do takiego momentu w życiu, że pięćset tysięcy dolarów nic już nie znaczy. Powiedział mi, że chodzi teraz o honor i godność jego nazwiska i że jedyne, co się teraz liczy, to zabicie ciebie. Mark znów poczuł efekty kaca. W żołądku mu się przewracało. Całkiem możliwe, że zaraz puści pawia na błyszczącą, skórzaną kurtkę Pointera. Pointer puścił twarz Marka i znów opadł na oparcie krzesła. - Ale udało mi się go przekonać, żeby tego nie robił. Namówiłem go na jeszcze jedną próbę. Tak więc sprawa wygląda tak, dupku. Jeśli twój bratanek umrze i dostaniemy nasze pieniądze, ty żyjesz. Inaczej jesteś martwy. Mark ujrzał światełko w tunelu; najmniejszy, migoczący promyczek nadziei. - To dobrze, Pointer. Daj mi jeszcze jedną szansę i... Pointer ponownie mu przerwał: - Co, czy ja wyglądam na szaleńca? Nie dostaniesz żadnej drugiej szansy na nic, z wyjątkiem życia. Ja się zajmę trzaśnięciem dzieciaka. Twoim zadaniem jest czekanie, aż przyjdą papiery od prawnika. Mark domyślił się, że to jeszcze nie koniec, ale wolał raczej poczekać, niż zapytać. - Jest jeszcze coś, co musimy przedyskutować. Po pierwsze masz teraz mniejszy udział w swoim spadku. Działka pana Slatera podskoczyła do dwóch milionów dolarów. Taka jest w dzisiejszych czasach cena za spieprzenie sprawy. Ja zamierzam dorzucić sobie trzysta tysięcy za to, że pozwolę ci żyć. Dodaj do tego dwieście patoli, które jesteś mi osobiście winien i to wszystko razem obciąża twój rachunek na dwa miliony pięćset. Co zostanie, jest twoje. Już chciał wyrazić sprzeciw, ale szybko go przełknął, zanim zdążył narobić szkód. Cena, jaką miał zapłacić za życie nagle stała się strasznie wysoka. - Mogę z tym żyć - powiedział i skrzywił się. Przypadkowo zabrzmiało to dwuznacznie. - Jestem pewien, że tak - zaśmiał się Pointer. - Dobra, pozostaje nam druga sprawa. Sądząc, że najgorsze już za nim, Mark odetchnął głośno i pochylił się do przodu, by uważniej słuchać. - Widzisz, Mark - wyjaśnił Pointer - muszę dbać o reputację. I nie stać mnie na to, by cię stąd wypuścić bez uszczerbku na zdrowiu. Powoli wyciągnął pistolet z kabury ukrytej gdzieś pod gładką, skórzaną kurtką, kciukiem odciągnął kurek i umieścił wylot lufy o dwa centymetry od prawego oka Marka. Wstał i odepchnął nogą krzesło, robiąc sobie więcej miejsca. Przełożył broń do lewej ręki, nie zmieniając przy tym położenia lufy, wymierzonej idealnie w mózg Marka. - Jesteś prawo- czy leworęczny? - zapytał. - L-lewo - wyjąkał Mark płaczliwym głosem, który przyprawił Pointera o mdłości. Pointer wyciągnął pióro i kawałek papieru z wewnętrznej kieszeni i podał je Markowi. - Proszę - powiedział. - Chciałbym tu zobaczyć twój podpis. Ramiona Marka opadły, gdy zdał sobie sprawę, że kłamstwo zostało wykryte. Teraz w jego oczach błyszczały prawdziwe łzy, które towarzyszyły najprawdziwszemu przerażeniu. - Przepraszam, Pointer - błagał. - Pomyliłem się. Tak naprawdę, to j-jestem praworęczny. - Połóż prawą rękę na stole - rozkazał Pointer. Gdy to mówił, coś zmieniło się w jego oczach. Mark zauważył to pomimo mroku panującego w tawernie. Było to lodowate, wyrachowane i przerażające spojrzenie. Oczy diabła. Mark jedynie mgliście zdał sobie sprawę, że właśnie zlał się pod siebie, dodając jeszcze jeden smród do ohydnego bukietu, który powitał go, gdy tu wszedł. Potrząsnął żałośnie głową, nie w odruchu sprzeciwu, ale w błaganiu o wyrozumiałość. - Nie zmuszaj mnie, bym prosił więcej niż raz - doradził Pointer. - Musisz zapamiętać, że ani pan Slater, ani ja nie potrzebujemy twoich pieniędzy. Pieniądze są ważne jedynie o tyle, o ile ranią ciebie. A jesteśmy ci winni dużo bólu. Teraz wybieraj. Mogę do razu wsadzić ci kulę w oko, albo możesz położyć swoją rękę na stole, jak prosiłem. Ręka, nad którą Mark stracił kontrolę, gwałtownie się trzęsła, gdy wypełnił rozkaz i położył ją na stole. Jego cały świat składał się jedynie z olbrzymiej, okrągłej dziury, którą była lufą armaty, wycelowana w jego twarz. Zastanawiał się, czy będzie w stanie dostrzec, jak czubek kuli opuszcza lufę w drodze do jego oka. - Oto zasady - wyjaśnił Pointer. - Jeśli wydasz jakikolwiek dźwięk, pociągnę za spust. Bez względu na to, jak bardzo będzie cię bolało, po prostu siedź cicho i choć raz w życiu bądź mężczyzną. Zrozumiałeś? Mark miał minę zbitego psa, a łzy spływały mu po policzkach. Ale bezgłośnie. Na twarzy Pointera pojawił się wyraz rozbawienia, gdy zacisnął pięść wokół wskazującego palca prawej dłoni Marka i mocno wparł kciuk w staw pomiędzy jego drugim i trzecim członem. Rozbawienie zmieniło się w szeroki uśmiech radości, gdy stopniowo zwiększał nacisk kciuka, unosząc jednocześnie palec do góry. Druga ręka spoczywała na rękojeści pistoletu. Po pięciu sekundach palec Marka wyskoczył ze stawu z cichym pop. Świetlne punkciki zatańczyły mu przed oczami i poczuł wznoszącą się z żołądka falę mdłości, ale połknął ją z powrotem. I nie wydał żadnego dźwięku. Dziesięć sekund później palec złamał się w połowie. Gdy ostry ból przeszył go aż do ramienia, Mark podskoczył tak gwałtownie, że przegryzł sobie dolną wargę. Gdy Pointer go puścił, palec Marka w miejscu złamania sterczał prosto w górę, jak maszt. Dumny, że nie wydał głosu i dzięki temu ciągle żył, podniósł zranioną rękę i kołysał ją jak niemowlę w zagięciu lewego ramienia. Wtedy zauważył, że broń się nie poruszyła. - Przykro mi, Mark - powiedział Pointer, ciągle się uśmiechając - ale jeszcze nie skończyliśmy. Pierwszy palec był za spieprzenie sprawy. Teraz musimy złamać drugi za to, że powiedziałeś mi, że jesteś leworęczny. Musimy ustalić podstawy zaufania w naszych stosunkach. Połóż rękę z powrotem na stole. Ręka Marka zdążyła już tak spuchnąć, że stała się dwa razy większa; krew wypływała do wewnątrz przez poprzerywane naczynia. Każdy najdrobniejszy ruch powodował rozdzierający ból, ale męka spowodowana świadomością, że jeszcze raz będzie musiał przez to przejść, była prawie nie do zniesienia. Bez delikatnego podparcia drugiej ręki, uszkodzony palec huśtał się w miejscu złamania, końce przełamanej kości ocierały się o siebie. Miał nadzieją, że zemdleje, i Pointer dokończy, gdy będzie nieprzytomny. Ale oczywiście nic takiego się nie zdarzyło. Tym razem Pointer zrobił to prościej. Złapał najmniejszy palec Marka w momencie, gdy ten kładł rękę na stole, i gwałtownie wykręcił go w górę i w bok, niemal wyrywając ze stawu. Teraz już Mark zawył z bólu, nie kontrolując głosu, i osunął się na brudną podłogę. Pointer rozważał możliwość zastrzelenia go dla zasady, ale zdecydował się tego nie robić. Ten sukinsyn i tak wytrzymał więcej, niż można by przypuszczać. Opuścił kurek i wsadził magnum do kabury. - Miło było robić z tobą interesy, Bailey. Napisz, gdy znajdziesz chwilę. Zadzwonię, jak będziemy cię potrzebowali. Skierował się do wyjścia, równie niespiesznie, jak gdy wchodził. Przechodząc obok barmana, powiedział: - Mój przyjaciel zapłaci rachunek. Ale miej dla niego dużo cierpliwości. Wyjęcie pieniędzy z kieszeni może mu zająć kilka minut. Barman w odpowiedzi grzecznie kiwnął głową, pilnie unikając jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Nikt w Hillbilly Tawern nic nie widział. Rozdział 14 Nathan zlizał z palców resztki sosu z pizzy i całkowicie usatysfakcjonowany zapadł się w miękkie skórzane poduszki sofy. Tam, gdzie na kartonowej tacce niedawno spoczywała ogromna, mrożona pizza dla całej rodziny, teraz pozostały jedynie okruchy i osierocony plasterek pepperoni, który załatwił jednym kęsem. Wydał gigantyczne beknięcie i głośno się roześmiał, gdy echo odbiło się od ścian salonu. Gdy rozłączył się z „Kurwą”, jeszcze przez jakieś pół godziny słuchał w sypialni jej rozmówców, którzy mówili, że jest niewinny i ładniutki - o rany! - albo winny i zdeprawowany. Wydawało się, że pośrodku nic nie istniało. Pomyślał, że to w dechę, że „Kurwa” dodawała mu otuchy. Im dłużej słuchał, tym bardziej był przekonany, że jest po jego stronie. Ale człowiek może ignorować swój żołądek tylko do pewnego czasu. I tak radio zaczęło mu się już nudzić, więc je wyłączył na godzinę przed końcem programu „Kurwy” i zszedł na dół, gdzie rozpoczął akcję „odszukaj i zniszcz”. Spiżarnia okazała się równie pusta jak lodówka, ale szybki rzut oka do pralni ujawnił zamrażarkę pełną jego ulubionego żarcia. Gdy uświadomił sobie, że pizza jest zbyt duża, by się zmieścić w kuchence mikrofalowej, odgrzał ją w piekarniku, posługując się przepisem umieszczonym na spodzie pudełka. Podczas gdy czekał nakazane dwanaście do szesnastu minut, przygotował z zamrożonego koncentratu kadź pomarańczowego soku. Nie mógł znaleźć dzbanka, więc użył rondla do gulaszu. Gdy posiłek był przygotowany, Nathan zasiadł w salonie na podłodze, przed okrągłym stolikiem do kawy. Pilot zestawu sprzętu audio-wizualnego wyglądał jakby stworzony przez NASA, z niebieskimi, zielonymi, czerwonymi i żółtymi guzikami. Naciskał je na chybił trafił, aż wielki ekran ożył. Nie nadawali żadnej jego ulubionej kreskówki, więc zdecydował się na powtórkę filmu „Star Trek”. Ci faceci byli tacy nieprzekonujący. Nadchodził dwudziesty trzeci wiek, można by się spodziewać, że ludzie będą nosić coś bardziej odlotowego niż wysokie buty i obcisły poliester. Kapitana Kirka właśnie bito - był oczywiście bez koszuli, gdy wszyscy inni pozostawali całkowicie ubrani. Nathan zastanawiał się ze średnim rozbawieniem, czemu ktokolwiek zgadza się być gwiazdą na gościnnych występach. Było jasne jak cholera, że gdy cię przeteleportują pomiędzy stałą obsadę, przepadłeś. W przerwie na cogodzinne wiadomości znów zobaczył swoją twarz na ekranie - na nieostrej taśmie wideo, której nigdy przedtem nie widział - z komentarzem jakiegoś kpiarza z „News at Noon”. Sława była całkiem fajna. Teraz już się nie bał, a przynajmniej nie tak jak przedtem. Nie wiedział, skąd się wziął ten wybuch emocji, gdy rozmawiał przez telefon, ale ciągle jeszcze nienawidził siebie za to, że prawie się załamał. Mimo wszystko, ciągle jeszcze miał gdzieś przyjaciół. Był Jacob Protsky, jego najlepszy przyjaciel i partner z drużyny piłkarskiej, i David Harrellson, kumpel z klasy, począwszy od zerówki. Niewątpliwie śledzili wydarzenia, a człowiek musi uważać na swoją reputację. Nathan pomyślał o Hucku Finnie - nie tym z książki, która była dla niego zbyt nudna, by ją dokończyć, ale tym z filmu. Gdy Huck był w jego wieku, wszystkich przechytrzył i uciekł przed prawem. Nawet pomagał innym ludziom w trakcie ucieczki. To właśnie Nathan zamierzał zrobić. Zamierzał żyć przygodą, przemieszczając się z domu do domu, czasem może biwakując w lasach. Problem w tym, że Huck miał Jima, z którym mógł porozmawiać i który pomagał mu rozwiązywać problemy. Mimo że Nathan nie chciał tego przyznać, ale jednak dorośli wiedzieli trochę więcej o pewnych sprawach, w których naprawdę potrzebował pomocy. Jak na przykład wymyślenie planu. Huck i Jim mieli plan. Pod osłoną nocy przeprawili się tratwą w górę rzeki, gdzie Jim mógł odnaleźć swoją rodzinę, a Huck rozpocząć nowe życie. Co ja mam zrobić ? Wiedział, że przede wszystkim powinien zwiększyć dystans pomiędzy nim a ADN, i choć nie miał za bardzo pojęcia, gdzie się znajdował, oceniał, że nie mógł oddalić się więcej niż o dwa lub trzy kilometry. To umiejscawiało go w obszarze najintensywniejszych poszukiwań. Poranne programy informacyjne pokazały zdjęcia grup poszukiwaczy i blokad na drogach. Wszyscy go szukali. Reporter posunął się bardzo daleko, mówiąc, że nie ma żadnych wskazówek, co do miejsca jego pobytu. Wyciągnął z tego wniosek, że udała mu się „całkowita ucieczka”, jak mawiają na filmach. Teraz musiał tylko wymyślić następny krok. W tym Huck był niewielką pomocą. Nathan nie miał tratwy; do diabła - w pobliżu nawet nie było rzeki. No i Huck nie musiał się martwić tym, że każdy w kraju widział jego twarz w telewizji. Nie musiał się też martwić o policyjne samochody, radia, faksy, radary i całą tę resztę, którą mieli do dyspozycji gliniarze by go unieszczęśliwić. Ale z drugiej strony, Huck nie miał również dostępu do tych wszystkich rzeczy, no nie? W ciągu jednego ranka Nathan słyszał, jak ludzie zmieniają o nim zdanie tylko dlatego, że mówił w radiu. Jeśli potrafił odmienić umysły za pomocą jednej tylko telefonicznej rozmowy, co mógłby zrobić większą ich ilością? Był już główną wiadomością we wszystkich stacjach, ale telewizja ciągle prezentowała go jako złą postać. Musiał wymyślić jakiś sposób, by to zmienić. Był porządnym chłopcem, który wpadł w kłopoty. Zabił tylko dlatego, żeby się obronić. Gdyby miał możliwości powtarzać prawdę wystarczająco często, wtedy może ludzie zaczęli by mu wierzyć. Telewizyjne reklamy ciągle to robiły, no nie? Jeśli ludzie mogli zaakceptować to, co mówił jakiś wymyślony psychiczny, musieli uwierzyć w jego historię, czyż nie? Przecież to była prawda. Musiał tylko zadzwonić do każdej stacji w stanie i opowiedzieć im swoją historię. Cholera! Gliniarze mogą namierzać rozmowy telefoniczne! Jasne, „Kurwa” powiedziała, że nie mogą namierzać rozmów w jej programie, ale co z innymi? A może „Kurwa” się myliła i gliny właśnie teraz czaiły się na zewnątrz. Może są jakieś przepisy zabraniające wyłamywania drzwi w tak ładnych domach? Ostrożne spojrzenie przez małą szparkę w zasłonach ukazało jedynie normalną, pustą w lecie uliczkę. Nie było nawet żadnych bawiących się dzieci. Doszedł do wniosku, że w okolicy takiej jak ta, latem wszyscy udają się na całodzienne pikniki. On zwykle tak robił. A więc „Kurwa” miała jednak rację - przynajmniej dotąd. A jeśli się myliła i gliniarze byli już w drodze - no cóż, nie będzie się teraz tym martwić. Ale zrezygnował z telefonicznego podboju świata. Nie było sensu niepotrzebnie ryzykować. Następna sprawa, to dystans. Na piechotę daleko nie zajdzie. W dzienniku mówili też coś o próbujących go wytropić psach. Musiało być jakieś inne rozwiązanie. Ach, gdybym tylko potrafił prowadzić auto. Chwileczkę! Dlaczego nie miałby poprowadzić samochodu? To właśnie prowadzenie furgonetki wuja Marka wpędziło go w kłopoty. I nie tak dawno temu Nathan kierował staroświecką półciężarówką dziadka na jego rekreacyjnej farmie w Gainesville. Kupione za psie pieniądze w 1979 roku osiemnaście akrów z nędznym, małym domkiem i walącą się stodołą służyło dziadkowi jako miejsce zabawy w farmera, gdy już był na emeryturze. Nathan uwielbiał tam jeździć, głównie ze względu na dobrze zarybione stawy, ale również dla starego, klasycznego forda model 1968, którym wolno mu było jeździć po terenie tak długo, jak długo trzymał się z dala od wody i budynków. Dziadek nawet skonstruował specjalne drewniane klocki, przymocowywane do pedałów, by chłopiec mógł do nich dosięgnąć. Po śmierci dziadka Nathan dowiedział się, że pewnego dnia farma będzie jego. Teraz nie mógł tam jednak jeździć, bo jakiś prawnik z Nowego Jorku wynajął ją komuś, kto przerobił budynek na kręgielnię. Nathan wcale nie lubił kręgli. Rok temu przejechał furgonetką wuja Marka prawie czterdzieści kilometrów, zanim gliniarz go zatrzymał. Działo się to w biały dzień, gdy każdy mógł zauważyć dziecko prowadzące samochód. Uśmiechnął się na wspomnienie, jak to przz piętnaście metrów tarł bokiem drogocennego pojazdu wuja Marka o barierkę ochronną i wjechał w klon, zanim się dał złapać policji. Zdawał sobie sprawę, że właśnie w rezultacie tego ostatniego aktu oporu wylądował w poprawczaku, ale mimo wszystko wydawało mu się to zabawne. Gdyby udało mu się jechać nocami, omijać główne drogi z blokadami, utrzymać samochód na drodze, może zdołałby nawet wywieźć siebie za granicę! Jak wszystko inne w tym pałacu - garaż też był ogromny. Najbliżej kuchennych drzwi znajdowało się puste miejsce, będące domem dla auta używanego aktualnie przez rodzinę. Ciemne plamy na betonie świadczyły o cieknącej kiedyś skrzyni biegów. Na środku stał zamontowany na przyczepie, błyszczący ślizgacz z włókna szklanego, wyposażony w bliźniacze silniki Evinrude. Książka o Hucku Finnie byłaby znacznie krótsza, gdyby mieli jedną z tych ślicznotek - pomyślał, z tęsknotą przesuwając palcami po gładkiej, skrzącej się powierzchni kadłuba. W czasach, gdy obietnice były jeszcze spełniane, ojciec obiecał, że nauczy go jeździć na nartach wodnych. To, czego szukał, znalazł na trzecim, ostatnim miejscu. Spod jasnooliwkowego pokrowca wystawały jedynie małe fragmenty kół. Bez wahania złapał za przedni róg pokrowca i ściągnął go z auta. - Ojej! - wykrzyknął głośno, okazując najwyższy podziw. Stał przed nim nowiutki, wiśniowo czerwonykabriolet BMW, najbardziej szpanerskie auto na drodze. Kluczyki z ręcznie wypisaną etykietką „BMW” wisiały na haczyku na ścianie przy drzwiach. Inne kluczyki miały etykietki ŁÓDŹ i RANGE ROVER. Domyślił się, że rovera wzięli na wakacje. Drzwiczki nie były zamknięte, więc wślizgnął się na przednie siedzenie. Skórzana tapicerka była bardziej miękka niż stary fotel klubowy taty i o niebo wygodniejsza od podartego winylu w starej furgonetce wujka Marka. Szczęka mu opadła z podziwu, gdy pogłaskał siedzenia i ujął kierownicę, w wyobraźni kierując autem przez meandry autostrady, którą wkrótce będzie podróżował. Prawie z nabożeństwem włożył kluczyk do stacyjki i obrócił go tylko o tyle, by włączyć systemy elektryczne auta. Drogą eliminacji znalazł przyciski kontrolujące ustawienie fotela i przesunął go do przodu ile się tylko dało, aż jego stopy dotknęły pedałów. To będzie wysiłek, ale przynajmniej do nich sięgał. Uśmiech przemknął przez twarz Nathana. Mogło się udać. Musiało się udać. Gdy odtwarzał w umyśle scenariusz, czuł jak w geometrycznym postępie rosła jego pewność siebie. Żadne „jeżeli” ani „może”. Udało mu się pokonać przeciwności do tej pory i będzie je zwalczał aż do samego końca. Nie liczyło się, czy to wyjdzie, czy nie. Ważne było, że miał plan. Denise chciało się tańczyć. W ciągu parugodzin, które upłynęły od zakończenia programu, otrzymała niezliczone telefony i faksy od ludzi okazujących w taki czy inny sposób zainteresowanie dzisiejszą audycją. Każdy z trzech porannych programów głównych sieci telewizyjnych prosił o wywiady na żywo następnego dnia, ale jedynie „Dzień Dobry, Ameryko” zaoferowało jej przewiezienie limuzyną do ich studia w Waszyngtonie, więc ich propozycję zaakceptowała. Reszta chciała przeprowadzić wywiad u niej w domu, ale ona - jako osoba z obsesją sprzątania nawet przed wizytą krewnych - nie była przygotowana na goszczenie czterdziestu milionów Amerykanów przed świtem. Denise wyglądała na wniebowziętą, Enrique zaś wyglądał jak zbity pies. Program skończył się cztery godziny temu, ale telefony ciągle dzwoniły. Denise rozmawiała jedynie z tymi, którzy przeszli przez sito Enrique, a on musiał osobiście odebrać telefony od ponad trzystu osób. Nawet jego włosy były w nieładzie, a jego włosy nigdy nie bywały mniej, niż doskonałe. Zgodnie z sekretnym paktem, który zawarł sam ze sobą po zakończeniu programu - dokładnie o czwartej odłożył słuchawkę na widełki, przerywając rozmówczyni w pół słowa. Wyłączył telefon, kierując dalsze rozmowy do „Telefonu Kurwy”, wychwalanej automatycznej sekretarki, która była reklamowana jako miejsce, gdzie ludzie mogli sobie ulżyć w godzinach, w których normalne linie były permanentnie zajęte. Z ulgą, że nareszcie jest w cichym pokoju, Enrique leniwie opadł na skórzany fotel i skrzyżował nogi na narożniku biurka. Wiedział, że Denise zgodziła się wystąpić jutro rano w telewizji, co oznaczało, że przez całą noc nie będzie spała. Zamiast tego, spędzi ją na przygotowaniach do dwóch i pół minuty w blasku reflektorów. Jako jej producent, rzecznik i przyjaciel wiedział, że tak czy inaczej - również jemu sen nie był dziś pisany. Jeśli w najbliższej przyszłości miał w ogóle odpocząć, mógł to zrobić jedynie w ciągu najbliższych paru godzin - w czasie gdy Denise pławiła się w chwale. Około drugiej nad ranem zmaterializuje się jej poważne zwątpienie w siebie i dopiero wtedy rozpocznie się jego prawdziwa praca. Nigdy nie zrozumie, dlaczego ciągle sobie to robiła. Przed zapadnięciem w regenerującą drzemkę spojrzał na zegarek. Była siedemnasta trzy. O mało nie spadł z fotela, gdy jego sen został przerwany przez dzwonek telefonu. Zegarek pokazywał teraz siedemnastą osiem - Enrique miał nadzieję, że się zepsuł. - Myślałem, że cię wyłączyłem - warknął na telefon, ale przy drugim dzwonku zorientował się, że to nie linia 800. To była prywatna linia Denise. Po trzecim dzwonku było jasne, że ona nie zamierza odebrać telefonu, więc chwycił słuchawkę i przyłożył ją do ucha. - „Kurwa” - powiedział. Było to zwyczajowe, lakoniczne przywitanie rozmówców, ale tym razem wydawało się, że aż kipiało uczuciami. Kobiecy głos na drugim końcu linii od razu zabrzmiał kordialnie i kompetentnie. - Pan Dorfman chce rozmawiać z panią Carpenter. Enrique gwałtownie opóścił stopy na podłogę i za moment był już całkowicie rozbudzony. - Proszę chwileczkę poczekać - powiedział. Ronald Dorfman był prezesem Omega Broadcasting. Omega firma z Nowego Jorku przejęła audycję Denise i wypisywała ich czeki z wypłatą. Przez pięć lat emitowania programu Denise, pan Dorfman nigdy osobiście nie zadzwonił. Enrique nie wiedział, czy jego obecność na linii jest rzeczą dobrą, czy złą. Ale jedno było pewne: musiał natychmiast odnaleźć szefową. Zgodnie z oczekiwaniami, znalazł Denise przy maszynce do kawy, przyjmującą gratulacje od grupy, która rzadko okazywała zainteresowanie jej pracą - personelu wiadomości. Jako patentowana pesymistka, Denise z góry przyjęła, że jest w kłopotach. W przeciwieństwie do Enrique, dwukrotnie rozmawiała z panem Dorfmanem: raz w dniu, w którym podpisała kontrakt i drugi - gdy pewnego dnia słuchacz trochę za mocno na nią najeżdżał, a ona znacznie wykroczyła poza ramy językowe Federalnej Komisji Telekomunikacyjnej. Ta druga okazja zdarzyła się trzy lata temu i aż do tej pory była bardzo zadowolona z ograniczenia kontaktów z Ważniakiem do suchych życzeń świątecznych, które rozsyłał wszystkim prezenterom na Boże Narodzenie. W trzy minuty od naciśnięcia przez Enrique guzika CZEKAJ, Denise była na linii. - Słucham, tu Denise Carpenter - powiedziała urzędowym, całkowicie pozbawionym radiowego brzmienia głosem. - Przepraszam, że tak długo to trwało. - Nic nie szkodzi, pani Carpenter - odrzekła sekretarka. - Proszę poczekać na pana Dorfmana. A więc teraz Denise musiała trzymać słuchawkę. Enrique siedział z niepokojem na wyświechtanej kanapie, stojącej w jej maleńkim biurze. Wiele było ubocznych korzyści z pracy w radiu, oraz niezliczone sposoby, by połechtać próżność uzdolnionych prezenterów, ale wygodna przestrzeń biurowa nie należała do nich. Miała do swojej dyspozycji niewiele więcej niż kabinkę trzy na trzy metry (jeśli trochę się oszukało przy mierzeniu). Ściany były przyozdobione głównie podobiznami jej dzieci lub ich autorstwa. Nie miała dyplomu do powieszenia ani ściany chełpliwości - jak to bywało u prawników i lekarzy. Jej sukcesem było samodzielne przebicie się przez wszystkie szczeble, aż do prowadzenia wysoko ocenianego programu. Czekając na pojawienie się po drugiej stronie pana Dorfmana, wysłała do nieba cichą modlitwę, by nie okazało się, że niechcący zrobiła coś, co mogłoby temu zagrozić. - Dzień dobry, Denise. Tu Ron Dorfman - ton był całkiem przyjacielski. Ramiona Denise nieco opadły. Ten objaw ulgi pozwolił troszkę się odprężyć również Enrique. - Bardzo dużo czasu upłynęło od naszej ostatniej rozmowy. Jak się masz? - Naprawdę znakomicie, dzięki, że pytasz. Program jest chyba odbierany całkiem dobrze. Głos szefa był nadal przyjazny: - Rzeczywiście - zgodził się Dorfman. - Właśnie dziś miałem okazję cię posłuchać. Nie obraź się, ale przy mojej pracy naprawdę nie mam na to zbyt wiele czasu. Denise była przekonana, że krąży wokół tematu. - Och, oczywiście rozumiem. - Znów uniosła ramiona w napięciu. Enrique przesunął się na brzeżek kanapy. To wszystko do czegoś prowadziło. - Ta sprawa chłopca, który zabił strażnika. Powiedz mi, co o tym myślisz. - Myślę, że to było wspaniałe radio - powiedziała bez wahania. Sądziła, że taką odpowiedź chce usłyszeć. - Nie, nie to miałem na myśli. Co myślisz o całej tej sytuacji? Instynkt podpowiedział Denise, by przejść do taktyki obronnej i wytłumaczyć się z decyzji, by rozmawiać z Nathanem na antenie. Ale postanowiła poczekać i spróbować wyczuć przyczynę telefonu Dorfmana. - Jeśli pytasz, czy myślę, że mówi prawdę, to odpowiedź brzmi: tak, myślę, że tak. - A dlaczego tak myślisz ? Bardzo dużo ludzi nie zgadza się z tobą. - Z całym szacunkiem, Ron, ale ci ludzie do nas nie dzwonili. - Zaufaj mi w tym względzie, Denise. Są różni ludzie. Ci, którzy noszą odznaki, nie zgadzają się z tobą, a oni mają mocną pozycję tu, w Nowym Jorku. - W jego głosie nie było żadnej pretensji. - A teraz proszę, powiedz mi, dlaczego wierzysz w historię tego młodego człowieka. Denise szukała pomocy u Enrique, który oczywiście nie miał pojęcia, o czym mówili. Jak odpowiedzieć na takie pytanie? Jak podsumować przeczucie, intuicję w sposób zrozumiały dla szefa korporacji wartej siedemset milionów dolarów? Dziecko postawione w takiej sytuacji odpowiedziałoby w sposób najbardziej uczciwy ze wszystkich możliwych: „Bo tak.” Ale nie takiej odpowiedzi oczekiwał Ron, prawda? Wzruszyła ramionami i trochę się zacinając, próbowała znaleźć słowa. - Trudno na to pytanie odpowiedzieć, Ron - zaczęła, licząc na wytchnienie. - Rozumiem. Poczekam. Nie zamierzał jej odpuścić. - Proszę mi wybaczyć, że jestem taką ignorantką - powiedziała wreszcie - ale uwierzyłam mu głównie z tego powodu, że mam dzieci mniej więcej w tym wieku i po prostu wiem, kiedy kłamią. Jego opowiadanie było po prostu za bardzo... prawdziwe. Dorfman przez chwilę, rozważał odpowiedź. - A jeśli przyjmiemy, że on rzeczywiście mówi prawdę, to co z tego wynika? Denise była na to przygotowana. - To oznacza, że cała masa policjantów włóczy się po północnej Wirginii, przetrząsając okolicę w poszukiwaniu „uciekiniera”, który nigdy nie miał innego wyboru oprócz ucieczki. Nie jestem pewna, co z tego wynika, ale wiem, po której stronie leży moja sympatia. Nikt, łącznie z Nathanem, nie neguje podstawowych faktów: zabił wychowawcę i uciekł. Chodzi o ustalenie, kto tu naprawdę jest mordercą, a kto ofiarą. Czasami nie można tego stwierdzić przez zwykłą obserwację kto leży, a kto stoi. Po drugiej stronie dało się słyszeć długie westchnienie, a może pociągnięcie cygara. - Bardzo elokwentnie powiedziane - rzekł po dłuższej chwili Ron Dorfman. - I zgadzam się z tobą. Czułem to samo, ale tak dawno nie przebywałem w towarzystwie dwunastolatków, że potrzebowałem potwierdzenia z drugiego źródła. To był sensacyjny wywiad. Denise podziękowałaby mu, ale wyczuła, że coś jeszcze wisi w powietrzu. Nie musiała długo czekać. - Pół godziny temu był tu u mnie oficer policji stanu Nowy Jork, by doręczyć mi wezwanie do stawienia się w gmachu sądu okręgu Braddock, gdziekolwiek on się znajduje, jutro o drugiej po południu, by bronić się przeciw nadzwyczajnemu wnioskowi złożonemu przez niejakiego J. Daniela Petrellego, prokuratora okręgowego z Północnej Wirginii. Wygląda na to, że żądają dostępu do naszych rejestrów telefonicznych. Co o tym myślisz? Denise ponownie nie umiała nic wymyślić, więc jeszcze raz zdecydowała się na szczerość. Do tej pory dawało to całkiem dobre efekty. - Myślę, że to śmierdzi, Ron. Enrique o mało nie spadł z kanapy, słysząc słowa wyrwane z kontekstu. Był przekonany, że Denise wreszcie straciła rozum. - Mówiłeś, że słuchałeś dzisiejszego programu. Słyszałeś moją rozmowę z policjantem? Dorfman zachichotał: - Tak, słyszałem. Na twoim miejscu, przez najbliższych parę lat bardzo bym uważał, żeby mnie nie złapano na przekroczeniu dozwolonej szybkości. - No cóż, myślę, że jasno przedstawiłam mój punkt widzenia. - Nie da się ukryć. Ale chciałbym, Denise, żebyś zrozumiała, jaka jest stawka. Po pierwsze, nasi prawnicy mówią mi, ze twój argument o pierwszej poprawce byłby do utrzymania jedynie wtedy, gdyby to rząd zmuszał nas do oddania rejestrów. Jeśli po prostu zgodzimy się to zrobić, wtedy cała sprawa jest sporna i ląduje w sądzie. Podążasz za mną? - Wydaje mi się, że tak. Ale, Ron... - Wysłuchaj mnie. - Przyjął ton dowódcy, wydającego bezpośredni rozkaz. - Adwokaci mówią mi również, że jeśli odmówimy zgody na dostęp do dokumentów i wygramy sprawę w sądzie, narażamy się na olbrzymią odpowiedzialność cywilną, jeśli dzieciak naprawdę okaże się mordercą i zrobi to jeszcze raz. A to wszystko, zanim nawet spróbujemy oszacować rozmiary katastrofy w dziedzinie popularności, która byłaby rezultatem takiego obrotu sprawy. - Przerwał na dłuższą chwilę, by pozwolić słowom dotrzeć do świadomości Denise. - A więc sprawa wygląda tak - podsumował Dorfman. - Z jednej strony mamy zobowiązania ze względu na dobro wyższego rzędu, aby pomóc policji w ich wysiłkach w ochranianiu społeczeństwa i w postawieniu zabójcy przed sprawiedliwością. Z drugiej strony mamy etyczne zobowiązania wobec samych siebie i naszej profesji, aby chronić to, co jest nasze, choćby nawet dla zasady. Przypuszczalnie potrafisz odgadnąć, co nasz departament prawny chce, żebym zrobił, ale to ty rozmawiałaś z chłopcem. Ty nas w to wrobiłaś. Chcę usłyszeć, co według ciebie powinniśmy zrobić. To nie było w porządku! Denise nie zajmowała kierowniczego stanowiska, nigdy nie chciała. Była prowadzącą audycję radiową, niczym więcej, ani niczym mniej. Nie płacono jej, by niosła taki ciężar. Skąd urwał się Dorfman, zrzucając to na jej barki? Tuż za pytaniami, które przemknęły przez jej mózg, podążały odpowiedzi. To ona zapędziła go w zaułek. To ona znalazła taką przyjemność w bronieniu wyższego dobra przed atakami tego gliniarza Thompkinsa, że nie zostawiła Dorfmanowi miejsca na żaden ruch - ani drogi wyjścia z zachowaniem twarzy, ani możliwości kompromisu. I zrobiła to w obliczu milionów słuchaczy. Raptem poczuła podziw dla swojego wielkiego szefa. Nawet nie był na nią zły za wepchnięcie do publicznego narożnika. Teraz jednak czekał na odpowiedź. - Ron, wydaje mi się, że mogłeś tu przeoczyć jedną ważną sprawę - powiedziała ostrożnie. - Wiem, co doradza departament prawny, i wszystko, co powiedziałeś, ma sens, ale to jest poważniejsze niż tylko nasze prawa przeciw prawom społeczności. W samym środku tkwi mały, wystraszony chłopiec. Może moje emocje zostały wciągnięte w to głębiej, niż powinny, ale naprawdę serce mi krwawi na myśl o nim. Chciałabym trzymać go za rękę i pomóc mu z tego wyjść. Ale nie mogę. Chyba nie mogę w ogóle nic zrobić, żeby mu pomóc... Cholera, Ron, przeciwności zbytnio mu się spiętrzyły. On jest tylko małym chłopcem, który próbuje walczyć w przegranej bitwie. To wydaje się nie w porządku, żeby dać im jeszcze dostęp do naszego komputera, gdy i tak trzymają w ręku wszystkie karty. No proszę, powiedziała to! Jak irracjonalna, nadpobudliwa kobieta. Ron zachichotał: - Wybaczysz mi, jeśli nie zaprezentujemy tego argumentu w sądzie - powiedział. Ton był protekcjonalny, ale słowa nie. Jeszcze jedno głębokie zaciągnięcie się cygarem, po którym nastąpiło długie, miarowe wypuszczenie dymu. - Dobrze, Denise, oto, co zrobimy jutro. Zmierzam postawić swoją posadę, twoją posadę i poważną część majątku firmy na założenie, że ten chłopiec mówi prawdę i że nie rozpocznie międzystanowego maratonu zbrodni. Będziemy się przed sądem bronić, że nasze telefoniczne rejestry są czymś prywatnym i że nikomu ich nie udostępniamy. Denise była zaskoczona. Tego się nie spodziewała. Niezdolna do wymyślenia czegoś bardziej efektownego, powiedziała po prostu: - Dziękuję. - Jeszcze mi nie dziękuj. To może być najgłupsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjąłem. - Z pewnością jedna z najodważniejszych. - Słowa popłynęły jej prosto z serca. Tym razem to Dorfman został zaskoczony: - Ach, dziękuję ci, Denise - powiedział. - My na najwyższych stanowiskach, nie słyszymy zbyt często takich rzeczy. Odchrząknął: - Słuchaj, wykonałaś dzisiaj dobrą robotę. Doceniam to. Mam nadzieję, że będziesz dziś lepiej spała, niż ja. Odłożył słuchawkę, zostawiając Denise wpatrzoną w telefon. Enrique nie mógł tego dłużej wytrzymać. - No i co? - zapytał z naciskiem. Szeroki uśmiech zakwitł na twarzy Denise: - Powiedział, że zrobiliśmy dobrą robotę. Rozdział 15 Harold Johnstone, dyrektor ADN, dostał szału na samo wyobrażenie, że sierżant Hackner mógłby uwierzyć w takie oszczerstwa o jednym z jego najbardziej lojalnych i wzorowych pracowników. - Słyszałem, co ten mały bękart mówił dziś rano w radiu i każde słowo z tego jest kłamstwem. Ricky Harris pracował w tym zakładzie przez pięć lat i miał nienaganną opinię. Nie pozwolę panu szkalować... Hackner przerwał mu szybkim ruchem ręki. - Nikogo nie szkalujemy, panie Johnstone. Po prostu zadajemy pytania. - Zwyczajem większości oficerów policji, załatwiających służbowe sprawy, Hackner mówił o sobie w liczbie mnogiej. - Więc powinien pan wiedzieć, że pana pytania są obraźliwe - odciął się Johnstone. Był wielkim facetem, miał co najmniej trzydzieści kilo nadwagi i najwyraźniej kupował ubrania z nadzieją, że pewnego dnia wreszcie się do nich dopasuje. Kołnierzyk koszuli miał wiecznie rozpięty, a krawat zaciśnięty tak mocno, jak pozwalał na to obwód szyi. Guziki koszuli były tak bardzo napięte, że stanowiły zagrożenie dla osoby siedzącej przed nim. Sumiaste wąsy całkowicie skrywały górną wargę. Duże, obwisłe policzki uzupełniały obraz biurokraty, który siedział na posadzie o kilka lat dłużej, niż powinien. Mimo że wielokrotnie przekonał się, jak niewłaściwe jest ocenianie książki wyłącznie na podstawie okładki, Hackner jakoś nie potrafił wzbudzić w sobie respektu dla tego człowieka. - Panie Johnstone - powiedział miarowo Jed, wyraźnie zirytowany brakiem związku tego wszystkiego z tematem - może się pan obrażać jeśli pan chce, albo może pan odpowiedzieć na pytania w takim duchu, w jakim zostały zadane. Naprawdę nie dbam o to. Tak czy inaczej są sprawy, które pozostają nie rozwiązane, a moje zadanie polega właśnie na ich rozwiązaniu. Pana zadaniem jest współpraca i pomoc. Chyba że ma pan coś do ukrycia. Hackner nie mógł się powstrzymać przed tą ostatnią szpilką. Johnstone był po prostu jednym z tych facetów, których zabawnie jest wkurzać. Dyrektor wstał z fotela, używając rąk do podźwignięcia co najmniej połowy swego ciężaru. - Jak pan śmie insynuować, że jestem w jakiś sposób winien... Hackner ponownie uciszył go machnięciem ręki, żałując, że znów sprowokował oddalenie się od tematu. - Niech pan siada, niech pan siada. Przepraszam za ostatnią uwagę. Jestem zmęczony długim dniem. Johnstone przez dłuższą chwilę studiował twarz Hacknera, oceniając jego szczerość. Hackner miał dużą wprawę w ukrywaniu prawdziwych myśli, więc Johnstone został ugłaskany. - Istotnie, to był bardzo długi dzień - powiedział Johnstone, powracając na miejsce. - Ten cały epizod był bardzo denerwujący. Nathan Bailey zabił świetnego wychowawcę, którego bardzo mi będzie brakowało. Oczy Hacknera wyraźnie się zwęziły. - Wie pan, ta opinia jest istotnym odstępstwem od tego, co udało nam się ustalić. Johnstone zmarszczył brwi: - Po tych kłamstwach, które Nathan opowiedział przez radio, nie dziwię się, że takie są wasze wrażenia. Hackner poruszył się na krześle. Wyczuł, że prowadzona jest jakaś gra, której reguły jedynie mgliście pojmował. Johnstone był wystarczająco sprytny by wiedzieć, że zarzuty Nathana wywołają wielki odzew w prasie i że jego kariera będzie uzależniona od opinii ludzi o tym, jak prowadzi swoją małą posiadłość. Miał wszelkie powody, by się wykręcać. - Dlaczego Nathan został wczorajszej nocy umieszczony na oddziale kryzysowym? Johnstone wyglądał na zakłopotanego. - Obawiam się, że możemy się tylko domyślać. Ricky nie zdążył sporządzić żadnych notatek, zanim został zamordowany. - Dobór słów świadczył, że on również wiedział, jak sprowokować swojego potencjalnego przeciwnika. - Moim zdaniem, były jakieś problemy z zachowaniem. - A czy inne dzieci zauważyły te jakieś problemy z zachowaniem? Johnstone cmoknął językiem i pokręcił głową. A teraz gruby sukinsyn traktuje mnie protekcjonalnie - pomyślał Hackner. - Sierżancie Hackner - wyjaśnił Johnstone - używamy wielu eufemizmów aby przedstawić naszą misję jako coś mniej... cóż, niepokojącego, niż jest w rzeczywistości. Tak naprawdę to jesteśmy więzieniem. Nasi mieszkańcy są prawdziwymi więźniami, nasze zespoły mieszkalne są prawdziwymi blokami cel, a nasi opiekunowie naprawdę są strażnikami. Wiemy o tym, pan i ja, ponieważ jesteśmy częścią systemu. Ale jakoś lepiej się czujemy myśląc o tym miejscu jako o wypoczynkowym obozie dla upośledzonych dzieci. To nie tak. Nawet dzieci nie są tu dziećmi w tym znaczeniu, w jakim myślą o nich ludzie na zewnątrz. Są ludzkimi odpadkami, przysłanymi tu przez sądy, ponieważ społeczeństwo już ich nie chce. W tym miejscu określenie „problemy z zachowaniem” staje się bardzo względne. W pańskim świecie bójka dzieci na szkolnym korytarzu jest „problemem z zachowaniem”. Tu jest codziennym zdarzeniem. Nie zadaję tym dzieciom pytań na temat zachowania innych dzieci. Nie tylko nie uwierzyłbym w ich odpowiedzi, ale i nie stawiałbym ich w sytuacji, w której muszą mi udzielać informacji. Takie działanie może je równie dobrze wpędzić w jeszcze większe problemy z zachowaniem. - Do czego pan zmierza? - Zmierzam do tego, że nie może pan uwierzyć w to, co mówią panu wychowankowie i że zabieganie o ich pomoc jest próżnym zajęciem. Hackner nie mógł uwierzyć w to, co słyszał. - A więc słusznie, czy nie, pana personel ma zawsze rację. Johnstone przez długą chwilę rozważał to stwierdzenie, zanim je kupił: - W skrócie, tak. - Jezu Chryste, Johnstone, pan zachęca do demoralizacji! - zaprotestował Hackner. - Pan twierdzi, że pana podwładni mogą robić wszystko, co tylko sprawia im przyjemność, i tak długo, jak to ukrywają, jest to dla pana w porządku. Johnstone rąbnął pięścią w biurko, wprawiając w falowanie swój obfity tors. - Nie pouczaj mnie, sierżancie. Otwórz oczy. Ten cały system jest już zdemoralizowany! Udajemy, że jest dla tych dzieciaków jakaś nadzieja, ale nic takiego nie istnieje. Używamy różnych słów i zwrotów, by złagodzić rzeczywistość, przed którą nikt nie chce stanąć. Te dzieci to zwierzęta, Hackner. Zwierzęta! A my jesteśmy cholernymi dozorcami w zoologu. Tak więc, czy myślę, że nasi wychowankowie kłamią? Tak, ponieważ to robią. I czy przyjmuję to, co mówi mój personel, za prawdę? Tak, bo muszę. W takim miejscu jest to jedyna możliwość. Przez bardzo długi czas Hackner tylko się w niego wpatrywał, z mieszaniną niewiary i obrzydzenia. Spędził dość lat w służbie, by wiedzieć, do czego były zdolne te dzieciaki, ale z jego punktu widzenia - Johnstone mając taką pozycję, jaką miał, powinien przynajmniej wygłaszać frazesy na temat resocjalzacji. Zamiast tego, najwyraźniej się poddał. Co dwa tygodnie dostawał czek na podstawie fałszywych roszczeń. Przy innej sprawie może by tej hipokryzji nie zauważył, ale przy tej Jed naprawdę był wkurzony. - Czy to jest standartowe postępowanie, by pozbawiać pensjonariusza butów, umieszczając go na oddziale kryzysowym? - zapytał Jed, przyspieszając tempo. Johnstone powitał z ulgą, powrót do spraw realnych, a nie teoretycznych. - Nie powiedziałbym, że to nagminne, ale to na pewno nie jest nietypowe. - Jaki jest tego cel? Johnstone odpowiedział, jakby był na to pytanie przygotowany: - Wychowankowie przybywają tu bez żadnych bagaży. Biorą prysznic w łaźni przylegającej bezpośrednio do izby przyjęć, przy czym muszą zdać wszelkie rzeczy osobiste. Od tej chwili we wszystkim są uzależnieni od systemu. Dajemy im bieliznę, odzież, przybory toaletowe, wszystko. Takie uzależnienie od innych - a zwłaszcza od tych, których się nie lubi - ma dotkliwy wpływ na poczucie własnej godności. Począwszy od pierwszego dnia uczą się, że godność jest wynikiem respektowania systemu. Jeśli dobrze się zachowują, mogą na przykład zdobyć punkty, które pozwolą im na zakup własnej kostki mydła albo butelki ulubionego szamponu. Te przedmioty stają się symbolem statusu. Ale gdy się zachowują źle, najbardziej podstawowe elementy ich godności osobistej stają się słabym punktem, w który możemy uderzyć. W związku z tym nie jest rzadkością, że wychowankowie pozbawiani są czegoś dla nich ważnego, gdy są umieszczani w oddziale. W wyjątkowo drastycznych wypadkach muszą się całkowicie rozebrać na czas pobytu w nim. To wszystko jest częścią programu zmiany zachowań, dzięki któremu odnosimy wielkie sukcesy. Hackner wypuścił następne pytanie jak strzałę: - Wasze dokumenty wykazują, że Nathan Bailey został zgwałcony kijem od szczotki w trakcie pierwszej nocy w ADN. Czy to też było częścią pańskiego programu pozbawiania godności osobistej? Wściekłość zapaliła się w oczach Johnstone’a, a jej ogrom przewyższał nienawiść: - Możesz sobie myśleć, co chcesz, o mnie i o moich tu działaniach, sierżancie - wysyczał przez zaciśnięte zęby - ale nigdy, ani razu nie darowałem nikomu za akt przemocy w tym obiekcie. - Och, jestem wzruszony - odpowiedział Hackner. - Ale wydaje mi się, że niewiele pan robi, by im zapobiegać. - Ja jedynie żyję w realnym świecie, sierżancie. „Boże, daj mi siłę ducha, bym mógł zaakceptować rzeczy, których nie mogę zmienić”. To nie jest zła modlitwa. - Jasne, ale ja wolę: „Czyń innym tak, jakbyś chciał, by i tobie czyniono”. Rozdział 16 Nathan siedział bez ruchu na kanapie w salonie i przy pomocy pilota o nuklearnym napędzie, bez końca skakał po kanałach - wszystkich stu pięćdziesięciu trzech. O rety, jak ci ludzie mogą się zdecydować, co oglądać? Połowę tego, co znalazł, stanowiły starocie, które widział dziesiątki razy, a reszta była mieszaniną reklam, rozmaitych obcojęzycznych audycji, wiadomości i programów typu „życie jest beznadziejne”, prowadzonych przez Phila, Oprah, Geraldo, Jenny, Sally i tych innych, którym udało się przekonać bandę dziwaków, by wystąpili w telewizji. Nawet wiadomości o nim stały się już nudne, gdy prezenterzy o smutnych twarzach powtarzali w kółko te same rzeczy. Z ulgą zauważył, że przynajmniej jedna stacja znalazła lepsze jego zdjęcie - to z księgi pamiątkowej piątej klasy. Częściowo dlatego, że był dobrze wychowany, jak mawiał tata, a częściowo z czystej nudy - uprał pościel z głównej sypialni. To nie byłoby w porządku, gdyby opuścił to miejsce bez uporządkowania łóżka. Zwłaszcza jeśli wybiłeś okno, by wejść do środka w czasie, gdy twój gospodarz był na wakacjach. Również dokładnie posprzątał po swojej kulinarnej rozpuście. Było mu niemal przykro, że znalazł kruche ciasteczka i waniliowe lody w zamrażarce. Z braku kogokolwiek, kto zabroniłby mu dokładki, całkowicie skasował zawartość obu pojemników. Pomimo wysiłków, by być dobrym gościem (włamywaczem?), nie mógł się zmusić, by coś zrobić z drelichem z ADN, który ciągle leżał tam, gdzie go z siebie zrzucił - na podłodze łazienki. Pozostanie za zamkniętymi drzwiami, przynajmniej dopóki Nathan nie opuści domu. Ale czuł współczucie dla tego, kto będzie sprzątał ten bałagan. Powstrzymanie się od wcześniejszej realizacji planu wymagało ogromnego samozaparcia. Choć zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne były ciemności dla powodzenia jego planu, ale - na litość boską! - to był lipiec i ściemniało się dopiero koło dziewiątej. Jednak będzie czekać, bowiem niecierpliwość oznaczała powrót do ADN’u, albo nawet coś gorszego. Jeśli zapobieżenie temu wymagało jedynie odrobiny cierpliwości, mógł znieść nudę. Gdy machinalnie zmieniał kanały, myśli same znów powróciły do kłopotów. Zyskiwał nowe spojrzenie na to wszystko. Zaczynał przyjmować swoją sytuację jako fakt, którego nie mógł zmienić i z którym musiał się uporać, a nie jako serię wydarzeń, których trzeba żałować. Zgoda, zabił człowieka i to było złe, ale to naprawdę był wypadek i naprawdę w samoobronie. Głęboko w sercu Nathan był przekonany, że zamierzał jedynie zmusić Ricka do cofnięcia się. To może mu zająć trochę czasu, zanim zapomni o koszmarre, krwi i strasznych głosach, ale w jego sercu nie było nawet cienia wyrzutów sumienia - przecież się bronił. Przyznał jednak, że ucieczka z ADN była głupią rzeczą. Teraz wyglądał na winnego. Rozpatrując sprawę na zimno - gdy Ricky był już martwy, nie musiał się obawiać, że jeszcze ktoś chciałby go zabić. Więc dlaczego uciekł? Najlepszą odpowiedzią, jaką mógł wymyślić, była prawda: ponieważ był przerażony i - co najważniejsze - bo otworzyła się taka możliwość. Kto by nie uciekł w takich okolicznościach? A teraz, gdy już był na wolności, pozostanie na niej wydawało się ważniejsze od… cóż, od wszystkiego. Tym, co go naprawdę zaskoczyło, było stwierdzenie, jak szybko rośnie lista jego przestępstw. Zdążył już do niej dodać włamanie - przypuszczał, że tak to się nazywało, a w ciągu najbliższych godzin planował ukraść samochód. Wyszło mu, że nim dostanie się do Kanady, będzie musiał się włamać jeszcze przynajmniej dwa razy i ukraść co najmniej dwa auta. Nie było wątpliwości, że jeśli go złapią, nie wywinie się łatwo. Jedynym rozwiązaniem było nie dać się złapać. Przerwał wycieczkę po kanałach, by pooglądać przez kilka minut „Butcha Cassidy i Sundance Kida”, ale przypomniał sobie, jak to się skończyło, i znów zaczął skakać po programach. Michaels od dawna nie widział Hacknera aż tak wzburzonego. - Uspokój się, Jed. On tylko wyrażał swoją opinię. Wolałbyś, żeby facet kłamał? Rozmowa z Johnstonem wbiła zadry na piętnaście centymetrów w głąb duszy Jeda, który teraz wyciągał je dla swojego porucznika przez telefon. - Mam go gdzieś razem z jego opinią, Warren! Ten gość jest zagrożeniem dla dzieciaków, które powinien chronić. Nie mógłby dbać mniej o kogokolwiek! Gdyby ktokolwiek inny zabierał mu czas takimi nieistotnymi bzdurami, Michaels już dawno straciłby cierpliwość. Ale to był Jed, a Jed nie okazywał emocji zbyt często. Musiało go trafić w odsłonięty nerw, powiedział sobie Michaels. Może coś w przeszłości Jeda, gdy był jeszcze dzieckiem. Może stary, który najpierw walił, a potem zadawał pytania. Albo może koleś, który został zaszczuty. Któż znał bagaż, jaki ludzie dźwigali? Michaels zdecydował się dać swojemu sierżantowi trochę czasu. - W porządku, Jed. Przyjmując, że jest on zagrożeniem, to co chciałbyś, żebym w tej sprawie zrobił? - Spowoduj, żeby wywalili ten jego gruby tyłek! - Nie mogę tego zrobić. On dla mnie nie pracuje. - Jezu Chryste, Warren, czy ty nie widzisz… - Jed… Jed… - Michaels próbował przerwać. - Do cholery, Jed, zamknij się! - To poskutkowało. - Słuchaj, rozumiem, że Johnstone jest znienawidzonym skurwysynem i zgoda na to, że jest zagrożeniem dla ludzi przebywających pod jego kontrolą. Ale faktem jest, że tkwimy już po dupę wśród aligatorów przez ucieczkę małego. Odkryliśmy dokładnie zero istotnych poszlak i ja po prostu nie mam czasu, martwić się o obsadę aresztu dla młodocianych właśnie teraz. I, niech mi wolno będzie dodać, ty też go nie masz. Gdy Hackner nie odpowiadał, Michaels wiedział, że wiadomość dotarła do celu. - A więc - ciągnął - czy mamy jakiekolwiek dowody, które potwierdzają wersję małego Baileya o samoobronie? Jed westchnął: - Właśnie skończyłem ci mówić… - Tak, wiem, że Johnstone jest złym facetem - dokończył Michaels za niego. - A co z Rickim Harrisem, co Johnstone powiedział o nim? Hackner najwyraźniej nie mógł wyksztusić odpowiedzi: - Powiedział, że był wzorowym pracownikiem. Słowa Jeda były niewiele wyraźniejsze od mamrotania. - A jego teczka personalna? - To samo. - Spójrz prawdzie w oczy, Jed - podsumował Michaels. - Wciąż poszukujemy mordercy. Tak samo jak ty, chcę przechylić szalę wątpliwości na korzyść małego, ale obu nas uczono w szkole dla gliniarzy, że to dowody mają kierować naszymi wnioskami, a nie na odwrót. I szczerze mówiąc, dowody przeciwko Nathanowi Baileyowi są bardzo obciążające. Jed nie chciał się z tym pogodzić. - Mówię ci, Warren, w tym jest coś jeszcze, coś, co nam się wymyka. Nie wiemy zupełnie nic na temat motywu. Wszystko co mamy, to martwe ciało i bardzo wiarygodna historia chłopca. Wierzysz mu tak bardzo jak ja. Sam to mówiłeś dziś rano. To naprawdę do niczego nie zmierzało. - Coś ci powiem, Jed. Podzielmy tę sprawę na dwa etapy. Etap pierwszy: musimy chłopaka aresztować. Jego motywy dotyczące zabicia Harrisa nie grają tutaj żadnej roli. Gdy już go będziemy mieli, mamy tyle czasu, ile nam się spodoba, by przygotować przeciwko niemu zarzuty. Wtedy będzie czas na wystawienie Johnstonea na mróz, by skruszał, Harrisa również, jeśli to będzie konieczne. Wystarczająco sprawiedliwie? Hackner był znowu cicho, jakby nie był pewien czy wygrał, czy przegrał. - Chyba będzie musiało wystarczyć. Ale zajmę się dokładniej tym gościem Rickiem. Warren się uśmiechnął. Jed był zbyt uparty, by powiedzieć po prostu: zgoda. - No to pozbyliśmy się jednego problemu. Ufam, że mieliśmy dom wujka pod obserwacją? Jed znów był rzeczowy: - Tak. Ani śladu żadnego z nich. - Myślisz, że razem zwiali z miasta? - Wydaje się, że jest to możliwe, choć biorąc pod uwagę ich historię, nie sądzę, żeby to było prawdopodobne. To właśnie z powodu wujka, uciekł, pamiętasz? Michaels również myślał, że to zbyt daleko idące przypuszczenie, ale musiał przyjąć to, jako jedną z możliwości. Podstawową zasadą w policyjnej pracy śledczej było wyeliminowanie oczywistego, zanim zacznie się podążać za niezrozumiałym. I choć nieprawdopodobny był powrót Nathana do wujka, którego podobno nienawidził, to było to miejsce, które znał i gdzie były jego korzenie. Warren byłby nieodpowiedzialny, gdyby nie obserwował domu. - A więc gdzie jeszcze mógł się udać? Odpowiedź Jeda była zwięzła: - Nie potrafię wymienić ani jednego miejsca, do którego nie mógł się udać. Michaels przyznał, że pytanie było absurdalne. Gdy wujka wykreślało się z tego równania, w życiu Nathana nie pozostawał nikt inny. I choć było to bardzo smutne, dawało mu nieograniczone możliwości. Nie musiał być nikomu posłuszny, bez najmniejszych zobowiązań - chociaż by do kogoś zadzwonić i powiedzieć, że jest w porządku - cały świat należał do tego uciekiniera przed sprawiedliwością, a jego możliwości wyboru ograniczone były jedynie rozmiarem jego wyobraźni i przebiegłości. Gdyby był dorosły, byłby najtrudniejszym do odszukania zbiegiem. Ale był tylko dzieckiem - do diabła! - i Michaels nie wiedział, czego się spodziewać. To jasne, że dorośli mieli możliwości, które były niedostępne dla dzieci, ale z drugiej strony dzieci potrafiły idealnie wtopić się w tłum i w dużym stopniu wszystkie wyglądały tak samo. Nie kropla w kroplę, oczywiście, ale ludzka natura taka już była, że ludzie nie zauważali wyglądu dzieci. Policjanci mieli szczęście, jeśli ludzie w ogóle zapamiętywali obecność dzieci w tłumie, a co dopiero mówić o szczegółach. W rezultacie, uciekające dziecko ma możliwości, które nigdy nie będą osiągalne dla dorosłych. Ostatecznie sprawa wyglądała tak, że nie mieli żadnych szans na szybkie zogniskowanie poszukiwań. Dzień doktora Bakera rozpoczął się osiem godzin temu, gdy przywieziono ambulansem - jak się okazało, niepotrzebnie - niemowlę z syndromem nagłej śmierci. Dziecko najprawdopodobniej nie żyło już od kilku godzin, na co wskazywały siność i objawy stężenia pośmiertnego, gdy przekładano je z noszy karetki na wózek w sali zabiegowej. Nawet stażyści wiedzieli, że nie ma żadnej nadziei, ale nie płacono im, by przekazywali tego rodzaju wiadomość przerażonym, zdesperowanym młodym rodzicom. To było zadanie Bakera, jako ordynatora. Jego zajęciem były życie i śmierć i nie był to ani pierwszy, ani ostatni raz, gdy trzymał ręce szlochających dorosłych, gdy ukrywał swoje własne emocje pod cienką warstwą zawodowej powściągliwości. Był to jednak gówniany sposób na rozpoczęcie dnia. Ale dwadzieścia minut temu świat powrócił do równowagi, gdyż przyjął bardzo udanego młodego człowieka - za pomocą nagłego cesarskiego cięcia. Nigdy nie okazujący wzruszeń w pracy, był świadom łez w oczach, gdy przekazał kwilące niemowlę w ręce wdzięcznej matki. Jakoś łatwiej było okazywać uczucia przy okazji dobrych wiadomości, niż złych. To sprawiało, że Tad Baker przez ostatnie osiem lat codziennie przychodził do pracy. Pomiędzy tymi dwoma monumentalnymi wydarzeniami dzień wypełniony był niekończącym się strumieniem złamanych kości i pociętych ciał, z którymi musiał się uporać we właściwej kolejności, a priorytetem był stopień zagrożenia zdrowia i życia pacjenta. Gdy włożył komplet zdjęć rentgenowskich do uchwytów na przeglądarce, zmarszczył brwi, niezadowolony z decyzji siostry przełożonej o umieszczeniu tego przypadku na końcu kolejki. Normalnie, złamanie palców plasowało się dość nisko na liście ran w pogotowiu ratunkowym, ale ten facet był wyjątkiem. Biała jak u ducha ręka na ekranie była wręcz zgruchotana. Ból musiał być rozdzierający, pomyślał Tad. Jakie to dziwne, że siedział tak cierpliwie w poczekalni przez - spojrzał na kartę przyjęcia - cztery godziny! Kuląc się na myśl o potencjalnym niebezpieczeństwie, jakie taki przypadek stanowi dla szpitala, zanotował w pamięci, by zająć się tym później. To była nota, której nie chciało się mieć na piśmie, na wypadek, gdyby pan - znowu spojrzał na kartę - Bailey okazał się typem lubiącym się procesować. Przybierając najlepszą zawodową minę, doktor Tad (jak był nazywany przez swoich podwładnych) odsunął zasłonę i po raz pierwszy zwrócił się do osobnika, zajmującego łóżko numer cztery. - Dzień dobry, panie Bailey - pozdrowił swojego pacjenta. - Jestem doktor Baker. Widzę z pańskiej karty, że miał pan wypadek. Rana ręki, tak? Pan Bailey wyglądał strasznie. Miał bladą i wykrzywioną twarz jak ktoś, kto się szybko zbliża do granicy wytrzymałości na ból. Mark podskoczył gdy doktor wszedł nagle, zmuszając się jedynie do bladego uśmiechu w odpowiedzi na zawodowo pogodne powitanie Bakera. Intensywne rwanie w dłoni rozszerzyło się aż do łopatek i niefrasobliwa konwersacja nie wchodziła już w grę. Tad ostrożnie sięgnął w kierunku ręki pacjenta. - Mogę ją zobaczyć? Spojrzenie, powiedziało mu, że Mark Bailey nie miał zamiaru dopuszczać nikogo do rannej ręki bliżej niż na dwa metry. Tad zniżył głos prawie do szeptu. - Obiecuję, że niczego nie będę poruszał, dobrze? Będę bardzo, bardzo delikatny. Mark studiował przez kilka sekund twarz doktora, a potem ostrożnie wyciągnął w jego stronę prawą dłoń, delikatnie podtrzymując lewą. - To naprawdę boli, doktorze - powiedział. - Wierzę, że tak - zgodził się Tad. - Widziałem prześwietlenie. Odniósł pan całkiem poważne obrażenia. Jak to się stało? Za pierwszym razem, gdy to pytanie zadała pielęgniarka w rejestracji, zaskoczony Mark niezgrabnie wydukał jakieś źle sformułowane kłamstwo. W trakcie kolejnych godzin opracował większość szczegółów, raz nawet wypróbowując swoją odpowiedź na głos, aczkolwiek tylko szeptem. - Zmieniałem klocki hamulcowe w samochodzie, gdy obsunął się podnośnik - wyjaśnił. Gładkie, jak jedwab, pochwalił siebie. Tad skrzywił się na samą myśl o tym. - Nie podłożył pan podpór, co? - Nie, byłem na to za głupi - powiedział Mark. - Wie pan. Spieszyłem się, poszedłem na łatwiznę. Taka sama głupia historia, jakie pewnie, codziennie tu słyszycie. Tad uśmiechnął się wymijająco. Dobrze wiedział, że ta historia była kłamstwem. Po pierwsze, wszystkie palce wciąż były na swoich miejscach. Po drugie, kąty złamań były całkiem niewłaściwe jak dla tego scenariusza. Uderzenie pojedynczego, ciężkiego przedmiotu powinno oddziaływać z jednakową siłą mniej więcej prostopadle do płaszczyzny tej części ciała, która została uszkodzona. W wypadku Marka Baileya, przemieszczenie końców połamanych kości było podłużne w przypadku pierwszego palca, a boczne w przypadku czwartego. Fakt, że pacjent kłamał - a wielu to robiło - zwykle nie był źródłem wielkiego niepokoju Tada. Na miejscu pacjenta prawdopodobnie również próbowałby puścić bujdę w nadziei na zmniejszenie zakłopotania. W dziewięciu wypadkach na dziesięć odgrywał rolę Pana Naiwniaka. Ludzie mieli w końcu prawo, by przeżywać swoje życie w dowolny sposób i wtrącanie się w ich fantazje tak długo nie było jego zadaniem, jak nie zagrażały one innym. Ale słowo „zagrożenie” było kluczowe. W świecie medycznym, podobnie jak w prawniczym, dobro ogółu przeważało nad prawami jednostki. Gdy stykał się z raną postrzałową albo podejrzewał okrucieństwo wobec dziecka, jego obowiązkiem było zawiadomienie o tym policji, nawet wobec sprzeciwu pacjenta. To samo odnosiło się do ran kłutych i innych aktów rozmyślnej brutalności, ale tylko wtedy, gdy miał jednoznaczne, niepodważalne dowody, że akty te były przyczyną obrażeń. Kilku lekarzy spierało się z istotą tego prawa, bowiem przez sposób, w jaki je sformułowano, ciężar dowodowy spadał ostatecznie na lekarzy. Zgłaszanie sprawy jedynie z powodu podejrzenia o przestępstwo często było łamaniem przysięgi Hipokratesa - jeżeli lekarz się mylił. Z drugiej zaś strony, zignorowanie prawdziwego aktu przemocy powodowało naruszenie przez lekarza kodeksu karnego stanu Wirginia. W obu przypadkach zagrożona była licencja na wykonywanie zawodu lekarza. Nie było wątpliwości, że obrażenia Marka Baileya były rezultatem jakiejś innej przyczyny, niż podana przez pacjenta. W ocenie Tada, te palce połamano celowo, a zrobił to ktoś, kto miał talent do robienia takich rzeczy. Tej opinii nie mógł jednakże udowodnić; nie mógł też zignorować swoich podejrzeń. Musiał dokopać się trochę głębiej do szczegółów - nie dlatego, że wymagało tego prawo, ale że był zaintrygowany. Łamanie palców to nie była umiejętność, którą chciałby widzieć wśród swoich sąsiadów. - Więc pańska dłoń dostała się pod podnośnik? - zapytał Tad, delikatnie obracając rękę i próbując dla potrzeb dyskusji dopasować mechanizm zranienia do obrażeń ręki Baileya. - Pewnie, że tak - powiedział Mark cały spięty i gotowy do wyrwania swojej ręki, gdyby doktor złamał obietnicę, że go nie urazi. Tad zauważył niepokój pacjenta i miło się uśmiechnął, delikatnie kładąc zranioną rękę z powrotem na piersi Marka. - Niech się pan odpręży - zalecił. - Ostatnia rzecz, jakiej chcę, to zwiększyć pańskie cierpienia. Teraz, gdy znów tylko on kontrolował swój ból, Mark rzeczywiście się odprężył. - Miał pan rację, doktorze. Nie zranił mnie pan ani trochę. Miła odmiana. Interesujące sformułowanie, pomyślał Tad. - Och, naprawdę? Jak pan to rozumie? - Jak rozumiem co? - Powiedział pan, że to miła odmiana, że nie próbowałem pana zranić. Jestem po prostu ciekaw, co pan przez to rozumie. Mark był wyczerpany psychicznie i fizycznie. Nawet nie pamiętał, że to powiedział, ale teraz musiał coś wymyślić, by zatrzeć złe wrażenie. - Tak powiedziałem? - zagrał na zwłokę. Tad udawał, że zajęty jest kartą Marka. - Mm-hmm. Ktoś ci zrobił krzywdę, czy tak? Mark roześmiał się na samą myśl o tym. - Nikt prócz mnie, doktorku. Chyba miałem na myśli lekarzy. No wie pan, nawet jak próbują ci pomóc, to często sprawiają ból. Tad pokiwał głową i uśmiechnął się. - No tak, nie ma czegoś takiego, jak bezbolesny zastrzyk, no nie? Skończył zapisywać uwagi w karcie i zamknął ją jednym ruchem. - Oto, co zrobimy z ręką - wyjaśnił. - Damy panu lekkie, ogólne znieczulenie i będziemy musieli poskładać kości. Wygląda, jakby ktoś już próbował to zrobić, ale trochę spaskudził robotę. Patrzył w twarz Marka, ale żadna reakcja nie nastąpiła. Nawet o tym nie wspominaj, pomyślał Mark. Jego żołądek znowu się wywrócił na wspomnienie samego siebie, siedzącego na brudnej podłodze w Hillbilly Tavern, i szlifującego końce własnych połamanych kości przy układaniu palców we właściwym położeniu. To był jedyny sposób, by chociaż spróbować stamtąd wyjść. Jego wysiłki zredukował ostry, porażający ból. Teraz w całym ciele pulsowało tępe rwanie.. - Gdy się już z tym uporamy - ciągnął Tad - unieruchomimy pana na kilka dni bandażami, by upewnić się, że wszystko jest w porządku, a potem założymy gips na dziesięć do dwunastu tygodni. Jak to brzmi? - Po prostu wspaniale. - Istnieje ryzyko, że będzie konieczna operacja - dokończył Tad. - Prześwietlenie wskazuje na możliwość przemieszczenia śródręcza, tych małych kostek na wierzchu dłoni, które idą od przegubu do palców, a to może oznaczać uszkodzenia ścięgien i wiązadeł, które nie zrastają się tak łatwo jak kości. Tego jednak nie będziemy pewni przez kilka następnych dni. Nastąpił duży wewnętrzny krwotok, co utrudnia ocenę obrażeń na zdjęciu rentgenowskim. - A więc będziecie musieli mnie położyć? - zapytał Mark. W jego głosie był cień nadziei. Tad przytaknął: - Byłoby bardzo trudno poskładać kości w jakikolwiek inny sposób. - Nadszedł czas, by nacisnąć. - Jak pan myśli, dlaczego połamały się panu tylko dwa palce, a nie cała dłoń? Nawet poprzez oszołomienie wywołane bólem, Mark natychmiast spostrzegł lukę w swojej historii. Cholera! On coś podejrzewa. Ale podejrzenia to nie to samo co pewność, a on i tak za głęboko już zabrnął, by zmieniać teraz swoją wersję. - Nie mam pojęcia - powiedział. - Myślę, że chyba miałem szczęście. - Mógłby się pan obejść bez takiego szczęścia - zażartował Tad, lustrując twarz Marka w poszukiwaniu prawdy i otrzymując odpowiedź mówiącą „pocałuj mnie w dupę”. - Interesujące jest też dlaczego pęknięcia rozchodzą się pod różnym kątem. Gdyby mi pan nie powiedział, co się stało, przysiągłbym, że pana ręka była celowo złamana. To było gładkie, jak tarka - zbeształ siebie. - No cóż, pan jest doktorem. Może opisze pan mój przypadek w jakimś medycznym czasopiśmie. - Jest pan pewien, że ręka dlatego właśnie została połamana, że spadł na nią podnośnik? Zostań przy medycynie, doktorku - pomyślał Mark. - Ta policyjna robota po prostu nie jest dla ciebie. - Podnośnik? Na Boga, nie. Całe to cholerne auto na nią spadło. Chyba nie myśli pan, że kłamię, no nie? Tad patrzył tylko tak długo, by przekazać swoje prawdziwe myśli. - Oczywiście, że nie. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie okłamywałby swojego lekarza. To by tylko opóźniło wyzdrowienie. Mam to gdzieś, - pomyślał Tad. - To twoja ręka i twoje życie. Ja swoją część odwaliłem. Kliknął długopisem i wetknął go do kieszeni na piersi kitla. - Niech pan jeszcze trochę odpocznie, panie Bailey. Ortopeda będzie tu za minutkę, by nad panem popracować. Ja obejrzę pana później. Było tuż po wpół do ósmej i Monique Michaels była zaskoczona, słysząc z garażu hałas auta Warrena. Zwykle nie wracał do domu przed siódmą, a przypuszczała, że śledztwo w sprawie Baileya zatrzyma go jeszcze znacznie dłużej. Po przeszło czternastu latach małżeństwa potrafiła już na podstawie zatrzaśnięcia drzwiczek samochodu stwierdzić, że miał mniej niż dobry dzień. Wysłuchała dłuższego fragmentu „Kurwy” dziś rano i w połączeniu z nieustającymi doniesieniami nie tylko na temat ucieczki małego Baileya, ale i jego wystąpienia w radiu, nie mogła winić Warrena, jeśli będzie trochę zgryźliwy. A poza tym minęło już dużo czasu od chwili, gdy musiał naprawdę odgrywać policjanta i prawdopodobnie był wykończony. Głównym daniem było spaghetti i dzieci pożarły prawiewszystko, z tego, co przygotowała. Gdy klamka przy drzwiach jeszcze opadała, ona już wyciągała z zamrażalnika, meksykański obiad. Spojrzenie Warrena, gdy wkroczył do kuchni, powiedziało jej wszystko. Z natury sztywno wyprostowany i normalnie pełen energii nawet wieczorem, teraz wyglądał, jakby w ubraniu spał na bardzo silnym wietrze. Monique niemal się roześmiała na jego widok. - Chłopięce zabawy cię męczą, kochanie? - drażniła się z nim. Krzywy uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Przynajmniej ty ze mną nie zaczynaj. Robię się za stary. - Czy moja dziecinka jest zmęczona? - zakpiła Monique głosem małej dziewczynki, gdy się przytulili i pocałowali. - Zbyt mało snu ostatniej nocy? Zgodnie z dobrze wyćwiczonym rytuałem, Warren podszedł prosto do szafki nad piekarnikiem i wyciągnął szarą, zamykaną kasetkę, w jakiej sekretarki trzymają zwykle służbowe pieniądze i wprowadził kombinację zamka. Gdy się otworzyła, zsunął z pasa kaburę z policyjnym rewolwerem kaliber .38 special i złożył ją w pudełku. Ciągle wolał krótkolufowe pięciostrzałowce od pękatych armat, wybieranych przez większość jego podwładnych. Następnie do pudełka trafił zapasowy magazynek, który nosił w kieszeni marynarki. Zatrzasnął kasetkę i odstawił ją na stałe miejsce nad piekarnikiem. Wiele lat temu, będąc młodym, świeżo żonatym policjantem, nie dopuszczał nawet myśli o rozstaniu z bronią. Oczywiście w końcu to Monique zwyciężyła Nie było sensu temu zaprzeczać. Stał się starym pierdołą, czego się zawsze obawiał. - To było zoo, skarbie - wyjaśnił chowając broń. - Po prostu absolutne zoo. Można by pomyśleć, że to Al Capone uciekł, a nie jakiś dzieciak. - Myślisz, że go złapiesz? - Och, na pewno go złapiemy - powiedział Warren. - Gdy tylko ustalimy, gdzie zacząć go szukać. Monique zaprowadziła męża do salonu i posadziła go na krześle, po czym stanęła za nim i zaczęła masować jego ramiona. - Wnioskuję z tego, że macie niewiele śladów. - Śladów? - parsknął Warren. - To nie to, że mamy niewiele śladów. My nie mamy żadnego śladu. - A co z twoim człowiekiem Thompkinsem? - dokuczała mu Monique. - Wydaje się, że wystarczająco twardo prze do przodu, by odkryć jakieś poszlaki. Warren z udanym dramatyzmem opuścił podbródek na piersi i potarł czoło. - Słyszałaś to, prawda? Czy możesz w to uwierzyć? Miał poprosić ich o pozwolenie, a nie bić ich, aż będą posłuszni. Co za zakuty łeb. - Ależ Warren, jestem pewna, że próbował tylko wykonać zadanie i wywołać dobre wrażenie. Warren znowu prychnął: - Jasne. I mogę cię zapewnić, że patrolowy Thompkins wywołał niezatarte wrażenie na bardzo wielu ludziach. Dzwonił dziś do mnie nawet naczelnik okręgu i prosił, bym przekazał mu pozdrowienia. Jutro po południu mam spotkanie wyznaczone jedynie z tego powodu. Monique objęła go od tyłu i pocałowała w ucho, krzyżując ramiona pod jego brodą. - Masz być dla niego wyrozumiały. Nie tak dawno temu sam byłeś głupim rekrutem. - Nigdy nie byłem aż tak głupi - warknął Warren. - Doprawdy? A co powiesz o tym jak strzelałeś sam do siebie w domu tej kobiety? Głowa Warrena opadła jeszcze niżej. Roześmiał się. Sięgnął za siebie i pogłaskał ją po włosach a ona oparła czoło o jego ramię. - Niczego nigdy nie zapominasz, prawda? Ten incydent zdarzył się piętnaście lat temu, gdy tropił złodzieja w domu starszej pani. Gdy wpadł w przysiadzie do sypialni, po drugiej stronie drzwi zobaczył przykucniętego mężczyznę mierzącego prosto w niego z pistoletu. Dopiero po oddaniu trzech strzałów zorientował się, że patrzy na swoje własne odbicie w dużym, sięgającym podłogi lustrze. Kobieta omal nie dostała ataku serca, a on był przez tydzień zawieszony, podczas gdy wydział wewnętrzny prowadził dochodzenie. Najgorsze ze wszystkiego były bezlitosne drwiny, których ofiarą padł na całe lata po tym incydencie. Nie wiedział o tym, że żarty trwały do chwili obecnej, tylko że teraz padały zawsze poza jego plecami. - Jutro będzie ciekawie - powiedział Warren, zmieniając temat. - Rozumiem, że Petrelli pozywa przed sąd radiostację, by pilnym pozwem wymóc na nich wydanie rejestrów telefonów. - Myślisz, że mu się to uda? - Nie, do diabła, nie ma szans. Ale zapłaciłbym tysiąc dolarów, by zobaczyć jak Petrelli zostaje sponiewierany przed kamerami. Jedyną dobrą rzeczą dzisiejszego dnia była myśl o tym, jak naprawdę gówniany musiał być jego dzień. Monique żartobliwie klepnęła go w ramię i ponownie się wyprostowała. - Jesteś okropny - skarciła go. - Co się stanie, gdy sędzia powie „nie”? - Wtedy pozostaje nam zwykła, rutynowa policyjna robota. Myślę, że mały gdzieś się przyczaił. Może przeczekać dzień lub dwa, ale prędzej czy później będzie się musiał ruszyć, a gdy to się już stanie, zacznie zostawiać za sobą ślady. Wtedy nadejdzie dla nas dogodna okazja, by go ustrzelić. Monique obeszła krzesło i przyklękła przed mężem, opierając łokcie o jego kolana. - Czy myślisz, że on zabił tego strażnika, dozorcę czy jak go zwać, w obronie własnej ? Warren wzruszył ramionami i zamknął oczy. - To naprawdę nie ma teraz znaczenia. On i tak musi wrócić do więzienia. - Ale jak myślisz? - Szczerze? W głębi serca? - Tak. - Naprawdę wszystko mi jedno. Myślę, że to rozprasza, że to coś o czym nie mam potrzeby myśleć. Przynajmniej do czasu, gdy będziemy go mieli z powrotem w areszcie i zacznie się proces o zabicie wychowawcy. Ucieczka i morderstwo są oddzielnymi sprawami. Raptem ich rozmowa została przerwana tupotem na schodach. - Taatuuś! Siedmioletnia, Shannon wzięła ostry zakręt w pełnym przechyle i wskoczyła mu na kolana, a tuż za nią podążała o dwa lata starsza Kathleen. Nastąpiła kolejka uścisków i łaskotek. - Jesteś w domu wcześnie! - obwieściła Kathleen, a prawdziwy zachwyt iskrzył się w jej oczach. - Mamusia mówiła, że wrócisz do domu późno. - Cóż, jeśli to spowoduje, że poczujesz się lepiej, przypuszczalnie powinienem wrócić do domu późno, ale po prostu nie mogłem znieść myśli, że już drugą noc z rzędu nie otulę was obu kołdrą w łóżkach. - Pocałował ją w policzek. - Czy mogę ci zadać pytanie, tatusiu? - Kiedy tylko zechcesz. - Czy próbujesz posadzić Nathana na krześle elektrycznym? Warren rzucił spojrzenie w kierunku Monique i otrzymał w odpowiedzi wzruszenie ramion. Niedowierzając, że jego córka mówi po imieniu o oskarżonym o morderstwo, Michaels odchylił się na krześle i delikatnie obrócił starszą córkę na kolanach tak, by siedzieli twarzą w twarz. - A cóż to za pytanie? - Bawiłam się dziś z Bennym Parkerem i on powiedział, że zamierzasz zabić tego chłopca z telewizji, sadzając go na krześle elektrycznym. - A co ty powiedziałaś? - Powiedziałam, że jest kłamcą, a potem walnęłam go w nos. Warren roześmiał wbrew sobie. - Kathleen! - zbeształ ją, zakłopotany dumą z tego, że jego drobna, mała dziewczynka uderzyła dzieciaka wzrostu Benny Parkera. - Nie możesz bić ludzi tylko za to, że mówią coś, co ci się nie podoba. - To jest kłamstwo, prawda? - dzięki wyrazowi oczu Kathleen, Warren nagle przestał być pewien kto kogo beszta. - Skarbie, nie dzieci sadzają na krzesła elektryczne. - To co się stanie z Nathanem? Warren zwalczył pokusę, by skłamać. Łatwo byłoby dać jej odpowiedź z bajki, ale od dawna wierzył, że dopuki będzie mówił prawdę, dzieci będą mu wierzyć. - Nie ja będę o tym decydował, Kathleen. Po to mamy sądy. Moim zadaniem jest aresztować Nathana i sprowadzić go z powrotem do aresztu dla nieletnich, aby sędzia mógł zadecydować, co się z nim ostatecznie stanie. - Ale Nathan mówi, że ludzie próbowali go zabić w are… czymkolwiek to miejsce jest. Zamierzasz wysłać go tam z powrotem? Warren spojrzał na żonę, szukając pomocy. Monique spróbowała: - Kathleen, skarbie, ten chłopiec Nathan nie jest taki sam, jak chłopcy z twojej szkoły. On był w więzieniu za kradzież i zabił człowieka, żeby stamtąd uciec. To czyni z niego złego chłopca. A źli chłopcy idą do więzienia. - Dzieci nie myślą, że on zrobił coś złego - zaprotestowała Kathleen. Cierpliwość Warrena nagle wyparowała. - Ależ zrobił coś złego! - wybuchnął dużo głośniej, niż zamierzał. - Zabił człowieka i niewiele jest rzeczy gorszych, niż to! Moja praca, Kathleen, czy ci się to podoba, czy nie, to zamykanie morderców w miejscu, w którym nie mogą zrobić krzywdy innym ludziom. To, że jest dzieckiem wcale nie czyni go mniej groźnym! Obie dziewczynki zamilkły i zsunęły się z jego kolan, idąc z powrotem na górze. Kathleen wyglądała, jakby się miała rozpłakać - za siebie, czy za Nathana - tego nie mógł stwierdzić. Gdy dzieci znikły, Monique wróciła do masowania ramion Warrena. - Czy przesadziłem z reakcją? - zapytał Michaels. - Mm-hmm - odpowiedziała, pochylając się, by delikatnie ugryźć go w ucho. - Zawsze przesadzasz, gdy tracisz poczucie humoru. Przypomnij mi za parę godzin, a założę się, że pomogę ci je odnaleźć. Była już prawie dziesiąta i było ciemno - w domu i na zewnątrz. Nathan wykończył swoją notatkę do Nicholsonów - odkrył nazwisko gospodarzy na czasopiśmie - i przeszedł z kuchni do garażu. Jego żołądek znów zawiązany był w supeł, ale wiedział, że teraz już nie ma odwrotu. Jedyną rzeczą, której potrzebował bardziej niż czegokolwiek, to duża, bardzo duża odległość od ADN. Narzędzie, służące do spełnienia tej potrzeby, stało po drugiej stronie garażu. Fotel i kierownica były już wyregulowane. Po południu poświęcił godzinę, na nauczenie się położenia wszystkich ważnych dźwigni, włączników i przycisków, tak że mógł zmusić BMW do robienia tego, co rozkazał - nawet w ciemności. Na wszelki wypadek, by nie zrobić nic głupiego, jak na przykład zatrzasnąć kluczyki w samochodzie, całe popołudnie trzymał je w kieszeni. Teraz, w ciemnościach, poruszał się ostrożnie, jakby ktoś był w domu, mimo że kilkakrotnie w ciągu dnia wchodził i wychodził z garażu. Drgnął na hałas, spowodowany otwarciem drzwi i przestraszył się, gdy włączyło się wewnętrzne światło. Ruszał się szybko - lepiej otworzyć i zamknąć drzwi tak, żeby nikt go nie zauważył. Gdy już wygodnie siedział na miejscu, zapiął pasy, wstrzymał oddech i włączył silnik. Ledwo ruszył kluczykiem, gdy silnik ożył z rykiem. Sięgnął do guzika na osłonie przeciwsłonecznej, który podnosił garażowe drzwi. Działał szybko, ponieważ widział raz na filmie, że można umrzeć, jeśli zapali się silnik w zamkniętym pomieszczeniu. Wraz z ruchem drzwi nastąpiła eksplozja dźwięku i światła, ostry kontrast do cichego wieczoru. Nathan był pewien, że każdy sąsiad w promieniu dwóch przecznic wisiał na telefonie, by zgłosić kradzież auta Nicholsonów. Gdy drzwi osiągnęły szczyt swej wspinaczki, wrzucił wsteczny bieg i obrócił się w fotelu, by pokierować jazdą po długim, stromym podjeździe. Jednak jedyne, co widział, to skórzany zagłówek. Wdepnął hamulec i zatrzymał się z szarpnięciem. To głupie auto nie było zrobione dla dwunastolatka. Jak miał widzieć, gdzie jechać? Za moment wytłumaczył sobie, że jak już się włamał do czyjegoś domu i ukradł mu auto, to naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy przejedzie jeszcze przez jego trawnik. Znów puścił hamulec i zjechał kawałek, zatrzymując się w połowie podjazdu, by opuścić drzwi garażu. Nerwowe spojrzenia na obie strony ujawniły pustą ulicę - spokojny przejazd przez osiedle, którym rozpocznie swoją wielką podróż na wschód. Gdy tylne koła osiągnęły koniec podjazdu, ostro skręcił kierownicę, Przełączył napęd na „do przodu” i delikatnie przydepnął gaz. Beemwica chwiejnie dojechała do końca ulicy, potem gwałtownie zatrzymała się przy znaku STOP, rzucając Nathanem o pasy. Ze swoich poprzednich przygód z prowadzeniem auta pamiętał, że kierowanie wcale nie było trudną rzeczą. Trudne było sprawienie, by samochód poruszał się gładko. Ale udało mu się to opanować przedtem i był pewien, że może to zrobić jeszcze raz. Gdy uważnie wyznaczał swoją trasę na mapie, którą znalazł w schowku na rękawiczki, ciągle nie wiedział, gdzie dokładnie się znajduje, i teraz stanęła przed nim konieczność pierwszego decydującego wyboru. Mógł jechać w lewo lub w prawo. Wychodząc z założenia, że „lewo” i „los szczęścia” zaczynają się na tą samą literę, skręcił w lewo z nadzieją, że znajdzie drogę, która wyprowadzi go z tej okolicy. Po około dziesięciu minutach i tylko jednej poważnej pomyłce w nawigacji, znalazł się na Cannonball Parkway, którą to nazwę rozpoznawał z czasów spędzonych z wujkiem Markiem. Wiedział na pewno, że Cannonball Parkway krzyżuje się z Prince William Road, niezbyt daleko od miejsca, gdzie mieszkał Mark Bailey. Stąd był już prosty skok do autostrady 66, która z kolei doprowadzi go do autostrady 81, a stamtąd na północ, w kierunku Kanady. Cyfrowy kompas beemwicy pokazywał PdW, a on znów był zmuszony do podjęcia decyzji prawo-lewo. Wiedząc, że zanim będzie mógł jechać na północ, musi w ostateczności kierować się na zachód - skręcił w prawo. Szczęśliwie PdW zostało zastąpione przez Z. Promieniował z dumy. Beemka prowadziła się płynnie i czuł, że panuje nad pojazdem, z wyjątkiem kilku razy, gdy droga ostro skręcała i w tym samym czasie oślepiały go reflektory nadjeżdżających aut. Po kolejnych piętnastu minutach sceneria wzdłuż Cannonball Parkway zaczęła wyglądać znajomo. Po lewej była Szkoła Podstawowa imienia Olivera Wendella Holmesa, ostatnia, do której uczęszczał zanim dostał się pod kuratelę stanową. Wiedział, że około półtora kilometra dalej znajduje się skrzyżowanie ulicy 7 z 12 i McDonald’s, skąd było już blisko do wujka Marka. Samo oddychanie powietrzem tego miejsca przyniosło wspomnienia, których miał nadzieję więcej nie przeżywać. Pijany sukinsyn, pomyślał Nathan. - Mam nadzieję, że któregoś dnia utopisz się we własnych rzygach. Zbliżając się do skrzyżowania, cały ruch stopniowo zwalniał i wreszcie zamarł. Daleko w przodzie noc żyła stroboskopowym pulsowaniem urzędowych pojazdów. Pierwszym odruchem Nathana było zawrócenie i udanie się w przeciwnym kierunku, ale nie było sposobu na przekroczenie środkowego pasa zieleni bez zwracania na siebie uwagi. To przypuszczalnie był tylko wypadek drogowy. Nikt go nie zauważy. Potwierdzenie jego najgorszych obaw przyszło po następnych pięciuset metrach posuwania się zderzak w zderzak. To nie był wypadek. To była blokada drogi, taka jaką opisywali w wiadomościach. Gliniarze w brązowych mundurach zatrzymywali co czwarty, czy co piąty samochód, by poświecić dookoła latarkami i porozmawiać z kierowcą. - O Boże - modlił się głośno. - Proszę, spraw, żeby mnie nie zatrzymali. Mając nadzieję stać się tak niewidzialnym, jak tylko możliwe, Nathan wybrał lewy pas. Nie poruszając głową popatrzył na kierowcę po prawej stronie. Nawet w ciemnościach nocy tamten kierowca był w pełni rozpoznawalny. Blond włosy i wąsy, może dwudziestotrzyletni, z pieprzykiem na lewej skroni. Jeśli mogą widzieć jego, mogą widzieć i mnie - pomyślał Nathan. Czuł jak serce zaczyna walić coraz szybciej i ścisnął kierownicę tak mocno, by zdrętwiały mu palce. - Opanuj się - znów powiedział sobie głośno, chyba po raz setny tego dnia. - Czasem najciemniej jest pod latarnią. Czuł się tak, jakby przeżywał swój jedyny powracający koszmar, w którym był nagi w szkole i wszyscy się z niego śmiali, a on nie mógł nic zrobić, by się okryć. Dookoła byli ludzie, z których każdy mógł jednym słowem zakończyć jego ucieczkę, ale nikt jeszcze na niego nie patrzył. W przodzie ci, których bał się najbardziej, zamierzali zaświecić mu latarką w twarz i wpakować go z powrotem do więzienia. Przez cały dzień dokładnie planował tę noc, ale nie dopuszczał scenariusza, który właśnie się przed nim rozgrywał. Podobnie jak w przypadku systemu alarmowego w domu i namierzania telefonicznych rozmów, doszedł do wniosku, że bezużyteczne było zamartwianie się rzeczami, których nie był w stanie zmienić. Gdyby tylko wiedział. Dwadzieścia trzy auta i dwa motocykle stały na pasie Nathana, pomiędzy nim, a blokadą na szosie. Sześć samochodów zostało przepuszczonych bez sprawdzania, zostawiając przed nim siedemnaście. Ręce miał teraz mokre od potu, a jego nogi trzęsły się tak bardzo, że miał wątpliwości, czy będzie w stanie kontrolować auto. Proszę, och proszę, Boże - modlił się, tym razem bezgłośnie, by nie zwracać na siebie uwagi. - Proszę, spraw bym przez to przejechał. Proszę, nie zatrzymuj mnie teraz. Będę już dobry, przysięgam, że będę. Żałuję za każdą złą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Proszę, spraw, żebym się przedostał. Łzy próbowały napłynąć mu do oczu, ale siłą woli przepędził je. Cokolwiek by się miało zdarzyć, zdarzy się szybko i nie było czasu na takie emocje. Za następnym razem gliniarz przepuścił tylko trzy samochody, nim sprawdził czwarty. Potem przepuścił pięć. Wyglądało na to, że nie ma żadnego schematu. Po prostu zatrzymywał samochody na chybił-trafił. Nathan bał się, że jeśli to się szybko nie skończy, serce eksploduje mu w piersi. Czy to nie przestraszyłoby policjanta aż do utraty przytomności? Przed nim było już tylko osiem aut i glina przepuścił trzy bez sprawdzania. Następnym razem tylko dwa. O rany, jestem teraz trzeci, pomyślał, zbliżając się do krawędzi paniki. On zatrzymywał numery trzecie. Och, Boże, proszę! Ku przerażeniu Nathana, policjant od razu zatrzymał następny samochód. Tym razem nikt nie przejechał. Rozpaczliwie próbował wymyślić drogę ucieczki, na wypadek gdyby go odkryli. Żaden nie siedział w samochodzie, pomyślał. Gdyby go wypatrzyli, po prostu z całych sił nadepnie na pedał gazu i zaryzykuje. To była jedyna szansa. Gdy gliniarz skończył sprawdzać auto, z uśmiechem pokazał kierowcy, że ma jechać. I od razu zatrzymał następny samochód! - O kurcze! - Tym razem powiedział to szeptem. W zielonkawym świetle, padającym z tablicy przyrządów, mógł nawet dostrzec, jak dygoce jego prawa noga, którą próbował utrzymać równomierny nacisk na pedał hamulca. Spróbował przełknąć ślinę, ale czuł się tak, jakby jadł kredę. Policjant wydawał się szczególnie zainteresowany pojazdem znajdującym się bezpośrednio przed Nathanem. Oświetlił latarką całe wnętrze, a następnie dobrych trzydzieści sekund rozmawiał z kierowcą. Nathan nie słyszał słów - nie słyszał niczego poza łomotem krwi w uszach - ale rozmowa wydawała się zaostrzać. Gliniarz otworzył drzwi kierowcy i gestem kazał mu wysiąść, machając jednocześnie na kolegę na innym pasie, by ten podszedł mu pomóc. Kierowca samochodu posłusznie wysiadł i oparł ręce na dachu auta. Sięgając jedną ręką po kajdanki, policjant machnął drugą na Nathana, pokazując mu, że ma ich objechać. Spojrzał przelotnie an Nathana i chłopiec pomyślał przez moment, że wpadł. Ale jakikolwiek przebłysk rozpoznania na twarzy gliny znikł, gdy jego więzień zaczął się szarpać i obaj upadli na ziemię. Nathan przez chwilę obserwował walkę w bocznym lusterku. O mało nie wjechał na samochód przed nim. Dopiero po kilku przejechanych kilometrach dotarło do niego, że mu się udało. Za punktem kontrolnym ruch się przerzedził, gdy auta ruszyły z dozwoloną - albo i większą szybkością,. Nathan zjechał na prawy pas. Zielono-biała tablica oznajmiła, że autostrada 66. zaczynała się już za pięć kilometrów. Aż poczuł zawrót głowy z poczucia dumy i osiągnięć. Znów ich pokonał. Z każdym mijanym znakiem Nathan zbliżał się do swojej wolności i oddalał się od koszmaru, którym stało się jego życie w Brookfield. Przed nim leżała jego przyszłość, w której jego przeszłość nie musiała się liczyć. Mógł zacząć wszystko od nowa i jakoś udawać, że wuj Mark Ricky, sędziowie, i sama śmierć nigdy się wtargnęli w jego życie, by tak gwałtownie przerwać jego dzieciństwo. Okna były podniesione, radio grzmiało, a klimatyzacja szła pełną parą. Był wolny i miał zamiar takim pozostać. A gdy ogarnęło go poczucie absolutnego tryumfu, uderzył pięścią w materiał dachu i z całych sił krzyknął: TAK! Gdy Monique Michaels obróciła się, by się przytulić do męża, zorientowała się, że nie ma go w łóżku i to od razu ją rozbudziło. Cyfrowy zegar na nocnym stoliku wskazywał 3:21, ten po jego stronie - 3:28, a magnetowid pod przeciwległą ścianą mrugał nieustającą 12:00. Nasłuchiwała wsparta na łokciu, ale dom był cichy. Martwiła się o Warrena. Nie był sobą dzisiejszej nocy. Nawet seks okazał się trochę nieudany. Warren wykonywał swoją robotę całkiem nieźle, ale połowa jego umysłu była gdzieś indziej. Wiedziała, że znów się to dzieje. Odgradzał się od nich. Coś zżerało go od środka i zamiast się tym z nią dzielić albo szukać wsparcia, przybierał pozę agresywnego samca i zuchwalca cierpiąc w milczeniu. Zanim zdążyła nad tym zapanować, zakipiała w niej stara złość. Minęło dziewięć miesięcy od chwili, gdy ich syn Brian został zabity w trakcie rozwożenia gazet, ale tylko dwa, odkąd Warren zaczął dawać sobie z tym radę. W tym czasie Monique i dziewczynki pozostawione zostały same sobie, zmuszone do przeżywania swojego niewypowiedzianego żalu w całkowitej ciszy. Monique myślała - i modliła się - że już przez to przeszli. Dzięki terapii, której Warren się opierał na każdym kroku, Monika uzyskała wreszcie prawo, by otwarcie okazywać żałobę. Uczucia uwolnione od kajdan udawanej siły, którą demonstrowała dziewczynkom - wreszcie z niej wypływały wielką falą, bolesne i gorzkie w swej intensywności. Tydzień po tygodniu złość, żal i gorycz wylewały się na terapeutę. Warren zaś całe tygodnie siedział ze stoickim spokojem, wyraźnie panując nad sytuacją i wyraźnie zatroskany o swoją żonę. Trzymał ją za rękę, mówił jej słowa pocieszenia, a jednak nigdy nie widziała, żeby uronił choć jedną łzę. Boże, jak go za to nienawidziła! Gdy wizyty u terapeuty ograniczyły się z trzech na tydzień do dwóch w miesiącu, jej złość przygasła na tyle, by pozwolić na powrót miłości. I Warren ciągle był przy niej. Ciągle spokojny. Ciągle silny. Ciągle dobry. Ale ból pozostał jak otwarta rana. Włożywszy letni szlafrok w duże kwiaty - ten, którego Warren tak nienawidził, że aż zabawnie było go nosić - zsunęła się z łóżka i poszła go szukać. Po drodze z przyzwyczajenia zajrzała do dziewczynek - spały twardo. Zwykle gdy Warren nie mógł zasnąć schodził po prostu na dół, by pooglądać telewizję, aż przysypiał, ale dziś w nocy tu go też nie było. - Warren? - zapytała cicho dom. - Gdzie jesteś? Brak odpowiedzi. Zaczęła się naprawdę denerwować. Teraz dopiero dostrzegła ruch na frontowym ganku i zauważyła, że drzwi są uchylone. - Co się stało, kochanie? - zapytała, wysuwając się bez szmeru na werandę, by się do niego przyłączyć. Warren powitał żonę uśmiechem. Siedział w drewnianym, bujanym fotelu, ze szklanką wypełnioną na trzy palce whisky, na sobie miał trykotową koszulkę i spodnie od dresu, a bose stopy skrzyżował na poręczy ganku. - Cześć, dziecinko - powiedział. - Małe w porządku? Monique usiadła w fotelu obok niego. - W całkowitym - odpowiedziała. - Śpią jak aniołki. To o ciebie się martwię. - Też jestem w porządku - zapewnił ją. - Mam tylko dużo na głowie. Był daleki od „bycia w porządku” i Monique wyczuwała to. - Na przykład? - badała. - Sprawy służbowe. - Jakie służbowe? - Służbowo służbowe - powiedział z naciskiem, próbując ją zbyć. - Naprawdę. Nic, czym miałabyś się martwić. Czemu nie pójdziesz z powrotem do łóżka? Ja tylko muszę przemyśleć kilka rzeczy. - Warren, spójrz na siebie. - To był ten sam ton, którego używała, by strofować dzieci. - Nigdy nie przesiadujesz na frontowej werandzie i nie pamiętam kiedy ostatnio sam piłeś. - Jeśli piłem sam, ty nie mogłabyś pamiętać. Z definicji. - Nie zmieniaj tematu. Powiedz mi, co się tam dzieje - popukała go w skroń palcem. - Obiecałeś, że już nigdy więcej się ode mnie nie odgrodzisz. Głęboko i hałaśliwie nabrał przez nos powietrza i wypuścił je w bezgłośnym gwizdnięciu. Zaczął już odpowiadać, ale utknął i odwrócił wzrok. - Ja… no… wydaje mi się, że mam problemy z odpowiednim podejściem do sprawy Nathana Baileya. - Jego słaby głos drżał. Opowiedział jej o taśmie magnetowidowej i o przelotnym podobieństwie Nathana i Briana. A więc to o to chodziło. Monique objęła go z sąsiedniego krzesła. - Och, skarbie, tak mi przykro - uspokajała go. - Wiem, jak bardzo ci go brakuje. Ale wszystkie dzieci w tym wieku wyglądają czasami podobnie. Zaśmiał się z przymusem: - Na to wygląda. Ale przez to trudno mi go wsadzić do więzienia. - Ale to twoja praca. Sam mówiłeś… - Wiem, co mówiłem, Monique - warknął bardziej szorstko, niż by chciał. - Nie znasz całej historii. Nie wiesz, jakie było jego życie. W ciągu ostatnich dwóch lat stracił wszystko. Tak jak ja - pomyślał. Monique pozwoliła ciszy przeciągać się w parną noc. Pomijając obietnice, w ten sposób Warren rozwiązywał swoje problemy. Ochraniał swój ból tak, jak hazardzista ukrywa przegrywającą rękę w pokerze. Dopóki nikt nie mógł zajrzeć w jego karty, mógł blefować wiecznie. Od momentu, w którym Jed Hackner wszedł do domu z wiadomością o Brianie, Monique obserwowała, jak jej mąż umierał w środku. Warren miał wiele talentów i zainteresowań, ale Brian był jego życiem. Oddychali tym samym powietrzem i mieli te same myśli. Identyczni z wyglądu i z charakteru, obaj zaśmiewali się na tych samych filmach i razem obmyślali najbardziej zwariowane psikusy, które tylko im wydawały się śmieszne. Dzielili ten sam, bardzo wyjątkowy i specyficzny świat, do którego dziewczyny nie miały wstępu. Brian był powodem, dla którego Warren chciał pozostać młody. Powtarzał każdemu, kto chciał słuchać, że dziewczynki są dla niego ważne - i bez wątpienia były - ale że to właśnie syn oznaczał spełnienie zamówienia, które złożył w sklepie z dziećmi. Tego październikowego dnia, gdy Brian został wykradziony z ich życia przez pijanego nastolatka w łoskocie pogiętej stali i aluminium, osobowość Warrena uległa zmianie. Wypełniał życiowe funkcje, ale czegoś brakowało, może tak jak w stołowej lampie z żarówką o mocy dwudziestu pięciu watów tam, gdzie przedtem było sześćdziesiątka. Na początku całkowicie zamknął się w sobie, bolejąc w ciszy i jednocześnie dając innym wspaniały przykład jak sobie z tym radzić. Potem przyszedł gniew. Uczestniczył w obu dniach procesu nastolatka, przybywając wcześnie, by mieć miejsce z przodu, skąd mógł wpatrywać się w podsądnego i być wyraźnie widocznym dla przysięgłych. Gdy kierowca potraktowany jako dorosły, został uznany za winnego rozmyślnego zabójstwa i wysłany do więzienia stanowego w Richmond, cała złość uleciała z serca Warrena. Powróciła sprężystość kroku i znów zaczął wykazywać zainteresowanie rodziną. Pewnej nocy powiedział Monique, że sprawiedliwości stało się zadość i że może już zostawić to wszystko za sobą. Ale już nigdy nie będzie taki sam i oboje o tym wiedzieli. Wyraz oczu Warrena i jego pozycja w fotelu tak bardzo przypominały Monique złe dni, które nastąpiły po śmierci Briana. Nie wiedziała, jak długo mógł jeszcze panować nad uczuciami, zanim się po prostu rozklei. Pewnego dnia to się zdarzy, była tego pewna - tak jak jej się to zdarzało raz za razem w gabinecie terapeuty. Nie będzie tego przyspieszać. Ale modliła się, żeby mogła przy nim być w dniu, w którym to się zdarzy. - To nie jest sprawiedliwe - powiedział po bardzo długiej chwili. Razem, ale każde ze swoimi myślami, siedzieli w milczeniu na frontowym ganku przez ponad godzinę, słuchając przenikliwego ćwierkania milionów nocnych stworzeń, które w ciemnościach wywrzaskiwały bitewne okrzyki i śpiewały swoje miłosne pieśni. Wiele razem przeszli, większość z tego - wspaniała, choć były i chwile przerażające. Ale dzięki temu zbliżyli się do siebie. W rozproszonym świetle gwiazd i ulicznych lamp, Monique trzymała dłoń Warrena, obserwując jak łzy chwiały się na krawędzi powiek i spływały mu po szczeciniastych policzkach. Nic nie powiedział i nie uczynił żadnego ruchu, by je otrzeć. Podczas gdy kula płaczu rosła jej w gardle, Monique zdała sobie sprawę z tego, że kochała swojego niezdarnego, nietolerancyjnego, nadpobudliwego męża w tej chwili bardziej niż w dniu, w którym się jej oświadczył. Rozdział 17 O czwartej piętnaście Nathan znajdował się gdzieś pomiędzy Harrisburgiem a Wilkesbarre w Pensylwanii i z utęsknieniem oczekiwał na swój następny postój dla odpoczynku. W ciągu sześciu godzin jazdy nie dotarł nawet w przybliżeniu tam, gdzie miał nadzieję się znaleźć. Odległości na mapie po prostu wydawały się krótsze. Wskaźnik paliwa w beemce kłuł go w oczy mrugającą lampką „pusty”, gdy zjechał z autostrady i skierował się w stronę czegoś, co wyglądało jak ekskluzywne osiedle. Ta cała jazda okazała się mniej ekscytująca, niż się spodziewał. Gdy przejechał przez punkt kontroli drogowej, pognał przez Wirginię i Maryland bez żadnych przeszkód. Największym problemem okazały się skurcze prawej nogi, spowodowane koniecznością bezustannego wyciągania palców, by mógł dosięgnąć do pedału gazu. Długotrwałe siedzenie w jednej pozycji bez możliwości przesunięcia pośladków o więcej niż centymetr również zaczęło go męczyć. Był głodny. I spragniony. I bardzo chciało mu się sikać - myślał, że pęknie mu pęcherz. Zjazd z autostrady 81wyrzucił go na inną czteropasmówkę, tym razem upstrzoną światłami sygnalizacyjnymi, mrugającymi w idealnej zgodzie. Było to tanie centrum biurowe, otoczone zaciemnionymi teraz, spożywczymi i przemysłowymi sklepami, punktami z jedzeniem na wynos i kinem za dolara, pokazującym filmy sprzed roku za jedną trzecią tego, co kosztowałoby wynajęcie ich w wypożyczalni wideo. Dokładnie po drugiej stronie ulicy znajdował się konkurencyjny, namiot kino trzeciej kategorii, wyświetlające filmy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nic dziwnego, że na parkingu stało kilka samochodów. Chociaż obydwie potrzeby: beemki - dolania paliwa i Nathana - wysikania się, nastąpiły niemal w tym samym czasie, zdecydował się jechać dalej. Może poprzednia noc go rozpuściła, ale to nie była dzielnica, do której chciałby się wprowadzić - nawet jako włamywacz. Znak na słupie telefonicznym powiedział mu, że w Little Rocky Creek sprzedawano jednorodzinne domki już od stu osiemdziesięciu tysięcy dolarów - zaledwie trzynaście kilometrów dalej. - Niech będzie Little Rocky Creek - oznajmił samochodowi. To było nowo powstające osiedle, przeważnie jeszcze w budowie. Domy wyglądały podobnie jak w okolicy, w której wyrósł, ale były dużo mniejsze i stały tak blisko siebie, że z pewnej odległości wydawało się, że właściwie stykają się ze sobą. Główny ciąg osiedla nazywał się, co łatwo było zgadnąć, Little Rocky Trail, odchodziło od niego dziesięć ślepych uliczek, wokół których usytuowana była większość domków. Nathan rozpoczął wycieczkę po okolicy od objechania tych uliczek. Każdy w tym całym, cholernym sąsiedztwie otrzymał już poranną gazetę, wielu nawet dwie. I jak miał znaleźć dom, którego właściciele byli na wakacjach, jeżeli na każdym podjeździe leżałygazety? To właśnie była jedna z tych spraw, których nie wziął pod uwagę. Bał się nawet pomyśleć, ile jeszcze innych rzeczy, których nie przewidział, może się nie udać. I kto w ogóle słyszał o chłopcu rozwożącym gazety, który kończył trasę przed piątą? Gdy on rozwoził gazety sto lat temu, szczęśliwy był, gdy udawało mu się dostarczyć „Washington Post” pod drzwi klientów przed szóstą, a i to tylko dzięki temu, że ojciec siłą ściągał go z łóżka. - Spokojnie - powiedział sobie. - Coś wymyślisz. Ukończył swoją pierwszą, rundkę nie znalazłszy nawet jednego domu, bez gazet. Ale to ciągle jeszcze były święta Czwartego Lipca i był pewien, że co najmniej połowa mieszkańców musiała gdzieś wyjechać. Wszystko, co musiał zrobić, to stwierdzić, która to połowa i upewnić się, że nie popełnił przy tym błędu. Twoją największą pomyłką było dać się w to wszystko wrobić - pomyślał. Nie, żeby to było ważne. Na końcu dziesiątej uliczki udało mu się zawrócić i zatrzymać na krawężniku. Kontrolka poziomu paliwa świeciła już teraz ciągłym, jasnopomarańczowym światłem. Musiał przemyśleć kilka rzeczy. Ciekawe, jak MacGyver by sobie z tym poradził. Najpierw by się wysikał. Wyłączył światła beemki i poruszając się tak cicho, jak tylko potrafił, wymknął się zostawiając włączony silnik. Pędem rzucił się poprzez trawnik w kierunku cienia, rzucanego przez młodą sadzonkę derenia koło frontowego narożnika domu. Odwrócił się plecami do ulicy i ulżył sobie na coś, co wyglądało jak jakiś rodzaj zielistki. W ciszy nocy równie dobrze mógłby odkręcić węża strażackiego, ale gdy już raz zaczął - nic nie mogło go powstrzymać, zanim skończył. Plotka z podstawówki głosiła, że jeśli przerwałeś siusianie, zanim się całkiem wypróżniłeś - urwie ci jaja. Jeszcze jedna rzecz gorsza od złapania. Gdy już skończył, jego uwagę przyciągnęła kolekcja trzech zwiniętych ulotek, które zatknięte zostały za uchwyt siatkowych drzwi. Ciekawe. Cofnął się o cztery kroki na podwórze, by zobaczyć frontowe drzwi sąsiednich domów - i żaden z nich nie miał w drzwiach żadnych ulotek. Nathan, jesteś geniuszem - pogratulował sobie. By potwierdzić swoje przypuszczenia, na palcach podkradł się pod drzwi garażu. Stając na metalowych uchwytach mógł zajrzeć w ciemność garażu przez małe szybki okno. Zgodnie z jego nadziejami, jedno miejsce było puste. Nawet lepiej - było tam jeszcze drugie auto, podobne do hondy. Wyrzucił pięść w powietrze. TAK! - wzniósł bezgłośny okrzyk radości.. Zapamiętawszy numer domu - 4120 - pobiegł z powrotem do BMW i odjechał. Pierwszym zadaniem było porzucenie samochodu. Pamiętał, że tuż przed skrętem na drogę do osiedla minął kościół, który znakomicie nadawał się do jego celów. Wyjeżdżając z Little Rock Creek zwracał wielką uwagę na nazwy ulic, by odnaleźć drogę, gdy wróci tu na piechotę. I znowu jego wyczucie odległości zawiodło. „Tuż przed skręcie” to było kilometr dalej. Gdy Nathan wjechał na kościelną parcelę i zaparkował w najodleglejszym kącie, niebo na wschodzie zaczynało się już czerwienić. Nie miał pojęcia, że świt przychodzi tak wcześnie. To nie była pora, którą często osobiście oglądał. Do rosnącej listy przeszkód musiał teraz dodać czas. Gdy po raz ostatni wysiadł z beemwicy, ukrył kluczyki pod dywanikiem po stronie kierowcy, wcisnął przycisk blokady drzwi i zatrzasnął je najszybciej, jak potrafił. Miał nadzieję, że może jeśli się oddaje kluczyki, nie będzie to prawdziwa kradzież. Przed nim stał kościół katolicki pod wezwaniem Świętego Sebastiana, wyglądający bardziej jak uziemiony latający talerz niż jak dom modlitwy. Przez chwilkę Nathan rozważał wejście do środka na krótką pogawędkę z Bogiem - i ze Świętym Sebastianem również, jeśli byłby on w nastroju do słuchania - ale przemyślał to. Zaczynało mu brakować czasu, a poza tym - Bóg sprawiał wrażenie, jakby do tej pory słuchał. Mniej więcej w tym czasie, gdy Nathan podlewał roślinki, Denise Carpenter przemierzała kuchnię, czekając na przyjazd limuzyny. Enrique siedział razem z nią, wsparty o twarde oparcie krzesła, i z całych sił życzył sobie, by mógł zamienić swoją szefową na kogoś bardziej normalnego. Przez ostatnie półtorej godziny pozytywnie zaopiniował nie mniej, niż sześć różnych strojów, a działo się to po godzinnym ocenianiu stylów uczesania. Gdyby powiedział raz, ale mówił jej tysiąc razy, że jest piękną kobietą, że nie było ważne co nosiła, bo we wszystkim wyglądała dobrze. Było to wystarczająco zbliżone do prawdy, by nikt nie mógł nazwać go kłamcą. Bardziej z powodu braku alternatywy, wymuszonego tykającym zegarem, niż racjonalnej decyzji, Denise zdecydowała się na bardzo profesjonalny, skromny komplet w spokojnym zielonym kolorze, z naszyjnikiem ze złotych paciorków i kolczykami. Postanowiła zebrać wyprostowane przez fryzjera włosy w ciasny koński ogon, za czym Enrique zbytnio nie przepadał, ale prędzej obciąłby sobie nożyczkami język, niż to powiedział. A poza tym i tak nie słuchała żadnych jego opinii na temat mody; czasem rozważał możliwość zastrzelenia jej i rozejrzenia się za lepszą pracą. - Może nie powinnam zbierać włosów do tyłu - jęczała Denise. Enrique opuścił głowę na kuchenny stół i zamknął oczy. - Jezu Chryste, Denise, dlaczego cię po prostu nie ogolimy na łyso i już nie będziesz się musiała więcej tym martwić? Jej oczy wypuściły strzały, które jednak nie przedarły się przez pole siłowe, wytworzone wyczerpaniem jej producenta. - Dalej, Rick - błagała. - Nie zasypiaj mi tu. Masz, napij się jeszcze kawy. - Napełniła jego kubek, opróżniając już drugi dzbanek od północy. Enrique znowu się wyprostował i delikatnie chwycił ją za łokieć. - Den, posłuchaj mnie - powiedział lekko. - Wyglądasz wspaniale. Dasz sobie radę równie wspaniale. Jedyna rzecz, o którą musisz się martwić, to jak pozostać przytomną w czasie audycji. Ameryka nie może się doczekać, by powiedzieć ci „dzień dobry”. Denise uśmiechnęła się i przeciągnęła ręką po włosach Enrique. - Dziękuję, Rick - powiedziała. - Jesteś takim dobrym przyjacielem, że ze mną wytrzymujesz. Odpowiedział ciepłym, choć zmęczony uśmiech. - Ale czerwony kostium wyglądał lepiej, prawda? Głowa Enrique z głośnym stuknięciem opadła na stół. Gdy ciemność się rozjaśniła, a cienie zszarzały - ruch się zwiększył i Nathan musiał odsunąć się od drogi i wejść głębiej w las. Następny błąd w planowaniu. Nie powinien przebywać w świetle dnia na otwartej przestrzeni, gdzie ludzie mogli go zobaczyć i rozpoznać. Pocieszał się, że przynajmniej nie prowadził już samochodu. Droga do Little Rock Creek zajęła mu pełne czterdzieści pięć minut Przewrócone drzewa, pnącza i krzaki dzikiej róży sprzysięgły się, by mu ją utrudnić. Nie było jeszcze szóstej, a powietrze było aż lepkie od wilgoci i temperatura dochodziła już do dwudziestu stopni. Jego ubranie przesiąknięte było potem, a włosy przyklejone do czoła i karku. Wędrówka trwała już tak długo, że gdyby nie przejeżdżał przed chwilą tą trasą, przysiągłby, że skręcił w złą drogę. Wreszcie poprzez zarośla mógł dojrzeć wjazd na Little Rock Trail. Ruszył równolegle do drogi i posuwał się wzdłż ogrodzeń od strony ogrodów. Była pora, gdy ludzie wypuszczali na dwór psy. Jeden z nich, owczarek niemiecki, wyśledził go przez płot i wściekle ujadał, obnażając kły i rzucając się na sztachety, oraz inicjując chór szczekający na całą okolicę. Nathan odszczeknął się psu i dał mu prztyczka. Nic tak nie pomaga na odwagę jak dwumetrowa, dębowa bariera. Gdy tak wlókł się wśród drzew, podwórza wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Choć pożyczone reeboki były wygodne, skaleczenia i stłuczenia na podeszwach stóp na nowo się odzywały. Doszedł do końca istniejących zabudowań dalej budowane były nowe domy. Tu las się skończył, ustępując miejsca wielkiemu, wyrównanemu buldożerem, otwartemu placowi, pełnemu piachu, wykopanych piwnic i materiałów budowlanych. Numer czterdzieści jeden dwadzieścia znajdował się na końcu ślepej uliczki po drugiej stronie Little Rock Trail. Planował wejść tam od tyłu idąc wielkim kołem przez las. Teraz zorientował się, że było to niemożliwe. Stanął przed nowym wyborem. Jeśli przejdzie przez teren robót, prawdopodobnie zostanie zauważony przez jakichś strażników i gra będzie skończona. Mógł też obejść dookoła cały plac budowy, tylko nie wiadomo jak długo będzie szedł i dokąd go to zaprowadzi. Z miejsca, w którym stał, nie mógł dojrzeć przeciwległego końca budowy. Zdecydował, że nadszedł czas na odwagę. Wyprostował ramiona, przyczesał palcami włosy i wyszedł z lasu, za wszelką cenę starając się wyglądać tak, jakby tu przynależał. Todd Briscow wrzucił zwitek papierowych ręczników do kuchennego kubła na odpadki, poczym zapatrzył się na swoją rękę, jakby zastanawiając się gdzie teraz ją wyrzucić. Jego żona, Patty, zajęta była poszukiwaniem wywabiacza plam do dywanów, podczas gdy ich sześcioletni syn i roczny labrador kulili się razem po drugiej stronie pokoju. - Psia krew, Peter - przeklinał Todd, myjąc ręce nad kuchennym zlewem - ile razy muszę ci powtarzać, żebyś chował jedzenie, gdy już skończysz jeść? Pies dopiero co pożarł cały słoik truskawkowych konfitur, które młody Peter nieopatrznie zostawił na kuchennym blacie gdy przygotował sobie parę tostów. I oczywiście, ponieważ wreszcie było ich stać na zakup perskiego dywanu, na który tak długo oszczędzali - to właśnie miejsce wybrał pies jako swoje rzygowisko. Peter zdecydował się nic nie mówić, pozostając pod dobrą ochroną swego jedynego w tej chwili przyjaciela w całej rodzinie. Gdy Patty wróciła z piwnicy z wywabiaczem plam, miała szczękościsk ze złości. Todd po raz setny tego ranka zerknął na zegarek i powiedział najgorszą rzecz, jaką mógł - nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że musiał. - Patty, naprawdę muszę już jechać. Reischman składa ofertę o ósmej, a ja muszę jeszcze wydrukować wykresy. - Tak, to jasne, że musisz jechać - odpowiedziała lodowato. - W domu jest robota do zrobienia, prawda? Najwyraźniej próbowała wszcząć kłótnię - używała niekończących się argumentów skupionych wokół tematu: ty-nigdy-nic-nie-robisz-to-ja-zawsze-muszę-wykonywać- paskudne- prace. Te zarzuty były zarówno prawdziwe, jak i fałszywe. Praca na kierowniczym stanowisku w księgowości firmy telefonicznej dawała mu zajęcie na większość wieczorów i weekendów, ale starał się najlepiej, jak tylko potrafił uczestniczyć w życiu rodzinnym. Główną przyczyną jego frustracji było to, że nie panował już nad swoim czasem. Czas, który pozostawał po skończeniu pracy należał do Patty i wyznaczonych przez nią obowiązków. Żeby być dokładnym - pod koniec każdego dnia zostawały jeszcze jakieś godziny, ale jego organizm domagał się, by przeznaczył je na sen. Odrzucił przynętę, decydując się na zignorowanie jej uwagi. Była tak samo zdenerwowana jak on, a ten dywan bardzo dużo dla niej znaczył. Gdy pochylił się, by pocałować ją na do widzenia, odwróciła twarz. Pocałował ją więc w szyję. - Naprawdę mi przykro, Patty, ale muszę iść - powiedział. Wziął teczkę i ruszył w kierunku garażu, przystając na chwilę w drzwiach. - Mam nadzieję, że czegoś się przez to nauczyłeś, Peter - powiedział do syna, który siedział cicho w drugim końcu pokoju. - A ty, Patty ? Spojrzała w górę, odrywając się na chwilę od pracy. Jej oczy wciąż były twarde. - Proszę, nie zabijaj psa. Pod maską złości dostrzegł w jej oczach cień uśmiechu. Zdmuchnął w jej kierunku pocałunek z ręki i wyszedł. Garaż był jak sauna, stojące powietrze natychmiast wywołało na czole Todda kropelki potu. Podniesione drzwi, też nie przyniosły ulgi - nawet najlżejszego powiewu. To właśnie w takie dni Todd zastanawiał się, jakim cudem udało mu się wyrosnąć bez klimatyzacji. Cofając auto po podjeździe, podziwiał efekty swoich zeszłoweekendowych wysiłków w dziedzinie upiększania krajobrazu. Po trzech miesiącach dom który wyrastał na piaszczystym skrawku gruntu (i po zaledwie czterech tygodniach od ustanowienia hipoteki), zaczynał wyglądać jak prawdziwy dom. Todd miał nikłą nadzieję, że Patty i Peter pojawią się w oknie by pomachać mu na do widzenia, ale zasłony w oknach nie rozchyliły się. Little Rock Creek stawało się wspaniałym miejscem do życia. Wszyscy sąsiedzi się znali i wszyscy byli na tym samym etapie życia: młodzi profesjonaliści, próbujący wyrobić sobie pozycję, i co miesiąc ledwo wyskrobujący gotówkę na spłatę pożyczek na te - ich pierwsze - domy. W sąsiedztwie było dużo dzieci i mało przestępstw. Wszystkich łączyła silna więź społeczna. A to kto? Jakiś chłopiec, dwunasto- lub trzynastoletni, przechodził przez ulicę w jego stronę. Twarz wyglądała trochę znajomo, ale nie mógł dopasować jej do żadnej rodziny w sąsiedztwie. Ale Todd nie znał wielu ludzi mieszkujących w najwczęściej wybudowanej części, osiedla. Chłopiec wyglądał dobrze, był wysoki i szczupły, z rozczochranymi blond włosami, ale coś w sposobie, w jaki się zachowywał zaniepokoiło Todda - czyżby miał złe zamiary. Gdy Nathan zauważył zbliżający się samochód, nic już nie mógł zrobić. W pierwszym odruchu chciał było uciec i zniknąć z widoku, ale jedyna szansa na to minęła w ciągu dwóch sekund, które zajęło mu rozważenie tej możliwości. Jedyne, co mógł zrobić, to spróbować wtopić się w okolicę. Przechodząc przez ulicę, nie zmienił nawet kroku, choć zmienił kierunek, zmierzając teraz w stronę frontowej części osiedla. Nie było sensu pokazywać temu facetowi, gdzie się udawał. Chevrolett nadjechał z tyłu, z lewej strony, lekko zwalniając, gdy go mijał. Nathan grzecznie się uśmiechnął i pomachał. Todd pomachał w odpowiedzi. Mały wyglądał dość normalnie i z pewnością nie próbował uciekać. Po prostu zmęczony dzieciak wracający do domu stąd, skąd dzieci w jego wieku mogą wracać o tej porze. Jedno było pewne, pomyślał Todd: gdy Peter osiągnie ten wiek, będzie trzymany na krótkiej smyczy. Jego myśli wkrótce wróciły do oferty Reichmanna i do szczegółów związanych z prezentacją. Todd nawet nie spojrzał we wsteczne lusterko. Gdy tylko chevrolett znikł z pola widzenia, Nathan skierował się z powrotem do lasu, powstrzymując chęć do biegu. Znalazłszy się ponownie pod osłoną cienia i mroku, oparł się plecami o drzewo i osunął na ziemię; minutę lub dwie zajęło mu wzięcie się w garść. - To było głupie! - stwierdził szeptem, bijąc tyłem głowy o korę drzewa. - Nigdy nie powinienem wychodzić na otwartą przestrzeń! Co bym zrobił, gdyby ten facet mnie rozpoznał? Jeszcze jeden powód do zmartwienia, na który nie miał wpływu. Nienawidził siebie za popełnianie tylu błędów. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin jedynie wyjątkowe szczęście pozwoliło mu pokonać wszystkie przeszkody. Za którymś razem szczęście popatrzy w inną stronę i sam będzie musiał dbać o siebie. Rozum mówił mu, że nie było sensu martwić się o rzeczy, których nie mógł zmienić, ale właśnie te rzeczy mogły zaprowadzić go z powrotem do więzienia, albo nawet uśmiercić. Oto do czego, wymyślił, potrzebni byli dorośli - by pomóc zachować wszystko we właściwej perspektywie. Oto dlaczego był taki samotny bez nikogo takiego w pobliżu. Czuł się, jakby ugrzązł w bagnie. Wszystko, co robił, by wydobyć się, jednie go pogrążało głębiej i głębiej. Zabijanie było złe, kradzież była zła, włamanie było złe, a jednak wszystko to popełnił. Za takie rzeczy szło się do piekła, a mimo to większość z nich planował zrobić ponownie. Jak miał przestać? Tak czy inaczej, jego przyszłość była już przesądzona. Albo uda mu się z powodzeniem uciec z kraju, albo będzie musiał spędzić bardzo długi czas w więzieniu za to, co zrobił, mimo że naprawdę nie miał wyboru. O ile pogorszy się jego sytuacja, gdy przyłapią go na dalszym robieniu tego samego? Podczas gdy te myśli kołatały się po jego głowie, opuściła go energia. Potrzebował snu i tego optymizmu, który dawał odpoczynek. Z ogromnym wysiłkiem wstał i rozpoczął ostatnie dwieście metrów nocnej podróży. Rozdział 18 Największą niespodzianką dla Enrique było jego nieustające zaskoczenie, z jakim przyjmował umiejętność Denise wciągania go w swój kryzys. Przez całą noc jedynym napędem, dzięki któremu mógł przetrwać niekończące się godziny prób i trzymania jej za rękę, stanowiła myśl o śnie, gdy limuzyna wreszcie zabierze Denise do studia. A potem jakimś cudem znalazł się w limuzynie razem z nią, teraz zaś był na planie, tuż za kamerą, czekając na rozpoczęcie wywiadu. Musiał jej jednak oddać sprawiedliwość. W obecności innych postępowała jak profesjonalistka. Spokojna i wygadana, zachowywała się, jakby się urodziła w studiu telewizyjnym. Różnica między nią prawdziwą a nią sceniczną była olbrzymia. Była urodzona do tego typu pracy, tak jak on był urodzony po to, by pomóc jej dotrzeć do gwiazdy telewizji Pracownicy ABC w Waszyngtonie przeszli samych siebie w staraniach, by Denise było wygodnie, gdy przygotowywano ją do wywiadu. Jej zadaniem, jak się okazało, było siedzieć cicho, gdy ją obsługiwano. Makijaż nakładał zawodowy wizażysta w wygodnej, choć spartańsko urządzonej garderobie, zaopatrzonej we wszelkiego rodzaju przekąski. Przyszło jej do głowy, że lekarz miałby sporo pracy, obniżając pozom cukru i kofeiny we krwi ludzi z telewizji. Sprawa włosów rozwiązana została przez fryzjera - powiedział, że czarnye kobiety wyglądają mało atrakcyjnie w końskim ogonie. W innej sytuacji Denise poczytałaby to za obrazę, ale perspektywa znalezienia się przed milionami telewidzów uczyniła ją nadzwyczajnie podatną na sugestie. Jej fryzura błyskawicznie została zamieniona w bardziej stylowego, klasycznego pazia. Enrique odczuł ulgę. Na siedem minut przed rozpoczęciem jej rozmowy z Joan, czy może z Charlim - ciągle jeszcze były jakieś problemy ze scenariuszem w Nowym Jorku - Denise posadzono w wytartym, ale zaskakująco wygodnym fotelu na tle szykownych bloków z fałszywego szkła, przez które widownia miała podobno widzieć budynek Kapitolu. Z bliska scenografia nikogo nie mogła oszukać, ale na monitorach rzeczywiście wyglądała przekonująco. Technik właśnie zakładał do jej ucha słuchawkę, której skręcony kabel biegł pod włosami i przypięty był do kołnierza z tyłu, a następnie łączył się z plątaniną kabli i sznurów, pokrywającą całą podłogę. Miniaturowy mikrofon wpięty został w klapę. Technik odszedł, pozwalając by po raz pierwszy zobaczyła, jak będzie wyglądać w sieci telewizyjnej. I wcale nie była rozczarowana tym, co zobaczyła. - Pani Carpenter? Głos dobiegający z bardzo bliska przestraszył ją, zanim zorientowała się, że dochodzi ze słuchawek. - Tak? - powiedziała tak, jakby mówiła przez cały pokój. - Dzień dobry, pani Carpenter, jestem Allen, reżyser tej części programu. Czy ma pani coś przeciw temu, żebym mówił do pani: Denise ? - Nie, oczywiście, że nie. - Dobrze - powiedział Allen, jeszcze nim Denise udzieliła pozwolenia. Przez moment zastanawiała się, co by się stało, gdyby powiedziała: Tak, mam. - Wyglądasz wspaniale - kontynuował Allen. - Jest parę rzeczy, o których musimy pomówić, zanim wejdziemy na antenę. Po pierwsze, nie musisz krzyczeć. Nawet jeśli mamroczesz, twój mikrofon wszystko odbierze. Krzyk wywołuje jedynie ból głowy u nas, w pokoju kontrolnym. - W porządku - powiedziała Denise. - Przepraszam. To był błąd często popełniany przez nowicjuszy radiowych. - Nie ma sprawy - zaśmiał się Allen. - Teraz już możemy z powrotem założyć słuchawki i nie musimy się więcej martwić o krwotoki z nosów. To naprawdę powinna być prosta sprawa. Był jakiś problem z harmonogramem w Nowym Jorku, więc przedłużyli twój czas o dziewięćdziesiąt sekund, do czterech minut. To może się wydawać niewiele, ale zaufaj mi, to mnóstwo czasu na opowiedzenie całej historii, prawda? - Prawda - przytaknęła Denise. - Czy kiedykolwiek przedtem robiłaś wywiad w telewizji? - Nie - powiedziała, nagle zakłopotana. - Ale robię dużo w radiu. - Wiem - potwierdził. - Codziennie cię słucham. Jesteś wspaniała. Jednak pamiętaj, że w radiu nikt nie widzi, co robisz. W telewizji musisz sobie zdawać sprawę z tego, gdzie patrzysz, dobrze? Wypowiedzi kieruj zawsze wprost do kamery. - W porządku. - To brzmiało jak abecadło. - Zacznij już teraz, dobrze, Denise? Odpowiadaj do kamery. Mów do niej tak, jakbyś mówiła do przyjaciółki. I odwrócimy monitory, żeby cię nie rozpraszały. - Mogę to zrobić - powiedziała Denise do kamery. Czuła się trochę zażenowana. - Świetnie. A oto podstawowe zasady, dobrze? Będziesz występowała razem z jakimś facetem, który jest na planie w Nowym Jorku. Uważaj, by nie odpowiadać bezpośrednio jemu, i staraj się, żeby twoje odpowiedzi były krótkie, ale pełne. Do tej pory w porządku? - Nie ma problemu - powiedziała Denise z pozorną pewnością. Do kamery. - A teraz ostatnia rada - mówił dalej, jakby odfajkowywał pozycje z listy. - I to dla ciebie, a nie dla mnie. Pamiętaj, że to tylko cztery minuty, dobrze? W cztery minuty wszystko można zrobić. Na kursie pierwszej pomocy powiedzieli mi kiedyś, że mózg może wytrzymać bez dopływu krwi do mózgu przez cztery minuty i ciągle być w porządku. To oznacza, że przez cztery minuty możesz powstrzymać się od drapania, poprawiania włosów czy kichania. Gdy lampka na kamerze zgaśnie i usłyszysz, że zaczęły się reklamy, to jeśli chodzi o mnie, możesz nawet dłubać w nosie. Ale proszę, dla twojego własnego dobra, nie rób nic szokującego, nawet, jeśli w tym czasie nie jesteś na wizji. Denise natychmiast poczuła swędzenie w dziesięciu miejscach na całym ciele. - Niezbyt wierzysz w moc sugestii, prawda Allen? Reżyser roześmiał się w słuchawce. - Oczywiście, że wierzę. Tylko lubię patrzeć, jak ludzie się skręcają. Jeszcze jedna rzecz. Nie przejmuj się, jeśli coś szepnę ci do ucha, gdy będziesz mówiła. - A co zamierzasz mówić? - Było jasne, że Denise już się przejmowała choć jeszcze nic się nie działo. - Nie będzie przemówień, obiecuję - powiedział Allen. - Może najwyżej polecenie, jak „głośniej” albo „wolniej”, albo „z nosa zwisa ci glut”. No wiesz, tego typu rzeczy. Ręka Denise skoczyła do nosa, wywołując serdeczny śmiech u reżysera. - Żartuję, Denise. Świetnie wyglądasz i wspaniale dasz sobie radę. Wchodzimy na antenę za trzy minuty i dwadzieścia sekund. Złam nogę. Na tym słuchawka zamilkła, zostawiając ją samą z myślami i z tłumem motyli, które lęgły się w jej brzuchu z tremy. Gdy spojrzała w kamerę, Enrique pokazał jej uśmiech i uniesione kciuki. Musiała się roześmiać. Boże, wyglądał tak żałośnie. I jakim był porządnym facetem, że pomagał jej przez to wszystko przejść. Denise nagle zdała sobie sprawę, że oprócz głosu ma ręce. Wydawały się sztucznymi dodatkami. Czy powinny być złożone na podołku, położone na oparciu fotela, a może po prostu spoczywać na kolanach, gdzie niewątpliwie zostawiłyby nieusuwalne plamy potu na spódnicy? - Wchodzimy na antenę za trzydzieści sekund, Denise. - Znajomy głos Allena miał teraz w sobie słodki uśmiech, starannie ćwiczony, była tego pewna, by powstrzymywać zdenerwowanych gości przed ucieczką w ostatniej chwili. - I ja głosuję za trzymaniem rąk skrzyżowanych na łonie. W ten sposób wyglądają najbardziej naturalnie, mimo że nigdy nie będą w kadrze. Gdy Allen skończył, w słuchawce zabrzmiał znajomy temat muzyczny programu „Dzień dobry, Ameryko”. Jakość dźwięku nie była zła, ale nie wytrzymywała porównania ze stereofonicznymi słuchawkami, do jakich przyzwykła. Denise głęboko nabrała powietrza, powoli je wypuściła i wtedy spłynęło na nią uczucie spokoju. Znów odzyskała opanowanie. - Dobra, Denise - pouczył ją Allen do ucha. - Nic nie mów, dopóki nie zadadzą ci pytania. Włączam twój mikrofon… teraz. Denise potwierdziła lekkim skinieniem głowy. I czekała na światełko na kamerze. - Witamy z powrotem - głos Joany powiedział do Ameryki. - Wiele ostatnio powiedziano i napisano na temat wzrostu przestępczości wśród dzieci. Przedstawiciele prawa są zaniepokojeni liczbą aktów przemocy, których dzieci nie tylko padały ofiarą, ale które również same popełniały. - W czasie święta Czwartego Lipca, w spokojnej dzielnicy Waszyngtonu, w areszcie dla małoletnich przestępców zamordowany został strażnik - prawdopodobnie przez jednego z pensjonariuszy, dwunastoletniego chłopca, nazwiskiem Nathan Bailey, który po dokonaniu tego czynu uciekł i ciągle się ukrywa. W naszym studiu w Nowym Jorku gościmy dziś pana J. Daniela Petrelli, prokuratora, w którego jurysdykcji zdarzyła się ta sprawa, a w studiu w Waszyngtonie jest pani Denise Carpenter, znakomitość z sieci radiowej, która rozmawiała z Nathanem Baileyem w swoim programie wczoraj rano. Witam państwa i dziękuję za przybycie. Gdy padło jej nazwisko, na spodzie kamery wycelowanej w Denise zapaliły się dwie lampki, a ona uśmiechnęła się uprzejmie do swojego zniekształconego odbicia. Cholera, nikt nie powiedział ani słowa, że Petrelli ma być w programie. - Dzięki, Joan - rzekła. - Cieszę się, że tu jestem. - Panie Petrelli - powiedziała Joan, - zacznijmy od pana. Co się stało tamtej nocy? Petrellego przywieziono samolotem do Nowego Jorku poprzedniego wieczoru - pierwszą klasą, rzecz jasna - gdzie spędził noc w luksusowym hotelu i skąd przybył do studia ABC limuzyną. Siedział naprzeciw Joan na kanapie pokrytej brązową skórą, ubrany w grafitowoszary garnitur, niebieską koszulę i pasiasty krawat, wybrany przez jego doradcę prasowego. Wymuskany, jeśli nie odrobinę zniewieściały, z łysą głową, którą zmatowiono pudrem, by zapobiec odbijaniu się jaskrawego światła od zwykle błyszczącego czubka czaszki. Jego głos mistrzowsko łączył zawodową bezstronność ze współczuciem, a akcent z Richmond brzmiał bardzo elegancko. - Czwartego lipca pomiędzy siódmą a dziewiątą wieczorem Nathan Bailey, bardzo konfliktowy młody człowiek, mający na swoim koncie kradzież samochodu i akty przemocy, zaatakował i zabił jednego z opiekunów w areszcie dla nieletnich w Brookfield i w rezultacie tego uciekł. Pozostaje on na wolności, a nasze poszukiwania trwają do tej chwili. - Jak zabił tego strażnika, przepraszam, opiekuna dzieci? - zapytała Joan. Petrelli zaprezentował zawodowo, zmieszaną minę w stylu no-wiesz-chciałbym-ci- powiedzieć-ale-nie-bardzo-mogę. - Naprawdę nie wolno mi zagłębiać się w szczegóły, ponieważ stanowią one część toczącego się śledztwa… Ale wszyscy wiemy, że i tak powiesz - pomyślała Denise. - …ale mogę pani powiedzieć, że został brutalnie zadźgany nożem. Joan zdawała się nie dowierzać: - Skąd więzień mógłby wziąć nóż? Petrelli oparł się pokusie, by parsknąć śmiechem. Jakby nie było powszechnie wiadomo, że więźniowie wyrabiają noże ze wszystkiego, co wpada im w ręce. - Naprawdę nie mogę wyjawiać szczegółów. Ale jesteśmy bardzo zaniepokojeni czymś, co może okazać się poważnym naruszeniem bezpieczeństwa w areszcie dla nieletnich. - Na pewno - powiedziała Joan głosem pełnym współczucia. - Teraz Denise - kontynuowała, zwracając się w stronę monitora w studiu. - Rozumiem, że Nathan dzwonił wczoraj do twojego programu. - To prawda, Joan - potwierdziła Denise, spokojnie, jak tylko się dało. Do kamery. - Ale historia, którą usłyszeliśmy, różni się znacznie od wersji przedstawionej przez pana Petrellego. Nathana twierdził że, zabił wychowawcę w samoobronie. - W niespełna sześćdziesiąt sekund Denise przedstawiła skróconą wersję opowiadania Nathana. Na zakończenie powiedziała: - Zabójstwo jest zawsze straszną rzeczą i z pewnością nie wybaczamy ucieczek z więzienia, ale prawdę mówiąc, po telefonicznej rozmowie z Nathanem nie jestem pewna, czy tak naprawdę miał inny wybór. - Zaraz pani powiem, jaki miał wybór - wycedził Petrelli, nie czekając na znak Joan. - Mógł zawiadomić właściwe władze o tych rzekomych wydarzeniach i pozwolić nam działać stosownie do tego. - Rozumuje pan jak dorosły, panie Petrelli - zarzuciła mu Denise. - Mamy tu do czynienia z dzieckiem, którego wyobraźnia przerasta rzeczywistość. Rozmawiając z nim, odniosłam wrażenie, że gdyby nie obiecywał pan sądzić go jak dorosłego, łącznie z zawoalowanymi pogróżkami o egzekucji, on mógłby się już do tej pory oddać w wasze ręce. Twarz Petrellego poczerwieniała pod makijażem. - A więc pan już zdecydował, że będzie pan sądził Nathana jak dorosłego? - badała Joan. Z przesadną cierpliwością nauczyciela, powtarzającego lekcję tępemu uczniowi, Petrelli powtórzył swoją opinię, którą przedstawiał tak wiele razy. - Ustaliliśmy, że Nathan Bailey jest głównym podejrzanym w sprawie o morderstwo przedstawiciela prawa, i będziemy dążyć do jego ujęcia, a w rezultacie oskarżenia, z całym poświęceniem i zaangażowaniem, jakiego można oczekiwać w takich okolicznościach. Tak jak powiedziałem wczoraj: jeśli był dość dorosły, by popełnić taką zbrodnię, możemy oczekiwać, że zapłaci taką cenę, jak dorosły. - A więc przypuszcza pan, że historia opowiedziana przez Nathana w programie Denise była kłamstwem? - prowokowała Joan. Petrelli wyczuł, do czego to zmierza, i przeszedł do obrony. - Powtórzę jeszcze raz, że naprawdę nie możemy jeszcze teraz omawiać szczegółów tej sprawy, ale mam powody by wierzyć, że historia Nathana Baileya jest sfabrykowana. - Czy słyszał go pan wczoraj w moim programie, panie Petrelli? - zapytała Denise, podnosząc głos. - Obawiam się, że nie - skłamał Petrelli. Jego głos ociekał protekcjonalnością. - Mój rozkład zajęć rzadko pozwala mi na słuchanie radia. - Więc jak to się stało, że pana biuro tak szybko złożyło pozew, w sprawie wglądu do naszych prywatnych rejestrów telefonicznych? - Mimo że wcale nie miała zamiaru być stroną atakującą, było to częścią jej natury, a w świętoszkowatej postawie Petrellego było coś, co ją naprawdę wnerwiało. Najwyraźniej szperacze Joany przegapili ten aspekt sprawy. Zwróciła się teraz do Petrellego o komentarz: - Z jakim pozwem pan wystąpił? - zapytała Joanna. Szczęki Petrellego zacisnęły się tak, że jego baczki poruszyły się w górę i w dół. To było oburzające. „Kurwa” obróciła ten wywiad w osobistą batalię i na dodatek mogła sobie pozwolić na mówienie tego, co chciała, podczas gdy on związany był wymogami etyki zawodowej. - Nie chciałbym zabrzmieć jak pęknięta płyta, ale to jest jeszcze jedna sprawa, której na prawdę nie mogę komentować - odpowiedział. - Ja natomiast mogę komentować wszystko, co zechcę - zaatakowała Denise. - Policja i prokuratura okręgu Braddock nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Nathan, więc ucieka się do metod gestapo, aby przejąć prywatne dokumenty naszej radiostacji. Czy możesz sobie wyobrazić, Joan, co mogłoby się stać, gdyby policja albo FBI mogła uzyskać dostęp do rejestrów telefonicznych ABC? Jak myślisz, jaki miałoby to wpływ na możliwości zdobywania informacji przez waszą sieć? - Ależ pani Carpenter - jęknął Petrelli w momencie, gdy w tle pojawił się muzyczny motyw. - Naprawdę nie rozumiem pani charakterystyki tej sytuacji… Joan przerwała: - Przykro mi panie Petrelli, pani Carpenter. Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas przewidział temperaturę tej polemiki, ale naprawdę musimy przerwać, skończył nam się czas. Dziękuję wam obojgu za przybycie. Do kamery dodała: - „Dzień dobry, Ameryko” zaraz wraca. Światełka na kamerze Denise zgasły, ale ona nadal tkwiła nieruchomo, aż Allen powiedział: - Zeszliśmy z anteny. Świetnie, mistrzyni. Naprawdę przyparłaś go do muru. Enrique przyłączył się do techników, którzy wylegli zewsząd, by zdemontować jej elektryczne podłączenia. - No i? - zapytała. - Wyglądałaś wspaniale - powiedział, autentycznie zadowolony. - Jak wypadłam? - Jak „Kurwa”. - Dziękuję. Enrique roześmiał się: - Proszę bardzo. Rozdział 19 Gdy Hackner zajechał na parking ADN, Michaels już na niego czekał. Po ich wczorajszej rozmowie, Jed był zaszokowany telefonem Warrena o świcie. Michaels chciał, by Jed spotkał się tu z nim o dziewiątej rano. Powiedział tylko, że chciał porozmawiać z kilku wychowankami. Jed nie pytał, skąd odmiana. Przy Warrenie lepiej było przyjmować małe zwycięstwa w milczeniu. - Dzień dobry, szefie - zawołał Hackner, gdy spotkali się na parkingu. Dwie minuty poza klimatyzowanym wnętrzem samochodu i Jed już czuł, jak koszula przykleja mu się do pleców. - Czy udało ci się wyspać, jak planowałeś? Podkrążone oczy Warrena mówiły same za siebie. - Był u mnie Johnstone i chwilę pogadaliśmy. Teraz przygotowuje spotkanie dla nas. - Czy wie, że ja też będę? - Wspomniałem mu o tym, ale nie powiedział ani słowa na temat waszej wczorajszej rozmowy. - Coś takiego! Warren pokiwał palcem w geście wymówki: - Tylko zachowuj się przyzwoicie, pamiętaj. Żadnej walki. - Dobrze, tatusiu - obiecał Jed z przesadną niewinnością. Gdy podeszli do głównego wejścia, wyjęli broń z kabur i umieścili w specjalnie do tego celu skonstruowanych szafkach, tuż koło drzwi - Mój jest większy niż twój - skomentował Jed, wkładając swojego dopiero co wyfasowanego, siedmiostrzałowego dziewięciomilimetrowego glocka do szafki. - Jesteś jak dziecko - skarcił go Michaels, dokładając krótkonosego Smith & Wessona i zamykając drzwi. - Jeśli nie mogę trafić tego, do czego strzelam żadnym z pięciu strzałów, byłbym durny, gdybym próbował następnych dwanaście. Na żądanie Michaelsa Johnstone zorganizował prywatne spotkanie z Tyronem Jeffersonem - znanym na ulicach jako Aces - piętnastoletnim, trzykrotnym przestępcą, który miał na swoim koncie strzelaninę z jadącego auta. Na szczęście dla wszystkich zainteresowanych, jego umiejętności strzeleckie dorównywały uzdolnieniom w unikaniu policji, i nikt nie został ranny. Gdyby odsiedział wyrok w całości, nie ujrzałby wolności aż do dwudziestego pierwszego roku życia. Aces zajmował celę obok Nathana i Michaels miał nadzieję, że może uda mu się uzyskać jakieś wskazówki co do miejsca, do którego Nathan mógł uciec i osoby, która mogła mu w tym pomóc. Wielu detektywów prowadzących śledztwo próbowało uzyskać podobne informacje wczoraj, ale bez skutku, więc Warren chciał spróbować osobiście. Z wielu powodów. Johnstone czekał na nich w swoim biurze. Po wymianie obowiązkowych grzeczności, razem przeszli przez zabezpieczenia. Aces siedział już przy stole, gdy obaj oficerowie weszli do pustej klasy, w której miała się odbyć rozmowa. Aby osłonić chłopca przed wścibskimi oczami innych pensjonariuszy, żaluzje zostały zamknięte. Johnstone przemówił pierwszy: - Aces, to jest porucznik Michaels, a to sierżant Hackner, obaj z departamentu policji okręgu Braddock. Chcą zadać ci kilka pytań. Warren i Jed wyciągnęli na przywitanie ręce, ale Aces się nie poruszył. Johnstone usiadł na krześle w rogu sali. - Przepraszam, czy mógłby nas pan zostawić samych, panie Johnstone? - zapytał Michaels. Jego głos był przyjacielski, ale tak naprawdę to nie była prośba. Johnstone zamarł na chwilę, próbując wymyślić jakieś honorowe wyjście z sytuacji. Gdy mu się to nie udało - wstał i wyszedł z pokoju. Spojrzenie, które skierował na Jeda, mówiło, że to właśnie jego obarczał odpowiedzialnością za swoje upokorzenie. Aces sprawiał wrażenie, jakby czerpał zadowolenie z zażenowania dyrektora. Jed również. Michaels odwrócił krzesło tyłem i usiadł okrakiem naprzeciwko chłopca, ubranego w pomarańczowy drelich, jaki nosili wszyscy wychowankowie. Jego ponura twarz przypominała maskę wystudiowanej obojętności, jakby chciał powiedzieć im, że tracą swój czas. W wieku lat piętnastu był twardszy, niż którykolwiek z nich kiedykolwiek będzie. - Nie będę się bawił w ceregiele… Aces, prawda? - Lekki ruch głowy mógł być wzięty za przytaknięcie. - Nie lubisz mnie, bo jestem gliną, i nie chcę, żebyś umawiał się na randki z moimi córkami, zgoda? Ale obaj mamy problem. Nathan Bailey uciekł stąd poprzedniej nocy po zabiciu jednego ze strażników. Twoje życie tutaj nie będzie takie, jak przedtem, dopóki go nie znajdziemy i nie sprowadzimy z powrotem. Dowody wskazują, że mógł mieć wspólnika, i dopóki go nie znajdziemy albo nie wykluczymy tej możliwości, będziesz spędzał o wiele więcej czasu zamknięty w celi. Tak więc chciałbym, żebyś mi odpowiedział na kilka pytań, dobrze? Wzrok chłopca przeniósł się na Hacknera, po czym wrócił do Michaelsa. - Który z was, lalusiów, jest dobrym gliniarzem, a który złym gliniarzem? Chcę poznać obsadę, nim zacznie się przedstawienie. Warren uśmiechnął się, ale zignorował tę odzywkę. - Nathan mieszkał obok ciebie, tak? Aces pozostał niewzruszony i oglądał paznokcie. - Czy wiesz, kto mógł mu pomóc w ucieczce? Cisza. - Czy masz jakiekolwiek pojęcie, gdzie mógł się udać? Brak odpowiedzi. - Słuchaj, Aces, wiem, że nie chcesz w to uwierzyć, ale ja chcę jak najlepiej dla Nathana. Jeśli go nie sprowadzimy z powrotem, może zostać zabity. - Czemu? Ty go zabijesz? - Nie - odpowiedział Michaels, na moment zbity z pantałyku. - To robota sierżanta Hacknera. To on jest tym złym gliną. Aces skwitował odpowiedź ledwo dostrzegalnym ruchem brwi. - Faktem jest, Aces, że tego dzieciaka szuka cała kupa ludzi ze spluwami. Oni myślą, że zamordował Ricka Harrisa z zimną krwią. Sierżant Hackner i ja jesteśmy gotowi uwierzyć, że kryje się za tym coś więcej. Jeśli uda nam się odnaleźć go przed innymi, jest trochę mniej szans na to, że zostanie skrzywdzony. - Ale jeśli będę siedział cicho - argumentował Aces - jest znacznie mniej szans na to, że w ogóle go złapiecie. Wygląda na to, że wydostanie się stąd było dla niego cholernie ważne. Mam nadzieję, że mu się uda. Jeśli zostanie zabity, przynajmniej zginie próbując. Michaels przez długi czas studiował oczy chłopca, ale nic nie zobaczył. System wygrał z nim, choć Aces myślał, że to on pokonał system. Warren widział ten sam, wyraz oczu u niezliczonych dorosłych w niezliczonych pokojach przesłuchań. Aces przez całe życie trenował, by zostać królem więziennego systemu. Zaszedł na szczyt piramidy nieletnich przestępców, gdzie pozostanie przez następne sześć lat. Jeśli ta reguła była prawdziwa, wytrzyma na ulicy może rok, nim zaciągnie się jako nowicjusz do wielkiej ligi w zakładzie karnym w Richmond. Michaels miał już wstać i wyjść, gdy przemówił Hackner: - A co powiesz o Ricku? - zapytał Jed. - Czy naprawdę był aż takim gnojkiem, jak słyszałem? Coś błysnęło w oczach chłopca. Tam, gdzie przedtem była wystudiowana obojętność, może nawet rozbawienie, teraz pojawiła się czysta nienawiść. Gdyby okoliczności spotkania były inne, przemiana mogła być przerażająca. Po paru sekundach uczucie znikło, zastąpione poprzednią maską. - Powiedzmy, że mam nadzieję, że umierał powoli - powiedział Aces, a szatański uśmieszek zaledwie wygiął kąciki jego ust. - A to dlaczego? - zarzucił przynętę Jed. Aces nawet nie powąchał haczyka: - Jeśli słyszałeś, że był gnojkiem, nie musisz pytać. - Uczciwa odpowiedź. Siedzieli w milczeniu przez długą, niezręczną chwilę, zanim Michaels przerwał napięcie. - Dziękujemy za twój czas, Aces - powiedział, wstając z krzesła. - Byłeś niezwykle… tolerancyjny. Mam nadzieję, że czas ci tu gładko upłynie. Jed również się podniósł i obaj ruszyli do drzwi. - Hej, gliny - powiedział Aces w chwili, gdy dłoń Warrena dotknęła klamki. Obaj się odwrócili. - Bailey to kiciuś. Ten dupek Harris miał z nim na pieńku, ale nie wiem, dlaczego. Dobrze, że Bailey się stąd wyrwał. To miejsce by go zabiło. Warren z uszanowaniem kiwnął głową w stronę więźnia: - No cóż, dziękuję, Aces. - Ja nic nie powiedziałem. Rozdział 20 Kendra i Steve Nicholsonowie nie zamienili ze sobą słowa przez ostatnie sto kilometrów. To był pomysł Steva, by wracając z Disney Worldu przejechać całą trasę za jednym zamachem. Myślał, że lepiej będzie uporać się z jazdą - i z towarzyszącym jej jęczeniom dzieci - w jednym, niekończącym się maratonie, niż przedłużać mękę na kilka dni, a tak zwykle traktowali dłuższe wojaże. Nawet po trzynastu latach ojcostwa był zaskoczony, jak łatwo dzieci stawały się nieszczęśliwe w trakcie osiemnastogodzinnej podróży. Gdzieś w Południowej Karolinie Kendra osiągnęła granicę cierpliwości i próbowała przeforsować pomysł zatrzymania się gdzieś na noc. Steve namówił ją do przejechania następnych stu kilometrów, a gdy tego dokonali - następne sto nie wyglądało nierozsądnie. Ale gdy Norfolk znikł we wstecznym lusterku, a Richmond ciągle pozostawał odległym celem, Kendra załamała się i zamilkła. Steve był teraz zdeterminowany. I chociaż wiedział, że jazda do domu będzie najprawdopodobniej jedyną częścią podróży, którą Kendra będzie pamiętać za pięć lat, on postanowił, że przejedzie całą trasę naraz i - na Boga! - zamierzał to zrobić, nawet jeśli to ich wszystkich zabije. Gdy poranek zmienił się w południe, a cierpienia nocnych godzin zblakły w pamięci, Steve wyczuł, że napięcie jakby nieco zmalało. I teraz, gdy od domu dzielił ich jakiś kilometr, Kendra znów się rozkręci. Był tego pewien. Miał taką nadzieję. - A oto i on! - oznajmił rodzinie, gdy dom pojawił się w polu widzenia. - Może być nawet skromny, ale nie ma to jak dom. Dzieci - Jamie i Amy - podskoczyły na swoich siedzeniach i krzyknęły z radości, gdy go zobaczyły. Steve figlarnie ścisnął kolano Kendry. - No i proszę. I czy nie jesteś zadowolona, że nie jesteśmy teraz gdzieś w Południowej Karolinie z perspektywą ośmiuset kilometrów do przejechania? Kendra odpowiedziała ostrym spojrzeniem. W porządku. Może i troszkę przesadził. Przejdzie jej. Steve wprowadził range rovera na podjazd i uruchomił zdalne otwieranie garażowych drzwi. Już w chwili, gdy gumowa uszczelka dolnej krawędzi, oderwała się od betonowej podłogi, zauważył, że coś jest nie w porządku. Ciekawe, że pierwszą rzeczą na jaką zwrócił uwagę, był ochronny pokrowiec na podłodze. Nie zostawiłem go tutaj - pomyślał. I wszystko skrystalizowało mu się sekundę później, ale to Kendra wypowiedziała na głos jego myśli. - Gdzie samochód? - zaparło jej dech. Harry Thompkins obserwował, jak cyfry zegarka odliczały ostatnie sześćdziesiąt sekund, brakujące do godziny dziesiątej. Jeszcze tylko cztery godziny męczarni do spotkania z porucznikiem Michaelsem, w czasie którego - był pewien - jego kariera, na którą pracował tak ciężko zakończy się sromotnie. Mając przed sobą ostatnie 240 minuty zawodowegożycia, zdał się na opatrzność, która mogła jeszcze jakoś uratować jego pracę, a przynajmniej strzępek jego godności. Jego zadanie, aż do odwołania, polegało na siedzeniu w nie oznakowanym aucie przed domem Marka Baileya i czekaniu na czyjeś pojawienie się. Harry modlił się, by tym kimś okazał się Nathan Bailey, ale takie rzeczy zdarzają się tylko w kinie. Byłby szczęściarzem, gdyby udało mu się przelotnie ujrzeć nieuchwytnego wuja Marka, którego nikt nie widział od momentu zniknięcia jego bratanka. To było z pewnością bardzo zastanawiające, że obaj Baileyowie zniknęli w tym samym czasie, pomyślał Harry. I gdy tak siedział samotny i znudzony, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie zniknęli razem. Jeśli będzie miał okazję przed wywaleniem z pracy - wspomni o tym porucznikowi Michaelsowi. Harry zamknął oczy i powtórzył opis Marka z jego karty, nawet na nią nie patrząc. Biały mężczyzna, około siedemdziesięciu dziewięciu kilo wagi, włosy blond, wąsy i niebieskie oczy. Jeździ czerwonym, nowym modelem bronco, o numerze rejestracyjnym WILDMAN. Poszukiwany dla złożenia wyjaśnień. Nie jako podejrzany. Otworzył oczy, by sprawdzić swoją pamięć, i uśmiechnął się. Pominął kilka słów, ale wszystkie istotne szczegóły były na miejscu. Mark również. A przynajmniej czerwony bronco. Harry obserwował, jak pojazd wtoczył się na podjazd. Z auta wysiadł biały mężczyzna, około osiemdziesięciu kilo wagi, z blond włosami i wielką kulą bandaża na ręce. Poruszał się, jakby odczuwał dotkliwy ból, każdy jego ruch był powolny i ostrożny. Harry wysunął się z samochodu i przebiegł na drugą stronę ulicy. - Przepraszam! - zawołał. - Panie Bailey! Na dźwięk swojego nazwiska Mark odwrócił się, po czym przyspieszył w stronę frontowych drzwi. Zanim zdążył zrobić trzy kroki, Harry był już obok niego. - Przepraszam, proszę pana - powiedział Harry. Jego głos był uprzejmy, ale oczy nie. - Pan Mark Bailey, prawda? Mark próbował przybrać znudzoną minę, podczas gdy jego umysł pracował gorączkowo, starając się ocenić zasób wiedzy tego gliniarza. - Tak. Czego pan chce? - Chcę zadać panu kilka pytań. Czemu próbuje pan przede mną uciec? Mark zerknął na swoją rękę, po czym uniósł ją, jakby wznosił dziwny toast. - Czy ja wyglądam na człowieka, który mógłby uciekać? Harry od razu się zorientował, że Mark coś ukrywa. Może chłopca? - Może się myliłem - ustąpił, woląc przedyskutować naprawdę ważne sprawy. - Wyglądało to, jakby próbował mnie pan unikać. Gdzie pan był przez całą noc? - Czyżbym zrobił coś złego, panie oficerze? - Czy mógłby pan odpowiedzieć na moje pytanie? - A czy to prośba, czy żądanie? Harry rozważył kolejny blef, ale rozmyślił się, pamiętając o laniu, jakie otrzymał w radiu. - To tylko prośba, proszę pana - odpowiedział, dodając najsłodszy z nieszczerych uśmiechów. Mark również się uśmiechnął - W takim razie, panie oficerze, przez całą noc byłem w szpitalu. Ponownie wykonał słaby gest zranioną ręką: - Miałem mały wypadek. Spadło na mnie auto, gdy pracowałem nad hamulcami. Harrego absolutnie nie obchodziło, jak Mark się zranił, co okazał wyćwiczonym, troskliwym skinieniem głowy. - Czy wie pan o tym, że pański bratanek uciekł z aresztu dla nieletnich przedwczoraj w nocy? - Powiedziałem, że byłem w szpitalu, a nie w jaskini. Tak, wiem o tym. - Mark nagle uświadomił sobie, o co podejrzewał go Harry, i podziałało to na niego jak kojący powiew wiatru w ten upalny dzień. Uśmiechnął się szeroko: - Czy myśli pan, że mógłbym tu mieć Nathana? Harry uniósł brew. - A czy powinienem tak myśleć? - zapytał. Mark odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się głośnym śmiechem, autentycznie rozbawiony. - Nie, jeśli wie pan cokolwiek o Nathanie i o mnie. Niech pan posłucha, panie… - Thompkins - podpowiedział Harry. - Thompkins. Tak, oczywiście. Nie popatrzyłem nawet na pańską plakietkę. Panie Thompkins, mój bratanek i ja nienawidzimy się nawzajem. Pozbyłem się go - poprosiłem, by go zamknięto w więzieniu - jedynie po to, by się go pozbyć. Ten dom to ostatnie miejsce, do którego Nathan by się udał. - To pokrzepiające, móc dla odmiany powiedzieć całą prawdę, pomyślał Mark. - I niech pan będzie spokojny - dodał - jeśli Nathan się tu pokaże, pożałuje, że to zrobił. W trakcie rozmowy Harry stopniowo przysunął się do drzwi - W takim razie nie ma pan nic przeciwko temu, że wejdę do środka, żeby się rozejrzeć, prawda? - Właściwie to mam - powiedział chłodno Mark, któremu przeleciał przed oczami obraz rozbitego telewizora i całego tego bajzlu, który zostawił w domu: - Mam bardzo dużo przeciwko temu. Harry wyglądał, jakby nikt przedtem mu tego nie powiedział. - Ale dlaczego? - zapytał. - Powiedział pan, że nic pan nie ukrywa. Mark studiował przez dłuższą chwilę twarz policjanta. - Nieprawda, wszyscy mamy coś do ukrycia. Nawet pan, założę się. Powiedziałem, że nikogo nie ukrywam. I przysięgam przed Bogiem, że to jest najszczersza prawda. - Więc dlaczego nie chce mnie pan wpuścić? - Dlatego, że pan nie ma nakazu rewizji i ja nie muszę pana wpuszczać. - Ton Marka stał się nagle kategoryczny: - Spędziłem trochę czasu w więzieniu. Gdy siedziałem w pierdlu, w dzień i w nocy musiałem znosić to, że wy, gnojki grzebaliście w moim tyłku i wszędzie tam, gdzie wam się podobało. Teraz wróciłem do świata i musicie postępować zgodnie z przepisami. Harry uśmiechnął się jak pokerzysta przyłapany na blefowaniu. - Uczciwa odpowiedź, panie Bailey - powiedział, odwracając się w stronę ulicy. - Widzę, że jest pan człowiekiem, który zna swoje prawa obywatelskie. Dziękuję, że poświęcił mi pan swój czas. Gdy wyszedł na ulicę, usłyszał jak otworzyły się frontowe drzwi domu. - Panie Bailey! - zawołał, obracając się znowu. Mark odwrócił się w otwartych drzwiach, opierając się o framugę. - Tak? - Powiedział pan, że auto spadło panu na rękę. Gdzie to się stało? - Dokładnie na końcu ramienia. - Mark zniknął we wnętrzu domu i drzwi się za nim zamknęły. Siedząc znowu samotnie w samochodzie, Harry rozpatrywał ostatnią, nonszalancką uwagę Marka w kontekście całej rozmowy. Wyglądał na diabelnie zdenerwowanego, dopóki nie zaczęli mówić o Nathanie. Dopiero wtedy stał się pewny siebie i gadatliwy. A gdy zeszli na temat jego zranienia, znów się zdenerwował. Harry patrzył na dom i na bronco stojące na podjeździe. Musi boleć jak diabli, gdy pojazd tego rozmiaru spada ci na rękę. Chwileczkę! Tu jest tylko jedno auto! Jeśli spadło z podnośnika, to kto poskładał je do kupy, żeby mógł nim pojechać do szpitala? Nie było wątpliwości, Mark Bailey kręcił. I miało to coś wspólnego z jego zranieniem. Harry ponownie sprawdził czas i poczuł ulgę, że ciągle pozostało mu jeszcze trzy i pół godziny zawodowej kariery. Pomyślał, że część tego czasu spędzi w szpitalu. Może któryś z lekarzy będzie wiedział coś użytecznego. Michaels był pierwszym śledczym, który przybył do domu Nicholsonów, tuż za furgonetką z anteną satelitarną, należącą do lokalnej stacji telewizyjnej. Nie do wiary, jak szybko rozprzestrzeniają się wieści - pomyślał. Sąsiedzi i przypadkowi gapie - głównie dzieci i ich matki - zaczęli się zbierać na ulicy w ciasne grupki, zwabieni na miejsce albo przez plotkę, albo przez obecność policyjnego ogrodzenia z taśmy, którego jedynym celem było - o ironio! - trzymać ludzi z daleka. Zgodnie z tym, co mówił dyspozytor, początkowo policjanci wysłani zostali do tego domu po zgłoszeniu włamania, ale po przyjeździe na miejsce poprosili przez radio o przybycie jakiegoś starszego stopniem detektywa. Gdy Warren zbliżał się do frontowych drzwi, rozpoznał człowieka, którego spotkał pierwszej nocy w ADN. - Dzień dobry, oficerze Borsuch - powiedział. - Teraz pracuje pan w dzień? Policjant pilnujący drzwi był dumny, że został rozpoznany. - E, tam - odpowiedział z uśmiechem. - Robię na dwie zmiany. Potrzebuję forsy. Chciałbym kupić sobie łódź. Warren poklepał go po ramieniu: - Ach, łódź? Nie słyszał pan, że w życiu posiadacza łodzi są tylko dwa szczęśliwe dni? - Jakież to? - Dzień, w którym ją kupił, i dzień, w którym ją sprzedał. Oficer Borsuch słyszał to powiedzonko setki razy, ale i tak się roześmiał, poczym odsunął się na bok, by przepuścić Michaelsa przez frontowe drzwi do ogromnego holu. - Ale chata, co? - Nie da się ukryć - zgodził się Warren. - A co sprawiło, że pomyślał pan, że mały Bailey tu był? - No cóż, chciałbym móc panu powiedzieć, że to mój błyskotliwy talent detektywistyczny, poruczniku - powiedział dobrodusznie Borsuch, prowadząc Michaelsa wzdłuż głównego korytarza. - Ale tak naprawdę, to było to bardzo łatwe. Otworzył drzwi do łazienki, by pokazać kupkę pokrwawionej odzieży, leżącej tam, gdzie rzucił ją Nathan. Warren się roześmiał: - Wygląda na to, że istnieją różne poziomy dedukcyjnego rozumowania, prawda? Czy coś stąd zabrał? - Tak, proszę pana. Wziął trochę ubrań należących do jednego z dzieci Nicholsonów, wyjadł dużo żarcia i odjechał ich BMW. Brwi Warrena uniosły się wysoko: - BMW? Mały ma dobry gust. Nawet nie pomyślałem, że mógłby wyjechać z miasta. A jak pan myśli, w jaki sposób przedostał się przez blokady na drogach? - zastanawiał się głośno. - Jest jeszcze to - powiedział Borsuch, podając mu kawałek liniowanej kartki z notesu. zapisanej dziecinnym pismem. - Zostawił notatkę?! - zapytał z niedowierzaniem Warren. Przeczytanie jej zajęło mu najwyżej piętnaście sekund. - Niech skonam! - powiedział, gdy skończył. - Jesteśmy pewni, że to nie jest fałszywy trop? Sprawdziliśmy fakty? Borsuch przytaknął: - Z tego, co wiemy, mówi prawdę. Najgrzeczniejszy włamywacz w historii. Warren ponownie przeczytał kartkę i potrząsnął głową. - Gdzie jest ta rodzina? - zapytał, podnosząc wzrok. Borsuch wskazał przez otwarte drzwi na frontowy trawnik. - Wygląda na to, że mają swoje piętnaście minut sławy. Oczy Warrena podążyły za ręką Borsucha. Bezcelowe krążenie tłumu po chodniku zmieniło się w konferencję prasową. Od przybycia Warrena przyjechały jeszcze dwie furgonetki telewizyjne, a ich nadajniki wzniosły się wysoko w powietrze, gotowe do pracy. Czworo ludzi - dwoje dorosłych i dwoje dzieci - stało na trawie plecami do domu. Przed nimi stali dziennikarze, soczewki kamer błyskały w słońcu, a wysięgniki mikrofonów dyndały w powietrzu jak gałęzie wierzby. - Z kształtu, jaki nabiera ta sprawa w mediach - powiedział Warren - wnioskuję, że Nicholsonowie powinni przywyknąć do pokazywania się w telewizji. Wjechawszy radiowozem na stanowisko zarezerwowane dla policji, Harry Thompkins zauważył, że przyszpitalny parking był względnie pusty. Oznaczało to, że przy odrobinie szczęścia będzie mógł od razu z kimś porozmawiać. Przeszedł na skróty przez ambulatorium, uśmiechając się grzecznie do siostry dyżurnej i wszedł na oddział nagłych przypadków. Miał rację. Tylko połowa łóżek była zajęta, głównie przez starszych ludzi, którzy na niewprawne oko Harrego potrzebowali bardziej geriatry niż natychmiastowej pomocy. Zatrzymał się przy stoliku lekarza, przy którym bardzo młody stażysta wypełniał jakieś formularze. - Przepraszam - przerwał mu Harry. Młokos uniósł palec i dokończył zdanie, które pisał. Wreszcie podniósł wzrok. - Czy mogę w czymś pomóc? - Tak, może pan. Chciałbym porozmawiać z lekarzem, który wczoraj zajmował się pacjentem o nazwisku Mark Bailey. - Czy ma jakieś kłopoty? - Zapał stażysty sprawił, że wyglądał jeszcze młodziej. - Jeszcze nie wiem. Dlatego chciałem porozmawiać z doktorem. Stażysta spojrzał w sufit przetrząsając pamięć. Można było wręcz zobaczyć, jak nad jego głową zapala się znana z kreskówek żarówka. - Uraz ręki, tak? Harry nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok entuzjazmu młodzieńca. - Tak, racja. Uraz ręki. - To będzie doktor Baker. - Tad Baker? - Zna go pan? Harry wzruszył ramionami: - Każdy zna doktora Tada. My, gliniarze, zapewniamy wam kupę pracy. A poza tym kilka miesięcy temu był moim przeciwnikiem na turnieju tenisowym. - I kto wygrał? - Niech pan nawet nie pyta - odpowiedział Harry i odwrócił się od stolika. Tad urzędował w odległym kącie. Zakładał szwy na głowie pacjenta. - Dzień dobry, doktorze - powiedział Harry, podchodząc. Tad uniósł wzrok znad roboty i uśmiechnął się. - Proszę, proszę, czy to przypadkiem nie śmietanka okręgu Braddock? - Pacjent, kilkunastoletni chłopiec odziany w kąpielówki, próbował podnieść głowę, by coś zobaczyć, ale został delikatnie powstrzymany dłonią w chirurgicznej rękawiczce. - O rany, Harry, przykro mi, ale pączki już wyszły. Harry machnął ręką. - Cóż cię sprowadza do tego sanktuarium plastra? - zainteresował się Tad, wracając do pracy. - Chcę ci zadać kilka pytań. - Sprawa zawodowa? - Tak. - Dobrze, w takim razie pozwól mi skończyć tę koronkową robotę na naszym Tylerze i zaraz po tym będę do twojej dyspozycji. - Nie masz nic przeciwko temu, że popatrzę? - zapytał Harry. W przeciwieństwie do wielu kolegów, którzy nie potrafili znieść szpitalnych scen, Harry był zafascynowany medycyną stosowaną. Może mnie tu zatrudnią, gdy Michaels wywali mnie z roboty dziś po południu - pomyślał. - Nie mam tu nic do gadania - powiedział Tad. - To zależy wyłącznie od tego tu pacjenta. Tyler, masz coś przeciwko temu, żeby mój przyjaciel Harry popatrzył, jak składam cię z powrotem do kupy? - Kto to jest? - spytał Tyler, już nie próbując podnosić wzroku. - To policjant z wielkim pistoletem. - Jeśli pozwolę mu patrzeć, to czy obieca dać mi ostrzeżenie zamiast mandatu? - Harry? - roześmiał się Tad. Harry też się śmiał. - Gdzie mieszkasz, Tyler? - W Fairfield. - Jasne, nie ma sprawy - obiecał Harry. Fairfield znajdowało się w dużej odległości od obszaru, który patrolował. - Dobra - powiedział Tyler. - Zaczynajmy zabawę. Harry przysunął się na tyle blisko, by coś widzieć. Na samym środku potylicy chłopca wygolono dokładnie miejsce wielkości męskiej dłoni, odsłaniając skaleczenie o kształcie półksiężyca i długości około dziesięciu centymetrów. Na oko Harrego, rana była do połowy zszyta. - Co się stało? - zapytał policjant. Tad odpowiedział, zanim chłopiec zdążył otworzyć usta: - Tyler wykonuje skoki do tyłu z trampoliny zaledwie odrobinkę lepiej, niż ty grasz w tenisa. Dziesięć minut i tyleż szwów później Tad skończył robotę. Zalecił pacjentowi, by w razie bólu brał tylenol, zażył wszystkie przepisane mu antybiotyki i trzymał się z dala od wody przez co najmniej dwa tygodnie, aby rana się zagoiła. Zrobiwszy to, przeszedł wraz z Harrym do pustego pokoju zabiegowego, gdzie mogli być sami. - No i o co chodzi? - Zajmowałeś się wczoraj pacjentem o nazwisku Mark Bailey? - zapytał Harry. - Miał złamaną rękę. - Tak, z całą pewnością miał - potwierdził Tad, z wyraźnym zakłopotaniem. - Harry, wiesz przecież, że nie mogę rozmawiać o szczegółach choroby moich pacjentów. - Potrzebuję tylko pomocy, to wszystko - odrzekł Harry pośpiesznie. - Czy powiedział ci, że został zraniony gdy auto ześlizgnęło się z podnośnika? Takiego dylematu, Tad starał się zawszeuniknąć. Bailey był szumowiną i wszyscy o tym wiedzieli. Powinien zostać w szpitalu na jeszcze jedną noc, ale zdecydował się wypisać na własne żądanie, wbrew zaleceniom lekarza. Postępował jak ktoś, kto ma coś do ukrycia. No i posiadał obrażenia kogoś, kto ma kumpli z piekła rodem. Ale smutną prawdą był też fakt, że to Harry, a nie Tad, miał wyłapać złych facetów i wrzucić ich do więzienia. Sumienie sumieniem, ale doktor nie zamierzał ryzykować wszystkiego tylko po to, by pomóc przyjacielowi. - Przykro mi Harry, ale nie mogę ci pomóc. Wszystkie rozmowy z pacjentami są tajemnicą. - Wiem, wiem - powiedział Harry. W jego głosie słychać było nutę desperacji. - Ale pomóż mi w tej sprawie. Od tego może zależeć moja dalsza kariera. Chcę ci tylko przedstawić kilka swoich opinii. Jeśli się z nimi zgodzisz, nic nie mów. A jeśli się nie zgodzisz, możesz zakasłać. Gdy skończymy, obaj będziemy mogli zeznać pod przysięgą, że nigdy nie udzieliłeś mi żadnej informacji. Zgoda? Tad znał Harrego od dawna czasu, tysiąc razy widział do wchodzącego i wychodzącego z oddziału nagłych wypadków, eskortującego zarówno ofiary, jak i złoczyńców. Wydawał się uczciwym, ciężko pracującym, postępującym etycznie facetem. Jednakże to, co proponował - poza tym, że było trochę dziecinne - przeciągało strunę uczciwości niemal do pęknięcia. Z drugiej zaś strony plan Harry’ego usuwał z tego równania element ryzyka, no nie? Jeśli będzie mógł uczciwie zaprzeczyć, że kiedykolwiek ujawnił informacje, to sprawa o naruszenie etyki lekarskiej nigdy nie może mu być wytoczona. A poza tym - czy bardziej etyczne było pozwolić takiej szumowinie chodzić po ulicach tylko dlatego, że chronił swój własny tyłek? Bardzo ostrożnie udzielił Harremu odpowiedzi: - Nigdy nie mógłbym się na to zgodzić - rzekł, ale jego oczy mówiły coś całkowicie przeciwnego. W ciągu pięciu sekund twarz Harrego wyrażała kolejno zniechęcenie, niepewność i wreszcie zrozumienie. - Pewnie, że nie - powiedział. Przerwał na chwilę, by pozbierać myśli. - Myślę, że Mark Bailey kłamie na temat przyczyny wypadku. Tad nic nie powiedział. - Myślę, że boi się, że odkryjemy, co mu się naprawdę stało w rękę. Brak odpowiedzi. - Myślę, że złamał sobie rękę, gdy popełniał przestępstwo, i boi się, że gdy odkryjemy prawdę, dowiemy się również o przestępstwie. Nagle Tad dostał nagłego ataku kaszlu. Harry był oszołomiony. Cała jego teoria opierała się na założeniu, że Mark w jakiś sposób złamał sobie palce, pomagając uciec Nathanowi. Może Harry źle to sformułował. Spróbował jeszcze raz. - Myślę, że Mark Bailey został zraniony, gdy pomagał uciec komuś z więzienia. Bailey. A więc to o to chodziło Harry’emu - pomyślał Tad. Słyszał o małym Nathanie Baileyu w wiadomościach poprzedniego wieczoru, no i współpracownicy rozmawiali o tym przez cały ranek, ale Tad jakoś nigdy nie połączył tych nazwisk razem. Tak czy inaczej, nie mógł połączyć ran starszego Baileya z jakąkolwiek nielegalną akcją prowadzoną przez niego; łączyły się raczej z akcją przeprowadzoną przeciw niemu. Ponownie zakaszlał. Harry wyglądał teraz na całkowicie skołowanego, ale Tad zamierzał pozwolić mu rozgryźć to samotnie: - Mam kolejkę pacjentów w poczekalni, Harry - powiedział przepraszająco, otwierając drzwi pokoju zabiegowego. - Twoje teorie są interesujące. Czuj się w każdej chwili upoważniony, by się nimi ze mną dzielić. Mówiąc to, powrócił do swych zajęć, pozostawiając Harry’ego sam na sam z wątpliwościami. Rozdział 21 Dom przy Little Rocky Trail 4120 nie był nawet w połowie tak duży jak pałac Nicholsonów, ale mimo to dostarczył Nathanowi jego pierwszych wrażeń na wodnym łóżku, a spiżarka w pełni zrekompensowała mu brak gigantycznego telewizora i supermiękkich wykładzin na podłogach. Obudziwszy się około wpół do jedenastej i pozwoliwszy sobie na kolejny długi, gorący prysznic, spędził resztę poranka w salonie na dole, wyciągnięty boso na kanapie, oglądając kreskówki i dogadzając sobie chipsami i imbirowym piwem. Dobre kreskówki skończyły się o dwunastej i do wyboru pozostały jedynie programy dyskusyjne, nudne seriale i przyprawiające go o ból żołądka bzdety w stylu smurfów. Wyłączył telewizor. Po kilku minutach był już znudzony. Doszedł do wniosku, że ktokolwiek mieszkał w tym domu, nie miał dzieci, ponieważ nigdzie nie widział nic, co choć przypominałoby zabawkę. Zdecydował się na wyprawę poszukiwawczą. Pomyślał, że co lepsze rzeczy ludzie trzymają w szafach i od nich zaczął, wracając na górę do głównej sypialni. Pierwszą czynnością było zdjęcie z łóżka i upranie pościeli. Bardzo mu to pomagało w uspokojeniu wyrzutów sumienia w sprawie tych włamań. Jedna rzecz, którą 4120 górowało nad domem Nicholsonów, była pralnia na pierwszym piętrze. Zebrał całą pościel, wyniósł ją na korytarz i rzucił na podłogę przed drzwiami pralni. Upierze ją za chwilę, najpierw trochę się rozejrzy. Największa sypialnia była urządzona w nie pasującej do siebie mieszaninie lekkiej sosny i ciężkiego dębu. Wszystko było nieskazitelnie czyste; najwyraźniej właściciele dbali o rzeczy. Poza łóżkiem znajdowały się tam jeszcze dwa większe meble. Podwójna serwantka wypełniona była po brzegi damskimi rzeczami, bielizna po lewej, a swetry i bluzki po prawej stronie. Nathan zdał sobie sprawę z dziwnego mrowienia w lędźwiach, gdy wziął do ręki biustonosz, więc szybko wepchnął tę część garderoby z powrotem do szuflady i zamknął ją dokładnie. Po przeciwnej stronie pokoju, naprzeciwko dębowego kompletu stała wysoka komoda. W niższych szufladach mieściła się męska odzież: skarpetki i bielizna w dwóch najniższych i trykotowe koszulki w wyższej. Na metce przy jednej z koszulek napisane było ROZMIAR 44. W tym domu nie będzie żadnego uzupełniania garderoby. By zajrzeć do górnych szuflad - przysunął sobie do komody krzesło. Przedostatnia szuflada kryła wyjściowe koszule, krawaty i odpowiednio dobraną biżuterię - spinki do mankietów, szpilki do krawatów i tego typu rzeczy. W ostatnim rzędzie były dwie małe szuflady, obok siebie. Znalazł w nich najgustowniejsze zabawki. Lewa zawierała pudełko amunicji. Prawa - sam rewolwer. Był duży, czarny z granatowym odcieniem i ciężki jak cegła. Nathan widywał te rzeczy w telewizji i w kinie setki razy, ale nigdy przedtem nie miał nic takiego w ręku. To była jeszcze jedna z tych rzeczy, które miał poznać razem z ojcem, gdy będzie starszy. Zobaczył czubki czterech pocisków wyglądających z gniazd bębenka. Istniał jakiś sposób, by spowodować, żeby bębenek z amunicją wypadł z boku rewolweru, i Nathan był zdecydowany dojść, jak to się robi. Może trzeba odciągnąć do tyłu kurek? Odciągnął go do pierwszego kliknięcia i nic się nie stało. Odciągnięcie do następnego kliknięcia wymagało znacznego wysiłku, ale za to zaczął się obracać bębenek. Piąta i szósta kula pokazały swoje nosy. Trochę go to zdenerwowało i powoli opuścił kurek z powrotem. Do diabła z tym - pomyślał. W takim stanie również nadawał się do zabawy, byle nie naciskać na spust. Przez następne dwadzieścia minut przeszukiwał pokoje w sposób, jaki podpatrzył w „Policjantach z Miami” - z bronią trzymaną oburącz w wyciągniętych do przodu rękach. Gdy odgrywał chowanie rewolweru do kabury, wepchnął go po osłonę spustu za pasek z tyłu spodenek - tak, jak robił to Mel Gibson w „ Śmiercionośnej broni”. Gdy piętro było już oczyszczone z czarnych charakterów, których musiał wystrzelać co najmniej pół tuzina, samemu dostając przy tym dwie kule - po jednej w każde ramię - zatrzymał się na chwilę wystarczająco długą, by włożyć pościel do pralki, po czym przeniósł swoją bitwę na parter. Telefon zauważył gdy znowu zaczynał się nudzić. ciekawe o czym dzisiaj rozmawia „Kurwa”. Tylko przez chwilę się wahał, po czym podniósł słuchawkę i wybrał numer. Tym razem musiał skrócić swoje spacery do minimum, ponieważ ograniczał go prawdziwy kabel telefoniczny. Tak jak wczoraj, musiał wiele razy próbować zanim się dodzwonił, ale gdy mu się to wreszcie udało - dostał się od razu na czoło stawki. Denise rozmawiała z Quinn z Milwaukee o obawach słuchaczki dotyczących bezpieczeństwa Nathana, gdy dostała wiadomość, że prawdziwa gwiazda dzisiejszego programu jest na linii czternastej. - Hej, Quinn - przerwała. - Co? - Mam dla ciebie niespodziankę na innej linii. - Dźgnęła palcem w przycisk. - Nathanie Bailey, jesteś tam? - Tak, madame - odpowiedział. Tym razem jego głos wolny był od brzemienia, które dźwigał poprzedniego dnia. - Postaraj się nie mówić do mnie „madame”, dobrze Nathanie? - powiedziała Denise. - No wiesz, muszę dbać o reputację. Zachichotał: - Tak, ma… Dobrze. - Powiedz „cześć” do Quinn, Nathanie. Ona jest z Milwaukee i myśli, że jesteś całkiem w porządku. - Cześć - powiedział. - Cześć, Nathan - Quinn niemal krzyczała. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że ci wierzę, i mam nadzieję, że to wszystko dobrze się dla ciebie skończy. Jeśli kiedykolwiek będę miała małego chłopca, mam nadzieję, że będzie taki grzeczny, jak ty. - Dzięki - powiedział trochę nieśmiało. Nie był pewny, czy wie, o czym ona mówi, był za to pewny, że nie podoba mu się to gadanie o „małym chłopcu”, ale to, co powiedziała, było miłe. - Słuchaj, Quinn - rzekła Denise - co powiesz, jeśli teraz się z tobą rozłączę i pogadam przez chwilę z Nathanem? - Oczywiście - zgodziła się Quinn. - Prowadzisz wspaniały program, „Kurwo”. Tak trzymać. A ty, Nathanie, bądź ostrożny. - Tak, proszę pani - odpowiedział. - Będę się starał. - Czy słuchałeś dzisiaj audycji? - zapytała Denise. - Jesteś dziś bardzo sławny. - Nie, przykro mi, ale nie słuchałem - odpowiedział przepraszającym tonem. - Spałem. - No cóż, nie dziwię się - roześmiała się Denise. - Myślę, że robienie prania jest męczące dla chłopców, no nie? Wnętrzności Nathana zamieniły się w lód. - Co? - stracił oddech. Jego głos był twardy jak kamień. Skąd ona wiedziała? Jak mogła… - To konferencji prasowej też nie widziałeś? Konferencji prasowej? O czym ona, do diabła, mówi? Jego umysł starał się w pośpiechu poskładać wszystkie kawałki, ale ich brakowało. Nic nie odpowiedział. - A więc nie wiesz! - stwierdziła Denise, wyraźnie ucieszona, że pierwsza przekaże mu nowiny i to na antenie. Cóż to za wspaniałe radio! - Twoi gospodarze z wczorajszej nocy, Nicholsonowie, wrócili dziś rano do domu i stwierdzili brak kilku rzeczy. Na przykład samochodu. Znaleźli również twój list. Serce Nathana zaczęło walić jak oszalałe. Ręce mu się trzęsły. To nie zmierzało w dobrym kierunku. Absolutnie nie tak to zaplanował. Nie przypuszczał, że tak szybko wrócą do domu. I jeśli mają list, to czemu wszyscy o tym wiedzą? Przecież specjalnie ich prosił… - CNN przykleiło ci dziś rano etykietkę ulubionego włamywacza na świecie - wyjaśniła Denise. - Trudno mieć złe zdanie o dziecku, które robi pranie. Nathan ciągle nie wiedział, co w tym takiego śmiesznego. Wspaniale, że ludzie mówili o nim miłe rzeczy, ale jakie to miało znaczenie? Tak naprawdę, oznaczało to, że policja ciągle była zaledwie o kilka godzin za nim. Ile czasu mogło upłynąć, nim znajdą beemkę, zwłaszcza jeśli jej szukają? Pocieszał się tym, że ludzie nie chodzą do kościołów w środku tygodnia, a auto nie było widoczne z szosy. Wszystko będzie w porządku - pomyślał uspokajając się. Potrzebuję tylko jeszcze kilku godzin. Tysiąc pytań naraz wykluło się w jego umyśle. Musiał szybko nadrobić straty i dowiedzieć się tego, co wszyscy dawno już wiedzieli. Zaczął więc zadawać pytania. Lyle Pointer oglądał konferencję prasową na żywo w swoim salonie, pomału i metodycznie składając dopiero co wyczyszczone .357 Magnum. Nicholsonowie wyglądali, jakby wyszli z „Małego Domku na Cholernej Prerii”. Steve sprawiał wrażenie gwiazdy piłkarskiej ze średniej szkoły, przypuszczalnie napastnik albo wymiatacz. Kendra była bez wątpienia głupiutką wodzirejką, choć Pointer mógł się założyć, że od czasu, ślubu przytyła o dobre piętnaście kilogramów. Dzieci były - jak wszystkie inne dzieci - nijakie. Oboje mieli ciemne włosy i ciemne oczy. Jamie, starszy, miał może trzynaście lat i był wyraźnie przejęty występem w telewizji. Podobnie jak matka mógł sobie pozwolić na zrzucenie paru kilo. Jego siostra, Amy, miała według oceny Pointera około dziewięciu lat i była zbyt wstydliwa, by powiedzieć cokolwiek do reporterów. Biorąc pod uwagę robotę, która musiał wykonana, Pointer wcale nie był zadowolony z uwagi, jaką media poświęcały małemu Bailey’owi i jego perypetiom. Im bardziej ludzie się tym interesowali, tym trudniej było sprzątnąć chłopaka i zwiać. Ale wykonywał już przedtem trudne zamachy i w ciągu dnia lub dwóch ta sprawa będzie załatwiona, a pan Slater się od niego odczepi. A reporterzy - niech Bóg ma ich w swojej opiece - będą mieli mnóstwo do przekazania. Już sam fakt, że CNN zdecydowała się na żywo transmitować wywiady z Nicholsonami, wyraźnie świadczył, że to całe szaleństwo wymykało się z pod kontroli. Pytania wywrzaskiwane były wszystkie naraz i każdy członek rodziny próbował dawać mętne, chaotyczne odpowiedzi, składające się głównie z niekompletnych zdań. Zwłaszcza Jamie był zdecydowany wtrącić swoje trzy grosze przy każdej nadarzającej się sposobności i niemal promieniował dumą, że najpopularniejszy przestępca dnia w Ameryce zdecydował się ubrać w jego odzież. Tak, powiedzieli, Nathan włamał się do nich przez oszklone drzwi z tyłu domu. Z wyjątkiem ubrania i samochodu nic więcej chyba nie zginęło, choć skonsumował również trzy mrożone pizze. Z tego, co zauważyli, Nathan spał w głównej sypialni i brał prysznic w głównej łazience i - wierzcie, lub nie - uprał całą pościel i ręczniki, oraz posłał łóżko, nim odjechał. Gdy Jamie opisał kupkę zakrwawionej odzieży, znalezionej w łazience na parterze, nastąpiła nawałnica podnieconych pytań, które tylko potwierdziły, że właściwie rodzina nie miała do przekazania żadnych istotnych szczegółów. Wtedy Kendra przeczytała notatkę: Kochani Panie i Pani Nicholson oraz Dzieci. Mam nadzieję, że dobrze odczytałem wasze nazwisko. Było napisane na tygodniku „Time”. Przepraszam, że włamałem się do waszego domu. Próbowałem być ostrożny, ale stłukłem szybę w tylnych drzwiach. Posprzątałem rozbite szkło i jeśli tylko będę miał możliwość, chętnie za nią zapłacę. Macie naprawdę fajny dom. Macie najlepsze telewizory, jakie kiedykolwiek widziałem. Proszę, powiedzcie swojemu chłopcu, że musiałem wziąć trochę jego ubrań. Proszę, powiedzcie mu: dziękuję i przepraszam. Znalazłem trochę brudnej bielizny i uprałem ją razem z pościelą, w której spałem ostatniej nocy. Nie użyłem żadnego wybielacza, bo nie jestem w tym zbyt dobry a niektórzy ludzie tego nie lubią. Musiałem też zabrać wasze drugie auto. Prowadziłem już przedtem i obiecuję, że będę bardzo, bardzo ostrożny. Więc nie martwcie się. Znajdę jakiś sposób, by powiadomić was, gdzie ono jest, gdy skończę. Przypuszczalnie wiecie już, że mam bardzo duże problemy z policją. Zrobiłem trochę złych rzeczy, ale to nie jest tak, jak oni myślą, naprawdę. Jeśli możecie, proszę, nie wzywajcie ich przez dzień czy dwa, albo może nawet przez tydzień po tym, jak to znajdziecie. Naprawdę będę uważał na wasze rzeczy. Wasz przyjaciel, Nathan Bailey P.S., przepraszam za okropny bałagan w łazience. Gdy tylko Kendra uniosła głowę znad notatki, dając sygnał, że skończyła czytać, tłum dziennikarzy eksplodował nowymi pytaniami. Odpowiedziała na nie najlepiej, jak tylko potrafiła przy nieustannej pomocy Jamiego. Notatkę zostawiono na kuchennym stole. Napisana została długopisem na czystej kartce z notatnika. Nie, papier, który trzymała w ręce, nie był oryginałem i nie wiedziała, czy prasa mogła dostać kopię - musieliby porozmawiać z policją. Trwało to i trwało - proste odpowiedzi na głupie pytania - dopóki nie uciszyło jej pojedyncze pytanie, zadane przez przedstawicielkę lokalnej gazety: - W tej notatce Nathan prosił was, żebyście przez kilka dni nie dzwonili na policję, a jednak wy wezwaliście ich od razu. Jak się pani z tym czuje czuje? Kendra zaczerwieniła się i popatrzyła na Steva, szukając pomocy, ale był on bardzo zajęty szczegółowym studiowaniem swoich paznokci. Nawet Jamie ucichł. Pointer roześmiał się głośno: - Ha! Zatkało cię, dziwko, co? Ciągle jeszcze się uśmiechając przeniósł wzrok na swoją robotę i załadowawszy do bębenka sześć kul typu Hydra-shock Magnum, wcisnął go na miejsce. Wiedział, że już niedługo nadarzy się okazja. Teraz był już na nią przygotowany. Michaels pośpiesznie opuścił dom Nicholsonów, chcąc zdążyć do komendy, by przekazać patrolowemu Thompkinsowi najlepsze życzenia od naczelnika okręgu. To, czy Thompkins miał jakąś przyszłość w policji, zależało w dużej mierze od tego, jak przyjmie kopaniaka w tyłek. Jeżeli się rozpłacze, będzie skończony. Gdy Warren wyjeżdżał z posesji, reporterzy otoczyli auto, wykrzykując pytania. Udawał, że ich nie słyszy. Próbowali go powstrzymać napierając na samochód - taktyka, której często używali, zakładając, że ofiara zatrzyma się, nie ryzykując potrącenia kogoś. Najwyraźniej nie znali Warrena. Przy tych wynikach śledztwa cieszyłby się z możliwości rozjechania reportera, ale nie było tokonieczne. Po prostu toczył się w ślimaczym tempie, aż wreszcie zdecydowali się ustąpć z drogi. Wyjechawszy na szosę, Warren dostroił radio do „News Talk 990”, żeby posłuchać „Kurwy”. Zastanawiał się, czy Nathan będzie na tyle bezczelny, żeby zadzwonić drugi raz. Gdy tylko cyfrowy wskaźnik zatrzymał się na 990 - usłyszał głos chłopca. Zauważył z dziwną przyjemnością, że dzień wolności doskonale wpłynął na nastrój Nathana. Chłopiec wesoło opowiadał historię o tym, jak poprzedniej nocy ominął punkt kontrolny na drodze, ale uważał, żeby nie zdradzić jego lokalizacji. Sprytne dziecko - pomyślał Warren - ale jeśli dalej będziesz mówił, w końcu powiesz mi coś, co będę mógł wykorzystać. A kiedy ten moment wreszcie nadejdzie, przyznał Warren, będzie się bardzo zmuszać, by wykorzystać tę informację. Pośród targających nim uczuć, które wyodrębnił i zanalizował wczorajszej nocy na werandzie, było jedno, którego jeszcze nie mógł w rozsądny sposób wyjaśnić. Otóż głęboko w sercu miał nadzieję, że Nathanowi uda się uciec. Wszelkie wątpliwości, zostały rozwiane przez konwersacją z Acesem. Ta rozmowa w pustej klasie ADN wyryła w umyśle Warrena dwie niezaprzeczalne prawdy: pierwsza - system resocjalizacji nieletnich nie reformował przestępców, on ich kreował. I druga - Nathan nie stanowił zagrożenia dla społeczeństwa. Niewątpliwie zabił człowieka - sam to powiedział. Ale nie był mordercą. - Jeśli uda ci się uciec, co zamierzasz zrobić? - zapytała Nadine z Pleasantville w New Jersey. Rozważając pytanie Nathan kciukiem, wydłubał brud spod paznokcia wielkiego palca u nogi. - Nie wiem - odpowiedział po dłuższej chwili, tak szczerze, jak tylko potrafił. - Myślę, że zacznę wszystko do nowa. - Ale jak to zrobisz? - naciskała Nadine. - Jesteś teraz sławny. Każdy wie, jak wyglądasz. Każdy będzie cię szukał. To był bardzo dobry punkt, pomyślał Nathan, ale jeszcze jeden z tych, nad którymi nie może się zbyt długo zastanawiać. - Jeśli jestem taki sławny i jeśli ludzie zechcą mi pomóc, może po prostu popatrzą przez chwilę w drugą stronę. I nie będą kłapać dziobami, jak Nicholsonowie - pomyślał. - Dziękuję ci, Nadine - powiedziała „Kurwa”. - Halo California, Frank z Coronado, jesteś na antenie z „Kurwą” i „Brzdącem Nathanem”. - Cześć, „Kurwo”, cześć, Nathanie - powiedział Frank. - Świetny program. - Dziękuję - odrzekła Denise. - Nathanie, wczoraj powiedziałeś nam, że twoja mama umarła, gdy byłeś jeszcze malutki, i wychowywał cię tata, ale o nim nie chciałeś mówić. Co się z nim stało? Nathan głęboko nabrał powietrza, nim odpowiedział. Wczoraj było znacznie trudniej myśleć o tych rzeczach. Dziś był spokojny i opanowany i mógł o tym mówić nie płacząc. - Zginął w katastrofie samochodowej, gdy miałem dziesięć lat - odpowiedział wyraźnie. - Co się stało? - Ma pan na myśli katastrofę? - Jasne. Walnął w drzewo, w inne auto czy co? - Frank, wstyd mi za ciebie - zganiła go Denise. - Nie sądzisz, że to dziecko ma dość na głowie bez wywlekania złych wspomnień? - Powiedziała to, bo uważała, że należało to powiedzieć, ale w głębi duszy miała nadzieję, że chłopiec odpowie. - W porządku - powiedział Nathan, spełniając życzenie Denise. - Nie mam nic przeciw temu. Przynajmniej dzisiaj. Przejeżdżał przez przejazd kolejowy. Nie taki ze szlabanami, światłami i innymi urządzeniami, ale taki nie oznakowany. I uderzył w niego pociąg. Lekarz powiedział mi, że zginął od razu. - A jak się o tym dowiedziałeś? - upierał się Frank. - Policja zapukała do twoich drzwi czy jak? Te pytania wzbudziły nerwowość Denise. Jej dłoń wisiała nad przyciskiem rozłączającym linię, na wypadek, gdyby musiała pospiesznie pozbyć się Franka. - Nie - wyjaśnił Nathan, - nocowałem wtedy w domu mojego najlepszego przyjaciela, Jacoba Protsky’ego. Byli naszymi sąsiadami. Myślę, że policja powiedziała im, a wtedy tata Jacoba powiedział mnie. To było bardzo smutne. Jak wiele innych obrazów, które pojawiały się na ekranie jego pamięci, ten również był bardzo żywy. Czekali tego ranka, aż się obudzi, by przekazać mu wiadomość, i pamiętał, jak pan Protsky płakał bardziej niż on. Pamiętał, że został u Protskich na czas pogrzebu, aż wujek Mark wytrzeźwiał na tyle, by przyjechać i zabrać go do swojej meliny. Masz zadzwonić, jeśli będziesz czegoś potrzebował - Nathan pamiętał, jak pani Protsky to mówiła, ściskając go, a wielkie łzy chwiały się na jej rzęsach. Potem wspomnienia stały się gorzkie. Gdy zadzwonił do niej po pierwszym laniu pasem, błagając, by go wzięła z powrotem - a krew ściekała mu po nogach pod dżinsami - jej głos stał się zimny i bezbarwny i kazała mu przestać do nich dzwonić. Masz teraz nowe życie, Nathanie - powiedziała. My już dłużej nie możemy być jego częścią. - Wczoraj dawałeś do zrozumienia, że byłeś maltretowany… - Nie chcę już więcej o tym mówić - powiedział rzeczowo Nathan. - Dobrze - rzekła Denise, wciskając guzik kasujący rozmowę. - Ja też nie chcę. Niektórzy ludzie po prostu nie wiedzą, kiedy przestać. Myślę, że Frank był jednym z tych ludzi. - Mój tatuś był najlepszym człowiekiem na świecie - ogłosił Nathan. - Jestem pewna, że tak było, skarbie - powiedziała uspokajająco Denise. - A jestem pewna dlatego, bo myślę, że wychował bardzo miłego syna. - Dzięki - odpowiedział Nathan ciepło - ale jest dużo ludzi, którzy wcale nie myślą o mnie dobrze. - A co oni wiedzą? Nathan uśmiechnął się i przeciągnął. - Um, madame? Chciałem powiedzieć: „K-kurwo”? - wydukał. Denise głośno się roześmiała, słysząc jego zmieszanie przy wymawianiu jej przezwiska. - Coś ci powiem, Nathanie - rzekła. - Ponieważ bardzo się ostatnio zaprzyjaźniliśmy i chcę zrobić wszystko, żebyś się dobrze czuł, zamierzam pozwolić ci mówić do mnie Denise, dobrze? Nathan głośno odetchnął z ulgą: - Dobrze. Dziękuję. - Nie ma za co. Ale ostrzegam innych moich słuchaczy. Jeśli nie jesteście uciekinierami z takim słodkim głosem jak Nathan, nawet nie próbujcie nazywać mnie moim prawdziwym imieniem. A teraz, skarbie, co mogę dla ciebie zrobić? - Jeśli zadam ci pytanie, to czy obiecasz dać mi szczerą odpowiedź? Denise szybko zerknęła na Enrique, ale on tylko wzruszył ramionami, jak zwykle. - Oczywiście - odpowiedziała. - Nawet, jeśli będziesz myślała, że twoja szczera odpowiedź może sprawić mi przykrość? - Dobrze. Nathan wziął kolejny głęboki oddech. Odpowiedź na pytanie, które zamierzał zadać, była dla niego ważna, choć nie wiedział dlaczego. Nie miał nawet pewności, że chce ją usłyszeć. Odsuwając na bok wątpliwości, zapytał: - Wiem, że gdybym był jakimś zwykłym dzieckiem, nigdy byś mnie nie dała na antenę. Ale gdyby udało mi się jakoś do ciebie dodzwonić, to czy ciągle byś mnie lubiła, mimo że nie wpłynąłbym dodatnio na notowania twojego programu? Denise myślała przez chwilę nad odpowiedzią, a następnie przeszła do reklam, by móc pomyśleć jeszcze trochę. Gdy wrócili na antenę, wciąż jeszcze nie była gotowa, ale winna mu była odpowiedź. - Nathanie, nie mogę zaprzeczyć, że twoje telefony dobrze wpływają na mój program. Na przykład wiem, że gdyby nie twój telefon, nigdy nie zostałabym zaproszona do „Dzień dobry, Ameryko”. Sam pamiętasz, że na początku naszej wczorajszej rozmowy nie wierzyłam w ani jedno twoje słowo. Ale muszę ci powiedzieć, że jest w twoim głosie i w osobowości coś, zachwycającego, a twoja sytuacja prawdziwie chwyta za serce. Chcę ci pomóc, jako matka, podobnie jak większość naszych słuchaczy przyszłaby ci z pomocą w każdy możliwy sposób. A więc: tak, Nathanie, myślę, że mogę uczciwie powiedzieć, że polubiłabym cię, nawet gdybyś spowodował spadek naszej popularności. I gdybyś znał mnie lepiej, wiedziałbyś, że to jest już bardzo duże lubienie. Jej odpowiedź wywołała na twarzy Nathana uśmiech; zalała go fala ciepła, którego nie czuł od bardzo dawna. Dwa lata minęły od czasu, gdy ktoś był dla niego miły, poklepał go po plecach czy przytulił. Przez pierwsze dziesięć latżycia nie musiał się martwić o to, czy jest twardy lub odważny, a myśl o walce o rzeczy niezbędne do życia - o żywność i odpoczynek, a nawet o miejsce, w którym mógłby posiedzieć nie napastowany przez nikogo - nawet przez ułamek sekundy nigdy nie zagościła w jego umyśle. Od chwili, kiedy pociąg pozbawił go wszystkiego, co dobre i serdeczne, życie Nathana stało się bezustanną walką, najpierw z wujem Markiem, potem z tymi z ADN, a teraz z setkami glin. Nagroda była zawsze taka sama - jego życie. Tęsknił za czasami, w których jego największym zmartwieniem było, czy zostanie wybrany do drużyny piłkarskiej albo czy dostanie szóstkę z klasówki. Nie chciał uwierzyć, że te czasy odeszły na zawsze. Jeśli będzie ciężko pracował, mówił prawdę i miał szczęście, to będzie mu dana jeszcze jedna szansa. Fakt, że ktoś tak twardy jak Denise mówi mu coś podbudował jego wiarę w siebie, ale - co ważniejsze - przywrócił mu wiarę w innych ludzi. Nie wszyscy byli policjantami, prawnikami, sędziami czy strażnikami. Ciągle jeszcze byli gdzieś ludzie, którzy chcieli go wysłuchać. Nie każdy zarabiał na życie, nazywając cię kłamcą, albo waleniem młotkiem przywołując cię do porządku, gdy próbowałeś powiedzieć prawdę. I jeśli „Kurwa” mogła uwierzyć mu i myśleć o nim dobrze, to może inni ludzie również mogli to zrobić. Nawet jeśli go złapią, to może przynajmniej teraz posłuchają tego, co miał do powiedzenia. - Jesteś tam jeszcze? - spytała Denise. - Co? Och tak, przepraszam. - Nathan znów przerwał, zbierając siły do wprowadzenia w życie planu, który wyklarował się w jego głowie zaledwie przed momentem. - Właśnie o czymś pomyślałem. Czy sądzisz, że to będzie w porządku, jeśli poproszę ludzi, którzy nas słuchają, żeby powiedzieli swoim przyjaciołom, że ja naprawdę nie jestem takim całkiem złym dzieckiem? I że mogę potrzebować pomocy? Może ludzie od wiadomości mogliby przestać ciągle pokazywać moje zdjęcie, żebym mógł zacząć jeszcze raz, nie będąc przez wszystkich rozpoznanym? Gdy Denise odpowiedziała, jej głos był samym macierzyństwem: - Szczerze mówiąc, Nathanie, myślę, że na to jest już za późno. Ty już jesteś główną wiadomością i wydaje mi się, że jest ci to pisane, dopóki twoje sprawy nie zostaną rozwiązane. Jeśli chodzi o ludzi, to oni już sobie wyrobili o tobie zdanie, dobre lub złe, ale to, co oni myślą, naprawdę, nie ma żadnego znaczenia. Ważne dla nich jest twoje bezpieczeństwo. Bez względu na to, czy myślą że jesteś dobry, czy zły, nie sądzę żeby ktokolwiek chciał, żeby ci się stało coś złego. - Co mnie jednak martwi - kontynuowała Denise, z naciskiem - to myśl, że jeździsz samochodami, przemykasz się przez blokady drogowe i w ogóle jesteś sam w nocy. Jesteś w bardzo poważnym niebezpieczeństwie. Czasami myślę, że najbezpieczniej dla ciebie byłoby, gdybyś się oddał w ręce policji i pozwolił działać wymiarowi sprawiedliwości. - Wymiar sprawiedliwości wpędził mnie w to wszystko - prychnął Nathan. - Posłuchaj Nathanie… - Nie mogę tam wrócić, Denise - powiedział Nathan z determinacją w głosie. - Nie wrócę, jeśli mnie nie złapią. Ty nie wiesz, jak się żyje w betonowej klatce. Nie wiesz, co to jest być przegiętym przez krzesło, gdy trzyma cię pięciu większych od ciebie, a jakiś gnojek ściąga ci spodnie przy wszystkich i wpycha ci kij od szczotki w tyłek… - O, mój Boże - jęknęła Denise. - …albo jak się czujesz, gdy meldujesz o tym wychowawcy, a on się z tego śmieje; albo jak inni wychowankowie tłuką cię na kwaśne jabłko za to, że na nich donosisz - teraz już Nathan krzyczał. - Zabiłem Ricky Harrisa, bo on próbował zabić mnie! Jeśli tam wrócę, ktoś inny znowu spróbuje, a jeśli będę walczył i wygram, to mnie nazwą mordercą. W taki sposób dzieła ten system, Denise. Dorośli zawsze mają rację, a dzieci zawsze kłamią, i bez względu na to, co powiesz, zawsze przegrywasz. I nie mów mi, że muszę tam wrócić, bo tego nie zrobię! Nathan cisnął słuchawkę na widełki, potem podniósł ją i znowu cisnął. I jeszcze raz, strącając przy tym na podłogę lampę z końca stołu. Stał tak na środku obcego salonu, ciężko oddychał, a ręce mu się trzęsły. Nagle był sam. I było cicho, tak strasznie cicho, że słyszał bicie własnego serca. I w tej ciszy czuł smak gniewu, wstydu i żalu. Chciał, by kto inny rozdawał wreszcie karty, bo ktokolwiek teraz kierował tą grą - dawał mu same blotki. Ale przede wszystkim czuł się strasznie, strasznie samotny. Rozpaczliwie potrzebował wyładować się. Musiał coś uderzyć, rzucić, kopnąć, ale miał puste ręce, był bosy w domu obcych ludzi, których nie miał powodu narażać na straty. Jak zwierzę w klatce, dwukrotnie obszedł salon, zatrzymując się w końcu na samym środku. Zacisnął pięści, uniósł twarz do sufitu i krzyknął tak głośno, że mógł popękać tynk: - GÓWNO!!! Oficer Greg Preminger podziękował siostrze Elżbiecie za pomoc i wrócił po schodach do świątyni. Jego córka zacznie jesienią pierwszą klasę i chciał się upewnić, że została zapisana na właściwe przedmioty w katolickiej szkółce niedzielnej. Greg przez całe swoje życie chodził do Świętego Sebastiana. Trudno uwierzyć, że minęło już dziesięć lat, odkąd siostra Elżbieta uczyła go angielskiego na ostatnim roku w Paul VI High School. Ponieważ to ta była prywatna sprawa, a on ciągle jeszcze był na służbie, spieszył się do radiowozu, by nie przegapić jakiegoś wezwania. Dyżurny miał go zaznaczonego jako 10-7, co zwykle sugeruje przystanek w toalecie, ale był poza samochodem już prawie piętnaście minut. Niedługo zaczną go wywoływać. Przeskakiwał po dwa stopnie. Gdy dotarł do auta, zauważył jaskrawoczerwony kabriolet BMW, zaparkowany w najodleglejszym zakątku parkingu. Ciekawe że nie zauważył go idąc do kościoła. Siedząc w fotelu podniósł mikrofon, zgłosił 10-8 - znów na służbie - i przejechał przez parking, by sprawdzić tamto auto. Nikt nie mówił o skradzionym BMW na porannej odprawie, choć zwykle pojazdy takiej wartości były specjalnie wymieniane przez sierżanta. Na jego czarnej liście też nic nie było. Już chciał sprawę odpuścić, ale gdy wyjechał na drodgę, zmienił zdanie. To było jednak cholernie podejrzane miejsce na zaparkowanie tak dobrego samochodu. Wrócił więc do beemki i przekazał do centrali numer rejestracyjny, tak na wszelki wypadek. Patrolowy Thompkins czekał w biurze. Gdy przybył Warren Michaels, skoczył na równe nogi. - Siadaj - rozkazał Warren takim tonem, jakim rozkazywał psu. Harry usiadł sztywno wyprostowany, ledwie dotykając pośladkami krzesła. Wyglądał na śmiertelnie przerażonego i Warren musiał przygryźć wargi, by powstrzymać się od śmiechu. Nie okazał jednak rozbawienia, jedynie zaprezentował to spojrzenie, którego doświadczyło wielu policjantów; spojrzenie pełne odrazy i dezaprobaty. Nikt, kto pierwszy raz został nim obdarowany nie wiedział, czy jest w nim gniew. Niewielu kiedykolwiek widziało gniew porucznika Michaelsa. Był jednym z naprawdę dobrych ludzi. I jeśli w stosunku do ciebie był rozczarowany, wtedy, na Boga, cały departament też był rozczarowany. Według Warrena - przypiekanie tyłka, z którego tak słynął, wcale nie było przypiekaniem tyłka. Nigdy nie podnosił głosu - no dobrze, rzadko - i zawsze starał się zakończyć takie spotkania pozytywnym akcentem. Gdy je zapisywał w kalendarzu, zawsze używał określenia „sesja poprawiania postawy”. Warren odchylił się w skrzypiącym fotelu i założył ręce na piersiach. Gdy popatrzył na Thompkinsa, młody oficer podjął odważną próbę wytrzymania tego spojrzenia, ale po pięciu sekundach opuścił wzrok na biurko porucznika. Warren pozwolił mu się podenerwować w ciszy przez pełną minutę. - A więc jesteś naszym radiowym gwiazdorem, co, Thompkins? - powiedział spokojnie. Harry gwałtownie podniósł głowę i spojrzał Warrenowi prosto w oczy. Był gotów przyjąć to, co mu się należało jak mężczyzna: - Tak jest - odpowiedział zdecydowanie. - Kariera jest dla ciebie ważna, prawda Thompkins? - Warren pochylił się i zrobił małe przedstawienie z otwieraniem teczki personalnej Harry’ego. - Tak, proszę pana, jest. - Wyczytałem z twoich akt, że zawsze jesteś najlepszy w tym, co robisz. To duże osiągnięcie. Powinieneś być dumny. Harry poruszył się na krześle. Przebieg rozmowy niepokoił go. Spodziewał się krzyku, a nie komplementów. - Próbuję, proszę pana - odpowiedział. - Sierżant Hackner powiedział mi przed kilku tygodniami, że chcesz zdobyć złotą odznakę - mówił dalej Warren. - Czy to również jest dla ciebie ważne? Oho, zaczyna się - pomyślał Harry. - Tak, proszę pana, to jest dla mnie bardzo ważne. Można powiedzieć, że to moja zawodowa ambicja. Michaels rozważał tę odpowiedź przez dłuższą chwilę, oceniając jej szczerość. - Czy ściągałeś na wstępnym egzaminie na akademię? - Nie, proszę pana! - odpowiedź Harrego była natychmiastowa i niedwuznaczna. - A wszystkie inne testy i sprawdziany, które wykonywałeś, od kiedy dostałeś odznakę policyjną? Na ilu z nich oszukiwałeś? Gniew Harry’ego wymykał mu się spod kontroli. - Absolutnie na żadnym, poruczniku Michaels. I, szczerze mówiąc proszę pana, czuję się dotknięty… - Zamknij się, patrolowy Thompkins, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował. Czuj się dotknięty w czasie wolnym od służby. Teraz będę ci wdzięczny, jeśli będziesz odpowiadał na moje pytania. Rozumiemy się? Szczęki Harrego zacisnęły się mocno. - Tak jest - wysyczał. - A więc chcesz, żebym uwierzył, że dotychczasowe wyniki osiągnąłeś wyłącznie dzięki ciężkiej pracy i postępując zgodnie z przepisami? - kontynuował Michaels. - Bez oszustw, bez skrótów? Wzrok Harry’ego przewiercał się teraz przez środek czoła porucznika. - Nie mogę panu dyktować, w co ma pan wierzyć, ale rzeczywiście robiłem wszystko zgodnie z regulaminem. Warren znowu umilkł, po czym głęboko wciągnął nosem powietrze. - Wnioskuję więc z twoich odpowiedzi, że uważasz oszukiwanie za coś złego? - Tak, proszę pana, tak uważam. - Nawet wtedy, gdy korzyści są wielkie? Nawet wtedy, gdy decyduje to o przyjęciu do akademii? - Jestem dobrze wychowany, poruczniku Michaels. Zawsze uczono mnie, że jeżeli nie możesz zdobyć tego, co chcesz mieć, ciężko na to pracując, to nie powinieneś w ogóle tego mieć. - Wydawało się, że urósł z dumy, udzielając tej odpowiedzi. - Więc dlaczego masz inne podejście, jeśli chodzi o zbieranie dowodów? - Gdy Warren to mówił, jego oczy zwęziły się, a on sam pochylił się jeszcze bardziej tak, że piersi oparł się o biurko. Harry przez chwilę wyglądał na zdziwionego, po czym zrozumiał. Ramiona wyraźnie muopadły, jakby spuszczono z nich powietrze. Warren nie musiał słuchać odpowiedzi; język ciała powiedział mu to, co chciał usłyszeć. - Prawdopodobnie myślałeś, że będę się dziś na ciebie wydzierał za to, że zrobiłeś z siebie durnia wczoraj w radiu, prawda? Harry przytaknął ruchem głowy. Nagle zaczął się zachowywać jak uczeń w gabinecie dyrektora szkoły. - No cóż, nabierz otuchy, Thompkins - ciągnął Warren. - To jest Ameryka i masz absolutne i niezaprzeczalne prawo robić z siebie głupca, kiedy tylko zechcesz, choć następnym razem będę ci wdzięczny, jeśli zrobisz to na własny rachunek i nie włączysz w to naszego wydziału. Powodem, dla którego odbywamy tą małą pogawędkę, jest fakt, że wczoraj oszukiwałeś i zostałeś na tym przyłapany. Istnieją dobre sposoby i złe sposoby na uzyskanie dowodów. Ale doskonale wiesz o tym, że użycie dobrego sposobu prawie zawsze trwa dużo dłużej. Widzisz to? - Podniósł do góry skoroszyt z dokumentami. - Tak, proszę pana - wymamrotał Harry. - To jest moja teczka personalna. - Racja. I to jest też twoja kariera zawodowa. To jest powód, dla którego nie znalazłeś się dziś na ulicy, szukając nowej pracy. Miałeś długie pasmo sukcesów, Harry, i jedno duże potknięcie. Harry był zaskoczony, słysząc, że porucznik zwraca się do niego po imieniu. - Przejdę do sedna sprawy. Ten departament ma dziwną pamięć. Faktem jest, że jedno „o cholera!” kasuje niezliczoną ilość „a to zuch!”. Ty już miałeś swoje „o cholera!”, Harry. Jeszcze raz i nie będę mógł interweniować w twojej sprawie, rozumiesz? Zadzwonił telefon. - Tak, proszę pana - odpowiedział Harry, myśląc że nawet nie wrzeszcząc można było sprawić, że czuł się tak łyso. Gdy telefon zadzwonił drugi raz, Warren położył rękę na słuchawce. - Gdy następnym razem zobaczę twoje nazwisko w druku, chcę, żeby to było na pochwale, albo na rekomendacji do awansu, słyszysz? - Tak, proszę pana. - Harry odważył się na uśmiech, który Warren odwzajemnił. Telefon zadzwonił po raz czwarty. - A teraz zjeżdżaj i bierz się do roboty. I przez jakiś czas nie proś Petrellego ani naczelnika okręgu o żadną przysługę. Harry wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Inni mieli rację - doszedł do wniosku. Michaels rzeczywiście był jednym z tych dobrych facetów. Ale mimo to nie mógł się powstrzymać od zastanawiania, jaką reprymendę otrzymał kiedyś ten dobry człowiek za zastrzelenie swojego odbicia w lustrze. Michaels zbiegał na parking po dwa stopnie, przytrzymując telefon komórkowy ramieniem, podczas gdy umieszczał broń w kaburze. Słyszał, jak wali mu serce. Minęło kilka sekund, wreszcie po trzecim dzwonku Jed podniósł słuchawkę. - Rezydencja Nicholsonów. Detektyw sierżant Hackner przy telefonie. - Jed, tu Warren. Odnaleziono samochód w Pennsylwanii, tuż na północ od Harrisburga. Właśnie tam wyruszam. - Świetnie - odpowiedział Jed, rozbawiony wysiłkiem, przebijającym z głosu szefa. - Ja dopilnuję spraw tutaj. Rozdział 22 Stephanie Buckman zaczynała odczuwać brak naprawdę ważnych zadań. Duży zegar w korytarzu sądu pokazywał pietnastą czterdzieści, prawie dwie godziny po ustalonym czasie przesłuchania. Petrelli się nawet nie pokazał i Stephanie wiedziała z wcześniejszych doświadczeń, że jego nieobecność oznaczała, że została z przegraną sprawą. Wściekając się chodziła po korytarzu i robiła w myślach inwentarz swojego opasłego terminarza spraw. Przy trzydziestu trzech przestępstwach i Bóg tylko wie ilu różnych innych nie rozstrzygniętych sprawach, jej wyrozumiałość dla walki Petrellego z wiatrakami była zerowa. A co gorsza sprawę - jej przeciwnicy z Omega Broadcasting siedzieli zadowoleni z siebie po drugiej stronie korytarza, pogrążeni w cichej rozmowie, i nie okazywali najmniejszych oznak zdenerwowania. Choć ona też byłaby spokojna, gdyby kasowała dwieście pięćdziesiąt dolarów na godzinę za samo czekanie. Wreszcie za dziesięć czwarta przyszła wiadomość, że sędzia Verone był gotów zaczynać. Sędzia Clarence O. Verone, po raz pierwszy dopuszczony do izby sędziowskiej w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym, wyglądał na wystarczająco starego, by osobiście brać udział w podpisaniu pierwszej Konstytucji. Znany był z wielogodzinnych spóźnień i z wiecznego odmawiania podania powodów tych opóźnień. Teorii była obfitość, ale prawda była prosta: ponieważ zajmował swoje stanowisko dożywotnio, mógł być tak punktualny, jak mu się podobało. To, że jego kaprysy niszczyły precyzyjne harmonogramy niezliczonych adwokatów, było nieistotne. Gdy już będziecie mieli swoją własną salę rozpraw - mówił swoim krytykom - macie moje pozwolenie na to, by zaczynać o czasie. Zbliżając się do osiemdziesiątki sędzia Verone wyglądał trupio, ciemne oczy i zapadnięte policzki tworzyły oblicze szatana, co na przestrzeni lat bardzo mu się przysłużyło, onieśmielając wielu gości sali sądowej. Gdy już się wspiął na podium, musiał się na chwilę zatrzymać, by dać odpocząć zniszczonym artretyzmem kolanom. Na sali rozpraw zaległa cisza, zainteresowane strony na stojąco zastanawiały się w sekrecie, jak długo jeszcze stary dziwak mógł to ciągnąć. Mimo fizycznych słabości, jego znajomość prawa była ogromna. Zażarcie obroniąc ofiar, wysłał więcej, zbrodniarzy do szeregu oczekujących na krzesło elektryczne w Greensville niż wynosił jego przydział. Zagorzały rzecznik odpowiedzialności indywidualnej, obserwował niezliczoną liczbę pozwanych i ich adwokatów kuśtykających do wyjścia z sali z pustymi portfelami i z podkulonymi ogonami. Fakt, że to właśnie sędzia Verone dostał do rozpatrzenia wniosek prokuratury o udostępnienie rejestrów telefonicznych Omega Broadcasting, był bez wątpienia przyczyną podejrzanej nieobecności Petrellego. Gdy wstępnym formalnościom stało się zadość, sędzia Verone zwrócił się do Stephanie Buckman. - Panno Buckman, widzę, że jest tu pani sama - powiedział zgrzytliwym głosem. - Spodziewałem się ujrzeć też pana Petrellego. Stephanie uśmiechnęła się z przymusem: - Prawdę mówiąc, Wysoki Sądzie, ja również. Ale jestem gotowa kontynuować bez niego. Verone przelotnie odwzajemnił uśmiech, po czym pozwolił mu zgasnąć. - Nie jestem taki pewny, czy tak jest w istocie, panno Buckman - powiedział. - Przeczytałem wasz wniosek i jestem gotów go oddalić chyba, że potrafi pani wydukać nieodparty powód, by pogwałcić prawo do prywatności setek niewinnych osób, żebyście mogli wyłowić jednego rozmówcę. Stephanie stała, podczas gdy prawnicy z drugiej strony przejścia zajęli swoje krzesła. Czuła ich kpiące uśmiechy, gdy zbierała myśli. Otworzyła aktówkę, zerknęła w swoje notatki i zaczęła: - Wysoki Sądzie, przestępca po wyroku, który przyznał się do zabójstwa, jest dziś na wolności w następstwie śmiałej i krwawej ucieczki z aresztu dla nieletnich w Brookfield. Mamy w zasięgu ręki sposób, dzięki któremu możemy sprowadzić go z powrotem. Zezwolenie na dostęp od rejestrów telefonicznych pozwoliłoby nam wytropić tego młodego człowieka i umieścić go tam, gdzie należy. Prokuratura nie chce naruszać niczyjego prawa do prywatności, Wysoki Sądzie, ale czasami dobro ogółu musi zwyciężyć. - Czy to wszystko? - spytał Verone. - Cóż, nie, Wysoki Sądzie - powiedziała Stephanie, wyciągając długaśne pismo z walizeczki. - W naszym wniosku przytaczamy szereg precedensów, które z przyjemnością teraz omówię. Verone uniósł kościstą dłoń, by jej przerwać. - Nie, panno Buckman, to nie będzie konieczne. Pomimo mojego wieku jestem jeszcze w stanie sam przeczytać to, co jest przedkładane w tym sądzie. - Obrócił głowę do stołu obrońców. - Panie Morin - odezwał się do rozpromienionego adwokata, ubranego w garnitur od Pierra Cardina. - Przypuszczam, że ma pan troszkę odmienne spojrzenie na tą sprawę? Morin zapiął guzik marynarki wstając. - Tak, Wysoki Sądzie, rzeczywiście - powiedział. W kwiecistym stylu wyliczył niewyobrażalne straty, jakie poniosłaby pierwsza poprawka i prawa obywateli, gdyby żądanie powoda zostało zaspokojone. Wytrzymawszy trzyminutową orację, Verone ziewnął szeroko i hałaśliwie, zmuszając Morina do przerwania wpół zdania. - Czy posiada pan jeszcze jakieś informacje, które chciałby pan mi przedstawić, a które nie zostały już umieszczone w waszej pisemnej odpowiedzi na wniosek? - spytał Verone, wykorzystując chwilową ciszę. Morin uśmiechnął się skromnie, jak gdyby czekał na taką okazję: - Tak jest, Wysoki Sądzie. W uzupełnieniu wszystkich, dotychczas zaprezentowanych argumentów, obrona twierdzi, że cała ta sprawa jest bezprzedmiotowa na skutek wydarzeń dzisiejszego ranka, gdyż informacje poszukiwane przez prokuraturę zostały dostarczone w inny sposób. Stephanie opadła szczęka. Nie była w biurze od dziewiątej rano i nikt nie powiedział jej nic o innym sposobie. W co, do diabła, pogrywał Petrelli? - Nie mam pojęcia, o czym mówi mecenas - rzekła w odpowiedzi na pytające spojrzenie sędziego. Wzrok Verona powrócił do Morina. - Proszę nas wszystkich oświecić, panie Morin - powiedział. Morin opowiedział o odkryciach Nicholsonów po powrocie z wakacji. - Wysoki Sądzie - zakończył - po pierwsze dowodzi to, że dobra praca policji nie musi opierać się na łamaniu prawa, i po drugie, że biuro Prokuratora Okręgowego trwoni wiele cennego czasu ludzi - i pieniędzy mojego klienta - tylko po to, by zdobyć kilka głosów. - Ta ostatnia uwaga jest niczym nie usprawiedliwiona, Wysoki Sądzie - zaprotestowała Stephanie. - Przeciwnie, panno Buckman, wydaje mi się, że jest mocno spóźniona - odciął się Verone. - Myślę, że wszyscy wiemy, o co tutaj chodzi. Pani szef przechodzi w tej sprawie gorącą łaźnię i zrobi wszystko, by wygrać, łącznie z pozostawieniem pani na pastwę losu z tym nadętym pozwem. Panno Buckman, chcę, żeby wróciła pani do biura i powiedziała panu Petrelli, że Konstytucja nie przewidzuje możliwości jej zawieszenia, celem zaspokojania politycznych aspiracji prokuratorów. Proszę mu powiedzieć, że jeśli jeszcze raz spróbuje takiego numeru, wrzucę jego tyłek do więzienia za obrazę sądu. Czy to jest jasne? - Tak jest, proszę pana - odpowiedziała z uśmiechem Stephanie. Już widziała siebie mówiącą te rzeczy Pretrellemu. Boże, co ona by dała za to, by to zrobić i ciągle mieć pracę. - Pozew oddalony. - Uderzenie młotka zabrzmiało jak strzał z pistoletu. Rewolwer sprawił, że Nathan czuł się pewniej. Jego ciężar w dłoni, nacisk na plecy dały mu poczucie, że szansę trochę się wyrównały. Tak jak mówiła „Kurwa”, dla dziecka w jego wieku samotne szwendanie się po nocy było niebezpieczne. Jeśli jakiś zły człowiek wybrałby go sobie na ofiarę, Nathan był przygotowany. Oglądał raz western, w którym jeden kowboj wyrobił sobie opinię zabójcy i nawet gdy próbował zawiesić rewolwery na kołku i prowadzić normalne życie, czarne charaktery mu na to nie pozwalały. Ludzie czuli jakiś przymus, by się z nim zmierzyć. No cóż, Nathan stał się teraz sławnym zabójcą. Wszystkim mówił, że to był wypadek, ale może mu nie uwierzyli. Może ktoś chciał się z nim zmierzyć. Dobra, będzie gotowy. Zdecydował, że zabierze broń ze sobą. Podobnie jak odzież, którą pożyczył od Nicholsonów - zwróci w jakiś sposób ten rewolwer, gdy już przekroczy granicę Kanady. Honda w garażu stanowiła mały problem. Miała ręczną skrzynię biegów. Pamiętał z farmy dziadka, jakie to może być podstępne. Prawdę mówiąc, dziadek nigdy tak się nie śmiał, jak pierwszego dnia, gdy Nathan zmuszał do jeżdżenia starego Forda, szarpiąc nim i skacząc po całym polu. Modlił się, żeby jeszcze pamiętał jak to się robiło. Pranie było już skończone, zdążył też posprzątać dom. Miał do napisania następną notatkę, ale to dużo czasu nie zajmie. Do zmroku były jeszcze trzy godziny, a jemu nie pozostało nic, oprócz czekania. Czekanie doprowadzało go do szału. Już od dwóch dni był skazany na przebywanie w obcych domach, bez możliwości robienia czegokolwiek prócz czekania i martwienia się. Po jakimś czasie nuda zaczyna męczyć, a umysł płata figle. Słyszy się odgłosy, których nie ma, i myśli o głupich rzeczach. Spanie było jedyną naprawdę sensowną czynnością, ale był stanowczo zbyt podniecony. Poza tym, spał jak kłoda całe rano. Gdy nacisnął włącznik na małym, kiepskim, sześcioprzyciskowym pilocie, zegar magnetowidu wskazywał osiemnastą. Rzucił się na wznak na kanapę, ale szybko poderwał się, gdy rewolwer za paskiem na plecach zaprotestował. Wyjął go i znów się położył, układając broń na piersi. Ponownie był najważniejszą wiadomością w programach informacyjnych. Znowu pokazywali zdjęcie, przedstawiające go w zakrwawionym kombinezonie. Zanim Nathan mógł usłyszeć, co mówił prezenter, pokazano fotografię BMW. - …twierdzą, że zlokalizowali pojazd, użyty przez Nathana Baileya w drugim dniu brawurowej ucieczki z aresztu dla nieletnich w Brookfield w Wirginii. Według źródeł policyjnych, sportowy model BMW, odpowiadający opisowi pojazdu zabranego z rezydencji, w której młody człowiek spędził wczorajszą noc, został odnaleziony na parkingu kościelnym w parafii Jenkins w Pensylwanii, około pięćdziesięciu kilometrów na północ od Harrisburga. By poznać najnowsze szczegóły, przenosimy się teraz do… Wyłączył telewizor. To nie możliwe. W ciągu kilku godzin policja odrobiła jego dwudniową przewagę, a on ciągle jeszcze miał przed sobą setki kilometrów. Jego umysł gorączkowo szukał sposobu, by się znów wysforować. Myśl mówił sobie. Jest jakiś sposób. Musi być jakiś sposób. Usiadł i postawił bose stopy na podłodze. Musiał się zorientować, jaka jest sytuacja. Co mogli wiedzieć? Wiedzieli, że był gdzieś w okolicy miasta, ale nie wiedzieli, gdzie. Będą go szukać w lasach i rozmawiać z ludźmi, pokazując jego fotografię. Czy to mu mogło zaszkodzić? O, kurczę! Człowiek w samochodzie! Cholera! Choleracholeracholeracholera! Gdy facet usłyszy wiadomości, przypomni sobie. Nathan nagle znienawidził się za podejmowanie głupiego ryzyka. Przehandlował wszystko za kilka dodatkowych minut odpoczynku. Ale był idiotą! Głupcem! Myślał jak jakiś cholerny szczeniak i teraz go dogonili! Złapią go i osądzą za morderstwo, i skażą go, i zamkną na resztę życia, i to wszystko była jego własna robota! Jasna cholera! Fala rozpaczy ogarnęła Nathana z taką siłą, że aż mu zaparło dech. Pomimo myślenia i planowania, pomimo modlitw i pracy, którą włożył w opracowanie swojej trasy - wszystko sprowadzało się do głupoty i szczęścia. Zdał sobie teraz sprawę, że był głupi nawet myśląc o ucieczce. No i szczęście. Do diabła, od lat polegał na szczęściu. Po raz pierwszy jasno zdał sobie sprawę z tego, że nadzieja, której trzymał się od dnia, w którym został zabity jego ojciec, karmiona była wyłącznie marzeniami. Prawdziwe życie nie miało z tym nic wspólnego. Wszystko i wszyscy go opuścili. Bóg pozwolił mu przeżyć kilka dobrych lat tylko po to, by wiedział, jak straszna będzie przyszłość. To był taki mały żarcik Boga. Ha, ha, pośmiejmy się trochę z Nathana! Popatrzcie na tego biednego sukinsyna! On naprawdę myśli, że istnieje coś takiego, jak szczęśliwy traf! On naprawdę wierzy, że dobrym ludziom nie może się przytrafić nic złego! Ha, ha, ha! Świetny kawał! Bez względu na to, jak ponure były dni, w jego duszy zawsze znalazło się kilka rozproszonych promyków słońca. Teraz, nawet i ta osłoda znikła. Miał poczucie, że znalazł się w ciemnym pokoju bez żadnych drzwi. Był taki samotny… Wszystkie potwory, dzieciństwa nagle ożyły i szalały w jego głowie. Gdy był berbeciem, miały przynajmniej na tyle przyzwoitości, by chować się w szafie lub pod łóżkiem, ale teraz, gdy przyszłość zamknęła przed nim drzwi, powyłaziły, by torturować jego umysł. Wkrótce gliniarze będą go mieli i odeślą z powrotem do tego miejsca - nagle słowa były zbyt straszne do pomyślenia - i już nie będzie miał się gdzie schować. Potwory przyjdą i go zjedzą. Stanie się jednym z tych zwierząt, które terroryzowały go przez dziewięć miesięcy pobytu w ADN; pozornie żywy, ale z martwym sercem. Pod wpływem czarnych myśli skierował wzrok na rewolwer. Gdy zdał sobie sprawę, że właściwie ma absolutną kontrolę nad swoim życiem, złapał go za serce strach, jakiego nigdy dotąd nie zaznał. Uniósł broń do oczu i popatrzył w głąb lufy. W zbliżeniu wyglądało to jak właz do studzienki kanalizacyjnej. Kule były olbrzymie. Śmierć jest rodzajem wolności, no nie? Po co marnować życie w jakimś więzieniu, gdy mógł to zrobić tu, na miejscu, w czasie krótszym od mrugnięcia okiem? Nie będzie więcej żadnego pościgu, nie będzie samotności, nie będzie bicia… Mógł być znowu ze swoim tatą i żyć wśród aniołów. Mógł poznać swoją mamę. Uśmiechnął się na myśl o tym, że wreszcie zobaczy twarz, którą nauczył się kochać ze zdjęcia. Prawie czuł ciepło jej uścisku, zapach niebiańskich perfum. Tatuś znów się do niego uśmiechnie, a potem wszyscy razem odejdą pośród chmur, by znów stać się rodziną. Wargi Nathana zaczęły się trząść i pojedyncza łza spłynęła po policzku, gdy odciągnął spust do oporu i podniósł lufę do głowy, tuż nad prawym uchem. Wystarczy lekko nacisnąć i wszystko się skończy. Będzie szczęśliwy. Raz… dwa… Greg Preminger o mało nie pękł z dumy. Odnalezienie BMW było wspaniałym osiągnięciem, które zapewniło mu miejsce w wieczornych wiadomościach - nawet wielkie sieci wymieniały go z nazwiska. To mogło prowadzić do uznania i awansów. Chodząc od drzwi do drzwi pozwalał sobie marzyć, że znajduje również chłopca. Niestety, było wcześnie i wielu ludzi nie wróciło jeszcze z pracy do domów. Objeżdżał całe Little Rock Trail, ale na dwadzieścia dwa domy, które ostatnio odwiedził, jedynie w trzech zastał kogokolwiek, a i tak nikt nic nie widział, chociaż każdy słyszał o sprawie Baileya. Jedna kobieta zaszokowała go stwierdzeniem, że powinien się wstydzić za utrudnianie życia „temu biednemu, małemu chłopcu”. Przy tak głośnej sprawie emocje zawsze były duże, ale Greg czuł się osobiście urażony faktem, że śmierć funkcjonariusza wymiaru sprawiedliwości tak łatwo była usuwana w cień w umysłach społeczeństwa. Ludzie mieli wyidealizowany obraz tego, jak powinno wyglądać dzieciństwo, i trudno im zaakceptować rzeczywistość. Przez lata policyjnej pracy, Greg widział niezliczonych chuliganów-dzieci i jeśli o niego chodzi, wiek sprawcy nie wpływał na ciężar zbrodni. Miał nadzieję, że gdy wreszcie złapią tego małego Baileya, to zamkną go w więzieniu na zawsze. I jeśli Greg miałby coś do powiedzenia w tej sprawie, to chciał brać udział w tym procesie. Większość jego kolegów policjantów uważała, że Nathan uciekł jak najdalej od Beemki, ale Greg miał przeczucie, że chłopiec był gdzieś w pobliżu. Zgodnie z raportami, które czytał, pierwszą noc Bailey spędził niespełna osiemset metrów od więzienia. Gdyby Greg był na miejscu dzieciaka, to chciałby ukryć się najszybciej, a to oznaczało Little Rocky Creek. Greg nie dawał za wygraną. Te sprawy często wymagały dużo czasu. W domach, gdzie nikogo nie zastał, zostawiał swoją wizytówkę i pośpiesznie zredagowaną informację o chłopcu. Był przekonany, że jeśli ktokolwiek coś wiedział, to się zgłosi. Podchodząc do domu numer 4120, zawczasu wkładał swoją wizytówkę do następnej ulotki. Tylko dla formalności zapukał do drzwi. Nauczył się już rozpoznawać.puste domy. Na odgłos pukania do drzwi Nathan podskoczył na pół metra i gwałtownie spadł na podłogę. Najpierw pomyślał, że wypalił rewolwer. Po chwili zorientował się, co to naprawdę było. Przez półprzejrzyste zasłony we frontowym oknie widział wyraźny zarys policjanta, stojącego przed frontowymi drzwiami. Znieruchomiał, nie ośmielając się nawet odetchnąć. Gliniarz miał w ręku plik papierów, a wyglądały kropka w kropkę jak fotografia Nathana. - Jezu Chryste - wyszeptał. - Znaleźli mnie. Ale policjant nie zachowywał się tak, jakby cokolwiek znalazł. Zachowywał się, jakby czegoś szukał. Zastukał po raz drugi i osłaniając oczy zwiniętą dłonią, zajrzał do zaciemnionego salonu, rozejrzawszy się uprzednio, czy nikt go nie obserwuje. Nathan mógłby przysiąc, że patrzyli prosto na siebie. Ale ciągle nie było żadnej reakcji. Po raz drugi w ciągu dwóch dni stanął oko w oko z wrogiem i nic się nie stało. Po około piętnastu sekundach policjant wsunął jeden z arkuszy pod siatkowe drzwi, odwrócił się i odszedł. Przez długi czas Nathan stał jak przyrośnięty do podłogi. Nie mógłby się poruszyć, nawet gdyby chciał. Gdy poziom adrenaliny w krwi opadł, poczuł zawroty głowy i ból brzucha. Podciągnął się z powrotem na kanapę i pozwolił sobie na cień uśmiechu. Byli pięć metrów od niego i jeszcze go nie znaleźli. Miał nadzieję, że kiedyś będzie miał okazję opowiedzieć im o tym. Kiedyś. W ciemność wtargnął nikły promyczek światła. Tam, gdzie zaledwie przed chwilą było tylko przerażenie, a przyszłość wydawała się nie do zniesienia, teraz znalazł powód do nadziei. Tatuś powiedział kiedyś, że nadzieja jest najbardziej wartościową rzeczą, jaką może mieć człowiek. Gdy pierwszy raz to powiedział, Nathan nie bardzo wiedział, co to znaczy. Teraz to było jasne. Nadzieja tkwiła tam, gdzie było jutro. Jego wzrok jeszcze raz spoczął na rewolwerze. Z odwiedzionym kurkiem, gotów do strzału wyglądał szatańsko, jak jednozębny wąż, oferujący tak proste, acz ostateczne rozwiązanie trudnych życiowych problemów. W zanikającym świetle wieczoru zdał sobie sprawę z wagi czynu, którego o mało nie popełnił. Dreszcz wstrząsnął jego ciałem na wspomnienie palca naciskającego spust, którego ledwo mógł dosięgnąć. Gdyby nie policjant u drzwi, byłby już martwy; choć to właśnie widmo spotkania z policją było powodem, dla którego w ogóle zajrzał w ogromny wylot lufy. Odwiedził w duszy miejsce, do którego miał nadzieję nigdy więcej nie powrócić. A najbardziej wystraszył go fakt, że ta podróż była taka łatwa i nie wymagająca wysiłku. Nathan pozwolił, by rewolwer wyślizgnął mu się z rąk i upadł na dywan. Zakrył oczy dłońmi zaczął płakać. Ponad sto pięćdziesiąt kilometrów dalej, Lyle Pointer skierował swojego porsche’a na obwodnicę prowadzącą na północ. W uniformie wyglądał dokładnie tak, jak oficer policji. Rozdział 23 Jed założył, że Ricky mieszkał sam. Nie było żadnych wzmianek o żonie i nikt z pracowników ADN nie wspominał nic o żadnej kochance. Był pewien, że stosowne pytania zostały zadane, była to rutynowa czynność. Jednak gdy poprosił o klucz, by rozejrzeć się po mieszkaniu, administrator budynku powiedział mu, że ciągle jeszcze przebywa tam dziewczyna Ricka, która go wpuści do środka. Na imię miała Misty. Bloki Brookfield Gardens Apartments wybudowano we wczesnych latach sześćdziesiątych, aby zaspokoić rosnące zapotrzebowanie na tanie mieszkania, głównie dla rodzin młodych wojskowych. Jednak w pewnym momencie właściciele kompleksu zdobyli subsydiowane kontrakty na budowę domów, zarówno rządowe, jak i federalne, i teraz na liście policyjnego dyspozytora przy nazwie osiedla widniała uwaga: w przypadku wezwania do interwencji, wysyłać minimum dwóch funkcjonariuszy. Pod względem technicznym, nie było prawie żadnej różnicy między tymi apartamentami, w ogrodowym stylu i apartamentami w Fairfield, które jednak ciągle przyciągały tłum młodych profesjonalistów. Oczywiście z wyjątkiem tego, że tu teren był zaśmiecony, łańcuchy huśtawek zardzewiałe, a basen kąpielowy nie widział wody od dziesięciu lat. Misty. A więc mamy już imię - pomyślał Jed, wchodząc na drugie piętro. Oczami wyobraźni widział dziewczynę Ricka jako panienkę z dużym biustem, włosami przyprószonymi sztuczną siwizną i z teksaskim akcentem. Prawdopodobnie egzotyczną tancerką. Pukając do drzwi, podniósł odznakę na wysokość brody, by mogła być widziana przez judasza. Prawą rękę miał wolną, tak, na wszelki wypadek - łokieć przyciskał do boku, by lepiej kontrolować glocka. W tym kompleksie nadmierna ostrożność nie zawadzi. Właśnie zamierzał zapukać drugi raz, gdy usłyszał, że porusza się klamka i drzwi się otworzyły, wypuszczając powiew schłodzonego powietrza w gęsty upał dnia. Przypuszczenia Jeda nie mogły być bardziej nietrafne. Kobieta, przed którą stał, była młoda - może dwadzieścia pięć lat, ubrana w czyste, tanie szorty. Brązowe włosy sięgające ramion zebrała w ciasny ogon. Z pewnej odległości mogła się wydawać atrakcyjna, ale z bliska dostrzegł ciemnoczerwone cięcie, która przechodziło przez nasadę nosa i dalej, pod lewym okiem dochodziło prawie do ucha. Skomplikowany kształt rany wskazywał celowe okaleczenie. Jed zwalczył chęć odwrócenia wzroku i skoncentrował się na jej oczach. Zauważył, że płakała. - Czy pani jest Misty? - zapytał Jed. - Mitsy - poprawiła kobieta, przenosząc wzrok z twarzy Jeda na jego odznakę. - Najwyższa pora, żebyście się tu zjawili. - Słucham? - Powiedziałam, że najwyższa pora, żebyście się tu zjawili. Musiałam się dowiedzieć o Rickim z telewizji. Mogliście wykazać przynajmniej tyle uprzejmości, żeby powiedzieć mi o tym osobiście. - Jej głos zdradzał napięcie. Cofnęła się, zapraszając Jeda do środka. Przekraczając próg, Jed spuścił wzrok i wygrzebał notes. - No cóż, prawdę mówiąc, proszę pani, nie wiedzieliśmy, że pan Harris miał … no, liczącą się przygodę. Mitsy prychnęła i potrząsnęła głową, cofając się w głąb mieszkania: - Jezu. Wy, chłopcy, naprawdę jesteście oryginalni. Licząca się przygoda! Sprawiacie, że brzmi to tak romantycznie! - Znikła za narożnikiem kuchni. - Proszę, żeby pani tu ze mną pozostała - zawołał Jed. Stłumił pokusę wyciągnięcia rewolweru. Mitsy ukazała się ponownie z opróżnioną do połowy butelką Budweisera. - Spokojnie, panie oficerze, nie posiadam broni. - Ciężko opadła na sofę, wzbijając kłąb kurzu z poduszek i wskazawszy na zapadnięty fotel, rzekła: - Niech pan zaparkuje. - Dziękuję, postoję - odrzekł Jed. Mieszkanie udekorowano dzięki okolicznym wyprzedażom, ale było dość czyste i Jed nigdzie nie zauważył nawarstwiającego się brudu ani resztek jedzenia, które zwykł był kojarzyć z Brookfield Gardens. - Jest tu pani sama? Mitsy kiwnęła głową z melancholią. - Teraz już tak - powiedziała, kończąc piwo jednym, długim haustem. Porozrzucane puste butelki walały się wokół paki, służącej niegdyś do przewożenia towarów, a teraz robiącej za stół. - No i co, zamierzacie złapać tego małego sukinsyna, czy nie? - A o kogo pani chodzi? Mitsy popatrzyła na Jeda, po czym potrząsnęła głową z oburzeniem. - A o kogo pani chodzi? - przedrzeźniała - A jak pan, do diabła, myśli? Ilu małych sukinsynów szukacie? - Niech pani posłucha, pani …uch… - Cahill, Mitsy Cahill. - Pani Cahill, niech pani posłucha. Ja wiem, że to nie jest przyjemne, ale czy pani myśli… - Siadaj, do cholery! - wrzasnęła Mitsy z oczami pełnymi łez. - Po prostu usiądź i porozmawiaj ze mną, dobrze? Gdy mrugnęła, łzy spłynęły po jej policzkach. Wytarła je opuszkami palców w daremnej próbie uratowania swojego makijażu. Wzięła głęboki oddech i uspokoiła się, po czym złagodziwszy wyraz twarzy, znowu wskazała na fotel: - Proszę - powiedziała o wiele ciszej. - To był bardzo samotny, bardzo trudny dzień. Jestem podekscytowana tym, że mam towarzystwo. Proszę. Jed niepewnie przestąpił z nogi na nogę, zerknął na zegarek, wreszcie usiadł w wyświechtanym leniwcu. Dało się to porównać z siedzeniem na cembrowinie studni. - Więc - oświadczyła Mitsy, używając tego słowa jako łamacza lodu. Wymusiła też uśmiech. - Nikt nie wie o mnie i o Rickim, co? To chyba oznacza, że niezbyt wiele mówił o mnie swoim przyjaciołom. - Ta myśl jakby ją zasmuciła. Jed potrząsnął głową: - Nie, proszę pani, chyba nie. Przynajmniej nie tym, z którymi rozmawialiśmy. Westchnęła i znów dotknęła oczu. - Myślał, że jestem zbyt brzydka, by mnie pokazywać znajomym. Nigdy nie wyraził tego słowami, ale zawsze wiedziałam, że tak myśli. Nagle Jed poczuł się zmuszony zaprzeczyć, powiedzieć, że wcale nie jest brzydka, ale uznał, że Mitsy wie lepiej. Pozwolił więc, by słowa zawisły w powietrzu na jakiś czas, podczas gdy ona wydawała się podróżować w myślach do jakiegoś odległego miejsca. Po jakichś dziesięciu sekundach nie mógł już wytrzymać. - Czy pani i pan Harris byliście małżeństwem? - przerwał ciszę. Pytanie sprowadziło ją z powrotem na ziemię. Pokręciła głową i wbiła wzrok w podłogę. - Nie - powiedziała cicho. - Rozmawialiśmy o tym kilka razy, ale nigdy nie było dogodnego momentu. Najpierw czekaliśmy, aż on znajdzie lepszą robotę; potem, gdy mnie zwolniono, czekaliśmy, aż ja w ogóle znajdę pracę. Gdy ją wreszcie dostałam, musieliśmy zaoszczędzić trochę forsy. Ostatnio chodziło o picie Ricka. Czekałam, aż przestanie. Razem wziąwszy, mówiliśmy o tym już od blisko trzech lat. Wygląda na to, że nie było nam pisane. Przerwała na moment; wyglądała, jakby się miała rozsypać. A potem znów się uśmiechnęła - zmęczonym, pozbawionym humoru uśmiechem, który wydawał się być przedłużeniem łez. - Jak powiedziała moja siostra, Ricky był mężczyzną i chciał mnie przyjąć do swego domu. Z moją twarzą… - Jej głos ucichł. - Biorąc wszystko pod uwagę, to dobry człowiek. Jed nie wiedział, które z nich dwojga było mniej przekonane tą konkluzją. - Czy Ricky miał coś wspólnego z… - zaniechał pytania. Nie widział sposobu na sformułowanie go tak, by nie brzmiało okrutnie. Mitsy ułatwiła mu zadanie: - Z moją twarzą? Wielkie nieba, nie! To prezent od chłopaka, którego rzuciłam w średniej szkole. Powiedział, że tak mnie oszpeci, że nikt inny nie będzie mnie chciał. - Wzruszyła ramionami, jakby opowiadając tę historię, uwalniała się od niej. - To nawet pracowało. Aż do Ricka. A teraz dowiaduję się, że on myślał… No cóż, to naprawdę był bardzo, bardzo długi dzień. Jed odchrząknął: - Pani Cahill… - Proszę - przerwała. - Mów do mnie Mitsy. - Dobrze, Mitsy - uśmiechnął się Jed. - Nie chciałbym być natrętny w tak trudnym dla ciebie momencie, ale muszę zadać ci kilka pytań. - O Ricku? - Tak. - On nie jest tylko niewinną ofiarą, prawda? Bezpośredniość tego pytania zaskoczyła Jeda. Oderwał wzrok od notesu. - Tego właśnie chcemy się dowiedzieć. W pokoju zapadła cisza, podczas gdy Mitsy biła się z myślami. - On nienawidził tego miejsca - powiedziała wreszcie. - Nienawidził wszystkiego, co było z nim związane. - Chodzi o ADN? - Ricky nazywał go dżunglą. Ciągle mówił o rzuceniu tej pracy, ale nigdy tego nie zrobił. Gdy tylko dochodził do momentu podjęcia takiej decyzji, wyskakiwała jakaś podwyżka kosztów utrzymania i decydował się pozostać. To było straszne. - Przestała mówić, jakby zabrakło jej pary. - Czy Ricky kiedykolwiek wspominał o Nathanie Baileyu? - zapytał Jed. Gdy Mitsy pochyliła się do przodu, do jej oczu znów napłynęły łzy: - Wiesz, zadawałam sobie dzisiaj to pytanie z tysiąc razy. Słyszałam, o czym ten chłopiec mówił w radiu i myślałam, że oszaleję, starając się przypomnieć sobie to imię, ale nic z tego nie wyszło. Przykro mi. - Wiesz zatem, że Nathan powiedział o panu Harrisie trochę niepochlebnych rzeczy. Co na ten temat myślisz? Mitsy przez dłuższą chwilę siedziała jak na szpilkach. Najwyraźniej miała coś do powiedzenia, ale wydawało się, że nie chce tego mówić głośno. Jed siedział cierpliwie, dając jej tyle czasu, ile potrzebowała. Gdy wreszcie przemówiła, zwracała się do butów Jeda: - Bardzo bym chciała móc ci powiedzieć, że Rich nie potrafiłby zabić jednego z tych małych bękartów, ale nie mogę. Tak bardzo ich nienawidził! Nigdy nie okazywali mu szacunku, na jaki zasługiwał. Gdyby ktoś go mocno sprowokował, no cóż, wszystko mogłoby się zdarzyć. - Znów umilkła, po czym gwałtownie wstała, zaskakując Jeda. - Muszę wypić jeszcze jedno piwo. Chcesz też? - Nie, dziękuję - skłamał. W rzeczywistości sprzedałby rękę za cokolwiek zimnego do picia. Mitsy nie było przez trzydzieści sekund. Wróciła na miejsce na sofie, jednym ruchem zdjęła kapsel z butelki i rzuciła na stosik koło swoich stóp. Przez chwilę wpatrywała się w butelkę, jakby odczytywała etykietę, ale nie wypiła ani jednego łyka. Jej myśli znów gdzieś uleciały. Gdy Jed obserwował ją w milczeniu, jej usta wykrzywiły się ze złości, a ręce ścisnęły butelkę tak, że aż zadygotała. Gdy znów spojrzała na Hacknera, była zła. - Myślę, że od dłuższego czasu coś planował - powiedziała, jakby coś nagle odkryła, ale słowa były ostrożnie wyważone. - Nigdy dotąd nie zdawałam sobie z tego sprawy, dopiero teraz mi się to ułożyło. - Nie rozumiem. - Oczywiście, że nie. Nie mógłbyś. Parę tygodni temu zauważyłam, że z domu zaczęły znikać rzeczy Ricka. Gdy robiłam pranie, do składania było o kilka sztuk bielizny mniej. Wynosił rzeczy z domu, mówiąc, że zabiera je do pralni, ale nigdy nie przynosił ich z powrotem. Gdy zaofiarowałam się, że odbiorę je z pralni, powiedział: nie. To było tak, jakby się po kawałeczku wyprowadzał z mieszkania. Najpierw pomyślałam, że jest jakaś inna kobieta, ale zawsze wracał na noc do domu i zawsze był w ADN, gdy do niego dzwoniłam. Wreszcie przestałam się tym martwić. - I nigdy nic nie powiedziałaś? Mitsy się uśmiechnęła: - Przez lata nauczyłam się, że czasami tajemnica jest mniej bolesna niż wyjaśnienie. Nie, nigdy nic nie powiedziałam. I on też nie, ale znów zaczął pić. W ciągu ostatnich kilku tygodni bardzo się to nasiliło. Wracał pijany do domu. Chciałam wierzyć, że popijał po pracy ze swoimi koleżkami wychowawcami, ale nie jestem pewna. Myślę, że upijał się w pracy. To mnie najbardziej martwiło. Po prostu nie chciałam jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Jed miał mętlik w głowie. Zmarszczył brwi tak, że prawie się stykały. - A więc myślisz, że jego picie miało coś wspólnego z planem, by zabić Nathana Baileya? Mitsy w odpowiedzi również zmarszczyła brwi: - Nie. No, może. Nie wiem. Problem polegał na tym, że on przestał mi cokolwiek mówić. Żadnych rozmów. Kompletnie nic. Patrząc wstecz i składając to wszystko do kupy, z ginącą odzieżą i biletem lotniczym, myślę, że on próbował się z czymś uporać… - Hola, hola - przerwał jej Jed, machając ręką. - Jaki bilet lotniczy? - No cóż, to jest właśnie największa tajemnica. Jakiś tydzień temu znalazłam w szafie bilet na samolot, ukryty w bucie. W jedną stronę, do Argentyny, zapłacony gotówką. Dziewięćset dolarów! Nie mogę sobie nawet wyobrazić, skąd on wziął tyle pieniędzy. Musiał na niego oszczędzać, sukinsyn. My tu żyjemy od pierwszego do pierwszego, ledwo nas stać na opłacenie rachunków za światło, a ten oszczędza na podróż! O tym też nigdy nic nie powiedziałam, bo wmawiałam sobie, że może on planuje jakąś niespodziankę, jakiś wyjazd dla nas obojga. - Czy był tam również drugi bilet, dla ciebie? Mitsy odpowiedziała odwróceniem wzroku. - Gdzie jest teraz ten bilet? - naciskał Jed. - Nie mam pojęcia. Buty i bilet dołączyły do listy zaginionych rzeczy. Jed odchylił się w zapadniętym fotelu i skrzyżował nogi. Jego kolana znalazły się prawie na poziomie ramion. - Argentyna - myślał głośno. - Kiedy zamierzał wyjechać? Mitsy wzruszyła ramionami. Jej dzień wydłużał się z każdą minutą. - Z tego, co wiem, to był bilet otwarty, bez żadnej daty. Nawet nie wiedziałam, że miał paszport. - Czy pamiętasz linie lotnicze? Potrząsnęła głową. - Nie za bardzo - powiedziała grubym głosem. Wreszcie pociągnęła z butelki. - To były linie, o których nigdy nie słyszałam, coś hiszpańskiego, o ile dobrze pamiętam. Wpisanie tych informacji do notesu zajęło Jedowi pełną minutę. Przez ten czas Mitsy coraz bardziej się oddalała. Gdy wreszcie na nią spojrzał, wydawała się nieobecna. Wpatrywała się przez rozsuwane drzwi w oślepiające, popołudniowe niebo. Jej wzrok był tak wytężony, że Jed przyłapał się na spoglądaniu w tym samym kierunku, by zobaczyć, co też tak ją interesuje. W żołądku zagnieździło mu się uczucie głębokiej frustracji. Oto miał wszystkie nowe informacje, ale nie wiedział, co z nimi zrobić. Stało się jasne, że Ricky Harris wcale nie był takim wzorowym pracownikiem, za jakiego uważał go Johnstone, ale co z tego? Co mały Bailey miał z tym wszystkim wspólnego? - Mitsy? - Jed przemówił miękko, przerywając jej zamyślenie. Jej spojrzenie powróciło do niego razem z ponurym uśmiechem. - Przepraszam, mówiłeś coś? - Musimy jeszcze tylko wyjaśnić jedną sprawę i już mnie nie ma. Powiedziałaś, że teraz zdajesz sobie sprawę z tego, że Ricky coś planował od dłuższego czasu. Jak myślisz, co konkretnie planował? Potrząsnęła głową i przeniosła wzrok z powrotem na niebo. - Naprawdę nie wiem. Może zabicie tego chłopca. Może zrobienie czegoś innego. Cokolwiek to miało być, było wystarczająco złe, by musiał opuścić kraj. I mnie. - Przy końcu jej głos był zaledwie szeptem. Propozycja Reischmana była bez zarzutu. Todd Briscow na dziewięćdziesiąt dziewięć procent był pewien, że w ciągu miesiąca dostaną ten kontrakt. On i jego szef sprzedaży spędzili popołudnie na polu golfowym, świętując zbliżające się zwycięstwo. Jednak po ósmym dołku upał stał się zbyt wielki i przenieśli świętowanie do wnętrza klubu, gdzie ich boss stawiał. Sterując krętą drogą do domu, Todd zastanawiał się, czy przypadkiem nie wypił o kilka kieliszków za dużo. Nie to, żeby się czuł pijany, tylko musiał ciężej niż zwykle pracować nad utrzymaniem chevroletta pomiędzy chodnikami. Todd nawet nie pomyślał o chłopcu, którego widział rano, dopóki nie wysłuchał - wracając do domu z przyjęcia - wiadomości w radiu. Czy to możliwe, że dzieciak, którego szukają, był tym, którego on widział? Wiek się mniej więcej zgadzał i wyjaśniałoby to, czemu tak wcześnie rano wałęsał się po okolicy, ale Todd nie mógł uwierzyć, że chłopiec, na którego się natknął, był mordercą. Gdy podzielił się z żoną swoimi wątpliwościami przez telefon w aucie, usłyszał, że policja zostawiła w domu zdjęcie chłopca. Gdy zobaczy to zdjęcie, będzie pewien. Wjechawszy do garażu, Todd przed wejściem do domu spędził kilka minut na ustawieniu automatycznego zraszacza na frontowym trawniku. Ściemniało się, a on był przekonany, że sekret ich pięknej, zielonej murawy tkwił w conocnym podlewaniu. Patty wręczyła mu ulotkę z fotografią Nathana, zanim zdążył odstawić swoją walizeczkę. - Czy to on? - zapytała niecierpliwie. - Nie mogę uwierzyć, że nie widziałeś jego zdjęć w wiadomościach. Przecież tylko o nim mówią. Tak jakbym miał czas na oglądanie wiadomości - pomyślał Todd. Ulotka zawierała dwie fotografie Nathana Baileya. Jedna wyglądała na szkolne zdjęcie - uśmiech i uczesane włosy. Druga sprawiała wrażenie skopiowanej z wideokasety. Porównując rysy twarzy, Todd nie dopatrzył się podobieństwa pomiędzy dwoma chłopcami na zdjęciach i żadne z nich nie przypominało mu dziecka, widzianego tego ranka. Dopóki nie zwrócił uwagi na oczy z drugiego zdjęcia. Miały ten sam wyraz sarny, złapanej w reflektory pędzącego auta, co oczy chłopca, którego widział. I włosy były te same. - To jest on - powiedział Todd. - Musimy zadzwonić na policję. - Jesteś pewien? - naciskała Patty. Z jej tonu Todd nie potrafił wywnioskować, jakiej odpowiedzi oczekiwała. - Nie na sto procent - odrzekł uczciwie. - Ale myślę, że powinniśmy zadzwonić. Rozdział 24 Nareszcie zrobiło się ciemno i nadszedł czas, by kontynuować ucieczkę. Odnalezienie kluczyków było tym razem znacznie trudniejszym zadaniem. Nathanowi zajęło to prawie godzinę szalonych poszukiwań, zanim wreszcie natknął się na pojedynczy klucz z napisem „Honda” pomiędzy garścią drobnych w popielniczce, wetkniętej na sam tył szuflady w komodzie. W przebłysku natchnienia, Nathan spędził ostatnie trzydzieści minut w parnym garażu, używając taśmy izolacyjnej, by jedynki na tablicach rejestracyjnych hondy zmienić w czwórki. Silnik zaskoczył za pierwszym razem. Upewnił się, że samochód jest na luzie, ale mimo to na wszelki wypadek wcisnął sprzęgło. Jeśli się czegoś przez te ostatnie dwa dni nauczył, to tego, że nie ma pojęcia „zbyt ostrożny”. Zaczął szukać przycisku otwierającego drzwi garażu, ale go nie znalazł. - Człowieku - zrzędził, gasząc silnik. - Coś w końcu musi pójść dobrze dzisiejszej nocy. Po omacku obszukał podłogę pod siedzeniami i przekopał schowek na rękawiczki, szukając pilota do otwierania drzwi, ale nic nie znalazł. Będzie musiał użyć guzika w ścianie; bał się, bo wystawiało go to na widok w pełnym świetle i zupełnie nie osłoniętego. Podjąwszy decyzję, podszedł do drzwi łączących garaż z kuchnią, ale w dalszym ciągu nie znalazł żadnego przycisku. Czy to możliwe? Po raz pierwszy w ciągu swojego dwunastoletniego życia Nathan Bailey musiał ręcznie unieść garażowe drzwi. Był zaskoczony, jak mało wysiłku to wymagało. Wyjechał z garażu, zaciągnął ręczny hamulec, wrzucił luz i znowu ręcznie opuścił drzwi. Gdy wrócił na fotel kierowcy - zapiął pas bezpieczeństwa, stoczył się lekko z pochylonego podjazdu, wrzucił pierwszy bieg i delikatnie puścił sprzęgło. Początek jazdy nie był idealniy, ale też nie było tak źle, jak się obawiał. Serce mu podskoczyło, gdy zbliżył się do wylotu Little Rocky Trail. Trzy policyjne radiowozy z migającymi niebieskimi światłami, z poślizgiem weszły z zakręt jeden za drugim, pędząc w górę ulicy, którą właśnie opuszczał. Nathan domyślił się, że gość, którego spotkał rano, wreszcie wykonał telefon. - Jest pan pewien, że to on? - dopytywał się Greg. Jego głos był niecierpliwy i ostry. Todd zastanawiał się, czy zrobił coś złego. - A jak bardzo mam być pewien, według pana? - odgryzł się Todd z irytacją. - Zostawił pan pod naszymi drzwiami zdjęcie dzieciaka i mówię panu, że mały, którego widziałem przez około pięciu sekund piętnaście godzin temu, wyglądał jak ten na zdjęciu. Patty, Peter i pies przyłączyli się do niego przy kuchennym stole, by być świadkami inkwizycji. Greg głęboko nabrał powietrza, po czym je wypuścił. Najwyraźniej jego niepokój był widoczny i udzielał się jego świadkowi. Jako oficer prowadzący śledztwo w tej części sprawy Baileya, stał przed trudnym dylematem. Jeśli zgłosi policji stanowej, że małego Baileya widziano w Jenkins Township, cała masa obrońców prawa zwalił się na ich mały świat - no, może z wyjątkiem miejsca aktualnego pobytu chłopca. Jego odkrycie mogło zapewnić mu karierę, ale też pomyłka mogła skazać go na dożywotnie życie szeregowego policjanta, patrolującego okolicę. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin widziano Nathana setki razy, nawet w Kalifornii. Oczywiście, nic się z tego nie wykluło. Greg potrzebował dodatkowego dowodu, zanim rozpocznie alarm. Musiał być jakiś sposób, by potwierdzić historię pana Briscow. - Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, co miał na sobie, gdy go pan zauważył - spytał wkładając dużo wysiłku, by jego głos brzmiał cierpliwie. Cierpliwość, jednakże - prawdziwa czy udawana - nie była najmocniejszą stroną Todda: - Już panu mówiłem, panie oficerze, że nie pamiętam. Miał szorty, to wiem, i koszulkę z jakimś sportowym emblematem. Nie pamiętam, jakiej drużyny. Zgodnie z meldunkami z Wirginii, Nathan Bailey zabrał z domu Nicholsonów koszulkę Chicago Bulls. - A w którą stronę zmierzał, gdy widział go pan po raz ostatni? - Gdy go pierwszy raz zauważyłem, szedł w stronę naszego domu, przekraczając ulicę. - Skąd? - Jakby szedł od domu Perlmansów. Bez wiedzy kim są ani gdzie mieszkają Perlmansowie, informacja była bezużyteczna. - Czy mógł wracać z kościoła Świętego Sebastiana? - zapytał Greg. Todd przez moment zastanawiał się nad pytaniem, rozpatrując w pamięci mapę okolicy. Po chwili kiwnął głową: - Tak. Jeśli poszedł na skrót przez las, z tego właśnie kierunku, ogólnie biorąc, by nadszedł. Greg klasnął w dłonie. - Myślę, że to wystarczy, by oficjalnie uznać, że widział pan Nathana Baileya - powiedział z uśmiechem. Odwracając się do pozostałych policjantów, którzy zebrali się w przedpokoju, powiedział: - To ma sens, chłopaki. Przejdźmy się od domu do domu i znajdźmy go. W policyjnej pracy zawsze tak było: to, czego szukasz, zawsze odnajdywało się w miejscu już przeszukanym. Greg podziękował Briscowsom za pomoc i wstał od kuchennego stołu, by wspomóc pozostałych w poszukiwaniach. Dochodząc do drzwi zorientował się, że nie zadał najważniejszego pytania. - Panie Briscow? - odwrócił się tak, by znów widzieć całą rodzinę. - Tak? - Czy orientuje się pan, którzy z pańskich sąsiadów są w tym tygodniu na wakacjach? Todd skrzywił się, jakby nagle rozbolał go ząb. - Jezu, panie oficerze, nie wiem - powiedział. - Ja naprawdę nie znam jeszcze zbyt wielu ludzi z sąsiedztwa. Nie mieszkamy tutaj wystarczająco długo. Greg pokiwał głową z rozczarowaniem. Wyglądało na to, że w tej sprawie nie będzie żadnych ułatwień. - W porządku, proszę pana. Pomyślałem tylko, że powinienem o to zapytać. Dziękuję za pańską pomoc. - Przykro mi. - Nie ma sprawy. - Znów skierował się do drzwi. - Jedną chwilkę! - wykrzyknął Todd, zanim Greg zdołał zrobić jeden krok. Todd wyglądał jak człowiek, który właśnie dokonał jakiegoś ważnego odkrycia. - Grimesowie w górze ulicy są na wakacjach - powiedział . - Właśnie przypomniałem sobie, że dzieciak z sąsiedniego domu przez cały tydzień zabierał ich gazety. Na prośbę Grega, Todd odprowadził policjanta na koniec ulicy, gdzie na Little Rocky Trail 4120 Grimesowie mieli skromną rezydencję. Budynek nie różnił się od pozostałych w sąsiedztwie, ale Grega przypomniał sobie, że właśnie tu coś go zmusiło do zajrzenia przez frontowe okno, widząc - nie, raczej wyczuwając - ruch za przejrzystymi zasłonami. W dziennym świetle dom wyglądał tak, jak wszystkie pozostałe puste domy przy tej ulicy, ale teraz, w nocy, jego zaciemnione okna rzucały się w oczy jak plamy tuszu na białym obrusie. Wyciągając broń z kabury, Greg kazał Toddowi zaczekać przy krawężniku. Todd zrobił nawet więcej, bo na ochotnika wrócił do swojego domu. Procedura policyjna zobowiązywała Grega do wezwania wsparcia. Samotne przeszukiwanie budynku, w którym ukrywał się poszukiwany zabójca, było szaleństwem i nawet sama myśl o tym pogwałcała wszystkie przepisy, które pamiętał. Ale jeszcze większym szaleństwem była perspektywa ściągnięcia tutaj wszystkich gliniarzy z wolnego świata, by rzucili się na pusty dom. Dla policjanta znacznie lepiej było zostać martwym niż ośmieszonym. Zdecydował, że wykona przeszukanie samodzielnie. Nawet w chwilach największego zwątpienia w siebie nie miał żadnych wątpliwości, że będzie w stanie strzelać lepiej niż dziecko. Teraz zaskoczony był psychicznym komfortem, jaki dawała mu ta myśl. Zaczął tam, gdzie skończył, mianowicie świecąc latarką przez frontowe okno. W przyćmionym, rozproszonym świetle wszystko wydawało się w porządku. To tylko ciemny salon. Z frontowej werandy zszedł na boczne podwórko. Nie mając właściwie pewności, czego szuka, zauważył, że na trawie nie było śladów stóp ani rozbitego szkła. Kompresor od klimatyzacji pracował, ale to niekoniecznie cokolwiek oznaczało. Na podwórzu za domem było tak samo. W raporcie z domu Nicholsonów wyczytał, że Nathan włamał się przez tylne drzwi, ale ten dom nie miał tylnych drzwi na poziomie gruntu. Znajdowały się raczej na półpiętrze, gdzie mógłby być wybudowany taras, ale nie był. Drewniana poręcz przed drzwiami blokowała bezpośredni do nich dostęp. Jedynym wejściem, które można było brać pod uwagę, były okna od kuchni, które sprawiały wrażenie nietkniętych, albo jedno z malutkich okienek piwnicznych, znajdujących się na poziomie ziemi. Greg przelotnie pomyślał z podziwem o gospodarzu domu. W jego własnym, piwniczne szyby były wiecznie zachlapane błotem, a tutaj - okna Grimesów były bez jednej plamki. Zwłaszcza jedno było tak czyste, że wydawało się, że wcale go nie ma. Na tę myśl Greg dostał gęsiej skórki. Bez względu na to, jak czyste było szkło, powinno się w nim odbijać światło latarki. - A niech to diabli - wymruczał na głos. Przybrał pozycję strzelecką i omiótł światłem wnętrze piwnicy, wspierany służbowym rewolwerem. Gdy upewnił się, że w pomieszczeniu nie ma żywej duszy - opuścił się przez okienko do wnętrza. W głowie zagrzmiał mu głos oficera, szkolącego go przed laty, przypominając mu o wezwaniu wsparcia, ale zignorował to. Wyczuwał bliskość zdobyczy i zamierzał dokończyć sprawę własnoręcznie. To byłby wspaniały dzień: odnalezienie samochodu i złapanie chłopaka. Modlił się tylko do Boga, żeby nie było żadnej strzelaniny. Procedura przy zastrzeleniu dorosłego była absurdalna. Greg nie chciał nawet myśleć o tym, co by się działo, gdyby strzelił do dziecka. Ruchy Grega wewnątrz domu przypominały ruchy pająka. Broń stanowiła przedłużenie jego prawej ręki, sztywno wyprostowanej pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w stosunku do reszty ciała, z podstawą kolby spoczywającą w zagłębieniu lewej dłoni, która dzierżyła również latarkę. Mocny promień światła biegł równolegle do lufy i jasno oświetlał pole widzenia. Plecy Grega były sztywno wyprostowane, a kolana ugięte - przemierzał piwnicę i schody jak szermierz, którego stopy nigdy się nie krzyżują. Był świetnie przygotowany do walki. Drzwi na szczycie schodów były zamknięte, ale nie na klucz, powodując jedynie sekundowe opóźnienie w poszukiwaniach. Jeśli dzieciak tu był i jeśli był sprytny, to czekałby po drugiej stronie drzwi i oddałby strzał przy pierwszym poruszeniu. Zdając sobie z tego sprawę i będąc mądrzejszym od przeciętnego złoczyńcy, Greg przystanął i zaczął poruszać promieniem światła, by wskazać chłopcu, którego tam nie było, fałszywy cel. Po chwili rzucił się naprzód i wtargnął do kuchni. Zataczając lufą i światłem poziomy łuk, jednym ruchem sprawdził całe pomieszczenie. Nie zobaczył żadnego celu. Dobrze, że odnalazł właściwy dom, źle, że nie zastał tam chłopca. Dopiero po dokładnym przeszukaniu piętra, Greg znalazł na kuchennym stole list, napisany przez Nathana Baileya. W liście przepraszał za to, że się włamał, i informował właścicieli domu, że zrobił za nich pranie. Dalej mówił, jak bardzo źle się czuje, zabierając ich samochód i - tak przy okazji - rewolwer. Greg uniósł przenośne radio i uruchomił mikrofon. Rozdział 25 W ciemnościach Nowy Jork wyglądał całkiem jak Pensylwania. Na ostatnich dziesięciu kilometrach jakiś samochód przykleił się do tylnego zderzaka auta Nathana i nie chciał się odczepić. Próbował zwalniać, by zmusić gościa do wyprzedzenia go, i przyspieszał, by go zgubić, ale nic z tego nie wychodziło; facet po prostu trwał na swoim miejscu, metr za zderzakiem, a jego oślepiające reflektory, odbijając się we wstecznym i w bocznych lusterkach, wypalały kręgi na siatkówkach Nathana. Obcy kierowca wygłupiał się, podjeżdżając blisko na pełnej szybkości, po czym zostawał daleko w tyle. Ta zabawa przerażała Nathana. Gdy zobaczył paradę policyjnych wozów, wjeżdżających do Little Rocky Creek, podjął decyzję, by omijać główne drogi i trzymać się bocznych. Na mapie wyglądało, jakby wszystkie prowadziły w tym samym kierunku. A gdy oswoił się już ze zmianami biegów, małą hondę prowadziło mu się przez kręte drogi równie dobrze jak beemkę. Jak wiele innych decyzji, które podjął w ciągu ostatnich dwóch dni, ta również początkowo wydawała się dobra, by później się popsuć. Dotąd nie zdawał sobie sprawy, ile poczucia bezpieczeństwa dawały mijane regularnie stacje benzynowe i zamieszkane miejsca. O pierwszej trzydzieści w nocy w zasięgu wzroku nie było żadnych świateł ani innych aut, co dla Nathana oznaczało brak jakiejkolwiek pomocy, gdyby ten dupek w lusterku wreszcie zrobił to, co planował. Jedno za to było pewne. Był wystarczająco przewidujący, by zabrać ze sobą rewolwer. Rozkazy zastępcy szeryfa, Chada Steadmana, były jasne. Miał nikogo nie zatrzymywać, dopóki nie pojawią się jednostki ubezpieczające. Zgodnie z ostatnim raportem chłopców z Pensylwanii, Nathan Bailey był uzbrojony i niebezpieczny, a jechał hondą, za którą Chad podążał przez ostatnie dwadzieścia kilometrów. W świetle jego długich świateł, kierowca z pewnością wyglądał na wystarczająco małego, by być dzieckiem. A to, co zrobił z tablicami rejestracyjnymi, nie zwiodłoby nikogo. Aby skrócić czas oczekiwania na to, by dwóch pozostałych członków patrolu Okręgu Pitcarin dołączyło do niego, zdecydował się na małą zabawę w kotka i myszkę, odpadając o kilka długości samochodu, po czym dojeżdżał z rykiem silnika tak blisko, że niemal uderzał w tylny zderzak hondy. Gdyby chłopak zaczął uciekać, to Chad miałby powód, by podjąć pościg na własną rękę. Zabawa zdawała się trochę małego denerwować, ale poza kilku dziwacznymi odchyleniami od obranego kierunku, trzymał się twardo. Steadman nie był pewien, co myśleć o dziecku, które nie traci nerwów pod presją. Czy będzie trudniejszy do okiełznania po ujęciu? Steadman zauważył światła samochodu wyłaniające się spoza wzgórza z tyłu w tej samej chwili, w której jego radio ożyło. - Charlie siedem zgłasza się do Baker piętnaście - szczeknął głośnik. - Charlie siedem - potwierdził dyspozytor. Steadman wyjął mikrofon z uchwytu na desce rozdzielczej i kciukiem wcisnął guzik nadawania: - Charlie siedem, tu Baker piętnaście - powiedział, pozdrawiając Jerrego Schmitta, świeżo przybyłego jako wsparcie. - Charlie siedem, cześć. - Jestem prawie pewien, że to ten mały - wyjaśnił Steadman monotonnym głosem człowieka, który spędził wiele godzin przy radiu. - Jedzie nierówno. Mógł rozpoznać we mnie policjanta. - Chcesz go teraz zatrzymać? - Zaprzeczam. Command sześć jest gdzieś na trasie, nie jestem pewny jego 10-20 - powiedział roztropnie Steadman, zaznaczając dla potrzeb taśmy, na którą nagrywano wszystkie rozmowy radiowe, że jest gotów wykonywać obowiązki nawet wtedy, gdy nie można znaleźć szefa. - Baker piętnaście, tu Command sześć. - głośnik zatrzeszczał od skrzypiącego głosu sierżanta Wattsa, dowódcy patrolu. Steadman się uśmiechnął. Mam cię, pomyślał. - Baker piętnaście. - Jestem na skrzyżowaniu Hasley Road i Trasy Sto Sześćdziesiąt Osiem - wyjaśnił szef. - Jakie jest twoje 10-20 w stosunku od tej lokalizacji? Uśmiech Steadmana zamienił się w niezadowoloną, rozczarowaną minę. Stary piernik był znacznie bliżej, niż myślał. - To będzie około dwóch i pół kilometra, Command sześć. - W porządku - zadecydował Watts - zatrzymamy go tutaj. Zorganizuję blokadę drogi. Potraktuj to jako zatrzymanie zbrodniarza. - Baker piętnaście potwierdza - odpowiedział Steadman. - Charlie siedem potwierdza. Steadman żył po to, by zatrzymywać zbrodniarzy. W okręgu Pitcarin odpowiadało to jego wyobrażeniu o zachowaniu policjantów ze „Śmiertelnej broni”. Gdy zbliżą się do blokady drogi, Steadman i Schmidtt włączą migające światła i syreny i wezmą hondę między siebie, tworząc trójkąt pojazdów, z którego nie będzie ucieczki. Zza osłony drzwi uzbrojeni w wielostrzałowe strzelby trzej policjanci zażądają, żeby więzień wysiadł z auta i położył się na ziemi. Wtedy zostanie aresztowany. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, nikomu nic się nie stanie. Ale jeśli ten mały bękart wykona jakiś nieoczekiwany ruch - zwłaszcza rękami - będzie bez dwóch zdań martwy na zawsze. Serce Nathana podskoczyło mu do gardła, gdy ujrzał w lusterku drugą parę świateł. To nie amator dzieci jechał w aucie za nim. To był gliniarz. Gdy drugi samochód zbliżył się od tyłu, reflektory podświetliły czerwono niebieską baterię świateł na dachu. Spokojnie, chłopcze - podpowiadał sobie w myślach Nathan. Jeszcze cię nie zatrzymali. Może nie wiedzą. Może są po prostu w drodze do jakiegoś innego miejsca. Wiedział, że ta myśl była niedorzeczna, ale otarcie się o samobójstwo zrobiło z niego optymistę na siłę. Jak długo była nadzieja… Jego umysł gorączkowo szukał wyjścia z tej sytuacji. Tak długo, jak tylko razem jechali i on był z przodu, wszystko pozostało w porządku. Ale wkrótce wykonają jakiś ruch i chciał być przygotowany. Musieli go najpierw złapać, zanim wsadzą z powrotem do klatki. Po prostu bądź gotów na wszystko. Ale nie był. Lasy obu stronach drogi zaczęły ustępować miejsca ciemnym domostwom. Żółty, odblaskowy znak ostrzegł go przed zbliżającym się skrzyżowaniem z przejściem dla szkolnych dzieci i poinstruował, by zwolnić do czterdziestu kilometrów na godzinę. W tych okolicznościach Nathanowi nie wydawało się to bardzo dobrym pomysłem. Jego stopa na pedale gazu stała się cięższa. Czuł, że cokolwiek chcieli zrobić, zrobią to wkrótce. I nagle zobaczył. Blokada drogi! Około stu metrów przed nim policyjne auto tarasowało skrzyżowanie; niebieskie i czerwone światła omiatały stojące wokół budynki. We wstecznym lusterku ożyły jeszcze dwa komplety takich świateł i poraziło go elektroniczne wycie syren. - O, cholera! - krzyknął, nie słysząc nawet słów, które mu się wyrwały. Na sekundę zdjął nogę z gazu, ale zaraz zdał sobie sprawę, że aby utrzymać przy życiu swoje nadzieje, musiał jechać dalej. - Tylko Ty i ja, Boże - powiedział. Wbił pedał gazu w podłogę tak mocno, że guma na pedale stała się jedynie cienkim klinem pomiędzy podeszwą a dywanową wykładziną. Steadman nie mógł uwierzyć w to, co widział. Wdepnął hamulce, kiedy mały zwolnił - a tu nagle dystans pomiędzy nimi dramatycznie wzrósł. Poprzez zawodzenie syreny mógł słyszeć jękliwy ryk silnika hondy, która pędem się od niego oddalała. - Ten sukinsyn ucieka - wrzasnął do mikrofonu. Ale miejsca na ucieczkę nie było. Radiowóz Wattsa całkowicie zablokował drogę, pozostawiając jedynie pół metra pomiędzy tylnym zderzakiem, a dziesięciocentymetrowym krawężnikiem. Nic nie mogło się tędy przedrzeć. Steadman ponownie włączył mikrofon: - Chryste, sierżancie, on zamierza cię staranować! Dojeżdżając do policyjnego auta, blokującego przejazd, Nathan ciągle nie wiedział, którędy jechać. Odległość zmniejszała się w przerażającym tempie, a szybkościomierz hondy minął osiemdziesiątkę. Na mniej niż dwanaście metrów przed radiowozem, chłopiec skierował instynktownie hondę na krawężnik, wydobywając z podwozia straszny, zgrzytliwy odgłos, kiedy auto szorowało o beton. Samochód wzbił się na moment w powietrze, po czym opadł wszystkimi czterema kołami na trawę. Nathan walczył o odzyskanie kontroli nad pojazdem, który wpadł w poślizg na zwilżonej rosą darni. Nawet nie zauważył strzelby, dopóki nie wypaliła. - Jezu Chryste! - głośno zawołał Steadman na widok strzelającego Wattsa. W ciemności błysk z lufy był długi na trzy czwarte metra. - Sukinsyn jest już martwy - stwierdził, zaskoczony satysfakcją w swoim głosie. Eksplodujący z lewej strony ładunek ogłuszył Nathana w jednej chwili. Chłopiec wrzasnął głośno, gdy dziewięć śrucin kalibru osiem milimetrów rozszarpało tylne okno i słupek, posiekało siedzenie i zagłówek pasażera, zniszczyło przednią szybę, pozostawiając mu przed oczami prawie nieprzezroczystą pajęczynę spękanego szkła. Wiedział, że to musiał być shotgun. Ci idioci ciągle próbowali go zabić! Nie miał czasu, by zorientować się w swoim położeniu, zanim znalazł się z powrotem na gładkiej jezdni. Blokada drogi pozostała za plecami. Patrząc w lusterko zobaczył lufę, wypluwającą błysk jak żółta lampa błyskowa, i moment później lusterko wraz z pozostałościami przedniej szyby znikło w białym kurzu eksplodującego szkła. Znów krzyknął i jeszcze mocniej przycisnął pedał gazu. Auto nie zareagowało. - Och, Boże, nie! Nie teraz! Proszę, Boże, nie teraz! - Po raz pierwszy, od kiedy ujrzał pościg w lusterku, ogarnął go paniczny strach. Honda zwalniała! Spróbował zredukować bieg, ale urządzenie odpowiedziało jedynie powodującym ból zębów zgrzytem. Skrzynia biegów została zniszczona uderzeniem o krawężnik. Podczas gdy Nathan błagał Wszechmocnego o pomoc, strzałka szybkościomierza spadła do czterdziestki i szybko zmierzała do zera. - KURWA!!! - krzyknął. To było najgorsze słowo, jakie znał. Z całych sił wcisnął hamulec i honda z szarpnięciem zatrzymała się na środku drogi. Zrobię to na piechotę, jeśli będę musiał - postanowił w milczeniu. Ale Steadman dopadł go, zanim zdążył sięgnąć klamki. - Chcę widzieć twoje ręce! - wkurzony głos ryknął na niego od tyłu. - Pokaż ręce, albo odstrzelę ci ten cholerny łeb! Nathan przez chwilę siedział bez ruchu, zanim dotarło do niego, że to już koniec podróży. Gdzieś w tym całym bajzlu musiała być nadzieja, ale znakomicie zakamuflowana. Powoli podniósł ręce do góry, poddając się nie tylko policji, ale i przeznaczeniu. W uszach ciągle jeszcze dzwoniło mu od wystrzału, ale mimo to gdzieś z tyłu słyszał odgłos kroków. Znikąd wyskoczyła lufa rewolweru i mijając to, co pozostało z bocznej szyby, wwierciła mu się boleśnie w ucho. - Wyłaź z auta! - ktoś wrzasnął. - Wyłaź z tego cholernego auta! - Nie mogę! - zaprotestował Nathan. Lufa rewolweru pchała go w przeciwnym kierunku, uniemożliwiając wykonanie rozkazu. - Powiedziałem, żebyś wyłaził! - Broń! - zawołał drugi głos. - Na siedzeniu leży broń! Pilnuj jego dłoni! Dwie pary rąk spadły na niego, łapiąc za koszulkę i włosy. Używając ich jako uchwytów, wywlekli go z samochodu przez rozbite boczne okienko. - Aua! - krzyknął Nathan. - To boli! Zrobię wszystko, co chcecie! - Czuł, jak ostre okruchy szkła wbijają się w jego ręce, nogi i brzuch. Gdy przeciągnęli go przez okno, rzucili nim o bruk tak, że powietrze uciekło mu z płuc, a przed oczyma eksplodowały purpurowe kręgi. Ciągle wykrzykiwali sprzeczne rozkazy, ale już nie słyszał, co mówią. Noga w bucie przycisnęła mu twarz do bruku, podczas gdy czyjeś kolano boleśnie wbiło się w krzyż. Nathan błagał o litość, podczas gdy policjanci wykręcili mu mocno ręce do tyłu, by go zakuć w kajdanki. Jeszcze centymetr i mógł przysiąc, że wyłamią mu ramiona ze stawów. - Kim ty, cholera, myślisz, że jesteś, żeby przede mną uciekać, gówniarzu? - wysyczał mu do ucha jeden z gliniarzy, tuż przed tym, jak bransoletki kajdanek zacisnęły się na jego rękach aż do rozdzierającego bólu. - Proszę, nie róbcie mi więcej krzywdy - błagał Nathan. - Obiecuję, że będę robił to, co każecie. - Tą szansę już zmarnowałeś, gnojku - odpowiedział glina. Używając łańcuszka, łączącego bransoletki, jako uchwytu, policjanci podnieśli Nathana najpierw na kolana, po czym chwytając go za bolące ramiona, postawili na nogi. Z obu nozdrzy leciała mu krew, jak z równomiernie kapiącego kranu. Oba strumyki zbierały się tuż pod górną wargą i krew ciężkimi kroplami skapywała mu na koszulkę i na reeboki. Nathan gwałtownym mruganiem oczyścił oczy z łez i mógł dokładnie obejrzeć swoich prześladowców. Wyglądali tak, jak wszyscy policjanci świata, zgrabni i pełni złości jak diabli. Trzeci oficer podszedł, gdy Nathan został przyparty do jednego z radiowozów. Ten nowy policjant był jeszcze bardziej wściekły. Nad kieszenią na piersi nosił złotą odznakę, inną niż srebrne odznaki pozostałych dwóch. Nad drugą kieszenią złoty gliniarz miał złotą plakietkę z nazwiskiem WATTS. Zbliżył się do chłopca na niecały metr. - Ty jesteś Nathan Bailey? - zapytał. Nathan przytaknął ruchem głowy. - Tak, proszę pana - potwierdził. Watts był starszy od pozostałych i mimo pokaźnego brzucha, wyglądał na niezwykle silnego. Jego muskuły napinały rękawy koszuli i nie było kołnierzyka, który mógłby objąć jego szyję. Miał oczy wilka, świdrujące i przerażające. Takie samo spojrzenie widział u Ricky Harrisa. - Czy to prawda, że zabiłeś strażnika więziennego? - zapytał Watts. Nathan znów przytaknął: - Tak, proszę pana, ale… Nim zdążył odpowiedzieć, Watts wbił dotąd niewidoczną, długą pałkę w genitalia chłopca. Nathan krzyknął z bólu i padł na ziemię jak zepsuta kukiełka. Podciągnął kolana do piersi w obronnym geście i walczył o oddech. - Jakiś sędzia pewnie cię wypuści - powiedział Watts, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie satysfakcji - ale chciałem, żebyś wiedział, że za zabicie stróża prawa jest cena. - Zwracając się do podwładnych, dodał: - Zabierzcie stąd to psie gówno. Steadman sparodiował salut i poderwał Nathana za ramiona, wrzucając go na tylne siedzenie radiowozu, jak torbę chrupek dla psa. W trakcie dwudziestokilometrowej podróży na posterunek policji Nathan nawet się nie poruszył. Leżał na boku z podciągniętymi kolanami, czekając na powrót nadziei. Rozdział 26 Pani Szczęście była tajemniczą, starą dziwką. Pointer planował wmieszać się pomiędzy gliniarzy kręcących się po Jenkins Township, udając policjanta z okręgu Braddock, przydzielonego do obserwowania rozwoju sprawy w Pensylwanii. Prędzej czy później coś usłyszy i odpowiednio dostosuje plany. To powinno zadziałać. Mundur i legitymację miał autentyczne, uzyskane jako częściowa spłata długów od jednego z urzędników średniego szczebla, pracujących w departamencie policji okręgu Braddock. Nawet numer odznaki był legalny - przydzielony fikcyjnemu policjantowi o nazwisku Terry Robertson, rzekomo pracującemu na posterunku w Bankston. Gdyby komuś przyszło do głowy sprawdzić, dowiedziałby się, że Terry został czasowo przydzielony do centrum walki z narkotykami w Houston. Mistyfikacja zostałaby prawdopodobnie wykryta w trakcie październikowych prac nad budżetem, ale wybryk bez wątpienia zostałby przypisany dowcipom komputerowych hackerów. W każdym razie taki był plan. Jednak rzeczywistość okazała się dużo prostsza. Gdy meldował się w hotelu o nazwie „Zajazd dla Zmotoryzowanych Pod Oszczepem i Muszkietem” - jedynym w Jenkins Township, w którym można było wynająć pokój na całą noc, uwagę Pointera przyciągnął napis „Doniesienie Specjalne”, ukazujący się na ekranie dwudziestopięciocentymetrowego telewizora, stojącego na biurku recepcjonistki. Zaciekawiło go, co też może być na tyle ważne, żeby przerywać program całonocnego kanału filmowego o trzeciej nad ranem. Bardzo grube palce niezwykle grubej urzędniczki zatrzymały się w pół słowa; ona również skoncentrowała się na ekranie. Kobieta - plakietka zdradzała jej imię ABIGAIL - obróciła się w krześle i podkręciła siłę głosu w odbiorniku. Pointer stłumił śmiech; urzędniczka skojarzyła mu się z ożywionym śniegowym bałwanem albo z galaretowatymi dętkami, ułożonymi jedna na drugiej. Jednak wszelkie oznaki rozbawienia znikły, gdy ekran wypełniło zdjęcie Nathana Baileya z nałożonym na nie napisem ARESZTOWANY. Rozradowany prezenter ogłosił, że ci mieszkańcy Pensylwanii, którzy jeszcze czuwają, mogą (obaj) spokojnie iść spać na resztę nocy, ukojeni wiadomością, że najsławniejszy w kraju uciekinier został zatrzymany przez policję z okręgu Pitcarin. - O, cholera - powiedział miękko Pointer bardziej do siebie, ale Abigail usłyszała i litościwie pokręciła głową. Jej drugi i trzeci podbródek poruszył się gwałtownie w przeciwnym kierunku niż głowa. - Taki biedny, mały chłopczyk - cmoknęła. - Myślę, że powinni po prostu zostawić go w spokoju. W normalnych warunkach Pointer nic by nie powiedział, ale ze względu na swoje przebranie zaprotestował: - Ten biedny chłopczyk zabił policjanta - powiedział. Najwyraźniej odznaka i mundur nic dla Abigail nie znaczyły: - Po tym, jak policjant próbował go zabić. Cóż innego mógł zrobić? Niech pan tylko na niego popatrzy. Ten chłopiec nie jest mordercą. Pointer już myślał o czymś innym. Przypomniał sobie z Atlasu Drogowego Randy MacNallego, że okręg Pitcarin znajdował się w najbardziej na południe wysuniętej części stanu Nowy Jork, z dala od przelotowych tras międzystanowych, które wczoraj wydawały się małemu takie atrakcyjne. Jeśliby się pospieszył, mógłby tam być za parę godzin. Obrócił się na pięcie bez słowa i wyszedł w chwili, gdy Abigail obracała kartę meldunkową w jego stronę do podpisu. - Nie chciałam pana obrazić! - zawołała za nim, gdy zamykały się szklane drzwi. Nim dotarli na posterunek, ogień w pachwinach Nathana zmniejszył się do pulsowania, a nos przestał krwawić, choć w ustach pozostał metaliczny posmak. Rozmaite zadrapania i siniaki zlały się w jeden ból. Kajdanki już dawno spowodowały drętwotę palców. W trakcie nie kończącej się jazdy policyjnym krążownikiem szos, Nathan podsłuchiwał radiową rozmowę pomiędzy gliniarzami, zaangażowanymi w jego aresztowanie. Ze sposobu, w jaki rozmawiali, można by sądzić, że jest co najmniej Butchem Cassidy. Omal nie przypomniał kierowcy - Steadmanowi - że ma zaledwie dwanaście lat i że we trzech go pobili. Chciał opowiedzieć policjantowi, że jego tata mówił mu, że duzi, którzy biją mniejszych, nazywani są chuliganami. Chciał powiedzieć wiele rzeczy, ale zdecydował, że milczenie może przynieść większe korzyści. Steadman wysiadł z auta. Sekundę później Nathan poczuł wilgotne, nocne powietrze. Ręce policjanta złapały go za kołnierz koszuli i za pasek szortów, po czym szarpnięciem postawiły na nogi. Celowo traktowali go brutalnie - dodatkowa nauczka za zabicie faceta. Chcieli, żeby błagał, ale Nathan skończył już z błaganiem. Wrócił do systemu i wiedział, że milczenie jest jedyną rzeczą, która naprawdę coś daje. Pozwalało tym idiotom uwierzyć, że wygrali, a ty zachowywałeś szacunek dla siebie samego. Mogli się nad nim znęcać, ile tylko chcieli, ale nie będzie błagał i płakał. Zdecydował, że będzie z nimi walczył milcząc. Jego silna wola przeciw ich woli. W czasie jazdy radiowozem, rozciągnięty na tylnym siedzeniu, które zachowało zapach niezliczonych pijaków i prawdziwych kryminalistów, Nathan zdecydował, że już nigdy więcej nie będzie cierpiał takich upokorzeń, jak za pierwszym razem. Wracał do więzienia za morderstwo, najgorsze z możliwych przestępstw. Jaką różnicę sprawi fakt, że w ostateczności popełni zbrodnię, za którą i tak będzie płacił do końca życia? Gdy następnym razem ktoś spróbuje ściągnąć mu spodnie albo ukraść rzeczy - rozpocznie się walka i nie skończy się, aż Nathan wygra. Jeśli to miało oznaczać czyjąś śmierć - co za różnica? Wśród gliniarzy i klawiszy trzeba się było liczyć ze świństwami i poniżeniem, to było wbudowane w system. Ale istniała granica, na której kończyło się instytucjonalne świństwo, a zaczynało okrucieństwo. Dupki, które go zgarnęły, przekroczyły tę linię, ale Nathan nic nie mógł zrobić, mając skute ręce. Nawet wielkie bicie można znieść z godnością. Nathan błagał o litość i teraz siebie za to nienawidził. To był błąd, którego już nigdy więcej nie popełni. - Chodź ze mną, twardzielu - rozkazał Steadman, najwyraźniej wyczuwając zmianę w postawie więźnia. Steadman musiał otworzyć kluczem frontowe drzwi posterunku, żeby mogli wejść do środka. Udział Wattsa w pościgu całkowicie pozbawił komisariat personelu, nie pozostawiając nikogo do pilnowania interesu. posterunek policji w okręgu Pitcarin był maleńki. Składał się z holu, gdzie stało biurko dyżurnego, dwóch korytarzy. Na końcu jednego z nich znajdowała się mała przebieralnia dla policjantów na służbie i pokój, który pełnił podwójną rolę - kantyny i sali odpraw. Na końcu drugiego korytarza był areszt, składający się z dwóch cel, które zwykle pozostawały puste w ciągu tygodnia, natomiast w czasie weekendu zapełniały się pijakami. Oficerowie konnej policji federalnej stanu Nowy Jork regularnie odwiedzający posterunek - głównie ze względu na łazienkę i kawę - nazywali go Mayberry. Oryginalne fundamenty i ściany cel wybudowano w 1827 roku, w czasach, kiedy społeczeństwo nie troszczyło się tak o dobro więźniów jak dziś. Oszklone okna i drewniane podłogi uważano za zbędne wymysły i w połączeniu ze spłukiwaną toaletą i umywalką z zimną wodą luksusy te wyznaczały granicę ostatniej przebudowy budynku, którą ukończono w 1938 roku. W przeciwieństwie do pierwszego aresztowania, kiedy Nathan spędził trzy godziny przykuty do drewnianego krzesła - w tym czasie odbywało się przyjęcie do więzienia - tym razem Steadman poprowadził go prosto do celi. Podłoga korytarza wyraźnie obniżała się w kierunku pary ciężkich, drewnianych drzwi. W ich pobliżu temperatura była niższa o dobre dziesięć stopni, a wilgotność powietrza wydawała się osiągnąć szczyt skali. - Nie jestem pewien, do jakich wygód przywykłeś, chłopcze, ale niewielu gości, korzystających z naszego noclegu, chce do nas wrócić - wyjaśnił z uśmiechem Steadman. - Mieliśmy tu raz pijaczka, który był tak napity, że szczury wyjadły mu gałki oczne, zanim zdołał obudzić. Nathan próbował udawać obojętność, ale coś w jego wyrazie twarzy rozbawiło Steadmana. Policjant włożył staromodny, żelazny klucz do dziurki i otworzył zamek z głośnym klunk. Ośmiocentymetrowe dębowe drzwi otworzyły się bezgłośnie i Steadman wkroczył do środka. Cela była trzy razy większa niż pokój w ADN, oświetlona tylko jedną żarówką, wiszącą pod sufitem na wysokości trzech i pół metra. Surowe ściany z czerwonego piaskowca i betonowa podłoga; jedyne sprzęty to przedpotopowe, wojskowe łóżko polowe, z brezentu na drewnianej ramie, i toaleta, jakiej Nathan nigdy przedtem nie widział. Miska sedesowa wyglądała tak jak w innych kiblach, ale nad nią umieszczona była jakaś skrzynka. - Oto pański apartament na dzisiejszą noc, panie Bailey - powiedział Steadman z uśmiechem. Nathan próbował wyprostować ramiona i wejść do celi z godnością, ale nie całkiem mu to wychodziło. Pod maską odwagi czaiło się przerażenie. - Oprzyj się o ścianę - polecił Steadman. Wciąż bez słowa, Nathan usłuchał, przyciskając policzek do zimnych, czerwonych bloków. Steadman kopnięciami odsunął stopy chłopca od ściany i na boki. W tej pozycji uwolnił Nathana z kajdanków. - Miłych snów - powiedział zamykając za sobą drzwi. - Nie daj się zjeść pluskwom! Roześmiał się głośno się ze swojego dowcipu. Śmiał się jeszcze, gdy ciężka zasuwa przy drzwiach wsunęła się na miejsce, a głośne klank odbiło się echem po wilgotnej celi. A więc to jest to - pomyślał Nathan. Kończy się tak, jak się zaczęło, w klatce za próbę obrony. Fala łez napłynęła mu do oczu, ale powstrzymał je siłą woli. Będziesz miał pięćdziesiąt, albo sześćdziesiąt lat na płakanie. Nie ma sensu marnować teraz czasu. Jezu, ale tu było zimno. Ostrożnie wziął do ręki róg wojskowego, wełnianego koca z polówki i otworzył go szarpnięciem, by sprawdzić, czy jest tam jakieś robactwo. Nic nie znalazł. Owijając ramiona kocem usiadł na brzegu łóżka, które natychmiast zapadło się pod ciężarem jego trzydziestu siedmiu kilogramów. Jedna z nóg łóżka okazała się pułapką, choć wyglądała na całą. Siła uderzenia o podłogę odnowiła wszystkie jego obrażenia. Tym razem nie mógł powstrzymać łez. Idioci. Rozdział 27 Sierżant Watts skończył raport o zatrzymaniu Nathana o czwartej trzydzieści i wsunął papiery do koperty użytku wewnętrznego, zaadresowanej do szeryfa Murphy’ego, który umiejętnie użył swoich politycznych koneksji, by załatwić sobie ekstrawaganckie, narożne biuro z kominkiem w budynku administracji okręgu. Im więcej Watts myślał o swoim parszywym szczęściu, tym bardziej zgrzytał zębami z powodu nadchodzącego dnia. On i jego koledzy odwalili robotę, której nie potrafili wykonać chłopcy z wielkiego miasta, ale gdy przybędzie prasa, on będzie już po służbie i to szeryf zgarnie całą chwałę. Już za dziewięćdziesiąt minut koniec jego zmiany. Zastanawiał się, czy jest jakiś sposób, by odwalić dziś podwójną szychtę, dając sobie tym samym możliwość obejrzenia tego domu wariatów, w który już niedługo zmieni się na ich małą społeczność. Zaskoczył go dźwięk otwierających się drzwi. O tej porze goście byli tu rzadkością. Odwiedzającym okazał się policjant w mundurze, którego Watts nie rozpoznał. - Dzień dobry - powiedział pogodnie Pointer. - Rozumiem, że mieliście tu trochę emocji dzisiejszej nocy. Watts uśmiechnął się z dumą, nie zważając na nie dające się wytłumaczyć przeczucie, że coś złego emanuje z tego faceta. - Tak, proszę pana, dorwaliśmy sukinsyna. W czym mogę panu pomóc? - Nazywam się Robertson - skłamał Pointer. - Jestem z wydziału policji okręgu Braddock. Mały Bailey jest z mojego rewiru. Przyjechałem, by pomóc; mogę zabrać go z powrotem do Wirginii, po załatwieniu ekstradycji. - Rozejrzał się po holu. - Wygląda na bardzo spokojną noc. Coś w sposobie, w jaki Robertson rzucił tę uwagę, spowodowało, że Watts poczuł potrzebę bronienia się: - No, nie wiem - powiedział. - To zawsze jest ekscytujące, gdy się poprawia robotę, przy której ktoś inny dał plamę. Czemu, u diabła, nosi rękawiczki w taką noc? - pomyślał. Pointer się roześmiał: - No cóż, przyłapałeś mnie, kolego. Naprawdę nie chciałem nikogo urazić. Po prostu to miejsce wydaje mi się puste. Watts wzruszył ramionami i opuścił wzrok na papiery. - Bo poza mną i małym - jest puste. Jeszcze w trakcie wypowiadania tych słów zorientował się, że postąpił bardzo źle. Problem polegał na tym, że Watts zbyt długo pracował za biurkiem, by wystarczająco szybko zareagować zgodnie z instynktem. Zanim zauważył, że ręka obcego unosi się do poziomu jego ramienia, kula była już w drodze. Co to było? Z niby-drzemki Nathana wyrwał dziwny hałas - pyk - jakby daleki strzał z wiatrówki, po którym nastąpiły donośne odgłosy przewracanych mebli i wreszcie cisza. Nikt nie podnosił tego, co się przewróciło. Czy to nie dziwne? Nie potrafił poskładać kawałków łamigłówki do kupy, ale wiedział, że każda niezwykła rzecz w więzieniu zwiastowała kłopoty. Odrzucając koc, podszedł do małego okienka umieszczonego wysoko w drzwiach, by zobaczyć, co się dzieje. Nawet wspinając się na czubki palców, widział jedynie pustą celę po drugiej stronie korytarza. Coś się niewątpliwie działo. Słyszał w holu dziwne ruchy, czyjś jęk. Pyk. Znowu! Tylko tym razem nie brzmiało to jak wiatrówka, odgłos był bardziej donośny. Nathan mógłby przysiąc, że słyszał ten dźwięk w kinie lub w telewizji. Gdy uświadomił sobie, co to było, jego krew zamieniła się w lód. Musiał oddychać głęboko i szybko, by nie zemdleć. To nie mogło się dziać naprawdę. Ten koszmar po prostu nie chciał się zakończyć. Pointer oddał pierwszy strzał odrobinę zbyt szybko. Posłał kulę o trzy centymetry za wysoko i o dwa za bardzo w lewo i trafił policjanta prosto w mostek. Strzał i tak był śmiertelny, ale bardzo nieczysty. Gdyby nacisnął spust ułamek sekundy później, pocisk typu Hydra-shock rozerwałby serce tego człowieka na sto kawałków, powodując natychmiastową śmierć i nie robiąc bałaganu. A tak, kula spłaszczyła się od uderzenia o kość do kształtu dwudziestopięciocentówki, po czym odbita - przekoziołkowała na chybił trafił przez klatkę piersiową mężczyzny, zamieniając organy wewnętrzne w krwawą miazgę. Policjant leżał na podłodze z nogami zaplątanymi w podstawę obrotowego fotela, krew tryskała z rany w piersi jak z węża ogrodowego, a różowa plwocina pieniła się z nosa i ust. Pointer uważał się za artystę w swoim fachu i nie znosił spartolonej roboty. Przeklinając się pod nosem, podszedł do krztuszącego się człowieka. Jak długo serce pracowało, tak długo krew rozlewała się dookoła. Zadaniem Pointera było wyłączyć pompę. Spojrzenie umierającego mężczyzny wyrażało raczej rezygnację niż strach, gdy drugi strzał Pointera, tym razem dokładnie wymierzony i oddany z bezpośredniej odległości, zamienił przednie zęby Wattsa w pył i przebił się przez miękkie podniebienie do podstawy mózgu. Olbrzymie klucze do cel leżały na widoku, rzucone na biurko przed ekranami trzech monitorów systemu bezpieczeństwa. Pointer uśmiechnął się i potrząsnął głową. Te prostaki nie mają pojęcia, co oznacza słowo „bezpieczeństwo” - pomyślał. Rozejrzał się, czy nikogo nie ma w pobliżu i obserwował na ekranie monitora, jak sięga ponad ciałem Wattsa i podnosi na palcu klucze, uważając jednocześnie, by nie pozostawić we krwi śladów swoich stóp. Jeszcze dwie minuty i skończy. Odgłos zbliżających się kroków potwierdził najgorsze obawy Nathana. Oddychał szybko jak dyszący pies i czuł zawroty głowy. Czemu oni mi to robią? Jego umysł pracował gorączkowo, ale nie znalazł odpowiedzi. To nie Ricky, wujek Mark, ani jakiś pijak. To był morderca z bronią wyposażoną w tłumik, który pragnął śmierci Nathana wystarczająco mocno, by z tego powodu zabić gliniarza. Co ja takiego zrobiłem? Nie było czasu na myśli, tylko na działanie. Musiał się przygotować do walki, bez względu na to, jak małe szanse miał na zwycięstwo. Potrzebował jakiejś broni. Gdyby tylko jeden z bloków dał się wyjąć ze ściany… - Naaathaaanie - zaśpiewał głos w korytarzu. To był najbardziej przerażający dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszał. Broń. Musiała tu być jakaś broń… - Nathanie Baileeey! Idę po ciebie! - zaśmiał się Pointer. Cholera! CHOLERA!!! Może uda mi się unieść łóżko… Łóżko! Wspaniałe, połamane, przeklęte łóżko! Nathan dwoma susami dopadł łóżka i złapał odłamaną nogę. Była krótka, ale ciężka. To od biedy mogło… Klucz został wsunięty w zamek ciężkich drzwi. Klunk. O, Boże! Nathan skoczył w stronę zawiasów, chcąc wykorzystać masywne skrzydło drzwi jako tarczę. Najpierw ujrzał pistolet, który od razu obrócił się w jego kierunku, jakby napastnik dokładnie wiedział, gdzie chłopiec się schował. Nathan potężnym łukiem spuścił trzymaną oburącz nogę łóżka na pistolet. Zamachnął się najmocniej jak potrafił, i odczuł własny cios jak uderzenie o beton; fala uderzeniowa dotarła poprzez jego ręce aż do ramion. Pistolet brzęknął o beton, lecz nie wystrzelił. Po pierwszym perfekcyjnym ciosie, Nathan zamierzył się do drugiego, ale spojrzał w kierunku celu i aż zachłysnął się powietrzem gdy zobaczył, że napastnik jest policjantem! Co… Pointer wyczuł wahanie i ujrzał w tym swoją szansę. Rzucił się na chłopca. Nathan zadał wreszcie drugi cios, ale stracił rozmach i tylko musnął ramię mężczyzny. Pointer zachwiał się lekko. Nathan wykorzystał swój impet do kolejnego uderzenia, tym razem celując w kolano atakującego. Pointer padł na podłogę ze stęknięciem, ale ani na chwilę nie przestał patrzeć w oczy ofiary. - Kim jesteś?! - krzyknął Nathan. Pointer nie odpowiedział, tylko sięgnął po pistolet, leżący na ziemi. - Nie ruszaj! - zawołał Nathan. Pointer nie zawahał się ani przez chwilę. Z szybkością atakującego grzechotnika złapał pistolet i skierował go w stronę chłopca, szykując się do strzału spod pachy. Nathan zobaczył, co się święci, i przemienił się z gracza w baseball w drwala; walnął oburącz zaimprowizowaną pałką w tył głowy Pointera z taką siłą, że aż stracił równowagę. „Policjant” padł szybko i bezwładnie; Nathan był pewny, że go zabił. Wpadł w panikę. - Och, Boże, przepraszam! - zawołał. - Czemuś to zrobił? Zmusiłeś mnie do tego! Och, Jezu, przepraszam! Znów powtarzała się sytuacja z ADN. - Niech cię diabli! - krzyknął, a jego piskliwy głos odbił się echem w pustym korytarzu. - Dlaczego to zrobiłeś?! Gdy Pointer się poruszył, Nathan o mało nie rozpłakał się ze szczęścia. Mimo wszystko nie zabił kolejnego gliniarza! Ale wciąż pozostawało ważniejsze pytanie: dlaczego tak wielu stróży prawa próbowało go zabić? I dlaczego zabijali siebie nawzajem? Musiał się stąd wydostać. Musiał uciekać. Znowu. Co się, do diabła, dzieje? Korytarz był pusty, a wszystkie drzwi otwarte. Zastanawiał się, czy to nie jest pułapka, ale uznał, że to nieistotne. Nie mógł tu zostać, więc musiał uciec. Jeśli to była pułapka, mieli go. Trudno; koniec historii. Jego reeboki zapiszczały na pokrytej linoleum podłodze. Z prawej strony zauważył krwawy kopczyk i pomyślał z nadzieją, że to był ten gnojek, który załatwił mu jaja. Nawet nie zwolnił kroku, gdy wpadł na frontowe drzwi posterunku, otworzył je jednym pchnięciem i wyprysnął w noc. Uciekał z ADN przepełniony strachem i niepewnością. Dziś czuł tylko potrzebę biegu, szybkiego i ostrego. Gdzieś w ciemnościach czaiła się jego przyszłość. Rozdział 28 - Jezu Chryste! Okrzyk przywołał Pointera do przytomności. Wydawało mu się, że za oczami ktoś rozpalił mu ognisko. Ten cholerny szczeniak… - Sierżancie! Och, mój Boże! - Schmidtt nieomal szlochał. Wyjął broń i zarepetował. - Steadman! - zawołał. - Steadman, jesteś tu? Pointer szybko się pozbierał i nakreślił nowy plan. Nie mógł uwierzyć, że wszystko tak się skomplikowało. - Steadman! Ta nowa postać w obsadzie dzisiejszego horroru była niemiłym utrudnieniem, ale Pointer mógł sobie z tym poradzić. Po prostu dodatkowa kula, nic więcej. Musiał tylko jakoś zwabić drugiego policjanta do celi. To było łatwe. Pointer głośno jęknął. Nie musiał się wysilać, żeby jego głos zabrzmiał przekonująco. To mały smarkacz mógłby zrobić karierę wśród najlepszych zawodników - zauważył, próbując mruganiem poprawić ostrość wzroku. Schmidtt w ciągu kilku sekund pokonał dystans, dzielący go od celi. Zatrzymał się tuż koło otwartych drzwi. Po - zdaniem Pointera - absurdalnie długim wahaniu, pojawił się w drzwiach, przykucnięty, z ramionami wyprostowanymi w charakterystycznej pozycji strzeleckiej. Wyraz jego twarzy mówił wyraźnie: Kim, do diabła, jesteś? Pointer siedział na podłodze oparty o ścianę, a głowa opadła mu na piersi. Ponownie jęknął dla większego efektu, zauważając jednocześnie wybrzuszenie pod koszulą policjanta; kamizelka kuloochronna. Trzeba strzelić w głowę - pomyślał Pointer. Schmidtt nerwowo obiegł wzrokiem pokój w poszukiwaniu sprawcy, który to zrobił jego koledze po fachu. Nawet, jeśli miał jakieś podejrzenia w stosunku do siedzącego obcego na podłodze, jego oczy tego nie wyrażały. Prawdę mówiąc, odczuwał ulgę, że niebezpieczeństwo - jakiekolwiek było - ominęło go. Napięcie opuściło go w widoczny sposób, gdy wyprostowawszy ramiona, podniósł się i podszedł do kolegi. Gdy tylko Schmidtt schował broń do kabury, Pointer wymierzył w niego swój pistolet. - Mnie szukasz? - powiedział, wypuszczając pojedynczą kulę. Pocisk trafił Schmidtta dokładnie w kącik ust i odrzucił go w tył, rozciągając na wznak w korytarzu. - Doskonała policyjna robota - powiedział Pointer ironicznie. Jeszcze przez parę sekund celował w leżącego, chcąc upewnić się, że się nie porusza, zanim schował broń do kabury. Takie proste zadanie, a wszyscy będą widzieć, że nie jest wcale lepszy od partacza, którego Bailey wynajął do zabicia małego. Ten cholerny szczeniak był śliski. I szybki. Pointer poczuł się zaskoczony wysiłkiem, który musiał włożyć w tak prostą czynność, jak wstanie. Nawet nie zauważył, czego dzieciak użył jako pałki, ale podziwiał jego wprawę, odwagę i skuteczność. Pan Slater nie będzie tym wszystkim zachwycony. Przez martwych gliniarzy śledztwo zawsze stawało się dokładniejsze, niż byli tego warci, a teraz dołożył jeszcze dwóch sztywnych. Padną pytania. Będą różne naciski, a Pointer wystarczająco dużo wiedział o interesach szefa, by zdawać sobie sprawę, że czasami trzeba poświęcić człowieka, aby odsunąć podejrzenia od „góry”. Im bardziej lojalny i wartościowy okazał się kozioł ofiarny, tym ważniejsi ludzie byli usatysfakcjonowani. A to wskazywało na Pointera - oddanego i cennego pracownika, chyba że uda mu się jakoś zmienić bieg sprawy. Każdy powinien mieć drugą szansę, ale nikt nie zasługuje na trzecią. Gdy patrzył na zwłoki umundurowanych w korytarzu, zaczął rysować mu się pewien plan. Większość ludzi i tak już myślała, że Nathan jest zabójcą gliniarza. Patrząc na dowody rzeczowe znajdujące się w tym areszcie, ludzie mogliby dojść do takich samych wniosków, zwłaszcza gdyby Pointer trochę im w tym pomógł. Przechodząc nad nogami Schmidtta, by sięgnąć do jego kabury, Pointer zauważył z satysfakcją niemal całkowity brak krwi. To był doskonały strzał. Wyjął broń policjanta i wetknął ją za pasek swoich spodni. - Znów byłeś niedobrym chłopcem, Nathanie - zakpił, kierując się w stronę biurka dyżurnego. - Czy mama nigdy ci nie mówiła, że nie wolno strzelać do miłych panów policjantów? - Własny żart bardzo go rozbawił. Gdy znalazł się przy biurku, niezgrabnie przechylił się nad ciałem Wattsa, by sięgnąć do trzech magnetowidów, podłączonych do kamer systemu bezpieczeństwa. Wyjął z maszyn trzy kasety wideo i wetknął je pod pachę. Gdy spojrzał na zegar, zaskoczyło go, że była już prawie piąta rano. Przyspieszając kroku, wyszedł frontowymi drzwiami. Rozdział 29 Minęła pełna godzina, zanim Nathan usłyszał wycie pierwszych syren, ale gdy się już rozległy, były ich dziesiątki. Mimo że nie śmiał wyjrzeć ze swego ukrycia, oczami wyobraźni widział stada policyjnych samochodów pędzących po ulicy i hałaśliwie piszczących oponami na ostrych zakrętach, w które wchodziły poślizgiem. Czasami widział ze swego punktu obserwacyjnego, mieszczącego się na samym dole klatki schodowej bloku mieszkalnego, czerwone i niebieskie światła, malujące ściany wirującymi promieniami. Rozpamiętując niedawną przeszłość, zdał sobie sprawę, że popełnił wielki błąd w strategii ostatniej ucieczki i teraz się za to przeklinał. Opuszczając komisariat policji nigdy nie przypuszczał, że będzie miał tak dużo czasu na wydostanie się z okolicy. Uświadomił sobie, że mógł odbiec dużo dalej, zanim się ukrył. A tak znajdował się, jak oceniał, najwyżej półtora kilometra od aresztu. Z tego, czego nauczył się o policyjnych metodach z telewizyjnych wiadomości w ciągu ostatnich paru dni, wiedział, że tkwił dokładnie w obszarze wstępnych poszukiwań. W przeciwieństwie do stojącego na odludziu ADN, miejski areszt przylegał do gmachu sądu. Razem stanowiły najbardziej wyróżniające się budynki centrum miasta, pełnego wystaw sklepowych i pasaży handlowych. Uciekając, Nathan minął zarys wysokiego, przypominającego ołówek pomnika, stojącego chyba na rynku. Jednak otaczające statuę drzewa i krzewy były zbyt rzadkie, by się w nich ukryć. Gdy przebiegał przez miasto, w żadnym oknie nie paliło się światło. Nie widział też ani jednej osoby czy auta. Tym bardziej wydawało mu się, że się wyróżnia i rzuca w oczy - jedyna postać, zakłócająca ciężką ciszę parnej nocy. Strach przed odkryciem zmusił go do szukania schronienia w pokrytej graffiti klatce schodowej. Poniżej poziomu chodnika, ukryty za pięcioma pojemnikami na śmiecie z galwanizowanej blachy, Nathan był niewidoczny z ulicy, ale dzień, który wkrótce nadejdzie odsłoni jego kryjówkę. Nie wiedział, co robić. Słońce zaczęło już malować horyzont jaskrawopomarańczowymi pociągnięciami promieni, więc szanse na pieszą ucieczkę, a nawet na porwanie samochodu, zmalały do zera. Z pewnością tutaj też nie mógł zostać. Cholerni gliniarze - pomyślał. Gdyby zajmowali się własnymi sprawami, on byłby teraz na granicy, martwiąc się, jak ominąć Kanadyjską Konną. Zaczęło powracać znane poczucie beznadziejności, ale zwalczył je. Nie ulegało wątpliwości, że jego poprzedni plan diabli wzięli, ale miał teraz ważniejsze sprawy na głowie. To śmieszne, jak często najbardziej oczywiste rozwiązania zauważane są na samym końcu. Gdy jego umysł pracował gorączkowo, przyszło mu do głowy pytanie: a dokąd właściwie prowadzą te schody? W ciemnościach nocy dalszy ciąg klatki schodowej stanowił jedynie czarną dziurę w jasnym betonie, ale gdy czerń zaczęła zmieniać się w różne odcienie szarości, Nathan zauważył, że z lewej strony znajdują się drzwi - niewątpliwie prowadzące do piwnicy. Zrozumiał, że właśnie odkrył swoją jedyną szansę, ale mimo to zawahał się. W piwnicach żyły szczury i karaluchy, było zawsze ciemno i mokro - gorąco w lecie i lodowato w zimie. Nawet w ładnych domach jego dzieciństwa piwnice zawsze go przerażały. Myśl o tym, jak wiele strasznych potworów - żywych i wyimaginowanych - mogło mieszkać w podziemiach, przyprawiała go o dreszcze. Wolałbym raczej być w więzieniu niż w tej piwnicy - pomyślał z niechęcią. Idiotyczne, prawda? Pomiędzy piwnicą a więzieniem istniała duża różnica - ogromna różnica. Z piwnicy mógł wyjść, kiedy tylko chciał. Gdy kolejna syrena zbliżyła się w szarówce poprzedzającej wschód słońca, Nathan zebrał całą odwagę i wszedł do czarnej piwnicy. Drzwi szczęśliwie nie były zamknięte na klucz. Telefon zadzwonił po raz szósty, zanim Warren usłyszał go przez sen. Miał wrażenie, że wygrzebuje się z głębokiej dziury; na początku hałas był częścią snu i Michaels dziwił się, dlaczego piękna nieznajoma, która go pieściła, wydawała takie przenikliwe dźwięki. Przy trzecim dzwonku zorientował się, że to odgłos realnego świata, ale nim uświadomił sobie, że ten prawdziwy świat znajduje się w Zajeździe dla zmotoryzowanych Pod Oszczepem i Muszkietem - zabrzmiały jeszcze dwa. Zbliżając słuchawkę do twarzy, mruknął: - Michaels. - Cześć, Warren, tu Jed - pozdrowił go znajomy i całkowicie rozbudzony głos. - Jezu, Jed, która godzina? - Prawie dwadzieścia po piątej. Słuchaj, ostatniej nocy dużo się zdarzyło. Jesteś wystarczająco przytomny, żeby posłuchać? Naleganie w głosie Jeda pomogło Warrenowi odzyskać resztę świadomości. Usiadł na łóżku i zapalił nocną lampkę. - Już w porządku - powiedział. - Strzelaj. - Nathan Bailey został ujęty wczoraj w nocy w hrabstwie Pitcarin przez kilku miejscowych chłopców szeryfa. - Co ty powiesz? Jak go złapali? Jed przekazał wszystko, co sam wiedział o pościgu i aresztowaniu, i zakończył informacją o strzelaninie: - Miejscowi mówią, że mały Bailey wyrwał broń jednemu z gliniarzy i wyrąbał sobie drogę na wolność. - O, mój Boże - jęknął Warren. - Czy obaj policjanci nie żyją? - Nie mieli żadnych szans. Warren milczał przez dłuższą chwilę, pozwalając zmęczonemu mózgowi ogarnąć znaczenie tych rewelacji. - Jesteś tam jeszcze? - Jed przypomniał o swoim istnieniu. - Co? Ach tak, oczywiście. Tylko naprawdę chciałem, żeby to się skończyło inaczej. - Warren westchnął. - Naprawdę uwierzyłem w historię tego dzieciaka. Jed rozumiał. To był trudny rok. - Nie byłeś osamotniony, Warren. Myślę, że wszyscy trzymaliśmy jego stronę. Chłopcy w jego wieku powinni być niewinni. Warren obrócił się na łóżku i spuścił stopy na podłogę, patrząc na zegarek. - Skoro już tu jestem, pojadę do hrabstwa Pitcarin, gdziekolwiek, do diabła, to jest, i sprawdzę, czy możemy jakoś pomóc w aresztowaniu Nathana. Przekaż wiadomość wszystkim zainteresowanym. - Załatwione, szefie. Przykro mi, że cię obudziłem. - Wcale ci nie jest przykro - odrzekł Warren, dbając o to, żeby w jego głosie słychać było uśmiech. Po odłożeniu słuchawki przez chwilę siedział nieruchomo, starając się uporządkować plątaninę dziwnych uczuć. Wiedział, że stracił obiektywizm w tej sprawie. W jakiś sposób powiązał problemy tego dziecka ze śmiercią Briana. Pozwolił sobie na wiarę w niewinność chłopca, którego nawet nigdy nie spotkał - i na wczucie się w jego strach i rozpacz. Teraz musiał włożyć wiele wysiłku, by zaakceptować fakt, że dzieciak znów zabił. Brian nigdy by nie mógł zabić człowieka. Jak więc mógł to zrobić Nathan Bailey? Wiedział, że odpowiedź jest całkiem prosta: byli różnymi osobami. Każde dziecko wyrastało z własnym systemem wartości i Warren nie wiedział, które z nich były ważne dla Nathana i jemu podobnych. Tak cholernie trudno było uwierzyć w to, że dzieciak z radia - ten sam dzieciak, który robił pranie i zostawiał listę wypożyczonych przedmiotów - potrafił zabić z zimną krwią trzech funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości. Możliwe, że Ricky stanowił jakieś zagrożenie dla chłopca, jak twierdził Nathan, ale jak usprawiedliwić zastrzelenie jeszcze dwóch ludzi w zupełnie innym okręgu? I znowu znalazł prostą odpowiedź: Nathan Bailey był mordercą i groźnym zbiegiem. A Warren musiał go zamknąć, zanim jeszcze komuś zrobi krzywdę. Później sąd zadecyduje o jego losie i jakkolwiek się to zakończy - Warren będzie mógł żyć ze spokojnym sumieniem. W końcu nie był ojcem Nathana. A Nathan nie był jego synem… Bertrand Murphy wychodził z siebie ze złości i z żalu. Nigdy w trakcie jego czterech kadencji szeryfa - a nawet nigdy w historii departamentu - nie było tak tragicznego dnia. We wczesnych godzinach rannych odebrał telefon od rozhisteryzowanego zastępcy, który odkrył zwłoki gdy przyszedł na swoją zmianę. Nie upłynęło nawet dziesięć minut od rozmowy, gdy szeryf pojawił się na miejscu zbrodni, by osobiście nadzorować śledztwo i upewnić się, że ciała podwładnych traktowane są z właściwym szacunkiem. Nie był przygotowany na to, co zastał. Zastępca Watts był jego osobistym przyjacielem, oni i ich żony grywali w brydża w co drugi czwartek od 1985 roku. Ich dzieci wyrosły razem, chodziły do tych samych szkół i bawiły się na tych samych placach zabaw. W przyszłym roku Adam, najstarszy Wattsa, pójdzie na studia, marząc o dniu, w którym będzie prowadził sklep z artykułami sportowymi. Schmidtt ukończył szkołę dla rekrutów ubiegłej wiosny i był nowy na posterunku, więc Murphy nie znał go za dobrze. Podobno jego żona miała urodzić w grudniu pierwsze dziecko. - Co za zwierzę potrafiło zastrzelić dwóch świetnych zastępców? - zapytał Murphy bladego Steadmana; rozpacz pobruździła twarz zastępcy głębokimi zmarszczkami. - Strzelić im w usta, na rany Chrystusa! Pod czujnym okiem szeryfa zespół młodych podwładnych szybko obramował białą taśmą leżące na podłodze ciała; ostatnia czynność przed włożeniem ich do worków i odwiezieniem do miejskiej kostnicy, gdzie czekało je ostateczne poniżenie - autopsja. Murphy’emu robiło się słabo na myśl o wielkim cięciu w kształcie litery Y, w ciele jego przyjaciela, i o grupie patologów z aparatami fotograficznymi i magnetofonami, którzy ułożą wnętrzności Wattsa na tacy. Sprawdził czas. Zbliżała się szósta. Wieść o zabójstwach rozchodziła się szybko, a oni musieli jeszcze ogłosić nazwiska zmarłych - po uprzednim zawiadomieniu najbliższych. To było jego zadaniem i właśnie zbliżał się czas, by je wykonać. Zwrócił się do zastępcy, stojącego obok z zaciętą twarzą: - Znałeś tych ludzi, prawda synu? Steadman przytaknął; miał mokre oczy. - Tak jest. Codziennie z nimi pracowałem. - I chcesz wyrównać porachunki z sukinsynem, który im to zrobił, prawda? Steadman obrócił się twarzą do Murphy’ego. Jego oczy pałały żądzą zemsty. - Tak, proszę pana, chcę. Murphy pokiwał głową. - Dobrze. Myślę, że będziesz miał szansę. Ale najpierw chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. - Proszę mi powiedzieć co, a zaraz to zrobię. - Ja muszę jechać i zawiadomić żony tych dzielnych ludzi. Wrócę za jakąś godzinę. Chcę, żebyś do tego czasu dopilnował spraw tutaj. Uważaj, żeby z ciałami twoich kolegów obchodzono się delikatnie i z szacunkiem. I zwróć uwagę na to, żeby oprócz zwłok nic - dosłownie nic - nie zostało usunięte z miejsca zbrodni przed moim powrotem. - Dobrze, proszę pana, dopilnuję tego - potwierdził Steadman. - Czy chce pan, żebym zarządził również blokadę dróg? - Nie, synu, mamy w terenie ludzi, którzy już to organizują. Murphy spędził jeszcze chwilę nad poszarpanymi zwłokami przyjaciela, zmówił cichą modlitwę za jego duszę i wyszedł, by zawiadomić Judith Watts o tragedii. Denise poderwała się z łóżka, gdy tylko słowa spikera czytającego wiadomości dotarły do jej otępiałego od snu mózgu. Głośno wciągnęła powietrze: - Nie! Ale głęboki baryton dobiegający z jej radio-zegara mówił wyraźnie: - Źródła policyjne nie podały jeszcze nazwisk zamordowanych oficerów, ale oficjalnie potwierdziły doniesienia, że tak zwany „ulubiony przestępca Ameryki” ponownie uciekł z aresztu w cichym miasteczku stanu Nowy Jork po tym, jak brutalnie, jakby dokonując egzekucji, zastrzelił dwóch funkcjonariuszy, którzy go ujęli. Ciągle nie wiadomo, czy są jacyś świadkowie… Denise czuła się jak ogłuszona. Jak on mógł zrobić coś takiego? Wiedziała, że był zdesperowany, ale kto by pomyślał, że aż tak? W uszach zabrzmiały jej słowa, wypowiedziane przez Nathana w trakcie ich pierwszej rozmowy: Nie wrócę tam nigdy… Czy gotów był zabić, aby pozostać na wolności? Czy to możliwe, że ostrzegał ich wszystkich, ale przeoczono, chcąc uwierzyć w niewinność dziecka? Pamiętała, jak szczegółowo opowiadał o śmierci Ricka Harrisa. Czy to wszystko mogło być kłamstwem? Może był jednym z tych dzieci, o których czyta się w książkach Stephena Kinga; psychopatą, który nie wie, co robi jego druga połowa? Denise potrząsnęła głową. To nie miało sensu. Nazywajcie to kobiecą intuicją, przeczuciem, czy jeszcze inaczej, ale coś się w tym wszystkim nie zgadza. Nathan nie był pozbawionym wszelkiej moralności dzieckiem ulicy. Fakt, życie go nie pieściło - nawet nie chciał o tym mówić na antenie, ale czy to wystarczało, by pchnąć chłopca do morderstwa? Trzy razy? Jakby dokonując egzekucji? Tak powiedział spiker. Co to właściwie znaczyło? Takich słów nie użyłby dobry dziennikarz. Tego typu sformułowania musiały pochodzić ze źródeł policyjnych, które czasami udzielały informacji, zanim zostały zaaprobowane przez wyższą instancję. Denise próbowała wyobrazić sobie Nathana - myślała o nim jak o chłopcu mniejszym od przeciętnego dwunastolatka - każącego dwóm zwalistym policjantom ustawić się pod ścianą z podniesionymi rękami, po czym strzelającego do nich z zimną krwią. Nawet jeśli udałoby mu się zastrzelić jednego, to jak mógłby w tym samym czasie kontrolować drugiego? Kajdanki? Dobrze, w takim razie jak dziecko może zmusić dwóch dorosłych mężczyzn, by nie ruszali się, dopóki nie założy im kajdanków? Idąc dalej, jak w ogóle udało mu się zabrać gliniarzowi rewolwer? Coś tu się bardzo nie zgadzało. Denise podniosła słuchawkę i przycisnęła guzik, automatycznie wybierający numer Enrique. Podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku: - Właśnie usłyszałem - powiedział. J. Daniel Petrelli usłyszał wiadomość bardzo wcześnie. Przyniósł mu ją dziennikarz z „Washington Post”, który liczył na jakiś soczysty cytat od ciągle otumanionego snem prokuratora. Teraz, lecąc na północ helikopterem policji stanowej, nie pamiętał już dokładnie swojej okraszonej właściwą ilością stosownych słów i gestów odpowiedzi, ale z twarzy reportera wyczytał, że przedstawiciel prasy był zawiedziony. Jako polityk, Petrelli wspaniale potrafił szermować takimi słowami jak „tragiczny” i „przedwczesny”. Gdy helikopter wystartował, Petrelli nie musiał dłużej ukrywać radości z rozwoju sytuacji. Przez ostatnie dwa dni media robiły z niego idiotę, a teraz okazało się, kto tu był mądry. Jednym szybkim aktem zdumiewającego okrucieństwa chłopiec, który dotychczas w pojedynkę przeszkadzał w jego kampanii wyborczej na senatora, sprawił, że prokurator jednak wyszedł na mądrego strażnika moralności; zresztą przecież nim był. Ten prostak Murphy zachował się prawidłowo, entuzjastycznie przyjmując ofertę pomocy w śledztwie od Petrellego. - Będę wdzięczny za każdy rodzaj wsparcia, by umieścić tego potwora z powrotem w klatce - powiedział Murphy. Policjanci z prowincji, ze swym barwnym słownictwem zawsze rozśmieszali Petrellego. Mówili to, co myśleli, najprostszym językiem, nie zważając na to, czyje uczucia ranią. Właśnie takiego otoczenia potrzebował, by odbudować swój image kandydata na senatora. Rozdział 30 Sammy Bell ostrożnie nacisnął klamkę, by nie narobić hałasu przy zamykaniu drzwi biura pana Slatera. Stał w milczeniu, czekając, by go zauważono. Po pewnym czasie stary człowiek oderwał wzrok od papierów, ale Sammy wiedział, że wcale ich nie czytał, tylko zbierał myśli. Obaj rozumieli, co trzeba powiedzieć. Dla pana Slatera będzie to trudna rozmowa, ale Sammy czekał na ten moment długi czas. Od prawie czterdziestu lat stary polegał na Sammym prawie we wszystkim, a zwłaszcza w kontrolowaniu biznesu. Gdy ktoś się wychylił, Sammy pomagał mu przyjąć właściwą postawę. Będąc lojalnym pomocnikiem, Bell pozostawił nawet na swej drodze kilka trupów. Pan Slater prowadził interesy w branży narkotyków, bankowości i prostytucji w kontrolowanej przez siebie części Waszyngtonu od ponad czterech dekad. W latach pięćdziesiątych próbowała go wygryźć rodzina Schillacich, ale panu Slaterowi udało się wynegocjować polubowny układ z Sycylijczykami, dzięki przejęciu tymczasowej opieki nad córką Schillaciego. Ugoda została zawarta na dwadzieścia minut przed tym, jak Sammy miał obciąć dziewczynie ucho i wysłać je do siedziby ojca chrzestnego. Sammy nie lubił Włochów. Cholerni makaroniarze byli płaszczącymi się, nic nie wartymi łobuzami. Ale przynajmniej mieli honor i za to ich podziwiał. Tak jak i pan Slater. W ciągu lat, jakie upłynęły od ich pierwszej konfrontacji, Schillaci i pan Slater spotkali się wiele razy - na uroczystościach inauguracyjnych, balach dobroczynnych i temu podobnych imprezach - i stali się wobec siebie tak uprzejmi, że postronni obserwatorzy mogli brać ich za przyjaciół. Mimo że dzieliło ich mniej niż dziesięć lat, Sammy okazywał synowski szacunek panu Slaterowi, który ze swej strony skąpo obdzielał go pochwałami i naganami, jak troskliwy ojciec. W czasie, gdy biznes się rozwijał, a konkurenci pojawiali się i znikali, tylko Sammy zdecydował się pracować wyłącznie dla starego i nigdy nawet nie pomyślał o zdradzie. Coś takiego jak lojalność już nie istniało. Nawet jeśli karą była śmierć. Obaj mieli nadzieję, że Pointer okaże się skuteczny. Zdecydowanie wykazywał właściwą postawę, trzymając się ich i wykonując robotę, mimo niewielkiego wzrostu i dziewczęcego wyglądu - cech, przez które Sammy nie chciał na początku korzystać z usług młodzieńca. Ale Pointer błagał i obiecywał; wyglądał, jakby miał się rozpłakać, gdyby Sammy nie dał mu szansy. Sammy w końcu ustąpił i od tego momentu wszystko się popsuło. Pointerowi nie wystarczało dostarczanie towaru i przewożenie pieniędzy. Chciał być zabójcą. Takiego użył określenia - zabójca. Gdy Sammy powiedział mu, żeby przestał oglądać kryminały w telewizji i zajął się robotą, Pointer poszedł do pana Slatera i zaserwował mu ten sam - błagam-niech-mi-pan-tylko-da-szansę - tekst. I podobnie jak przedtem Sammy, pan Slater to kupił. Od dnia, w którym Pointer rozpoczął karierę człowieka do ściągania długów - stał się Zabójcą, jak się sam nazywał, a panu Slaterowi bardzo się to podobało. Ale Sammy od razu go przejrzał. Nie mógł znieść sukinsyna. Pointer ubierał się jak alfons - same skóry i złoto. A jego buty! Sammy często mógłby przysiąc, że punk nosi damskie obuwie cienkie jak papier i zawsze wykonane ze skóry jakiegoś egzotycznego gada. Jednak na dobrą sprawę Sammy był bardziej wierny niż pies i jeśli pan Slater życzył sobie, żeby taki punk jak Lyle - Lyle! - kto, do cholery, daje swojemu dziecku na imię Lyle - no cóż, jego życzenie było rozkazem. Sammy najbardziej nienawidził podłości. Zamiłowanie Pointera do wysublimowanego okrucieństwa i przyjemność, którą z niego czerpał, w ciągu ostatnich kilku lat całkowicie wymknęły się spod kontroli, poczynając od sprawy Donny Jacksona. Czarnuch był tylko kolejnym punkiem, który nie zdążył poznać zasad gry. Nie kroi się twarzy gówniarza i nie podpala jego jaj za cholerny błąd. Facet był po prostu chory. Przerażająco chory. Ale pan Slater to lubił. Mawiał, że czuje się tak za dawnych lat, gdy miasto się go bało. Zawsze traktowano go z respektem, ale dobrze się poczuł, gdy znów zaczął wzbudzać strach. To go odmładzało. Sammy’emu wystarczał sam respekt. W końcu to on zapracował na pozycję szefa. Ale Sammy był już za stary, żeby ciągle żyć w napięciu. Poza tym miał już wnuki i przyszedł czas by zacząć cieszyć się tym, co zostało mu z życia. Za stary - otóż to. Jego działalność zawsze ocierała się o przemoc, ale dawniej istniały jakieś zasady. Zabijanie było częścią biznesu, ale kiedyś robiono to tylko w ostateczności - by przekazać określoną wiadomość określonej osobie. Teraz zabija się dla sportu. Czarnuchy na ulicy - do diabła, nawet dzieci w szkołach średnich - zabijają się dla zabawy. Nigdy tak nie było. I ta sprawa zabijania dzieci dla pieniędzy, to było po prostu świństwo. Wyglądali przez to jak bestie. Prędzej czy później musi się wydać, że pan Slater był zamieszany w sprawę Nathana Baileya. Gdy to się stanie, nawet szacunek zniknie. Musieli to powstrzymać. Musieli powstrzymać Pointera. Pan Slater właśnie spojrzał w górę znad papierów i wskazał Sammy’emu wyściełane krzesła dla gości przed biurkiem. Przyjmując zaproszenie Sammy zastanawiał się, ile godzin - nie, ile lat -życia spędził na jednym z nich. Przez chwilę siedzieli w milczeniu: - No i? - powiedział chrapliwie Slater. - No i co? - Mimo że miał do tego prawo, Sammy czuł opory przed rozpoczynaniem rozmowy od „a nie mówiłem”. - To ty prosiłeś o spotkanie, Sammy. Przypuszczam, że znowu chcesz rozmawiać o Lyle’u. Sammy odchrząknął. Znali się już tyle lat, ale ciągle trudno było powiedzieć staremu człowiekowi, że coś spieprzył. - Tak, prawdę mówiąc, chcę. Musimy go powstrzymać, panie Slater. Pan Slater pokiwał głową. - Masz na myśli: ściągnąć mu cugle? Czy to możliwe, że nie zauważał jedynego rozwiązania? - Nie, proszę pana. Mam na myśli… coś więcej. Zabił dwóch policjantów. Już zabicie strażnika więziennego było błędem, a co dopiero gliniarze. Jezus. Gdy to się wyda, wszystko, co zbudowaliśmy, zawali nam się na głowy. Nic nie jest tego warte, proszę pana. Musimy poświęcić Pointera. Stary człowiek złożył dłonie i zbliżył je do swoich warg. - A jeśli to się nie wyda? Mamy wiele sekretów. Nie wszystkie się wydały. - Nigdy nie mieliśmy takiego sekretu. Przez te wszystkie lata musieliśmy trzasnąć tylko jednego policjanta i to tylko dlatego, że grał na dwa fronty. Wyświadczyliśmy gliniarzom przysługę i nawet oni zdawali sobie z tego sprawę. Ale ten gnój wyrwał się spod wszelkiej kontroli. Ten sukinsyn wszystkich pozabija. To szaleństwo. Pan Slater rozważał słowa Sammy’ego. - A co z pieniędzmi? Czy mamy po prostu o nich zapomnieć? Sammy przez chwilę szukał właściwych słów, ale wreszcie się poddał i wzruszył ramionami: - Tak - odparł. - Zapomnijmy o pieniądzach, jak powiedział pan wczoraj Pointerowi. Spławimy tego gnojka Marka Baileya i odpiszemy te pięćset patoli na straty. Pan Slater głośno nabrał powietrza i wypuścił je z widocznym wysiłkiem. Burczący dźwięk wydobył się z jego zaatakowanych rozedmą płuc. - Pięćset tysięcy dolarów to bardzo dużo pieniędzy, Sammy. - To prawda. Ale przede wszystkim nie zapominajmy, kto nam podsunął ten szalony plan. - Ach tak. Znowu Lyle. - I ta sprawa zabicia dziecka dla pieniędzy… Pan Slater uciszył go gestem dłoni. - Przedstawiłeś już swoje zdanie. - Tak jest, proszę pana. - Sammy spuścił głowę i utkwił wzrok w stopach. Jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę, gdy pan Slater rozważał sprawę, był charkot jego oddechu. Wreszcie przemówił: - Zrobimy to, co musimy. Ale chcę, by Lyle skończył z godnością. W końcu dobrze nam służył. - Tak jest, proszę pana - zgodził się Sammy. - Będzie dzwonił dziś rano. Chcę z nim wtedy porozmawiać. - Dobrze. Sammy prawidłowo odczytał gesty szefa i wstał, by wyjść - po raz ostatni spoglądając na starca, by sprawdzić w jakim jest nastroju. Jakże sędziwie wyglądał Slater, na którego żółtoszarej skórze każdy przeżyty rok i każda podjęta decyzja wyżłobiły zmarszczki. Boss wkrótce odejdzie i nie było nikogo, kto mógłby zająć jego miejsce. Punki przejmą kontrolę nad ulicami. To będzie tragiczny dzień, pomyślał Sammy. Rozdział 31 Billy Alexander był jedynym dzieckiem w czwartej klasie pani Lippincott, które nienawidziło letnich wakacji. Z tego, co wiedział - jedynym dzieckiem na świecie, które wolało szkołę od wolnego czasu. Kiedyś opowiedział o tym starszemu koledze - białemu lalusiowi, mieszkającemu na tym samym piętrze, ale reakcja chłopca przekonała go, że takie myśli lepiej zachować dla siebie. W szkole zawsze było coś dobrego do zjedzenia, przyjaciele i klimatyzacja. Mieszkanie Billa było sauną, przylepioną do ściany budynku, gdzie rzadko wiał wiatr. Gdy mama była w domu - a pracowała cały czas - robiła jakieś zakupy, albo nawet gotowała prawdziwy obiad. Ale przeważnie skazany był na wyjadanie resztek, znalezionych na dnie kuchennych szafek. Tego ranka ugotował sobie na śniadanie trochę makaronu. Smakowałby lepiej z sosem pomidorowym albo z masłem, ale czasami trzeba się zadowolić tym, co się ma. Jednak najbardziej dokuczała samotność. Mając dziesięć lat Billy był najmłodszym dzieckiem w całym bloku, jedynym, które nie ćpało czy chuliganiło. Ludzie mieszkający w sąsiedztwie przerażali go. Bijatyki i strzelaniny były tu na porządku dziennym. Billy nie pamiętał weekendu bez radiowozów i karetek pogotowia przed wejściem. Przez dwa lata, w czasie których mieszkali w Vista Plains Apartments, dwa razy o mało go nie postrzelono, pięć razy pobito, obrabowano z każdego centa, którego włożył do kieszeni, a raz nawet zrzucono ze schodów przeciwpożarowych. Ten ostatni przypadek zakończył się podróżą ambulansem do szpitala i założeniem sześciu szwów na czole. Mama zauważyła szramę dopiero po ośmiu miesiącach. Billy zdawał sobie sprawę z tego, że jego życie jest beznadziejne, i wiedział, że prędzej czy później marnie skończy - tak jak inni, ale lubił udawać, że może czeka go lepsza przyszłość. Jeśli udałoby mu się naprawdę nauczyć tego wszystkiego, co próbowano przekazać im w szkole, i gdyby trzymał się z daleka od innych dzieci z sąsiedztwa, to może mógłby stać się inny. Czarni ludzie czasami tego dokonywali. Dokonał tego Colin Powell, a Colin Powell był jego ideałem. Tak więc musiał ścierpieć czas wakacji. Miał swoje książki i swoją telewizję i wcale nie przymierał głodem. A co najważniejsze - miał swojego najlepszego przyjaciela Barneya, psa myśliwskiego rasy wyżeł-i-bóg-wie-co-jeszcze, którego znalazł na ulicy przy przewróconym kuble na odpadki, kiedy zwierzę próbowało zorganizować sobie coś na obiad. I dla chłopca, i dla psa była to miłość od pierwszego wejrzenia. Już od prawie trzech miesięcy byli nierozłączni. Billy zauważył z zaciekawieniem, że nawet ludzie, którzy nie liczyli się z dziećmi - czują respekt przed dzieckiem z dużym psem. W tej chwili Billy odwalał obowiązek, którego nienawidził najbardziej ze wszystkich: wynosił śmieci. Piwnica w jego bloku była ciemnym, wilgotnym i śmierdzącym miejscem, w którym ludzie bezdomni czasem koczowali albo dawali sobie w żyłę, albo umierali. On sam nigdy nie widział tam nic szczególnie przerażającego, ale słyszał różne opowieści. Jak zwykle puścił naprzód Barneya, aby odstraszył każdego, kto mógł się tam czaić. Sumienny pies zbiegł na dół, po czym czekał na pana, patrząc w górę. Głupawy, wyczekujący wyraz psiej mordy zawsze rozśmieszał chłopca. - Jeszcze na to nie wpadłeś, że jesteś przynętą, prawda piesku? - powiedział Billy, pokonując schody. Pies tak mocno merdał ogonem, że musiał wykonywać dziwny taniec tylnymi łapami, by się nie przewrócić. Billy nie tracił czasu, wykonując obowiązki. Unosząc pokrywę blaszanego pojemnika, wrzucił trzy plastikowe torby ze śmieciami (w latach swej świetności były torbami na zakupy) do otworu. Właśnie się odwrócił, by wrócić na górę, gdy to usłyszał. Jakieś pudła w kącie się poruszyły. Barney też to słyszał. Pies spuścił łeb i sprężył się do skoku, a sierść wzdłuż kręgosłupa zjeżyła się jak igły jeżozwierza. Billy jeszcze nigdy nie słyszał tak wściekłego warczenia, jakie wydobywało się teraz z gardła jego przyjaciela. - K-kto tam jest? - zawołał chłopiec do cieni wokół pieca centralnego ogrzewania. Barney sprawiał wrażenie niezdecydowanego; atakować czy zostać i bronić swojego pana. - K-kimkolwiek jesteś, lepiej wyjdź, zanim mój pies cię zagryzie. - Pomimo strachu kulącego się koło żołądka, głos chłopca brzmiał stanowczo; słowa kogoś, kto jest pewny swoich racji. Najpierw pojedynczo, potem po dwa naraz i wreszcie po kilka - pudła i torby śmieci staczały się ze sterty w kącie i lądowały na podłodze. Jak przy obieraniu banana - spadające pudła odsłaniały przerażonego białego chłopca, który powoli wstał, wyciągając przed siebie obie ręce, by osłonić się przed ewentualnym atakiem Barneya. Billy oglądał wiadomości dziś rano i poskładanie wszystkiego w całość zajęło mu pięć sekund. - Ty jesteś Nathan, prawda? - zapytał. Nathan przytaknął i z trudem przełknął ślinę. Nie spuszczał oczu z groźnej bestii: - J-ja n-nikomu nie zrobię krzywdy - obiecał. - Co ty tu… - Pies… - Zabiłeś tych facetów. Nathan gwałtownie potrząsnął głową, nie odrywając wzroku od warczącego kundla. - Nie. Nie zabiłem, naprawdę. Nie wiem, co się dzieje, ale to nie ja. - Więc co tu robisz? Nathan znów przełknął ślinę i drgnął, gdy Barney poruszył łbem. - Policja. Sz-szukają mnie. Billy przez dłuższy czas przyglądał się chłopcu. - Słyszałem - powiedział. - Czy mógłbyś… Tego psa… Billy zastanawiał się przez kilka sekund, po czym schylił się, by podrapać Barneya za uszami. - Spokojnie, piesku. Posłuchajmy, co ten laluś ma do powiedzenia na swoją obronę. - Skąd wiesz, kim ja jestem? - zapytał Nathan. Billy zachichotał: - Jesteś po uszy w gównie, człowieku, wszyscy wiedzą, kto ty jesteś. Pokazywali cię wczoraj w „Nightline”. Brwi Nathana uniosły się ze zdziwienia i dumy. Musisz być kimś, by się dostać do tego programu. Do licha, sam prezydent był w „Nightline”! I Charles Manson. - A co o mnie mówili? Billy wzruszył ramionami. - Połowa świata myśli, że jesteś mordercą, a druga połowa ma cię za jakiegoś bohatera. - Nie jestem bohaterem - powiedział Nathan, kręcąc głową - ale nie jestem też mordercą. Po raz pierwszy Billy popatrzył Nathanowi w oczy i Nathan zauważył, że były to oczy dorosłego; kogoś, kto widział już przeznaczoną mu porcję nieszczęść: spojrzenie jednocześnie twarde i ciepłe. - Aż do dziś mógłbym się z tobą zgodzić, brachu, ale ci dwaj gliniarze, co to ich znaleźli dziś nad ranem, nie przekręcili się na atak serca. Jak to wyjaśnisz? - Ja nikogo nie zabiłem! - oświadczył Nathan, nie zwracając uwagi na użytą przez chłopca liczbę mnogą. - To policjant zabił tego drugiego policjanta. A potem próbował zabić mnie. Opowiedzenie całej historii zajęło kilka minut. Billy chyba w nią uwierzył. - Kto więc zabił drugiego gliniarza? - zapytał na koniec. Nathan zamarł: - Jakiego drugiego gliniarza? Billy wyjaśnił. Nathan głośno nabrał powietrza i powoli osunął się na podłogę. Przeciągnął dłonią po przetłuszczonych włosach. - O kurde! Oni myślą, że ja to wszystko zrobiłem? Billy przytaknął: - Aha. I całkiem poważnie gadają, że nie pozwolą, aby ci to uszło na sucho. Tak jakby zamierzali odpuścić ci zabicie tego gościa w Wirginii - roześmiał się. - Tego to chyba zabiłeś, no nie? - Tak… ale dopiero gdy on próbował zabić mnie. Czarny chłopiec nagle stał się sceptyczny: - A właściwie to dlaczego wszyscy chcą cię zabić? Nathan wzniósł ręce do nieba: - Niech skonam, jeśli wiem. To wygląda jeszcze gorzej: to nie „wszyscy” chcą mnie zabić, tylko policjanci. - Kogo wkurzyłeś? - Nie wiem! Ale odwaliłem przy tym naprawdę dobrą robotę. Znów nastała długa cisza. - Co zamierzasz teraz zrobić? - zapytał w końcu Billy. Nathan przyjrzał mu się, zanim odpowiedział: - Nie wiem. A co ty zamierzasz zrobić? - No, nie zamierzam wzywać glin, jeśli o to pytasz. I tak zbyt wielu tych sukinsynów się tu kręci. Nathan wahał się przez długą chwilę: - Czy mogę schować się u ciebie przez dzisiejszy dzień? Billy chyba spodziewał się tego pytania: - Jasne, czemu nie? - odrzekł. - Jedzenia jest mało, ale mamy telewizor, a ja mam kilka gier i inne rzeczy. - Ostatnio oglądanie telewizji stało się dla mnie zbyt przygnębiające - skrzywił się Nathan. Billy znów się roześmiał: - No, ja myślę! - Która godzina? - spytał Nathan. - Nie wiem dokładnie - wzruszył ramionami Billy. - Było piętnaście po ósmej gdy schodziłem na dół. A co? Masz jakieś umówione spotkanie? Tym razem to Nathan się roześmiał i potrząsając głową powiedział: - Nie, ale jak przyjdzie dziesiąta, będę musiał wykonać telefon. Rozdział 32 Gdy Warren dotarł do okręgowego biura szeryfa w Pitcarin, zastał tam dom wariatów stworzony przez dziennikarzy. Wozy transmisyjne przystosowane do łączności satelitarnej zaparkowane były zderzak w zderzak, tworząc półkilometrową linię wzdłuż Main Street. Zbliżając się do głównego wejścia, zauważył dwóch sprawozdawców wielkiej sieci telewizyjnej, których rozpoznał dzięki wieczornym wiadomościom. Jezu - pomyślał. Sprowadzają ludzi aż z Nowego Jorku. Jego złota odznaka zagwarantowała mu wstęp do budynku, choć musiał się przedrzeć przez tłum reporterów i mieszkańców. Gdy otwierał oszklone drzwi, jeden z dziennikarzy rozpoznał go i zawołał po nazwisku. Warren nawet nie zwolnił kroku. Pierwsza twarz, którą ujrzał, należała do Petrellego. Już urzędował w korytarzu, wydając polecenia ludziom, którzy mu nie podlegali, ale mimo to wydawali się go słuchać. Z jego gestów Warren mógł odgadnąć, że prokurator był w trakcie jednej ze swoich pełnych animuszu gadek w stylu „chodźmy-i-złapmy-go”. Niewyspany, za to napompowany kofeiną, Warren nie czuł się na siłach, by właśnie teraz stawić czoło Petrellemu. Próbował stać się niewidzialny podczas przeciskania się przez tłum. Nic to nie dało. - Poruczniku Michaels! - zawołał Petrelli najbardziej oficjalnym tonem. - Czy może pan przyjść tu na minutę? Warren zatrzymał się, westchnął i zaczął przeciskać się przez pierścień policjantów, by znaleźć się obok prokuratora. - To jest detektyw porucznik Warren Michaels - oznajmił Petrelli otaczającej go grupie. - Pomijając trudności z prowadzeniem tej konkretnej sprawy, porucznik jest jednym z najlepszych oficerów policji okręgu Braddock. Poprosiłem go, by przyjechał tu, do stanu Nowy Jork, aby nam pomóc w ujęciu Nathana Baileya. Warren posłał Petrellemu miażdżące spojrzenie. Nikt go o nic nie prosił. Przebywał w okręgu Pitcarin z własnej i nieprzymuszonej woli i wcale nie był pewny, jak zareaguje jego komendant, gdy się o tym dowie. - Przepraszam za spartaczoną piłkę, J. - powiedział wystarczająco głośno, by Petrelli go usłyszał. - Nie wszystkim udaje się odnosić takie sukcesy jak tobie przez te ostatnie kilka dni. To był cały Petrelli: główna scena, głośna sprawa, złakniona informacji gawiedź i - dowolne fabrykowanie faktów. Petrelli zignorował uwagę. - Wszyscy wiemy, jak ważna jest ta sprawa - zakończył. - A teraz dołóżmy wspólnych starań, by powstrzymać to zwierzę, zanim znów kogoś zabije. - Czy mamy zielone światło, by go zastrzelić w razie konieczności? - zapytał jeden z policjantów. Wyglądał na jakieś dwadzieścia lat. - Chodzi mi o to, że to tylko dziecko. Nie chciałbym spędzić reszty służby w sądzie, gdyby doszło do konfrontacji pomiędzy nim a mną i ja bym wygrał. Pomruk wśród tłumu świadczył, że większość podziela tę obawę. Petrelli był przygotowany: - Od początku twierdziłem, że powinniśmy traktować tego potwora jak dorosłego. Nie ulega wątpliwości, że jest zdolny do najbardziej ohydnej przemocy. Ale to nie ja podejmuję tu decyzje. Musi o tym zadecydować szeryf Murphy. Oczy wszystkich zwróciły się na łysego, potężnego mężczyznę. Wyglądał na roztargnionego - jakby przebywał myślami gdzie indziej, przypominając dowódcę plutonu, który stracił ludzi w bitwie. Gdy uwaga wszystkich skupiła się na nim, Murphy zacisnął szczęki i zwrócił się do swoich ludzi: - Dziś rano dwie wspaniałe rodziny straciły dobrych mężów i ojców - powiedział cicho. Mimo że jego głos był ledwo słyszalny, tkwiła w nim jakaś moc. Cały korytarz ucichł, gdy zaczął mówić. - Ci ludzie byli moimi przyjaciółmi, a waszymi kolegami. Morderca zabrał nam tych stróży prawa z zimną krwią i nie zamierzam dopuścić, by zabrał z naszego grona jeszcze kogoś. Odpowiadając na wasze pytanie, oficerze: tak, macie zielone światło. Jeśli poczujecie się zagrożeni, zastrzelcie go. To właśnie chcieli usłyszeć. - Ten sukinsyn jest już historią - odezwał się oficer Steadman z tłumu. - A więc słyszeliście, ludzie - powiedział Petrelli, zręcznie odbierając Murphiemu ostatnie słowo. - Macie swoje rozkazy. Idźcie i sprowadźcie tutaj tego bękarta. Warren był przerażony. Gdy grupa policjantów rozeszła się w pośpiechu, by wykonać zadanie, odwrócił się do Murphiego i Petrellego z wytrzeszczonymi oczami: - Jezu Chryste, Petrelli, właśnie wydałeś wyrok śmierci na to dziecko. - Och, rany boskie, Warren, nie bądź babą! - Odwrócił się do Michaelsa plecami. Warren złapał go za ramię i obrócił z powrotem: - Kto, do cholery, dał ci prawo podburzać tłum do linczu? Na Boga, Petrelli, jesteś urzędnikiem sądowym! Nie możesz autoryzować egzekucji! Wzrok Petrellego zapłonął gniewem: - Zabieraj łapy, poruczniku, albo każę cię aresztować za napaść. Zachowaj to przedstawienie dla swoich nieudolnych podwładnych. Próbujemy dokończyć sprawę, którą ty spieprzyłeś. Jeśli dzieciak zastanie zabity, to tylko dlatego, że na to zasłużył. Jak dojdzie do jego aresztowania, będzie po prostu musiał być bardzo ostrożny, to wszystko. Warren wiedział, że Petrelli to gnojek. Nie było sensu z nim dyskutować, zwrócił się więc do Murphiego: - Szeryfie? - powiedział. - Musi pan wyrażać się oględniej. Ci ludzie myślą, że pan właśnie zezwolił na zabicie dwunastoletniego chłopca. Warren nie był pewien, jak zinterpretować spojrzenie, jakim obrzucił go Murphy. To nie była złość ani smutek. Może zmęczenie? Tak wyglądał na zmęczonego. - Niech pan posłucha, poruczniku - zaczął cierpliwie. - Moi chłopcy znają się na swojej robocie. Jeśli chłopak da się ująć żywcem, tak się stanie. Jeśli stworzy zagrożenie, będzie skończony. Proste. - To wcale nie jest takie proste! - To jest dokładnie takie proste! - Teraz w jego głosie pojawiła się złość. Nagle Murphy zakipiał z wściekłości. - Tylko mi nie mów, jak mam kierować swoim departamentem, Michaels. Ta bestia zabiła dwóch moich ludzi. Tu są zdjęcia. - Wcisnął Warrenowi garść fotografii zrobionych polaroidem. - Moim zdaniem, gdybyś nie spieprzył tej sprawy u siebie, ja nie musiałbym utulać dziś rano dwóch wdów. To jest teraz moja sprawa i będę ją prowadził po swojemu, aż do ujęcia przestępcy i wyeliminowania zagrożenia, jakie stwarza dla naszej społeczności. Zostałem wybrany na urząd szeryfa, żeby to robić. Jeśli ma to znaczyć, że młodociany zabójca nie dorośnie i nie stanie się starym zabójcą - mnie to nie przeszkadza. Przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni wpatrywali się w siebie ze złością. Wreszcie złość znikła z twarzy Murphiego, który znów wyglądał na zmęczonego. Bez jednego słowa odwrócił się i poszedł w stronę swojego biura, a za nim podążył Petrelli. Przeklęci politycy - pomyślał Warren. Pointer wcale nie miał ochoty dzwonić do pana Slatera. Jednak musiał przeprowadzić tę rozmowę. Pointer uważał się za profesjonalistę, a jedną z cech prawdziwego profesjonalisty była odpowiedzialność za popełnione błędy. Telefon odebrał Sammy Bell i natychmiast połączył go z panem Slaterem. Powiedział, że szef czeka na tę rozmowę. - Czy to prawda, co mówią w wiadomościach, Lyle? - zapytał starzec swym schrypniętym głosem - rezultat pięćdziesięciu lat palenia chesterfieldów bez filtra. - Czy to prawda, że znów pozwoliłeś uciec temu chłopcu? - Przepraszam, panie Slater - zaczął usprawiedliwiać się Pointer, zaskoczony drżeniem własnego głosu - ale to było tak… - Bądź cicho, Lyle - polecił pan Slater. - Nie chcę już więcej słuchać twoich wymówek. Czy zdajesz sobie sprawę, na jakie pośmiewisko naraziłeś nas swoimi nieudolnymi poczynaniami? Czy wiesz, co inni będą o nas mówić? Nawet czarnuchy będą się z nas nabijać! Punki i gówniarze będą się z nas wyśmiewać, Lyle. - To nie jest tak, jak pan myśli, panie Slater - próbował bronić się Pointer. - Zamknij się - po raz drugi rozkazał stary. - Nie wiesz, co ja myślę, Lyle, a mnie nie obchodzi, co ty myślisz. Natomiast obchodzi mnie wykonywanie poleceń, Lyle, i tu strasznie się na tobie zawiodłem. A teraz słuchaj, co masz zrobić. Zostaw chłopca w spokoju. Wygląda na to, że policja ma zamiar trzymać go poza naszym zasięgiem. Chcę, żebyś wrócił do domu. Mamy parę spraw do przedyskutowania. Pointer oddychał coraz szybciej, ale nie potrafił się opanować. - A co z tym kutasem Markiem Baileyem? Czy nie chce pan, żebym… - My się nim zajmiemy. - Proszę, panie Slater, niech mi pan przynajmniej pozwoli… - Powiedziałem, że się nim zajmiemy, Lyle. Ty masz wrócić do domu. Chcę cię widzieć w moim gabinecie dziś o piątej. Pointer zamknął oczy i skoncentrował się na oddechu. Przez chwilę myślał, że się rozpłacze. - Zrozumiałeś mnie, Lyle? - Tak jest, proszę pana - głos Pointera był głuchy, jakby on sam był już martwy. - Lyle? - Słucham, panie Slater? - Zrób sobie przysługę, synu - powiedział jeszcze stary człowiek, a w jego głosie nieoczekiwanie pojawiła się życzliwość. - Nie zmuszaj nas, żebyśmy cię musieli szukać. Niezdolny do wydobycia głosu, Pointer delikatnie odłożył słuchawkę na widełki i z dziwnie przekrzywioną głową zaczął się przypatrywać swoim rękom. Nigdy przedtem nie widział, jak się trzęsą. Warren siedział w pustym biurze i po raz szósty przeglądał zdjęcia. Nie znał osobiście żadnego z zastrzelonych oficerów, nie były one więc ani mniej, ani bardziej szokujące niż dziesiątki podobnych, które widział. Jednak czyste okrucieństwo, jakie z nich emanowało, przerażało. Umiejętności strzelca zdumiewały. Oddano trzy strzały, każdy z nich - śmiertelny. Gdzie dziecko mogłoby się nauczyć tak dobrze strzelać? Zanotował tę myśl na żółtej kartce, leżącej na biurku. Jeden taki strzał można przypisać szczęściu. Trzy oznaczały wprawę. Pośrednie dowody rzeczowe nie pozostawiały wątpliwości, ale Warren ciągle nie potrafił poskładać tego wszystkiego w logiczną całość. Jak dziecko, które dorastało w zamożnym i spokojnym otoczeniu, mogło nauczyć się zabijać z taką doskonałością? Jak dwunastolatek, który uważany był przez rówieśników za słabeusza - może zebrać odwagę i niezbędną siłę fizyczną, by pokonać i zabić trzech dorosłych? W porządku, pierwszy z nich był pijany i miał pecha - tak przynajmniej twierdzi Nathan, ale ci dwaj? Jak mały chłopiec może odebrać mężczyźnie broń i ciągle jeszcze mieć dość opanowania, by oddać perfekcyjne strzały? A przy okazji dlaczego policjanci mieli przy sobie broń, wchodząc do korytarza z celami? To oznaczało pogwałcenie podstawowych zasad bezpieczeństwa, stosowanych w każdym więzieniu w Ameryce. Warren starał się uchwycić chronologię zdarzeń. Zakładając, że Nathan przebywał w swojej celi, a zgodnie z oświadczeniem, Steadman tam właśnie po raz ostatni widział chłopca - Schmidtt musiał zginąć pierwszy. W przeciwnym razie skąd Nathan miałby broń? Michaels zapisał na kartce: Przeszmuglowana broń? Nie, rewolwer, który zabrał z domu Grimesów, odnaleziono w hondzie. Nie został użyty. Pewnie że Nathan mógł mieć inną broń, ale gdzie by ją ukrył? Steadman twierdzi, że chłopca dokładnie zrewidowano przed zamknięciem w celi. A więc w taki czy inny sposób Nathan trzasnął Schmidtta. Drzwi były otwarte, mógł więc swobodnie wyjść na korytarz. Dlaczego Watts nie zareagował? Postrzelono go na krześle, raz z bliska, a raz z pewnej odległości. Zdjęcia z polaroida wyraźnie ukazywały ślady prochu w okolicach ust, nie było ich natomiast na piersi zabitego. Gdy słyszy się strzały w celi, nie siedzi się spokojnie na krześle. Jakoś się reaguje. W najgorszym wypadku musiałoby dojść do strzelaniny w korytarzu, tymczasem nic takiego nie miało miejsca. Watts został zabity tam, gdzie siedział. Dwoma strzałami. Warren przeszedł się w stronę biurka dyżurnego i w pamięci dokonał kilku szybkich kalkulacji. Młody zastępca szeryfa pilnujący porządku ustąpił mu z drogi. Stojąc z boku biurka i przy drzwiach do aresztu, Michaels udał, że strzela. Wyprostowana ręka zatrzymała się niecały metr od zaznaczonego taśmą obrysu ciała. Z tego miejsca musiał być oddany strzał w głowę. Otoczona taśmą dziura w linoleum wskazywała miejsce, gdzie kula przeszła przez mózg Wattsa i utkwiła w podłodze. To by oznaczało, że Watts leżał już na podłodze, gdy Nathan z bliska strzelił mu w usta. W ciągu tych wszystkich lat służby Warren zetknął się z bardzo nieliczną garstką psychopatów, którzy zdolni byliby strzelić człowiekowi z bliska w twarz. Czemu miałby to robić? - zadał sobie pytanie. Uważając, by nie wdepnąć w rozmazaną krew, Warren stanął za biurkiem, próbując odtworzyć bieg wypadków. - Dobrze - powiedział głośno do siebie. - Siedzę tutaj, pisząc raport, i nagle słyszę strzał na końcu korytarza. Co robię? - Poszedłby pan sprawdzić, co się dzieje - odpowiedział młody policjant, najwyraźniej myśląc, że pytanie skierowane było do niego. - Co? - Warrena na chwilę stracił wątek. - Racja. Tak. Dokładnie tak bym zrobił. Ponownie przekroczył kałużę krwi, by wyjść na korytarz. - Więc reagując na strzał biegniesz przez ten korytarz z wyciągniętą bronią, tak? Byłbyś przygotowany do walki, prawda? - O kurczę, jasne! - oświadczył policjant. Warren pokiwał głową. To się zaczynało układać. - Tak. O kurczę, jasne, jak to określiłeś. - Znowu przejrzał zdjęcia. - Ale rewolwer Wattsa pozostał w kaburze. Dlaczego nie wyciągnął broni? - Nie mam pojęcia - wzruszył ramionami zastępca szeryfa. - I ja również. - Może włożył broń z powrotem do kabury, gdy został postrzelony? Warren zastanowił się nad tym. - A więc słyszysz strzał. Wbiegasz na korytarz i zostajesz znienacka trafiony niewiarygodnie celnym strzałem. Dostajesz w pierś. Z pewnością zdajesz sobie sprawę z tego, że umierasz, a przynajmniej skręca cię z bólu. Zadawałbyś sobie trud chowania broni do kabury? Policjant znów wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nigdy nie byłem postrzelony. Warren zachichotał. Rozśmieszyła go logika tego młodzieńca. - Na szczęście ja też nie. Ale jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. To byłaby jedna z ostatnich czynności w moim życiu i na pewno nie odbierałbym sobie jedynej szansy na oddanie temu, co mi to zrobił. - No więc co innego mogło się wydarzyć? - spytał zastępca szeryfa. - Załóżmy, że on wcale nie wyciągnął broni. - Cholera - skrzywił się policjant. - To też nie ma sensu. Michaels pokręcił głową w zamyśleniu: - Nie, nie ma. Gdy policjant usłyszy strzał, zawsze wyciągnie broń. To instynkt. Chyba, że… A jeśli to Watts zginął pierwszy? Najpierw postrzał w pierś, a gdy już leżał na podłodze - strzał w głowę. Tak by mogło być. A Schmidtt? W takim układzie musiał zostać zastrzelony jako drugi. No, może nie musiał, ale to z pewnością ma więcej sensu. Wspólnik! Ktoś wchodzi frontowymi drzwiami, załatwia Wattsa i idzie do aresztu uwolnić swojego kumpla Nathana. W porządku, więc gdzie jest teraz ten wspólnik? Pomaga małemu uciec z ADN i znika, aby pojawić się znowu, tym razem w stanie Nowy Jork - by zabić dwóch gliniarzy. Co za wspólnik! I wtedy zrozumiał. Umysł dziwnie działa. Programujesz go pewnymi założeniami, a on sumiennie wyciąga szereg wniosków, z których wszystkie są zupełnie oczywiste i nawet logiczne, tak długo, dopóki nie zakwestionujesz wstępnych założeń. Detektywi najczęściej zapominają o tym, że ich praca polega nie tylko na szukaniu dowodów rzeczowych, ale też na ciągłym rewidowaniu założeń, na których opiera się cała sprawa. W trwającym sekundę przypływie natchnienia Warren uświadomił sobie, że wszelkie okoliczności związane z ucieczką Nathana były przez nich badane pod złym kątem. Nie zauważył tego nawet wtedy, gdy pozwolił sobie uwierzyć w przedstawioną przez chłopca wersję wypadków w ADN. Ci dwaj policjanci nigdy nie byli celem mordercy. Oni po prostu znaleźli się przypadkowo na jego drodze. Warren aż podskoczył z wrażenia, gdy sobie to wszystko uświadomił. - Sprowadź tu natychmiast szeryfa Murphy’ego - ostro rozkazał młodemu zastępcy. Policjant był zaskoczony gwałtowną zmianą głosu Michaelsa. - Przykro mi, proszę pana, ale nie wiem gdzie on jest… - Nie pytałem cię, czy wiesz gdzie jest. Kazałem ci go sprowadzić. I pokaż mi, gdzie tu jest telefon. Jed Hackner nieomal wypuścił z ręki słuchawkę, gdy usłyszał teorię Warrena. - Zamach? Jezus, Warren, jesteś tego pewny? - Tylko pomyśl, Jed - powiedział z naciskiem Michaels. - Jeśli założymy, że ktoś dał kontrakt na zabicie Nathana, wszystkie pozostałe elementy tej łamigłówki wskakują na swoje miejsca. Ten chłopak nie jest zabójcą. On się tylko próbuje bronić. Jed przyznał, że ta teoria ma pewne zalety, ale ciągle nie widział w niej sensu. Może jednak śmierć Briana zeszłej jesieni sprawiła, że szef stracił umiejętność prawidłowego wyciągania wniosków. - Z całym szacunkiem, Warren, ale czy nie posuwasz zasady tłumaczenia wątpliwości na korzyść podejrzanego troszkę za daleko? - Wiem, co myślisz - powiedział Warren niespokojnym głosem. - Zdaję sobie sprawę, że to wszystko brzmi, jakbym stracił rozum, ale pomyśl. To coś więcej, niż same morderstwa. Jak inaczej wytłumaczysz awarię systemu kamer w ADN. Nie całego systemu, zwróć uwagę, ale tylko tych elementów, które pokazałyby Ricka wchodzącego i wychodzącego? - To wyjaśniałoby też bilet lotniczy - teraz i Jed to widział. - Jaki bilet? Jed opowiedział mu o wizycie w mieszkaniu Ricka i pogawędce z Mitsy. Podniecenie Warrena ujawniało się w jego głosie: - Myślę, że to przesądza sprawę - powiedział. - Z jakiego innego powodu Harris zadawałby sobie tyle trudu, by zabić dzieciaka? Nie przekreślasz całego swojego życia tylko dlatego, że nie lubisz wychowanka ADN. Do diabła, on nie lubił żadnego wychowanka ADN. Ktoś musiał mu zapłacić. - Ale kto mógłby dać kontrakt na zabicie dziecka ? - zapytał Jed. - Nie mam najmniejszego pojęcia - przyznał Warren. - I chciałbym, żebyś się tego dowiedział. Ja muszę powstrzymać tutejsze psy gończe. Mówiłeś, że chcesz trochę dokładniej prześwietlić Ricky Harrisa. Spróbuj zacząć od jego konta w banku i stanu finansów. Spróbuj, może uda ci się odkryć, kto go finansuje. Jed zmarszczył brwi. - Już zaczęliśmy, ale nie znaleźliśmy nic istotnego. Zaczekaj. - Duża koperta zmaterializowała się na biurku Jeda w czasie, który upłynął od jego ostatniej wizyty w biurze. Widniało na niej logo „Braddock Bank & Trust”. - Właśnie przyszły wyciągi z jego konta. - Dobrze. Zacznij od tego. Znajdź mi solidne dowody na to, że Nathan jest dobrym chłopcem, a Ricky złym. - W porządku, szefie. - Jed? - Tak? - Daj jakąś robotę przy śledztwie Thompkinsowi. Po jego ostatnich perypetiach, przydałoby mu się teraz trochę sukcesów. - Nikt nigdy nie był dla nas taki dobry, wiesz? - uśmiechnął się Jed. Warren się roześmiał: - Tak, wiem. Cóż, jeśli się mylę, to wszystkich was czekają wkrótce awanse. Rozdział 33 Nathan wykręcał numer ponad godzinę bez przerwy, zanim się dodzwonił. Billy wyłowił zmianę w jednostajnym (wykręcić-odłożyć-wykręcić-odłożyć) rytmie pracy nowego kolegi i natychmiast przeniósł na niego całą uwagę, skupioną dotąd na telewizorze. Po trzydziestu sygnałach odezwał się znajomy głos: - Dodzwoniłeś się do „Kurwy” - powiedział Enrique. - O czym chciałbyś z nią rozmawiać? - Cześć, to ja - odpowiedział Nathan. - Muszę pogadać z Denise. Enrique od razu rozpoznał głos. - Poczekaj Nathanie. Jestem pewien, że Denise zaraz z tobą porozmawia. Nasi słuchacze są dziś na ciebie bardzo źli. - Nie dziwię się im - odpowiedział przygnębiony Nathan. - To w ogóle był zły dzień. - Czy zrobiłeś coś z tego, o co cię teraz oskarżają? - ostrożnie badał Enrique. Nie jego rolą było zadawanie takich pytań, ale po prostu nie mógł się powstrzymać. Musiał wiedzieć. - Nie zabiłem tych policjantów, jeśli to miałeś na myśli. - Miło mi to słyszeć - powiedział Enrique, kładąc nacisk na każde z tych słów. Nie było wątpliwości, że uwierzył. - Dobra, teraz cię połączę. Czekając na wejście na antenę, chłopiec słuchał końcówki ostatniej rozmowy. Jakaś kobieta nazwała go „złym nasieniem”. Denise szybko się z nią rozłączyła i jego linia ożyła. - Nathanie Bailey, jesteś tam? - Ja tego nie zrobiłem! - zawołał. Denise usłyszała panikę w jego głosie i z trudem powstrzymała łzy napływające jej do oczu. - W porządku, dziecko, wierzę ci - uspokajała go. - Opowiedz nam, co się stało. Opowiedział. Gdy skończył, „Kurwa” znów była do tyłu z reklamami, tym razem o piętnaście, i liczba ta miała się znacznie zwiększyć, zanim zaczęła się zmniejszać. Harry Thompkins nie mógł uwierzyć własnym uszom: - Naprawdę wymienił mnie z nazwiska? Myślałem, że jest wkurzony. Jed się zaśmiał. - Znam porucznika Michaelsa od lat, synu i uwierz mi: jeśli jesteś w stanie opuścić spotkanie o własnych siłach, to nie jest wkurzony Thompkins pomyślał o poruczniku z szacunkiem i serdecznością. Nigdy dotąd nie zaznał takich uczuć w pracy. Michaels mógł go wyrzucić na zbitą twarz i nikt nie miałby o to do niego pretensji. Zamiast tego kazał go włączyć do najbardziej nagłośnionej sprawy roku - do licha, dekady! Jed znów się roześmiał. - Chryste, Harry, nie bądź taki zaskoczony. On też był kiedyś rekrutem. I to całkiem głupim, mogę dodać. - Lustro? - uśmiechnął się Harry - Tak, lustro. - Więc to się naprawdę wydarzyło? - No pewnie, że tak. Całe lata zajęło mu odzyskanie twarzy, którą stracił tamtego dnia. Harry nie mógł się otrząsnąć z zaskoczenia. - Chyba jestem jego dłużnikiem. Jed poklepał młodszego kolegę po ramieniu. - Masz rację - powiedział jowialnie. Nagle spoważniał. - Wracajmy do pilnych spraw. - Porucznik chce, żebyśmy popłynęli pod prąd. Chce, żebyśmy udowodnili, że ktoś dał kontrakt na głowę małego Baileya i że właśnie dlatego Harris próbował go zabić. Mamy wyciągi z konta bankowego Ricka, które wykazują wpłatę dwudziestu tysięcy dolarów, trzy tygodnie temu, i wypłatę całości w dniu, w którym zginął. Gdy z tym skończymy, mamy wykazać, że policjanci z Nowego Jorku zostali zamordowani przez wynajętego zabójcę, a nie przez Nathana. Obaj jesteśmy przekonani, że to Nathan miał być celem zamachu. - Zamachowiec?! Jed przytaknął. - To naprawdę ma sens, jeśli tylko… - Jasna cholera, to jest to! - Harry przerwał Jedowi w pół słowa. - Co jest co? Harry nie odpowiedział. Podniósł słuchawkę telefonu Jeda i wybrał numer informacji. - Poproszę o numer szpitala w Braddock - powiedział po krótkiej pauzie. - Oddział nagłych wypadków. Tad Baker nie poświęcił sprawie Baileya zbyt wiele czasu od spotkania z Harrym Thompinsem. Gdy dowiedział się, że policjant czeka przy telefonie, szybko próbował odtworzyć w myślach ich ostatnią rozmowę. - Cześć, Harry - powiedział pogodnie, gdy podniósł słuchawkę. Ton Harry’ego był bardzo oficjalny: - Tad, czy pamiętasz jeszcze naszą wczorajszą pogawędkę? Tad wzruszył ramionami. - Aha. - Pamiętasz, jakie przyjęliśmy zasady? Nie mówisz nic, jeśli się zgadzasz, a gdy… - Tak, pamiętam - przerwał Harry’emu, niezbyt zachwycony omawianiem przez publiczny telefon wykroczeń przeciw etyce zawodowej. - W porządku. Mam dla ciebie jeszcze jedną teorię. Jesteś gotów? Tad rozejrzał się. W zasięgu wzroku nikogo nie było. - Powiedzmy. Harry oetchnął głęboko: - Uwaga, zaczynam: myślę, że palce Marka Baileya połamane zostały celowo przez kogoś, kto zamierzał zrobić mu krzywdę. Pauza. Tad milczał. - I myślę, że sprawcą czegoś takiego mógł być tylko wyjątkowo chory na głowę sukinsyn. Jeszcze jedna pauza. - Jak na przykład zawodowy zabójca? Tad nie odezwał się. - Jesteś tam jeszcze, doktorku? - zapytał wreszcie Harry. - Tak, jestem, ale teraz naprawdę muszę już iść - rzucił pośpiesznie Tad. - Wielkie dzięki, Tad - powiedział Harry z prawdziwą wdzięcznością w głosie. - Dobra, dobra. Już nigdy więcej nie chcę tego robić. Linia zamarła i Harry odłożył słuchawkę na widełki. Jed miał dość wrażenia, że wszedł na tę sztukę w połowie trzeciego aktu i kompletnie nie orientuje się w jej treści. - O co w tym wszystkim, do diabła, chodziło? - Chodź - odpowiedział Harry, kierując się w stronę drzwi. - Wyjaśnię ci to w samochodzie. Jed podążył za nim bez zastanowienia. - Myślisz, że to wujek dzieciaka stoi za tym wszystkim? - Nie. Ale założę się o sto dolców, że dobrze wie, kto. Rozdział 34 Lyle Pointer nie mógł już dłużej znieść Nathana Baileya. Jego twarz była wszędzie: na pierwszych stronach gazet, w porannych wiadomościach, w wieczornych wiadomościach, w każdym cholernym miejscu. Teraz ten szczeniak był znów w radiu. Gdy powtarzał w myślach wszystkie potknięcia wczorajszego wieczora, Pointer odruchowo kręcił dłonią, próbując rozruszać przegub i gimnastyką trochę zmniejszyć rwanie. Kilka aspiryn uśmierzyłoby ból głowy i ręki, ale nie ulegał pokusie. Tępe pulsowanie w skroniach pomagało mu się skupić na rzeczach, które musiał zrobić. Wiedział, że tak czy inaczej sam jest już trupem. Nawet jeśli pan Slater nie rozwali go z miejsca za sfuszerowanie tak prostej roboty, bez milczącego poparcia starego niezliczeni wrogowie Pointera będą stać całą noc w długich kolejkach, aby tylko mieć szansę na sprzątnięcie go. To było przekleństwo ciążące nad najlepszymi w jego fachu. Wobec własnej śmiertelności Pointer był zaskakująco obojętny. Pan Slater prowadził biznes, a grzechy Pointera bardzo mu to utrudniały. Ale jeśli stary człowiek myślał, że Lyle tak po prostu spokojnie wejdzie w pułapkę - jeśli myślał, że tak zwyczajnie odpuści szczeniaka i odbędzie samobójczą podróż, by wylądować w szponach zbirów Slatera - no cóż, czekała go niespodzianka. Lyle miał robotę do wykonania - tu, w okręgu Pitcarin. Bardzo dużo myślał o śmierci w ciągu ostatnich lat. To było jego zajęcie. Jego przyszłość. Do diabła, przyszłość wszystkich. Często miewał przeczucia, jak będzie wyglądał jego własny koniec. W swoich fantazjach zawsze ginął waleczną śmiercią - może przyjmując na siebie kulę przeznaczoną dla szefa. Taki czyn wyniosłby go do specjalnego panteonu bohaterów wśród łotrów. Teraz nie będzie już bohaterstwa, tylko wstyd. Niemal słyszał złośliwy śmiech rywali, odlewających się na jego grób. Lyle Pointer - Zamachowiec - pokonany przez małego chłopca! Nathan Colerny Bailey obrabował go z honoru. Ten zasrany punk zrobił z niego pośmiewisko. Kto by pomyślał, że to jest w ogóle możliwe? Jedno było pewne. Ten mały bękart nie będzie miał okazji, by uczestniczyć w ogólnym śmiechu. Do tej pory zabijanie było wyłącznie interesem. Nagle stało się osobistą wendettą. I Pointer zamierzał obrócić je w wielką przyjemność. Gdzie może się udać dzieciak, zmuszony przez gliny do ukrywania się? - pomyślał. W pierwsze dwie noce szczeniak miał czas, by wybrać sobie miejsca na schronienie. Ale dzisiejszy poranek był nieco inny, prawda? Musiał się zmyć szybko. Jak najprędzej starałby się opuścić biznesowe centrum miasta i skierować do dzielnicy mieszkaniowej. Czy wziął samochód? Być może, ale do tej pory miał do dyspozycji kluczyki. Włamanie i uruchamianie na zwarcie było znacznie trudniejsze, niż sugerowała to telewizja. Pointer mógł się założyć, że gówniarz nie wiedział, jak to zrobić. To oznaczało, że uciekał pieszo. Jak daleko mógł zajść? Zależy od tego, jak długo by uciekał, no nie? Taki młody gnojek mógł przypuszczalnie biec w nieskończoność. Ale on chyba nie biegł w nieskończoność, prawda? Do diabła, pewnie, że nie, przecież dzwoni teraz do radia! Pointer chełpił się swoim wyczuciem w podobnych sytuacjach i wiedział, że bachor był gdzieś blisko. Gdyby tylko udało mu się zgadnąć gdzie. Telefon. Radio. To się musiało jakoś łączyć. O czym to czytał w gazecie? Nie te głupoty o prokuratorze, któremu nie szło; coś innego. Coś o tym świadku z Pensylwanii. Pracował dla firmy telefonicznej, no nie? Tak, na Boga, zgadza się. Sukinsyn powiedział, że czuje się „strasznie”, że już wcześniej sobie tego wszystkiego nie poskładał do kupy. Biedny dureń chyba naprawdę czuł się winny, że nie zidentyfikował szczeniaka, gdy go zobaczył. W umyśle Pointera zaczął się krystalizować plan. Ten świadek - Todd Briscow, proszę, stoi jak byk w gazecie - najprawdopodobniej zrobi wszystko, by złagodzić swoje wyrzuty sumienia. Gdyby dać mu możliwość uwolnienia się od poczucia winy - na przykład pomoc prokuratorowi w jego śledztwie - Pointer był całkowicie pewien, że Todd rzuci się na tą szansę. Jeśli nie, no cóż, Lyle całkiem dobrze zarabiał dzięki temu, że potrafił być przekonywający. Todd z wielką ulgą stwierdził, że przyjaciele i współpracownicy traktowali jego błąd znacznie łagodniej, niż on sam. Zamiast ukarać za brak reakcji we właściwym czasie, wychwalano go za spostrzegawczość. „Szybko myślący” i „strażnik społeczności” to określenia użyte przez przełożonych do opisania jego czynu. Prawdę mówiąc, mimo że początkowo był przygnębiony, teraz odczuwał nawet pewną dumę. Człowiek mniejszego kalibru nie zrobiłby nic, powtarzał sobie. Potrzeba było dużo cywilnej odwagi, żeby w ogóle zareagować. I jeśli nie zrobiłby nawet tego, co zrobił - to kto wie, dokąd uciekłby ten mały morderca. Około południa Todd Briscow wreszcie prawidłowo ocenił swoją rolę w aferze: był tym niezbędnym elementem, dzięki któremu rozwiązano sprawę Nathana Baileya. I kto by przypuścił, że ten mały tak szybko dotarł tak daleko? Gdy sekretarka powiedziała mu, że ma na linii rozmowę z biura prokuratora okręgu Braddock w Wirginii, przybrał najbardziej oficjalny wyraz twarzy i wkroczył do swego biura dumny jak paw. Zamknął drzwi i podniósł słuchawkę. - Tu Todd Briscow, w czym mogę pomóc? - powiedział gładko. Na Pointerze mężczyzna sprawiał wrażenie łaszącego się psa. - Panie Briscow, tu Larry Vincent z biura prokuratora Petrellego w okręgu Braddock - skłamał Pointer. - Jak się pan dzisiaj ma? - Bardzo dobrze, dziękuję. - Chciałbym w imieniu pana Petrellego powiedzieć, jak bardzo jesteśmy wdzięczni za pańską pomoc w rozwiązaniu problemu Nathana Bailey. - Ach, to nie było nic wielkiego - krygował się Todd, chichocząc jak panienka. - Jak to: nic wielkiego - żachnął się Pointer. - Gdyby nie wysiłki takich ludzi jak pan, nie udałoby się nam skutecznie zwalczać przestępczości. - Przez pełne dwie minuty Pointer wychwalał pod niebiosa zasługi Briscowa dla społeczności i jego troskę o dobro sąsiadów. Im bardziej mu kadził, tym chętniej Todd słuchał, ale po pewnym czasie poczuł się nieco zażenowany. - No cóż, jestem wdzięczny za pański telefon - powiedział wreszcie, próbując zakończyć rozmowę. - I proszę podziękować panu Petrellemu za pamięć. - Z całą pewnością to zrobię - potwierdził Pointer. - Ale wie pan, zanim się pan rozłączy, zastanawiam się czy mógłbym poprosić pana o małą przysługę. - Oczywiście - odpowiedział Todd. - Bardzo lubię pomagać. - Już pan to udowodnił. Potrzebujemy pańskiej pomocy jeszcze ten jeden raz. - Niech pan powie, o co chodzi, i ma pan to załatwione. Pointer powiedział. Todd nie wiedział jak się zachować. - Panie Vincent, przykro mi, ale to nie jest możliwe. Sam pan wie… - Chwileczkę, panie Briscow, wydaje mi się, że nie widzi pan całokształtu sprawy - gładko przerwał mu Pointer. Nadal w jego głosie wyczuwało się uśmiech - teraz nieco krzywy. - Musimy jak najszybciej aresztować Nathana Baileya, a pan trzyma w ręku klucz do jego odnalezienia. Todd szczerze chciał pomóc, ale to, o co prosił prokurator, nie wchodziło w rachubę. - Panie Vincent, może spróbuje pan spojrzeć na sprawę z mojego punktu widzenia. Mógłbym przez to stracić pracę. Poza tym, sąd już zadecydował… - Będę z panem szczery, panie Briscow - ponownie przerwał Pointer. - Pański punkt widzenia nie jest dla mnie w tej chwili ważny. Chodzi o cel nadrzędny; dobro społeczeństwa. - Ale pan chce, żebym złamał prawo! Pointer zdobył się na najbardziej protekcjonalny ton i głęboko westchnął. - Niech pan pomyśli, ile różnych praw łamie pan codziennie, panie Briscow. Przekroczenie prędkości, może o jeden kieliszek za dużo przed jazdą. Założę się, że w pańskich rozliczeniach podatkowych też by się coś znalazło. Todd rozzłościł się. Zarzuty były absurdalne. - Może i ma pan rację, panie Vincent, ale to, co pan sugeruje, jest nio wiele poważniejsze… Pointer znów mu przerwał: - Panie Briscow, niech pan pomyśli, w co zamieni się pańskie życie, jeśli za każdym razem, gdy będzie pan prowadził samochód, ktoś będzie czekał, by wlepić panu mandat za przekroczenie szybkości o kilometr. I co się stanie, jeśli każde pańskie rozliczenie podatkowe z ostatnich siedmiu lat zostanie dokładnie zbadane. Wie pan, nawet po kilka dolarów rocznie, z karami i odsetkami… Nagle Todd zorientował się, że właściwie nie ma wyboru. Ogarnęła go furia. - Jak pan śmie mnie szantażować? Pointer skrzywił się. - Panie Briscow, nie musi się pan niczego obawiać. No, chyba że złamał pan prawo. A jeśli i tak złamał pan już prawo, to co panu szkodzi zrobić to jeszcze raz? W duszy Todda kłębiły się różne uczucia: złość, strach, niechęć. Ten nadęty dureń - niewątpliwie prawnik - zmuszał go do pogwałcenia prawa, strasząc właśnie odpowiedzialnością za wcześniejsze pogwałcenia prawa! To było absurdalne, ale nie miał wyboru - musiał się podporządkować. Pointer prawidłowo zinterpretował ciszę na drugim końcu linii. - Bardzo dobrze - powiedział. - Daję ci trzydzieści minut na zdobycie informacji, których potrzebuję, a potem zadzwonię jeszcze raz. W porządku? - Nie, to nie jest w porządku! - Nieważne, zrób to. - Głos Pointera był stanowczy, nie pozostawiał miejsca na negocjacje. - Zadzwonię dokładnie za pół godziny. I Briscow? - Co? - Najważniejszy w tej sprawie jest czas. Nie podpadnij mi. Todd spędził dłuższą chwilę, wpatrując się w telefon. Miał dziwne wrażenie, że groziło mu coś więcej niż konsekwencje prawne. Mark Bailey marzył tylko o tym, żeby skończyły się jego cierpienia - moralne i fizyczne. Głos Nathana w radiu doprowadzał go do szaleństwa. Musiał małemu przyznać - miał całe szczęście swoich irlandzkich przodków. Gdy Mark obejrzał wiadomości, od razu wiedział, co się stało. Pozwolił sobie nawet na przelotne uczucie satysfakcji z powodu porażki zawodowego zabójcy. Nie udało mu się dokończyć roboty, za której wykonanie zapłacił Rickowi tak dawno temu - czy naprawdę minęły dopiero trzy tygodnie? Pointer nie był typem, który brał na siebie winę. Nie, na pewno będzie chciał dzielić chwałę z kumplem. Mimo oszołomienia wywołanego niedawną śmiercią kolejnej butelki taniego burbona, spuchnięta bania na końcu ręki przypominała mu, jak Pointer potrafił się dzielić, gdy był w odpowiednim nastroju. Kończąc butelkę, Mark zawarł ze sobą pakt o wytrzeźwieniu. Musiał wymyślić jakiś plan. Jeśli można się opierać na doświadczeniach przeszłości wiedział, że oprzytomnieje za kilka godzin. Tymczasem mógłby się poświęcić jakimś wspomnieniom. Mój Boże - pomyślał - czym ja się stałem? Będąc mistrzem przetrwania na ulicy, nieczęsto zadawał sobie to pytanie. Przez trzydzieści trzy lata musiał żyć w cieniu swojego wspaniałego brata Steve’a. Rok temu, gdy wsadzał do więzienia potomka Steve’a, uśmiechał się na samą myśl o tym, co też czułby Pan Doskonały Prawnik/Biznesmen/Ojciec, gdyby mógł zobaczyć owoc swych lędźwi traktowany z takim samym respektem, do jakiego przywykł Mark. Wyraz twarzy pętaka, odprowadzanego z sali sądowej do więzienia, mówił wszystko. Dlaczego ja?- pytały oczy Nathana. Bo tak mi się podoba - odpowiedział uśmiech Marka. Mina sędziego to zupełnie inna sprawa. Jego grymas pogardy w jakiś dziwny sposób usatysfakcjonował i ucieszył Marka. Braciszek Steve był gwiazdą wśród świętoszkowatej zgrai frajerów, którzy sąd nazywali swoim biurem. I oto stali przed nim bezsilni gdy Mark Zwycięzca posyłał do pierdla bachora Doskonałego Steve’a. Zemsta była słodka i doskonała. Wtedy wszystko wydawało się takie proste. Kto by przypuścił, że się tak skomplikuje. Oczywiście to nie była jego wina. Gdyby kochany tatuś darzył go takimi samymi uczuciami jak Steve’a, Mark nie musiałby szukać szybkiej gotówki. Kiedy ojciec powiedział, że jego udział w spadku jest uzależniony od ukończenia studiów, Mark potraktował to jako żart. Stary piernik był kłótliwy i zrzędliwy, ale Mark nie dopuszczał do siebie myśli, że wydziedziczyłby własną krew za coś tak banalnego, jak kawałek papieru z jakiejś zasmarkanej, porośniętej bluszczem budy. Ale on był poważny. A jeszcze poważniejszy okazał się atak serca. Gdy stary umarł, jego wola się wypełniła. Steve miał wszystko, a Mark nic. Nawet Nathan dostał sporą działkę, a Mark - nie. Przecież był tylko szmatą, a kto słyszał o zostawianiu pieniędzy szmacie? Ale przecież Steve zawsze miał talent. Nikt nie potrafił podlizywać się staremu tak jak kochany Steve. Kolesie do samego końca. Tak jest, tatusiu. Jestem szczęśliwy, że mogę skopać Markowi tyłek, Tatusiu. Co tatuś mówi? Mark dostał trójkę? Ależ to okropne. A widział już tatuś moje same szóstki? Tak więc Steve i jego pomiot dostali wszystkie pieniądze, a Mark został wykolegowany. Nic nowego. Raz, gdy przycisnęła go bieda, próbował podlizać się samemu mistrzowi, ale jedyne, co dostał od swego kochanego bogatego braciszka to wykład na temat: „powinieneś znaleźć sobie jakiś cel w życiu”. Cholerny mądrala. Zamiast się podzielić, Steve zainwestował wszystko w nieruchomości i w swoją praktykę. A potem, w dwa miesiące po załamaniu się rynku nieruchomości, został rozsmarowany na przejeździe kolejowym. Gdy jest się specjalistą od przetrwania, potrafi się wypatrzyć okazję, nawet gdy przebrana jest za trudność. Teraz, gdy na świecie pojawiła się nowa sierotka, Mark doszedł do wniosku, że muszą też być jakieś pieniążki na jej utrzymanie. I to pieniążki kochanego tatusia. Piękna ironia losu. Tylko że nie było żadnych pieniędzy. Fortuna Steve’a wyparowała gdy poległ rynek nieruchomości, a majątek Nathana zablokowano w funduszu powierniczym, zarządzanym przez jakiegoś przemądrzałego prawnika z Nowego Jorku. Nawet Nathan nie mógł dotknąć tych pieniędzy dopóki nie skończy osiemnastu lat. Tymczasem bachor rósł jak chwast i bez przerwy jadł. A to kosztowało. Bardzo dużo kosztowało. Stary Stevek lepiej by zrobił, gdyby bardziej zajął się teraźniejszością niż przyszłością. Na przykład przydałaby się porządna polisa na życie. Zgoda, zostało jedno ubezpieczenie na ćwierć miliona, ale szmal bardzo szybko się skończył. W tamtych czasach Mark był alfonsem. Plugawy mały biznes - zarządzanie dziwkami. Złe towarzystwo. Prawdę mówiąc, Mark nie miał pojęcia gdzie się podziała cała gotówka. Jednak największe pieniądze robiło się na imporcie. Dzięki kumplom spotkał ludzi, którzy znali ludzi. Gdyby wyłożył pięćset tysięcy dolców i wybrał się do Kolumbii, byłby ustawiony do końca życia. Te pięćset tysięcy zamieniłoby się w pięć milionów, a z pięcioma milionami w banku Mark mógłby zostać kimkolwiek by zechciał. Ubodzy alkoholicy byli włóczęgami; bogaci alkoholicy - ekscentrykami. A on pragnął tylko wzbudzać respekt. Właśnie wtedy pojawili się Pointer i pan Slater. Mark słyszał o ich „banku” ze swoich ulicznych źródeł. Musiał użyć całej swojej sztuki przekonywania, aby wydrzeć gotówkę - trzydziestodniowa pożyczka na dwadzieścia procent. Ale co to jest sto patyków, gdy ma się zdobyć pięć baniek? Dwudziestego siódmego maja wynajęty pilot odleciał wynajętym samolotem na zakupy, które miały uczynić Marka bogatym człowiekiem. Gdy sukinsyn nie wrócił - zaczęły się poważne kłopoty. Niektórzy twierdzili, że pilot zginął w gwałtownym sztormie nad zatoką, ale Mark wiedział swoje. Był przekonany, że gdzieś ktoś wydaje jego pięć milionów dolców, nie zainwestowawszy nawet grosza własnych pieniędzy. Trzydzieści dni - co do godziny - po pożyczeniu pieniędzy, u jego drzwi pojawił się Pointer, domagając się spłaty długu. Patrząc z perspektywy czasu, Mark wiedział, że powinien wtedy od początku mówić prawdę, ale to po prostu nie leżało w jego naturze. Zagrał na zwłokę. Był gładki jak jedwab, gdy wyjaśniał, że ma niewielki problem ze sprzedażą towaru i Pointer dał mu dodatkowy dzień. Nawet Mark uwierzył, że to prawda. Ale czas upływał błyskawicznie. Mark chciał podjąć z konta resztkę pieniędzy z ubezpieczenia - dwadzieścia tysięcy dolarów - i dać je następnego dnia jako zaliczkę. Jednak trzydziestego pierwszego dnia Pointer odkrył kłamstwo i gdy Mark oferował mu dwadzieścia patoli, gangster śmiał się, jakby to był najlepszy żart, jaki kiedykolwiek usłyszał. Nie, powiedział, to nie wystarczy. Nagle jego zainteresowanie niemożnością spłacenia długu, zastąpione zostało wyrafinowanym planem wprowadzenia Marka w świat bólu. Nerki były chyba ulubionym celem Pointera, choć miał taki sam talent do ciosów w brzuch. A kiedy wbijał kościste kolano w jądra delikwenta, było to wyjątkowe przeżycie. Bicie trwało z przerwami już pół godziny, zanim gangster się odezwał. - Wiesz, Mark - powiedział, rozwalając się na kanapie i rozpakowując płatek gumy do żucia. - Prześwietliłem cię trochę. Wyrosłeś wśród pieniędzy. Wkurza mnie, że mając w rodzinie miliony, oczekujesz, że pan Slater uwierzy, że nie jesteś w stanie spłacić marnych sześciuset patoli. Zaraz, zaraz, dziś mamy czwartek, prawda. To będzie sześćset dwadzieścia pięć. Czy zechcesz mi powiedzieć, dlaczego próbujesz nas wykantować, zanim wyrwę ci tchawicę? Chociaż minął już miesiąc, Mark ciągle czuł ból tamtego popołudnia, rodzący się w poobijanych członkach już nawet bez pomocy Pointera. Ciągle pamiętał przesadną cierpliwość gangstera, podczas gdy sam opowiadał historię swojego wydziedziczenia. Gdy Mark skończył, Pointer sprawiał wrażenie szczerze zasmuconego faktem, że nie ma innego wyboru jak poderżnąć mu gardło. Widok brzytwy sprawił, że Mark pomyślał o czymś, co było nie do pomyślenia. Jest jeden sposób - wydyszał w pośpiechu, podczas gdy Pointer przygotowywał się do operacji. Mark pamiętał klauzulę testamentu ojca - paragraf, który przyciągnął jego wzrok przed kilku laty, w czasie pierwszego czytania. Drogi tatuś ustanowił fundusz powierniczy dla swoich wnucząt - a Nathan był jedyny. Wart nieco ponad trzy miliony dolarów, fundusz miał umożliwić edukację wnuków i pomóc im przy starcie w dorosłe życie. Ale była jedna furtka. I gdy tak leżał na podłodze wdychając kurz dywanu, przypomniał sobie klauzulę z całkowitą dokładnością: „W przypadku gdy któreś z wnuków umrze przed ukończeniem trzydziestego roku życia, lub przed ukończeniem ogólnie uznanego kierunku studiów - zdefiniowanego w paragrafie 8-A- c-ii powyżej - zapisana w testamencie suma zostanie przekazana ojcu dziecka, a jeśli takowe przekazanie nie jest możliwe z jakichkolwiek względów, rzeczona suma będzie równo podzielona pomiędzy moich pozostałych przy życiu potomków.” Gdy caś, co było nie do pomyślenia, po raz pierwszy zaświtało mu w głowie w biurze prawnika, Mark ujrzał jakąś szansę, ale Chryste, musiałby wybić całą rodzinę. Nikt nie potrzebował pieniędzy aż tak rozpaczliwie. A w każdym razie nikt, kto nie spędził miłego popołudnia ze ekspertem od zadawania bólu. Jezus, ta brzytwa wyglądała na ostrą. Okazało się, że Lyle też był specjalistą od przetrwania, a do tego - czułym na stan własnego portfela. W minutę po usłyszeniu o klauzuli testamentu, Pointer miał już gotowy plan. Mark mógłby pożyć jeszcze trochę, jedynie po to, by zabić bratanka i odebrać pieniądze ze spadku. W międzyczasie Pointer osłaniałby Marka przed gniewem pana Slatera w zamian za skromną opłatę w wysokości dwustu tysięcy dolarów. Opracowanie szczegółów Pointer pozostawił Markowi, ale jasno mu powiedział, że oczekuje czystej i szybkiej roboty. Przyznając, że szczegóły mogą być kosztowne - zwrócił nawet dwadzieścia tysięcy zaliczki. Cała reszta była śmiesznie prosta. Mark znalazł Ricka, podążając za strażnikami, którzy opuścili ADN po pracy i udali się do Woodbine Inn na piwko. Nie byli zbyt szczęśliwym towarzystwem; bez przerwy narzekali na swoją pracę. Jeden z nich, chudzielec o imieniu Ricky okazał się najbardziej gadatliwy. - Zrobiłbym wszystko, żeby tylko wydostać się z tego miejsca - powiedział. Mark postawił mu drinka. W trakcie wieczoru postawił mu jeszcze wiele drinków. Około północy wyłuszczył swoją propozycję. Ricky musiał tylko - przekonywał go - zabić dzieciaka i zwiać z kraju. Dwadzieścia tysięcy dolarów mogło wystarczyć na całkiem długo w niektórych częściach świata. Na szczęście było to więcej forsy, niż Ricky Harris kiedykolwiek w życiu widział i to płatne z góry, więc nie wydawał się specjalnie przejęty perspektywą zabicia jednego z tych bezwartościowych wyrzutków, których pilnował. Gdy dowiedział się, że jego celem będzie ta łajza Bailey - był wręcz zachwycony. No i tak się zaczęło. A teraz, siedząc samotnie w piekielnym zaduchu domu, który wkrótce bank odbierze mu za długi, Mark zastanawiał się dlaczego tak źle się to wszystko potoczyło. Plik dokumentów doręczonych mu z sądu i rozrzuconych teraz na stole stanowił jeszcze jeden pomnik jego zasranego żywota. Bailey był pewien, że zbliża się śmierć i coraz bardziej przerażała go wizyta w piekle. W ramach żegnania się z życiem poczuł nawet rosnące wyrzuty sumienia z powodu wszystkiego, co zrobił Nathanowi. Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia. Z początku przestraszył się, ale zaraz sobie uświadomił, że Pointer w żaden sposób nie mógłby wrócić tak szybko. Przez chwilę zastanawiał się, czy to przypadkiem nie tamten gliniarz. W swoim pijackim otępieniu Mark nie umiał nawet zdecydować, czy byłoby to dobre, czy też złe. Zanim dotoczył się do drzwi, gość stał się niecierpliwy i zaczął walić w nie pięścią. Mark otworzył i ujrzał na tle jaskrawobiałego tła sylwetkę wielkiego mężczyzny. - Czego chcesz? - zapytał, krzywiąc się z powodu oślepiającego słońca. Mężczyzna wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. - Przyszedłem z tobą pogadać - powiedział. - Pan Slater przesyła ci pozdrowienia. Rozdział 35 Jadąc autem, Jed i Harry słuchali w radiu rozmowy „Kurwy” z Nathanem. Jed uświadomił sobie, że Warren miał rację. Gdy słuchało się Nathana i wierzyło w jego wersję wypadków - teoria Warrena o wynajętym zamachowcu wyjaśniała wszystko. Jed poczuł nagle wyrzuty sumienia. Skoncentrował się na ucieczce chłopca i na okolicznościach jej towarzyszących i nawet nie zwrócił uwagi na rzeczy oczywiste. W głębi serca wierzył, że Ricky Harris najprawdopodobniej zasłużył na śmierć; że został przyłapany w trakcie robienia czegoś podłego, może nawet na tle seksualnym. Ale aż do rozmowy z Mitsy nie brał pod uwagę możliwości, że jedynym celem Harrisa było zabicie chłopca. A nawet i wtedy nie miało to dla niego żadnego sensu. Pokonując uczucie zawodu wywołane nieudaną próbą złapania uciekiniera, Jed zignorował te szczegóły, nieistotne na tym etapie śledztwa. Podobnie jak cały wydział. Liczyło się jedynie ujęcie chłopca. Wszyscy wmówili sobie, że motywy jakie kierowały Nathanem, gdy zabił wychowawcę, obchodziły wyłącznie jego, prokuratora i sąd. Jed w myślach sklął siebie i kolegów, gdy uświadomił sobie, że zbiorowa krótkowzroczność nieomal kosztowała życie małego chłopca. Policja, która powinna go chronić, prawie że wyręczyła zabójcę. Ta refleksja - i wspomnienie biednych gliniarzy z Nowego Jorku - przyprawiły Jeda o mdłości. Ale już wkrótce, pomyślał, wszystko naprawią. Pierwszą rzeczą, którą zauważył przyglądając się małemu, nieporządnemu domkowi Marka Baileya były zaciągnięte zasłony. Nadawały budynkowi wygląd opuszczonego miejsca, w którym straszy. - Zastanawiam się, czy w ogóle ktoś jest w domu - pomyślał głośno. Nie wyglądało to dobrze. Ford bronco stał na podjeździe, a jego obraz falował w upale buchającym z rozgrzanego betonu. Nic się dziś nie poruszało, oprócz rtęci w termometrach. Było ledwie południe, a temperatura już przekroczyła trzydzieści trzy stopnie. Facet od pogody powiedział w radiu, że można się spodziewać nowego rekordu upału - trzydziestu siedmiu. Jed zatęsknił za jesienią. - To jego auto - powiedział Harry. - Stoi w tym samym miejscu co wczoraj. - Czy to miejsce nie wygląda dziwnie? - zapytał Jed. Harry przez chwilę studiował rozciągający się przed nim widok. - Nie - odpowiedział. - Wygląda jak normalny dom. A co ty myślisz? - Nie wiem - Jed zadumał się na chwilę. - Wydaje mi się jakiś dziwny. Jakby opuszczony. Wszystkie zasłony są zaciągnięte. - Ale samochód ciągle stoi przed domem - przypomniał Harry. - Mnie się wydaje, że on próbuje utrzymać w środku trochę chłodu. Jed nic nie odpowiedział. Wysiadł z auta i idąc bez słowa przez lekko wznoszący się frontowy trawnik, skierował się w stronę ganku. Harry szedł trzy kroki za nim. Młodszy policjant był zaskoczony, gdy kolega wyciągnął z kabury ukrytej na biodrze pod sportową kurtką wielkiego, dziewięciomilimetrowego Glocka. - Co się dzieje? - zapytał Harry dobywając własną broń. - Jeszcze nie wiem - odrzekł szeptem Jed. - Ale coś mi tu nie gra. Stając przy drzwiach od strony zawiasów i schodząc w ten sposób z linii strzału, na wypadek gdyby ktoś chciał przez nie wygarnąć, Jed zapukał wystarczająco głośno, by zainteresowała się tym sąsiadka z naprzeciwka. Nie było odpowiedzi. Harry stanął po drugiej stronie drzwi. Widząc broń, sąsiadka złapała na ręce pięcioletnią córeczkę i szybko schroniła się wewnątrz swojego domu. Jed zastukał mocniej. - Mark Bailey! - zawołał. - Tu policja. Proszę otworzyć drzwi! W parnym i nieruchomym powietrzu głos odbił się echem od okolicznych budynków. W domu Marka Baileya nic się nie poruszyło. Jed zerknął na klamkę, po czym kiwnął głową do Harrego, który sięgnął w dół i ją nacisnął. Gdy nic się nie wydarzyło, skierował wzrok na Jeda i zaprzeczył gestem. Hackner odsunął się nieco i przyjął pozycję strzelecką, oburącz celując w drzwi, a Thompkins z całych sił rąbnął nogą tuż obok zamka. Jak wysadzone dynamitem, metalowe drzwi poleciały do środka, odbiły się od ściany i znów chciały się zamknąć, ale Harry zablokował je ramieniem. Ze swej pozycji mógł kontrolować hol po prawej stronie. Trzema szybkimi krokami Jed wpadł do środka i krył z lewej. - Mark Bailey! - zawołał ponownie. - Policja! Harry podniósł się z przykucniętej pozycji, gotów do ataku. Żadnej reakcji. - Sprawdź parter - polecił Jed. - Ja zajrzę na piętro. Rozdzielili się i już w tym momencie, Jed wiedział co znajdą. W powietrzu unosił się gęsty słodkawy odór - zapach śmierci. W ciągu lat pracy Jed nauczył się wychwytywać nawet najlżejsze jego ślady. W domu Marka Baileya było od niego aż gęsto. Jed ledwo zdążył wejść na pięterko, gdy usłyszał głos Harry’ego dobiegający z salonu: - A niech to szlag! - krzyknął Harry najwyraźniej zdenerwowany. - O Chryste, sierżancie! Znalazłem go! Jest w salonie! Nie żyje! Wiedziałem - pomyślał Jed, zbiegając po schodach. Harry pospiesznie kończył wstępne przeszukanie parteru, podczas gdy Hackner wkroczył do centralnego pokoju chowając pistolet do kabury. - Czarny charakter wypadł z gry? - spytał Jed, trochę się w duchu dziwiąc przerażeniu w głosie młodszego kolegi. - Tak wygląda - przytaknął Harry. - Reszta parteru jest czysta. Ale popatrz na niego. Odrażający widok. - Nie da się ukryć - zgodził się Jed, odruchowo sięgając po swój mały notes. - Wygląda na to, że bardzo kogoś wkurzył. Ciało Marka Baileya przywiązane było do krzesła, głowa zwisała do tyłu poza oparcie. Usta miał szeroko rozwarte - zionąca dziura obramowana czerwonymi smugami. Siwiejące blond włosy zwisały skołtunione i zakrwawione. Z poszarpanej dziury na czubku czaszki zwisał długi strzęp tkanki mózgowej, przypominający kucyk. Obie ręce zwieszały się bezwładnie. Harry pierwszy zauważył, że z prawej dłoni Marka usunięto gips, a purpurowe, spuchnięte palce powykręcane były w najdziwniejszych kierunkach. Trzymając słuchawkę przez chusteczkę i naciskając guziki ołówkiem, Jed zadzwonił po ekipę śledczą i po koronera. Czekając przy telefonie, by przekazać odpowiedniej osobie istotne informacje, rozglądał się po wnętrzu malutkiego domku. Zainteresował go zwłaszcza rozbity telewizor. Tam, gdzie zwykle znajduje się ekran - tkwiła pusta butelka po whisky. Przy kanapie piętrzyły się gazety z co najmniej trzech dni, wszystkie otwarte na stronach z informacjami o Nathanie. Jed pomyślał o okolicznościach zamknięcia Nathana w poprawczaku, i ciekaw był, co też wuj Mark sądził o wydarzeniach ostatnich dni. Czy czuł wyrzuty sumienia? Euforię? Radość? - No prędzej, prędzej - ponaglał niecierpliwie Jed, czekając, aż ktoś w biurze koronera wreszcie odbierze. Ułożył słuchawkę we wgłębieniu nad obojczykiem i przycisnął ją do ucha ramieniem. Powędrował wzrok w kierunku pliku papierów. Przesadne i numerowane akapity wskazywały na dokumenty prawnicze. Tytuł na pierwszej stronie to potwierdził: „Ostatnia wola i testament Williama Stevena Baileya”. Nie mając nic lepszego do roboty Jed obojętnie przerzucał kartki. Na czternastej stronie jego wzrok przyciągnęło jakieś podkreślenie i odruchowo zaczął czytać. W połowie drugiego paragrafu wyprostował się i powoli usiadł na brzeżku sofy. - Jasna cholera - powiedział głośno. - Co tam znalazłeś? - spytał Harry, korzystając z okazji, by oderwać zdegustowany wzrok od ciała. - Nasz motyw - wyraźnie odrzekł Jed. - Biuro koronera, Julia przy telefonie - powiedział głos w słuchawce. Jed kazał jej chwilę poczekać. Rozdział 36 - Podsumujmy - powiedział szeryf Murphy po wysłuchaniu Warrena. - Chcesz, żebym stanął przed swoimi wyborcami i oświadczył, że idąc za radą detektywa z Wirginii powinienem zignorować wszystkie zebrane dotąd dowody rzeczowe - również przyznanie się dzieciaka do winy - i skierować całe nasze wysiłki na odnalezienie widmowego płatnego zabójcy. Czy dobrze zrozumiałem, poruczniku Michaels? Warren obrzucił spojrzeniem twarze szeryfa i Petrellego, który siedział obok swego kumpla polityka jak papuga na drążku. Głęboki, trwały szacunek dla prawa był jedyną rzeczą, która powstrzymywała Warrena przed rozwaleniem ich obu. Zdał sobie sprawę, że traci tylko czas. Dla tych dwóch policyjna robota była wyłącznie głosami wyborców. Niczym więcej. Gdy Michaels nie odpowiadał, ciszę wypełnił głos Petrellego. - Warren, martwię się o ciebie - powiedział protekcjonalnym tonem i pokręcił głową. - Wszyscy wiemy, jak przeżyłeś śmierć syna w zeszłym roku. Myślę, że straciłeś obiektywizm w tej sprawie. Może powinieneś dobrowolnie się wycofać. Nie będę wtedy musiał prosić komendanta Sherwooda, żeby cię odsunął. Słowa Petrellego rąbnęły go jak obuchem. Bang! Przychodząc na spotkanie Warren wiedział, że nie sformułował jeszcze w pełni argumentów, które stały w sprzeczności z większością dotychczasowych ustaleń. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał całkowicie zmienić punkt widzenia przełożonych na sprawę - i prawdę mówiąc, próbował, dokonując najlepszej prezentacji w swoim życiu. Dla kogoś innego jego argumenty, byłyby przekonujące. Nie docenił jednak rozmiaru politycznych ambicji skoncentrowanych się w maleńkim biurze. Nie dali się przekonać, a sprawili, że Warren wyszedł na głupca. Petrelli od lat czekał na taką sposobność i oto nadeszła! Znajdź najsłabszy punkt przeciwnika i skup na nim wszystkie swoje siły i środki. Ta reguła sprawdzała się równie dobrze w polityce, jak na polu bitwy. A co najgorsze - Petrelli miał rację. Warren nie powinien zajmować się tą sprawą. Wiedział to od chwili, w której ujrzał zatrzymaną klatkę filmu z ADN. Jego serce było zaangażowane co najmniej tak samo jak umysł, ale wierzył, że potrafi odseparować uczucia; wierzył, że gdy zajdzie potrzeba - potrafi być obiektywnym profesjonalistą. Ale tym razem nie chodziło o obiektywizm. Miał rację! I te dwie jełopy to wiedziały! Jednak dla Petrellego możliwość zadania śmiertelnego ciosu odwiecznemu przeciwnikowi była dużo ważniejsza niż sprawiedliwość. Dyskredytując Michaelsa - nieudolnego szpicla kierującego śledztwem - Petrelli mógłby odrobić część politycznych strat, jakie poniósł z powodu popularności Nathana. - Co na to powiesz, Warren? - naciskał Petrelli. - Czemu nie zrezygnujesz? Warren grzecznie się uśmiechnął. - Czemu nie pocałujesz mnie w dupę, J.? Wiedział, kiedy przegrywał. Wiedział również, że komendant Sherwood jest jedyną ludzką istotą na kuli ziemskiej, która nienawidziła Petrellego jeszcze bardziej niż Warren. Groźby prokuratora były równie wątłe jak jego zasady moralne. - Chyba już wystarczy - interweniował Murphy. - Poruczniku Michaels, myślę, że spotkanie jest skończone. Warren odwrócił się od Petrellego i spojrzał na Murphiego. - Niech pan posłucha szeryfie, proszę, tylko żeby przekazał pan swoim ludziom, że mają się opanować. W tej chwili szukają mordercy o imieniu Nathan, a powinni szukać ofiary o imieniu Nathan. Będzie to miało wpływ na sposób, w jaki go zneutralizują. Na Boga, pan zezwolił na zastrzelenie go! - Czy mam wyprowadzić pan pod strażą, poruczniku Michaels? - zapytał Murphy. Zadzwonił telefon. - Mogę to załatwić, jeśli pan chce. Warren stał bez ruchu. Nie miał tu już nic do zrobienia. Odwracając się usłyszał, jak Murphy odbiera telefon i przekazuje słuchawkę Petrellemu. - O czym ty, do diabła, mówisz?! - wybuchnął prokurator. - Nic takiego nie zrobiłem! Warren zatrzymał się przy drzwiach, by usłyszeć dalszy ciąg rozmowy. Widok Petrellego tracącego opanowanie zawsze osładzał mu dzień. Teraz J. Daniel był nie tylko zły, ale i zmieszany. - Słuchaj, Stephanie - powiedział po dłuższej chwili słuchania. - Mówię ci, że nie dzwoniłem. Myślisz, że chcę popełnić samobójstwo? Sędzia Verone wrzuciłby mój tyłek do pierdla przed zachodem słońca! Warren zaczynał rozumieć. „Stephanie” to na pewno Stephanie Buckman, która wczoraj reprezentowała Petrellego w tej idiotycznej rozprawie przed sędzią Verone. Wszystko ułożyło się w głowie Warrena, a serce zaczęło mu gwałtownie walić. Ktoś próbował namierzyć rozmowę Nathana! Zawsze podejrzewał Petrellego o nieczystą grę, ale wiedział też, że ten gnojek prędzej dopuściłby do zlinczowania swojej matki, niż do pogwałcenia nakazu sądowego. Poza tym taki lincz zdobyłby mu tonę współczucia u wyborców, zaś zła prasa, będąca wynikiem tegoż pogwałcenia, zniszczyłaby go. Michaels od razu się zorientował, że niedoszły i przyszły zabójca Nathana wykonał kolejny ruch. Szybko podszedł do biurka i wyrwał słuchawkę Petrellemu, odpychając go jednocześnie ramieniem. Prokurator wyglądał na zaszokowanego siłą porucznika. - Stephanie, tu porucznik Michaels - rzucił pośpiesznie do telefonu. - Rozumiem, że ktoś próbował namierzyć rozmowę Nathana? W głosie Stephanie słychać było zaskoczenie nagłą zmianą rozmówców: - N-no cóż, t-tak - wyjąkała. - Czy to mu się udało? - T-tak. Ale czemu… - Jak dawno temu? - przerwał jej Warren. ostrym ponalegającym tonem. - Niech pan słucha, poruczniku… - Do cholery, jak dawno temu, Stephanie? - teraz już Warren krzyczał. - N-nie jestem pewna. Może ze dwadzieścia minut. - Stephanie niechętnie podawała szczegóły. Warren spojrzał na zegarek, ale nie zwrócił uwagi na godzinę. - Szlag by to trafił! Jaki to numer? - zapytał. - Poruczniku, co się stało z panem Petrellim? - Stephanie grała na zwłokę. - Nikt nie wie na pewno - momentalnie zaripostował Michaels. - Sądzimy, że urodził się dupkiem. Mówiąc to, patrzył wprost na Petrellego, żeby nie było żadnych wątpliwości. - Słuchaj, Stephanie, daj mi ten numer. Człowiek, który o niego pytał, to nasz morderca. Proszę. Podaj mi numer. Petrelli zrobił ruch, jakby chciał siłą odzyskać słuchawkę, ale zrejterował przed groźnym spojrzeniem Warrena. - Zdaje pan sobie sprawę, że jeżeli skorzysta pan z tej informacji, wszelkie zdobyte w ten sposób dowody zostaną odrzucone przez sąd? - ostrzegła Stephanie. W jej głosie słychać było rozbawienie komentarzem, dotyczącym szefa. - Nie dbam o to - powiedział Michaels. - Tylko daj mi ten numer. Po dłuższym wahaniu podała mu go. Gdy tylko usłyszał siódmą cyfrę, Warren rzucił słuchawkę na widełki. Bez słowa opuścił biuro szeryfa, wybierając po drodze numer na komórce. Denise była zdumiona, ilu jej popołudniowych rozmówców trzymało stronę Nathana. Po bardzo nerwowym początku, chłopiec zdecydowanie uspokoił się, choć nadal w niewielkim stopniu przypominał osobowość którą wczoraj zaprezentował na antenie. Przez większość czasu wstrzemięźliwie opowiadał o szczegółach związanych z jego ujęciem i ponowną ucieczką. Wszystko, czego była pewna po dwugodzinnej rozmowie z chłopcem, sprowadzało się do stwierdzenia, że był przekonany o istnieniu policyjnego spisku na jego życie i że nie miał nic wspólnego ze śmiercią dwóch policjantów. Gdy Denise wytknęła mu, że stróże prawa z jakiegoś tajemniczego powodu nagminnie giną w jego obecności, nie miał na to gotowej odpowiedzi. Powtórzył tylko kilkakrotnie, że jest jedynie ofiarą jak inni - a w każdym razie potencjalną ofiarą. A jeśli chcą cię zabić gliniarze, gdzie zrobią to lepiej niż w więzieniu? Ciężko jej było się przyznać, że dzisiejsza rozmowa z Nathanem stawała się nieciekawa i nudna. Zamierzała ją szybko przerwać i zająć się wreszcie innymi tematami. Jednak decyzja nie była łatwa. Wyglądało na to, że chłopiec potrzebuje dzisiaj tej rozmowy. Carter z Tuscaloosy na drugiej linii, pytał właśnie Nathana o szczegóły jego życia z wujkiem Markiem, gdy do rozmowy włączył się obcy głos: - Przepraszam - powiedział - tu miejska centrala telefoniczna. Mam pilną rozmowę od porucznika Michaelsa z wydziału policji. Niech pan mówi, proszę pana. Coś kliknęło i Warrena włączył się do rozmowy: - Nathan, mówi porucznik Michaels z departamentu policji okręgu Braddock. - Chwileczkę, poruczniku - zaprotestowała Denise. - Jak pan się dostał na tą linię? Na wypadek, gdyby pan nie wiedział, wygraliśmy wczoraj sprawę… - Tak, madame, wygraliście - potwierdził Warren. - Z przyjemnością wyjaśnię pani wszystko, ale trochę później, bo teraz Nathan jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Synu, musisz uciekać z miejsca, w którym się teraz znajdujesz. Natychmiast. Człowiek, który próbował cię wczoraj zabić, jest już w drodze do ciebie. Nathan zbladł, a widząc to Billy przysunął się do słuchawki, by lepiej słyszeć. Barney też. Czarnemu chłopcu nawet nie przyszło do głowy, żeby włączyć radio. Policja namierzyła rozmowę! Nie mogli tego zrobić! Słyszał dziś rano w wiadomościach, jak sędzia powiedział, że nie wolno im tego robić. Teraz policjant mówił mu, żeby uciekał, ale to przecież policjanci próbowali go zabić. - S-skąd mam wiedzieć, że nie próbujesz mnie nabrać? - zapytał Nathan, a z jego głosu przebijało oszołomienie. - Tego nie wiesz - odpowiedział z prostotą Warren. - Po prostu będziesz musiał mi zaufać. - Zaufanie! - wtrąciła się Denise. - Wtargnął pan na naszą prywatną linię, wbrew sądowemu zakazowi, nie omieszkam dodać, i pan mówi o zaufaniu? Wydaje mi się… Warren jej przerwał: - Zamknij się, „Kurwo”! - Cholera, to nie zabrzmiało zbyt dobrze. - Nathan nie ma żadnego wyboru, musi mi zaufać. Jeśli tego nie zrobi, zginie, a ja nie będę mógł temu zapobiec. Możesz w to nie wierzyć, ale jestem jednym z tych dobrych facetów. A teraz uciekaj! - Dokąd? - spytał chłopiec czując, jak narasta w nim rozpacz. O cholera! - pomyślał Warren. Takiego rozwoju konwersacji nie planował. Znał tylko jeden punkt orientacyjny. Był on w środku miasta: obelisk na rynku. - Czy mogłabyś zdjąć nas na chwilę z anteny, „Kurwo”? - poprosił Warren. Denise usłyszała szczerość w głosie policjanta. I obawę. Nie musiała robić tego, o co ją prosił, ale zdecydowała się mu pomóc. - Dobrze - zgodziła się - ale ja i tak będę słyszała. - A musisz? - zapytał Michaels. - No, chyba że chcesz usłyszeć zajęty sygnał naszej linii? - odpowiedziała Denise. - A jakbyś zdjęła na moment słuchawki? Denise głośno westchnęła do mikrofonu. - W porządku - ustąpiła. - Macie trzydzieści sekund poza anteną. Enrique popatrzył na nią, jakby kompletnie straciła rozum, ale poszedłł za jej przykładem i również zdjął słuchawki. Pracował w radio od lat; to będzie jego pierwsze pół minuty z odkrytymi uszami. Było mu w nie dziwnie zimno. - Możecie zaczynać, chłopcy - poleciła Denise. - Wasz czas się zaczął, a my przejdźmy do reklam, Rick. Nathan słuchał i czuł, jak jego świat staje się coraz mniejszy i mniejszy, aż wreszcie składał się wyłącznie z niego i gliniarza o nazwisku Michaels. Dwukrotnie próbował zaprotestować, ale Warren do tego nie dopuścił. Z pierwszych dziesięciu sekund monologu Nathan dowiedział się, że istnieje spisek na jego życie, ale policja nie jest w to zaangażowana. Przez następnych dziesięć słuchał o tym, że większość z poszukujących go policjantów przekonana jest, iż to on zabił ich kolegów ostatniej nocy; mają zielone światło, by go zastrzelić, gdyby stawiał jakikolwiek opór. Na koniec dowiedział się, że porucznik Michaels jest jedyną osobą na całym świecie, której może całkowicie zaufać, i że najlepiej byłoby pozwolić się złapać Michaelsowi. - Ucieczka się skończyła, Nathanie - stwierdził Warren. - Musisz wreszcie komuś zaufać, a ja jestem twoim jedynym wyborem. Wiesz, gdzie jest pomnik Lewisa i Clarka na rynku? - Masz na myśli tą wysoką, szpiczastą wieżę? - zapytał Nathan. - Tak. - Biegnij tam i spotkamy się na miejscu. Mam na sobie brązowy garnitur, niebieską koszulę i krawat w paski. Poznasz mnie. Wyglądam jak glina. Mimo niebezpieczeństwa chłopiec się uśmiechnął. - Domyślam się, że wiesz jak ja wyglądam - powiedział. - Cały świat wie, jak wyglądasz, koleś. A teraz ruszaj! Nie zostało ci już wiele czasu. Nathan odłożył słuchawkę i spojrzał na Billa. - No i co, ufasz mu? - zapytał Billy. Nathan zastanowił się przez chwilę nim odpowiedział: - Tak. Zaskoczył ich obu. Reklamy szły przez pełne pięć minut, dając im jeszcze dwieście siedemdziesiąt sekund sekund prywatności. Jeśli nawet Denise dała się namówić policjantowi, naprawdę bała się o bezpieczeństwo Nathana. Gdy zaległości w reklamach zostały już odrobione, razem z Enrique powrócili do krainy elektronicznych hałasów, by usłyszeć szybki sygnał telefonu, który ktoś pozostawił ze zdjętą z widełek słuchawką. - No cóż, proszę państwa - powiedziała słuchaczom. - Wygląda na to, że zostaliśmy sami… Wskazówki Billa, jak dotrzeć do obelisku, były zwięzłe i precyzyjne. Zgadzały się z tym, co Nathan mgliście pamiętał z poprzedniej nocy. Mały zbieg był pod wrażeniem dystansu, jaki pokonał - według Billa ponad trzy kilometry. Pośpiesznie zawiązał buty i podszedł do drzwi, gdzie Billy czekał z Barneyem, żeby się pożegnać. Nathan uśmiechnął się ze smutkiem i kiwnął głową. - Dzięki, Billy - powiedział. - Nie musiałeś mi pomagać. Doceniam to. Billy wbił wzrok w podłogę. - Jasne, że musiałem - zażartował bez przekonania. - Jesteś przecież mordercą. Mogłeś mnie zabić. Sięgnął do kieszeni spodni i podał starszemu chłopcu dziesięciocentymetrową figurkę Cyklopa. - Masz - powiedział. - On przynosi mi szczęście. Nathan poczuł wzruszenie. Z wdzięcznością wziął zabawkę i wcisnął ją do kieszeni dżinsowych szortów. - Dziękuję - rzekł. W tym momencie obaj usłyszeli dźwięk syren narastający z oddali. - Muszę lecieć! - rzucił Nathan i zniknął za drzwiami. Chciał użyć tylnej klatki schodowej, by wydostać się tak jak przyszedł - przez piwnicę. Wydawało mu się to sensowniejsze niż wyjście frontowymi drzwiami. Gdy zrobił trzy kroki, usłyszał za sobą odgłos biegnących stóp. - Hej, Nathan! - zawołał męski głos. Ciało Nathana zareagowało szybciej, niż jego mózg zdążył zidentyfikować źródło dźwięku. Rzucając się na poplamiony dywan w korytarzu niczym baseballista atakujący trzecią bazę, usłyszał znajome pyk i malutka fontanna tynku trysnęła ze ściany. Przetoczył się w lewo, a druga kula rąbnęła w miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Przeszedł na czworakach do ostrego zakrętu korytarza w prawo i ukrył się za rogiem. Pył z tynku zakłuł go w oczy, gdy strzał wymierzony w jego głowę trafił w przeciwległą ścianę. Tuż przed ostatnim wystrzałem Nathan uchwycił w polu widzenia fragment ciała napastnika. Mężczyzna był ubrany w mundur policjanta. Nathan ani na moment się nie zatrzymał. Znów zrobił przewrót i pobiegł drugim korytarzem, ignorując soczyste przekleństwa gliniarza. Jeszcze piętnaście metrów i będzie przy drzwiach na klatkę schodową, nad którymi tylko goła żarówka pozostała ze znaku wskazującego niegdyś wyjście. Jeszcze tylko pięć metrów. Ale do odgłosu jego kroków dołączył cięższy łomot butów policjanta, wybijając basowy, miarowy rytm na tle szybkiego staccato pożyczonych tenisówek Nathana. Nawet nie próbował spojrzeć za siebie. Gdy usłyszał, że kroki goniącego go człowieka nagle ucichły, wiedział, że jest w kłopotach. Odruchowo zaczął biec zygzakiem. Przytłumiony odgłos strzału doszedł go w tej samej chwili, co uderzenie niewidzialnej pięści w prawy bok. W metalowych drzwiach tuż przed nim pojawiła się zgrabna okrągła dziurka. Siła uderzenia wycisnęła z płuc chłopca powietrze. Aż się zatoczył wpadając w drzwi przeciwpożarowe. Nawet nie próbował zbiegać po schodach, tylko frunął w dół, używając stalowych poręczy, by przeskakiwać z podestu na podest, ledwie dotykając stopni. Kiedy dotarł na dół, zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Prześladowca był o dwa półpiętra za nim, ale szybko się zbliżał. Nathan wyprysnął z klatki schodowej i popędził przez piwnicę w stronę wyjścia. Rozrzucone w nieładzie pudła i sprzęty wyglądały teraz niegroźnie. Jakiś pijaczek podniósł się z kąta przy drzwiach, przypuszczalnie chcąc uwolnić intruza od kilku dolarów, ale rozpłynął się w mroku ujrzawszy płonący wzrok chłopca. Popędzany strachem, Nathan wypadł przez drzwi jakby ich nie było, trzaskając nimi o ścianę z siłą wystarczającą do rozwalenia klamki. Trzynaście stopni później był już na ulicy i gnał w kierunku szkolnego boiska. Dźwięk syren rozbrzmiewał teraz wyjątkowo blisko. Pijaczek zaskoczył Pointera, goniącego swą ofiarę przez piwnicę, i dlatego zarobił kulę w serce. Gdy zabójca pokonał schody i znalazł się na chodniku, pierwszy z nadjeżdżających radiowozów był już widoczny przy końcu ulicy, a Nathan właśnie wtapiał się w tło boiska po drugiej stronie. Nim zniknął za rogiem szkoły, przystanął i pokazał prześladowcy środkowy palec w popularnym geście. To rozbawiło Pointera. Płynnym, dobrze wyćwiczonym ruchem odkręcił tłumik od broni i ukradkiem wsunął Magnum do kabury. Uprzejmie kiwnął głową zbliżającym się policjantom i spokojnym krokiem ruszył w stronę szkoły. Rozdział 37 Petrelli oddzwonił do Stephanie i w kilka minut ustalili adres, należący do numeru telefonu. Ponieważ numer uzyskali do osoby trzeciej, Petrelli był czysty - nie naruszał zakazu sędziego Verona. Aresztowanie będzie ważne. No i bujaj się sam, Michaels - pomyślał Petrelli z uśmiechem. Szeryf Murphy wysłał wszystkie swoje jednostki - trzynaście radiowozów - do Vista Plains Apartments, by aresztować Nathana Baileya. Jak ćmy przyciąga płomień, tak ekipy telewizyjne przyciąga dźwięk syren. Ci, którzy słuchali policyjnych rozmów, wiedzieli, że gliniarze pędzą, by złapać małego Baileya. Ci, którzy słuchali „Kurwy”, wiedzieli, że Nathana już tam nie będzie, gdy przyjadą. Ale nikt zaś nie wiedział, dokąd zamierzał uciec. Pierwsze załogi przybyłe na miejsce akcji zabezpieczyły wszystkie wyjścia z budynku, rozstawiając się w złowieszczych pozach z bronią wspartą o maski i dachy samochodów, chroniąc się za stalowymi zderzakami i za osłonami silników. Gdy było już po wszystkim mieszkańcy bloku śmiali się ze strachu, widocznego w oczach policjantów, czekających na małego chłopca, który i tak już opuścił budynek. Gdy wejścia mieli już zabezpieczone, mogli spokojnie czekać na przybycie lokalnej jednostki antyterrorystycznej. Jej członkowie przyjeżdżali na miejsce pojedynczo, każdy własnym autem. Zastępca szeryfa Steadman przybył jako jeden z ostatnich Musiał przejechać przez całe miasto. Jego auto jeszcze się kołysało od gwałtownego hamowania, gdy drzwiczki się otworzyły, a policjant wyskoczył i pognał do bagażnika. Wyszkolony na głównego snajpera zespołu, błyskawicznie ocenił sytuację i pomyślał, że karabinek M-16 bardziej nadawał się do jego potrzeb niż snajperski Remington. Jedną ręką złapał broń, a drugą kamizelkę pełną strzeleckich utensyliów, zatrzasnął klapę bagażnika i podbiegł do punktu dowodzenia. Dowódca grupy antyterrorystycznej zdecydował się na szybką akcję pełnymi siłami, wyważenie drzwi i wzięcie chłopaka bez żadnych negocjacji. Przypomniał podkomendnym, że mają nie podlegające dyskusji dowody, iż ich cel jest zabójcą policjantów i doskonałym strzelcem, uzbrojonym w rewolwer. Zabronił ludziom niepotrzebnie ryzykować. Jeśli mały zachowywałby się agresywnie, mieli go zneutralizować. Siedmioosobowy zespół posuwał się do góry schodami - jeden człowiek osłaniał tych, którzy długimi susami przeskakiwali z podestu na podest. Gdy osiągnęli szóste piętro, szybko i cicho podeszli do mieszkania 612. Tommy Coyle kopnięciem wyważył drzwi i zanurkował w lewo, a Gale Purvis skoczył za nim i pokrył prawą stronę - we dwóch mieli załatwić wszelkie pułapki, jakie mogły na nich czekać. Po trzech sekundach reszta grupy runęła do mieszkania z krótką bronią gotową do strzału. - Policja! Nie ruszać się! Na wprost znajdował się pokój dzienny, a w nim mały czarny, może dziesięcioletni chłopiec, leżał wyciągnięty na kanapie. Gdy gliniarze wpadli przez drzwi, chłopiec usiadł i uśmiechnął się, wcale nie zakłopotany czy wystraszony ilością luf. - Czołem, panowie - radośnie powiedział Billy. - Jesteście w telewizji. Gdy w pobliżu nie było nikogo, Nathan pędził pełną parą - tak szybko, jak tylko mógł przebierać nogami; ale gdy wydawało mu się, że ktoś może go zobaczyć - zwalniał do szybkiego marszu, mając nadzieję, że nie rzuca się w oczy. Przynajmniej dwa razy został rozpoznany. Widział to w ich oczach. Starsza kobieta wyglądała na zmieszaną, gdy ich wzrok się zetknął, jakby próbowała dopasować go do jednej z rodzin, które znała. Za to za drugim razem na pewno go rozpoznano. Młoda matka dwójki małych dzieci najpierw zrobiła zdziwioną minę, a później strach wykrzywił jej twarz i z pośpiechem weszła do pierwszego z brzegu sklepu. Nathan zdecydował się biec dalej nie zważając na tłumy - byle dalej. Gdy oglądał się przez ramię, ani razu nie zauważył prześladowcy. Próbował wmawiać sobie, że go zgubił, ale nie bardzo mu się to udawało. Wszystko się zmieniło. Już nie unikał złapania. Już go nie obchodziło, dlaczego Ricky zrobił to, co zrobił. To wszystko było teraz nieistotne. Liczyło się tylko to, że policjanci chcieli go zabić. Wiedzieli, że zabił Ricka, myśleli, że zabił dwóch gliniarzy, i teraz chcieli go zastrzelić. Zmienił się nawet cel, dla którego Nathan uciekał. Pozostanie na wolności zeszło na plan dalszy, ustępując miejsca chęci pozostania przy życiu. I oto szukał gliniarza, który powiedział, że można mu zaufać a który odstawi go tam, gdzie się wszystko zaczęło. Gdy już będzie z powrotem w ADN - jeśli tam właśnie go odeślą - ten gnojek Petrelli i jemu podobni do razu zabiorą się do roboty, aby państwo wykonało to, czego do tej pory nie udało się zrobić szalonemu policjantowi z pistoletem. Jaki śmieszny świat zbudowali ludzie! Aby dodać sobie otuchy, Nathan starał się uwierzyć, że pewnego dnia uda mu się jakoś to zmienić. Gdy tak biegł omijając ludzi, wpadając w uliczki i wypadając zza rogów, zalewał go pot i wsiąkał w podartą koszulkę, potęgując ból w boku. Kiedy wydało mu się, że może się bezpiecznie zatrzymać, schował się za kontenerem na śmieci i przysiadł na starej skrzynce po butelkach. Ciężko dysząc po raz pierwszy ośmielił się zerknąć na swój bok. Krew zaczynała się już przesączać przez koszulkę przestrzeloną w dwóch miejscach. Śmiertelny strzał, gdyby T-shirt był dopasowany. Nathan ostrożnie zsunął koszulkę przez głowę i położył na kolanach. Podnosząc prawą rękę nad głowę, mógł spojrzeć na ranę. Wyglądała okropnie - purpurowa opuchlizna około dziesięciu centymetrów poniżej pachy otaczała cięcie wielkości męskiego palca. - O mój Boże, zostałem trafiony - powiedział głośno, opierając się o ściankę. Gorąca blacha parzyła mu gołe plecy. Wypływ krwi zmniejszył się do małego strumyczka, ale pogmatwana, szkarłatna mapa utworzona z zaschniętej krwi biegnąca do paska szortów była świadectwem budzącej respekt rany. Rozcięcie bolało nie więcej niż porządne zadrapanie, ale wciąż nie mógł się zmusić by go dotknąć. Prawdziwy ból pulsował w opuchniętym ciele wokół rany. Nathan miał wrażenie, że w bok kopnął go koń. Przelotnie pomyślał, że powinien czuć się jeszcze gorzej, że postrzelenie powinno być znacznie bardziej przerażającym doświadczeniem. Ale nie dzisiaj i nie teraz. Dziś oznaczało tylko jeszcze jedno źródło bólu spowodowane jeszcze jednym atakiem jeszcze jednego dorosłego, który nic nie rozumiał. Uświadomił sobie, że pora ruszać; wstał i wałożył koszulkę Byków. Była brudna, umazana krwią, zasmarkana i podarta w wielu miejscach - nie licząc przestrzelin. Przykro mi, Grubciu - pomyślał, przypominając sobie wielkie szafy i puszyste dywany w domu Nicholsonów - pewnie nie będziesz jej już chciał nosić. Ta myśl sprawiła, że się uśmiechnął. - Hej, ty - krzyknął mężczyzna z tylnych drzwi restauracji. Nathan zareagował natychmiast, wypadając z uliczki i nawet nie oglądając się, kto krzyczał. - Hej! To ty jesteś ten dzieciak! Ty jesteś Nathan Bailey! Wracaj tu, chłopcze! - facet, miał około pięćdziesiątki i skonsumował w życiu zdecydowanie za dużo pizzy i piwa, aby na serio myśleć o złapaniu zbiega; mimo to gonił go aż do chodnika. - Zatrzymać go! - zawołał w przestrzeń. - Zatrzymajcie tego chłopca! To Nathan Bailey, dzieciak który zabił tych gliniarzy! Pół przecznicy dalej Pointer usłyszał wrzaski, które przyciągnęły go jak padlina muchę. Był już blisko, wiedział o tym, ale dopiero gdy ujrzał starego kucharza z wściekłością wskazującego coś na ulicy zrozumiał, jak blisko. W czasie, gdy szeryf Murphy otrzymał od dowódcy oddziału antyterrorystycznego informację, że chłopak opuścił Vista Plains Apartments, doniesienia o spostrzeżeniu Nathana napływały do centrum operacyjnego okręgu Pitcarin szybciej, niż przyjmujący telefony mogli je zanotować. Każda nową lokalizację rozsyłano przez policyjne radio dostarczając szczegółów trasy ucieczki chłopca. Zadaniem szeryfa było nanoszenie kolejnych pozycji na mapę w punkcie dowodzenia i przewidywanie następnych posunięć zbiega. Początkowo myślał, że otrzymuje meldunki w złej kolejności, bo przecież ostatnim miejscem dokąd mały by poszedł, było centrum miasta, gdzie popełnił swe zbrodnie. A jednak najwyraźniej tam zmierzał. - Co on chce zrobić? - głośno zastanawiał się Murphy i w końcu zrozumiał. - Michaels, ty sukinsynu! Wszystkie agencje informacyjne podsłuchiwały policyjne częstotliwości i dziennikarze w całym mieście też nanosili dane na swoje mapy. Furgonetki reporterów dołączyły do armii radiowozów, które próbowały zbliżyć się do uciekającego chłopca. Ponad nimi helikoptery stacji telewizyjnych z Buffalo i Syracuse śledziły akcję z góry; sprawozdawcy i kamerzyści koncentrowali się na wydarzeniach na ziemi, podczas gdy piloci pilnowali by się nie zderzyć w powietrzu. Sieci telewizyjne postawiono w stan gotowości, by rozpocząć specjalne transmisje w chwili, gdy akcja stanie się interesująca. CNN już prowadziła przekaz na żywo, chociaż do pokazania były tylko kłębiące się wszędzie radiowozy. Do studia „Kurwy”, w Waszyngtonie, został wstawiony mały telewizorek, aby Denise mogła śledzić przebieg akcji. Była gotowa, przekazać swoim słuchaczom wyczerpujące sprawozdanie z wypadków, rozgrywających się w okręgu Pitcarin. W czasie przerwy na reklamy kazała Enrique dopuszczać na antenę tylko tych rozmówców, którzy trzymali stronę chłopca. - Nie chcę dolewać oliwy do ognia - powiedziała. Enrique zapewnił ją, że rozmowy i tak napływają w stosunku 3:1 na korzyść Nathana. Gdy Pointer ponownie wpadł na trop swojej ofiary zaczął przemykać się przez tłum jak torpeda dążąca do celu. Idąc szybkim krokiem, systematycznie zmniejszał dystans do Nathana. Teraz dzieliło ich tylko czterdzieści pięć metrów i dość ludzi, by uniemożliwić czysty strzał. Dzieciak poruszał się zwinnie, wyraźnie chcąc uniknąć rozpoznania i nie zdając sobie sprawy, że Pointer jest tak blisko. Egzekutor zdecydował się rozegrać sprawę pozorując aresztowanie, a nie po prostu strzelając do Nathana na ulicy. Zakuje go w kajdanki i zabierze pod swoją „opieką”. Kiedy będą sami, załatwi go bez świadków. Jednak mały był szybki. Pointer będzie musiał poczekać, aż znajdzie się bardzo blisko. Wyliczył, że potrzeba mu jeszcze około trzech minut. Ale wtedy wydarzenia znowu przybrały nieoczekiwany obrót. Rozdział 38 Nathan zbliżał się do celu. W oddali widział już obelisk, wznoszący się nad głowami przechodniów. Przesuwał się między ludźmi jak gdyby nigdy nic, unikając jednak ich wzroku. Facet z restauracji trochę go zdenerwował drąc się tak głośno. Jeśli morderca w mundurze policjanta znajdował się w promieniu stu metrów, na pewno usłyszał, jak ten frajer wykrzykiwał jego imię. Dlaczego ludzie nie mogliby zająć się po prostu swoimi sprawami? Ktoś złapał Nathana od tyłu w miażdżący uścisk, przyciskając mu ramiona do boków i podrywając go w powietrze. - To już koniec, mały! Mam cię! - Nathan widział tylko parę muskularnych ramion krzyżujących się na jego piersi. Siła uchwytu mężczyzny wbiła łokieć chłopca prosto w ranę. Ucisk na płuca i ból nie pozwalały mu nabrać powietrza. - Puść mnie! - krzyknął Nathan. - Na pomoc! Zabierzcie ode mnie tego faceta! Wierzgał wściekle i miotał się we wszystkie strony. Gdy uchwyt mężczyzny osłabł, Nathan zaczął wyślizgiwać się z jego objęć. Facet jęknął i zatoczył się do tyłu, gdy kopiąca na oślep pięta trafiła go w kolano. Kiedy Nathan z całej siły walnął tyłem głowy w nos napastnika, ten puścił go i przewrócił się. Chłopiec opadł na ziemię i momentalnie skulił się w półprzysiadzie, przygotowując się do odparcia kolejnego ataku. Przez dłuższą chwilę nikt w tłumie się nie poruszył. Nathan słyszał, jak wymawiane szeptem jego imię rozchodzi się w koło niczym meksykańska fala na stadionie piłkarskim. - Nie ja zabiłem tych ludzi - oświadczył głosem tak cichym, że tylko stojący najbliżej mogli go usłyszeć. - To ludzie mnie próbują zabić. Proszę, puśćcie mnie. Leżący na ziemi potężny mężczyzna jęczał głośno i przeklinał. - Niech ktoś go złapie - zawołał. - Nie! - krzyknął Nathan. - Proszę, nie. Ja tego nie zacząłem. On… - Nie ruszaj się, Bailey - powiedział ktoś z tyłu. Na dźwięk głosu Pointera, Nathan podskoczył jak rażony prądem. Obrócił się i zobaczył zabójcę, wciąż w policyjnym mundurze z rewolwerem wycelowanym prosto w jego pierś. Obaj wiedzieli, że z tej odległości nie może spudłować. Operator z helikoptera Action News jako pierwszy zauważył akcję na ziemi, około półtorej przecznicy od rynku. Wyglądało to na toczącą się walkę. Gdy użył pełnej mocy zoomu potężnego teleobiektywu, by dostrzec jakieś szczegóły, zobaczył chwilę aresztowania. - Mają go, Paul! - wykrzyknął do interkomu. - Mają dzieciaka! Nagrywam aresztowanie na taśmę! Paul Petersen, „skrzydlaty reporter”, rzucił się do monitora, by szukać potwierdzenia słów kamerzysty, po czym wywołał przez radio swoją stację. - To się odbywa właśnie teraz! - zawołał, gdy połączył się z dyżurnym. - Zawiadom szefa, że mamy aresztowanie na żywo! Załoga wozu patrolowego wypatrzyła Michaelsa u podstawy pomnika. Plan szeryfa Murphy’ego był wystarczająco prosty. Znaleźć Warrena Michaelsa i pilnować go, a prędzej czy później złapią Nathana Baileya. Ze sposobu, w jaki zachowywał się porucznik jasno wynikało, że zaaranżował spotkanie. Gdy Petrelli wyjaśnił sprawę śmierci syna Michaelsa, jego intensywne starania, by ochronić Nathana nabrały sensu. Było jasne, że facet stracił obiektywizm w tej sprawie. A przynajmniej taki sens miała informacja przekazana Steadmanowi, który teraz był określany jako „Snajper Jeden”. Zastępca szeryfa został wysłany, by zająć narożne biuro księgowego, na trzecim piętrze budynku stojącego naprzeciw pomnika Lewisa i Clarka. Z tego miejsca będzie miał dobry widok na teren wokół obelisku. Przez ostatnie dziesięć minut - odkąd Steadman znajdował się na stanowisku - Michaels nie robił nic, tylko spacerował i spoglądał na zegarek. Snajper Jeden widział przez dziesięciokrotnie przybliżającą lunetkę, że detektyw zdenerwowany. Steadman odczytywał to jako dowód, że towarzystwo się spóźnia. Steadman setki razy rozgrywał w myślach scenę taką jak ta. W ciągu trzech lat snajperskiej służby w drużynie antyterrorystycznej, tylko raz musiał przygotować się do strzału, a i tak złoczyńca poddał się bez oporu. Mimo to wiedział, że fizycznie, psychicznie i technicznie jest gotowy do akcji. Przeczytał wszystko, co mógł, na ten temat, rozmawiał z wielu skutecznymi strzelcami wyborowymi i oddał tysiące strzałów do wszelkiego typu celów - ruchomych, stacjonarnych i częściowo ukrytych. Wiedział, że da sobie radę ze wszystkim. Myśl o pomszczeniu śmierci przyjaciół jedynie ułatwiała sprawę. Steadman wiedział z pierwszej ręki, jak mały reagował, gdy zapędziło się go do kąta. Widział rewolwer na siedzeniu auta i widział dziury w głowach swoich kumpli. Nie dał się zwieść wiekiem Nathana. Wiedział, do czego jest zdolny taki zbrodniczy umysł. Moment aresztowania się zbliżał i jeśli nawet bękart zabijający policjantów myślał o stawieniu czynnego oporu, Steadman odstrzeli mu tyłek, a może nawet głowę. Pozycja strzelca wyborowego znajdowała się jakieś dwa metry od otwartego okna. Dwie książki telefoniczne i podręcznik księgowości ułożone na blacie drogiego, drewnianego biurka służyły za podstawę dla torebki z grochem - najlepszej podpórki dla karabinu. Steadman siedział na brzegu wygodnego, skórzanego fotela z wysokim oparciem, który przepchnął przed biurko. Dokładnie się upewnił, czy broń jest zabezpieczona i trzymał palec wskazujący z dala od osłony spustu, zanim naprowadził linie celownika na głowę Michaelsa. Odległość wynosiła około siedemdziesięciu metrów - wystarczająco blisko, żeby potrafił przestrzelić środek drobnej monety. Mimo że głowa Michaelsa wypełniła cały wizjer lunety, Snajper Jeden skoncentrował się na punkcie powyżej brwi, gdzie przecięły się linie celownika. Wziął głębok oddech, poczym wypuścił połowę powietrza. Zacisnął palec na osłonie spustu. - Bang! - wyszeptał, imitując odrzut karabinu. Bułka z masłem. - To on, a nie ja! - płakał Nathan, cofając się ku kręgowi gapiów. - To on zabił tamtych policjantów! Pointer czuł, że się czerwieni. Nie był przyzwyczajony do wykonywania swojego fachu przed tłumem widzów. Oparł się pokusie by zerknąć, jaka była reakcja gawiedzi. - Kładź się na ziemi, chłopcze - rozkazał, pomagając sobie ruchem lufy rewolweru. Nathan gwałtownie pokręcił głową i próbował tyłem przecisnąć się przez krąg ludzi. Nie przepuścili go. - Ja nic nie zrobiłem! - zawołał, błagając wzrokiem kogoś o pomoc. - Nie pozwólcie, żeby mnie zabrał! To jest właśnie ten facet, o którym mówiłem w radiu! To jest ten facet, który zabił policjantów! - Znów nikt się nie poruszył, żeby mu pomóc. - Musicie mi uwierzyć! Wysoki mężczyzna w garniturze wyszedł wreszcie przed tłum i stanął na wyciągnięcie ręki od funkcjonariusza i chłopca, uważając, by nie znaleźć się na linii ewentualnego strzału. Bujna strzecha siwiejących włosów zaczesana była do tyłu, a twarz okalała starannie przystrzyżona biała broda. Nathan dostrzegł dobroć w oczach mężczyzny. - Nazywam się Albert Kassabian - powiedział obcy. - Jestem adwokatem. Myślę, że mam rozwiązanie tego problemu. - Ja też - wysyczał Pointer. - Moje mówi, żebyś się odwalił i pozwolił mi wykonywać moją robotę. Ani na chwilę nie spuszczał wzroku z Nathana. - Nie rozpoznaję pańskiego munduru, oficerze - gładko powiedział Kassabian. - Skąd pan jest? Pointer czuł, że traci kontrolę nad sytuacją. Te dupki znów mu wszystko schrzanią. Co prawda mógł teraz zastrzelić gnojka i szybko zwiewać, ale byłoby to głupotą. Gdyby tłum się na niego rzucił, nie byłby w stanie wygrać ze wszystkimi naraz. Zdecydował się grać swoją rolę jeszcze trochę. - Jestem z okręgu braddock w Wirginii - wyjaśnił Pointer - gdzie ten młody człowiek poszukiwany jest za morderstwo. Kassabian pokiwał głową w zamyśleniu, jakby rozważał odpowiedź. - Coś panu powiem - odezwał się po chwili przyjaźnie. - Wstrzymajmy się ze wszystkim do czasu, gdy któryś z naszych zastępców szeryfa będzie mógł tu przybyć i dokonać aresztowania. W ten sposób unikniemy błędów proceduralnych, związanych z jurysdykcją. Nathan wiedział, że koniec końców Pointer i tak postawi na swoim, i zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz pojawia się najlepsza szansa na próbę ucieczki. Zgiął się w pasie, raptownie zwrócił w lewo i zanurkował w tłum. Pointer zobaczył, że chłopiec znika, i oddał szybki strzał z biodra, rozwalając kolano kobiecie stojącej tam, gdzie jeszcze przed chwilą był Nathan. Klnąc obrócił się w stronę Kassabiana i strzelił mu w brzuch. Nie zamierzał od razu zabijać, chciał najpierw zadać jak najwięcej bólu. Stary prawnik zgiął się wpół i runął na chodnik, bryzgając krwią i wymiotując na biały beton. Pointer zatoczył łuk pistoletem i tłum się rozsypał, padając na ziemię, jakby wszyscy również zostali trafieni. Nie minęło dziesięć sekund, a Nathan już zyskał dobre pięćdziesiąt metrów. Pointer ruszył za nim. Wyścig trwał. - Och, mój Boże - jęknęła Denise do mikrofonu. - Oficer policji właśnie postrzelił dwoje ludzi! Nathan próbuje uciec, biegnąc wzdłuż ulicy! Ten biedaczek mówił prawdę! - płakała, czego nigdy przedtem nie robiła w radio. - Uciekaj, skarbie! - błagała. - Gdzie, do cholery, jest prawdziwa policja!? Linia 911 w centrum operacyjnym eksplodowała gorączkowymi doniesieniami o ludziach postrzelonych przed sklepem Fishera. Ponad połowa rozmówców wyjaśniała, że Nathan Bailey też tam był, ale to nie on strzelał. W punkcie dowodzenia Petrelli wisiał nad głową Murphy’ego, gdy razem oglądali rozwój dramatu, transmitowanego na żywo przez telewizję. Początkowo szeryf był zadowolony z wiadomości o aresztowaniu. Potem zobaczył dziwny mundur i widział, jak dwoje jego wyborców pada na ziemię. W jednej chwili zrozumiał, że Michaels przez cały czas miał rację. Wiedział również, że wszyscy jego zastępcy czaili się wokół pomnika Levisa i Clarka, gdzie na małego Baileya zastawiono pułapkę. Wydał dyspozytorowi rozkazy, by przesunął wszystkie jednostki w kierunku miejsca strzelaniny, po czym minutę później odwołał te polecenia, widząc, że Nathan zmierza właśnie w stronę rynku. Po pierwszym strzale Michaels pomyślał, że to hałas z gaźnika jakiegoś samochodu, ale po drugim wyjął swojego S&W z krótką lufą i pobiegł w tamtym kierunku. Równocześnie z poruszeniem na ulicy zauważył dwa helikoptery wiszące nisko nad następną przecznicą. Poświęcił kilka sekund na wywieszenie swojej złotej odznaki na górnej kieszeni marynarki, po czym popędził w kierunku miejsca akcji. Boże, ależ było gorąco! Steadman był wkurzony. Nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje. Najpierw kazano mu przygotować stanowisko strzeleckie, potem musiał je zdemontować, i znów kazano mu je ustawić. Strzelano, a mimo to nikomu nie wolno było opuścić stanowiska. Murphy nalegał na osobiste dowodzenie akcją, a teraz nie potrafił podjąć sensownej decyzji. Ze swej pozycji Steadman nie mógł się zorientować, gdzie padły strzały, więc śledził Michaelsa przez lunetę. Musiał przenieść się z frontowego do bocznego okna. Zmieniający się dystans utrudniał utrzymanie ostrości w wizjerze, więc podniósł wzrok, by zorientować się w sytuacji. Serce Steadmana stanęło na chwilę, gdy zobaczył brudnego, obdartego chłopca, odpowiadającego opisowi Nathana Baileya, wpadającego w jego pole widzenia. Umundurowany policjant, którego nie mógł rozpoznać, pojawił się kilka kroków za chłopcem. Zastępca szeryfa podniósł karabin do oka i pospiesznie nastawił lunetkę na nowy cel. Nathan próbował przyspieszyć, ale w jego nogach nie było już pary. Chciał, żeby szybciej odpychały się od ziemi, i przez kilka kroków to się udawało, ale po chwili znów stawały się ciężkie. Trzy razy się potknął; odzyskał równowagę, ale wiedział, że stracił bezcenne metry, dzielące go od prześladowcy. Nieubłaganie zbliżał się, ten sam ciężki tupot, który słyszał na korytarzu bloku - i nic nie mógł na to poradzić. Teraz już wszyscy go rozpoznawali, uskakując mu z drogi, by uniknąć zderzenia. Nie mógł wydobyć głosu, by poprosić kogokolwiek o pomoc - choć i tak nikt by mu jej nie udzielił. - Ten chłopiec jest zbiegiem! - ryknął z tyłu Pointer. - Zatrzymać go! Potężny uczeń średniej szkoły w piłkarskim swetrze ozdobionym dużą cyfrą „78” posłuchał i znienacka pojawił się przed biegnącym chłopcem, przyjmując cały impet na lewe ramię. To było znacznie łatwiejsze, niż zatrzymanie napastnika przeciwników. Nathan nie miał już siły walczyć z zawodnikiem drużyny futbolowej. Gdy poczuł, jak Pointer ciągnie go w tył za koszulkę zrozumiał, że jest martwy. Wymachiwał na oślep pięściami, ale powstrzymał go silny cios pięścią prosto w twarz. Usłyszał chrzęst, złamanego nosa i przestał cokolwiek widzieć, zalany łzami i krwią. Kamerzyście „Action News” udało się to wszystko uchwycić w dużym zbliżeniu. Billy Alexander , który siedział sam w domu przed telewizorem, zakrył dłońmi oczy i zapłakał. Denise Carpenter żałowała, że musi być w radiu. - Och, Jezu, nie - błagała. - To się nie może tak skończyć. Ktoś musi wreszcie pomóc temu biednemu dziecku. Warren zwolnił, gdy ujrzał Nathana przedzierającego się przez tłum w jego kierunku. Poczuł ulgę, że chłopiec ciągle żyje, ale przerażenie w oczach dziecka mówiło, że niebezpieczeństwo było tuż za nim. Pamiętał, jak Nathan twierdził, że morderca nosi mundur policjanta i tak też było. Na dodatek mundur z okręgu Braddock! Jakiś dzieciak w futbolowym stroju wyłonił się znikąd i dokładnie wszystko spaprał. Zanim Warren mógł zareagować, Pointer owinął przedramieniem szyję Nathana i zaczął go wlec za sobą. Warren przemknął jeszcze dziesięć metrów, aby poprawić swoją pozycję, po czym krzyknął w stronę gangstera przebranego za policjanta: - Policja! Nie ruszaj się! - głos łamał mu się z wysiłku. Reakcja Pointera była natychmiastowa. Poderwał Nathana w górę trzymając do za szyję i użył wijącego się ciała jako tarczy. Chłopiec obu rękami złapał za ramię napastnika, podnosząc jednocześnie brodę w górę, by uchronić się przed uduszeniem. - Cofnij się, świnio, albo rozwalę go od razu - wrzasnął Pointer, podnosząc magnum do skroni małego. Groźba była ledwie słyszalna w łoskocie wiszących nad nimi helikopterów. - Nigdzie się stąd nie ruszę - oświadczył Michaels. - Wypuść chłopca, a będziesz żył. To jedyna propozycja. Zrobisz cokolwiek innego i jesteś trupem! - Warren próbował wyglądać groźnie, przyjmując pozycję strzelecką, ale w głębi serca wiedział, że nie uda mu się strzelić, nie trafiając Nathana. Sytuacja była patowa. Nikt nie mógł strzelić, dopóki Pointer używał chłopca jako tarczy, a Nathan stanowił jedyną monetę przetargową, jaka pozostała Pointerowi. Zajęty swoim blefem, Warren ledwo zauważył przybycie całego tłumu policjantów. Na stanowisku dowodzenia Murphy rąbnął pięścią w konsoletę. - Nie mogę w to, cholera, uwierzyć - oświadczył. - Mam tu mordercę, będącego zakładnikiem porywacza, udającego policjanta! Gdzie, do diabła, podziali się wszyscy pozytywni bohaterowie? Wyrwał mikrofon dyżurnemu. - Dowódca do szefa grupy antyterrorystycznej. Jaka sytuacja? - Nie jest dobrze, szeryfie - odpowiedziało radio metalicznym głosem. - Utknęliśmy i musimy czekać, aż coś się zmieni. Myślę, że podejmowanie teraz jakiejś akcji to zły pomysł. Cholera. - Dowódca do Snajpera Jeden. Jakie masz możliwości strzału? Odległość zwiększyła się do stu metrów, a w celowniku Steadmana półgliniarz i pół- chłopiec miotał się jak szalony. - Gówniane - odparł. - A tak na marginesie, to kto jest moim celem? Policjant, czy dzieciak? Właściwie to było jasne, ale nie rozwala się drugiego gliniarza bez cholernie dokładnego upewnienia się. Po dłuższej przerwie Murphy odpowiedział: - Wygląda na to, że twoim głównym celem jest osobnik w mundurze policjanta, chyba że chłopiec będzie stanowił zagrożenie dla kogokolwiek. Pamiętaj, on ciągle jest zabójcą. Nathan nie mógł oddychać. Stopy dyndały mu w powietrzu, a ręce nie miały dość siły, by utrzymać ciężar ciała. Gdy ostatecznie straciły moc, ramię Pointera zmiażdżyło mu tchawicę. Zdawało mu się, że głowa zaraz eksploduje, a zwiększone ciśnienie spowodowało nowy krwotok z nosa. Gdy lufa magnum boleśnie wwierciła się w jego ucho, Nathan zmoczył spodnie. Poprzez mgłę i ból ledwo widział sylwetkę mężczyzny z rewolwerem, ubranego w brązowy garnitur, niebieską koszulę i pasiasty krawat. Krzyczał coś, czego chłopiec nie usłyszał. Miał smutne oczy. Wyglądał na dobrego człowieka. - Snajper Jeden do dowódcy, czy mam zielone światło, gdy trafi się sposobność strzału? Typowe dla polityka, pomyślał Steadman. Murphy nie podejmie samodzielnie decyzji. Zamiast tego, zepchnął ją na rzeczywistego dowódcę na miejscu akcji. - Dowódca grupy antyterrorystycznej? - Sytuacja jest krytyczna, szeryfie. Zróbmy, co możemy. - Potwierdzam, Snajper Jeden, masz zielone światło, jeśli nadarzy się sposobność. Steadman uśmiechnął się. Wreszcie nadeszła jego chwila, ale czekał go niezwykle trudny strzał. Przy tej odległości - najlżejszy powiew wiatru, gwałtowne poruszenie się celu i pewny strzał mógł skończyć się tragedią. Wprowadził do komory nabój o kalibrze siedem i pół milimetra i oparł łożysko karabinu o parapet. Dużo by dał za swoje pierwsze stanowisko przed frontowym oknem, ale musiał się zadowolić tym, co miał. Kciukiem odbezpieczył broń i czekał na okazję. I wreszcie stało się. Pointer spojrzał prosto na niego. Nathan miał wrażenie, że nie oddychał od tygodnia. Czuł, że zbliża się śmierć, ale nie wiedział, że wiąże się to z tak wielkim strachem i bólem. Wokół niego kłębił się hałas i ruch, ale nie miały żadnego kształtu, ani znaczenia, dopóki Pointer nie podciągnął go jeszcze wyżej i nie ryknął mu w ucho z tak bliska, że poczuł na policzku gorący oddech zabójcy: - Powiedz „do widzenia”, ty mały śmieciu. Nathan zamknął oczy. Gdy tylko nawiązali kontakt wzrokowy, Steadman wiedział, że to już koniec. Jego cel podniósł zakładnika wyżej, jeszcze bardziej redukując pole trafienia, i powiedział mu coś do ucha. Złośliwy, lubieżny uśmiech pojawił się na wargach celu i Steadman dostrzegł drgnięcie mięśni jego ramion. Bębenek magnum zaczął się obracać… Snajper Jeden nie miał ani sekundy, żeby zaplanować strzał. Po prostu naprowadził krzyż celownika na punkt tuż ponad prawą brwią celu i nacisnął spust. Strzał był doskonały. Na oczach milionów ludzi, oglądających w telewizji bezpośrednie transmisje nadawane na cały świat głowa Lyle Pointera wybuchła, zamieniając się w makabryczną, różową chmurę. Fałszywy policjant natychmiast runął na ziemię, jakby wszystkie jego kości nagle znikły. Tuż po tym, jak usłyszał ciężkie, mokre uderzenie, po którym nastąpiła ostra eksplozja ciałem Nathana szarpnął gwałtowny wstrząs. Krzyknął i upadł na ziemię, pewien, że został trafiony. Krew była wszędzie, ale ból jakoś go jeszcze nie znalazł. Nagle, jakby ktoś przycisnął włącznik w jego mózgu, zdał sobie sprawę z obecności armii uzbrojonych ludzi w policyjnych uniformach, pędzących w jego kierunku. Nie, tylko nie to - pomyślał. Nie zamierzam jeszcze raz przez to wszystko przechodzić. Porwał magnum Pointera z chodnika i zaczął nim oburącz wymachiwać: - Trzymajcie się ode mnie z daleka! - krzyknął. - Zostawcie mnie w spokoju, albo będę strzelać! Niebieska linia zatrzymała się natychmiast. Rozległ się brzęk i chrzęst broni, przygotowywanej do strzału przez piętnastu policjantów. Po drugiej stronie ulicy Steadman zarepetował karabin i wymierzył w Nathana. - Snajper Jeden do dowódcy, mam drugi obiekt na celowniku. Oczekuję instrukcji - powiedział do radiotelefonu. - Czekaj w pogotowiu - zatrzeszczało w odpowiedzi. Warren rzucił się przed szereg, ostentacyjnie chowając broń do kabury i wyciągając ręce przed siebie, żeby Nathan mógł je widzieć. - To ja, Nathanie - powiedział miękko. - To ja jestem porucznik Michaels. Rozmawialiśmy przez telefon. Jesteśmy przyjaciółmi, Nathanie. Nathan patrzył dzikim wzrokiem. Lekko przechylił głowę na dźwięk głosu Warrena, jak mały szczeniak, próbujący zidentyfikować coś nieznanego. - Nathanie, to się już skończyło, synu. Wiem co się stało. Wiem, że nie chciałeś zrobić nikomu krzywdy. Już nie musisz się bać, synku, więc odłóż rewolwer i wyjaśnijmy sobie wszystko. Nathan już raz przez to przeszedł. Słuchał ich obietnic i gwarancji. Wierzył w dobrych facetów i w zaufanie i w nadzieję, ale za każdym razem okazywało się, że to tylko jeszcze jedno kłamstwo. Wszystko, czego chcieli ludzie, to skrzywdzić go - wszystko, o czym marzył Nathan, to żeby go zostawili w spokoju. - Nie, to jest pułapka - oświadczył. - Chcesz mnie zabić. Wszyscy chcą mnie zabić. Odciągnął kurek magnum. - Snajper Jeden do dowódcy, oceniam sytuację jako krytyczną. Mam cel na muszce. Mam czysty strzał. Czy dostaję zielone światło? Jeszcze w trakcie zadawania tego pytania, Steadman oceniał w myślach zniszczenia, jakich dokona duży pocisk w ciele tak małego chłopca. Rezultat byłby przerażający. - Nathanie, posłuchaj mnie - powiedział ostrożnie Michaels, patrząc ponad czarnym wylotem lufy w oczy chłopca, trzymającego broń. - Popatrz na mnie. Za nic w świecie bym cię nie skrzywdził, synku. Postąpił krok do przodu. - To już przeszłość, Nathanie. Widziałeś zbyt wiele śmierci. Niech to się skończy tu i teraz - następne trzy kroki i znalazł się dwa metry od chłopca. - Musisz wreszcie komuś zaufać, Nathanie. Zacznij ode mnie. Zaufaj mi. Ileż już razy to słyszał? Zaufaj wujkowi Markowi. Zaufaj pracownicy opieki społecznej. Zaufaj sędziemu. Zaufaj wychowawcy. Teraz znów zaufaj gliniarzowi. Ale ten gliniarz miał przyjazne oczy. I uśmiech. Nathan pamiętał jego twarz z telewizji - to ten w koszulce do tenisa. Spoglądając ponad ciężkim rewolwerem, Nathan rozpaczliwie chciał strzelić - zostać zastrzelonym - skończyć z tym wszystkim. Ale choć jego palec zacisnął się na języczku spustowym wiedział, że tego nie zrobi. Może gdyby Michaels był jednym z tych gnojków z poprzedniej nocy, to by go zastrzelił. Ale nie jego. Nie gliniarza z przyjaznymi oczami. - Zostańmy przyjaciółmi - powiedział Warren przysuwając się o kolejny krok. I to przesądziło sprawę. Usta Nathana zaczęły się trząść, gdy opuścił broń i pozwolił jej upaść na chodnik. - Ja nie mam żadnych przyjaciół - powiedział żałośnie i osunął się na kolana. Jego ramiona się przygarbiły, a oczy napełniły łzami. - J-ja już dłużej n-nie mogę - wyjąkał i jego twarz przemieniła się w buzię małego, smutnego chłopczyka, który bardzo potrzebował by ktoś go przytulł i trzymał w troskliwych ramionach. Szlochał skulony na chodniku, próbując ukryć swoje cierpienie za rękami, przyciśniętymi do oczu, a jego ciało aż trzęsło się z wysiłku. Szereg policjantów poruszył się, ale nikt nie wiedział, co robić. Warren przez krótką chwilę patrzył zażenowany; potem wolnym, spokojnym krokiem - jak ktoś, kto robił to wiele razy - podszedł do chłopca i usiadł koło niego na chodniku. Początkowo nieśmiało, a po chwili z serdecznością i delikatnością pogrążonego w smutku ojca, przygarnął Nathana do siebie, a jego dłoń znikła w zmierzwionych, brudnych włosach chłopca. Poprzez krew i brud Nathan poczuł nikły zapach potu i wody po goleniu, zapach siły. Zamknął oczy i pozwolił przenieść się z powrotem w bardziej słoneczne czasy. - Skończyło się, synku - powiedział Warren załamującym się głosem. - Już nikt nie może cię skrzywdzić. Przyciągając chłopca jeszcze bliżej, kołysał go delikatnie w ramionach. - Już dobrze - wyszeptał. Jeszcze długo, długo siedzieli tak razem na środku chodnika i płakali jak dzieci na oczach międzynarodowej widowni. Rozdział 39 Samotna w cichym studiu, Denise patrzyła w milczeniu, mocno przyciskając palce do warg. Jej makijaż była zrujnowany. Enrique powiedział przez słuchawki coś o głuchej ciszy na antenie, ale po prostu nie mogła wydobyć z siebie głosu. Gdy telewizja pokazała zbliżenie Nathana i policjanta w cywilnym ubraniu, na jej twarzy nieśmiało zakwitł uśmiech pełen łez. Nareszcie koniec. - Brawo, Nathan - powiedziała do mikrofonu, wznosząc do telewizora toast dietetyczną colą. - Za powrót do dzieciństwa.