Henryk Czyż UCIECZKA SPOD KLUCZA czyli „Zapiski pana derygenta” 1 Lubię szybkš jazdę. Ale nawet w ułamku sekundy można uchwycić spojrzenie jadšcego z naprzeciwka. Dlaczego kierowcy szukajš nawzajem swego wzroku? Zresztš, nie tylko w samochodzie i nie tylko kierowcy. Jadšca przede mnš duża ciężarówka wyraŸnie nie zdradzała ochoty, by dać się wyprzedzić. Zmniejszyłem szybkoœć. Wielka przyczepa podskakiwała tanecznym ruchem z prawa na lewo, z lewa na prawo, miękko jak dama na sylwestrowym balu, niebezpiecznie jak Cassius Clay na ringu. Tłukły mi się jeszcze po głowie echa wczorajszego koncertu, fragmenty symfonii przemieszane z okruchami suity, nieszczęsne kiksy tršbki, ładna fraza wiolonczel... rozmowy za kulisami... W przerwie koncertu podszedł do mnie stary znajomy profesor: - Wie pan, dopiero od czasu, jak Wilhelmi to opracował i zrobił z tego Arię na strunie G, wszyscy się starajš, nawet grajšc w oryginale, zostać sul A, drapiš się po pozycjach, jęczš glissandami. Po co? Ja, proszę pana, w swej pracy ze studentami wracam w Bachu do możliwie niskich, naturalnych pozycji. - Rzeczywiœcie. Że też nie przyszło mi to na myœl... ma pan rację, to oczywiste. Dziękuję bardzo. Byłem już ze dwadzieœcia kilometrów za miastem, gdy uœwiadomiłem sobie, że w szufladzie hotelowego stolika zostawiłem rękopis tej oto ksišżeczki, którš Państwo łaskawie trzymacie właœnie w ręku. Zahamowałem doœć gwałtownie i rozglšdałem się za dogodnym miejscem, by zawrócić. Stanšłem przy bocznej wiejskiej drodze. Na skraju pola oparty o cišgnik stał traktorzysta. Palił papierosa i spoglšdał na mnie raczej nieprzyjaŸnie. Tyłem wjechałem na drogę, dałem kierunkowskaz w lewo i raz jeszcze spojrzałem na traktorzystę. Rzucił niedopałek, przydeptał, strzyknšł œlinš przez zęby i zamarł w bezruchu z ironicznym uœmiechem na twarzy. Pomachałem mu rękš: „Ciao!” i nacisnšłem gaz. Byłem niemal pewien, że rękopis odnajdzie się, ale w takich sytuacjach niepokój dręczy człowieka. Jeszcze dziœ rano zrobiłem ostatnie poprawki i wcišż przemyœliwałem nad tytułem tego nie uporzšdkowanego zbiorku - pamiętnika, raptularza, listów z podróży, z zagranicy i z domu, reporterskich niemal relacji obok osobistych refleksji czy fragmentów zainspirowanych grš fantazji. Żaden z pomysłów „tytularnych” nie wydawał mi się dobry. Asfalt się skończył. Na podmiejskim bruku karoseria zagdakała tysišcem pretensji. Uspokoiła się wreszcie przy wjeŸdzie do œródmieœcia. Przed hotelem jakaœ pani zeszła z chodnika wprost pod koła, więc zahamowałem ze zgrzytem i uœmiechnšłem się grzecznie. Pani wygłosiła krótki poetyzujšcy monolog o piratach, a ja podšżyłem do recepcji. Portier nie był staruszkiem i nie dał mi klucza, ale za to z triumfujšcym uœmiechem wycišgnšł spod lady nieznany mi zielony skoroszyt i... moje spodnie od piżamy. Ze skoroszytu wyzierały kartki rękopisu. - Mam, mam! - nie dał mi dojœć do słowa. - Wiedziałem, że pan wróci. Tak luŸno pan to trzyma, mogłyby się pogubić. Więc włożyłem w skoroszyt. O, proszę! Na pewno wszystkie - dodał widzšc, że nerwowo przerzucam kartki. - U nas nic nie ginie, proszę pana, jak w banku. Sięgnšwszy do kieszeni wyraziłem mu swš serdecznš wdzięcznoœć według obowišzujšcej konwencji i szybko wyszedłem. Wpadłem nieomal na tę samš paniš od piratów. Tym razem nic nie powiedziała, tylko spoglšdała szyderczo na malowniczo zwisajšcš mi spod pachy nogawkę piżamowych spodni. Wsiadłem do wozu i ruszyłem tš samš drogš. Gdy z daleka ujrzałem znajomy cišgnik, przyhamowałem odruchowo. „... Na skraju pola oparty o cišgnik stał traktorzysta. Palił papierosa i spoglšdał na mnie raczej nieprzyjaŸnie”, z tym lekkim, ironicznym, denerwujšcym uœmiechem na twarzy. Stanšłem i jak poprzednio wjechałem tyłem w bocznš drogę. Spojrzałem na traktorzystę i z satysfakcjš stwierdziłem wyraz głupiego zdziwienia na jego twarzy. Otworzyłem okno. - Pan za dużo pali - powiedziałem - można dostać raka! Zdębiał zupełnie. Ruszyłem. - Ty! - dobiegł mnie głos traktorzysty.- żebyœ nie dostał!... - krzyczał z daleka. Ludzie się tak szybko spoufalajš - pomyœlałem z niesmakiem i zamknšłem okno. Już niedaleko Warszawy stanšłem na chwilę przy lasku. Gdy odetchnšwszy œwieżym powietrzem wróciłem do wozu, wzišłem do ręki teczkę z rękopisem. Już sam dotyk sprawiał mi przyjemnoœć. Ot, takie œmieszne, sentymentalne, ojcowskie radoœci autorskie, bez względu na ułomnoœć dziecięcia. Ale tytuł? - myœlałem znowu. - Jak to nazwać? Spojrzałem na okładkę skoroszytu. Niebieskim, tak zwanym chemicznym ołówkiem, fantazyjnym, starannym pismem sympatyczny portier wykaligrafował: „ZAPISKI PANA DERYGENTA” Tu się właœciwie powinien zakończyć pierwszy rozdział, wprowadzajšcy w klimat sprawy, wyjaœniajšcy genezę podtytułu i tak dalej. Nasuwajš mi się jednak zastrzeżenia. Po pierwsze - wracam z koncertu, a tu o muzyce tak niewiele. Dlaczego? Ależ proszę mnie zrozumieć; to jest forma mego pełnego relaksu, oderwanie się od spraw najistotniejszych. I wtedy bardziej mnie frapuje portier, pani od piratów, traktorzysta. Z tym traktorzystš też mi się coœ nie podoba. Epizod opisałem prawdziwie, ale może by lepiej na przykład tak: „Otworzyłem okno. - Pan za dużo pali - powiedziałem. Posmutniał i wolnym krokiem podszedł do mnie. - Ma pan rację - uœmiechnšł się bezradnie. - Można dostać raka - znęcałem się w najlepszej wierze. - Żona też mi to mówi - kiwał głowš.- Ale z drugiej strony, dziadek, proszę pana, pali bardzo dużo i trzyma się œwietnie. Dziewięćdziesištka! - spojrzał na mnie z odcieniem dumy”. - Bzdura - powiedział wuj Baltazar, któremu właœnie czytałem ten fragment. - Pozwól mu skończyć - wtršcił zimno Anioł. Straciłem całkiem tak zwany kontenans i już bez wiary w siebie cišgnšłem: „To było inne pokolenie - powiedziałem.- Wychowani w czystym powietrzu. Nie tak jak my wœród spalin. - Ma pan na pewno rację - uœmiechnšł się traktorzysta spoglšdajšc na mnie z góry. Podsunšł mi paczkę giewontów. - Z filtrem!- rekomendował zachęcajšco, poufnie. Potrzšsnšłem głowš. - Jak pan uważa - powiedział grzecznie i wskazujšc kciukiem na traktor zażartował niewybrednie: - On też nie chce zapalić. - Można dostać raka - broniłem się, usiłujšc przekonać już bardziej siebie niż jego. - Cholery, proszę pana uprzejmie, cholery! Nie pali. Od kilku godzin już się tu pieprzę”. O, pardon! - Nie szkodzi - uœmiechnšł się ironicznie Anioł - Tym uœmiechem przypominasz mi traktorzystę z pierwszej wersji - przycišłem poirytowany. - Słuchaj, słoneczko! - wuj Baltazar jakby rozglšdał się za ciężkim narzędziem. - Czy ty masz ludzi za idiotów, czy też sprawia ci przyjemnoœć robienie z nich balona? - Nie wydaje ci się to zabawne? - wybškałem, potrzšsajšc kartkš. - Wcale! - huknšł. - Nie masz racji, wujaszku-Anioł niespodzianie stanšł w mojej obronie. - Daj mu pobujać. Jest wtedy szczęœliwy i... prawdziwy. Tylko tak pisana ksišżeczka będzie szczera- będzie wiernym jego odbiciem. Pozwól... - Dziękuję - uœmiechnšłem się. - Jeszcze pół łyżeczki - sypała mi cukier -.. i za zrozumienie. - Jak to miło, gdy żona rozumie męża - szydził wuj. - Po dwudziestu latach - szepnšł Anioł z nijakš, a jednak zagadkowš intonacjš. - Chwytasz sedno sprawy! - nabrałem werwy. - W pisaniu, swobodna oscylacja między rzeczywistoœciš i fantazjš, między prawdš i zmyœleniem, cóż to za rozkosz, wolnoœć, potęga! - Orbituje! - kpił wuj w żywe oczy. - Jeszcze pół szklaneczki - mrugał do Anioła znaczšco. - Jak ci odpowiada ten stan nieważkoœci? - rechotał, zwracajšc się znów do mnie. - To chyba jego stan normalny - powiedział raczej smutno Anioł. - Profesor Szeligowski - zadumałem się - mawiał mi często: „Najważniejsze, pamiętaj, znać dokładnie swš wagę. Nie za dużo, nie za mało. Dokładnie. Oczywiœcie lepiej sobie ten kilogram ujšć niż dodać, ale...” - To ostatnie mu nie grozi - stawiajšc przed wujem szklankę herbaty, Anioł był przy mnie. - Tak - powiedziałem poważnie - ale o jakiej wadze tu mówić, gdy się na co dzień ma szczęœcie obcować z „Trzeciš”, „Pištš”, „Dziewištš”... Kimże jesteœmy? - Niby doœć młody człowiek, a... - wuj przyglšdał mi się badawczo. - Patetyk, pozer, secesyjny rupieć! - wybuchnšł nagle. - Krzywdzisz go - powiedział spokojnie Anioł i wuj jakby się zmieszał. - Wiesz - odezwał się po chwili - podrzucał mnie swoim wozem ten twój przyjaciel, ważniak, też dyrygent. Tak mi się puszył, że wreszcie nie wytrzymałem: „Drogi panie, wybacz, ale ja, stary, mogę to powiedzieć: Wszystko pięknie, ale ta pańska kabotyńska poza bufona denerwuje już nie tylko mnie”. Długo jechaliœmy w milczeniu, potem on wykrztusił: „Nie każdy, proszę pana, może sobie pozwolić na luksus skromnoœci”. Dobre, co? - Jednak jesteœ kochany, wujaszku - Anioł podszedł i pocałował go w głowę, gdzieœ nad uchem. - Podziękuj wujaszkowi - zwróciła się do mnie. - Za chwilę - powiedziałem. - Tylko wyjdę na moment, zapiszę naszš rozmowę, to właœnie będzie zakończenie pierwszego rozdziału. - Jeszcze pół szklaneczki - przymilał się wuj do Anioła i... - Wariat! - zakończył sprawę, myœlšc, że nie ma mnie już w pokoju. Nie wiadomo, dlaczego powiedział to z intonacjš spikerki telewizyjnej, choć wiem, że telewizji nie znosi. A może właœnie dlatego? 2 Zaczęło się to właœnie wtedy, w maju 1967 roku, gdy na pokładzie szybujšcego nad Atlantykiem boeinga 727 raz jeszcze przestudiowałem wszystkie partytury moich chilijskich koncertów, przejrzałem wszystkie pisma, z komisarzem Maigretem rozszyfrowałem kolejnš aferę kryminalnš i naraz błysnęła mi myœl, że może wyda się Państwu interesujšca relacja z tej bšdŸ co bšdŸ niecodziennej, dwudziestooœmiogodzinnej podróży Warszawa - Santiago de Chile. Poprosiłem więc stewardesę o parę kartek papieru i zaczšłem pisać. Z czasem obok notowanych na goršco i przesyłanych do „Przekroju” korespondencji zaczšł się gromadzić także spory plik innych notatek, refleksji, drobnych próbek literackich i fragmentów udramatyzowanych dialogów wewnętrznych, pisanych w bardzo podobnych do siebie pokojach hotelowych bardzo nieraz odległych od siebie krajów. Ten rodzaj aktywnego odpoczynku bardziej mi odpowiadał niż nieuniknione, czasem nużšce wizyty, wyprawy do teatru, kina czy kabaretu. Był szansš zupełnej ucieczki spod klucza... wiolinowego.. Odkryłem przy tym interesujšce pole dla introspekcyjnych zabaw. Jakże ciekawe zdały mi się samoobronne, kompensacyjne działania psychiki, podœwiadomoœci. Oto na przykład, gdy spotykały mnie przykroœci, powiedzmy, gdy Ÿle mi szły próby, słowem „szlag człowieka trafiał”, siadałem przy stoliku i mówiłem sobie: „A teraz napiszemy bajkę” I u góry kartki pisałem: „Bajeczka”. Po godzinie odczytywałem głoœno gotowy tekst: Do doktora pomidora przyszła raz kapusta chora: „Proszę, niech mnie pan wyleczy, bo mnie bolš różne rzeczy! Jestem cała obolała” - tak kapusta powiedziała. A pomidor: - „Proszę siadać! Zaraz będę paniš badać. Do badania, oczywiœcie, proszę zdjšć te wszystkie liœcie”. Wnet kapusta rozebrana była całkiem, do kaczana - musiał zbadać jš dokładnie (wyglšdała bardzo ładnie). Aż tu przyszła zła kucharka i kapustę cap! - do garnka, pomidora na plasterki kraje i - do salaterki! Taki morał stšd wypływa: Smutny bywa los warzywa - kapuœniaczek i sałatki. Częste takie znam wypadki. Przy krytycznej ocenie odnajdywałem tu pewne wpływy Brzechwy i œlady dziecinnienia autora, ale musiałem z nietajonym zadowoleniem przyznać, że w ramach przyjętego gatunku rzecz nie jest zła. Uprzednie zmartwienia zostały wyparte ze œwiadomoœci i wielce rad udałem się na krótki spacer, potem zajrzałem jeszcze trochę do partytur i zasnšłem tak mocno, że już nie pamiętam, czy œniła mi się kapusta, czy też co innego. Odsłoniwszy nieco tajemnic tak zwanego warsztatu, proponuję Państwu powrót do relacji z podróży. Po starcie w Warszawie - pierwsze lšdowanie w Kopenhadze. Lotnisko to przed dziesięciu laty olœniło mnie. Dziœ, gdy w Amsterdamie ruchome korytarze i chodniki porywajš zmęczonych podróżnych, te niekończšce się kopenhaskie dojœcia do samolotów wręcz dziwiš. A dla ich pokonania przeznaczone sš hulajnogi z koszem na bagaż na przednim kółku. Nawet to zabawne. Panie, którym wyraŸnš radoœć sprawia ta drobna „hulajnożna” wycieczka w dziecięce lata, uœmiechnięte, zarumienione, pędzš podrygujšc. Miałem wrażenie, jakby wracały z imienin mocno zaprawionych likierem. Wœród przemykajšcych z wdziękiem na tychże hulajnogach stewardes jedna przykuła szczególniej mojš uwagę, ponieważ jeŸdziła odwrotnie niż wszyscy, to znaczy na lewej nodze, odbijajšc się równie zgrabnš prawš. Przez chwilę zastanawiałem się, jakby tu nazwać takiego nożnego mańkuta, może „pedkut”? W Paryżu wsiedliœmy do naszego boeinga z godzinnym opóŸnieniem, ale zepsuł się, zanim ruszył. Jakiœ tam reaktor nie działał, jak powinien. Lot przełożono na dzień następny. Na stoliku przy łóżku w hotelu Hilton przy lotnisku Orly zwrócił mš uwagę napis: „Nie możesz zasnšć? Jesteœ zdenerwowany? Przywołaj message-boya. Message-boy utuli cię do snu i powie dobranoc”. Jakoœ nigdy nie marzyłem o tym, by boy mówił mi dobranoc, ale przez ciekawoœć wrzuciłem do dziurki monetę frankowš, zgodnie ze znajdujšcš się obok instrukcjš. Wtedy zaczęło coœ szumieć i łóżko dostało apoplektycznych drgawek. Po piętnastu minutach, gdy to „lulanie skończyło się, kompletnie roztrzęsiony powitałem z radoœciš kojšcš ciszę i natychmiast zasnšłem. Rano wsiedliœmy do naprawionego boeinga z bagażem i... leciutkim niepokojem. Bo, przyznajmy się, każdy w powietrzu odczuwa lekki strach, a cóż dopiero jeœli coœ „nie gra”. Szkodliwy wpływ literatury pięknej zmusza wtedy do krótkiego obrachunku z życiem. Toteż pomyœlałem sobie, że będšc w tak zwanym kwiecie wieku dokonałem już chyba wszystkiego, na co mnie stać, i teraz zacznie się przykry, powolny regres starczy. Byłoby zatem logiczne, gdybym teraz efektownym „rzutem na taœmę” zakończył sprawę wraz z wysłużonym boeingiem. Byłoby to logiczne i konsekwentne, ale ponieważ życie ludzkie nie jest ani logiczne, ani konsekwentne, więc spokojnie polecieliœmy dalej. Do „first class wsiadło starsze, mocno „ozłocone” małżeństwo, płatny morderca (może krzywdzę Bogu ducha winnego człowieka, ale takie na mnie zrobił wrażenie, unikałem nawet jego wzroku), ponadto dostojnik murzyński przyodziany w dziwny ornat i kolorowš czapeczkę oraz ja, ponieważ nie widzę powodu do oszczędzania mych zaoceanicznych impresariów. Przechodzšc przed pozostałymi pasażerami z „tourist class” nie mogłem się zdecydować, czy przyjšć pozę tych dwojga, których oceniłem jako milionerów, czy oprycha. Podano posiłek. Nie mam specjalnych skłonnoœci do popełniania nadużyć gastrologicznych. Wręcz przeciwnie. Jednak te wspaniałoœci złamały mnie. Najbardziej zresztš smakowała mi sałatka „Waldorff”, ale to już chyba kwestia nostalgicznych sentymentów ojczyŸnianych: Aliœci... o czym to było? Aha, o milionerskim stole. Podjedli sobie wszyscy i zauważyłem, że ta pani obok ciężko dyszy lekko pojękujšc. Mšż w półœnie nie reagował. Gdy półjęki przeszły w jęki i pot wystšpił pani na czoło, cichutko, w skarpetkach (firmowych Air France’u), udałem się do stewardesy z zawiadomieniem, że ta pani Ÿle się czuje. Pani miała straszne bóle pod kolanem, co mnie zdziwiło, ale mšż wcale się nie dziwił i spoglšdał już teraz z wyraŸnš troskš, przy czym niezrozumiale kiwał głowš. Steward masował, a stewardesa przyniosła cudownš pigułkę i zaraz wszystko przeszło, i pani spokojnie wršbała dodatkowy deser. Tymczasem pod nami San Sebastian i cała Hiszpania na ukos aż do Gibraltaru. Oszczędzę Czytelnikom opisu, gdyż... były gęste chmury i nic nie widziałem. Rozjaœniło się dopiero nad brzegami Afryki. Murzyński minister spoglšdał przez okno wyraŸnie zdziwiony. Widocznie z bliska wyglšdało mu to inaczej. Z samolotu było szarozielono i tylko z rzadka białawe miasta i osiedla, a potem nic. Atlantyk burzył się przy pustych brzegach. Z wysokoœci jedenastu tysięcy metrów wyglšdało to jak zastygła piana na pysku zmęczonego konia. A potem Sahara, jak w kinie, z tš różnicš, że bardzo długo. Nim dolecieliœmy do Dakaru, zdrzemnšłem się. Ciepły alt o miękkoœci aksamitu (jakby powiedział Kydryński) trójjęzycznej stewardesy trzykrotnie obwieœcił lšdowanie w Dakarze i ożywił drzemišcych pasażerów. Za oknami olœnienie. Pod ciemnoniebieskim, prawie granatowym niebem jasnoniebieski Atlantyk (nie znam przyczyn tych fenomenów optycznych), a obok beżowofioletowa pustynia sięgajšca aż do brzegu oceanu. W głębi płaskiego lšdu oceaniczne jeziora o fantastycznych ciemno obrysowanych formach, bielš się przedziwnie kształty zastygłych pól soli. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że gdzieœ to już widziałem. Ależ oczywiœcie! w Warszawie, na wystawie malarstwa abstrakcyjnego! Przy wejœciu do portu lotniczego stał Murzyn w jaskrawym niebieskim mundurze przeciętym białymi pasami i kaburš wielkiego pistoletu. Stary szarawy Senegalczyk z białš bródkš w białym obszytym złotem burnusie wraz z drugim, w tureckich hajdawerach, witali mego ministra. Gdy schodził z samolotu, spod ornatu wyglšdały eleganckie flanelowe spodnie. Stšpał lekko w kosztownych sandałach od Bally’ego w Paryżu. A potem był lot przez Atlantyk i film. Zaraz po opuszczeniu Dakaru stewardesa proponowała pasażerom słuchawki po dwanaœcie franków para. Sšdzšc, że to chodzi o radio, a majšc muzyki raczej doœć, zrezygnowałem. Nikt zresztš poza jednym pasażerem z drugiej klasy ze słuchawek nie skorzystał. Po chwili steward zlikwidował œciankę dzielšcš klasy, pozasłaniał wszystkie okna, zawiesił ekran i oto znaleŸliœmy się „w małym kinie”. Zaczęła się projekcja przezabawnej komedii opartej niemal wyłšcznie na słownym humorze, toteż ten jegomoœć ze słuchawkami co chwila wybuchał donoœnym œmiechem. Reszta kwaœno uœmiechnięta przyglšdała mu się z wyraŸnš niechęciš, w milczšcym skupieniu usiłujšc dociec, o co też na milczšcym ekranie chodzi. I to tak przez dwie bite godziny. Sšdzę, że większoœć pasażerów wiedziała, że za dwanaœcie franków mogš mieć film udŸwiękowiony (cena biletu pierwszej klasy siedemset osiemdziesišt dolarów), a jednak nikt się na ten dwunastofrankowy wydatek nie zdecydował. Dziwne. Ale jak ekonomiczne. Po wylšdowaniu na lotnisku w Buenos Aires - wzruszajšce sceny. Przy pożegnaniach kobiety płaczš łzš rzęsistš i głoœnš. Witajšc swych bliskich Argentyńczycy już z daleka drš się nieludzko. Przy takim temperamencie nie dziw, że zabijajš się na stadionach piłkarskich. Ponieważ do Santiago było tylko trzech pasażerów, Air France zrezygnował z dalszego lotu i musieliœmy czekać na samolot meksykański pięć godzin, tych samych, o które należało cofnšć zegarek, czyli właœciwie nic. Stewardesy w wielkich, chyba już przedolimpijskich kapeluszach przeniosły nas ponad Cordiliera des Andas i oto wysiadłem w Santiago wczesnym rankiem i wczesnš jesieniš 11 maja 1967 roku. A mnie jest szkoda lata... Cišgłe tu rozruchy i demonstracje. Policja obok bomb łzawišcych użyła raz również „bombas laksantas”, działajšcych silnie i gwałtownie na system trawienny. Podobno jeep, który miał zabrać rzucajšcych bomby karabinierów, nie nadjechał na czas. I oni także odczuli działanie tego mocnego œrodka. Spacerujšc wœród cudownych palm, eukaliptusów i kaktusów Chilijczycy na widok pięknej i eleganckiej kobiety gwiżdżš przecišgle. Ta forma komplementu i wyrażenia uznania przypadła mi do gustu i szybko się zasymilowałem. Jednak niebezpieczne to może być przyzwyczajenie. Niech mi panie łaskawie wybaczš, jeœli w Warszawie czy Krakowie gwizdnę sobie czasem. Próba. Jestem nieco stropiony. „May I sapek english?” Muzycy przeczšco kręcš głowami. „Francais. - kręcš. „Deutsch ‘ - to samo. Hiszpańskiego ani włoskiego nie znam, niestety, mogę im już zaproponować tylko rosyjski lub czeski. Na szczęœcie czarnobrewy i hiszpański w typie koncertmistrz odzywa się: - Co się maestro martwi, ja przetłumaczę. Mówi najczystszš polszczyznš. Kochani Rodacy, gdzież Was nie ma? Stefan Terc, koncertmistrz, i dwaj znani ongiœ w Polsce bracia Sienkiewicze sš prawdziwš ozdobš bardzo dobrej zresztš Orchestra Nationale de Chile w Santiago, z którš mam poprowadzić szeœć koncertów otwierajšcych jesienny sezon koncertowy. Wprowadzam zespół w tajniki wykonawstwa zawiłych znaków graficznych Pendereckiego. Z kšta sali przysłuchuje się próbie dyrektor orkiestry. - Maestro (tym miłym mianem darzy się tu dyrygenta), jestem pewien pańskiego sukcesu. Tylko z Pendereckim... Muszę pana uprzedzić: nasza publicznoœć jest bardzo konserwatywna i... żywiołowa. Mogš być gwizdy, okrzyki, tupania, może nawet nie dadzš panu skończyć. - Ależ nie! - zaprzeczam gwałtownie.- Tren to murowany sukces u publicznoœci, stwierdziłem to już w niejednej stolicy! - Ale europejskiej - dyrektor uœmiecha się uprzejmie. - Pan nie zna Ameryki. Upieram się twardo, on też porażka czy sukces? Zakład? Stoi. W gotówce. Wznoszš się kielichy: „Salud, salud”. Gwar wesołych głosów grona mych nowych przyjaciół. Spoglšdam na nich z wyraŸnš sympatiš i... nieco z góry. Sš przeważnie niscy. (Jakie to miłe! Mam nader rzadko okazję wystšpić w roli doœć wysokiego.) Z drugiego końca baru œmieje się do mnie twarz perkusisty. Podniesionym kciukiem opiniuje pokoncertowe wrażenia: - Caballo, Maestro - wykrzykuje. Caballo znaczy koń. Ale to idiom chilijski, odpowiednik polskiego „w dechę”. Dyrektor uœmiecha się rozbrajajšco: - Mam szczęœcie - powiada - że nasz zakład nie obejmował dodatkowo entuzjastycznie przyjmowanego powtórzenia Trenu. Salud! Pełna stawka zakładu z dyrektorskich banknotów przechodzi w stan ciekły w ogrzewanych kieliszkach koniaku. Muzyka polska, a szczególnie współczesna, jest tu znana. Nasz ambasador Jerzy Dudziński dokonał rzeczy doœć niezwykłej. Oto w radiu, co niedziela o ósmej wieczorem nadawana jest godzina polskiej muzyki, poprzedzana zawsze słownym wprowadzeniem. Nie znać polskiej muzyki współczesnej - to trochę tak, jak nie znać dzieł Prousta czy obrazów Boscha. Prezentowane przeze mnie - obok dzieł Bacha, Beethovena, Czajkowskiego, Honeggera i Strawińskiego - utwory Szymanowskiego, Lutosławskiego i Pendereckiego przyjmowane były goršco. Każdy koncert - to dla mnie strata minimum jednego kilograma wagi. Zatem po szeœciu koncertach zmęczony, ale lekkim krokiem i z lekkim sercem wkraczałem na płytę lotniska w Santiago. Mój portfel również lekki niezmiernie, bo oto strajk uniemożliwił mi odebranie honorarium. Linia Air France również nieczynna, strajkuje. Przekazano nas linii szwajcarskiej. Œliczna stewardesa uœmiecha się tak słodko patrzšc mi głęboko w oczy, że można dostać zawrotu głowy, zwłaszcza na wysokoœci jedenastu tysięcy metrów. Lecz gdy w chwilę potem równie słodko uœmiecha się do rudego draba obok, zachmurzam się srodze jak niebo nad Atlantykiem. „Proszę zapišć pasy!” 3 Walizka była doœć ciężka, więc na półpiętrze przystanšłem na chwilę i wtedy już z daleka dobiegł mnie jego gniewny głos. Zasapany dobrnšłem do drzwi, za którymi się awanturował. Nadsłuchiwałem szukajšc po kieszeniach kluczy, bezszelestni‚ otworzyłem drzwi i zatrzymałem się w ciemnym przedpokoju. Wychyliwszy się nieco ujrzałem postać siedzšcego Anioła, podczas gdy Sulpicjusz szalał po pokoju: ... prowincjonalni stoliczanie, dyktatorzy mody kulturalnej, głupie, jałowe snoby! Niszczš wkoło wszystko, na wszelki wypadek. Czego się bojš? Żyjemy w najbezpieczniejszym kraju œwiata. Czy złamie im, kto karierę, której i tak sami nie zrobiš? - Szlag trafił piekarza, gdy proboszcz został kanonikiem - wtršcił nieœmiało Anioł. - Imponowali mi zawsze kasiarze, wielcy aferzyœci, ba, zbrodniarze nawet - Sulpicjusz dyszał ciężko. - Przerażajš mnie natomiast drobni kieszonkowcy, zadziwiajšcy detaliœci „Po raz trzeci przyłapany na przestępstwie kradzieży...” Tym razem chodziło o piętnaœcie złotych, a może dwa złote pięćdziesišt groszy. Wszystko jedno. Przerażajšce! - O czym mówicie? - zapytałem wchodzšc do pokoju. - Dzień dobry, Aniele! Jak się masz, kuzynie! - Jesteœ - zawołał Anioł i podbiegł do mnie. - Przepraszam - zmarkotniał Sulpicjusz. - Jak ci poszło? - Dziękuję - odrzekłem wręczajšc żonie drobny prezent. - O co chodzi? - Znów odrzucili - Powiedział Anioł wskazujšc rozrzucone na stole zapisane stronice. Podniosła jednš. Usiadłem. Nerwowymi rozszczepiał palcami białe œwiatło ballady- Na drgajšcych czarnych klawiszy pasmo Kolorowe rzucała cienie - Drżałem nieomylnie... Geniusz wnukom wybór podpowiada - nieposłusznym smutnym Szklane, niewidzialne pomniki-szyby chwalšcym, Ultrakrótkie niesłyszalnej muzyki fale, Cierpišcych skrzywień ust niemownych - Słów pozbawionych wiersze. - Niezłe - powiedziałem grzecznie, nijak. - Zrobię ci herbaty - rzekł Anioł i wyszedł z pokoju. Wzišłem do ręki drugš kartkę. Kršżšcych w kwadracie ulic Bezmyœlnych filozofów. Łuki brwi wzniesione, łuki pleców - przygięte, łuki ust - rozszerzone uœmiechem niemšdrym Nieœwiadomie odnalezionej Idealnie przekštnej formuły. Fioletowych zamków nie widzšc, Próżno œcinajš wiraże. Upadłych nie zbierajš liœci rozprężeni maklerzy... Miałkim rechotem uœpiona płacze córka wesołego organisty, niestowarzyszona... - No, wiesz - przerwałem czytanie - jednak nie bardzo rozumiem. Sulpicjusz jakby się obudził, wzruszył ramionami i nagle się rozeœmiał. - Że niby ple-ple? Nie. Tylko nie chwytasz... Kiedyœ, gdy byłem jeszcze chłopcem, Maœliński, ten z „Żagarów” chyba, dał mi swe wiersze do poczytania. Jeden, pamiętam, nazywał się: „Po wojnie”. a dalej było coœ tak: Mamo - gwiazdy na patykach Cyganka w oficerskich butach... - No i co? - zapytałem. - To ja go zapytałem: „Co”? - Co „co”? - wtršcił Anioł wnoszšc herbatę. - „Co to znaczy” - wyjaœnił Sulpicjusz.- Więc Maœliński do mnie: „Panie Sulpicjuszu! Myœlałem, że pan, taki inteligentny... Czegóż to pan nie rozumie? Po wojnie - jasne? Jasne? „Mamo - to znaczy, że kto to mówi?” „Dziecko oczywiœcie. Ale „gwiazdy na patykach?” „Dziecko urodziło się i wychowało w zaciemnionym, wojennym mieœcie. Gdy po raz pierwszy zatem ujrzało zapalone Uliczne latarnie... „Rzeczywiœcie, aż mi wstyd. Ale ta „cyganka w oficerskich butach?” „Nie takie, panie, dziwy widziało się po wojnie”. Takš dał mi szkołę - kończył Sulpicjusz. - Może teraz ty trochę się zawstydzisz? Spójrz, jak księżyc się kołysze na drucie telegraficznym... - Anioł cytował z pamięci fragment wczeœniejszego utworu Sulpicjusza, chcšc mu tym niewštpliwie sprawić przyjemnoœć - .. urzšdził sobie lunapark w granatowej kawiarni. Spadajšcych gwiezdnych łez zakochanej nocy nie widzi cytrynowy półgłówek... Głaskała mnie po głowie. - Cytrynowy półgłówek - powtórzył kwaœno Sulpicjusz. - Rzucam pisanie. Biorę się znów za kompozycję. - Zlituj się, Sulpicjuszu - zawołał Anioł. - Wcišż tak skaczesz. Dokonaj wyboru, bo bez tego... - nie można dziœ być wszystkim - poparłem. - Ha! - krzyknšł Sulpicjusz. - Powtarzasz teraz to, co o tobie ktoœ kiedyœ napisał, a napisał, bo sam został nikim. A ja chcę być wszystkim - krzyczał. - Wszystkim! - SpóŸnione tęsknoty do renesansowych ideałów - stwierdziłem. - Nie pij już więcej - daremnie prosił Anioł. - Będę! - tupnšł gniewnie nogš. - Będę i pisał, i komponował, i malował! Chcę skosztować wszystkich owoców „zaczarowanego drzewa sztuki”. - Nie musisz ich sam płodzić:, Po co? - powiedziałem cierpko. - Po co? - powtórzył cicho, pochylił się nade mnš, nieprzyjaŸnie zajrzał mi w oczy.- Po co? Prawda, ty nie znasz, biedaku, radoœci tworzenia. Gdy dŸwięk rodzi dŸwięk następny, gdy słowo ze słowa wypływa... - i myœl z myœli, mam nadzieję? Udał, że nie słyszy. - ...tego uczucia szczęœcia bliskiego, gdy przy tobie, w tobie raczej, obraz powstaje... - Wstał, kocim krokiem zrobił rundę po przybrał i przybrał teatralnš pozę. Anioł spoglšdał nań z troskš, z jakš matka patrzy na chore dziecko. A Sulpicjusz „przedstawiał” dalej: - Zawstydziło się urody swej jabłuszko, pokraœniało. W słońcu połyskliwe, okršgłe, dojrzałe. Czerwone cętki, jak żyłki na skroni, ogonek warkoczyk maleńki. Sięgam po nie, zrywam i obracam w ręku. Gładkš, chłodnš skórkš wilgotnš dłoń mi pieœci, ogonkiem lekko drapie. Wpatruję się w nie chwilę, do ust zbliżam i w tę najdojrzalszš, najczerwieńszš plamę zęby zatapiam. Z chrzęstem biały płat odchylam. Na wargach cierpkš słodycz czuję. Wtem zza czarnej pestki robak-niecnota, pijany Lokator, przerażony łepek wychyla. Brzydzę się robaków. Ciskam jabłko w trawę. Pada, chwilę się chyboce, w bezruchu zamiera. Nadgryzione miejsce z wolna żółknie, jak rana ciemnieje. Szybko wstaję i odchodzšc stopš tršcam je lekko. Toczy się przede mnš chwilę i nieruchomieje, zranione miejsce wœród traw kryjšc wstydliwie. Zielonš, bladš twarzyczkę wystawia, która nigdy się nie zarumieni. Zmarszczy się, pożółknie. Ptaki je rozdziobiš albo œwinie zjedzš. Œwinie Lubiš jabłka! - wykrzyknšł i wybiegł z mieszkania. - Mógłby być niezłym aktorem - jakby z żalem powiedział Anioł. Siedzieliœmy w milczeniu. Nieoczekiwanie wszedł wuj Battazar z papierowš torbš pod pachš i powiedział: - Przyniosłem gruszki. Piękne klapsy! Doznałem szoku. - A jesteœ? Jak ci poszło? - cmoknšł mnie w policzek. - Był tu Sulpicjusz? - zapytał ujrzawszy rozrzucone po stole kartki. - Twój syn jest kompletnie zalany - powiedział z troskš Anioł. - Odrzucili? - pokiwał smętnie głowš. - To mu przejdzie - nalałem sobie jeszcze jeden kieliszek. - Też miewam chwile załamań. Wymyœlam, sobie wtedy: „nicpoń, bezczelny nieuk, niewydarzone beztalencie. Ale potem przychodzi spokojna refleksja (gdzie się podziały pozytywne pierwiastki tego zadziwiajšcego bogactwa impertynenckich negacji?) i stanowczy sprzeciw: „A właœnie, że poń, czelny, uk, wydarzone talencie! Nadziejna dorajda! I dalej: borak, zguła, dołęga!” - Dojda, bożštko, donosek?-zapytał drwišco wujaszek. - Wypał życiowy i zupełna zdara! - dorzuciłem zupełnie poważnie. - Za dużo piłeœ i jesteœ zmęczony podróżš - stwierdził Anioł. - Nie. Czuję się bardzo dobrze - powiedziałem rzeœko. - O, rumieńczyku dobrego samopoczucia, poklepywany regularnie ciepłym masażykiem oklasków! O, próżnoœci Łakoma, tysišcem rozdawanych autografów karmiona! O, smaczna pustych gratulacji i zdawkowych komplementów papko! - Jacy oni podobni - spojrzałem na Anioła. - Ojciec i syn. To oczywiste - odrzekła. - Cóż ty - denerwował się wujaszek - nędzna dyrygencka psyche, wiedzieć możesz o załamaniach prawdziwych twórców? Wielkich ascetów rezygnujšcych z konsumpcji tłustej harmoniki, mięsa dramatyzmu muzycznego, słodyczy melodyki i ostrych przypraw rytmicznych, którymi ty cišgle się obżerasz? Głodujšcych bohatersko pustelników żywišcych się korzonkami dodekafonii, suchš trawkš punktualizmu i wygrzebanym potajemnie, rozpisanym dla niepoznaki na głosy robakiem klasteru? - I nagle, nieoczekiwanie, załkał: - Syn mi się rozłajdaczy! Znam go. 4 Luty 1969. W Paryżu zimno i mokro jak w Warszawie. Po uzyskaniu wizy hiszpańskiej udałem się na lotnisko Orly i wsiadłem do odrzutowca caravelle linii Air France. Często tš liniš latam i właœciwie wstyd, że zapomniałem, iż w samolocie nie mam szans na uczenie się partytur, bo - niestety - caravelle latajš z muzykš. Cišgle tam coœ brzęczy, w kółko te same trzy czy cztery melodie. Za którymœ razem, gwoli ćwiczeń językowych i uwolnienia się od drażnišcego brzęczenia, skinšłem z uœmiechem na stewarda i powiadam: - Night and day to œliczna melodia, słuchajšc jej po raz siódmy z rzędu mogę to stwierdzić z całš pewnoœciš. Czy byłby pan jednak łaskaw to wyłšczyć? - Bardzo przepraszam, ale pasażerowie chętnie słuchajš. Czy pan nie lubi muzyki? - No, nie bardzo - powiadam. - Cieszyłbym się - uœmiecha się steward - gdyby Air France rozbudziła pańskie zamiłowania muzyczne. - Ale nie metodš cišgłych powtórzeń bez końca! Zresztš, trzeba liczyć się z tym, że (mobilizuję wszystkie umiejętnoœci językowe) w epoce zmaterializowanej cywilizacji potrzeby ducha malejš. - Od razu poznałem, że jest pan inżynierem - stwierdził apodyktycznie steward. Ja oniemiałem, on wyłšczył głoœniki, po czym spokojnie zaczšłem się napawać czystoœciš skomplikowanych konstrukcji Postludiów Lutosławskiego. Ale niedługo, bo mój sšsiad grzecznie mi się przedstawił, pytajšc jednoczeœnie: „Czy pan jest muzykiem?” Dziwne pytanie. Jeszcze tak pięknie na œwiecie nie jest, by amatorzy zamiast gazet i kryminałów przeglšdali w podróży partytury dla rozrywki. Musiałem obszernie temu panu opowiedzieć o moich podróżach, wrażeniach i przygodach zawodowych. Z kolei wypadało, bym i ja o jego pracę zapytał, co też uczyniłem. Mówił chętnie, wyraŸnie i nadzwyczaj rzeczowo: - Jestem plastykiem, scenografem, pracuję w teatrze X, współpracuję z wytwórniš filmowš. Malarstwo sztalugowe właœciwie zarzuciłem., poza tym jestem homoseksualistš - stwierdził prosto. Podskoczyłem na fotelu, strasznie się zmieszałem, zaczerwieniłem i zaczšłem się nawet gęsto tłumaczyć: - Panowie posiadajš tak wielkie tradycje już od czasów greckich, Sokrates itepe, a może i dawniej... Szczególnie w œwiecie kultury... Oscar Wilde itede... - nerwowo szukałem w pamięci historycznych przedstawicieli rzeczonego klubu. Potakiwał z aprobatš, a ja zaplštałem się zupełnie w trudnoœciach językowo-problemowych. Na szczęœcie samolot podchodził do lšdowania. Madryt witał nas tysišcem œwiateł i łagodnym, suchym powietrzem, co stwierdziłem zaraz po zejœciu na płytę lotniska. To suche powietrze okazało się jednak zdradliwe, bo zaraz nazajutrz wypryszczyło mnie grypowo przy ustach, jak się to zdarza najczęœciej dzieciom. I czuję się wtedy fatalnie - taki stary malutki. Madryt leży w górach. Płaskich ulic nie widziałem. Poszedłem więc pod górę do restauracji „Jean” na obiad (nazajutrz, oczywiœcie), gdzie kelner usiłował wydać mi o sto pesetów za mało, potem na dół na wybornš kawę do małej kawiarenki oferujšcej również „platos combinados”, znów pod górę i znów na dół, a próbę do Teatro Real. Jest to wielka stara budowla, zmodernizowana, ozdobiona wspaniałymi dziełami sztuki, przebudowana na salę koncertowš o ponad trzech tysišcach miejsc, które zawsze sš wypełnione, co mogłem stwierdzić w kilka dni póŸniej na trzech kolejnych koncertach, jakie daliœmy tu z Konstantym Kulkš. Orkiestra dobra i sympatyczna. Hiszpanie z natury sš uprzejmi i weseli. Nie znajšc ich języka, usiłowałem jednak wtršcić parę słów hiszpańskich, takich uprzejmoœciowych zwrotów jak: por favor (proszę), muchas gracias (dziękuję), czy muy bien (bardzo dobrze). W jakimœ fragmencie o skomplikowanym podziale rytmicznym zaczšłem nawet głoœno liczyć: uno, dos, tres, catro, uno, dos, tres, catro. Orkiestra ryknęła œmiechem. Nie rozumiem, dlaczego. Oœiadczyli, że jestem „szybki Bill”. Też nie zrozumiałem. Następnie dopiero dowiedziałem się że „cztery” znaczy jednak „cuatro”, zaœ „catre” znaczy - „łóżko”. A więc pokrzykiwałem sobie: „Raz, dwa, trzy, łóżko. Raz, dwa, trzy, łóżko i … Nie będę więcej przemawiać po hiszpańsku. Zamieszkałem w hotelu Carlos. Na poœcieli i ręcznikach zastałem własne inicjały. Z takš nadzwyczajnš uprzejmoœciš nie spotkałem się jeszcze nigdzie w Europie. Jest w tym hotelu masa różnych urzšdzeń elektrycznych, w zwišzku, z czym wszystkie przedmioty metalowe „kopiš”. I lampy, i kurki w łazience, i wyłšcznik klimatyzacji, i w windzie. Dostałem niemal instynktownego „lęku dotykania” czegokolwiek. Nawet gdy przyjechał Kulka i wycišgnšł rękę na powitanie, wahałem się przez chwilę - może też „kopie”? Tyle jeŸdzi po œwiecie i sypia po hotelach, może się naładował? Pištego dnia pobytu w Madrycie poszedłem obejrzeć wspaniałe muzeum sztuki Prado, gdzie królujš wielkie Velasquezy, niezwykłe Goye i wspaniałe Tycjany. Najdłużej jednak stałem przed obrazem przedziwnego Hieronima Boscha, przedstawiajšcym piekło muzyków. Te wymyœlne sceny tortur, akty zemsty instrumentów, które wymierzajš karę swym dręczycielom. Ciała przebite smyczkami na wylot, duszšce pętle strun i dużo groŸniejszych jeszcze i wręcz nieprzystojnych udręk, jakie zmyœlne instrumenty muzykom zgotowały. Pod symboliczne postacie obrazu podstawiłem pełnš imiennš obsadę międzynarodowš i z uœmiechem zadowolenia, przez dłuższš chwilę poddawałem się urokowi sztuki plastycznej. Wieczorem był koncert. Nie muszę chyba zapewniać, że wieńczšca wieczór Czwarta symfonia Brahmsa wypadła równie wspaniale jak Koncert skrzypcowy Głazunowa grany przez Kulkę. W przerwie koncertu wraz z Kulkš przedstawieni zostaliœmy księżniczce Sofiji. Nie wiem, dlaczego myœlałem, że księżniczka hiszpańska musi być stara i brzydka. Otóż wręcz przeciwnie - jest młoda, bardzo ładna i sympatyczna, wykształcona muzycznie, o tak ujmujšcym sposobie bycia, że gdyby nie moje już ustalone wręcz przeciwne poglšdy, mógłbym zostać rojalistš. Na trzech koncertach wysłuchało nas około dziesięciu tysięcy słuchaczy. Po niedawnych wizytach w Madrycie Krenza i Semkowa w kalendarzu koncertowym za dwa tygodnie Rowicki, potem Klecki. Podobnie jak przed paru laty w Londynie na Promkoncertach w Albert Hallu, gdzie dyrygowałem wtedy Pasjš Pendereckiego z udziałem Woytowiczówny, Hiolskiego i Ładysza. Grał tam również Kulka, był Krenz z Wielkš Orkiestrš Polskiego Radia, œpiewała Łukomska. I tu, i tam żaden inny kraj nie miał tak licznej reprezentacji. Pozwólcie nam na trochę dumy, że służymy wielkiej sprawie i staramy się rozsławić nasz kraj w najpiękniejszy przecież sposób. W sobotę dowiedzieliœmy się, że nazajutrz od-będzie się corrida. Corridy odbywajš się tylko latem i nie wiem, z jakich powodów ta miała się odbyć extra. Zresztš, pogoda była naprawdę letnia. Cieszyłem się ogromnie na niezwykłe przeżycia, które bym również Państwu przekazał w sposób mrożšcy krew w żyłach. Ale oto raptem w niedzielę zrobiło się zimno i mglisto i corridę odwołano - niestety. No, bo jak jest zimno, to podobno byka w żaden sposób nie można zdenerwować. Taka już jego natura. Nie było więc byczej zabawy. Szkoda. 5 - Czego się pan napije? Campari, dubonnet, martini? - Pięknie brzmišce nazwy... ale najchętniej napiję się kawy. - Unika pan w ogóle alkoholu? - uœmiechnšł się niedowierzajšco. - Pan nawišzuje do naszej œwiatowej renomy? Nie unikam, ale my pijemy rzadziej i w bardziej skondensowanej formie. Zadziwia mnie natomiast przyjęta tu maniera czy styl cišgłych „aperitifów” i „drinków”, różnych spirytualiów rozrzedzanych w dziwnych „tonicach”, „sweppsach” i „sodach”... Myœlę, że nawet po uwzględnieniu tego rozrzedzenia œrednia na głowę wypadnie tu większa... - urwałem me statystyczne rozważania, bo uœwiadomiłem sobie nagle, że tš niewczesnš dywagacjš wtargnšłem w tok jego opowieœci. Milczeliœmy. Przez chwilę kelner krzštał się bezszelestnie. Gdy odszedł, mój rozmówca wrócił do przerwanego wstrzšsajšcego tematu: - ZnaleŸli mnie przypadkowo, ostatniego dnia, tuż przed wejœciem wojsk amerykańskich, w moim szałasie. Wszedł tylko jeden, podoficer Abwehry, inni zostali na zewnštrz. Stałem w milczeniu. Nie było, o czym mówić. Czekałem na strzał. Patrzył na mnie chwilę i... odszedł. Zapamiętałem te oczy... Herr Ober! - krzyknšł nagle zdenerwowany. (W rogu hotelowego hallu aparat telewizyjny przekazywał aktualny reportaż z gotowoœci bojowej kanadyjskich sił powietrznych.) - To już nie do zniesienia! Niechże pan to zgasi. Kelner uniósł nieco brwi, grzecznie się ukłonił i wyłšczył aparat. Patrzyłem na pobrużdżonš twarz mego rozmówcy. Opowiedział mi całš wstrzšsajšcš historię swoich lat wojennych. Trzy lata ukrywał się w nadreńskim lesie w myœliwskim szałasie. Jedzenie przynosiła mu kobieta, która dziœ jest jego żonš. Całš rodzinę stracił w obozach œmierci. - Po największej zbrodni œwiata - mówił jakby do siebie - zbrodni zimnej, przemyœlanej, kierowanej zza biurka, po niewinnej œmierci milionów przez miliony innych tolerowanej i przemilczanej nie wierzyłem, że zbroczona krwiš, hańbš okryta ludzkoœć zwróci się znów ku sztuce. Że zbrodniarz odważy się ujšć skrzypce, by zaœpiewać sonatš Beethovena czy Chaconnš Bacha, by rozeœmiać się radosnš, czystš ariš Rossiniego. „Nie, nigdy! To już niemożliwe, skończone na zawsze!” mówiłem sobie. Byłem tego pewien. A dziœ? Jakby nic się nie stało. Ku czemu idziemy? Płynš fundusze na kulturę, pięknie. Ulgi podatkowe dla mecenasów jeszcze piękniej. Czy wie pan, że budżet roczny jednej z większych operowych scen europejskich przekracza dwukrotnie budżet ogólnoœwiatowej organizacji pomocy dzieciom? Ogólnoœwiatowej! Dlaczego pan się uœmiecha? - Przepraszam - powiedziałem - ale mówi pan słowami naszej prasy codziennej. - Ma to chyba jednak innš wymowę, kiedy ja mówię? Siedzieliœmy chwilę w milczeniu. Potem zaczšł mówić dalej, nieprzerwanie, za szybko - jakby zrzucał z siebie ciężar: - Oto przybyła sławna gwiazda na naszš scenę. Na jeden tylko występ, bez próby. Wykona mistrzowsko swš partię, choć całe widowisko nie może mieć wysokiej rangi artystycznej. Wygalowana publicznoœć zapełnia salę. Jaki procent przybyłych łaknie naprawdę artystycznego przeżycia? Niewielki. Snobów jest częœć większa. A reszta? Przychodzš dla samopotwierdzenia swego problematycznego człowieczeństwa. Tak naprawdę, to ani ich to obchodzi, ani interesuje. Ale wewnętrznie ich uspokaja, daje rangę „kulturalnego człowieka”. Zagubiona w techniczno-naukowym wyœcigu ludzkoœć pragnie iluzje nie wszystko stracone, że nie tylko tranzystory i lasery, kody i komputery, nie tylko buty, ubranie, konserwa, samochód, telewizor, ale że przecież, że jednak: i Mozart, i Bach, i drzewo, i ptak. miłoœć. Że nie planeta małp! Dotacje na kulturę to datek narodów na tackę artysty, zakrystiana historii. Próba wykupienia się iluzjš potrzeb ducha za œmiertelne grzechy codzienne. Grzechy główne. Tak naprawdę, wolš dobry aranż, beat, sweet-music, ale idš do Œwištyni Sztuki po odpust i spokój sumienia, po miano „pełnego człowieka”. Gotowi zapłacić. I to słono. Nie w ciemię bici artyœci (talent - dar Boga, natury?) inkasujš. Zawody artystyczne sprostytuowane do reszty. Choć dajš pełnię wyżycia się i radoœć ogromnš. I tak na przykład pięknie œpiewajšce panie powinny płacić słuchaczom, bo tym paniom, gdy œpiewajš ogromnie jest przyjemnie. A tu im jeszcze płacš. I to ile?.. - Przemawia teraz przez pana dyrektor opery - wtršciłem. - Nie ma się czemu dziwić. Czy nonsensy społeczne wynikłe z dysproporcji zarobków artysty i tak zwanego szarego człowieka majš załagodzić nonsens zestawienia kosmicznych dochodów wielkiego kapitału z zarobkami robotnika? Uœmiechnšłem się w duszy. No, przynajmniej u nas zlikwidowano obydwa nonsensy. I to nader konsekwentnie. Mój rozmówca zamilkł smutnie, wpatrzony niewidzšcymi oczyma w wygaszony telewizor. 6 I rzekł Anioł w szlafroku: - Ukryty za barierš dŸwięków nie próbuj, maestro, daremnie pracš wymigiwać się od życia. - Nie wiedziałem, mój Aniele - odrzekłem chłodno - że jesteœ artystš. - Skšd to stwierdzenie? - Anioł włożył na szlafrok fartuszek i spokojnie zmywajšc naczynia kontynuował: - Nie tworzę fikcji, nie szukam iluzji, wręcz przeciwnie... - Błędnie mnie pojmujesz. - Artysta jest to człowiek, który mówi prawdę mimo woli. Czasem sš to prawdy wielkie i wtedy jest to wielki artysta. Prawd, o których myœlę, nie osišga się ani przez zdobycie wysokich stopni naukowych, ani w setnych publikacjach „zespołów pod kierownictwem prof...” - sięgać po nie może tylko... przeczucie artysty? - Lub bezbłędna intuicja kobiety - uœmiechnšłem się kończšc wycierać ostatni widelec. - Podsłuchiwałem - powiedział wuj hardo, wchodzšc do kuchni - potworne truizmy! - Truizmy, czyli prawdy oczywiste! Często tak oczywiste, że albo œmieszne, albo w ogóle o nich zapominamy. Powtarzać by je trzeba częœciej. - Jeżeli Ali powtarzać będziesz stale: „Ala„ ma kota, to Ala w końcu dostanie „kota”. - Żeby się nauczyć czytać, musiała to powtórzyć kilka razy. A potem, wiesz?... została nauczycielkš i powtarzała to wielekroć dzieciom, zachowujšc wysokš formę zdrowia psychicznego. - On ma rację - powiedział Anioł. - Ala ma kota - poddał się wuj niechętnie. Anioł zdjšł fartuszek, uœmiechnšł się i pocałował mnie w ucho. 7 Co robić, gdy orkiestra jest niegrzeczna? Albo nazbyt figlarna? Dziœ już wiem: ja staję się wtedy tak niesłychanie grzeczny i urzekajšco uprzejmy, tak wytwornie elegancki, niewzruszenie spokojny, uœmiechnięty, ugrzeczniony do n-tej potęgi, że najniegrzeczniejszych nawet doprowadzam do cichej pasji, zdławionej furii i milczšcej nienawiœci. Bo i uprzejmoœciš można obrazić. Na szczęœcie metody tej nie musiałem stosować często. Tym razem „wyszedł” mi inny chwyt. Europejska estrada, orkiestra o œwiatowej renomie. Program mam w małym palcu. Dyrektor przedstawia mnie zespołowi. Mówię parę zdawkowych zdań. Przed zaczęciem próby odsuwam na bok pulpit dyrygencki i odrzucam partytury zbyt może nonszalanckim gestem, bo aż klasnęło i... nie podobało się orkiestrze. Zaczynamy. Trzecia symfonia Honeggera. Zaraz ktoœ po „jedynce” przerwał: - Maestro! NiewyraŸny materiał. Dwa po „jedynce” mam ges czy g? - Ges. Ale już następne pytanie z innej strony: - Triola czy ósemka i dwie szesnastki? - Maestro! Trzy przed „czwórkš” e czy es? Epidemia pytań. Rozbawili się. Odpowiadam szybko, ale wiem, że zaraz mnie złapiš. Nie mogę przecież wiedzieć wszystkiego. I oto właœnie fagocista - dopadł mnie. Wyleciało mi z głowy, nie mogę odpowiedzieć na jego pytanie. Więc mam się ukorzyć i zajrzeć do partytury? Wpada mi myœl szczęœliwa: - Rzeczywiœcie, nie pamiętam. Może mi pan jednak zagra łaskawie wštpliwe miejsce, to zaraz sobie przypomnę. Proszę, solo, proszę grać. Żaden muzyk takich „solówek” nie lubi, więc i mój fagocista lekko się zaczerwienił, ale gra umyœlnie z błędem. Na szczęœcie - dla mnie oczywistym. Ale teraz ja go dopadam: - Toœmy wyjaœnili. Ale może mi pan jeszcze zagra... (w pamięci szukam najtrudniejszych dla niego fragmentów). Wydaje mi się, że tam mogš być błędy. Trzy przed „jedynkš”, proszę. Solo, solo, proszę! Tak, dziękuję, w porzšdku. Teraz może szeœć przed „siedemnastkš”... dziękuję. Trzy przed „czwórkš”... Fagocista jest coraz czerwieńszy, coraz bardziej się myli i plšcze. Wszyscy się œmiejš. Nikt nie ma już pytań i materiał nutowy okazuje się dostatecznie wyraŸny i bez błędów. Nie zawsze konflikty kończš się tak szczęœliwie, ale nigdy tak efektownie jak ongiœ, zaraz po pierwszej wojnie Œwiatowej, z „cudownym dzieckiem” małym Ferrero, który został póŸniej wielkim dyrygentem. A było to tak: Kolejnymi koncertami rzymskiej orkiestry Santa Cecilia dyrygowali œlepiec (dyrygent, który utracił wzrok na wojnie), pierwsza kobieta-dyrygent i wreszcie afisz zapowiadał jako kolejny trzeci koncert debiut „cudownego dziecka” Willi Ferrero. Orkiestra miała jednak doœć tych „cudów” i postanowiła sprawę zakończyć na pierwszej próbie, „od ręki”. Gdy wdzięczne chłopię w aksamitnych krótkich spodenkach i białej bluzeczce podniosło patyczek-batutę i dało „raz” do Beethovenowkiego Egmonta - zamiast spodziewanego unisonu f rozległ się kakofoniczny klaster, godny najtęższych głów dzisiejszej awangardy. Mały dyrygent zdrętwiał. Orkiestra ucichła oczekujšc wybuchu płaczu niefortunnego debiutanta. A Ferrero cienkim, dziecinnym głosikiem powiedział cicho, lecz stanowczo: - Panowie! Nie bšdŸcie dziećmi! I podniósł batutę. 8 Bardzo skomplikowane sš partytury pana Tisn‚. Od kilku już godzin męczyłem się nad rozgryzieniem jego koncertu wiolonczelowego. Gdy wszedł wuj Baltazar, Anioł powiedział: - On się przemęcza. Wujaszku, powiedz mu coœ. Ledwo przyjechał i znów... - Skarżypyta - fuknšłem. - Kiedyœ w Szwajcarii... - zaczšł wujaszek - Wujaszku - powtórzyła z żalem. - Kiedyœ w Szwajcarii - cišgnšł dalej, rozsiadajšc się wygodnie - miałem przyjaciół. W ich uroczym domku spędzałem raz miłe wakacje. - Uhm... - udałem grzecznie zainteresowanie, choć byłem zły piekielnie, bo miałem „wenꔑ do pracy. - Nic im właœciwie nie brakowało, ale nagle zachciało im się mieć osiołka. Takiego małego prawdziwego osiołka. Że to niby pięknie do krajobrazu pasuje i że będzie przynosił zakupy z miasteczka. Byłem przy załatwianiu transakcji. Bardzo ładny osiołek i niedrogi. Raptem sprzedawca zapytał mego przyjaciela: „Przepraszam, ale co pan zamierza z tym osiołkiem robić? A raczej: co będzie osiołek robić u pana?” „No, paœć się będzie tu, na Łšce, i będzie nam, co dzień przynosił zakupy z miasteczka. „To stanowczo za mało. Trzeba go zatrudnić, musi ciężko pracować, choćby kamienie w kółko dŸwigać przez kilka godzin, jeœli już nie ma nic innego do roboty. Jest bardzo łagodny i miły, dobrze u mnie pracował przez dwa lata. Ale tak, jak pan mówi... zaczšłby gryŸć i kopać. Taka jest natura tego gatunku. Mógłby być niebezpieczny.” i mieli z nim kłopot. Nie wiem, co zrobili, bo wróciłem do kraju... Chciałbym jeszcze kiedyœ pojechać do Szwajcarii - dodał po chwili. - A niby skšd się wujkowi ta Szwajcaria teraz tak nagle przypomniała? - zapytałem podejrzliwie. - Co, kochaneńki, co? - był samš niewinnoœciš. - O, widzisz, leży folder Swissairu. Skojarzyło mi się. - To my sobie z wujkiem pójdziemy do kina. On nie chce, już go przedtem prosiłam - wyjaœnił Anioł w odpowiedzi na pytajšce spojrzenie wujaszka. - A ty sobie jeszcze pograsz, prawda? - uœmiechnęła się słodko. - Nie będziemy ci przeszkadzać - zapewnił wujaszek z przesadnš uprzejmoœciš. Poszli. Jeszcze chwilę pograłem, potem zapaliłem papierosa i włšczyłem telewizor. Potem jeszcze trzy kolejne papierosy, a gdy rozległ się dzwonek u drzwi wejœciowych, pomyœlałem sobie: „Pewnie nie dostali biletów. No, a ja muszę jeszcze trochę popracować!” Poszedłem otworzyć drzwi. W progu stał Sulpicjusz. Pod pachš miał rulon, na twarzy rumieniec podniecenia. - Popatrz - wszedł w płaszczu do pokoju. - Musisz to wykonać! - Chwycił mnie za guzik. - Musisz! - Niepokoisz mnie, kuzynie - pomagałem mu zdjšć płaszcz. - Urwiesz mi guzik. Położył rulon na stole. - Czy wiesz, co to jest? - Rulon. Zagryzł wargi, otrzšsnšł się. - Dzieło... zamykajšce epokę! Pojmujesz? Spójrz! Rozłożył rulon na podłodze. Przywołał mnie skinieniem ręki, Staliœmy na czworakach naprzeciw siebie, jak dwa nie znajšce się pudle. Nie merdał, byŁ surowy. - Popatrz! No... - przysunšł się do mnie bokiem. Przesuwał dłoniš przez układ graficzny nowych znaków, który w zestawieniu z elementami tradycyjnej notacji muzycznej miał niezaprzeczalny walor plastyczny nowoczesnego obrazu. - Zaczyna się spokojnie - wyjaœniał - jednakże przy wykorzystaniu ostatnich najistotniejszych zdobyczy. - Dwie orkiestry smyczkowe? - zapytałem. - Podzielone. Divisi. Na 52. Utwór rozpoczynał się uderzeniem smyczkami w pulpity. Tutti... Skšdœ już to znałem. I te następujšce szmery, i zgrzyty, glissanda, grę za podstawkiem, pocieranie denka instrumentów i tym podobne. Nic specjalnego. - Banalne - powiedziałem szczerze. - Ale czekaj, uważaj - odwrócił kartę.- Długie pauzy, o... wzmagajš napięcie oczekiwania i teraz, gdy pierwszy zespół „szmerzy” dalej, drugi kładzie instrumenty na kolanach i wolniutko... drze nuty w paski. Efekt akustyczno-wizualny. Jak œnieg opadajš białe strzępy, szemrzšc cichutko... - Liryka - powiedziałem z uznaniem. - nie przerywaj! Teraz ci drudzy drš a pierwsi ujmujš instrumenty z odwrotnej strony, za szyjki i... uwaga! Moment dramatyczny! rozbijajš instrumenty o ziemię. Jest to szczególnie mocne w grupie kontrabasów. Gdy następnie (kanon) czyni to strona lewa, ci z prawej rozpoczynajš hałaœliwie deptanie, kruszenie szczštków. Zbliża się kulminacja...- Sulpicjusz zerwał się na nogi. - Szał niszczenia ogarnia wykonawców! Divisi. Lewa strona łamie krzesła, prawa pulpity! W końcu razem rzucajš się na dyrygenta, wišżš go, kneblujš, zwalajš na podium i podpalajš! Publicznoœć dzieli się na dwa obozy! mimo gryzšcego dymu i swšdu jedni klaszczš, drudzy gwiżdżš, po czym wszyscy w popłochu opuszczajš płonšcš filharmonię, bo się zajęła od dyrygenta. Na ulicy formuje się pochód i wszyscy ocaleli z pożogi udajš się na Grób Nieznanego Kompozytora, by złożyć wieńce pod pomnikiem wzniesionym słusznie ze składek ofiarnego społeczeństwa. W dali, na horyzoncie... - Sulpicjusz stał jak posšg z wycišgniętš przed siebie rękš - ...łuna płonšcej filharmonii! Na odgłos dzwonka u drzwi zerwałem się z fotela nieprzytomnie. Wracali z kina. - Wypaliłeœ sobie papierosem dziurę w szlafroku - stwierdziła rzeczowo, bez pretensji. - Boję się takich snów - powiedziałem cicho. Wuj Baltazar popatrzył porozumiewawczo na Anioła i uœmiechnšł się do mnie z pewnš wyrozumiałoœciš, ale niezbyt uprzejmie. 9 Gdy podniosłem już batutę i orkiestra oczekiwała w skupieniu na mój pierwszy gest, spostrzegłem u nóg, na zielonym suknie wyœcielajšcym dyrygenckie podium, biały punkcik. „To dekoncentruje”, pomyœlałem, schyliłem się i podniosłem mały biały guziczek. Orkiestra wielkiego Karajana, znakomici berlińscy filharmonicy sš zawsze, od pierwszej minuty próby, poważni, skupieni. Usiłowali dostrzec, co też tam znalazłem. Podniosły się głowy, ci z tyłu pochylili się do przodu, szeptem pytano sšsiadów. Duch przekory przezwyciężył tremę, jakš miałem stojšc po raz pierwszy przed tym znakomitym zespołem. Dziwaczne poczucie humoru kazało mi trzymać ich przez chwilę w niepewnoœci, po czym pokazałem im - mały biały guziczek. W koszulce polo miałem czarne guziczki, ale zaczšłem sobie oglšdać mankiety i kołnierzyk. Pokazywali mi na migi, że nie może być mój... Udawałem, że nie rozumiem. Dopiero po chwili - Więc czyj?-zapytuję. I sam odpowiadam: - Mistrza Karajana! Z powagš, pieczołowicie chowam guziczek i zaczynam próbę. Jakże oni pięknie grajš! Ten epizod przypomniał mi się teraz, gdy wylšdowałem w Berlinie Zachodnim. Zatrzymałem się jak zwykle w sympatycznym hotelu. Am ZOO. Mieszkajšc tam przez parę tygodni, na œniadanie piłem zawsze kawę, jadłem bułeczki, masło, dżem i jajko na miękko, raczej L’oeuf a la coque”, bo starałem się zawsze w Niemczech zamawiać po francusku, w Anglii po niemiecku, a we Francji po angielsku. Jakoœ mi tak lepiej wychodzi. Ten zestaw œniadaniowy po paru już dniach stary kelner przynosił do stolika bez pytania. Raz zachciało mi się szynki, herbaty - miałem doœć jajek. Kelner popatrzył na mnie ze zdziwieniem, raczej niechętnie, i jakby zawiedziony spełnił moje życzenie. Od następnego dnia, by nie robić mu przykroœci, wróciłem znów do kawy i jajek na miękko. Byliœmy znów przyjaciółmi. Gdy teraz wszedłem do jadalni, ukłonił mi się z daleka i po chwili z uœmiechem na ustach ustawiał przede mnš kawę, dżem, bułeczki i jajko na miękko: W Berlinie omówiłem szczegóły mego styczniowego koncertu z filharmonikami i poleciałem do Diisseldorfu. W korytarzu opery powitało mnie wysokie, trzykreœlne, radosne „a i znalazłem się w objęciach naszej znakomitej Bogny Sokorskiej. Żebyœmy, rodacy, byli tak dla siebie serdeczni w kraju, jak na obczyŸnie. Sokorska œwięci tu triumfy, ostatnio w operze Adama - Postillon de Lonjumeau. Złoœliwi - jak wszędzie - koledzy twierdzš, że sukces zawdzięcza przede wszystkim kšpieli na scenie w mydlanej pianie. Niech tam mówiš, co chcš, ale jakiż to piękny głos i jaka miła osoba. Żałowałem jednak, że nie mogę zobaczyć tej kšpieli. Wieczorem zaœ wylšdowałem w Paryżu, sam się w pianie wykšpałem, po czym smacznie zasnšłem. Z rana wyszedłem na Champs Elyses. Chłonšłem zawsze cudowny Paryż. Siedziałem na tarasie małej kawiarenki, obserwujšc rozmigotane życie „stolicy œwiata”. Przejrzałem programy koncertów - Henryk Szeryng gra i dyryguje. I on, po Menuhinie i Ojstrachu. Cóż mamy poczšć biedni dyrygenci? Na skrzypcach nie mamy żadnych szans. Programy kin prowadzš raczej do smętnej refleksji, że na œwiecie i duch „zsekœciał”, gdy ciało „zsekœciało” - tyle tych Półdziewic w matni i Kochanek bez futra. Przed rozpoczęciem próby z orkiestrš radia paryskiego poznaję kompozytora Antoine Tisne, którego nowy koncert wiolonczelowy wykona sławny Andre Navarra. Pan Tisn‚ z entuzjazmem mówi o niedawnym sukcesie koncertu Krakowskiej Filharmonii, jej nowego dyrygenta Jerzego Katlewicza i przede wszystkim Lutosławskiego, którego utworom koncert był poœwięcony. - Najlepszy koncert Semaine Musicale w Paryżu, œwietna orkiestra - konkluduje mój rozmówca. Umawiam się na jutro na obiad z moim francuskim przyjacielem Jean Guillou i wiecznie młodym, zawsze jednak polskim Antoine’em, który fach fryzjerski podniósł do rangi sztuki, zdobył œwiatowš sławę i udowodnił, że wielka indywidualnoœć w każdym zawodzie ujawnić się potrafi. W przerwie pierwszej próby z orkiestrš paryskš podchodzi do mnie młoda pani mówišc: MaŒtre, pan Szeryng jest tu obok w studio 105, chce się z panem zobaczyć. Czy moglibyœmy pójœć tam teraz? „MaŒtre”, odpowiednik włoskiego „maestro” - fonetycznie: metr. Trochę mnie to bawi, trochę drażni. Przedstawiam sobš, bowiem grubo ponad półtora metra, a oni mi tu cišgle - metr. A więc i ja - „maŒtre” - skłaniam się przed maŒtre’em Szeryngiem. Ujęty jestem niezwykłš jego uprzejmoœciš i serdecznoœciš. Wspomina nasz wspólny koncert, ten sprzed piętnastu lat chyba. Zaprasza mnie na swój występ (dzień przed moim). Gra jak zawsze wspaniale, a może i jeszcze lepiej. Nadzwyczajnie. Gdy przez rozentuzjazmowany tłum przebijam się doń po koncercie, wcišga mnie do garderoby, przedstawia zebranej tam grupie osób z Parnasu muzycznego i robi ze mnš wspólne zdjęcie. Raz jeszcze dziękuję za piękny wieczór, ale jutro rano mam próbę generalnš, potem koncert i muszę się już, niestety, pożegnać. Szeryng podaje mi płaszcz. Jest serdeczny i poważny, ale gest jest przesadny. Przez chwilę, myœlę, że kpi sobie ze mnie. Zebrani w milczeniu obserwujš scenę. Przez moment nie wiem, co robić. Trzyma płaszcz twardo, a szarpać się przecież nie będę. Mówię powoli (mam trudnoœci z francuskim), ale w tym wypadku nadaje to większej wagi mym słowom: - MaŒtre, nie mogę przyjšć pańskiego wspaniałego gestu. Jeœliby już dziœ wielki Szeryng podał mi płaszcz, cóż jeszcze pozostałoby mi w życiu? Odbieram z uœmiechem okrycie z jego ršk i skłoniwszy się wszystkim wychodzę na oklaskach. Następnego dnia znakomita Orchestre Philharmonique grała ze mnš wspaniale, ale nie wiem, czy bardziej byłem dumny z koncertu, czy z tej drobnej sceny w garderobie mistrza Szerynga. Nazajutrz po moim koncercie występował w Theatre de Champs Elyses wspaniały dyrygent Lorin Maazel z Orchestre Nationale. Podziwiałem znakomite przygotowanie orkiestry i fenomenalne wprost dyrygenta. Nie doceniamy w Polsce roli rzemiosła. Mam na myœli rzemiosło artystyczne. Nie lubimy tego słowa, jest brzydkie. Jakże mšdry jest język francuski. Jak wiadomo, sztuka = l’art, artysta=1’artiste, rzemieœlnik =1’artisan. To wiele mówi. Albo takie słowo - kariera. Odpowiednik francuski la carriere ma jednak i drugie znaczenie - kamieniołom. Jakież to prawdziwe. Z językowych skojarzeń francuskich nasuwa mi się jeszcze jedno. Młodzi artyœci, pamiętajcie: „faire la vaiselle” nie znaczy „urzšdzać wesele”, ale -„zmywać naczynia”. Jeden z największych muzyków naszych czasów zapytany, dlaczego nie bywa na koncertach innych artystów, odpowiedział: - To, niestety, niemożliwe. Albo grajš gorzej ode mnie, i to drażni, albo grajš ode mnie lepiej, i to dopiero denerwuje. Lorin Maazel zdenerwował mnie bardzo, ale chodzę i uczę się wcišż - rzemiosła. Mam uroczych przyjaciół francuskich. Spotkania z nimi były dla mnie najmilszym wytchnieniem. Zrezygnowałem z propozycji wspólnego odwiedzenia modnego kabaretu „Crazy Horse”. Może i szkoda, bo silna obsada międzynarodowa. Spójrzcie, państwo, sami, kto tam tańczy! „12 super beaut’s dans leur extra nudit‚”, a to i Miss Zaboo, Sofia Palladium, Wanda Monopolka, Rosa Fumetto, Candy Capitol, Anna Portabello, Prima Symphony, Bonita Super, Capsula Popo, Lova Moor, Diana Westminster i Vicky Toboggan. Żegnaj, Vicky! Już cię chyba nigdy nie zobaczę. 10 Mokry czy suchy? - oto jest pytanie... Zanim zdšżyłem rozsišœć się wygodnie w fotelu, zapalić papierosa i odsapnšć nieco po burzliwym finale symfonii, pokój dyrygencki zapełnił się rodzinš, przyjaciółmi i tak zwanymi wielbicielami. Wuj Baltazar uœciskał mnie serdecznie, bez słowa. Sulpicjusz poklepał przyjaŸnie po ramieniu, choć wie, że klepania nie cierpię. Anioł przytulił upudrowany policzek i powiedział głoœno: - Byłeœ wspaniały! - „Mój głuptasku!” mawiała podobno żona do Einsteina - ni w pięć, ni w dziewięć odezwał się Sulpicjusz. - Aleœ ty mokry! - zawołał niezbyt mšdrze ktoœ z przyjaciół. Właœnie mokry. Mokry czy suchy? - oto iœcie hamletowsko-dyrygenckie pytanie. Bywajšc na koncertach widujecie Państwo czasem wytwornych dżentelmenów o nienagannej, nieruchomej niemal sylwetce i dyskretnych drgnieniach dyrygenckiej pałeczki, delikatnie ujętej w dłoni z pretensjonalnie sterczšcym małym, „kawowym” paluszkiem. Czasem znów - szaleńców z rozwianym włosem i fruwajšcymi połami fraka, demonów przeszywajšcych batutš akordy blachy, smagajšcych niesforne pasaże smyczków. Ci szaleńcy schodzš z estrady zmordowani jak galernicy po zakończonej przejażdżce na nartach wodnych kapitana ich galery. Ci wytworni zaœ, zimni dżentelmeni - jak z przechadzki lub z salonu. Którzy z nich sš prawdziwymi mistrzami batuty - Artystami? Gdy w narastajšcym dramatyzmie szesnastkowe przebiegi przygotowywały wejœcie solisty w koncercie Brahmsa, z nosa wielkiego Ojstracha spłynęły obfite krople potu, zanim jeszcze wydobył pierwszy dŸwięk ze swych czarodziejskich skrzypiec. W analogicznym momencie doskonale opanowany Szeryng mrugał do mnie lewym, niewidocznym dla publicznoœci okiem. Dziadzia” Bierdiajew powiedział po jednym z moich pierwszych koncertów: - Wot! Ty mokryj, a arkiestr u tiebie suchy. A ja chciał, żeby ty był suchy, a arkiestr mokryj! Mój mistrz nie myœlał tak naprawdę, bo przeczyłoby to jego własnej sztuce; pragnšł tylko powœcišgnšć nadmierne zapały mego młodzieńczego naonczas temperamentu, z drugiej zaœ strony chciał stwierdzić, że siła mego oddziaływania na orkiestrę jest jeszcze nieproporcjonalnie mała do wkładanego wysiłku. Jak połšczyć to piekielne napięcie z zimnš strategiš wodza? W napięciu poci się każdy. Œmiertelny strach, kulminanta miłoœci czy egzamin dyplomowy - te chwile nadzwyczajnych emocji - zawsze i u każdego wywołujš podobne niepożšdane skšdinšd objawy. (Okolicznoœci zwykłego przegrzania przez zbędne podkoszulki lub nagłe ocieplenie pomijam œwiadomie.) U dyrygenta czy solisty nie wysiłek fizyczny, stosunkowo niewielki przy długoletnim wytrenowaniu, ale maksymalne napięcie psychiczne powoduje te strumienie potu. Długa rutyna pozwoliła mi na spróbowanie także i „zimnego dyrygowania, przy całkowitym opanowaniu emocji. Nie były to moje najlepsze koncerty. Myœlę tedy, że archanioł Michał wyganiajšc Adama z raju ze słowami „W pocie czoła pracować będziesz...” miał na myœli przede wszystkim tych jego potomków, których los skierował do zawodu palaczy okrętowych, górników przodkowych i... dyrygentów. „Zimnych” na estradzie nie lubię, choć poważam. Martwi mnie tylko i psuje mi kontenans fakt, że Karajan się nie pocił A może to wyjštek potwierdzajšcy regułę? 11 Nie był bardzo stary, ale schorowany. Siedzšc w fotelu o wytartych poręczach otulał nogi pledem, choć w pokoju było ciepło. - Niech pan to weŸmie, proszę. Może się panu przyda. Przecież pan muzyk... Wręczył mi stary, pożółkły arkusz pergaminu, pokryty zatartym częœciowo gregoriańskim pismem nutowym. Wisi u mnie teraz w pokoju nad fortepianem. - Wie pan, szykuję się powoli do odejœcia. Niechże pan da spokój - ofuknšł mnie, gdy próbowałem żywo zaprzeczyć. - Przecież to naturalna kolej rzeczy. Rozdaję, więc przyjaciołom drobiazgi, pamištki... Odwróciłem oczy, jakby czujšc się winnym nieszczęœć, które kolejno spadały na tego znanego mi od lat człowieka. Był na pewno bardzo utalentowany i twórczy. Dlaczego jednak nic nie napisał, nie zdziałał? Czy „garb” lub szafa (jakš dŸwigali ci dwaj u Polańskiego) była ponad jego siły? Załamał go ten ciężar? I teraz ten potworny, zniekształcajšcy reumatyzm. - Pan bardzo cierpi... - zamiast współczujšco, wypadło to niezręcznie. Ale on się na mnie nie gniewał. - To chyba Brecht powiedział - podniósł oczy w zamyœleniu - że piękno rodzi się w nieszczęœciu. Niestety, nie każde nieszczęœcie rodzi piękno. Gdyby tak było, jakże nieskończenie piękny byłby œwiat. Głębokš sztukę tworzy akceptacja nieszczęœcia, przyjęcie bólu... w imię czego jednak?... Rodzaj rezygnacji, wyrzeczenia, niepodejmowania walki... w imię czego? Różne mogš to być imiona, ale zawsze poza nimi ukryta musi być w najczystszej swej formie Miłoœć. 12 Przyszły œwięta. Drugiego dnia wpadł wuj Baltazar. Gdy jeszcze w przedpokoju usiłowałem znaleŸć za kołnierzem jego palta pętelkę-wieszadełko, którego tam zresztš najczęœciej nie było, ponownie rozległ się dzwonek i w drzwiach stanšł nieznajomy mężczyzna. Był pod „gazikiem” i uœmiechał się szeroko: - No, chłopie! Nie poznajesz? Rokosz, Maciuœ Rokosz z IV B! Obecnie redaktor prowincjonalnej gazetki. Tak! Bracie. Nie wszystkim gwiazdka jasno œwieci. A teraz właœnie œwięta, przyjechałem do rodziny, pomyœlałem: odwiedzę, życzenia złożę, zaskoczę. Dobre, co? Już się rozbierał, witał z żonš, wujowi się przedstawiał i „życzył”. - Nawet się trochę bałem - cišgnšł nieprzerwanie. - Artysta, myœlę, ważniak, kolegi z ławy szkolnej znać już może nie chce? Ale tyœ się, Heniuœ, nic a nic nie zmienił. Jakbym cię widział przy tablicy. Dzięki za serdeczne powitanie! Artysta, ale jednak człowiek! Paradoks! i ta goœcinnoœć. Od razu widać, żeœ z kresów. Bo ci tutejsi ludzie, to bracie... Alboż to ludzie? i ja też za pięknoducha zostać się chciałem, posłałem ci kiedyœ moje poetyckie próbki, aleœ nawet nie odpisał, braci nic nie wyszło więc ja w redaktory... Co robić? Przez chwilę było zupełnie cicho. Chciałem coœ powiedzieć, ale spostrzegłem, że wuj waży w ręku ciężkš alabastrowš popielniczkę i to mnie speszyło. Na goœcia ledwie rzucał okiem, ale za to spode łba i bardzo nieprzyjaŸnie - Smusia pamiętasz? - wykrzyknšł ten, nagle i chwycił mnie za rękaw. - Taki chudy, wysoki, siedział pod oknem! No? Komendantem straży został! To ci historia, bracie! - Wpadł w styl dziennikarski i cišgnšł płynnie, jak artykuł - W powiecie uskim często wybuchały pożary. Przeważnie nocš. Wzywana straż pożarna dzielnie walczyła z żywiołem, a kapitan Smuœ wkrótce otrzymał order, Podejrzewano podpalenia. Wreszcie milicja wpadła na œlad przestępcy. Okazał się nim niejaki Chuciak, który poczštkowo podpalał się do kapitałowej niegroŸnie, po czym zapłonšł tak, że musiał ten ogień ugasić, nie miał zaœ innego sposobu na wywabienie z domu kapitana Smusia, który nie pił, nie palił i nigdzie poza domem i pożarami nie bywał... Miłoœć trwała krótko. Potężny płomień szybko ugasiła nieschludna Smusiowa. Dzięki temu obliczone straty wyniosły łšcznie tylko osiem milionów Złotych. Milicja i Smusiowa rozesłali za Chuciakiem listy gończe. Należy jednak przypuszczać, że poszukiwany wraz z miejscem pobytu zmienił również nazwisko i upodobania. Œmiałem się. Wypił jeszcze parę wódek, głoœno się pożegnał i poszedł. Wuj siedział wcišż nieporuszony, bawił się dalej alabastrowš popielniczkš i spode Łba spoglšdał teraz na mnie. - Chciałbym kiedyœ spotkać u ciebie ludzi interesujšcych, twórczych - powiedział miękko i niespodziewanie grzecznie, wręcz przymilnie. - O ciekawej indywidualnoœci, wysokiej kulturze dla ciebie byłoby to nie bez pożytku. - Wybitne indywidualnoœci, drogi wujaszku - odpowiedziałem równie grzecznie i mięciutko - albo znoszš się wzajemnie, albo wręcz się nie znoszš. Wybacz, zatem. A tutaj, cóż... niespodziewane odwiedziny dawnego kolegi. Zresztš, nie doceniasz go. Przypadkowo znam dobrze jego losy, o czym i on sam nawet nie wie. Bardzo się zmienił, ale niegdyœ... Pokochała go pewna dziewczyna czytajšc jego wiersze wzniosłe i czyste. Był brudny i brzydki. Nie przestała go jednak kochać. Wręcz przeciwnie. To, że był inteligentny, pogarszało jeszcze bardziej sytuację. Wyjaœniał, komentowali „To proste. Czyœ zauważyła, że wracajšcy z pogrzebu wpadajš często w doskonały humor, czasem euforię. Naturalna reakcja organizmu. To, że przebywam stale w sferach czystej sztuki, jej pięknych ideałów i nieskazitelnej formy, wywołuje też naturalny kontrastowy skutek. Poza tym, œwietne dziewczyny z reguły nieomal wpadajš w ręce strasznych facetów”. Kierowana bezspornš logikš jego wywodów, oddała mu się z tym większym przekonaniem, że dysponowała absolutnš niewinnoœciš. Byłoby to może smutne i sprawiało przykre wrażenie, gdyby nie fakt, że dziewczyna zaznała maksymalnych doznań szczęœliwoœci w ramionach tego drania. On z kolei pod wpływem jej trwałego uczucia opanował ogarniajšcš go z wolna nudę i stał się porzšdnym człowiekiem, doœć nawet szczęœliwym. Jego wiersze, o dziwo, nie stały się przez to gorsze, co było o tyle łatwiejsze, że nigdy nie były dobre. Brak wyraŸnych powodów, by interesować się dalszymi losami obojga. Wuj Baltazar odstawił popielniczkę i wzišł do ręki mosiężny przycisk z głowš Dantego. Grzebałem w bibliotece w wielkich kopertach ze starš korespondencjš. - Mam! - wykrzyknšłem z triumfem.- Oto zachowana próbka jego młodzieńczej twórczoœci, nim zapoznany autor stoczył się w cichš dolinę przyzwoitej egzystencji. Czytaj! Cola ciebie. Syntetyczne. Wuj podawał tekst sucho, również nieomal po dziennikarsku, nowoczeœnie, z dystansem. - Holoubek, psiakrew - pomyœlałem głoœno. Nie dosłyszał. Czytali niemowlęcia pupka zielona kupka żaczek pierwsza miłoœć wódeczka chora wštróbka raczek parę odznaczeń i już niosš trupka idiotyczna w kółko ucieczka człowieczka od stada do stada sam - Ÿle z nimi - Ÿle wcišż go coœ gryzie wstaje siada siada wstaje siusia (mocz oddaje) do umywalki ostatnia perwersja Maciusia - Całkiem niezłe. Indywidualne - zakonkludował wujcio. - To był zresztš miły człowiek! Szkoda, że już poszedł! Od razu go polubiłem! - Zauważyłam to od pierwszej chwili - rzekł Anioł z uœmiechem. Postawił spokojnie popielniczkę i Dantego na miejsce, a przed wujem talerzyk karmelków. - Chrupnšł - powiedział. - Chciałem cię przeprosić - szepnšłem do wuja - za nieprawdziwš, zmyœlonš historyjkę z życia naszego goœcia. - Chrupnšł głoœniej. - A wierszyk napisał Sulpicjusz, któremu zawsze odmawiasz wszelkich zdolnoœci. - Gdzie jest popielniczka? - zapytał i zapalił papierosa. To mnie uspokoiło. 13 Czwartš Czajkowskiego Royal Philharmonic Orchestra zaczęła z wielkim niby rozmachem, ale jakoœ zbyt cicho. Czyżby taka dziwna akustyka manchesterskiej Trade Hall, czy może w samolocie uszy mi się „zatkały”? Osiemdziesięciodwuletni sławny sir Thomas Beecham dyrygował siedzšc w czerwonozłotym fotelu-tronie. Jego drobne, wyraziste dłonie drgały precyzyjnie. Dopiero przy pierwszej frazie skrzypiec zauważyłem, jak gra orkiestra: paroma centymetrami smyczka, a blacha tylko „udaje” forte, grajšc cichutko. Zdziwiłem się bardzo. I tak „przeszeptali” całe trzy częœci, z tym, że pizzicata scherza zabrzmiały po przyzwyczajeniu słuchacza do takiej propozycji dŸwiękowej jak mandolina-gigant. Przed finałem sędziwy sir Thomas zerwał się nagle z fotela, jak nie machnie, jak nie huknš fff. Sala była jak porażona. Ja oszalałem. Potem pewien wytworny pan zapisywał nazwiska osób, które miały być wprowadzane kolejno przed oblicze znakomitego dyrygenta. Gdy przyszła moja kolej, wytworny pan powiedział: „Mister Czyż (zabrzmiało - cheese, jak ser), plea-a-ea-ease”. Pod bacznym, ale przyjaznym spojrzeniem sir Thomasa wybškałem moje podziękowanie za wspaniały koncert, mojš, pożal się Boże, angielszczyznš. Obok niego siedziała œliczna młoda dziewczyna. Skłaniajšc się przed niš wytwornie, zastanawiałem się: córka czy wnuczka? Dowiedziałem się potem, że żona. To było drugie, wielkie zaskoczenie tego wieczoru. Pamiętam tę niezwykłš Czwartš symfonię, choć minęło już około dwudziestu lat i wielki sir Thomas dawno nie żyje. A teraz znów - sir John. Czytam wiadomoœć o œmierci tego wspaniałego artysty i dyrygenta. Wymiera, ginie zupełnie generacja naprawdę wielkich dyrygentów. Mówiš, że dzięki płytom, radiu, telewizji wszyscy stajš się podobni do siebie, bezbarwni, nijacy. A może nie rodzš się już wielkie indywidualnoœci? Miałem szczęœcie kilkakrotnie zetknšć się z sir Johnem Barbirolli. Zaczęło się jak w kinie: Rano był telefon z Pagartu, że Barbirolli ze swojš Halle Orchestra w drodze do Moskwy wystšpi w Warszawie i w Łodzi, gdzie byłem wtedy szefem filharmonii. Zapłacić mamy czterdzieœci tysięcy złotych. A skšdże w œrodku sezonu wytrzasnšć takš sumę? Po godzinie telefon z Pagartu - że trzydzieœci tysięcy. Dzwonimy do przewodniczšcego, do komitetu. I po godzinie - jeszcze jeden telefon z Warszawy. Już nie pamiętam dokładnie, ale chyba tym razem mowa była o dwudziestu tysišcach. Trzeba Anglikom urzšdzić drugi koncert poza Warszawš, a ŁódŸ najbliżej, najwygodniej. Bardzo się cieszyłem, że poznam sławnego Barbirollego. Mniej - że ja dyrygować mam nazajutrz normalnym, abonamentowym, pištkowym koncertem. Takie zestawienie musi dla mnie wypaœć fatalnie. Ale cóż robić? Od poniedziałku robiłem normalne próby. W czwartek rano zakupiliœmy kwiaty, wybrałem delegację, z którš miałem udać się na dworzec. Sir John miał przybyć z orkiestrš o godzinie piętnastej z minutami. Na razie próbowaliœmy głównš pozycję naszego pištkowego koncertu Sinfonia antartica Williamsa. I wtedy rozbrzęczały się kaloryfery. Coœ tam w nich dziwnie wygrywało, piszczało. Zrobiłem awanturę w administracji, że wstyd, że skandal. Wielki Barbirolli i... kaloryfery. Wezwano hydraulika. Nie tracšc czasu, mimo przeszkód próbowałem dalej. Hydraulik wszedł na salę podczas Adagia. Mały czarny człowieczek, w długiej szarej jesionce. Hałasował, więc krzyknšłem przez ramię, żeby był cicho, bo teraz jest próba i potem będzie sobie te kaloryfery naprawiał. Ale on dalej chodził po sali, coœ tam oglšdał i szurał nogami, więc krzyknšłem ostro, żeby natychmiast wyszedł. Zbliżył się do mnie, wszedł na podium. Wtedy go poznałem. I przeraziłem się oczywiœcie. Barbirolli wołał w uniesieniu: - To nadzwyczajne! Przyjeżdżam do omiata, którego nazwy wymówić nie umiem, o którego istnieniu do wczoraj nie słyszałem. Przybyłem wczeœniej, by obejrzeć salę, w której dziœ jeszcze będę koncertował. Wchodzę i co słyszę? Mojš symfonię! Czy pan wie, młody człowieku, że Williams mnie jš dedykował? Prowadziłem jej prawykonanie. To moja symfonia! Wiolonczele: łuki przez cały takt! Klarnety: pp dwa takty przed siódemkš. Doœć! Gracie teraz dla mnie. Zaczynać! Siadł w pierwszym rzędzie krzeseł. Drżšcš rękš dałem znak. Tak pięknie grajšcej orkiestry Łódzkiej Filharmonii nigdy przedtem nie słyszałem. Naprawdę. Potem Barbirolli wszedł ponownie na podium. Był wzruszony. - Dziękuję wam, panowie. Sprawiliœcie mi wielkš radoœć. Młody człowieku, jeszcze w tym roku będzie pan dyrygował mojš orkiestrš w Manchesterze. Dotrzymał słowa. Był rok 1958. To była moja pierwsza dyrygencka wyprawa do Anglii. Œwietne sš orkiestry angielskie. Pracujš skoncentrowani, zdyscyplinowani, uprzejmi, uœmiechnięci. W drodze powrotnej z Manchesteru otrzymałem w Londynie niespodziewane zaproszenie od znanego impresaria pana Van Wycka, bym odwiedził go w jego biurze. - No! Teraz się zacznie - klasnšłem w dłonie i punktualnie zjawiłem się u starego dżentelmena. W poczekalni jego biura mignęła mi smukła sylwetka Fou-tsunga. Pan Van Wyck grzecznie się ze mnš przywitał, posadził, przyjrzał mi się bacznie i ponownie zniknšł za płachtš gazety. Utonšł w lekturze, tak jak go zastałem wchodzšc. Trochę się zdziwiłem, ale ponieważ na biurku leżało kilka innych gazet, więc i ja zabrałem się do lektury, dumny nieco z mej angielskiej flegmy. Dopiero po dłuższej chwili pan Van Wyck powiedział: - Ma pan pięknš prasę. Tu właœnie „Manchester Guardian” pisze: „... polish answer to Leonard Bernstein”... Prawdopodobnie ma to znaczyć „polski odpowiednik Bernsteina” - przetłumaczyłem sobie szybko. NieŸle. Podsunšł mi gazetę. „...full of geniality” - przeczytałem i dostałem czegoœ w rodzaju czkawki. Dopiero póŸniej stwierdziłem w słowniku, że „genial” nie znaczy wcale genialny, lecz tylko uprzejmy, przychylny, o dobrym samopoczuciu. Ale mimo to recenzje były niezłe. - Miło mi pana poznać - starszy pan oglšdał mnie bezceremonialnie. - Chciałbym coœ dla pana zrobić. Ale jakby tu zaczšć? Niech mi pan coœ podda, powie o sobie. - Przepraszam, nie rozumiem. Co o sobie? Po prostu dyryguję. - Ach, to wiem. I jak widzę nieŸle. Ale to mało. Coœ jeszcze... atrakcyjnego - Dla publicity, Nic pan nie rozumie - kręcił głowš. - Widział pan tu Fou-tsunga? - Widziałem. - On u mnie zrobi karierę. - Bardzo dobry pianista - powiedziałem. - Nie tylko, drogi panie. Poza tym jest Chińczykiem. I gra Chopina. I wyjechał z Polski. I będzie zięciem Menuhina. - Bomba - rzekłem i bezradnie rozłożyłem ręce. - Nie gram Chopina, nie jestem Chińczykiem, nie ucieknę z Polski i nie będę zięciem Menuhina... - Ja... tylko dla przykładu - zaœmiał się. - Może co innego? Smutno kręciłem głowš. - Trudno będzie - stary dżentelmen uœmiechnšł się i wycišgnšł rękę na pożegnanie. - See you later. - Good bye Mr. Van Wyck. Kiedyœ, wiele już lat temu, gdy w londyńskim Albert Hallu dyrygowałem utworem jednego z naszych czołowych kompozytorów, w przerwie próby, właœnie z tymże kompozytorem szedłem kuluarami a przeciw nas idzie muzyk z orkiestry z nieznajomym panem. Kłaniajš nam się uprzejmie, z szacunkiem, z uœmiechem. Za chwilę dogania mnie mój londyński znajomy, Polak. Ryczy ze œmiechu. Co się stało? - Widziałem, jak się panom pięknie kłaniali. Przechodzšc słyszałem fragment ich rozmowy. Ten muzyk mówił swemu znajomemu dosłownie (przepraszam)i „A to gówno, co zaraz usłyszysz, to napisał ten z lewej”. Fe, panowie, nieładnie! Londyn jest bardzo ładnym miastem. Nie wiem, dlaczego przypomina mi Kraków, choć architektura całkiem inna... 14 Wielki Klemperer podniósł batutę. Nim zabrzmiały pierwsze akordy Eroiki, przez kilka sekund absolutnej, pełnej napięcia ciszy toczył nieprzyjaznym wzrokiem po skupionych twarzach muzyków. Opadła niżej po przebytym zawale jedna strona ust nadawała mu wyraz wzgardliwej, wrogiej ironii. Dwie eksplozje Es-dur i wiolonczele wzniosły hymn o niezłomnym bohaterstwie ludzkiego serca. Niecierpliwy gest dyrygenta i w pół taktu urwana pieœń zamilkła. - Noch mal! - warknšł maestro. Członkowie wybornej Królewskiej Filharmonii pochylili się nad instrumentami. Armatni salut akordów, znów wiolonczele i... znów ten niecierpliwy gest i wœciekłe: - Noch mal! Orkiestra znieruchomiała. Nikt nie oczekiwał takiego poczštku próby. Mocniej jeszcze zabrzmiały dwa strzały akordów, ciemniej zaœpiewały wiolonczele. Gest i cisza... Klemperer odwraca się do sali, gdzie w głębi siedzi jego impresario: - Niech mi pan powie, czy to... - znów te złe oczy i wykrzywione usta - czy to amatorska orkiestra? Gwałtowne poruszenie na estradzie. - Nie gramy! - woła ktoœ z oburzeniem. - Panowie, spokój! - krzyczy inspektor orkiestry. - On nas obraża! - padajš głosy. Oblicze Klemperera rozjaœnia coœ w rodzaju uœmiechu. - No, teraz mogę zaczynać! - mówi do siebie, ale doœć głoœno. Ten majster wiedział, bowiem od dawna, że dyrygentura jest problemem przede wszystkim psychologicznym. Że wielkie napięcia można budować tylko na podatnej, odpowiednio przygotowanej psychice orkiestrowej zbiorowoœci. Stšd też się brały aranżowane przez Fitelberga na próbach awantury. Gdy nie mógł on poruszyć ospałej, ciężkiej z natury orkiestrowej psyche, upatrywał wœród muzyków ofiarę i rzucał się na niš, chcšc w jakikolwiek sposób wyrwać z bezwładu, zbulwersować, zmobilizować wszystkich. W ostatecznym rezultacie dyrygent musi osišgnšć już na próbach, obojętnie, jakimi œrodkami, skoncentrowanš i pełnš napięcia grę zespołu. By orkiestra tak grała, jak on chce, to jeszcze za mało. Oni muszš chcieć tak grać, jak on chce, żeby grali. Czasem przy pierwszym zetknięciu z dyrygentem orkiestra mobilizuje wszystkie swe najlepsze siły. Czasem - żenujšco drobnš ich czšstkę. Raz w takiej właœnie sytuacji, stojšc przed zespołem o znakomitej międzynarodowej sławie, przerwałem już po paru taktach i zapytałem z głupia frant: - Co to znaczy? Co to znaczy? Nikt nie wiedział, o co mi chodzi, ale na wszelki wypadek orkiestra bardziej się skoncentrowała. Wtedy rozpoczšłem „polowanie na „artystę.” Nie reagowałem na przeciętnš grę zespołu, czekałem. Gdy oboista zagrał szczególnie pięknie solowš frazę, przerwałem, zrobiłem z tego wielkš sprawę. - Bardzo pięknie - powiedziałem - i dŸwięk, i fraza... nadzwyczajnie! Dziękuję panu! Muzycy sš jak dzieci i jak wszyscy ludzie czuli na miłe słowo. Nie musiałem długo czekać, żeby klarnecista zechciał pokazać swš również niepoœledniš klasę. I to skwitowałem komplementem. Potem waltornista... Teraz, majšc już sojuszników, zaatakowałem ostro kwintet za brak precyzji, blachę za niedbały dŸwięk. Tu za póŸno, tam za wczeœnie, tu niespokojnie, tam za twardo, bez wykończenia i tak dalej. Krytykę przyjęto bez sprzeciwu. Gdy w następnym roku dyrygowałem ponownie tym samym zespołem, na pierwszej próbie orkiestra zaoferowała mi z miejsca dobrš grę. - Bardzo dobrze - powiedziałem przerywajšc po paru minutach. - Precyzyjny i ładny dŸwięk. Muzycy uœmiechali się przyjaŸnie. - Dobrze, ale zwyczajnie - kontynuowałem. - To mnie nie interesuje. To już dziœ nie interesuje nikogo! Ma być nadzwyczajnie, feno-me-nal-nie! Rozeœmiali się. - A ja widzę, że mam wszelkie możliwoœci, żeby z państwem to osišgnšć! I myœlę, że osišgnšłem. Był to też wyjštkowy chyba przypadek zgodnoœci poglšdów krytyków, z moimi. Kiedyœ, po moim drugim koncercie w Paryżu, w momencie, gdy kłaniałem się publicznoœci, nagle za mymi plecami zabrzmiały tršby. Byłem zaskoczony, przestraszony nawet. To orkiestra grała mi fanfarę! Szczęœliwy niezmiernie przyjšłem zaproszenie na koncert w następnym sezonie, niepomny już, jak trudny miałem okres pierwszych prób. Kiedy przyjechałem po roku, powitano mnie niezwykle goršco, jako że na ogół orkiestry sš wdzięczne dyrygentom, z którymi dajš dobre koncerty. (Swojš drogš zastanawiajšce jest, że często powitalne oklaski miewam żywsze od pożegnalnych.) Zastałem jednak zespół w bardzo złej formie, być może, dlatego, że walczył on w tym okresie ze swym stałym szefem, którego zresztš wkrótce się pozbył. Muzycznie próba zaczęła się bardzo Ÿle. Moje interwencje nie dawały żadnego rezultatu, wręcz odwrotnie, było coraz gorzej. Szybko opadł entuzjazm zespołu, przeszedł w obojętne rozczarowanie (dyrygentem, nie sobš - oczywista) i w końcu zapanowała atmosfera wrogiego zdenerwowania. Nie dawałem jednak za wygranš. Drugiego dnia powiedziałem: - Drodzy państwo! Tak grać nie możemy i nie będziemy! Cenię sobie bardzo dowody waszej przyjaŸni i uznania (których już zresztš wcale widać nie było), wolę jednak stracić waszš sympatię niż zgodzić się z tym, by... - i tu z uporem maniaka powtarzałem moje żšdania. Bez skutku. Wieczorem w hotelu gryzłem palce w bezsilnej, bliskiej rozpaczy wœciekłoœci. Generalna próba zaczęła się także fatalnie. Zupełne dno. Znów przerywałem, złoœciłem się, żartowałem, prosiłem... Też nic, żadnego efektu. I oto raptem... jakby stał się cud. Jakaœ fraza skrzypiec pięknie wyœpiewana, krótkie solo rogu i... orkiestra odnalazła nagle cudowne, szlachetne brzmienie. Moje powtarzane do znudzenia uwagi przyoblekły się w piękny dŸwięk. Zapanował jakiœ dziwny, niemal uroczysty nastrój. „Muzy wleciały do sali” - jak mawiał Fitelberg. Słyszałem szum ich skrzydeł. Na prawdę. I byłem wzruszony. Potem był piękny koncert, wielkie brawa i znów - fanfara, i wszyscy uœmiechali się do mnie tak przyjaŸnie. Czułem jednak w duszy ciężar przeżytych wahań. Od entuzjazmu do wrogiego rozczarowania i - dzięki Bogu - z powrotem. Taka huœtawka! Gdy w toalecie odważyłem się spojrzeć w lustro, zdziwiłem się niepomiernie widzšc, że nie posiwiały mi skronie... 15 Wszystkie stoliki niewielkiej restauracji hotelowej były zajęte. Maltre chótel uœmiechnšł się do mnie przepraszajšco. Podszedł do dwojga starszych ludzi. Zamienił z nimi parę słów po angielsku, póŸniej już po niemiecku zwrócił się do mnie: - Ci państwo sš tak uprzejmi, zapraszajš pana do swego stolika. Przysiadłszy się podziękowałem grzecznie mojš podłš wcišż angielszczyznš, zapewniajšc równoczeœnie, że po spożyciu porcji szynki i szklance herbaty znikam natychmiast. - Szynki? - zapytał w smutnej zadumie mój Amerykanin, a jego małżonka pokiwała głowš wpatrujšc się niewidzšcym wzrokiem w stojšce na stole sałaty. Były tam, bowiem tylko sałaty. Sałaty wszelakie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. - Czy wie pan - mój sšsiad przysunšł się nieco - że œwinia w przekroju anatomicznym bardzo przypomina budowę człowieka? - Nie tylko w przekroju - włšczyła się małżonka. - Poza identycznym niemal układem narzšdów, niech pan zważy wszystkożerna, ubogie owłosienie, lubi kšpiele błotne... - nie małpa zatem jest najbliższym człowiekowi stworzeniem? - zapytałem. - Œwinia! - powiedział sšsiad patrzšc mi w oczy. Kelner stawiał właœnie półmisek z cieniutko krojonš, różowš szyneczkš. I chrzan. - Chce pan zjeœć kawałek siostrzyczki? - nachylił się do mnie dżentelmen, patrzšc groŸnie. - Kanibalizm! - zasyczała pani. - Proszę to zabrać! - powiedziałem szybko do kelnera. - Może jajecznica? - zapytał grzecznie. - Płody kurze! - przejmujšco szepnšł pan. - Nie, dziękuję. Ograniczę się do herbaty - powiedziałem blado. Czułem się jak na sabacie czarownic. Miałem jeszcze ochotę na szprotki, ale przypomniałem sobie Afanasjewa, który pisał, że pudełka szprotek to małe trumienki, w których leżš rybki-nieboszczki. I ktoœ im poucinał główki... Więc zrezygnowałem. Nie œmiałem. - Prosimy do nas na sałatkę! - pani uœmiechała się słodko. Szybko dopiłem herbaty. Milczšcym ukłonem pożegnałem moich wegetarianów i wyszedłem. Rano obudziłem się spocony. Miałem straszny sen. Jadłem jamnika. Na œniadanie piłem kawę z mlekiem i jadłem bułkę z serem, ale bez smaku. Przemyœliwałem nad niesprawiedliwym, krzywdzšcym stosunkiem człowieka do krowy. Niby jš karmi i poi... Ale żeby tak doić? Przez całe życie? 16 Zapadłem już w mgławicę snu, gdy nagle zadzwonił telefon. - Dobry wieczór. Mówi redaktor L. Z trudnoœciš zbierałem myœli - Ach, to pan. Nie, nie, wcale mnie pan nie obudził. Czy co? Czy podobał mi się artykuł? A jakże mógł mi się podobać? Przyszedł pan do filharmonii mówišc, i słusznie zresztš, że nie było mnie już dziesięć lat w tym mieœcie, żebym coœ przekazał dla czytelników pańskiego pisma. I od razu poprosiłem, żeby na pierwsze pańskie pytanie, czy to prawda, że obejmuję filharmonię - ani słowa. Nie czas jeszcze na to, i nie wiadomo na pewno, i nie ja to mam ogłaszać. A pan robi z tego artykuł. Jakże można, mój drogi panie? Nie słuchałem już, jak się sumitował, tłumaczył, klarował. Zadumałem się smutno, że nie umiem w takich sytuacjach poradzić sobie jak kiedyœ Ficio, czyli wielki Fitelberg. A wyglšdało to tak: W programie była Klasyczna Prokofiewa. Fitelberg, przyjaciel kompozytora, prowadził ongiœ w Paryżu jej prawykonanie i póŸniej wielokrotnie, zawsze znakomicie. W ostatnich latach życia był jednak bardzo nerwowy i na koncertach brał nieraz ogromnie szybkie tempa. Tym razem w Katowicach przeszedł siebie. Było to rekordowe, najkrótsze wykonanie klasycznej, i tylko wirtuozostwu Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i znakomitemu jej przygotowaniu przez Ficia należy zawdzięczać, że rzecz się od dzikiego tempa nie rozsypała. Tak, więc młody recenzent N. miał może trochę obiektywnej racji. Nie miał tylko taktu w stosunku do sędziwego, wielkiego Fitelberga. - Kto to jest ten pan N.? - zapytał nazajutrz Fitelberg Alinkę - miłš sekretarkę WOSPR-u. - Chciałbym z nim mówić, osobiœcie. Alinka dzwoni: - Pan redaktor N.? Dyrektor Fitelberg chciałby z panem mówić. Osobiœcie. Zechciałby się pan pofatygować? Dziękuję. Może wobec tego jutro, ósma piętnaœcie, gabinet dyrektora. Uprzejmie dziękuję. Do widzenia! Nazajutrz, punktualnie o ósmej piętnaœcie: - Pan dyrektor prosi! Młody człowiek staje w drzwiach niepewnie. W rogu gabinetu, za biurkiem, lwia głowa Ficia. - Właœnie... tego... pan dyrektor chciał ze mnš mówić. Fitelberg milczy, patrzy skupiony, ze zdziwionym jakby wyrazem twarzy. - Moje nazwisko N. - bška przybyły. Ficio wcišż siedzi bez ruchu, wzrokiem tylko gniotšc przybysza. Sekundy trwajš wieki... Nagle wstaje na całš potężnš wysokoœć i szerokim, władczym gestem bez słowa wskazuje recenzentowi drzwi. To jest pomysł! - zachwycam się w duchu - słuchajšc jednym uchem tłumaczeń mego redaktora. Specjalnie zaprosić, by wyrzucić! Klasa! - Nie, nie! Nie gniewam się - mówię do słuchawki. - No, trudno, nie szkodzi. Dobranoc. Wzdycham ciężko i zasypiam. 17 Buenos Aires, kwiecień 1969. Trochę wiosny jesieniš... - przepraszam, znów odwrotnie. Gdy przeprałem sobie małe co nie co, trzy dni to schło w łazience. Wilgotnoœć powietrza około osiemdziesięciu procent. Zaczęło mnie łupać w łokciu. Rozmigotana, wspaniała oœmiomilionowa stolica. Buenos Aires znaczy: dobre powietrze. Piękne imię sprzed epoki Diesla. Samochody pędzš obchodzšc czy raczej objeżdżajšc wszelkie przepisy. Ale wypadków mało. Wspaniały refleks kierowców, zgrzyty hamulców, wesołe przekomarzania: „Imbecile!” „Cretino!” - i jadš dalej. Jadš i tršbiš. Miliony klaksonów. Jest oczywiœcie zakaz tršbienia, więc tršbiš bez przerwy. Efekt akustyczny nieprawdopodobny: jakby wszystkie Warszawskie Jesienie i amsterdamskie Gaudeamus, i darmstadzkie festiwale, i kolońskie Urauffiihrungen na jednš nagrane płytę. Sš orkiestry grajšce bez dyrygenta - œwietnie. Oto wielka symfonia - bez kompozytora! Wspaniała! Tym wspanialsza, że piszę te słowa na wakacjach w cichym wiejskim domku. Stara i gnuœna Europo! Patrz i ucz się! Oto w Buenos Aires z okazji przybycia dyrygenta - bankiet na 60 osób. Dyrygent przywędrował sponad dwunastotysięcznokilometrowej tak zwanej dali, jednakże - toutes proportions gardes - gdy jadę na koncert z Warszawy do pobliskiego, powiedzmy, Krakowa (przeliczam szybko 60 osób dzielę przez 12 000 kilometrów, dostaję w wyniku 1/200 „osobokilometra”; mnożę przez odległoœć Warszawa-Kraków wynoszšcš 300 kilometrów. Otrzymuję w wyniku 1,5), przynajmniej półtorej osoby powinno podjšć mnie skromnie cocktailem. Niechże więc miła kelnerka z Cracovii ratuje honor podwawelskiego grodu, gdy poproszę: „Małš czarnš, dla mnie”. Wróćmy jednak na bankiet w Buenos Aires. Wytworne toalety pań i panów, ożywiony gwar głosów, białe kitle kršżšcych kelnerów. Ktoœ poinformował mnie poufnie, znaczšco: - Będzie Coca-Cola! Prawie parsknšłem œmiechem. Wieœć migiem rozeszła się po sali. „Coca-Cola, Coca-Cola!” - podawano sobie z ust do ust przytłumionym głosem. Poczułem się jak w studenckim teatrze, podjšłem zabawę i „Coca-Cola!” - poinformowałem konspiratorsko sšsiada. Oczy mu rozbłysły i z szacunkiem pochylił głowę. Chyba wypiłem za dużo - zaniepokoiłem się, wstałem i z lękiem rozejrzałem się po otoczeniu, czy nie dwoi mi się w oczach. Nie! Jednak gdy zobaczyłem znajomš twarz signora Faradello, pot zrosił mi czoło. Jest dwóch braci--bliŸniaków panów Faradello, zawsze chodzš razem. Dziœ widzę tylko jednego - a więc nie podwójnie, lecz w połowie tylko. Podszedłem niepewnym krokiem: - Cieszę się, że znów panów widzę - powiedziałem grzecznie, nieprawdziwie. - Brat nie mógł, niestety, przybyć. Czy panu nie jest słabo? Wtedy ktoœ zawołał głoœno: „Coca-Cola!”- i wszyscy wstali. Herold przy drzwiach zaanonsował donoœnie nazwisko i królewskim krokiem wszedł poważny starszy pan z wytwornš paniš. Herold ogłosił drugie nazwisko i wszedł drugi równie elegancki pan, z pięknš paniš. Rozdzielali ukłony. Szmer: „Coca-Cola” - wygasał na wargach zebranych. Potem pan Faradello wyjaœnił mi, że Coca-Cola jest jednym z najpotężniejszych koncernów, równych MG czy Shellowi. Pierwszy pan to był generalny dyrektor Coli na Południowš Amerykę, drugi - na Argentynę. - Robotnik wykonuje, powiedzmy, 300 elementów na godzinę - mówił z uœmiechem.- Zbadano, że po wypiciu dwu szklanek wody wykona ich 280, po szklance herbaty i posiłku 240. Po butelce coca-coli 330. W wielu jeszcze krajach robotnika nie stać na szklankę herbaty do pajdy chleba, którš przyniesie ze sobš do pracy. Na colę zaœ stać. Zainteresowane przedsiębiorstwa biorš bowiem na siebie częœć kosztów. Tajemnicze działanie orzeszków cola. Tajemnica produkcji. Brak działań ubocznych. Coca-Cola subwencjonuje też kulturę. Między innymi i pańskie honorarium - uœmiechnšł się. W locie powrotnym do kraju, podczas postoju samolotu w Madrycie, w poczekalni dla „transit-pasażerów” popijałem mocnš kawę. Do baru podszedł młody człowiek i powiedział głoœno: - Coca-cola! W niespodziewanym odruchu wstałem gwałtownie i... rozlałem kawę. Zawstydziłem się sam przed sobš. Młody człowiek popatrzył na mnie z pobłażliwym uœmiechem. Byłem wœciekły. A swojš drogš coca-cola jest naprawdę niezła i... bezalkoholowa. 18 - Chciałeœ telefonować? Nie krępu jsię - powiedział wujaszek siadajšc wygodnie w fotelu. Podziękowałem grzecznie sztucznym uœmiechem i nakręciłem numer. - Halo! - Przepraszam, czy jest pan Rawkowski? - Pan Rawkowski wyszedł. - A kiedy będzie? - Gdzieœ o czwartej. - O czwartej gdzieœ, a o której w domu? - Proszę pana!!! - Trzask. - Zaczynam się o ciebie niepokoić - wujaszek kręcił głowš. - Zauważyłem pewne odchylenia od normy i w myœleniu, i w zachowaniu. Do tego skrzywione morale, nawet zawodowe... - Że niby co? - obruszyłem się - No, na przykład:, po co czytasz te filmy w telewizji? - Wcale nie czytam. To ktoœ inny. - Jak to inny? Przecież słyszałem, jak zapowiadajš: „Czytać będzie Henryk Czyż”. Nie wstyd ci tak dorabiać, chałturzyć? - Ależ to nie ja. Jest taki aktor. - Nie opowiadaj. Poznałem cię po głosie. - Oj, co się będę kłócił. No, to czytam... - A ile ci za to płacš? - Czterysta złotych. - Mało. - Mało. - To po co czytasz? - Przecież mówiłem, że nie czytam. - Przestań kręcić! Przecież sam się przyznałeœ... - Wujaaaaszku!... Zadzwonił telefon. - Halo? - Halo. - Henryk? - Tak, ja. - Mówi Wanda... Głos w słuchawce sopranowy. Wanda Wiłkomirska poza estradš wypowiada się aksamitem wiolonczeli... Szukam nerwowo w pamięci. Nie przypominam sobie innej Wandy poza słynnš skrzypaczkš i tš historyczno-legendarnš, a z Jakubowskš nie jestem na ty. Na wszelki wypadek odpowiadam serdecznie. - Dobry wieczór, Wandziu. Co słychać? - Co się wygłupiasz? - Wcale się nie wygłupiam. Pytam, co słychać. - Henryk?... - Słucham... Chwila ciszy. - Nie możesz tak ze mnš rozmawiać... Co to znaczy? - Co mianowicie? Chwila ciszy. - Przepraszam, czy to pan Henryk Czyż? - No ja, oczywiœcie. Słyszę w słuchawce jakieœ nieokreœlone szmery, coœ jakby objawy zdenerwowania, może wycieranie nosa. - Wanda? - pytam zaniepokojony. Cisza. - Pani Wando! Przepraszam. Czy pani czasem nie pomyliła numeru telefonu? Mój imiennik, aktor, mieszka w Falenicy... W słuchawce srebrzysty œmiech i głos już spokojny i nawet rozbawiony. - Bardzo pana przepraszam! - Nie szkodzi. Ma pani bardzo miły głos. Czy pani jest też z branży teatralnej? - Tak... - Znam się trochę na teatrze, proszę pani. Nagłe zastępstwa to moja specjalnoœć. - A pan jest może tym dyrygentem? - Tym właœnie. - To mogłoby być interesujšce... - Kolacja! - powiedział Anioł wchodzšc do pokoju. - Słucham? - srebrzyło w słuchawce. - Właœnie... żona mnie woła na kolację. Proszę ucałować ode mnie Henia! - Pocałuj psa w nos! - burknęł wujaszek. - Dziœ będš pyzy! - obwieœcił Anioł z dumš. 19 - Co pan ostatnio dyrygował? - zapytał z uprzejmym zainteresowaniem. Znów siedzieliœmy w tym samym hallu hotelowym z dyrektorem wielkiej opery. - Trzeciš i Pištš. Rok beethovenowski. W Budapeszcie, Berlinie i Łodzi. - Jak było? - uœmiechnšł się przyjaŸnie. - Prasa bardzo dobra, ale tak trudno być z siebie zadowolonym... Pamięta pan naszš ostatniš rozmowę? Mówił pan: „Talent - dar Boga, natury?” Encyklopedia mówi „Talent- łatwoœć”. To znaczy nie mam za grosz talentu. Tak się męczę okropnie, tak mi jest ciężko... A może talent to zdolnoœć utożsamiania się z utworem, zagubienia siebie, życia życiem dzieła? Łatwoœć zupełnego przestawienia hierarchii wartoœci... Najważniejsze sš czasem problemy czterech taktów po „B” czy siedmiu przed „M, diminuenda na es w klarnecie. Œmieszne i chyba głupie... - Prawie wzruszajšce. - Wewnętrznie zmęczony, przeziębiony, zniszczony, rzec można, człowiek. Po paru tylko koncertach... Mówił pan: „Gwiazda przyjeżdża na naszš estradę - mistrzowsko wykonuje, inkasuje, wyjeżdża”. Przecież pan dobrze wie, że to tylko tak łatwo wyglšda i jakie się za tym kryjš męki, napięcia. Lecz jeœli sztuka odzwierciedla walkę człowieka o najszczytniejsze prawdy, ideały... Słuchacz jest œwiadkiem tragicznych zmagań artysty o maksymalne zbliżenie do ideału... osišgnięcie go, jak i w życiu, jest niemożliwe. Lecz jeœli na sali jest kilku, a choćby jeden tylko człowiek, który to zrozumie i przez chwilę odczuje najpiękniejsze wzruszenie, to myœlę, że już wtedy, dlatego... warto. Zapędziłem się chyba i jestem œmieszny. Przepraszam. - Każda wypowiedŸ serio jest ryzykiem œmiesznoœci. A ryzykantów coraz mniej. Pan mówi, że nie miałem racji. Cieszę się. Choć odrobina optymizmu... Dziękuję! 20 Prószył œnieżek i œlizgawica była straszna. Wolniutko i ostrożnie dojechałem Marszałkowskš do Œniadeckich i stanšłem przed pasami, po których przechodziło kilka osób. I wtedy właœnie: brrum - coœ łomotnęło strasznie, aż podskoczyłem. Ze srebrnego renault wyskoczyła ładna pani i bardzo grzecznie zaczęła mnie przepraszać. Tak niezwykły fakt zdał mi się godny zanotowania. Zza pleców eleganckiej pani facjata renault wykrzywiała się w bolesno-błazeńskim grymasie, z wybitym lewym okiem reflektora. Mój samochód miał lekkie wgięcie bagażnika i zbite tylne œwiatło. W oczekiwaniu na milicję miło mi się z miłš paniš rozmawiało. - Ja to nieważne - żartuję - ale co mšż powie? (zauważyłem na jej palcu obršczkę). - Bardzo dobrze - zacisnęła wargi. - Może nareszcie zwróci na mnie uwagę. Stropiłem się nieco, ale zaproponowałem pani małš kawę w barze Pod Arkadami, zanim nadjedzie milicja. - Teœciowa w wozie - stwierdziła rzeczowo. Właœnie nadjeżdżał wóz Pogotowia Drogowego. - Ma pan szczęœcie - powiedział milicjant, widzšc mnie w miłej ze sprawczyniš wypadku komitywie. - Wczoraj to jedna pani też jednego pana najechała. Mało, że najechała. Wysiadła i lu go w gębę. - Kto taki? - zapytałem zaintrygowany. - Sławna artystka - odrzekł niejasno. Ktoœ ze znajomych polecił mi firmę pana inżyniera T., którego blacharz ma „złote ręce”. Pan inżynier ustala cenę, termin i o nazwisko pyta. Podaję. - Zaraz... - powiada. - Czy pan jest może tym sławnym (rozsłoneczniam się wewnętrznie i już mam kiwnšć głowš skromnie spuszczajšc oczy)... architektem? - kończy inżynier. Do transakcji nie dochodzi z innych, obiektywnych przyczyn, a kompensacyjne pogotowie podœwiadomoœci podsuwa mi wspomnienie: Fitelberg lubił czasem po próbie zaprosić kilku muzyków z WOSPR-u (miał tam swoich ulubieńców) na małš eskapadę na wieœ. Uzbrojeni w szlachetny trunek zajeżdżali przed wiejskš chałupę. - Usmaży nam pani gospodyni jajecznicy? - zagajał Ficio. Gospodyni zapraszała chętnie do czystej œlšskiej chaty i gdy skwierczała już słoninka, Ficio rozglšdał się po izbie: - O, widzę, że ma pani odbiornik. - Dyć mom. - I słucha pani radia? - Dyć słuchom. - To na pewno zna pani gospodyni nazwisko sławnego polskiego dyrygenta? Muzycy mrugajš do niej, że tu, że właœnie, że on... Gospodyni z wrażenia aż jajko na ziemię upada. - Jezusicku! - woła. - Dyć to sam pan Harald przyjechał! Ficio ostentacyjnie opuszcza zagrodę. Za nim - stropieni muzycy. Nad ogniem skwierczały skwareczki... 21 „Nie każdy może sobie pozwolić na luksus „skromnoœci.” Te słowa mego przyjaciela dyrygenta (sic!) utkwiły mi w pamięci. Niegłupie. Trzeba się ustawiać. Choć znałem też kilku wielkich a skromnych, i ci imponowali mi najbardziej. Ale życie uczy, czego innego, a usłużna pamięć podsuwa od razu mnóstwo przekonywajšcych przykładów. Jan Kiepura w zaraniu kariery przed koncertem paryskim (Œwiatowa Wystawa 1929) zapowiedział, że jeżeli ma mu akompaniować z Orkiestrš Polskiego Radia drugi dyrygent, a nie sam Grzegorz Fitelberg - to nie wystšpi. Ówczesny dyrektor muzyczny Polskiego Radia, pan Edmund Rudnicki, zareplikował na to: - Drogi panie Janie! Panu to się już zupełnie w głowie przewróciło! - A komu miało się przewrócić? - z rozbrajajšcš szczeroœciš zapytał Kiepura. I Fitelberg akompaniował. Naszego „chłopaka z Sosnowca” „załatwił” z kolei architekt Pniewski, przedstawiajšc mu projekty krynickiej Patrii. Kiepura był zachwycony. Tytułowali się nawzajem per „mistrzu!” - Mistrzu, to nadzwyczajne! - Mistrz zbyt łaskawy! - Ależ, mistrzu... Wysokoœć honorarium nie była ustalona. Kiepura rozłożył przed Pniewskim wachlarz banknotów: - Mistrzu, myœlę, że ta suma usatysfakcjonuje pana. Pniewski policzył wzrokiem banknoty. - Mistrzu! - powiedział. - Za ten wachlarzyk mogę panu zaœpiewać arię z Toski. Bierdiajew pojechał kiedyœ do Warszawy, by uzyskać wyższe uposażenie. - Ależ panie dyrektorze! - powiedział ówczesny minister kultury, Dybowski.- Pańska gaża jest wyższa od mojej. - A ministrów u was ilu? - zapytał Bierdiajew. - Pewnie ze siedemnastu, a Bierdiajew - jeden! Zaszczycony byłem niezmiernie, gdy jako bardzo jeszcze młodego człowieka Fitelberg zaprosił mnie na kolację do Bristolu. Na sšżnistym rachunku napisał ukoœnie: „Płaci Ministerstwo Kultury”, a na przedstawionym mu do wypełnienia olbrzymim kwestionariuszu personalnym umieœcił tylko dwa słowa: „Patrz leksykon”. Jadłem raz kolację z Semkowem w warszawskim Grandzie. Kelner, widać muzykalny, wiedział, że obsługuje dyrygentów. Semkow spojrzał z niesmakiem na kartę i bardzo z góry na kelnera. - A cóż wy tam dla mnie macie? - wycedził kwaœno, chorował bowiem na żołšdek.Kelner bardzo się zmieszał i wysunšł szereg nieœmiałych propozycji. Ja zamówiłem sznycel. - Sznycel? - zdziwił się kelner pogardliwie, co mnie speszyło. Z atencjš usługiwał Semkowowi, a mnie opryskał sosem... Nadal jednak mam wštpliwoœci. Czy taki właœnie sposób bycia, podkreœlajšcy pewnoœć siebie, poczucie własnej godnoœci, wyniosłoœć nawet - jest naturalny? A może to poza kryjšca kompleksy? I na odwrót: może ci „skromni” - to najwięksi ukryci megalomani? Postanowiłem się zmienić. Do drzwi zadzwonił sšsiad. - Dzień dobry panu. - Uniosłem wysoko brwi i zamarłem w milczeniu, patrzšc przez sšsiada jak przez szybę. - Słucham pana - dodałem z leciutkim zniecierpliwieniem. - Przepraszam... to ja może póŸniej... bardzo przepraszam - wycofał się grzecznie. - Nie szkodzi - powiedziałem i wróciłem do pokoju. - Kto to był? - zapytał Anioł. - Sšsiad. - Czego chciał? - Nie wiem. - Czy ty nie jesteœ chory? - zapytał wuj Baltazar. - Nie. A co takiego?... - Nic, tylko jakoœ tak, przepraszam, głupio wyglšdasz. - Spotkałam w mieœcie Sulpicjusza - powiedział Anioł stawiajšc przed nami herbatę.- Mówił, że wpadnie. - Czy mówił coœ jeszcze? - zapytał wuj cierpko. - Od paru dni znów w domu nie nocuje. - Nie, bo nie był sam... - Wiem - przerwał wuj. - Taka czarna, chuda... - Przeciwnie, mała blondyneczka. - Wybaczcie - i ja się wtršciłem - ale przecież ostatnio była ruda. Anioł smutno skłonił głowę. Wuj machnšł rękš i popił herbaty. Skrzywił się. Podsunęła mu cukier. - Już brałem, dziękuję. - Czy ta „blonda” - zwróciłem się do Anioła - też jakaœ taka... jak i ta ruda, wybaczcie, okropna! Głowa Anioła opadła jeszcze niżej. - bo i ta czarna... - westchnšłem. - Nie podobajš ci się? - wuj zaœmiał się szyderczo, nieprzyjemnie. - Nie mogš... A tobie? - A myœlisz, że jemu się podobajš? - No, oczywiœcie. Dlaczegóżby z nimi chodził? - Prymitywny człowieczku, naiwny prostaczku. Nie rozumiesz komplikacji seksu. One go pocišgajš. Jako neurastenikowi podobajš mu się inne, a inne go pocišgajš. W tamtych się kocha, z tymi żyje. Anioł chrzšknšł, wuj przeprosił. - Życie jest piękne - wykrzyknšłem banalnie, a wuj zgromił mnie spojrzeniem. Sulpicjusz wszedł znienacka. Z kwiatami. - Więc jednak wpadłeœ - powiedział Anioł. - Jako przyrzekł - z mizernym cieniem satysfakcji mruknšł wuj. - Aniele! - wręczajšc jej kwiaty Sulpicjusz, nie wiedzieć czemu, wspišł się na palce. - Wyglšdasz wspaniale. - Naprawdę ci się podoba? - zapytałem podstępnie. - Nigdy tego nie ukrywałem - wykrzyknšł Sulpicjusz. - On się w niej kocha - stwierdził wuj. - To mnie uspokaja - odrzekłem, Sulpicjusz spoglšdał nic nie rozumiejšc. - Siadaj - dodałem nakazujšco. - Masz coœ z belfra - odwarknšł i przecišgnšł spojrzeniem po nogach Anioła, gdy wychodził do kuchni po filiżankę. „Niekonsekwentny neurastenik, pomyœlałem. 23 Gdzieœ od jednego z ostatnich pulpitów - przymrużone spojrzenie zaczerwienionych powiek. Z grš nie jest tam najlepiej, ale w tej symfonii i on ma „swojš” frazę, którš gra, jak umie najlepiej i chyba naprawdę pięknie. Którš kocha i która go wzrusza. Czy odczuje jej piękno „szef” z batutš? Jeœli będzie z nim wtedy, uœmiechnš się królicze oczy. A oto tršbka atakuje „górę”. Napięcie trębacza - jakby walczył o życie. Kiks odczuje jak życiowš klęskę. Czy „szef” mu pomoże, spojrzy, doda otuchy, czy rzuci wœciekłym spojrzeniem lub uœmiechnie się głupio, a może - najlepiej uda, że nie zauważył? Wysoka wrażliwoœć artystyczna występuje rzadko u osobników obdarzonych charakterem umożliwiajšcym osišgnięcie tak zwanej kariery artystycznej, a nawet najniższego jej stopnia, to jest stanowiska dyrygenta lub solisty. Przeważnie ci prawdziwi, urodzeni artyœci przez niedomogi charakteru, brak odpornoœci życiowej i „frajerstwo” zaplštujš się zwykle w wysoce skomplikowane układy rodzinno-życiowe, a zawodowo lšdujš, co najwyżej jako członkowie orkiestr symfonicznych. Jest takich bardzo wielu. Tworzš razem olbrzymi kapitał możliwoœci artystycznych, który oddajš bez zastrzeżeń w ręce dyrygenta. Dyrygent to przeważnie człowiek z charakterem i jasnym umysłem. Z wrażliwoœciš artystycznš często bywa znacznie gorzej. Nawet przy niezłym rzemioœle i dużej sprawnoœci. O, niegodni dowódcy swych szarych żołnierzy! Przy ostrym strzelaniu ginš szeregowcy i padajš twierdze. Dowódcy ginš rzadziej. A szafa gra.. Biedna, stara, skrzypišca szafa skrzypi pod razami bezwzględnej pałeczki. Dusi się z braku oddechu, szerokiej frazy, roni krokodyle łzy goryczy i żalu - miast najpiękniejszego w życiu wzruszenia. Jeœli zaœ mam się trzymać metafory z szafš, to ostatecznie jest to mebel odwiedzany czasem przez „kochanków”. 24 Lot Berlin-Warszawa trwał czterdzieœci minut, ale potem dwadzieœcia minut czekałem, nim walizki przywędrujš z samolotu do Sali odpraw celnych. Podróżnych było mało, celników dużo. Ostatnio „pruto” mnie doœć dokładnie. Bacznie się, zatem rozglšdałem. Za jednym z pulpitów siedziała sympatyczna przystojna blondynka. Przygładziłem włosy, poprawiłem krawat, wzišłem walizki i podszedłem. - Dzień dobry pani - uœmiechnšłem grzecznie. - Piękny mamy dzionek. - Owszem, niebrzydki. Czy pan wszystko zgłosił? - Oczywiœcie. Zresztš, tylko drobiazgi. Jakiœ prezent dla żony... - Musimy przeliczyć pienišdze - powiedziała oschle. - Proszę, niech pan liczy. Liczyłem. - Pan się pomylił. Coœ się tu nie zgadza. - Nie pomyliłem się. Zresztš, proszę pani, to nie miałoby sensu. Skoro zgłaszam całš sumę, to po co miałbym chować dwa czy trzy pagartowskie dolary? - Proszę otworzyć tę walizkę. - Naprawdę pani jest niedobra. Już drugi raz z kolei jestem „pruty” na Okęciu. Czy wyglšdam podejrzanie? O, proszę, widzi pani? Tu jest afisz. Jeżdżę do pracy, dyryguję. - A co jest w tym pudełku? - Muszki do fraka. - A tu? - Brudna bielizna. Niechże mnie pani nie zawstydza. Proszę zrozumieć: wszelkie ryzyko jest dla mnie nieopłacalne. Przy najmniejszej „wpadce” na cle odebrano by mi paszport. A to zwichnęłoby mi karierę. Niechże mnie pani już puœci, bo wszystkie taksówki... - Otworzymy drugš walizeczkę. Dobrze? - Służę pani najuprzejmiej! - Dziękuję, może pan odejœć. Odeszły też już dwa autobusy i wszystkie taksówki. Trzeba poczekać. Bardzo jednak wolno podróżuje się samolotem. Zapaliłem papierosa dla ukojenia rozregulowanych nieco nerwów. Przypomniała mi się inna przeprawa celna, sprzed kilku lat, gdy z całym dużym zespołem specjalnym pocišgiem przekraczałem naszš granicę w drodze do Włoch. - Proszę wejœć do przedziałów - powiedział celnik wchodzšc do naszego wagonu, po czym zaczšł zwijać w rulon dywanik w korytarzu. W œlad za nim posuwał się drugi celnik zbierajšc z podłogi równo poukładane zielone papierki. Naliczył ich przeszło setkę. - Czyje to? - zapytał ten pierwszy. Z przedziałów wychyliły się lekko przestraszone, ale uœmiechnięte twarze pasażerów, wyrażajšce zupełnš niewiedzę i niepomierne zdziwienie. Bo któżby mógł przypuszczać, że pod dywanikiem sypialnego wagonu kryjš się takie skarby. A jednak zgodnie z przysłowiem -pienišdze leżš czasem pod nogami. Tylko się schylić i zbierać. - Czyje to? - zapytał smutno drugi celnik. Zrobiło mi się wtedy żal tych celników. Mieli kłopot. Trudno nawet sporzšdzić raport czy protokół, gdy właœciciela, czyli winowajcy, brak. Trudny i przykry to zawód, wymagajšcy znajomoœci psychologii i wielu innych zalet. Słyszałem na przykład, że raz celnik włoski wskazujšc na podwójny futerał skrzypcowy Menuhina, zapytał mistrza: - Przepraszam, co pan tam ma? Menuhin bez słowa podał mu paszport. Celnik przejrzał go dokładnie. - Paszport jest w porzšdku - powiedział.- A co pan tam ma? - Skrzypce. - To pan jest skrzypkiem? - Tak. - Proszę to otworzyć. O, widzę w tym futerale dwoje skrzypiec, i to zdaje się cennych. - Tak. - Pan gra na dwojgu naraz? - Na jednych, ale czasem potrzebuję drugich. - Menuhin był już poirytowany. - Dziwne - powiedział celnik. - Co dziwne? Niechże pan raz jeszcze obejrzy mój paszport. - Me-nu-hin - Je-hu...- sylabizował celnik bez wyrazu. - No? - Co „no”? - Nic to panu nie mówi? - A co ma mówić? - Przepraszam, czy pan jest muzykalny? Lubi pan muzykę? - Uwielbiam. Mamy z żonš abonament koncertowy. - Celnik uœmiechał się szeroko.- Beethoven, Mozart, a przede wszystkim Bach, panie, Bach... - A mógłby mi pan wymienić parę nazwisk sławnych skrzypków? - Oczywiœcie! Hajfetz, Ojstrach, Stern, Milstein, Francescatti... - No, i...? - Menuhin wycišgnšł rękę z paszportem. - Paszport jest w porzšdku - powiedział celnik.. - Jestem, powiedzmy, jednym z... najbardziej znanych na œwiecie skrzypków. Celnik kręcił głowš z niedowierzaniem. - Pan mi w ogóle na skrzypka nie wyglšda. Proszę, niech mi pan zagra Chaconnę Bacha, to uwierzę. Menuhin chwycił skrzypce i... zagrał. Celnik rycersko padł na kolana. - Mistrzu! Niech mi pan przebaczy! Założyłem się z kolegami o dwieœcie tysięcy lirów, że Menuhin zagra Chaconnę dla mnie! 25 Wahałem się przez chwilę, czy wzišć płaszcz, czy parasol. Byłem jakiœ rozdrażniony i postanowiłem się przejœć. W drzwiach ukazała się głowa Anioła. - Wychodzisz? Było popołudnie, więc żadnych spraw urzędowych, rzecz prosta,, nie miałem. - Posłuchaj, proszę - powiedziałem wracajšc do pokoju. - Ostatnio w Diisseldorfie przeczytałem w gazecie wstrzšsajšcš historię bez lokalnego kolorytu, to znaczy wszędzie mogłaby się wydarzyć. - Słucham - Anioł zapalił papierosa. - Pewien pan był żonaty... - Wstrzšsajšca wiadomoœć. - Nie przerywaj, proszę. To było bardzo kochajšce się małżeństwo. - Zdarza się - wtršcił Anioł. - Gdy ta pani wychodziła z domu, to zawsze zostawiała na kartce wiadomoœć dla męża: „Wyszłam po zakupy”, „.Jestem u fryzjera”, „Poszłam z Ekš na kawę” itepe. Jak mšż wracał, to od razu wiedział, gdzie jest żona. Żona z kolei prosiła, by też pisał wychodzšc pod jej nieobecnoœć, co też czynił. Gdy zapomniał, bardzo się denerwowała, robiła mu gorzkie wyrzuty i płakała, więc pisał, ale rodził się w nim i narastał bunt. Więc nie pisał, ale robiła mu jeszcze bardziej gorzkie wyrzuty i bardzo płakała. Więc nie miał na to sposobu i pisał, a jak przestał, to zaraz znów musiał zaczšć pisał tak przez lat piętnaœcie zostawiał dokładne i zawsze prawdziwe informacje „Poszedłem się ostrzyc”. „Jestem w Cristallo z Karolem” itede. W przeddzień ukazania się wspomnianego artykułu zostawił kartkę z informacjš: „Wiszę w piwnicy”. Sprawš zajęła się policja kryminalna. Anioł, bez słowa podał mi płaszcz. Zasugerowany jego bacznym spojrzeniem, obejrzałem się: - Nic tu nie ma. Co tam wypatrujesz, wujaszku? - Cień - powiedział znaczšco. - Rzeczywiœcie, mój cień, co w tym dziwnego? - Nie twój. - Ej, wujaszku, doprawdy... te twoje żarty... Mój cień. Popatrz. - Poruszyłem się, cień, jak to cień, za mnš. - Nie twój. Jest szczuplejszy. - Widocznie œwiatło pada z kilku kierunków. To naturalne - zaœmiałem się nienaturalnie, podrażniony już tym idiotycznym sporem. Zaniepokoił mnie okultystyczny błysk wujowego oka. - O co ci chodzi? Nie mój, więc czyj? - Tonia Krugera. Znasz tę nowelę Manna? - zapytał. - Coœ sobie przypominam. Tonio zaczšł pisać wiersze, uœwiadomił sobie, że jest poetš, i przestało mu się kleić w życiu... - I zdał sobie sprawę (wybacz, cytuję z pamięci), iż „kto chce uszczknšć najdrobniejszy choćby listek z zaczarowanego drzewa sztuki, musi pamiętać, że płacić za to trzeba czasem nieszczęœciem całego życia”. - więc sztuka to szczepionka przeciw szczęœciu - wzdrygnšłem się. - Dajecie się szczepić tak wczeœnie, że nawet tego nie zauważacie. Szczepionka się przyjmuje, powodujšc goršczkę, którš witacie z radoœciš, bo jest twórcza. Zachodzš zmiany w podœwiadomoœci przede wszystkim, potem kompletne przeszeregowanie wartoœci i już... Z pełnym zapałem przystępujecie do zamęczania siebie i niszczenia spokoju i szczęœcia najbliższych wam ludzi. Wszedł Anioł z herbatš i powiedział - Wujaszku, nie męcz człowieka. Doœć sam się męczy. Gdy wuj Baltazar poszedł, siedziałem jeszcze chwilę, paliłem papierosa i wypiłem parę koniaków. Potem wstajšc obejrzałem się od-ruchowo. Cień został przy fotelu. Wzdrygnšłem się i przetarłem oczy. Po chwili był już przy mnie. Razem poszliœmy do fortepianu. - Za dużo pijesz - zacytowałem Anioła zwracajšc się sam do siebie. Praca mi jakoœ nie szła. Rozstroiła mnie ta rozmowa. Anioł położył mi rękę na ramieniu. - Tak bardzo bym nie chciał, żeby on miał rację - powiedziałem cicho. - Jest przykry, ale zrozum go: martwi się o Sulpicjusza. - Ale... Tomasz Mann?... - On, napisanie noweli o Toniu nie przeszkodziło mu dokonać żywota na łonie kochajšcej rodziny, z pokaŸnym kontem w banku. Poznałeœ kiedyœ we Włoszech jego córkę, nieprawdaż? Jest żonš Luigi Nono, czy tak? - Wiesz - we wspomnieniu odnajdywałem jej szczupłš, ciemnš twarz - wydaje mi się, że w jej oczach widziałem też cień... Tonia Kriugera... - Ten cholerny wuj Baltazar – powiedział Anioł, jak na Anioła chyba zbyt mocno. 26 Pani Genia przyjechała na wakacje z bardzo ładnš, miłš siostrzenicš Kasiš. Kasia miała osiemnaœcie lat, zgrabny, lekko zadarty nosek i œlicznš figurkę. Była bardzo poważna, choć dziecinna, skromna, ujmujšca, ze szczyptš już œwiadomej kobiecej kokieterii. Ciocia nazajutrz powiedziała mi szeptem, że bardzo się Kasi podobam. Żarty... Tak chętnie w nie wierzymy. Ostatecznie mimo trzydziestu lat przewagi wieku (brr) czuję się i wyglšdam chyba doœć młodo. Kasia spoglšdała na mnie poważnie i wnikliwie. Stwierdziłem, że jest jeszcze bardziej urocza, niż myœlałem. Zaniepokoiłem się i kierowany instynktem samoobrony wyszukiwałem, obserwujšc jš bacznie, co też by jej zarzucić można. Przekomarzajšc się wyrażałem wštpliwoœci co do proporcji jej rysów, to że nosek za mały, a usta za duże, że oczy za szeroko rozstawione i w ogóle próżnoœć i kokieteria. Kasi to jednak ani zrażało, ani peszyło i ku memu zdziwieniu stwierdziłem, że piękni młodzi chłopcy, urodzeni podrywacze, dostawali kosza. Dziewczyna zdawała się sentymentem i zainteresowaniem otaczać tylko mnie. Zaczynałem tracić głowę. Następnego dnia obejrzeliœmy z Kasiš mecz tenisowy, pojechaliœmy na mały spacer i po wspólnym obiedzie weszliœmy do kawiarni. Wszystkie stoliki były zajęte. Moi znajomi, państwo T., skinęli rękš. Przy ich stoliku znalazły się dwa wolne miejsca. Byli bardzo sympatyczni. - Kasiu! Przedstaw się. - Spójrz! - powiedziała do męża miła pani - panna Kasia jest jak nasza starsza córka. Matura się pewnie zbliża? - Właœnie w tym roku - wyjaœniła Kasia. - Ale z jakimi trudnoœciami - zażartowałem głupio. - To przepychanie z klasy do klasy! A matematyka... Okropnoœć! - To nieprawda! Proszę tak nie żartować! - Kasia zarumieniła się po uszy. Znajomi œmiali się. - Nie zawsze dzieci dziedziczš zdolnoœci rodziców - mówiła pani. - W tym przypadku mielibyœmy kompozytorkę, a może dyrygentkę? - Bardzo ładnš dyrygentkę - dodał z uœmiechem znajomy pan. - Przepraszam państwa – powiedziałem gwałtownie - zapomniałem o pewnym spotkaniu... Muszę iœć... - Ale Kasia z nami zostanie, prawda?- pani uœmiechała się mile. - Nie... to jest... tak! Oczywiœcie, może zostać! Kasiu, pocałuj tatusia – powiedziałem grobowym głosem. Nadstawiłem policzek i poczułem miękkie dotknięcie jej ust. Wyszedłem. Znad morza wiał chłodny, nieprzyjemny wiatr. Zachodzšce słońce kryło się za brudnš pierzynš chmury. 27 Wieczorem wyjechałem do Warszawy. Wybrałem trasę przez Toruń. „Sentymentalny starszy pan” zapragnšł odwiedzić miasto swych lat uniwersyteckich, pokršżyć po wšskich uliczkach, alejach parku, obudzić wspomnienia... Bardzo wšska ulica Szeroka - zamknięta, rozkopana. „Ruszył ziemię” jubileusz geniusza i odnowi też zapewne stare i bardzo zaniedbane, ale naprawdę œliczne kamieniczki œródmieœcia. Collegium Maius... Wchodzimy we trójkę. egzaminator: profesor Koranyi. Przedmiot „Historia ustroju państw na zachodzie Europy”. Pierwsze pytanie skierowane do mnie: - Przypomina pan sobie... Niderlandy, wiek XIII, księżna Matylda. Proszę mi powiedzieć, z ilu członków składała się Rada Rycerska? Nie mam zielonego pojęcia, ale strzelam bez namysłu: - Z dwunastu, panie profesorze! - Nie dlatego, że pan nie wie - mówi spokojnie profesor - ale dlatego, że jest pan bezczelny... proszę wyjœć! Wyszedłem i... obraziłem się na wydział prawny. Nic mnie nie obchodziła księżna Matylda i jej rycerze. Zignorowałem jš tak dalece, że do dziœ dnia nie znam składu Rady i nawet nie wiem, czy to naprawdę było w XIII wieku i czy na pewno księżna tak miała na imię. Zafrapował mnie wtedy cykl wykładów z aksjologii, prowadzony przez znakomitego profesora Elzenberga. Wstšpiłem na filozofię. Trudno jest postępować, jak należy. Warto więc było choć posłuchać o tym, „co i jak być powinno”, czyli - teorii powinnoœci. Był to rok 1948. Obok studiów grałem jako skrzypek u wielkiego Wilama Horzycy. W teatrze uchodziłem za muzykalnego studenta, na uniwersytecie - za studiujšcego muzyka. Ten korzystny układ nie dał się, niestety, utrzymać zbyt długo. U Horzycy przeszedłem naprawdę „wyższe studia teatru”. Ten wspaniały człowiek i artysta umiał wytworzyć atmosferę prawdziwej „œwištyni sztuki”. Atmosferę, jakiej póŸniej już w żadnym innym teatrze nie spotkałem. Na scenie podczas prób rozmawiało się szeptem. Głoœno rozbrzmiewał tylko głos Autora. Szekspir, Calderon, Norwid, Szaniawski... Kult słowa i niezwykłe wyczucie muzycznoœci poezji, usiłowania, by aktor przekazał tekst ze sceny jak najpiękniej, a całoœć była idealnie zharmonizowana, doprowadziły Horzycę do teatru „œpiewajšcego”. Po wielkim monologu bohatera żšdał od jego partnera, by odpowiadał w kwincie! Po spokojnym adagio wymagał allegra con brio! Budował swe sceniczne symfonie wsłuchany w muzykę dramatu. I rozkochał mnie, muzyka, w teatrze. W takim teatrze. Sen nocy letniej grało nas siedemnastu. Podczas jednej z ostatnich prób Horzyca pochylił się nad kanałem orkiestrowym: - No, panowie! Jak wam się tu gra? - Fatalnie, panie dyrektorze!- odpowiedziałem. Nie byłem wtedy jeszcze tak grzeczny jak dzisiaj. - Coœ takiego! Dlaczego? - był zaskoczony. - Mendelssohn napisał to na wielkš orkiestrę. Powinna być wielka orkiestra. Albo trzeba przeinstrumentować na mały skład. A najlepiej: napisać nowš muzykę. A tak... pitolimy. To żenujšce, jak bardzo byłem wtedy niegrzeczny. W parę tygodni póŸniej Horzyca zatrzymał mnie na korytarzu. - Czy to panu - zapytał - „gra się fatalnie”? Nie próbowałem się wykręcać. - A potrafiłby pan to przeinstrumentować albo napisać nowš muzykę? Mój Boże! Czegóżbym to ja wtedy nie potrafił. - To spróbujmy - powiedział. 28 I tak zaczęła się ta frapujšca i zaszczytna dla mnie współpraca. Zaczšłem pisać, dyrygować i - nawet chodzić razem z dyrektorem na obiady do Gastronomii przy ulicy Szerokiej. Był to dopiero drugi rok po wojnie i cały zespół teatralny korzystał z ulgowych abonamentów obiadowych. Duch wielkiego Horzycy ulatał wcišż ku wieszczom ukochanym i nawet przy zupie o Norwidzie, a przy drugim daniu o Słowackim czy Wyspiańskim rozprawiał. - wielkoœć Norwida w jasnym widzeniu prawdy - mówił w uniesieniu - jego tragizm w... - Wilu! Klopsiki czy sztuka? - (mięsa oczywiœcie) „przebijała” od drugiego stolika pani Stasia, Horzyca szanowna i urocza małżonka. - Klopsiki! - rzucał półprzytomnie, gniewnie, i wracał do wykładu, który chłonęliœmy jak urzeczeni. Pani Stasia uœmiechała się łagodnie, kiwajšc uczesanš starannie czarnš główkš. Jej rysy zachowały jeszcze œlady niezwykłej pięknoœci i tłumaczyły całkowicie fakt, że Horzyca (jak. mówiono) wykradł ongiœ swš małżonkę z domu jej rodziców. Nocš - jak na romantyka przystało, na rowerze ponoć - jako dzielny szermierz postępu. Pani Stasia mawiała potem, że „teatr - to tylko demoralizacja” i że „Wil nie powinien się tym w ogóle zajmować”. Miała po temu pewne uzasadnienie czy jakieœ swoje racje, bowiem nasz genialny dyrektor, choć zarzucił jazdę na rowerze, wielkim romantykiem pozostał już na zawsze. Widzšc moje poważne zainteresowanie teatrem i literaturš, Horzyca mnie polubił. „To zdolny chłopak” albo „kulturalny młody człowiek” - mawiał o mnie. Ten pochlebny sšd i sympatia Horzycy zachwiały się po pewnym pechowym dla mnie incydencie. Stałem się „niewinnš ofiarš” mojej dorywczej pracy przed wstšpieniem na służbę do Horzycy. Grałem wówczas parę miesięcy w Gambrynusie. Była to restauracja z hotelikiem przy ulicy Młyńskiej czy Młynowej. Restauracja i Hotelik - to może okreœlenie niewystarczajšce, bo gospodarz stawiał kilku panienkom kawę. Jak zaczynaliœmy grać o szóstej, to one piły już tę kawę. Każda siedziała przy innym stoliku. Potem przychodzili goœcie i przysiadali się do panienek. Ale nie podobała im się widać nasza muzyka, bo tylko pili i doœć szybko wychodzili z tymi panienkami. A zanim przyszli ci goœcie, to te panienki słyszały, jak koledzy z orkiestry mówili do mnie po imieniu. Kiedyœ, gdy zdšżyłem już, prawie zapomnieć o tym „etapie” mojej kariery muzycznej, idšc z Horzycš i pewnš szacownš aktorkš do kawiarni natknšłem się na dwie z tych panienek. Szły na Młyńskš, bo już zbliżała się szósta. Nawet niebrzydkie dziewczęta, tylko za mocno wymalowane. Jedna z nich pomachała do mnie rękš i zawołała wesoło, poufnie: - Halo, Heniuœ! Gdzie przepadasz? Aktorka rzuciła na mnie strasznym wzrokiem, a potem skierowała ku Horzycy spojrzenie zranionej niewinnoœci. On ujšł jš pod rękę, zawrócił w stronę teatru i oddalili się bez słowa. Ja stałem bezradnie na chodniku. Ktoœ mnie potršcił przechodzšc. - Rzeczywiœcie przepadłem - powiedziałem. - Że co? - zapytał odwracajšc się jakiœ przechodzień. - Nic - odparłem nijak. - Nie szkodzi - burknšł i poszedł dalej. Dużo już póŸniej napisałem doœć chyba udanš muzykę do Romea i Julii, potem do Życia snem Calderona i... powoli wróciłem do łask Horzycy. W przerwie spektaklu Za kulisami Norwida zapytałem raz Horzycę: - Panie dyrektorze! Odegrałem już siedem przedstawień, wiele prób przedtem. Gram, słucham sceny, podziwiam i... staram się zrozumieć. Wiele spraw już mi się wyjaœniło, ale nie jestem w stanie pojšć, o czym mówiš Diogenes z Fiołkiem. W ogóle. Zechce mi pan może łaskawie... - Och! - westchnšł i uœmiechnšł się jakby z zażenowaniem. - Nie wiem... Ale to takie piękne! Może mi się tylko wydało, że oczy mu błysnęły rozrzewnieniem. A gdy Salaburski jako Quidam „daremnie przez noc całš szukajšcy człowieka” kończył słowami: z kandelabru spadła jedna łza, ale i ta jedna z wosku była... - czy i moje oczy były tylko przemęczone œwiatłem rampy? Salaburski, nim został wziętym malarzem obrazów o zadziwiajšcej fakturze i kolorystyce, był œwietnym aktorem. Ale już wtedy, grajšc u Horzycy, miał pracownię malarskš. Na stryszku. Było tam żelazne łóżko ze starym kocem i poduszkš, mała płytka elektryczna, na której parzył sobie kawę. Stały sztalugi. Na œcianach i pod œcianami wiele ukończonych i nie ukończonych obrazów i parę nie zamalowanych jeszcze płócien. Raz zakradli się złodzieje. Wynieœli wszystko, co się dało: i stary koc, i poduszkę, i maszynkę elektrycznš, i słoik z cukrem, i płótna... czyste. Salaburski był załamany: - Żeby też wzięli choć jeden obraz! Ta historia zasmuciła mnie, ponieważ żywię kult fachowoœci, opanowania rzemiosła. A ci złodzieje to byli dyletanci! Dziœ za każdy obraz „wczesnego Zdzisia” braliby po ileœ tam tysięcy. A może oni nie lubili malarstwa? Ale włamujšc się trzeba przecież wiedzieć, gdzie się człowiek włamuje. A jeżeli to jest pracownia malarska, trzeba się znać na sztuce. To tak jak z pisaniem o muzyce. Nie wystarczy tylko umieć pisać. Trzeba jš jeszcze przynajmniej lubić... I jeszcze coœ więcej... - Nie zauważył pan zakazu wjazdu? To jednokierunkowa! - zawołał z chodnika jakiœ młody człowiek. Rzeczywiœcie jechałem w złym kierunku, zagubiony we wspomnieniach, dygresjach i wšskich uliczkach Torunia. Wobec póŸnej pory i wyraŸnych oznak zmęczenia podjechałem do hotelu. Dostałem pokój i zszedłem na kolację do restauracji, w której grałem w pierwszym roku po wojnie. Wszystko tu było zmienione, ale kelner podszedł ten sam. - O! Parę lat już pana nie widziałem - powiedział. - Parę... - pokiwałem głowš. Po chwili przyniósł zamówione danie. - Nie za dużo frytek - powiedziałem. - Wiem. Nigdy pan nie lubił – uœmiechnšł się. - Wie pan, Kalinowski, ten pianista, szuka skrzypka. Może pan... - Proszę pana, ja już i gamy zagrać dziœ na skrzypcach nie potrafię. - Rzucił pan? - zdziwił się. - Szkoda. Moim zdaniem miał pan do tego „smykałkę”. 29 Na „bis” po pieœniach Albana Berga szykowaliœmy Alleluja z motetu Exultate jubilate Mozarta. - Henryczku! - powiedziała Łukomska - proszę cię, dyryguj na dwa. Proœciutko, jak w szkółce. - Dlaczego? - zapytałem zdziwiony. - Lepiej się wtedy czuję - odrzekła. Staram się zawsze „dyrygować” w sensie „taktowania” jak najmniej, a tym razem już w trakcie pierwszego czytania myœlałem, że w tak proœciutkiej muzyce wcale to niekonieczne... - Nie! - przerwała nagle mistrzowski œpiew pani Halina (nagrana na wielu płytach z wielkim Boulezem i „oturniona” po całej Europie i Ameryce). - Nie! Nie będę œpiewać Mozarta, bo pan Czyż dyryguje na raz! Orkiestra zamarła i w ogóle zrobiło się głupio. Prawdopodobnie dyrygowałem „na raz” albo „na pół”, albo wcale, więc merytorycznie solistka miała rację, bo nie spełniłem jej życzenia. Jakoœ tam jš ugłaskałem i... siebie. Na koncercie tak pięknie œpiewała, że już się na niš nie gniewam. Ale po tej próbie generalnej w Poznaniu wyszedłem doœć kwaœny. Po koncercie zresztš też. Mimo że orkiestra bardzo pięknie grała Drugš Symfonię Szymanowskiego (którš nadal uważam za najlepszš polskš symfonię romantycznš) i „bombowš” Livre Lutosławskiego, i Berga, i Mozarta – na sali było tylko „pół sali”. Przeceniłem widocznie atrakcyjnoœć nazwisk solistki i dyrygenta (obojga wychowanków poznańskiej PWSM) i jeżeli panowie publicyœci nadal będš atakować nasze częste wyjazdy za granicę, to mamy jeszcze jeden bolesny argument, że nie bardzo się nami rodacy interesujš. Po œwietnych krytykach sztokholmskich „robię kasę” w Goeteborgu. W Poznaniu robi jš œwietny Karel Gott, a ja dostaję szkołę, jak dyrygować „na dwa”, i mam „pół sali”. Zapewne akcja „Pro musica” prowadzona bohatersko przez dyrektora Łuczaka coœ zmieni, ale to chyba już sprawa następnych pokoleń. 30 W sobotę rano miałem „wolne i włóczyłem się po Poznaniu przywołujšc wspomnienia. Najpierw pojechałem na Małopolskš 6, gdzie ongiœ mieszkałem. Obok pod numerem czwartym od lat już prowadzi mały zakład zegarmistrzowski niejaki pan Henryk Czyż. Sympatycznym młodzieńczym uœmiechem powitał mnie starszy siwy pan. Zmienił się bardzo od czasu, gdy go poznałem w roku 1952 - stwierdziłem z doœć brzydkim chyba zadowoleniem. Dostałem wówczas depeszę: HENRYK CZYŻ POZNAŃ, Ul, MAŁOPOLSKA 6 Mela umarła - stop Przyjeżdżaj stop. Przeraziłem się bardzo i zawstydziłem, że nie pamiętam nawet imienia, a tu - œmierć. Ktoœ mnie wybawił, korygujšc błšd w adresie i poznajšc z sšsiadem imiennikiem. Z pewnym wzruszeniem patrzyłem teraz w okno domku, do którego œcišgnšł mnie list mego ojca duchowego, profesora Tadeusza Szeligowskiego. Gdy byłem jeszcze w Toruniu na prawie i u Horzycy, profesor Szeligowski pisał do mnie: „Drogi Heniu! Jesteœ kretynem. Za pięć lat takich prawników jak ty będzie - w najlepszym dla polskiej jurystyki wypadku - powiedzmy, pięciuset. W najgorszym, to znaczy dla ciebie najlepszym - dwustu. Jeœli przyjedziesz do mnie, do PWSM w Poznaniu, za tych samych pięć lat takich muzyków jak ty - w najlepszym dla muzyki polskiej wypadku - będzie pięćdziesięciu, a w najgorszym - pięciu albo dwu, albo jeden... Gdzież więc logika? - jeœli już inne argumenty do ciebie nie przemawiajš”. Sam był prawnikiem i myœlał logicznie. Trzeba robić to, czego inni nie potrafiš. Jednak dopiero po dwóch latach przyznałem mu rację i wstšpiłem w ciemne i mało efektowne mury poznańskiej PWSM, które kryły naonczas grono niezwykłych, wspaniałych pedagogów. Od ostrego, bezkompromisowego „szeryfa” Jahnkego, który wychował całe pokolenie œwietnych skrzypków, przez niezapomnianego, anielsko dobrego profesora Ciechańskiego (hasło „Chcesz być szczęœliwym? - Graj na kontrabasie!” zdobiło jego klasę), przez profesorów Bocka, Danczowskiego, Rakowskiego, Szpinalskiego, Lewandowskiego, Sitkowskiego, Sobieskiego, Lisickiego, Czarneckiego, Urbanowicza, Madeję i wielu innych wspaniałych ludzi i pedagogów aż do moich mistrzów - Szeligowskiego i Bierdiajewa. To œwietne grono poznańskich muzyków uzupełniała ekscentryczna postać redaktora muzycznego rozgłoœni Polskiego Radia, profesora Łukasiewicza. - Witamy pana w Poznaniu - mówił do mnie, zaskoczonego zaszczytnym zaproszeniem do rozgłoœni. Wszak byłem jeszcze szczeniakiem”. - Wiem, że pisał pan, dyrygował i akompaniował w radiu bydgoskim. Chciałem panu powiedzieć, że u nas dyryguje pan Obst, akompaniuje pan Szperka, a komponuje Szeligowski. Miło mi było pana poznać. Życzę powodzenia w Poznaniu. Do widzenia panu! Wyszedłem lekko oszołomiony. Łukasiewicz występował czasem jako solista z Orkiestrš Filharmonii Poznańskiej. Grał pięknie Koncert f-moll Chopina. Kiedyœ po pierwszym Allegro wstał nagle i obwieœcił zdumionej publicznoœci: - A teraz... zagram państwu parę Mazurków! - I zagrał, oczywiœcie znakomicie. Dyrygujšcy tym koncertem Wisłocki, który już zawisł z batutš w ręku w miękkim przedtakcie do Andante, znieruchomiał w powietrzu przez dłuższš chwilę. Na nieco dłuższš chwilę znieruchomiałem ja, gdy po roku studiów portier nie wpuœcił mnie do gmachu PWSM, oznajmiajšc, że zostałem skreœlony z listy studentów. Czekałem przy wejœciu na Bierdiajewa. W drzwiach ukazała się najpierw pomarszczona, antypatyczna mordka pekińczyka Czangi, potem długa smycz i w końcu królewska postać i lwia głowa Bierdiajewa. - Panie profesorze... - No, cóż takiego? Ja mówił ciebie: będziesz jeŸdzić dyrygować do Bydgoszczy, na lekcje nie przychodzić, wyrzucę Pojechał? No, tak i wyrzucił... Cicha, Czanga, cicha... - pekińczyk szczekał wrednie i piskliwie: Przy protekcji profesora Szeligowskiego („!1cóżeœ tam znowu napstrzył?” - z tymi słowami zabierał się zwykle do oglšdania mych kompozytorskich próbek) i przy solennym przyrzeczeniu, że „już nigdy... wróciłem do uczelni i z czasem stałem się nawet pupilem Bierdiajewa, potem jego asystentem w szkole i dyrygentem w prowadzonej przez niego Operze Poznańskiej. Nawet pani Lula, małżonka mistrza, mówiła do mnie pochlebnie: - Pan bardzo simpaticzny, aleŸ nie w moim tipie. Uœmiechałem się przymilnie. Ostrš u Bierdiajewa dostałem szkołę. - Nie, Gienia! (Henryk = Gienryk, Henio = Genia) Nie, Gienia! Ty jeszcze Brahmsa dyrygować nie będziesz. Może za pięć lat, a może i za dziesięć. Toż to u ciebie nie Brahms. A zapamiętajcie, dieti, na całe Ÿycie: Brahms biez Brahmsa, to nie jest Brahms! Rozumieliœmy, że chodzi o wewnętrzny spokój i powagę, o brodę Brahmsa, o dostojeństwo tej muzyki. Wiele lat póŸniej w Katowicach po prowadzonej wzorem genialnego de Sabaty bardzo wolno Czwartej symfonii zapytałem Tadeusza Żmudzińskiego: - No, co? Była broda? - Wspaniała! - odrzekł miły przyjaciel.- Aż się staruszek o niš potykał. Ale to było dużo póŸniej, a na razie po próbie Borysa w operze (jakże wspaniałe próby miewał nasz „Dziadzia”!), pani Lula zabawiała zebranych w kawiarni Kruka solistów: - U nas, proszę państwa, jest tak: pierwyj jest Wala, ale jego za mardu trzymam ja, mnie gosposia, a gosposiu Czanga (wspomniany już wstrętny pekińczyk). Raz my jedli kuru. My z Walš bardzo lubimy kuru. Patrzę: nie ma wštróbki. My bardzo lubimy wštróbku. Pytam gosposię: „Gosposiu! Gdzie wštróbka?” Gosposia zła mówi: „Nie ma wštróbki „Jak to nie ma?”, pytam. „Wštróbka chora!” „Jeœli wštróbka chora, znaczy i kura chora „Kura zdrowa Wštróbka chora!”, gniewa się gosposia. A ot, rozwišzanie całej zagadki, proszę państwa: nasza Czanga bardzo wštróbku lubi! Wszyscy œmiejš się wesoło i grzecznie żegnajš Po południu dzwoni do mnie Bierdiajew: - Gienia! le się czuję. Znaczy, Galku dziœ będziesz dyrygowal ty! - A próba? Panie profesorze, przecież to mój debiut... - Nu, nie taki tam i debiut. A u nas będzie tak: próbować będę ja, a dyrygować ty, ale tylko czasem. A był to rok 1952, gdy przy kasie operowej ludzie stali w kolejkach od pištej rano, by dostać się na spektakle, które prowadził Bierdiajew. Kiedy tego wieczora wypełniona sala oczekiwała na wejœcie mistrza... woŸny przytrzymywał mnie przy wejœciu do orkiestronu jak cyrkowego konia, a z głoœnika rozległ się nosowy głos: „Dzisiaj przedstawieniem z powodu choroby dyrektora Bierdiajewa dyryguje Henryk Czyż”. Z sali doszedł mnie głoœny jęk zawodu i stanšłem przy pulpicie. Poszło nadspodziewanie dobrze i Bierdiajew oddał mi wszystkie Halki. Kiedyœ po przedstawieniu wezwał mnie do gabinetu: - Sluchaj, Gienia! U mnie Galka kończyła się za pięć dziesišta. A terazże pól do dziesištej i ty już po wszystkim. Znaczy, co? Znaczy tempa u ciebie za szybkie. No idŸ, diecka, idŸ - poklepał mnie przyjaŸnie po ramieniu. Na następnych przedstawieniach próbowałem trochę zwolnić, ale tempa „Dziadzi” były niemożliwe dla mego wieku i temperamentu i nieœwiadomie zaczšłem dyrygować, jak mi serce dyktowało. Zapomniałem już o naszej poprzedniej rozmowie i znów wezwany do jego gabinetu spodziewałem się tylko kolejnych zleceń korepetytorskich. (W owych czasach w Operze Poznańskiej wszyscy dyrygenci pracowali również jako korepetytorzy.) Zapukałem, grzecznie się ukłoniłem uœmiechajšc mile. Bierdiajew spojrzał na mnie spode łba. - Dobry wieczór panu - powiedział cicho, co było oznakš strasznego gniewu. Zadrżałem. On popatrzył na zegarek, wstał, ryknšł: - Która godzina? - i wskazał mi drzwi. Było pół do dziesištej. Zawiał wietrzyk, a mnie pogršżonemu we wspomnieniach na ławeczce sołackiego parku zrobiło się zimno. Popatrzyłem na zegarek. Było pół do drugiej. Czas na obiad i szykować się do dzisiejszego koncertu. Trzeba jeszcze przejrzeć partytury. Poczwórna fuga z symfonii Szymanowskiego - piekielnie skomplikowana. Alban Berg też nie prosty... Z ogłoszeniowego słupa œmiała się do mnie sympatyczna gęba œwietnego Karela Gotta. Wydało mi się, że drwišco. 31 Co budzi największe zainteresowanie człowieka, który wyjeżdża za granicę? Oczywiœcie to, czego w kraju nie zobaczy. Nie należy przy tym ukrywać, że przy podobnych okazjach budzš się często także i zainteresowania tak zwane niezdrowe. Zresztš, stykajšc się z „tymi rzeczami” częœciej traci się szybko ekscytację i ciekawoœć. Ale jeszcze przed paru laty dałem się namówić w Amsterdamie na obejrzenie uliczki złożonej z domków publicznych. Wyłšcznie! W kolorowym, lekko przyciemnionym œwietle okien wystawowych siedziały dziewczęta najróżniejszego koloru skóry, tuszy, wieku. Upozowane na wampy, intelektualistki, niewiništka, tygrysice... Od bardzo ładnych do maszkar. Kilka okien było pustych, wtedy obok płonęły czerwone latarnie. Poetycznie nieprawdaż? Doznałem niespodziewanego szoku. Ogarnęło mnie nagle uczucie wielkiego smutku i wstydu, aż do ostrego bólu głowy. Nie uœmiechajcie się, myœlę, że nie ma wœród Was wielu, którzy na widok ciał dziewczęcych sprzedawanych w oknach jak kiełbasy nie odczuwaliby strasznego upokorzenia. I już nie pójdę zwiedzać nowoczesnego, miejskiego Eroscenter w Hamburgu. Ale teraz siedzę za granicš już od kilku tygodni. Co poczšć z tymi paroma wolnymi godzinami czasu, jaki zostaje po pracy. Zjeœć, odpoczšć, poczytać, czasem teatr lub koncert, no i najproœciej - kino. A jeżeli kino - to i pokusa: obejrzeć takie filmy, jakich w kraju nie zobaczę. Nie poddaję się jednak. Próżno mnie przyzywa reklama naukowego sex-szlagieru Oswalda Kollego Kobieta, istota nieznana. - Znana, znana - warczę pod nosem. Przed rokiem, po pierwszym filmie Kollego, Cud miłoœci, odkryłem w sobie wyraŸne skłonnoœci do ascezy. Nie dam się nabrać drugi raz. „Najœmielszy z dotychczasowych filmów Kollego” – wola afisz. „Siedem minut ekspozycji aktu płciowego, bez przekroczenia granicy dobrego smaku przez reżysera i operatora” - zapewnia recenzja. Dziękuję. Ale „złe” w człowieku nie œpi i złamany reklamš idę obejrzeć nowš sensację filmowš: Candy. Parada gwiazd: Aznavour, Brando, Burton, Belmondo i urocza Angielka, złotowłosa Eva Aulin. Leciałem z niš kiedyœ razem przez Atlantyk. Razem - to znaczy w tym samym samolocie. Jest naprawdę bardzo ładna i zgrabna, młodziutka, o czystym, niewinnym spojrzeniu dziecięcych niemal oczu. Rzecz nakręcona została według znanej powieœci humorystyczno-groteskowo-pornograficznej i nawet opowiedziana pokrótce wydaje się doœć długa. Tatuœ dziewczęcia imieniem Candy jest nauczycielem. Córeczka-nastolatka œpieszy na występ awangardowego poety (Burton). Dostała właœnie od niego liœcik i wyjeżdżajš razem luksusowš limuzynš o zasłoniętych oknach. Poeta rzuca się na alkohol i dziewczynę. Pijanego dziewczyna z szoferem wcišgajš do dziwnej piwnicy. Poeta w miłosnym szale rzuca się przez pomyłkę na stojšcy w kšcie manekin, podczas gdy przybyły z sšsiedniego ogródka niedorozwinięty Emanuelo z okrzykiem: „Rewolucja!” - gwałci dziewczynę na stole bilardowym. Trzy siostry Emanuela na motocyklach, z koltami u boku, goniš uciekajšcš z ojcem i stryjkiem Candy, by pomœcić „uwiedzenie” niewinnego Emanuela. Uciekinierzy w ostatniej chwili wskakujš do wojskowego samolotu pełnego spadochroniarzy. Jednakże siostra Emanuela zdšżyła postrzelić Tatusia w głowę. Dowódca samolotu bierze Candy jako rekompensatę za ciężkie życie. Dziewczyna podczas igraszek niechcšcy naciska guzik „Skakać!” i wszyscy spadochroniarze wyskakujš. Chirurg-torreador. Operacja mózgu Tatusia. Szczęœliwa. Candy ze stryjkiem przy łóżku chorego. Stryjek kładzie zmęczonš Candy obok Tatusia, po czym sam się kładzie koło Candy. Tatuœ spada. Dyrektor szpitala oburzony nielegalnym wykorzystaniem szpitalnego łóżka przez stryjka i Candy wypędza ich, ale chirurg wynosi Candy na plecach i poddaje jš dokładnemu badaniu. Po opuszczeniu szpitala Candy spotyka fotografa, który robi jej twarzowe zdjęcia w toalecie. Urywa się rura, jednak zalewajšca wszystko woda nie przerywa fotografowi, czyni to dopiero policja. Mokrš Candy osusza garbus-grajek (Aznavour), palšc stylowe meble na kominku w pięknym pałacyku, po czym gwałci jš na fortepianie. Jednoczeœnie banda złodziei wycina z ram cenne obrazy i obsypuje kochanków pierzem z poduszek, nie baczšc, że całe jego chmury wiatr porywa za okno. Zwabiona pierzem policja goni rabusiów, jednak po drodze samochód policyjny wpada do klubu przebranych za dziewczęta chłopców. Długi pocałunek takiego dziewczęcia z policjantem. Tymczasem Candy wskakuje do wielkiego wozu meblowego, gdzie w rodzaju wschodniego salonu z sadzawkš urzęduje fakir (Brando). Udziela on, Candy nauk jogi. Ciężarówka przejeżdża przez bardzo wysokie góry, jednak nadzy kochankowie nie zauważajš, że tonš niemal w padajšcym œniegu. I jeszcze wiele coraz to innych zaskakujšcych przygód. Ale mnie już nic nie zdziwi. Czekam tylko na ostatnie uderzenie. Jest. Candy biegnie przez pustynię, goniona przez policyjne auto: Jednak auto staje dęba i poœcig zostaje przerwany. Candy spotyka mędrca o nieczytelnej, ukrytej pod maskš twarzy. Udaje się z nim do podziemnej œwištyni-katakumb. Œwištynia się wali, ale to nie przerywa miłosnej ekstazy, w której topi się wapienna maska mędrca. Już poznajemy jego rysy. Candy wykrzykuje zdziwiona: „Tatuœ?” Zadumany smutnie nad niepojętymi drogami ludzkiej „fiction” i również niezupełnie dla mnie jasnymi drogami losów wybitnych aktorów, sięgam w hotelowym tea-roomie po wieczornš gazetę. Doœć fantazji, coœ z realiów. Zmęczony, przeglšdam tylko tytuły: Kobieta wyrzucona z łóżka, Naga dziewczyna na dachu. Premia za morderstwo dla chłopca, Mój ojciec chce mieć ze mnš dziecko, Nowoczesna miłoœć w 300 wariacjach, mini-biccini z zapachem różanym... - Powietrza! Wychodzę w chłodny wieczór opustoszałego miasta. Obok mnie przebiegajš dwie dziewczyny w zgrabnych, wciętych kloszowych płaszczykach. Ładnie utapirowane główki. Niedaleko przy wystawie przystanęły. Oglšdam się. Nie „ły”, tylko „li”. Jęknęło coœ we mnie. To chłopcy. Musiałem mieć dziwny wyraz twarzy, bo przechodzšcy obok mnie starszy pan z wšsikiem, w okularach i karakułowym futrze, przyjrzał mi się bacznie. Obok drugi, młodszy, w cielistych Ÿrebakach nie zwrócił na mnie uwagi, nie wydawał się też niczym zdziwiony. - Pan wraca ze zgniłego Zachodu? - zapytał mnie niedawno przygodny znajomy. – Ale to ładne gnicie, co? - uœmiechnšł się znaczšco. Milczałem. Przed oczyma wyobraŸni ujrzałem ogromnš głowę sera, ser gigant. Jak przez olbrzymi mikroskop zobaczyłem drobiny bakterii przemieniajšce się w ruchliwe wielgachne makroby”. - Wiem, skšd sš dziurki w serze - powiedziałem ostro. - Coraz większe, ogromne. Znajomy popatrzył na mnie z przestrachem i nie oglšdajšc się szybko odszedł. 32 Ukłony od Empuzy ciotki Z kopytem oœlim, twej pieszczotki. Przy końskiej tylko waœć pęcinie, A jednak witam cię, kuzynie! - zawołał wielkim głosem stajšc we drzwiach dawno nie widziany Sulpicjusz. Twarz miał wymizerowanš, ale œwięty ogień w oczach. - Cóż to za powitanie? - Anioł był lekko urażony. - Technik wrócił? - zapytałem rzeczowo. - Nie! - wykrzyknšł potrzšsajšc plikiem kartek. - Czytałem „Fausta.” Częœć drugš. Podczas Warszawskiej Jesieni. Zestawienie zupełnie przypadkowe, a jednak pod wpływem tegoż (festiwalu) słowa wieszcza nasunęły mi nieodparte skojarzenia. Zdawało mi się chwilami, że w jego (wieszcza) głosie słyszę wypowiedzi i twórców (wielkich i małych, starych i młodych), i entuzjastów awangardyzmu (wiernych i goršcych), i jego przeciwników (nieufnych i zrzędliwych), i krytyków (zawsze wybornych). - Nie zgrywaj się - powiedziałem. - Najpierw posłuchaj - nie dawał się zbić z tropu. - To znakomite! Goethe. Sam rozumiesz. Nawet przypadkowo zestawione fragmenty dzieła wielkiego geniusza układajš się w logicznš, bezbłędnš dramaturgię. Tylko w miejsce symbolicznych postaci oryginału podstawiam współczesne, bardziej zrozumiałe. Cóż za skojarzenia! - unosił się w zachwycie. - Siadajcie - zmusił nas do zajęcia miejsc. Spojrzeliœmy po sobie z Aniołem bezradnie. Sulpicjusz spoważniał, podniósł palec w górę: - Przekład nieodżałowanego Feliksa Konopki - obwieœcił. - Wydanie PIW, 1962. Uwaga! Kurtyna! Słuchacz 1 (wiersz 7187): Te więc to sš nowoœci wdzięczne, Gdzie z strun i gardła płynšc dŸwięcznie Jeden się z drugim splata ton. Słuchacz II (wiersz 7199): Ten jazgot jest stracony u mnie, Bo choć mi w uszach brzęczy szumnie, Do serca mi nie trafia on. Słuchacz 1 (wiersz 7137): O sercu nie mów. To nie w porę, Raczej skórzany, zmięty worek Dla równych twemu zda się łon. Słuchacz II (wiersz 8215): To niezrównane twory W dšżeniu fatalnem rwš się tęskne głodomory Za nieosišgalnem. Kompozytor-synek (wiersz 9703): Pozwól mi fikać I skakać jeszcze, bo ja chcę wnikać W czyste powietrze... Kompozytor-tata (wiersz 9706): Tylko z umiarem. Nie z takš siłš, By się co złego Nie przytrafiło. Kompozytor stary (wiersz 8233): Mnie te bezkształty widzš się Jak z gliny złej donice. A mędrcy łbem tršcajš je i tłukš mózgownice. Kompozytor bardzo stary (wiersz 4347): Czy nowy chór nawiedza nas? Czy bębny dudniš gromko? Ach nie. To monotonny bas Grajšcych w stawie bšków. Każdy tu skacze w tył czy w bok, Czy naprzód, jak popadnie. Ospały w plšs, a chromy w skok, Nie troszczšc się czy ładnie. Słuchacz II (wiersz 4356): Nie zdoia krzyk mnie z tropu zbić Ni krytyk spór zajadły. Bo diabeŁ wszak czymœ musi być, Jak nie, to po co diabły? (wchodzi Małgorzata-kompozytorka) Krytyk-diabeł (wiersz. 5661): Precz, rodzie babski, wstrętny srodze. wiem, że ci nigdy nie dogodzę. Kompozytor z brodš (wiersz 5645): Najsutsze mej dłoni dary, Patrzcie, rozsiałem w kršg bez miary. Na tym i owym łbie się żarzy Płomyczek, który samem zażegła, Tu i tam skacze po czuprynie, Tej się uczepi, z tamtej spłynie Lecz wzwyż nieczęsto strzeli jaœniej, Aby w rozkwicie krótkim zalœnić. U wielu zaœ, nim go kto pozna, Wygasa w smęt zetlały do cna. Kompozytor-luminarz (wiersz 5347): Mnie, że więcej mam rozsšƒdku, Dano ładzić len aż miło. Zgrzebło moje od poczštku Nigdy nic nie przepuœciło, Nici biegnš, nici płynš. Każdš wiodę, jak należy, żadnej nie dam się wywinšć, Choć się mierzwi, choć się jeży. Kompozytor-synek wiersz 1722): Z ksišg, wœród których sam zaœniedział, Każdy nałgał mi, co wiedział, i bez wiary w własne słowa życie swe i moje psował. Kompozytor-tata (wiersz 6759): Gdy szczerš prawdę młodym mówi się, Niechętnie na to żółtodzioby patrzš, Lecz gdy z latami sami jej doœwiadczš Na skórze własnej, miast mieć minę (rzadszš, Myœlš, że um ten sam im się wykosił. Wtedy to mówi się, że mistrz był osioł, Chór młodych (wiersz 6800) Staroœć to zimna febra, to boleœci, i mróz, i wszystkich dziwactw giez. Z chwilš, gdy komu minie lat trzydzieœci, Już tyle samo wart, co gdyby sczezł. Najlepiej pałkš dać by wam po głowach. Krytyk-diabeł (wiersz 6805): Czart tu nie mógłby dodać ni słowa. Chór młodych (wiersz 8076): Zanim my tu przyPłynęli, Pod uwagęœmy to wzięli, By dać sprawie szybszy tryb. Już na małej bieg przestrzeni Da dokładnie wam ocenić Żeœmy lepsi sš od ryb. Kompozytor bardzo stary (wiersz 7535): Cóż to za ohydne drganie, Strach budzšce chybotanie, Cóż za rozmach, cóż za drżenie, Chwiejne tam i sam dšżenie, Dziwnie nieprzyjemna rzecz. Chór młodych (wiersz 7834): Czeœć tobie, czeœć, czcigodna głowo, Strojna liœciastych pni dšbrowa. Księżycowego blask promyka Do głębi mroków twych nie wnika- lecz bokiem cišgnie po krzaczyskach œwietlik, co nader skromnie błyska. Kompozytor stary - do Krytyka (wiersz 7154): ...Czego tu chcesz? Precz. Z dala. Nie miejsce tutaj dla brzydala... ...Z góry wyglšdasz wcale apetycznie, Lecz z dołu spojrzeć na bestię aż wstyd mnie. Krytyk-diabeł (wiersz; 5003): Kiedy cię zacznie w członkach rwać, jeœli gdzie straszy, nie da spać, Tam zaraz kop i ziemię szarp, Tam leży grajek, leży skarb. Kompozytor stary (wiersz 5007): Mnie w nodze rwie - mnie boli koœciec, Mnie w karku łupie - toż to goœciec. Mnie w krzyżach mrowi jakiœ pršd, Ja w wielkim palcu czuję œwišd. Krytyk-diabeł (wiersz 5011): Znaczyłoby to przypuszczalnie, że skarbów mamy tu kopalnię. Kompozytor-luminarz (wiersz 4780): czemci w dniach tych krótkich, Gdy troski pędzim precz i smutki, Maskaradowe nosim bródki i tylko igrać byœmy chcieli, Czemuż rajcujšc truć byœmy się mieli? Lecz tak winno być waszym zdaniem, Skoro już tak, niech tak się stanie (do bardzo starego, zaczepnie): nieprzydatnej przędzy kiœcie cišgnie w blask i na powietrze, A nadzieje cnych korzyœci Tnie i wprost do grobu wlecze. Kompozytor bardzo stary - do luminarza (wiersz [8257); Œwiatowych chwytów jeszczeœ nie [zaniechał, Postać swš zmieniać jest wcišż twš [uciechš. (do Kompozytora-synka): Toż istny z ciebie dziworództwa cud, Oto już jesteœ, nie stawszy się wprzód. Goethe (wiersz 5741): Cóż to wam strzeliło znów do głowy? To przecie tylko żart maskowy. Niech żšdać dziœ się nikt nie œmieli, Szczerego złota byœcie chcieli, A dla was wszak do zabaw onych Za dobre nawet sš żetony. Niezgraby. ChcieLibyœcie zawdy, By pozór kształt miał grubej prawdy, Co wam po prawdzie? Złudę przecie Za wszystkie końce wcišż cišgniecie. Krytyk-diabeł (wiersz 6828): Choćby się moszcz najabsurdalniej miotał, Jakieœ tam wino wycedzim z tych pian... Oklasków nie zda wam się wart Mój głos. - To nic. Dzieciaków tłumie, Zważ: bardzo stary jest już czart, więc starzej się, by go zrozumieć. Goethe (wiersz 5718): Jedynie tam, gdzie wzrokiem toniesz [w niebie], Gdzie tylkoœ twój, gdzie wierzysz tylko [w siebie], W samotnoœć idŸ - i tam œwiat własny [twórz]. - No? - Sulpicjusz badał wzrokiem wrażenie, jakie na nas uczynił jego występ. - Gounodaœ nie przeœcignšł - stwierdziłem. - Zrób z tym coœ! - zawołał, Wzruszyłem ramionami. - Daj to gdzieœ! - chwycił mnie za rękaw. - Masz chody! A tak, to stracone... Kto dziœ czyta „Fausta - Częœć drugš - słusznie uzupełnił Anioł. - Słuchaj, kuzynie - powiedziałem doœć serdecznie. - Czy czasem nie przemawia przez ciebie słowami poety rodzaj złoœci lub zawiœci raczej, żeœ tak na, bolcu, sam... - Ja? Wœród tych straceńców? - Nie szydŸ - powiedziałem spokojnie.- Może warto być z nimi. Nawet w przypadku, gdyby nie osišgnęli nic więcej poza tym, że swymi ciałami zbudujš most ku... - Ku? - podchwycił natarczywie. - Ku, ku, ku? Ku czemu? Zamilkłem. - Jeszcze dwie prawdziwe, ale symboliczne postacie. Pozwól - znów się zapalił. - Pierwsza: znakomity rysownik, œwiatowe nazwisko. „Wszystko już zostało narysowane i to doskonale”, stwierdził i przestał rysować. Na swej ostatniej wystawie przedstawił fotel pełny nakapanej stearyny. Przesycił swe stare garnitury verniksem, podpisał i sprzedaje. Sztuka . dziesięć tysięcy marek (bez wieszaka). Rozchwytane.” - To cynizm - powiedział Anioł. - i znajomoœć reguł gry - dodałem. - Postać druga - cišgnšł Sulpicjusz.- Dyrektor jednej z najznakomitszych oper. Żonaty z milionerkš. Wille, mercedesy, łodzie motorowe. Sukcesy dyrektorskie i kompozytorskie, w tym koncert na dwadzieœcia, cztery maszyny do pisania czy coœ takiego. Jubileusz. Tysišc czterystu goœci. Życzenia, listy, telegramy. Wœród nich jeden od starego sławnego dyrygenta. Dwa słowa: „Na, und...?” Niemieckie „na” ma szersze znaczenie niż nasze „no. Daje „No, i...?” nie, tłumaczenie nie od przerażajšcej treœci koszmarnego pytania o sens... sens tego wszystkiego... No, i...? - pochyliŁ się nade mnš - No, i...? - wrzasnšł - No, i...? No, i...? - Nie krzycz! Sšsiedzi! - zawołałem ostro. - No, i...? No, i…? - wył po prostu. Posiniał i dostał drgawek. Położyliœmy go na tapczanie. Wymierzyłem mu mocny policzek. Tak się przecież cuci histeryków. Już siedział spokojnie, gdy wszedł wuj Baltazar mówišc: - Jesteœ wreszcie, Sulpicjuszu. - A po chwili: - Co się tu stało? - Drobne nieporozumienie – powiedziałem niepewnie. Sulpicjusz rękš przecierał oczy. - Zdecydowałem się - rzekł cicho. - Rzucam... twórczoœć i w ogóle sztukę... żeby nie było wštpliwoœci. - zmiażdżył mnie spojrzeniem. - Rzucasz? Jak to - zaniepokoił się wuj. - Ostatecznie. Coœ w jego głosie kazało nam wierzyć, że decyzja jest nieodwołalna. - Ale powody, powody? - wuj zaskoczył mnie panicznym zdenerwowaniem. - Chwilowe niepowodzenia nie powinny... - Zostaw... powodów jest zbyt wiele.- Sulpicjusz patrzył na mnie z pogardš. - Jeszcze ten wasz profesjonalizm, perfekcjonizm... - Ależ Sulpicjuszu - łagodnie perswadował Anioł - cišgły rozwój, cišgłe doskonalenie... Musiało to doprowadzić do profesjonalizmu. - Eksperci sztuki! Specjalistyczne studia mordentu! - zaœmiał się szyderczo. – Jeden z najœwietniejszych umysłów naszych czasów stwierdził, że w społeczeństwie doskonale komunistycznym zniknie zawód artysty... Wtedy... - Nie wyprzedzaj zbytnio epoki - wtršciłem. - ...wtedy - nie dał sobie przerwać - wszyscy po trosze będš artystami. Bowiem naturalnš formš żywej sztuki jest jednostkowa równoczesnoœć produkcji i konsumpcji tejże. - Brzydka i niejasna terminologia - stwierdziłem. - Jednak sztuka - Łagodnie perswadował Anioł - jak każda inna dziedzina ludzkiej działalnoœci, musi mieć swych specjalistów. - Nigdy! nie zestawiaj sztuki z innymi dziedzinami. Jš porównywać można jedynie z miłoœciš. Jak miłoœć stanowi ona cudowne dopełnienie życia. - Pięknie powiedziałeœ, ale to nie przeszkadza... - Jak najbardziej - zawołał. - Tak, jak traktujemy płatnš miłoœć, profesjonalizm w miłoœci, traktuj i profesjonalizm w sztuce. - Zabijasz mnie - jęknšłem obłudnie. - I siebie - charczał Sulpicjusz. - W œwietle mych wywodów, jakże wyglšdamy? Na jakie miano zasługujemy? i ja, i ty, i nasza kuzynka z rubrykš „zawód” w dowodzie osobistym wypełnionš bezczelnym słowem „pianistka”? - Synku - wuj Baltazar wycišgnšł doń błagalnie rękę. - Widzšc wybuch twego zmęczonego serca, nie szukam argumentów. Odwołuję się do twych najgłębszych zamiłowań serdecznych. Jakże zrezygnujesz z wielowiekowego dorobku, który przekazała nam do użytkowania historia? - Ta stara obłudnica podwójne wiodła życie. Zazdroœnie chroni tajemnic swych dawnych miłoœci. Œwiadomie wypacza obraz. Najsmakowitszych kšsków nie odstšpi. Następnym pokoleniom dostaje się tylko dobrze konserwowane, solidne weki tak zwanych istotnych wartoœci, niczym dokumenty małżeńskie. A gdzież owe cudowne, płomienne miłoœci jednej nocy krótkiej? Zwiewne, nieuchwytne, najpiękniejsze? Zachwycajšce do utraty tchu, a przemijajšce szybko jak dziewczęcy urok wioœniany? Wuj Baltazar westchnšł boleœnie. - nie wzdychaj! - ryknšł Sulpicjusz.- Nie znoszę współczucia. Raptem się uspokoił, skłonił i cicho wyszedł. 33 - Więc czujesz się odkrywcš? - wuj Baltazar przeglšdał krytyki po mojej berlińskiej „Petite messe solennelle Rossiniego. - Raczej jestem zażenowany. Bo to profesor Ernst Senff zaproponował mi tę zapomnianš pozycję jemu, nie mnie, należš‡ się splendory. - Kto inny sieje, kto inny zbiera. Niestety, normalne. Ale zestawiajš ten utwór z „Requiem” Verdiego. Czy naprawdę...? - Jest genialny - powiedziałem z przekonaniem. - Jakbym się wykšpał w czystej, Ÿródlanej wodzie. - 1 œwietny jest ten list. - Czyj list? - Rossiniego. - Do kogo? - Do Pana Boga. - Co za żarty? Gdzie? - Na ostatniej stronie partytury. - Nic tam nie ma. - Ale w manuskrypcie jest. - Skšd wiesz? - Wyczytałem w ksišżce Sandelewskiego. A ty wiedziałeœ o tym? - Nie. - Człowieku, jak ty możesz dyrygować nie wiedzšc takich rzeczy? - A co, jest w tym liœcie? - Czekaj. Czy partytura jest mała? - Największa, jakš kiedykolwiek miałem w ręku. Ze cztery kilo. Utwór trwa pełne dwie godziny. - No, widzisz. Tytuł zaœ: „Ln, petite...” To cię nie zastanowiło? A list wyjaœnia. Rossini pisze: „Drogi Boże. Przedstawiam Ci mojš Małš mszę uroczystš. Dlatego małš, bo nie jestem pewien, czy potrafiłem napisać muzykę naprawdę sakralnš. Ale Ty, dobry Boże, wiesz najlepiej, że zostałem stworzony dla opery buffo. Utwór napisałem na dwa fortepiany, harmonium, cztery głosy solowe i oœmioosobowy chór. Nie miej mi za złe zbieżnoœci liczby dwunastu œpiewaków z liczbš Twych Apostołów. Ale gdy jeden z mych œpiewaków będzie œpiewał fałszywie, pamiętaj, że i jeden z Twoich... Utwór przeznaczony był do domowego muzykowania, ale po mojej œmierci zjawi się na pewno taki głupi dyrygent, co zechce to wykonać z wielkim chórem i ogromnš orkiestrš. I wtedy przyjdzie drugi głupi i będzie mi to instrumentował. Już lepiej, żebym sam to zrobił. Przyjm mnie do raju. Twój Gioacchino Rossini.” - Wujaszku, przyznaj się, żeœ troszkę tekst przekręcił. - Możliwe, ale jeœli tak, to niechcšcy. Trudno z pamięci cytować dosłownie. - A ten fragment o dyrygencie i instrumentacji? - Chyba nie. Może... Musiałbym sprawdzić. - Ale popatrz no, wujaszku - wzišłem do ręki jednš z krytyk - jak ten pogardzany, wyszydzany wiek XIX zaczyna odzyskiwać... - Bo zbliżamy się do stulecia XXI - powiedział wchodzšc Sulpicjusz. - Jestem przekonany, że w wieku XXI nasz XX popadnie w zupełnš niełaskę – zadumał się smutno wujaszek. - W pogardę może? Będzie uznany za najczarniejszš kartę w historii muzyki. Ostatniš! Czarnš okładkę! Sztywnš, intelektualnš? - prowokowałem oczekujšc ataku Sulpicjusza. Ale on był poważny. - nie żartuj - powiedział. - Naprawdę coœ tu „nie gra”. Cišgły postęp, eksperymenty, awangarda. A przecież szaroœć i nuda. - Bierdiajew mawiał - wtršcił wujaszek - „Najgorsza w muzykie jest nuuuda”. - Rozmawiałem ostatnio z jednym z wydawców nowoczesnej muzyki - cišgnšł Sulpicjusz. - Bardzo zadowolony z siebie pan: że taki inteligentny, postępowy, nowoczesny. A jest jak koń cišgnšcy „zaczarowanš dorożkę”. Koń, który nie wie, że „czar” już prysł. Cišgnie po nocnej, podwójnej taryfie i nie widzi w mroku, że wcišż kršży tym samym „kursem”, po tych samych zdeptanych, ciemnych, pustych uliczkach. - Stukajšc perkusjš anachronicznych kopyt, że nawišżę do twego stylu - zachichotał wuj. - Poganiany biczykiem historii - dorzuciłem nie chcšc pozostać w tyle. 34 Znajomy. - Poznałem Karajana - powiedziałem. - Karajan, Karajan. Coœ słyszałem... W dniu trzeciego powtórzenia koncertu z Berlińskš Filharmoniš (Debussy L’enfant prodigue i Honegger Judith), 19 stycznia 1969, generalny jej intendent dr Streseznann zwrócił się do mnie: - Lieber Herr Czyz, Karajan już jest. Będzie słuchał dzisiejszej transmisji. Nauczyłem się na œwiecie słuchajšc tego, co do mnie mówiš, myœleć, dlaczego to mówiš. - Więc jutro tu będzie? - zapytałem. – Ma próbę? Czy mógłbym więc... - Właœnie o tym myœlałem. Wie pan, do niedawna jeszcze to go drażniło. Ale teraz jest już w tym wieku, że sprawi mu pan przyjemnoœć składajšc wizytę. Następnego dnia za dziesięć dziesišta jestem w filharmonii. Pan intendent i Vorstand orkiestry również oczekujš mistrza, który jak zwykle trochę się spóŸnia. Muszę Państwa zapewnić, że zawsze uwielbiałem Karajana, ale po spotkaniu, które w tym dniu nastšpiło, mój stosunek do niego stał się prawie bałwochwalczy. Oczekiwaliœmy w milczeniu. Sylwetki mych towarzyszy zesztywniały w lekkim pochyleniu do przodu. Już osiem po dziesištej, a jeszcze go nie ma. - Może nie przyjdzie? - zaniepokoiłem się. Może i dziœ wydarzyło się coœ podobnego jak ongiœ? Opowiadano, że gdy Karajan wjechał kiedyœ na szwajcarskie lotnisko i wsiadł do własnej awionetki, jego prywatny pilot zapytał: „Maestro, dokšd lecimy?” „Wszystko jedno. Wszędzie mam coœ do załatwienia” - odparł mistrz znudzonym tonem. Jednakże po dziesięciu minutach naszego oczekiwania ukazał się w drzwiach. Bowiem Karajan nie wchodzi, lecz właœnie ukazuje się. Był ubrany w jesionkę z wielbłšdziej wełny, fular pod szyjš, czarne buty, spodnie, golf. Ręce w kieszeniach rozpiętego płaszcza. Intendent powitał go krótkim przemówieniem. Z podobnym wystšpił Vorstand orkiestry. Wreszcie dr Stresemann powiedział: - Maestro, to jest pan Czyż, który nam tak pięknie poprowadził ostatnie koncerty. - Słuchałem. Podobało mi się. Dziękuję panu - powiedział krótko Karajan, bacznie mi się przyglšdajšc. - Jestem szczęœliwy, mogšc być przedstawionym panu - recytowałem gładko wyuczonš lekcję. - I dziękuję za przeogromnš radoœć, jakš daje mi możnoœć muzykowania z pańskš znakomitš orkiestrš. Tak to sobie przedtem ułożyłem i była to prawda. Oczekiwałem teraz wycišgniętej dłoni mistrza. Ale on stał nadal o metr ode mnie z rękami w kieszeniach i zimno lustrował mnie wzrokiem: z góry na dół, wolniutko, i z powrotem do góry, i znów na dół. Trwało to wieki. Puls zaczšł mi walić w skroniach, zapiekły uszy. Chwila wewnętrznego popłochu. Opanowałem się jednak. A że patrzył na mnie jak wšż na królika, więc odpowiedziałem takim spojrzeniem, by nie wiadomo było, gdzie wšż, a gdzie królik. Był tylko trochę wyższy ode mnie i drobnej budowy. To mi dodało ducha. „I sam się na pewno nie czesze” – pomyœlałem obserwujšc piękne, precyzyjnie ułożone i zalakierowane loki. Drzwi do jego gabinetu były tuż za moimi plecami. Po jednej stronie stał intendent, po drugiej Vorstand. Nie zamierzałem ruszyć się z miejsca. Dusił mnie gniew i żal. I nagle zrozumiałem legendę o „maskach mistrza Karajana”. Bo oto nagle dosłownie jakby zdjšł maskę, uœmiechnšł się serdecznie, po ludzku, i œciskajšc mi dłoń wprowadził do swego gabinetu. Siedliœmy. Mówił o swoich muzycznych troskach. Po czym: - Chce pan być na próbie? Proszę - i wprowadził mnie na salę. Wszyscy sš próżni, i wielcy, i mali.. Zanim zaczšł dyrygować, obejrzał się jeszcze na mnie. W jego oczach odczytałem: „A teraz pokażę szczeniakowi, jak się dyryguje”. Zresztš forma mogła być inna, ale myœl była taka na pewno. I pokazał mi cudownš próbę Dziewištej Brucknera. Serce podchodziło mi pod gardło. Zapomniałem natychmiast o tych pierwszych koszmarnych chwilach, które nie wiem, czy miały być testem, czy takš grš-zabawš mistrza. Poddał Ÿem się muzyce i wielkoœci Karajana. Mój entuzjazm rósł z każdš minutš. Powoli zaczšłem sobie uœwiadamiać, dlaczego odczuwam te chwile ze szczególnym, dogłębnie osobistym wzruszeniem. Gdzieœ w podœwiadomoœci błysnęło mi nagłe przypomnienie: profesor Hofmann twierdzi, że miarš artyzmu w wykonawstwie muzycznym jest właœciwie rodzaj rubata, indywidualny i odrębny u każdego muzyka. Prawdš też jest, że w sztuce interpretacyjnej można iœć w najróżniejszych, czasem podobnych, czasem przeciwstawnych kierunkach, i w każdym równie piękne osišgać rezultaty. I oto olœniła mnie œwiadomoœć, że... mam zbliżonš do mistrza Karajana miarę czasu, że z własnej, najistotniejszej potrzeby starałem się zawsze i staram iœć w tym samym kierunku co on... I rubato... Tylko, że jestem gdzieœ na poczštku drogi, podczas gdy on... Zrozumiałem też, skšd ta niezwykła sympatia i uznanie dla mnie znakomitej orkiestry Karajana. Byłem dla nich kimœ, kto nie niszczy trudów ich ukochanego wychowawcy, ale usiłuje iœć jego œladami. To był mój piękny dzień: imieniny i taki prezent. Raz chyba tylko w życiu dostałem piękniejszy. Dyrygujšc po raz pierwszy Krakowskš Filharmoniš prowadziłem Liturgicznš Honeggera. Grali œwietnie. Po potężnej kulminacji, w ostatnim pianissimo Adagia, zauważyłem na twarzy starego altowiolisty jakiœ nieokreœlony skurcz bólu czy wzruszenia i zdawało mi się, że pochlipuje. Pomyœlałem: pewno chory: Gdy byłem już sam i œcišgałem ciężki od potu frak, zjawił się, już opanowany. - Przyszedłem panu podziękować - powiedział. - Ostatni raz płakałem pod Klemensem Kraussem, w dwudziestym siódmym. 35 - No, brawo, brawo! - powiedział jeden z mych starych przyjaciół. - Zrobiłeœ sobie nazwisko na œwiecie. Nazwisko! Ileż mam z nim kłopotów! Sš jeszcze przyjemniejsze, na przykład naszego znakomitego długodystansowca. Gdy osišgał rekordowe wyniki i bił najtęższych rywali, jedna z gazet angielskich pisała, że to drobiazg osišgnšć 13 minut 43 sekundy albo 8,39 wobec problemu, jak wymówić Z-d-z-i-s-1-a-w K-r-z-y-s-z-k-o-w-i-a-k. Zaproszenie na koncert do Paryża po raz pierwszy otrzymałem w roku 1957. Na skutek wydarzeń politycznych Polska była modna. Ktoœ wpadł na pomysł zaproszenia polskiego dyrygenta. Ktoœ inny posłuchał w radiu francuskim nadesłanych z Polski nagrań. Wybrał moje i posłał zaproszenie na przyjazd dla dyrygenta Henry’ego. Symbol nagrania - KCZYZ. Po wyjaœnieniu nieporozumienia wymawiano: Henri Six (jak Henryk Szósty) i muzycy francuscy zwracali się do mnie per „Monsieur le Roi”. Mogę więc powiedzieć, że byłem w Paryżu królem... przez tydzień. W Anglii wymawiano Henry Cheese (jak ser), w Niemczech zostałem Czyczem i miewam już wštpliwoœci, jak naprawdę brzmi moje nazwisko. A w Wiedniu... Zaraz po koncercie wiedeńskim miałem lecieć do Rzymu. Chcšc się porozumieć z impresariem włoskim w sprawie rozkładu prób orkiestrowych, zadzwoniłem do niego wieczorem. Nie było go w domu. Przekazałem komuœ z domowników numer telefonu mego wiedeńskiego hotelu i przeliterowałem nazwisko: Cezar, Zeppelin, Ypsylon, Zeppelin, powtórzyłem: Cezar, Zeppelin, Ypsylon, Zeppelin. Prosiłem o telefon jeszcze tego samego dnia wieczorem. Nie zatelefonował. Gdy następnego wieczora połšczyłem się z Rzymem, usłyszałem jego głos: - Kto? Kto mówi? Ach, to pan? Nie wiedziałem, że pan jest w Wiedniu... Ależ dzwoniłem dwukrotnie pod wskazany numer, proszšc o połšczenie z panem Cezarem Zeppelinem, ale powiedziano mi, że taki nie mieszka. A byłem ciekaw, kto to taki! Jak się pan miewa, panie Zeppelin? - œmiał się długo. - Przekładajšc z angielskiego i zważywszy, że udaję się do Włoch, raczej Signor Fromaggio - powiedziałem kwaœno. Ustaliliœmy rozkład prób. Poszedłem się wykšpać i... lulu. Przed zaœnięciem „Ekspresik” do ręki. Co też w tym Wiedniu piszš? Z poczštku bardzo się zmartwiłem, że Zasada w Safari był dopiero pišty. Ale zaraz potem się ucieszyłem, bo przeczytałem, że był najlepszy z Europejczyków. Ale zaraz się zmartwiłem, bo dalej pisano, że Szwed, co jechał za nim, a w klasyfikacji był przed nim – gdy Zasada skręcił w lewo, bo był zakręt, myœlał, że Zasada go puszcza (w Kenii wyprzedza się prawš stronš), i Szwed wypadł z trasy i w ogóle z klasyfikacji. To było nieładnie napisane, ale ja wierzę w zasady Zasady i znam trochę dziennikarzy. Gdyby to miała być prawda, to jak Szwed z trasy, Zasada wypadłby całkiem z porsche’a. Na dalsze dziennikarskie złoœliwoœci natknšłem się przeglšdajšc krytyki koncertowe. O œwietnym Horst Steinie artykuł zatytułowany „Zu viele Pointen dirigiert”, a o Steinbergu z Bostońskš druzgocšcš notatkę: „Denn Geschmack ist nicht seine Starke...”. Ze wstydem przyznaję: w nie kontrolowanym odruchu ucieszyłem się. Potem zrobiło mi się przykro, a gdy pomyœlałem, że za dwa dni przyjdzie mi wystšpić przed tymi samymi krytykami, skóra mi œcierpła. Bo Stein jest œwietnym dyrygentem, a Steinberg to w ogóle first vorld class. A ci tu... co wypisujš? Przypomniało mi się, jak prosiłem kiedyœ Rowickiego, by zadyrygował w Krakowie, gdy byłem tam szefem. - A po co? - zapytał. - I tak napiszš, że tu za wolno, tam za szybko, i że w ogóle niedobrze. I za tysišc pięćset złotych? Wolę w Paryżu. Mšdry. Bo w Paryżu w ogóle nie piszš, jeżeli rzecz nie jest przed tym, jak to się mówi, „zaaranżowana”. Dalej trafiłem na anons prapremiery nowej opery wiedeńskiego kompozytora Gottfrieda von Einema według wizyty starszej pani Durrenmatta. Żałowałem bardzo, że muszę wyjechać przed premierš, wydawało mi się bowiem, że sztuka Durrenmatta stwarza znakomite warunki dla kompozytora. Przy przetworzeniu jej na operę. Już samš dramaturgię upraszcza niesłychanie. Bo oto w operze, gdy wraca starsza pani, by pomœcić straszliwie krzywdy swej młodoœci-nie musi się już mœcić. Wystarczy, że wraca i œpiewa... Potem przeczytałem jeszcze horoskop, bo czasem mi się sprawdza. Dla Zwillinge, czyli BliŸniaków, a więc dla mnie, na 23 kwietnia (dzień mego koncertu) przepowiednia: „Dobre wiatry, szansa na dobre osišgnięcia. Niespodzianki. Nie chwytaj tylko wszystkiego od razu i nie za ostro, bo możesz połamać zęby”. No cóż... Postaram się wykorzystać tę szansę, dyrygować spokojnie i raczej po kolei. Przewróciłem się na bok i usnšłem. Następnego wieczora poszedłem na Elektrę Straussa do Staatsoper. Partię tytułowš œpiewała Birgitt Nilson, Klitajmestrę - Regina Resnik, Chrysothemis - Leonie Rysanek. Orkiestra Wiedeńskiej Filharmonii grała genialnie i prawie na pamięć. Nie podobał mi się tylko dyrygent, ale dyrygenci przeważnie mi się nie podobajš. Pierwszy raz odebrałem i doceniłem genialnoœć utworu. Pamiętam jeszcze Elektrę Konwitschnego. Wstrzšsnęła mnš. Zastanawiałem się wtedy nad librettem. Dlaczego Elektra umiera? Tragizm jej œmierci po osišgnięciu celu życia, którym było pomszczenie ojca, wydał mi się wtedy faktem mocno nacišgniętym wobec oczywistej prawdy, że umiera ona po prostu z wyczerpania po „pruciu” nieludzko morderczej partii solowej. Ciekawe, czy Krenzowi w Warszawie udało się również ten efekt osišgnšć? Tu, w Wiedniu, grali niemal leciutko. Każde słowo słyszalne, ale też i akustyka sali, orkiestra i œpiewacy wspaniali. Głos pani Birgitt Nilson nie oczarował mnie wprawdzie, ale mistrzowskie nim władanie we wszystkich rejestrach, jego noœnoœć i siła, wyraz, muzykalnoœć, łatwoœć, naturalnoœć - zadziwiły. PóŸniej właœciwie przestałem jš słyszeć. Słuchałem tylko cudownie wykonywanej muzyki. Po przedstawieniu, krzyczšc z innymi Ÿle postawionym głosem, ochrypłem. Owacja trwała ze dwadzieœcia minut. A w ogóle opery nie lubię. Tego wieczora grała też w Wiedniu Czerny-Stefańska, spotkałem tu także naszš œpiewaczkę Miszel-Giardini i wracajšcego po koncertach w Bolonii najdowcipniejszego dyrygenta Andrzeja Markowskiego (O Pasji Pendereckiego - „wisi na Czyżu”, o Białowłosej - „Białowšsa”). Tak więc muzycy polscy za granicš wcišż w ofensywie. 36 Kiedy stanšłem na podium dyrygenckim wiedeńskiego Musikverein, znów poczułem się nieswojo i... bezczelnie. Podobne uczucie miewałem już i w amsterdamskim Concertgebow (gdzie ongiœ wielki Mengelberg panował), i w londyńskim Albert Hallu (gdzie dyrygowali chyba wszyscy najwięksi), i w sali moskiewskiego konserwatorium (gdzie sam Czajkowski prowadził swe symfonie)... Ma się ten tupet. Na koncercie w Wiedniu Livre pour orchestre Lutosławskiego znów œwięciła triumfy. Choć publicznoœć nie wstała tu, jak w Szwecji, ale owacja była bardzo duża. „Sieg zweier M’nner. Lutoslawski und Czyz im Grossen Musikvereinsaal - pisała „Die Prese”. Obok niej i „Express” rzucał porównawczo niezłe nazwiska, jak Karajan, Bernstein i Sinatra (?!). Zanim jednak mogłem nacieszyć się niezwykłš łaskawoœciš krytyków wiedeńskich, jeszcze przed koncertem, podczas próby generalnej stwierdziłem z przerażeniem, że na lewym oku zaczyna mi się tworzyć „jęczmień”. Oko puchło błyskawicznie, więc zaraz pobiegłem do okulisty, który przepisał mi ostrš, sulfamidowš chyba kurację, polecajšc wypijać dziennie co najmniej trzy butelki jogurtu. Podczas koncertu łypałem na orkiestrę zapudrowanym nabrzmiałym okiem. A więc mam pierwszš niespodziankę z expressowego horoskopu. Przy pokoncertowej kolacji, którš jadłem (w ciemnych okularach) w gronie polskich i austriackich przyjaciół, żartowano wesoło. I wtedy... złamała mi się korona i wypadł wstawiony zšb (dwójka, lewa, góra!) Œmiechu było co niemiara. I jak tu nie wierzyć w horoskopy? Przeraziła mnie w łazienkowym lustrze opuchnięta, szczerbata gęba nieznajomego oprycha. A jednak nie załamałem się. Rano pognałem do dentysty, potem ponownie do okulisty i obładowany bagażami i lekami - w drogę. Jadšc na lotnisko poprosiłem taksówkarza, by skręcił do Zentral-Friedhoffu. Wjechał w pięknš, cichš aleję. Wysiadłem z auta i stanšłem nagle przed obeliskiem ze złotym napisem: Beethoven. Nie było to zaskoczeniem, bo przecież po to tam jechałem. A jednak uległem nieoczekiwanemu wzruszeniu. Zaraz obok jest grób Schuberta, tuż naprzeciw - Brahmsa, dalej - Hugo Wolf i cała rodzina Straussów, i inni. Nie ma chyba drugiego miejsca na œwiecie, gdzie zgromadzone sš prochy tylu Nieœmiertelnych. Nie ma tam tylko grobu Mozarta. Na wiecznš hańbę ludzkoœci. Wielu spoœród Państwa już na pewno to stwierdziło, że Dunaj nie jest wcale „modry”. 37 Po półtoragodzinnym locie z Wiednia wylšdowałem w Rzymie, „pod słonecznym niebem Italii”, 24 kwietnia 1971 roku. Szaro, wietrzno i zimniej niż w Wiedniu mżył deszczyk. Strajk bagażowych, więc starszawi przeważnie turyœci sami taszczyli z samolotu swoje bagaże. Jednej pani pomogłem, ale druga na mnie już czekała z jeszcze większš walizkš, więc uciekłem. Wymieniłem szylingi na liry w kasie Banco di Santo Spirito (!?), rozlokowałem się w hotelu Alicorni i wyszedłszy na Via della Conciliazione, tuż przy Bazylice, wstšpiłem na kawę do pizzeriia San Pietro. Jutro rozpoczynam próby z orkiestrš di Santa Cecilia. Tę pobożnš atmosferę rozbijajš nieco plakaty zbliżajšcych się wyborów. Sprawa jest oczywiœcie poważna, ale skróty nazw walczšcych partii majš dla przybysza z Polski zabawne brzmienie, a więc: PSI, PCI, PRI i PSIUP oraz CD a to ostatnie nie znaczy Corps Diplomtique, jak na samochodach, ale bodaj Christiana Democratica. Deszczyk trochę ustał, więc wtapiam się w tłum turystów. Przed Palazzo di Justicia zwraajš mš uwagę dwie chłopięce sylwetki barwnie ubranych hippisów. Wpatrujš się przez chwilę we wspaniałš budowlę i raptem zaczynajš się całować. Drgnšłem, ale fala dziewczęcych złotych włosów niższej postaci uspokoiła mnie. Podchodzę bliżej i zaskoczony dostrzegam u tego wyższego, z krótko strzyżonš główkš, dziewczęce zarysy ciała. Wpadam niemal w panikę, ale inkwizytorsko brwi marszczę. Długowłosa złota główka niższej postaci odwraca się i dostrzegam również złotawe baczki, wšsik i brodę. A więc w porzšdku. Uspokajam się powoli idšc szybko Via del corso. Napis: „Venga a prendere il caffe da noi” wydaje mi się bardzo zachęcajšcy, korzystam więc z zaproszenia. Ale okazało się, że był to tytuł filmu i znalazłem się w kinie. Nie szkodzi. Podbuduję mš „imprata da pocchi giorni” włoszczyznę. W kinach włoskich, tak jak w angielskich, można palić, ale tylko na balkonie. Za to nie ma popielniczek i można œmiecić do woli. A jak człowiek swobodnie sobie poœmieci, to zaraz mu lepiej. Film opowiadał o jednym panu w moim wieku, który poczštkowo przez sprawy urzędowo-spadkowe, a póŸniej już prywatnie znalazł się (właœnie zaproszony na kawę) w domu trzech sióstr, panienek. Tatuœ tych panienek, uczony, profesor biolog zapracował się na œmierć. Dokładnie pokazane, jak go przy pracy dosłownie „szlag trafił”. Tak więc po œmierci tatusia ten zaproszony pan (w moim wieku) bardzo sympatycznie z tymi panienkami rozmawiał. Niewiele z tego zrozumiałem, ale chyba wynajšł u nich pokój, bo wkrótce w tym dużym domu zamieszkał. Najwyższa z sióstr miała fascynujšco długie i zgrabne nogi, œrednia - bardzo ładne piersi, a najmniejsza grała na harfie i miała piękne ręce. I ten pan to wszystko zauważył. A koło domu była farma kurza i co chwila pokazywano koguta „w godzinach urzędowania” - czy jak to okreœlić. Obserwujšcym wydarzenia na farmie panienkom dawało to wiele do myœlenia. Potem ten pan (w moim wieku) odwiedzał co noc innš panienkę. Wyznaczał spotkania na godzinę pierwszš piętnaœcie w nocy, więc jak przychodził, to były już bardzo zdenerwowane. Podglšdajšca pokojówka Caterina zaprowadziła nawet taki zabawny nocny dzienniczek (bo jak to nazwać?), kiedy którš panienkę odwiedza, i bardzo się œmiała, ale potem zaczęła się trochę denerwować. A we dnie ten pan chodził z panienkami na spacer. Zgodnie, we czwórkę, kolejno służył im ramieniem. Aż raz, nocš, jak wracał od jednej z tych panienek, to na klatce schodowej, pół piętra wyżej, czekała na niego Caterina w krótkiej koszulce. Ten pan bardzo się tym zachwycił, ale na schodach „szlag go trafił”. Tak jak tatusia. Ale nie ostatecznie. Na spacery chodzili nadal we czwórkę. Siostry na zmianę prowadziły wózek mego sparaliżowanego bohatera. Były dla niego bardzo dobre, otulały go szalikiem. I mógł sobie nawet czasem polizać loda. Może ten film i ma wartoœci wychowawcze, ale wróciłem w fatalnym nastroju. Z orkiestrš będę miał tyle ciężkich prób... Przygniatały mnie smutne losy tatusia... Poza tym wstawiony prowizorycznie w Wiedniu zšb się ruszał, a oko wcišż było spuchnięte. Od grubych murów hotelu wiało chłodem i wilgociš. Pomyœlałem sobie: „Co ma być, to będzie” i dodatkowo przykrywajšc się płaszczem, zasnšłem. - Silenzio, signori, prego, prego! - rozpoczynam próbę daremnie usiłujšc opanować temperamenty muzyków. Powoli zyskuję jednak posłuch. - Mille grazie! - Grajš coraz lepiej, ale wcišż mam zastrzeżenia. - Mi scusi, mi scusi. Jeszcze il ritmo, jeszcze la sonorita...- W końcu: - Bellissimo! Mille grazie! La pruova finita. Mam kilka wolnych godzin. Pogoda się poprawiła. Z okiem wyraŸnie lepiej. I Rzym wypiękniał. I zaœwieciło słońce. Rzeœkim krokiemudałem się na poszukiwanie jogurtu. W hotelu nie mogłem dostać, a brałem przecież nadal pastylki wiedeńskiego okulisty. Wreszcie go znalazłem (jogurt, nie okulistę) niedaleko, w barze z mocnymi trunkami, i odtšd trzy razy dziennie wpadałem tam na buteleczkę. Grzeczny barman trzeciego dnia zdenerwował się: - Signore! - powiedział - Może by się pan chociaż raz u mnie zalał? Pije pan gdzie indziej, a do mnie tylko na kuracyjkę? Co? A że wtedy, trzeciego dnia, pastylki już mi się skończyły i oko prawie wydobrzało, więc przeciwwskazań nie było. - Daj pan jednš whisky! - powiedziałem, choć whisky nie cierpię. Nie chciałem, żeby się na mnie gniewał. Taki sympatyczny. Ale to było dopiero trzeciego dnia. Teraz siadłem przy wystawionym na chodniku stoliku i popijałem uno espresso (perfetto!), obserwujšc niesamowity ruch na skrzyżowaniu. Czuję się prawie swojsko, bo fiatów tu niemal tyle, co w Warszawie. Podziwiam nie tyle refleks i wirtuozerię kierowców, co swoistš kulturę jazdy. Właœciwie żadnego prawa pierwszeństwa tu nie ma, ale tak jakoœ ustępujš sobie nawzajem (hamujšc zresztš o parę centymetrów jeden przed drugim), że i korków nie ma, i wszystko się rusza bez awarii. U nas to zaraz jeden drugiemu tak by zajechał, że i sam by nie ruszył, i innemu nie dał... Buon giorno tristezza... - Cameriere, il conto! Czekajšc chwilę przy stoliku oglšdam włoskie banknoty. Na tysišcu - Verdi, na dziesięciu Michelangelo, na pięćdziesięciu - Leonardo. Przypominam sobie niemieckie marki. Na dwudziestkach sš instrumenty muzyczne, ale już na setkach jakiœ stary rycerz. Marzę sobie po cichutku: A gdyby tak u nas na setkach - Szymanowski, na pięćsetkach - Moniuszko, na tysišcach - Chopin. Może być zresztš Kopernik. Wcale się nie upieram. A pięćdziesięciogroszówki biłbym z Waldorffem. Niech ma. Niedawno w Łodzi, w barze Grand Hotelu, nieznajoma urocza, ale lekko wstawiona dama uœmiechnęła się do mnie: - Oj! Coœ mi pan na Czyża wyglšda! Tu, w Rzymie, na ulicy przed kawiarenkš po raz drugi zdziwiłem się, że chociażem nie piosenkarz i nie spiker telewizyjny, zostałem rozpoznany przez nieznajomego. Pan Jan Woœ, szperajšcy tu po œredniowiecznych manuskryptach i odkrywajšcy rewelacyjne polonica, okazał się czarujšcym cicerone. Oprowadzajšc mnie po stosunkowo zacisznym Awentynie (jedno z siedmiu wzgórz rzymskich) opowiedział mi frapujšce, najœwieższe plotki z epoki wczesnego gotyku. Natomiast od uroczego Jerzego Hordyńskiego usłyszałem masę interesujšcych szczegółów ze współczesnoœci. Utkwiła mi w pamięci anegdotka o Słonimskim. Gdy przyjechał do Nowego Jorku, by wygłosić referat na otwarciu obrad Pen Clubu, to wieczorem poprzedniego dnia wystawił przed drzwiami pokoju hotelowego buty do czyszczenia. Rano butów nie znalazł, więc się zdenerwował. Potem zdenerwował się jeszcze bardziej, bo się okazało, że butów nikt nie wyczyœcił ani też nie ukradł. Były w takim stanie, że je po prostu wyrzucono. A drugich ze sobš nie miał. Referat się opóŸnił, a wniosek z tego: że w podróż trzeba zabierać co najmniej dwie pary butów. Gdy się niepokoiłem o frekwencję na koncercie (występowałem tu po raz pierwszy i bez solisty), Hordyński mnie uspokoił: - Będzie pełno, niech się pan nie martwi. Rubinstein powiedział kiedyœ, że bilety w Rzym‹e sš rozprzedane już od czterystu lat. Rzeczywiœcie było pełno, a ja cieszyłem się poza tym wielkš muzykalnoœciš i wewnętrznym zaangażowaniem orkiestry. Grali œwietnie. Publicznoœć rzymska zaskoczyła mnie entuzjastycznym przyjęciem symfonii Haydna, choć obok w programie były inne, również œwietnie wykonane, tak zwane atrakcyjne pozycje. Wprawdzie Dawid Ojstrach mówi, że nigdzie nie ma złej publicznoœci, bywajš tylko Ÿli artyœci, myœlę jednak, że to nieprawda, bo czasem wygodniej w to nie wierzyć. A Rzymianie sš wyjštkowi i wspaniali. Kolację po udanym koncercie jadłem w przemiłym ogródku przy Via del Corso z Hordyńskim, Wosiem oraz poznanš tu rzymiankš, pannš... Czyżównš i jej narzeczonym. Po smacznych tartoletti in brodo (malutkie kołdunki w rosole) chciałem zjeœć coœ lekkiego, ale Hordyński powiedział, że Włosi drobiu prawie nie jadajš, twierdzš, że konsumpcja kurczšt obniża potencję, więc zrezygnowałem z zamówionego już udka. Pomyœlałem też zaraz, że poglšd ten wart jest jak najszerszego rozpowszechnienia i u nas w kraju. Dla panów w pewnych sytuacjach może być bowiem bardzo przydatny, wygodny, pomocny. Wystarczy powiedzieć: „Och! Bardzo przepraszam! Zapomniałem, że jadłem dziœ kurczaka”. Tymczasem do ogródka weszło trzech panów z mandolinami w ręku, wygrywajšc nam nad uchem O, sole mio! czy coœ takiego. Nawet nieŸle, ale uniemożliwili nam rozmowę na doœć długo. Potem jeden z muzyków podsunšł płaskie denko mandoliny przed hordyńskiego. - Mi dispiace - powiedział nagabywany grobowym głosem. - Noi siamo surdi. (Bardzo mi przykro, jesteœmy głusi.) Mandolinista ogromnie się zdziwił. Hordyński pokiwał smutno głowš i panowie z mandolinami wycofali się spiesznie. Nazajutrz przed odlotem ostatnia horoskopowa, nieco opóŸniona niespodzianka. Takiej recenzji, jak w „Il Tempo” nie miałem jeszcze nigdy. Zaczynała się doœć poetycko: „Jak wczesnym rankiem pogodnego dnia z pierwszej małej chmurki wyczytać już można, że smutno zakończy się dzień, tak od pierwszych taktów suity Bacha zrozumiałem, że interpretatore nie ma zielonego pojęcia o stylu mistrza Giovanni Sebastiane. I to pod każdym ,względem. Pomyœlałem - może w symfonii Haydna? Ale była to zupełna katastrofa, W kolejnym utworze okazał się bufonem. A koncert zakończyło dziwaczne, irytujšce wykonanie suity Strawińskiego. Una vera orgia da carnasciale...” (co chyba się tłumaczy: prawdziwa orgia siekanego mięsa). Poczułem rodzaj zatrucia, więc pospieszyłem do mego baru na butelkę jogurtu. W ostatniej jednak chwili zmieniłem decyzję na dwa dżiny. Trochę też z sympatii do barmana. Nie poprawiło to mego samopoczucia. „Był w Rzymie i papieża nie widział!” I pod tym względem miałem mniej szczęœcia od Benny Goodmanna, który po europejskim tourne ze swym big-bandem miał wszędzie œwietne recenzje. Gdy mu gratulowano dyrygenckich sukcesów, Goodmann miał powiedzieć: - Moje sukcesy to głupstwo. W jednej ze stolic, zdaje się w Rzymie, widziałem naprawdę kolosalny sukces dyrygenta. Na wielkim placu było mnóstwo ludzi. On wyszedł na balkon, zadyrygował wolno: raz, dwa, trzy, cztery... a wszyscy na kolana! To rozumiem: sukces! I bez muzyki. 38 - Wspaniała wyprawa - mruczał wuj Baltazar z tylnego siedzenia (mego wozu). Dojeżdżaliœmy już do Salzburga. Była połowa sierpnia i „Sazburger Festspiele” zbliżały się ku końcowi, ale obiecywaliœmy jeszcze sobie obejrzeć najciekawsze imprezy. - Nie umiem znaleŸć wyjaœnienia dla twego niezwykłego gestu. Zaprosić całš rodzinę?.. Wydaje się to podejrzane – niesympatycznie i malkontencko ozwał się za mymi plecami Sulpicjusz. - Jesteœ nieuprzejmy, niewdzięczny i nie doceniasz go - powiedział Anioł. - A jednak nie patrzył mi w oczy - upierał się Sulpicjusz. - 1 wyglšda na zmieszanego. - Trudno, żeby ci patrzył w oczy, kiedy prowadzi samochód. A ty oglšdaj lepiej te wspaniałe widoki! Nad intensywnš zieleniš lasów i pól szarzały, a wyżej bieliły się alpejskie szczyty, a na zboczach - bielutkie domki ocienione szerokimi okapami, pod oknami morze czerwonych pelargonii. - Jakie to œliczne! - zachwycał się Anioł. - Koszmar banału. Kicz denny! – warczał Sulpicjusz. - Nie lekceważcie malowanych jeleni! - doœć enigmatycznie i nieco proroczym tonem obwieœcił wuj, zamykajšc dyskusję. – Żałuję tylko - dodał - że tyle podróżowałem samolotami. Ileż atrakcyjnoœci straciły przez to dla mnie te widoki. Błšdziłem trochę po mieœcie, nim trafiłem na Geisbergstrasse, aż wuj odczytał głoœno napis: „Hotel Pelz, gdzie mieliœmy zarezerwowane pokoje. - Musi być cieplutki zimš – wykrzyknšł Sulpicjusz. Na œcianach pokoi te same piękne widoki, któreœmy mijali, dobrym rzemiosłem malowane „landszafty”, jak żywe. Przypominajš fotosy kolorowych filmów lub barwnš telewizję. Coœ tu jednak „nie gra!” O obrazkach Sulpicjusz mówi: „Kicz denny!”, a na wprowadzenie kolorowej, także samo kiczowatej telewizji - państwa i narody wydajš miliony i nikt się nie oburza, przeciwnie, wszyscy się cieszš. Pod szybš na blacie kontuaru biura turystycznego tkwił napis: Niemożliwe - załatwiamy od ręki, Cuda - załatwianie trwa nieco dłużej. Na życzenie - wywołujemy duchy. - To bardzo sympatyczne – powiedział Anioł. - Austriackie gadanie - zdecydował wuj. - U nas - stwierdził Sulpicjusz - powinno być napisane krótko: „Niemożliwe! Cudów nie ma i nie będzie!” - Austriackie gadanie - powtórzył wuj i jakby na potwierdzenie jego słów otrzymaliœmy zarezerwowane bilety, tylko że ani na Karajana, ani na Bohma, ani na Kubelika. Postanowiłem interweniować podczas uprzejmoœciowej wizyty u generalnego dyrektora, czyli prezydenta festiwalu. Wstępu do jego gabinetu broniły dwie sekretarki o nazwiskach Neunteufel i Wildfeuer (Dziewięćdiabłów i Dzikiogień). - Tej przeszkody nie weŸmiesz – kręcił głowš wuj Baltazar. Obie panie okazały się jednak bardzo miłe, a dyrektor Kaut, były senator, wytworny starszy pan, który odwiedzał już Polskę i jeszcze się do nas wybiera, w Salzburgu zaœ był współorganizatorem „Dni Polskich”, z miejsca przekreœlił niecne insynuacje wujowych cytatów. Czekały nas wielkie przeżycia. Na razie wyszliœmy obejrzeć miasto, cudownie położone w zupełnie płaskiej dolinie wœród stromych gór. Domy przytykajš do pionowej skalnej œciany. Na szczycie - zamek biskupa, który nigdy nie był zdobyty (zamek - oczywiœcie). Najpiękniejsze - jak wszędzie – stare miasto. Oto dom, gdzie urodził się Mozart, pokój, gdzie stała jego kołyska. Okna mieszkania wychodzš na Universitetplatz, ale wejœcie po stromych schodach od Getreidegasse 14 (Zaułka Zbożowego). Jest w tym pewna symbolika. Pierwsze skrzypeczki Mozarta, Hammerklavier i wystawa makiet dekoracji jego oper. Ekspozycja porównawcza - od najdawniejszych do tych z lat ostatnich. - Starsze makiety podobajš mi się bardziej - powiedziałem. - Takie zestawienie to przekonujšcy dowód upadku plastyki współczesnej. - Albo zaniku smaku i zmysłu plastycznego u dyrygentów współczesnych – skontrował Sulpicjusz. - A taka przesłanka absolutnie unieważnia twoje stwierdzenia - szydził. Ze wszystkich okien wystawowych w mieœcie uœmiechajš się do nas albo brwi marszczš w natchnieniu „twarze festiwalu”. Olbrzymia reklama firm płytowych. Karajan, Karajan, Karajan! - między płytami, słodyczami i wytwornš galanteriš. Bohm - w owocach i ksišżkach. Abado - w kosmetykach i kapeluszach. Kubelik - wœród aparatów, pantofli damskich, męskich i pamištek ludowych. Reklama, reklama! A jednak to działa. Gdy po obejrzeniu „Orfeusza” Monteverdiego i „Mitridate il Redi Ponto”, młodzieńczej opery Mozarta, trzeciego dnia weszliœmy do hallu wielkiego Festspielhausu, nastrój był skupiony, œwišteczny. Kubelik miał prowadzić z wiedeńskš filharmoniš „.Jowiszowš” i „Eroicę”. Smokingi, długie suknie, brylanty. Anioł pilnie acz dyskretnie oglšdał każdš z ciekawszych kreacji. - Materiały efektowne, ale raczej obiciowe - powiedziałem nieœmiało. - Kosmiczne! - ozwał się Sulpicjusz. - Co? - zapytałem. - Obliczam prowizorycznie „zamrożony” kapitał na każdym z tych biustów. - Suknie-ornaty - powiedział wuj. - Bo też to sš kapłanki - zapalił się Sulpicjusz. - Ten korowód to wieczny taniec ku czci Złotego Cielca. Niekoniecznie Schonberg, każda muzyka im się podoba... Tego wieczora maestro był najwyraŸniej niedysponowany i koncert wypadł fatalnie. Publicznoœć oklaskiwała goršco. Padały okrzyki zachwytu. Wracaliœmy do domu w milczeniu.. Nazajutrz krytyki były znakomite. Pani Izabela Sosnowska w „Salzburger Nachrichten” podkreœlała pełnš adekwatnoœć idei odtwórcy z zamierzeniami autorów. Następnego dnia na placu przed katedrš odegrane zostało œredniowieczne misterium o œmierci bogacza, zatytułowane „Jederman”, czyli „Everyman”, co brzmiałoby po polsku „Każdyktoœ” albo œciœlej „Każdyczłek”, albo ładniej fonetycznie i snobistyczniej, z francuska „Szaklom”. Ten Szaklom szybko się bogacšc bardzo nieładnie postępował. Był tam i dłużnik w dybach, i płacz wdowi, i sierot kwilenie. A potem Szaklom korzystnie się ożenił. Ale wkrótce przyszła œmierć z kosš i ruszajšcš się szczękš, kazała mu się samemu zabierać i wszystko zostawić. I wtedy żal mu się zrobiło ogromnie, że tych bogactw ze sobš zabrać nie może. Ale nie mógł. Potem przyszedł rogaty diabeł z oœlim kopytem i z wyraŸnym zamiarem zabrania grzesznej duszy Szakloma. Lecz oto nieoczekiwanie zagrodziły mu drogę dwa anioły. O ile dobrze zrozumiałem (bo plac jest duży; a siedzieliœmy doœć daleko i moja niemczyzna, powiedzmy - œrednia), to Szakloma uchroniła skrucha i... miłoœć kobiet, miał jeszcze do odsiedzenia pokaŸny wyrok czyœćcowy, ale ostatecznie przyszłoœć wyglšdała œwietlanie. Publicznoœć festiwalowa, składajšca się w przeważajšcej częœci z nader zasobnych turystów i salzburskich mieszczan, przyjęła obrót sprawy z nietajonš radoœciš, goršco oklaskujšc wykonawców. Następnego dnia mżył deszczyk, ale mój Anioł poszedł kupić pantofle, które sobie upatrzył w oknie wystawowym dnia poprzedniego. Sulpicjusz poderwał jakšœ dziewczynę o egzotycznych rysach. Wuj Baltazar poszedł do teatru marionetek na przedstawienie operowe, a ja czytałem „Les merveilleux nuages” Franciszki Sagan. Wujaszek wrócił zachwycony. - Marionetten Theater - oto jedyna żywa i właœciwa forma teatru operowego. Znakomita muzyka z najlepszych nagrań, dokładnie słychać tekst, a marionetki ładniejsze, bardziej sprawne i muzykalniejsze niż œpiewacy. - A ty tak czytasz cały dzień? – zdziwił się wchodzšc Sulpicjusz i przyjrzał mi się nieco ironicznie. Przytaknšłem. - Dobre to chociaż? - zapytał, Kręciłem głowš, niezdecydowanie przerzucajšc kartki ksišżki. „Życie to weekend - zatrzymałem wzrok na tym fragmencie. - Weekend, na który nas zaproszono do dużego domu. Przyjechało wielu goœci. Poznajemy wielu interesujšcych ludzi. Wszyscy szukajš gospodarza. Gospodarza nie ma. Gubimy się w tym wielkim domu i wœród innych goœci. Sami usiłujemy jakoœ się rozlokować, znaleŸć coœ do jedzenia... Lecz zanim jako tako się usadowimy, koniec weekendu, czas odjeżdżać...” - Twoje wolne tłumaczenie pogłębia niewštpliwie metaforę i jej wštpliwš poetykę - Sulpicjusz uœmiechnšł się zjadliwie. - Odsyłam do oryginału – powiedziałem grzecznie. - Odsyłam cię do diabła! - krzyknšł. - Sulpicjusz! - Jakże tak możesz – oburzył się wuj. - Sulpicjusz jest w porzšdku - chmurnie, lecz dobitnie powiedział Anioł wchodzšc do pokoju. - On wie - rzekła wskazujšc na mnie karcšco - że Sulpicjusz nie zna francuskiego. Zatem jego odezwanie się było bardzo niedelikatne. - Kupiłaœ pantofle? - zapytałem pojednawczo. -Nie było mego numeru. - Aha, teraz rozumiem, dlaczego mi się dostało. Następny dzień, ostatni naszego pobytu w Salzburgu, był udany dla wszystkich: Karajan poprowadził „Otella”. Genialnie. Udawałem, że nie dostrzegam łez w oczach Sulpicjusza. Bo to przecież œmieszne, by go wzruszał stary Verdi historiš zazdrosnego Maura. Œwietni soliœci: Mirella Freni, Vickers, Glossop. Trudno powiedzieć, czy to oni, czy inteligentna, powœcišgliwa reżyseria Karajana i on sam na czele znów cudownie grajšcego zespołu Wiener Philharmoniker... Po przedstawieniu upiliœmy się z radoœci. Tym razem wszyscy byliœmy zgodni. Ja zapowiadałem uparcie, że rzucam symfonikę i będę dyrygować tylko operami. Takie to piękne... Potem Sulpicjusz gdzieœ nam się zapodział i wrócił bardzo póŸno. Toteż spał w samochodzie, gdy ruszyliœmy nazajutrz w drogę powrotnš A może tylko udawał, że œpi, gdy mijaliœmy bielutkie domki pod cienistymi okapami, z morzem czerwonych pelargonii... 39 Dobiegłem wzrokiem do końca ostatniego rozdziału i już miałem odłożyć manuskrypt, gdy w drzwiach stanęły dwie ciemne postacie. Z trudnoœciš je rozpoznałem, bo nigdy chyba nie widziałem ich w tak odœwiętnych strojach. Obaj na czarno. Garnitur wuja - sanacyjnego chyba jeszcze kroju. Sulpicjusz - w długiej, wšskiej marynarce typu „dzwon”. - Przyszliœmy się pożegnać – uœmiechnšł się ironicznie. Trzymał fason. Wuj chrzšknšł, popatrzył mi w oczy i zapytał cicho: - Więc to już koniec? Bezapelacyjnie? Zmieszany odwróciłem wzrok i w milczeniu skinšłem głowš. Było mi naprawdę bardzo przykro. - Odwołuję się do twoich uczuć rodzinnych! - zapiszczał nagle z niespodziewanym patosem. - Jest wyzuty z wszelkich... i nie maż się! - ostro skarcił go Sulpicjusz. - Zachowaj odrobinę ambicji. - Mam po prostu katar – zaprotestował wuj. Zebrał się w sobie i z gniewem zawołał: - Oto, jak się u nas traktuje ludzi starych. Wyrzuca się jak niepotrzebny, stary grat. - Tak? A ja, ja? - zdenerwował się Sulpicjusz. - Miałem tyle planów... - rzucił na mnie wœciekłym spojrzeniem. - Niefortunny podrywacz, twórca „obiecujšcy” bez końca... Moja twórczoœć zawsze się dzieliła i nadal by się dzieliła na dwa zasadnicze periody: utwory już napisane (nieliczne i stare) i te, które miałem dopiero napisać (te - genialne oczywiœcie). Opuœcił głowę. Przez chwilę panowała przygnębiajšca cisza. - Słuchaj - Anioł podszedł do mnie. - Przecież ci ich na pewno żal. Może by się jednak dało coœ zrobić? Może będziesz kontynuować... Jeœli nie teraz, to póŸniej? _ - Wykluczone - powiedziałem ostro. - Kredowe koła zawodowe sš nieprzekraczalne. Wiesz, co mi grozi. Już kiedyœ po własnej premierze miałem poszarpane spodnie. Teraz gotowi rozszarpać mnie na sztuki. A w każdym razie zatrzymajš i zamknš znów... pod kluczem... Koniec. - Dobrze ci tak - zasyczał Sulpicjusz. - Nigdy nas nie lubiłeœ - grobowo powiedział wuj. - Przeciwnie! Byłem bardzo przywišzany, ale byliœcie nieznoœni - wybuchnšłem nagle.- Zawsze przeciw mnie. Nieprzejednani. - Dzięki nam mogłeœ się swobodniej wypowiedzieć, wyjœć poza ramy płaskiego reportażu. - Ale rozbiliœcie jednorodnoœć utworu. - Atrakcje, nowinki, anegdotki – szydził Sulpicjusz - to twoja specjalnoœć. Lecisz na brawka.. - Jesteœcie podli - powiedziałem twardo. - Takich nas przecież napisałeœ. - Utraciłem wszelki wpływ na was i w ogóle możliwoœć kontroli. Żegnam. - Dobrze nakreœlone sylwetki – wtršcił Anioł i żyjš własnym życiem. Wuj podszedł nagle do mnie i chwycił mnie za klapy: - Nie myœl, bratku, że cię tak całkiem zostawimy. Będę cię straszyć! Po nocach! Zobaczysz! - dyszał ciężko. Wyrwałem mu się i odszedłem do okna. Było zupełnie cicho. Gdy po dłuższej chwili znów się odwróciłem, już ich nie było. „Bardzo przykro to wypadło i głupio, jak większoœć pożegnań” - pomyœlałem. - Kolacja podana. ChodŸ! - usłyszałem głos Anioła. Na stole stały cztery nakrycia. - To miłe z twojej strony, dziękuję. Uœmiechnęła się smutno: - Stypa. Epilog Naczelny A. przyjšł mnie po dwóch miesišcach. - Rzecz jest interesujšca. Chcemy wydać. Ucieszyłem się ogromnie. - Mam tu dla pana dwie umowy do podpisu. - Dlaczego dwie? - spytałem. - Bo w jednej ksišżce napisał pan dwie. Trzeba je rozdzielić, zachować czystoœć formy. Zabawne wspomnienia z podróży i spotkań ze sławnymi ludŸmi to jedna. Pańskie przygody z Sulpicjuszem, Aniołem i wujem Baltazarem to zaczštek innej, myœlę, że równie interesujšcej sprawy. Byłem skonsternowany. - Niech mi pan zaufa - cišgnšł naczelny.- Pewne rozdziały trzeba będzie zmienić lub usunšć, dopisać nowe. Na tym fotelu, co pan, siedziało już wielu poirytowanych autorów. Wygrali ci, co posłuchali. - Ale właœnie w połšczeniu reportaży z częœciš fikcyjnš upatruję cały ewentualny walor i urok tej ksišżki-broniłem się. - Autor zwykle przywišzany jest najbardziej do tego, co w jego pracy najsłabsze. - Jak matka kochajšca najgoręcej to spoœród swych maluchów, które się najmniej udało - dodał niesympatyczny zastępca naczelnego. - W ogóle byłbym za częœciš reportażowš. Co do tej drugiej, nie jestem pewien, czy ta „literatura” się sprawdza. - Może by właœnie sprawdzić wydajšc - powiedziałem blado. Po chwili ciszy podziękowałem grzecznie i z maszynopisem pod pachš wyszedłem. Naczelny B. przyjšł mnie po trzech miesišcach. - Rzecz podobała mi się. Oczywiœcie na wariackich papierach, ale interesujšca. Ucieszyłem się ogromnie. - Niestety, moi recenzenci orzekli, że jest pretensjonalna, denerwujšca... Posmutniałem. - Myœlałem - powiedziałem cicho - że to ma szansę na bestseller... - Na pokupnoœć? Miller w „Cenie” mówi, że dziœ miernikiem wartoœci rzeczy, ludzi, wszystkiego jest „łatwozbywalnoœć”, a tu... - rozłożył ręce. - Jeœli ksišżka tej cechy nie ma, nadał jš pan właœnie jej autorowi. Dziękuję i przepraszam za kłopot. To tylko moje hobby... Nie ma tragedii. Poza tym, nie zbywa mi na niczym... - O! Może to właœnie jest ta pretensjonalnoœć... Naczelny C. w ogóle mnie nie przyjšł. Brzydka sekretarka z wyraŸnš, fizycznš niemal przyjemnoœciš zwróciła mi egzemplarz. Naczelni D... E... F... W poczekalni naczelnego G. siedziało kilku oczekujšcych autorów. Ukoœne promienie zachodzšcego słońca jakby przeœwietlały ich postacie, odbierajšc im realnoœć. W rogu ujrzałem... Sulpicjusza i wuja Baltazara. Uœmiechali się szyderczo, udajšc, że mnie nie poznajš. Jednak podszedłem. Sulpicjusz zrobił unik i wyszedł do toalety. Baltazar wstał i powiedział szeptem: - Mam tu „chody”. Załatwię ci wydanie ...poœmiertne. - i rozpłynšł się w promieniach słońca wœród oczekujšcych autorów. Zza drzwi, których dotšd nie spostrzegłem, wyszła sprzštaczka ze szczotkš. Była bardzo chuda, o twarzy koœciotrupa. Potrzšsnęła szczotkš-kosš, wyszczerzyła zęby: - Zamykamy! - powiedziała krótko i podeszła do mnie... W poczekalni nie było nikogo.