Peter Zsoldos ZADANIE Przełożył TOMASZ KULISIEWICZ ISKRY WARSZAWA 1982 Tytuł oryginału: A Feladat Rozdział pierwszy Szarpnął drzwi, uderzyła go w pierś fala gorąca. Przemknęła mu przez głowę myśl, żeby schronić się z powrotem do windy. Wtedy zobaczył Normana. Leżał na podłodze obok śluzy prowadzącej na poziom trzynasty. Odsunął go, chciał otworzyć śluzę, aby dostać się niżej, do pozostałych, ale pokrywa nie ustąpiła. Nawet przez prze- grodę oddzielającą poziomy czuł drżenie pracujących pełną mocą urządzeń chłodzących. Mimo to gorąco było nie do wytrzymania. Z miejsca, w którym się znajdował, nie był w stanie zapobiec włą- czeniu chłodzenia tego poziomu przez automatykę Galatei. A wte- dy... Podniósł Normana i wciągnął go do windy. Czuł, że fala upału podąża za nimi. Ruszyli w górę. Tamci czterej pozostali tam na zawsze, ich zwęglone zwłoki unosił pomiędzy stygnącymi ścianami napływający szeroki strumień kwasu węglowego. Wiedział, że ko- niec ulega tylko małemu odroczeniu, czeka go inna śmierć, strasz- niejsza. W sterowni położył Normana na fotelu Jarviego, przed pulpitem sterowniczym napędów, a nie na zwykłym miejscu Normana. Za- czął zdzierać z niego spalone strzępy ubrania, ale po chwili przestał. Jeśli nawet odzyska przytomność, będzie potrzebował tylko środków znieczulających, niczego więcej. Powlókł się do kabiny lekarskiej, znalazł płyn na rany po oparzeniach, środek przeciwbólowy, kofeinę i fortfer. Od razu zażył dwie tabletki, mimo że według przepisu nie wolno było brać więcej niż jedną naraz. Gili gwizdał teraz na prze- Pisy, chciał czuć się świeży i wypoczęty — dopóki tylko można. Postawił pudełeczka na stole i sięgnął do kieszeni bluzy. Wy- ciągnął małą kopertę i otworzył ją. Płytka wysunęła mu się z ręki, złapał ją jednak i podniósł pod światło. Była zupełnie czarna, tak czarna, jak ostatnia kratka znajdującego się na jej brzegu paska kontrolnego. Zgniótł ją w palcach i wypuścił z ręki. Patrzył bez- myślnie, jak opada na podłogę. Powinien zrobić sobie analizę krwi, oczywiście później. Ruszył z powrotem i nagle zakręciło mu się w głowie. To nie- możliwe, tak prędko, pomyślał, to tylko napięcie, zmęczenie. Zaraz zacznie działać fortfer. Napełnił strzykawkę pneumatyczną środkiem znieczulającymi do- dał do niego kofeiny. Zerwał z uda Normana strzępy spodni i wy- szukał najmniej spaloną powierzchnię skóry. Strzykawka cicho za- syczała. Starannie roztarł palcami mały pęcherzyk, który powstał pod skórą. Twarz i szyję spryskał mu ignisolem, nawet jeśli już ni- czego nie uleczy, to chociaż ujmie mu trochę cierpienia — i tak bę- dzie go miał aż nadto. Wreszcie usiadł i czekał. Może upłynąć kil- ka godzin, zanim Norman odzyska przytomność. Najlepiej byłoby, gdyby jej już nie odzyskał. Maxim, Sid, Jarvi i Eddie nie żyją, im dwóm także już niewiele zostało. Galatea nie uniesie się już z tej planety i nie powróci na Ziemię. Próbował sobie uzmysłowić, jak mogło dojść do katastrofy. Za- nim umrze, musi jeszcze podyktować do pamięci koordynatora ostat- ni raport. Był w kabinie lekarskiej, kiedy usłyszał, jak Jarvi przez sieć ogól- ną wzywa na poziom reaktorów Maxima i Sida. Mówił coś o wzroś- cie gęstości strumienia neutronów, ale Gili nie zwracał na to uwagi, to była sprawa inżynierów. Niedługo potem Eddie poprosił o przy~ słanie windy do dolnej śluzy — właśnie wrócił z zewnątrz. Maxim posłał mu windę z poziomu reaktorów i poprosił go, by wysiadł na ich poziomie, jak już tu jest, bo nie chcą pracować robotami. Mógł to powiedzieć tylko dlatego, że poziom promieniowania był już dość wysoki. Po to, aby wyłączyć automatyczne bezpieczniki robotów — żeby nie działało na nie promieniowanie —¦ potrzeba trochę czasu. Później pamiętał już tylko głos Jarviego, który krzycząc wzywał Normana. Gili też się poderwał, ale spóźnił się, Norman już odje- chał. Musiał poczekać, aż winda wróci. Nacisnął guzik piętnastego poziomu, lecz winda dojechała tylko do dwunastego i zatrzymała się, szarpiąc okropnie. Tymczasem sterowanie włączyło już pełne chłodzenie na trzy następne poziomy, na których przy reakto- rach — nie wiadomo z jakiej przyczyny — rozpętało się piekło. To było wszystko, co wiedział. Może wyciągnie resztę z koor- dynatora. Koordynator zeznał tylko — językiem krzywych i liczb — Gili uznał za zbędne przełączenie go na kontakt słowny — że Jarvi chciał coś sprawdzić wewnątrz osłony drugiego reaktora, dlatego go zatrzy- mał. Przekaźniki moderatorów, nie wiadomo dlaczego, nie zadzia- łały, natomiast ukazał się sygnał o ich prawidłowej pracy i Jarvi zaczął otwierać osłonę. Podczas tego zauważył gwałtowny wzrost promienipwania. Wtedy zamiast robotów wezwał Maxima i Sida. Koordynator nie mógł oczywiście wiedzieć o powrocie Eddiego. Mo- deratory zostały przez drugi system zabezpieczający wsunięte mię- dzy pręty paliwowe od razu we wszystkich czterech reaktorach na- raz. Stało się to już na bezpośredni rozkaz koordynatora. Ten sam system włączył maksymalne chłodzenie zagrożonych poziomów. Gili wiedział, że w takich wypadkach koordynator zachowuje się jak żywe stworzenie, chroni Galateę i siebie nie przejmując się, czy mo- że tym komukolwiek zaszkodzić. Przekaźniki pierwszego systemu oczywiście poszły z dymem, jak wszystko tam na dole. Już nigdy nie będzie można ustalić, co było przyczyną drobnego uszkodzenia, przez które Yarvi dostał fałszywy sygnał zezwalający na otwarcie osłony. W każdym bądź razie reaktory były wyłączone, więc dalsze chło- dzenie nie miało już sensu. Gili wyłączył agregaty chłodnicze. Kil- ka tygodni pracy dobrych mechaników i wszystko będzie jak nowe. Dopiero gdy się nad tym głębiej zastanowił, poczuł się nieswojo. Zapominasz, Gili, że ty już nie masz z tym nic wspólnego. Ciekawe, a właściwie oczywiste, że człowiek stara się nie dopuścić do siebie myśli, że jest skazany na śmierć. A ty jesteś już skazany, Gili. Norman zaczął jęczeć, ale Gili na próżno mówił do niego, ranny nie odpowiadał. Nadpalone rzęsy Normana zadrgały. W świetle lamp sterowni napięta, jakby nadmuchana maska, która jeszcze niedaw- no była twarzą, połyskiwała czerwono pod powłoką ignisolu. Tak, Norman. Nienawidzili się wzajemnie, obaj z tej samej przyczyny, z tego samego powodu. Norman nie znosił Gilla, bo ten ciągle na- stępował mu na pięty, Gili zaś Normana, bo wiecznie wydawało mu się, że jeszcze pół kroku i go doścignie. Zgrzytając zębami musieli uznawać wzajemnie swoje zalety, ale nigdy nie zawarli pokoju. Gdy- bym dwa lata wcześniej odszedł od Beansa, myślał Gili, odkąd zna- lazł się naprzeciwko opartej na doświadczeniu i dawanej mu do od- czucia wyższości Normana, Norman zaś... Nie wyobrażał sobie, żeby Norman wyrażał to w tak uogólnionej formie. Jeśli Norman cze- piał się czegoś, to zawsze chodziło mu .o konkrety. Nagle na środek sterowni wpłynęło biurko Andronowa. Za nim siedział sam An- dronow — łysiejący, mrugający oczami. „Dlaczego właśnie Nor- - man?" — usłyszał swój głos z oddali prawie piętnastu lat. „Dlaczego właśnie on? Zadufany, nieludzki, nie mający pojęcia o tym, jak po- stępować z ludźmi! Mówię to jako psycholog! Nie mogę odpowiadać za tę wyprawę, jeśli to Norman będzie dowódcą". „A więc wycofuje się pan", mamrotał Andronow, celowo udając głupiego. „Nie, ale proszę zrozumieć..." Wreszcie zmęczył się i pozwolił, aby Andronow go przekonał. Norman miał wspaniałe noty, jest astronautą pierw- szej klasy, nawet jeśli ma, powiedzmy, hm, trochę twardy sposób postępowania. Znów chciał przerwać Andronowowi, ale ten zmie- nił taktykę. Z żałosnym wyrazem twarzy zaczął się skarżyć, jak ciężko mu podołać obowiązkom koordynującego. Cały czas musi brać pod uwagę proporcje udziałów państw, uczestniczących w programie badań międzygwiezdnych, a i tak wszyscy są w końcu niezadowo- leni, to znaczy wszyscy ci, którzy po starcie zostają na Ziemi. Przy- zwyczaił się już do tego, że wtrącają się do jego ciężkiej i odpowie- dzialnej pracy ludzie z zewnątrz, nie znający się na rzeczy, ale właśnie Gili nie powinien o tym zapominać... Nie będzie prosił o ze- zwolenie Gilla, tylko o dymisję dla siebie samego, bo jak widać nie potrafi już wypełniać swoich obowiązków. „Przecież ty tam zosta- łeś", wykrzywił się w grymasie uśmiechu Gili, patrząc na zjawę, która rozpłynęła się przestraszona. „A ja poleciałem i właśnie za- raz umrę". Machnął ręką. Przecież nie ma i nie może być żadnego związku między katastrofą a faktem, że dowódcą był Norman. Najwyżej chciałbyś, Gili, żeby był taki związek. Bliskość śmierci czyni widocz- nie człowieka podłym, całe szczęście, że przy okazji również szcze- rym. Sformułował raport i podyktował go koordynatorowi, nasta- wiwszy uprzednio transmisję głosową. Ostatnim zdaniom towarzy- szyły jęki Normana. Jego czerwoną maskę pomarszczył wysiłek i ból, wracający razeff ze świadomością. Twarz Normana przypominała Gillowi nowo na- rodzone niemowlę. Tak wyglądają wysiłki przychodzącego na świat, takie są skurcze poprzedzające pierwsze oddechy, takie są alarmu- jące reakcje zmysłów, na próżno szukających otuchy w zimnym, nie- zrozumiałym i strasznym świecie. Niemowlę potrafi jednak wykrzy- czeć z siebie to przerażające napięcie, pomaga mu to rozpocząć ży- cie, tymczasem Norman... Pierwsze jęki bólu jeszcze przez dłuższą chwilę rozbrzmiewały pośród ścian sterowni, zanim Norman całą siłą woli ukształtował je w słowa: — Pić... pić... — Poczekaj, zaraz przyniosę. Popędził do kuchni. Napełnił płynem elastyczną gruszkę, taką, ja- kiej używali w stanie nieważkości. Ostrożnie wsunął koniec cien- kiej rurki między opuchnięte wargi Normana. — Uważaj, Norman, ostrożnie... Po pierwszych łykach Norman uspokoił się: — Jeszcze... Gili znów podniósł gruszkę do jego ust, ale Norman odwrócił się od niej: — Ile... jeszcze mam... czasu... — Nie wiem. — Nie potrafił kłamać. — A... raport... — Jest już w koordynatorze. — Przyczyny... — Chwilowa awaria przekaźników pierwszego systemu zabezpie- czającego. Przekaźniki się popaliły, teraz już nie ma czego badać. Norman kiwnął głową, odpoczywał. Po chwili jego sklejone po- wieki rozchyliły się na milimetr. Gili zdawał sobie sprawę, jakim bólem płacił Norman za ten drobny ruch, wiedział też, że robi to na próżno. — Dlaczego... tak... ciemno? Gili nie odpowiedział ani słowem. Norman zamknął z powrotem oczy. — Rozumiem... oślepłem... Gili... dane... Chciał jeszcze mówić, ale przeszkodził mu gwałtowny atak kaszlu, nim nadeszło krztuszenie się, jeszcze gorsze niż poprzednio, i Nor- znów stracił przytomność. Gili wyczuł w bezwładnie zwisają- cej race przyspieszony puls. Norman jeszcze żył. Na ekranach ste- rowni astra zieleń roślinności powoli ciemniała. Zmierzchało. Wyjdę., kiedy ta chwila nadejdzie, pomyślał. Nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego nie chce umierać na Galatei, wiedział tylko, że wyjdzie, że będzie szedł pomiędzy krzewami, że jeszcze raz zwróci twarz ku słońcu. Nawet jeśli będzie wtedy deszcz. Do tego czasu musi jeszcze wiele zrobić. Wtórne promieniowanie rozprzestrzeni się w ciągu kilkudziesięciu lat z poziomu reaktorów ma cały kadłub Galatei, potem zaniknie. Na pewien czas radioaktyw- ne staną się i jego kości. Tylko koordynator pozostanie poza zasię- giem promieniowania. Trzeba mu podać wszystkie wyniki badań, zgromadzone przez całą wyprawę, niech ci, którzy przyjdą po nas, nie zaczynają wszystkiego od początku. Skończył już prawie z materiałami Sida i Maxima, z mikrofil- mami danych astronomicznych i geologicznych, kiedy poczuł, że jest zmęczony i otępiały. Kończyło się działanie fortferu. Wyjął z kiesze- ni następną tabletkę, ale w chwili, kiedy podnosił ją do ust, poczuł mdłości. Spojrzał na zegarek. Poczuł też dziwny niepokój. Faza po- czątkowa — osłabienie, mdłości, złe samopoczucie — wszystko się zgadzało. Coraz mocniej kręciło mu się w głowie, odchylił się do tyłu na oparcie fotela, obawiał się wymiotów. Czuł, jak głowę ściska mu obręcz bólu,- zaraz potem odniósł wrażenie, jakby od środka coś tłukło mu w czaszkę. Nie trzeba się przejmować, to też przejdzie. Za kilka godzin poczuje się nawet lepiej. Zmusił się do śledzenia transmisji danych. Co prawda i tak transmisja zostanie automatycz- nie zatrzymana na końcu danych Maxima. Oświetlenie nagle przygasło, przerażany spojrzał na wskaźnik za- silaczy. Wszystkie pokazywały normalne napięcie, ale już im nie ufał. Okłamały wtedy Jarviego... Na tablicy sterowniczej pojawiły się ko- lorowe płatki, zabłysły oślepiające gwiazdy, podłoga sterowni za- częła się kołysać... Jęk Normana przywrócił mu świadomość. Stracił przytomność chyba ną/>jakieś pół godziny. Czuł się teraz rześko, minęło otępienie. Norman nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, ile czasu już go wo- łał, ani czy go coś boli. Znów chciał pić, niecierpliwił się, popalony- mi palcami próbował dosięgnąć gruszki, wreszcie chwycił Gilla za rękę i ścisnął razem z gruszką. Napój trysnął mu do ust. Zachłysnął się i zaniósł ciężkim kaszlem. Teraz też przypominał Gillowi niemowlę, niecierpliwe, łapczywe, kapryśne niemowlę. Krople napoju zwilżyły język i gardło Normana. — Dać ci coś na bóle? Norman pokręcił głową. — A dane... Gili spojrzał r\a górny pojemnik czytnika transmisji. Był już pusty. — Raporty Sida i Maxima już wczytane. — Resztę... Szybko resztę! Dane Eddiego... najważniejsze... dla- czego nie zacząłeś od nich... nie rozumiesz? Rozumiał i przyznał Normanowi rację.Wyniki badań Eddiego by- ły najważniejszym osiągnięciem całej wyprawy. — Nawet najdrobniejsze szczegóły... — Normanowi gniew do- dawał sił — wszystko jedno, czy uważasz coś za ważne czy nie, czyżbyś nie miał choć tyle fantazji?... Gili nie odpowiadał. Miał mu wytykać, że to właśnie Norman chciał w nim kiedyś wytępić całą fantazję? Bez sensu. — Zanieś mnie do mojej kabiny... — mówił dalej Norman. — Ty też nie możesz tu siedzieć. Promieniowanie... I zaraz ode- ślij windę. Gili sięgnął do wyłącznik'a. — Odesłałem. — I to ty, taki słynny lekarz, biolog, do tego cybernetyk, żebyś ty o tym nie pomyślał... — złościł się Norman. — Tak, jesteś lekarzem — mamrotał do siebie Gili — a tu masz umierającego. To już nie ty i Norman, a lekarz i umierający. Do- tąd masz nad nim przewagę, dopóki zdajesz sobie z tego sprawę. — Sprawdź klimatyzację. — Szept Normana cichł coraz bardziej mimo ogromnych wysiłków. — Uważaj, żeby nam tu nie przyniosła jakichś aktywnych śmieci... i nie... nie zapomnij, że... nie możesz umrzeć... dopóki tu... Dalszego ciągu Gili nie mógł się już domyślić z bezszelestnego ru- chu warg. Niełatwo było pozbierać wszystkie materiały Eddiego. W dwa ty- godnie po_ wylądowaniu Eddie trafił na pierwszy szkielet ludzki, który zresztą już następnego dnia wspaniałomyślnie przekazał Gillo- wi, bo znalazł również żywych mieszkańców planety. Od tej chwili Eddie, antropolog wyprawy, znajdował się tylko w jednym z dwóch stanów psychicznych — radości lub zwątpienia. Mieszkańcy plane- ty byli bojażliwi i podejrzliwi. Eddie gonił za nimi z uproszczonym, przenośnym modelem konsocjatora w rękach, który w tym wykona- niu nie ważył więcej niż dziesięć kilogramów. Gili biegł koło niego, uważając, by nic mu się nie stało. Wreszcie udało się im zapędzić w kąt trzech ludzi. Tamci byli przerażeni, ale kiedy zorientowali się, że nie są w sytuacji bez wyjścia, skoczyli z maczugami na zbliżające- go się do nich z łagodnym uśmiechem Eddiego. Gili ogłuszył ich pistoletem infradźwiękowym, Eddie zaś, ogromnie podniecony przy- mocował do czaszki najstarszego z pojmanych jedną z półkul przy- rządu. Gdyby Gili nie uparł się, aby związać schwytanego, ten po przebudzeniu zabiłby Eddiego jednym uderzeniem, okazało się bo- wiem, że w krępych ciałach tych istot kryje się niewiarygodna siła. Dwóch pozostałych znajdujących się w stanie półprzytomności, w jaki można kogoś wprowadzić w ściśle określonym, wąskim prze- dziale, po zmniejszeniu energii poddźwięków, Gili odprowadził dość daleko. W wypadku pól nieciągłych — pistoletem nie można bowiem osiągnąć jednolitego natężenia pola — trzeba niemałej zręczności i wprawy, by ten, kogo chcemy prowadzić, na nowo nie został pozba- wiony przytomności, lub też nie wymknął się spod działania przy- rządu. Zanim puścił ich wolno, zwiększył na chwilę energię pod- dźwięków. Dwie chwiejące się postacie osunęły się na ziemię. Kiedy ockną się po kilku minutach, nie będą już niczego pamiętać. Eddie klęczał przy istocie miotającej się na ziemi. Na głowie miał drugą półkulę przyrządu. Leżący rozpaczliwie starał się uwolnić z więzów, — Nic, Gili, zupełnie nic! Tylko strach i chęć ucieczki! — A słowa, pojęcia? — Jakieś są, ale w tym stanie podniecenia... — Daj, ja spróbuję! Założył kask na głowę i w tej samej chwili ogarnęło go przera- żenie. Uciekaj, uciekaj, krzyczało wszystko w nim i wokół niego, mięśnie gwałtownie napięły się. Eddie obserwował go zaniepokojony. — Trzeba zmienić współczynnik transmisji. Dobrze, Eddie, że nie uciekłeś, gdzie pieprz rośnie! Gili także nie osiągnął dużo lepszego rezultatu. Odnajdował, a ściślej odczuwał tylko takie pojęcia, jak drzewo, krzak, jeść, biec... To natomiast, co byłoby najważniejsze, uzyskanie kontaktu, nie uda- ło się ani wtedy, ani później. Eddie musiał się zadowolić ukrytymi kamerami i mikrofilmami. Potem miesiącami męczył się, analizując nagrania i próbując zestawić słownik. Nie mógł go nawet wypróbo- wać, bo ci pierwotni ludzie w wyniku wypraw Eddiego coraz więk- szym łukiem obchodzili Galateę. Eddie zaczął za nimi latać heli- kopterem, ale szum silnika przerażał ich jeszcze bardziej. Wtedy spróbował gonić ich balonem napełnionym helem. Wiatr targał nim w prawo i lewo. Rzeczywiście balon poruszał się bezszelestnie, ale Eddie, miotający się jak pająk na końcu linki, wyglądał dość prze- rażająco. W końcu jednak balonowi zawdzięczał, że trochę ponad 200 kilometrów od Galatei odkrył bardziej rozwinięte plemię. Co prawda i tu nie powiodła się próba nawiązania kontaktu, ale Eddie uzyskał nową możliwość filmowania, wtykania mikrofonów w każdą szczelinę skalną i zestawiania nowego słownika. Stale rosnąca masa filmów, nagrań i notatek zaczęła zalewać jego kabinę, laboratorium filmowe i dźwiękowe, a wreszcie sanktuarium mikrofilmów, na któ- rego drzwiach, jako symbol uszanowania wielowiekowej tradycji, widniała tabliczka z napisem: „Biblioteka". Gili wzruszył ramionami. Nie sposób było uporządkować tych materiałów. Z początku nawet próbował ostrzec tych, którzy przyj- dą, choć pomyślał, że to nie ma sensu, szybko sami się zorientują, że muszą to zrobić. Nie potrafił wykrzesać w sobie ani iskierki sym- patii dla tych, którzy przybędą za nimi na tę planetę. Oni będą żywi, on umarły. Jego czaszka, jeśli ją znajdą, wykrzywi się w grymasie nieprzejednanej nienawiści do tych, którzy odeszli. Wyobrażał sobie, jak idą, rozglądając się przerażeni, po korytarzach Galatei, z prze- rażeniem miesza się głęboko ukrywana radość z tego, że oni mają więcej szczęścia, przynajmniej do tego momentu. Żonglując uło- żonymi wysoko jeden na drugim pudełkami filmów przeniósł je po kolei do sterowni. Nastawił normalną prędkość transmisji, taką, aby mógł kontrolować jakość filmów. Jedna z rolek była powodem szczególnej dumy Eddiego, zaczął więc od niej. Zdjęcia powstały w obozowisku wyżej rozwinięte- go plemienia. Pod urwiskiem skalnym wzbijała się w niebo cienka wstążeczka sinoszarego dymu. Wokół paleniska, otoczonego kamieniami, przy- kucnęły kobiety. Ich nagie ciała okrywały tylko sięgające do pasa włosy i małe fartuszki. Na zboczu u stóp urwiska baraszkowały dzieci, mężczyźni hordy leżeli trochę dalej, na skraju krzewów. Bardzo to idylliczny obrazek, pomyślał Gili, dobrze, że bez przeka- zywania zapachu. Ale co dla mnie jest tylko smrodem, dla nich sta- nowi obronę. Smród przypalonych kości oraz straszliwy zaduch roz- kładających się skór już od dawna skojarzył się drapieżnikom z ogniem, z rzucanymi w ich kierunku płonącymi żagwiami i z pa- lącymi sierść iskrami. Czterdzieści tysięcy lat temu moi przodkowie śmierdzieli tak samo, a ich kobiety tak samą daleko odbiegały od mojego ideału kobiety... Trzeba zresztą przyznać, że ci tutaj są o wiele bardziej podobni do ludzi, niż te owłosione stworzenia, któ- re kręciły się po lesie wokół Galatei, zanim odstraszył ich nauko- wy zapał Eddiego. Ci tutaj na pewno obłupują kamienie, szlifują już kości, jeszcze tylko parę tysięcy lat, a zaczną próbować obra- biać kamień... Całkiem równi faceci. Następna wyprawa będzie miała zajęcie, może nawet powiedzie się nawiązanie kontaktu. Ale cóż mi z tego? Spojrzał na nieprzytomnego Normana i ogarnęła go rozpacz. Każ- da chwila, która mu jeszcze pozostała, utraciła już wszelki sens. Sensem życia jest tylko sens żyjącej komórki, bez niej, po jej śmier- ci, wszystko jest już fałszywe, jest tylko samooszukiwaniem się. To, co pozostanie w pamięci koordynatora, będzie martwe, nawet jeśli jest ważne dla ludzkości. O ile tylko nie spróbuje... Siedział wyprostowany w fotelu, jakby oczekiwał w następnej sekundzie jakiejś ogromnej, nigdy jeszcze dotąd nie doświadczonej próby. Pomysł błysnął na chwilę, ale już podążał za nim cień go- ryczy. Gdyby nie przyszło mu to do głowy, umierałby sobie w poko- ju ducha. Wiedział jednak, że już nie może uciec, musi do końca przejść drogę, wyznaczoną w chwili narodzin tego pomysłu. Nie- jasne są jeszcze szczegóły, trzeba je obmyślić, wyliczyć, trzeba wal- czyć... Jest bardzo mało czasu, ale jak tylko wstanie, zacznie praco- wać, dopóki nie padnie z nóg. Musi to jednak zrobić i zrobi to! Teraz dopiero zorientował się, że podczas tych rozmyślań wpatry- wał się w Normana, nie zauważając zresztą jego istnienia. Nie, nie powiem mu ani słowa, choć byłoby to moje jedyne, najpiękniejsze zwycięstwo nad nim, pomyślał. Co prawda, zarazem i ostatnie. Cie- kawe, co by on ,na to powiedział? Żeby i jego? Nie zrozumiałby chy- ba, że z nim już nie można tego zrobić. Po oskarżeniu o brak fan- tazji nastąpiłoby oskarżenie o samolubstwo. A tego przecież nikt nie ma prawa powiedzieć, po tym, co zrobił... Pomysł, który dotąd oplątywał go mackami jak ośmiornica, nagle wyzwolił się. Gili zaczął go teraz oceniać krytycznie. Jest realny, je- go wykonaniu przeszkodzić mógłby tylko brak czasu. W sytuacji wyścigu z czasem cały problem Normaina — i to nie tego dzisiej- szego, umierającego Normana — wydawał się nieistotny. Poderwał się, zatrzymał transmisję i podszedł do koordynatora. Przejrzał wszystkie wolne sektory pamięci, skasował sporo danych, które uznał za zbyteczne.' Chwilę później przyszło mu na myśl, że z tym zawsze jeszcze zdąży i pobiegł do gabinetu lekarskiego. Tylko spokojnie! Niezdarnie wbił^ sobie igłę, ból ukłucia był zaskakująco ostry. Starał się zachowywać normalnie. Normalnie? A jak się prze- konasz, czy rzeczywiście jesteś normalny? — Nie wiem — wyma- mrotał, męcząc się ze szkiełkiem przykrywkowym — ale właśnie na tym polega całe ryzyko. W podzielonym na kwadraty polu widzenia mikroskopu zoba- czył znajomy widok. Trzy razy liczył limfocyty — na razie wszyst- ko było jeszcze w porządku — przynajmniej pod mikroskopem. Sprawdzi jeszcze raz za sześć godzin, może wtedy dowie się czegoś konkretnego. Dokładnie zapisał wyniki badania krwi, potem sięgnął po nową, czystą kartkę papieru. Ze szkicem schematu połączeń uporał się w kilka minut. Na pa- pierze wyglądało to dość prosto, ale co z montażem? Nie może stąd przenosić do sterowni wbudowanych przyrządów. Trzeba będzie przeciągnąć kable, będzie miał na parę godzin roboty z lutowaniem i podłączaniem. Przez pewien czas nie może już brać fortferu, stan jasności umysłu, jaki następuje dzięki jego działaniu, nie jest sta- nem nienormalnym, ale jednak lepiej uważać. Nie miał kłopotów z wejściami koordynatora, konektory zgadzały się z końcówkami kabli. Większą trudność sprawiało rozwinięcie z bębnów kabli na korytarzu. Musiały być równo ułożone wzdłuż sty- ku podłogi i ściainy, bo inaczej potykałby się o nie ciągnąc następne. W gabinecie lekarskim było bardzo mało miejsca, musiał odkrę- cić od podłogi stół i przesunąć go pod drzwi. Będzie co prawda mu- siał za każdym razem przez niego przełazić, ale w ten sposób uzys- kał dużo lepszy dostęp do przyrządów. Tu już musiał lutować, przez ł czas pracował klęcząc, potem trzeba było położyć się na brzu- chu. Wściekał się na konstruktorów, lutując ciasno upakowane koń- cówki. Zreflektował się co prawda, że jest niesprawiedliwy, kon- struktorzy doprawdy nie mogli przewidywać takiego połączenia. Kiedy skończył pracę i wstał, czuł się jak połamany, ale z za- dowoleniem rozejrzał się po przewróconym do góry nogami pokoju. Na końcu zdemontował hełm dużego konsocjatora. Musiał go zamie- nić z jednym z hełmów ze sterowni. Urządzenia te optymistyczni konstruktorzy Galatei umieścili tam ze szczytnym przeznaczeniem „nawiązania kontaktu z inteligentnymi przedstawicielami innych cy- wilizacji". Dotąd wszystkim tylko zawadzały i gdyby to nie Nor- man był dowódcą, dawno leżałyby już w magazynie. Na krótko przed północą, wstrzymując oddech, zdecydował się na próbne połączenie. Zerkał co chwila na zegar sterowni. Swojego czasu w instytucie testowali prostsze urządzenia całymi miesiącami. Teraz, jeśli tylko będzie działać prawidłowo przez pół godziny, musi zacząć, inaczej zabraknie mu czasu. Norman leżał jeszcze ciągle cicho, ale Gili nie chciał ryzykować, że ocknie się akurat w krytycznym momencie. Wciągnął do pneuma- tycznej strzykawki dużą dawkę środka uspokajającego i przycisnął błyszczący przyrząd do ramienia Normana. Dowódca drgnął. — Gili... Co?... Strzykawka przechyliła się w ręku Gilla jakby przypadkiem. Jej dyszka skierowana była w żyłę biegnącą pod skórą przedramienia. Norman mamrotał coś jeszcze, aż wreszcie głowa opadła mu na ra- mię. Na Ziemi odebraliby ci za to dyplom, Gili, pomyślał. A prze- cież nie zabiłem go, jeszcze może odzyskać przytomność. Zresztą on zrobiłby to samo na moim miejscu. Wierzył, że test się uda i od razu będzie mógł rozpocząć właściwą pracę. Pobiegł więc, by zrobić następną analizę krwi. Tym razem limfocytów było o dwadzieścia procent mniej. Skrzy- wił się. Szło to zbyt szybko. Jeśli jednak teraz się przestraszy, wszystko na nic. Ma pracować tak, jakby widział tylko wyniki ana- lizy sprzed sześciu godzin. Wrócił i jeszcze raz sprawdził system. Działał już poprawnie dwa- dzieścia osiem minut. Wystarczy. Podłączył sterowanie pilota auto- matycznego. Dumny był ze swego pomysłu, gdyby na to nie wpadł, zastanawiałby się teraz, jak może sterować programem, którego efekt działania zależy właśnie od jego zupełnego spokoju. Długo mościł się w fotelu, zanim znalazł półleżącą pozycję, w któ- rej, jak sądził, wytrzyma bez ruchu piętnaście minut. Była wygodna, aż za wygodna. Jeśli przymknie oczy, na pewno zaśnie. Może od-- łożyć wszystko do rana? Będzie wtedy bardziej wypoczęty. W cią- gu ośmiu godzin od katastrofy ilość limfocytów we krwi spadła mu jednak o dwadzieścia procent i jeśli teraz zaśnie, taki zmęczony, upłynie znów następne osiem godzin, zanim się pozbiera. Nie, musi zrobić to teraz! Przymknął oczy, palce powędrowały do przycisków sterujących na poręczy fotela. Zebrał w sobie wszystkie siły, by dokładnie wy- obrazić sobie czekające go piętnaście minut i przycisnął guzik. Nie mógł dokładnie kontrolować, czy udaje mu się nadążać za programem. W pewnej chwili poczuł, że dalej nie wytrzyma. Sło- wa i obrazy kłębiły sdę chaotycznie, obleciał go strach, że popełnia głupstwo. A właśnie strach był największym głupstwem. Lepsze są te mętne obrazy, one mogą jeszcze zostać uporządkowane na jakimś ukrytym poziomie świadomości, natomiast strach nie prze- strzega ustalonych reguł gry. Bać się klęski w takiej chwili jest właśnie klęską. Rozluźnił mięśnie i patrzył na obrazy, jak dziecko patrzy na kalejdoskop. Bardzo ostrożnie spróbował skoncentrować się na tym, aby były to obrazy domu, wspomnienia Ziemi, nawet jeśli miałby to być nudny korytarz instytutu, klatki ze zwierzęta- mi doświadczalnymi, obrazy ruchliwej ulicy, ludzkie twarze widzia- ne z bliska, które do niego przemawiają, lub do których on mówi. Dyskutują, słyszy nawet ich głosy, tak, to Herzer i dobry stary Laurens! To dobrze, bardzo dobrze! Może to go naprowadzi, to, że myśli o nich. Uspokoił się powoli, czuł, że potrafi kontynuować pro- gram. Długi łańcuch zależności logicznych znowu powrócił i Gili poczuł ogarniające go uczucie szczęścia. Wszystko jedno, czy umrze, czy też uda się rzecz, której poświęcił resztę spokoju, te parę go- dzin życia, które mu pozostały. Myśl to potęga rządząca światem. To takie proste, a dopiero teraz się o tym przekonał. Automat ci- chym buczeniem sygnalizował zakończenie programu, ale Gili nie otwierał oczu. Z radością odnalezionego na nowo szczęścia prześli- zgiwał się pod coraz ciemniejszymi sklepieniami snu. Rozdział drugi Przypomniał mu się Norman i środki uspokajające. Rozbudziło go to natychmiast. Norman leżał w tej samej pozycji, co wieczorem, oddychał bardzo nieregularnie. Przy wydechu pojawiała mu się w kącikach ust bulgocząca kropelka pienistej krwi i spływała w dół wąskim strumyczkiem. Plama krwi na podgłówku poszerzała się powoli i nieubłaganie. Gili zapiął Normanowi pasy i uniósł go z fo- telem do pozycji półsiedzącej, żeby ułatwić mu oddychanie. Nie da- wał już Normanowi żadnych lekarstw, przedłużyłoby to tylko nie- potrzebne cierpienia. Zreszitą w tej chwili Norman był nieprzytomny i niczego nie czuł. Gili postanowił już więcej nie ingerować. Dokładne przetestowanie programu wymagałoby kilku tygodni pracy wielu ludzi. Zdecydował, że wybierze losowo sześć sekwencji. Na ich sprawdzenie starczy godzina, więcej czasu nie ma. Nie zna- lazł żadnego błędu, ale nie potrafił się z tego cieszyć. Przespał dzie- więć godzin, lecz mimo to był zmęczony, bolał go żołądek. Powi- nien coś zjeść, lecz na samą myśl o jedzeniu zrobiło mu się nie- dobrze. Rozgryzł tabletkę fortferu i czekał niecierpliwie, aż ustąpi nieznośny szum w głowie. Musi ułożyć sobia pracę tak, aby to, co wymaga wysiłku fizycznego, wykonać jeszcze tego samego dnia. Niestety, roboty na nic mu się nie przydadzą. Lepiej nawet, że po- zostaną wyłączone tam, gdzie są teraz — w magazynie. Jeśli pod- dane zostaną działaniu wtórnego promieniowania, to ich układ ste- rujący może ulec zakłóceniu. Zwariowane roboty na wymarłym statku kosmicznym to świetny temat do powieści sensacyjnej. Jemu było to zupełnie niepotrzebne. Zaczął od tego, co wymagało pracy na zewnątrz Galatei. Długo gramolił się po schodach opuszczonych po gładkim pancerzu statku. Czuł się bardzo osłabiony, gdy tylko spojrzał w dół, kręciło mu się w głowie. Z tej wysokości drzewa wyglądały jak krzaki. Poczuł ulgę, gdy mógł już wejść do dolnego korytarza poprzez śluzę. Aż do południa przeciągał kable i układał je na schodach oraz w kory- tarzu. Modelem cybernetycznym całego systemu było proste -ste- rowanie sekwencyjne. W porównaniu do wymogów stawianych na przykład podczas lotu pilotowi automatycznemu system był nawet dość prosty. Ustalił długość pętli sterowania i jeszcze raz wyszedł na zewnątrz, żeby sprawdzić działanie całości. Był zadowolony z re- zultatu, lecz próba bardzo go zmęczyła. Postanowił odpocząć przez jakieś pół godziny w fotelu sterowni. Oczywiście nie usiedział spo- kojnie nawet dwudziestu minut. Zbliżało się południe, bał się, że w miarę upływu czasu będzie coraz słabszy. Poderwał się i ruszył po filmy Eddiego. Brał bez wyboru, co się tylko nawinęło pod rękę w laboratorium i w bibliotece. Będzie mógł w nich przebierać, jak już zaniesie je wszystkie do sterowni. Kiedy szedł po następne taśmy, za trzecim czy czwartym razem poczuł, że ogarnia go jakieś dziwne uczucie zmiany. Coś się zmieniło, coś było inaczej niż poprzednio... Ale co takiego? Na próżno szukał, męcząca niepewność pozbawiła go cier- pliwości. — Jeśli już masz zwidy, lepiej zostaw to wszystko — za- mruczał do siebie i ruszył jeszcze raz do biblioteki. Dopiero tam, gdy sięgał po następną szpulę, zrozumiał, co się stało — Norman. W sterowni panowała cisza. Już się odwracał, aby tam pobiec, ale rozmyślił się i dalej wyciągał taśmy z- półek. Nie może sobie pozwolić na „pusty kurs". Każdą drobinę energii musi poświęcić swemu planowi, każde marnotrawstwo zmniejsza szansę powodzenia. Idąc korytarzem pomyślał, że Norman postąpiłby tak samo. Po cóż jednak szukać usprawiedliwienia? Sam jest już takim samym trupem jak Norman. Różnica polega tylko-na tym, że wszy- stko, co w nim jeszcze żyje, nie przestało działać i myśleć, dopóki to konieczne, to jest do wykonania zadania. Zaniósł taśmy do urządzenia transmisji i dopiero potem podszedł do Normana. Głowa opadła mu na pierś, nie widać było twarzy. Musi go zanieść na dół. Popalona skóra była jeszcze ciepła, a cia- ło jeszcze bezwładne. Dźwigając je poczuł, jak ta obojętna bezwład- ność zwiększa jego ciężar. Ciężko dyszał, w długim korytarzu pro- wadzącym do kabin zaczął się już zataczać od ściany do ściany. Pierwsza była kabina Sida, nie Normana, ale było mu wszystko jedno. Pchnął drzwi i razem z niesionym ciężarem runął na wąskie łóżko. Był wyczerpany, tak bardzo wyczerpany, iż zdawało mu się, że zaraz zaśnie. Poczuł na karku wilgoć — krew tamtego. Wstał, wyciągnął ręcznik, wytarł się, sięgnął do kieszeni, wyjął i rozgryzł kolejną tabletkę fortferu. Usiadł i zaczął się gapić na obrazek wiszący nad półką. Z prostych, srebrzystych ramek zaglą- dał mu w oczy wielki Albert. Było to słynne zdjęcie- starego uczo- nego — nad bezładem papierów, nad wielkim biurkiem, nad nie- porządnymi fałdami ubrania aureola siwych włosów otaczała twarz pozrfaczoną bruzdami zastanowienia — a może rozczarowania? Wspaniałej technice fotograficznej należało zawdzięczać, iż po tylu latach kopie zrobione z oryginału były aż tak dobre. Ale co wspólnego ma to zdjęcie z Sidem? Albo z tym, że Sid, Norman, a wreszcie i ja — wszyscy zginiemy? Wielki Albert patrzył na niego bezradnie. Zresztą on nie patrzy na mnie ani na Normana, traktuje nas jak powietrze. Patrzy przez ściany kabiny, przez po- dwójny pancerz Galatei, przez zielone drzewa, przez pagórki... Gdzie spogląda? Wstał i odwrócił się tyłem do zdjęcia. Znalazł małą, twardą po- duszeczkę Sida, którą podłożył Normanowi pod głowę. Potem za- krył go aż po ramiona leżącą w nogach łóżka kołdrą, wygładzając ją starannie, by nie pozostała ani jedna fałdka. Zastanawiał się przez chwilę, czerwoną maskę, która jeszcze osie- mnaście godzin temu była twarzą Normana, pozostawił odkrytą. A może wielki Albert chce widzieć właśnie jego, a może Norman zechce go o coś zapytać?... Zgłupiałeś, Gili. Czuł, że fortfer zaczyna działać. Ruszył do sterowni zamykając za sobą drzwi kabiny. Rozdział trzeci O dziewiątej wieczorem poczuł, że ma gorączkę. Tętno podskoczyło mu do ponad stu na minutę, a między świadomość i świat zewnę- trzny wciskał się tępy bói głowy. Do północy jeszcze to jakoś wy- trzymywał, później poddał się i wyłączył transmisję danych. Chciał zrobić kilka testów na dotychczasowych danych, co najmniej ze dwie lub trzy próbki, ale trzęsły mu się ręce i obawiał się, że przy przeszukiwaniu adresów coś skasuje. Koordynator nie przejmuje się stanem zdrowia operatora, nie uwzględnia poprawki na to przy wykonywaniu rozkazów. Odchylił się do tyłu na oparcie, czuł, jak ogarnia go zawrót głowy. Zdawało mu się, że pod czaszką otworzy- ła się czarna studnia nieświadomości. Runął w nią, spadał w dół, ciągnąc za sobą koordynator, sterownię, Galateę, całą tę planetę. Wreszcie jedynym towarzyszem upadku pozostał strach, który prze- trwał aż do rana i otrzymał nowe posiłki, gdy Gili obudził się i po- czuł, że nie włada lewą nogą. Dlaczego właśnie to, przecież mogło wystąpić tyle innych obja- wów, pomyślał rozgoryczony. Gardło drażniło mu jakieś okropne, uparte swędzenie. Kaszlał, a wstrząsające nim ataki niosły ze sobą mdłości — tego się jednak spodziewał. Ale jeżeli paraliż będzie po- stępował dalej, to nie ma szans na dalszą pracę. Do pojemnika urzą- dzenia transmisji napchał tyle taśm z danymi, ile się tylko zmieści- ło, a potem na czworakach popełznął w stronę magazynu. Roboty mogą się teraz przydać. Starczyłby nawet jeden, ale mu- si go tu jakoś przyprowadzić. Norman postąpił bardzo głupio, ka- żąc mu odesłać windę, on zaś okazał się jeszcze większym głupcem, wykonując to polecenie. Starczyło opuścić ją na poziom ósmy czy 21 dziesiąty, byle nie w bezpośrednie sąsiedztwo reaktorów. Tymcza- sem tam winda dostała taką dawkę promieniowania, że teraz nie może jej podciągnąć nawet w pobliże pełnej filmów sterowni. Ze schodami pierwszych trzech poziomów dał sobie jeszcze ja- koś radę, od czwartego już się toczył łapiąc się rękoma czego tylko mógł. Drogę powrotną odbył uczepiony szerokich ramion Wani, pa- trząc zadowolony, jak robot ostrożnie i zręcznie wchodzi po scho- dach. Wania należał do Maxima, to on nadał mu to imię. Wania był, jeśli nie najmądrzejszym, to na pewno najbardziej niezawodnym robotem na statku. Bez względu na to, jaki jest niezawodny i jego będzie musiał wyłączyć, kiedy już skończy. Do następnego popołudnia wszystko szło nieźle. Wania po kolei przynosił rolki filmu, a Gili wybierał te, które miały trafić do pa- mięci koordynatora. Po południu zaczął znowu kaszleć i musiał wszystko przerwać. Wania kilka razy cierpliwie prosił o powtórze- nie polecenia. On jednak na próżno starał się coś wykrztusić i aż posiniał od kaszlu. Robot obserwował go uważnie swoimi szlifo- wanymi soczewkami oczu. — Zatrzymaj się — wybełkotał wreszcie na tyle wyraźnie, że i Wania zrozumiał. Robot posłusznie zamarł, lecz Gili stracił przytomność. Kiedy się ocknął, zdał sobie sprawę, że ma już bardzo mało cza- su. Zdrętwienie lewej strony ciała doszło już do biodra, przy każ- dym wdechu miał wrażenie, jakby kłuło go tysiące igieł, czuł, że z kącika ust coś ścieka mu na szyję. Głuche tętnienie krwi rozsa- dzało mu czaszkę uderzeniami małych młoteczków. Przymknął oczy i próbował się skoncentrować. Podstawowe mo- duły wszystkich programów są już w pamięci. Koordynator musi dać sobie radę na podstawie tylko tych danych, które udało mu się wczytać do tej pory. Już nie mógł dalej pracować, liczył się jednak z tą ewentualno- ścią od samego początku. Teraz wezwie Wanię, aby go stąd zabrał... To jedyna sprawa, którą przegapił, nie może tu przecież pozostać. Jest już za słaby na to, żeby uwiesić się Wani na szyi, gdy będzie go sprowadzał ze schodów. Musi go jednak odciągnąć jak najdalej od koordynatora. Tylko jak mu to przekazać? Już po południu Wa- nia nie mógł go zrozumieć. Ostrożnie, bojąc się wywołać nowy atak kaszlu, spróbował wy- pchnąć językiem zgęstniałą krew. Spłynęła mu po brodzie aż na pierś, przez rozchyloną koszulę. — Wania... Robot stał przy czytniku, tam gdzie został zatrzymany po po- łudniu. Gili zaryzykował głębszy oddech. Jeśli znów zacznie ka- szleć... — Wania... — Tak jest! — Chodź tu... Wania ruszył okrążając róg pulpitu sterowniczego i zatrzymał się przy fotelu. Gili czuł zbliżający się atak kaszlu. — Schyl się!... Głowa Wani dotknęła kurtki Gilla. — Zatrzymaj się. Ręka Gilla dwa razy- zsunęła się po pancerzu robota, ale wstrzy- mał oddech i dalej próbował. — Do góry! Nogi zaplątały mu się gdzieś na podnóżku fotela, lecz nie mógł ich już podciągnąć. — Cofnij się! Robot wycofał się i wyciągnął go z fotela. Stopy Gilla głośno uderzyły o podłogę. Wania okrążył znów pulpit i ciągnął go dalej. Czuł ogromny ból, lecz strach przed kaszlem zagłuszał go skutecz- nie. Może jeszcze wytrzyma aż do fotela przy radioteleskopie. — W lewo... Te sześć metrów rozciągało się w nieskończoność, mimo iż robot poruszał się dość szybko. Gili zwolnił chwyt, mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. — Zatrzymaj się... Runął na podłogę obok fotela, uderzając głową o poręcz. Zamro- czyło go. Tego bał się jeszcze bardziej niż kaszlu — nie zdoła wy- , łączyć Wani!... Światło w sterowni zaczęło słabnąć, na plecach poczuł ogromną falę gorąca. — Schyl się — szepnął — schyl się! Szeroka klatka piersiowa Wani powoli zaczęła się zbliżać. Gili w kołyszącym się falowaniu świadomości, w rosnących ciemnoś- 23 ciach zbliżał się i oddalał od robota. Cierpliwie czekał, aż zbliży się ten jeden, jedyny raz, wiedział, że stać go już tylko na ostateczny wysiłek. Wreszcie natrafił palcami na wyłącznik i w kadłubie Wani coś cicho trzasnęło. Robot pochylił się już za mocno, a wyłączenie dosięgło go pod- czas ruchu. Stracił równowagę, jego trzystukilowe cielsko zachwia- ło się i runęło na leżącego pod nim człowieka. Gili w ostatnim bły- sku świadomości poczuł, że jest mu za to wdzięczny. Rozdział czwarty Vai żył w tym szczególnym i ważnym okresie, kiedy To umilkło. Jego słuch pamiętał jeszcze z dzieciństwa wycie Tego, przerażają- cy, ostry głos, który przetaczał sią nad lasem, a potem cichnął w chrapliwym bulgotaniu, przypominającym jęk zdychającego pod ciosami maczug zwierzęcia. W takich razach — jeśli światło prze- dzierało się jeszcze przez gąszcz gałęzi — dorośli mężczyźni hordy, poważni ojcowie, rozdymając szerokie nozdrza, by uchwycić słaby zapach zdobyczy, zapuszczali się ostrożnie w chaszcze. To wyło bo- wiem tylko wtedy, gdy zabijało. Zawsze po takim ryku gdzieś w krzakach leżało nieruchome, jeszcze ciepłe cielsko jakiegoś miesz- kańca puszczy — mięso, mięso, którym mogli napchać żołądki. Członkowie hordy nie mogli rozmyślać nad związkiem przyczyno- wo-skutkowym między wyciem Tego a ubitymi zwierzętami — choćby dlatego, iż nie wiedzieli, co to jest związek przyczynowo- -skutkowy. Tak samo zresztą, jak Vai nie mógłby wytłumaczyć swym młodszym pobratymcom, że był kiedyś taki czas, kiedy To wyło. Lud Vaia starał się ze wszystkich sił zdobywać ogromnym wysiłkiem artykułowania słów świat teraźniejszy. „Było" drzemało w pamięci uczuć i myśli, „będzie" — w niejasnych, palących na- dziejach jako niepewne przedłużenie teraźniejszości. Dlatego Vai 1 jego towarzysze łowów nie mieli pojęcia o tym, że cztery poko- lenia przed nimi To nigdy nie wyło — nie mówiąc już o tym, że wcześniej nie było Tego wcale. Czasami — lecz nie zbyt często — To zawodziło ich, na próżno Przeszukiwali krzaki po usłyszeniu wycia. Szybko jednak rozcza- rowanie ustępowało wzmocnionej pewności, gdy przy następnej okazji znajdowali łup. Dzięki Temu horda nigdy nie głodowała, ale fakt ten nie roz- pieścił ich za bardzo. Musieli bronić mięsa przed dzikimi psami i innymi drobnymi drapieżnikami. To bowiem — nie potrafili co prawda sformułować takiego spostrzeżenia — zabijało bez wyboru tylko stworzenia większe od nich. Obok Dwurogiego w obróconych w zieloną masę krzewach leżał Zabójca; biały brzuch świecił w obojętne niebo. Jego pazury, długie jak palce, czerwieniły się już od krwi Dwurogiego, dopadniętego w ostatnim skoku. Widocznie chwilę później To dosięgło i Zabójcę. Mały otwór o zwęglonych brzegach niknął w obfitym, żółtym futrze Zabójcy; w fałdach gru- bej skóry Dwurogiego był niewidoczny. Odór spalenizny mieszał się z zapachem rozdeptanych roślin i ziemi, zrytej przez Dwuro- giego. Odór ten, uderzając w ich nozdrza budził dwa wspomnienia: og- nia i błyskawicy. Horda znała już ogień, ale nie potrafiła go jeszcze przechowywać. Uzyskiwała go z pni drzew zapalonych przez błys- kawicę i chroniła wielkim choć daremnym wysiłkiem w nadziei, że stanie się ich wieczystą własnością. Zwykle jednak gasił go deszcz albo też niezauważalnie ogień wygasał sam jakiejś cichej nocy, gdy nikt nie obudził się, aby przedłużyć mu życie. Tam, gdzie polowało -To, nie było widać ognia, żadne gromy nie towarzyszyły straszliwemu uderzeniu, które potrafiło obalić na zie- mię nawet ogromne cielsko Dwurogiego. Horda bała się piorunów dosięgających ją nawet pod drzewami. Czegoś takiego To nigdy nie robiło i dlatego nie bali się go, przynajmniej jeszcze wtedy się nie bali. To wyło, zabijało, a oni odnajdywali łup i walczyli o niego ze wszystkich sił z dzikimi psami. Potem To znów wyło i znów za- czynali szukać. Taki był porządek rzeczy. Kiedy To przestało wyć na zawsze, Vai nie potrafił podzielić się swym lękiem z towarzyszami, których na pewno ta cisza napełniła niezrozumiałym niepokojem. Czekali na głos, lecz w puszczy pa- nowała cisza. Nadeszła noc, potem następna, a burczenie w pustych żołądkach jeszcze bardziej zwiększało ich niepokój. Kiedy Światłe po raz trzeci ukazało się na niebie, najodważniejsi z hordy ruszyli w kierunku środka dużej, płaskiej doliny, gdzie strzelało wysoko ponad drzewa skąpane w promieniach Światła — To. Skradali się po cichu, głód przydał im tyle odwagi, że nawet nie zauważyli, kiedy przeszli przez teren, na którym zwykle szukali ofiar Tego. Przez pewien czas krzewy przesłaniały widok świetlistej wieży Te- go, wyszli jednak wreszcie na otwartą przestrzeń i stanęli przed Tym. Było ogromne, większe niż cokolwiek, co widzieli do tej po- ry, albo co sobie potrafili wyobrazić. Ich wzrok niepewnie prze- ślizgiwał się po oślepiających, błyszczących obłościach, których z niczym nie potrafili porównać. To milczało, stojąc nieruchomo, i lud Vaia, który wiedział tylko, że ruch oznacza życie — życie, którym trzeba zawładnąć, albo przed którym trzeba uciekać, by nie stać się jego zdobyczą — lud Vaia zbliżył się odważnie do Tego. Szerokie nozdrza z nadzieją, łapczywie wchłaniają świeże powie- trze poranka, głęboko osadzone oczy mrużyły się od bijącej od Tego jasności, mięśnie przygiętych lekko w kolanach krzywych i sil- nych nóg napinały się, by, gdy poczują wymarzony zapach mięsa, rzucić się naprzód. Byli głodni, bardzo głodni, a dar mięsa opóźniał się coraz bardziej. Zamiast niego znienacka opadł ich lęk, tak straszny lęk, że Vai nie pamiętał w całym swoim życiu tak ostrego odczucia. Najstrasz- niejsze było to, że nie wiedzieli, co się stało. W obrębie otaczającej ich rzeczywistości nic się nie zdarzyło, nie drgnął nawet jeden liść, nie trzasnęła gałązka — strach nadchodził ze środka, z ich własnych ciał. Uciekaj, uciekaj, ratuj się, krzyczał w nich jakiś straszny głos i lud Vaia rzucił się do ucieczki. Biegli przez krzaki z takim hałasem, jak stado Dwurogich spłoszone przez Zabójcę, a przecież lud Vaia potrafił poruszać się najciszej ze wszystkich stworzeń puszczy. Z gardeł wyrwał im się ten sam ochrypły krzyk, który słyszeli wewnątrz siebie. U stóp wzgórza osunęli się bez tchu na ziemię. Gdyby zjawił się tu teraz Zabójca, mógłby ich poszarpać na sztuki, panika nie zo- stawiła w ich mięśniach nawet tyle siły, aby mogli dowlec się do następnego drzewa. Długo tak leżeli, rzucając nieme, przerażone spojrzenia to na siebie, to na krzaki, obawiając się, że znów na- dejdzie ten okropny, nieznośny lęk i nie będą mieli nawet siły do ucieczki. Potem znów usłyszeli głos, ale ten pochodził już ze świa- ta zewnętrznego, spoza nich. Znali ten głos i poczuli, jak zbiera im się, ślina. Tak wyły dzikie psy — ten dźwięk towarzyszył im od narodzin — wycie psów odganianych od mięsa. Ruszyli w jego kie- runku. Czas płynął, strach pozostał już za nimi zamieniając wspomnie- nie w zakaz. Przez kilka lat ramię wskazujące w kierunku doli- ny — i do tego przerażony wyraz twarzy — były środkiem prze- kazania młodszemu pokoleniu własnych doświadczeń. Tamci prze- kazywali to później swym synom, powtarzając gesty, lecz nie zna- jąc już i nie szukając ich znaczenia ani sensu. Kiedy Vai poczuł, że zaczyna tracić zęby oraz — co odczuł na własnej skórze przepycha- jąc się do zdobyczy pomiędzy nie zważającymi na niego młodymi — że już niedługo przestanie należeć do grona czcigodnych, zakaz przerodził się w prawo. Szukaj zdobyczy, którą na pewno znajdziesz gdzieś w krzakach, ale nie zbliżaj się nigdy w kierunku Tego ani też w stronę otaczających go pagórków! Jeśli tam pójdziesz, spotka cię straszna kara! Prawo to nie było przyczyną zagłady ludu Vaia, lecz przyspie- szyło ją i ułatwiło. Było tak silne, że kiedy Lud Łowców, nie wie- dzący o istnieniu Tego, zepchnął przez przypadek hordę Vaia w za- kazaną dolinę, nikt z jej członków nie śmiał przekroczyć zaklęte- go kręgu. Wymordowano ich wszystkich tam pod pagórkiem i Dau, Pierwszy, z zadowoleniem i powagą patrzył na rzeź, jaką urządzili jego myśliwi. Dauowi wszystko się udawało, od czasu kiedy na końcu wielkiej bijatyki skręcił kark swemu poprzednikowi, ówczesnemu Pierwsze- mu, i został wodzem stada. Odtąd to on był pierwszym przy ko- rzystaniu ze zdobyczy lub krócej i ogólniej: Pierwszym. Jemu przy- padały najlepsze kąski, najładniejsze kobiety, najlepsze schronienie przed deszczem. Nie ma nawet sensu wyliczać, w czym i kiedy jest pierwszy, bo właśnie on to określa, według swego uznania lub chwi- lowego kaprysu. Od pewnego czasu i to coraz silniej odzywało się w nim przeczucie, że będzie tak dopóty, dopóki nie znajdzie się silniejszy od niego. Posiadać władzę oraz posiadać i bać się o nią to dwa kolejne etapy życia władcy. Dau okrucieństwem i łapczywością próbował zdławić w sobie obawę, którą odczuwał coraz silniej. Czuł, że po- śród myśliwych jego stada jest już następny Pierwszy, który może jeszcze nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale dzień ten nadej- dzie tak nieubłaganie, jak nadchodzące po sobie pory roku. Dla Łowców czas był już pojęciem uchwytnym, potrafili posługiwać się mową — nawet lubili gadaninę, bo świat, który dał się opisać sło- wami, niósł im ciągle nowe radości. Dau potrafił więc zastanawiać się nad tym, dlaczego wcześniej nie odczuwał obawy. Przecież już w chwili zwycięstwa wiedział, powinien wiedzieć, że i on zostanie kiedyś pokonany. Pragnął zdobyczy, a gdy ją uzyskał, chciał no- wej. Wiedział, że dopóki myśliwi będą mieli pełne żołądki, nie zwrócą się przeciw niemu. A może w walce o zdobycz zginie ten, który ma go zastąpić? Nie zauważał sprzeczności w tym, że na pewno kiedyś przyjdzie nowy Pierwszy, nie zastanawiał się też, w jakim stopniu jego własny, wywodzący się z lęku, wewnętrzny nie- pokój był motorem wieloletniej Wędrówki plemienia. Prowadzić hordę na r.owe tereny myśliwskie, udowodnić jej własną potęgę w ciągłych walkach — dopóki to mu się udawało, Dau uwalniał się od ciężkich myśli o swoim przyszłym losie. Wyszli z obszarów, gdzie ich przodkowie bili się z plemionami o podobnym poziomie rozwoju, a w lasach szybko natknęli się na plemię Vaia. Prędko nauczyli się, że najlepszym,^najłatwiejszym do zdobycia łupem jest mięso ich niżej rozwiniętych pobratymców. Ciężkie maczugi ludu Vaia nic nie znaczyły wobec włóczni o ka- miennych grotach. Po każdej walce i nowych morderstwach z za- dowoleniem myśleli o tym, że mają więcej mięsa do jedzenia, niż to się nawet śniło tym, którzy zostali na północy. Z pewnością za kilkanaście lat inne plemiona z północy zrobią to samo, nie znajdując innego sposobu uwolnienia się od coraz sil- niejszych i coraz bardziej niebezpiecznych sąsiadów. Dau choćby dlatego tylko zasłużył sobie na dumny przydomek, gdyż to on pierwszy poprowadził swą hordę na południe. Masowe morderstwo było jednym z bardziej skomplikowanych, choć nieuniknionych zakrętów i tak dość krętej drogi doboru na- turalnego. Mięso dawało myśliwym siłę, wzmacniało ich chęć zdo- bywania nowej, obfitszej zdobyczy. Wyssane z czaszek pokonanych mózgi dostarczały im właśnie tych składników pokarmowych, ja- kich było im najbardziej potrzeba. Był to okres ciemny i okrutny, na usprawiedliwienie Ludu My- śliwych można tylko przytoczyć fakt, że oni sami nie mieli pojęcia o jego ciemnocie i okrucieństwie. Znali tylko pragnienie zdobyczy i to ono nakazywało im przeczesywać puszczę pasem dwudziesto- kilometrowej szerokości i iść naprzód, w stronę nowych zwycięstw, nowych uczt. A właśnie ta ostatnia była ucztą największą ze wszystkich. Przez cztery dni i cztery noce płonęły ogniska. Myśliwi najedli się nie- mal do utraty przytomności. Nawet ponury zwykle Dau rozchmu- rzył się, patrząc na wyciągniętych przy ogniu łowców. Jacy są sil- ni, jacy niezwyciężeni! Nikt nie potrafi im stawić czoła! Gdyby teraz powrócił z nimi na ziemię ojców, pokonaliby wszystkie ple- miona, które tam zostały! Nagle przez uczucie niepohamowanej ra- dości ostro jak cierń wbił się dawno pogrzebany lęk. Kto nim zostanie? Mad — Siłacz, Oro — Chytry, Eor — Czło- wiek Kamień? Mad jest silny, ale głupi, Oro chytry, ale słaby, Eor zaś jest spokojny. To on robi najlepsze narzędzia, on ma naj- lepsze pomysły na polowaniu. Kiedy coś powie, wszyscy go słucha- ją. To źle! To bardzo źle! To właśnie on będzie następcą! A może nie... Eora obchodzą tylko kamienie. Jeśli nie zajmuje się właśnie ich formowaniem i odłupywaniem, siedzi patrząc przed siebie niewi- dzącym wzrokiem. A może Re — Dziki? Jest silny jak Mad, narzędzia robi niemal tak dobrze jak Eor, ale jest niepohamowany i niecierpliwy, nigdy nie potrafi skończyć tego, co zaczął. W walce jest postrachem wro- ga, pierwszy rzuca się na przeciwnika, krzycząc w szale zabijania, lecz tak samo szybko, pod wpływem chwilowego impulsu, potrafi rzucić się do gardła myśliwemu z własnego plemienia. Łowcy nie dopuściliby do tego, aby Re został Pierwszym. Gdyby tylko spró- bował zaczepić Daua, Mad, Oro i inni rozszarpaliby go jeszcze przed rozpoczęciem pojedynku. W takim razie kto? Haim, przyrodni brat Re, będzie chyba je- szcze groźniejszy od swego brata. Jest żylasty, szczupły, a oczy ma jak Żółty Morderca. Na razie jednak Dau mógłby go usadzić jednym ruchem ręki. Przy ogniu przysunęli się do Haima Nug i Tiak, dwaj dobrze się zapowiadający myśliwi... Widok Tiaka przypomniał Dauowi kulawego Umu i od tego, jak zwykle, pociemniało mu w oczach ze złości. Umu był synem po- przedniego Pierwszego, co prawda w chwili śmierci ojca nie nosił jeszcze imienia, tak samo jak drugi pozostały przy życiu potomek dawnego wodza, Tiak. Kiedy Dau został Pierwszym, spośród kobiet wybrał sobie Tamę, matkę Umu. Co prawda młodsza i ładniejsza była La, ale uciekła do lasu przyciskając do piersi zanoszącego się od płaczu Tiaka. Nie wróciła już nigdy, pewnego zaś dnia Dau roz- poznał wśród dzieci nieżyjącej już dziś żony Eora, Jady, właśnie zaczynającego chodzić Tiaka. Uznał, że nie warto poniżać się py- taniami o to, jak mały się tu znalazł. Tama karmiła już wtedy jego pierwszego syna, Ko, Umu zaś dostał już pierwsze, ostrzegawcze lanie. Gdyby był mądrzejszy, wyciągnąłby z niego nauczkę, że Dau toleruje go tylko przez wzgląd na Tamę. Nie, nogę przetrącił mu później, wspomnienie tej sceny rozdrażniło go jeszcze bardziej. Lud Myśliwych nie nosił w sercach żadnych czułych wspomnień z lat panowania poprzedniego Pierwszego. Wszyscy uważali jednak za głupotę i czyn niegodny myśliwego to, że Dau chce zadusić jakie- goś szczeniaka, z którego może przecież kiedyś na pociechę plemie- nia wyrosnąć niezły myśliwy. Obawiano się także, że jeśli Dauowi spodoba się taka zabawa, może zabrać się i za inne dzieci. Gdy Umu leciał już bezwładnie Dauowi przez ręce, całe plemię — po raz pierw- szy i jedyny — zwróciło się przeciw Pierwszemu. Dau mógłby sta- wić czoło każdemu z osobna, był jednak bezsilny wobec tłumu ata- kujących go kobiet. Rzucił między nie umęczone ciało Umu i z ostrze- gawczym okrzykiem wycofał się w stronę krzewów. Jada, pierwsza wśród kobiet jak on wśród mężczyzn, zaopiekowała się Umu. Właś- nie ta stara, mądra i nieustraszona Jada, która przeżyła już dwóch partnerów, a wkrótce po wyzdrowieniu Umu przyjęła do siebie du- żo młodszego od niej Eora. Zapowiadało się to bardzo groźnie — związek Eora, Umu i Tiaka, pod opiekuńczymi skrzydłami wielkiej Jady. Jada jednak zmarła, zanim zdążyła Eorowi urodzić dziecko. Na szczęście pierwszą rzeczą, jaką zdziałała Bek, nowa kobieta Eora, było poróżnienie Eora z Umu i Tiakiem, o których była zazdrosna. W ten sposób niebezpieczny związek rozpadł się jeszcze, zanim się zawiązał. Umu pozostał przy życiu i będzie żyć dalej, bo dopóki nie będzie zbyt łapczywy czy bezczelny, nikt nie podniesie ręki na kalekę. Dau także nie może go tknąć, musi go znosić, a jego widok przypomina mu tę haniebną chwilę, kiedy musiał cofnąć się przed kobietami. Co prawda Umu rzadko wchodził mu w drogę. Zawsze trzyma się na skraju ogniska, prawie w ciemnościach, wystarcza tylko krok i noc przysłania jego przygarbiony cień. W ciągu dnia Umu kryje się po krzakach, na uboczu, z dala od tłumu. Dau nie mógł nigdy zrozumieć, dlaczego Umu nie padł jeszcze ofiarą Żół- tego Mordercy, który zgładził już tylu zdrowych, silnych myśli- wych. Czyżby nawet Morderca nie lubił kalek? Dau wiedział, że to nieprawda. Umu jest kaleką, ale Dau dlatego chciał go zatłuc, że już jako małe dziecko był inny niż wszyscy. Nie schodził mu z drogi, a to przecież święty obowiązek każdego szczeniaka, gdy zbliża się Pierwszy. Umu zaś pozostawał tam gdzie był i patrzył na Daua. Dauowi natomiast zdawało się zawsze, że brązowe oczy dziecka nie patrzą na niego jak na mordercę ojca, lecz jak na... Tu jednak kończy się świat opisywalny słowami. Czuł, jak od tego- spojrze- nia przechodzi go dreszcz od stóp do głów i chciał wtedy krzyczeć i bić na oślep. Teraz odczuwał to nawet już na samą myśl o Umu... Wstał od ogniska. Trzeba go zabić. Wszyscy są ociężali i leniwi, najedzeni do gra- -nic wytrzymałości i dumni ze swego wodza. Dziś wszyscy mu to wybaczą. Ale w chwili gdy wstał, krawędź świetlnego kręgu ostatniego og- niska przeciął jakiś cień umykający w ciemność. Dau, Pierwszy, nie odważył się go ścigać. Rozdział piqły Umu pierwszy natrafił na Dwurogiego. Oni nazywali to zwierzę Chrząkającym Tępakiem, dość trafnie określając jego poziom umy- słowy, a w skrócie Chrząkającym. Był jeszcze ciepły. Umu przypo- mniał sobie, że w nocy, gdy uciekł od ogniska i wyczekiwał brzasku siedząc na drzewie, usłyszał łoskot walącego się na ziemię cielska i trzask łamanych krzewów. Nie towarzyszyły temu jednak krzyki, wycie czy inne dźwięki i Umu, niczego nie widząc i nie słysząc, prze- stał o tym myśleć. Dzikie psy zaczęły się już gromadzić i nie spodo- bało im się, kiedy włócznia Umu przetrąciła jednemu z nich żebra. Lud Vaia nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Psy poskarżyły się przeciągłym wyciem podnosząc łby w kierunku wolno płynących po niebie chmur i niechętnie się wycofały. Umu wiedział, że łatwo się od nich nie opędzi, dlatego zabił jeszcze trzy, aby móc spokojnie zająć się Dwurogim. Otwór o przypieczonych brzegach oglądał z takim samym zdzi- wienjem. jak ci, których mięsem karmił go Tiak przez ostatnie czte- ry dni. Tiak ma dobre serce, zwłaszcza wtedy, gdy jest wszystkie- go w bród. Mięso jest jednak mięsem, nawet przy pełnych żołąd- kach. Lud Myśliwych potrafił już wędzić mięso i robić zapasy na chude dni. A mięso jednego Chrząkającego jest warte dużo wię- cej niż mięso tylu Kudłatych, ilu można zliczyć na palcach jed- nej ręki. Co prawda nie opłaca się atakować Chrząkającego, za duże ryzyko, co innego szpikować z daleka włóczniami wymachujących maczugami Kudłatych, ale jeśli już jest... Zastanowił się. Kto to mógł zrobić i gdzie jest teraz? Znów pochylił się nad raną, powąchał przypalone brzegi małego otworu, a potem wyprostował się i zaczął uważnie obserwować oko- licę, trzymając włócznię w pogotowiu. Nie słychać niczego prócz poszczekiwania dzikich psów i Umu obleciał strach. Cóż może zdzia- łać ze swoją włócznią przeciw komuś, kto powalił Chrząkającego? Najstraszniejsze — bo niezrozumiałe — było jednak to, że tam- ten porzucił swoją zdobycz. Czegoś takiego nie zrobiłby żaden dra- pieżnik. Starcy plemienia, a nie pozostało ich już zbyt wielu, więk- szość nie wytrzymywała trudów wędrówki — opowiadali czasem, że umarli żyją tu, między nimi. Są niezniszczalni, bo przecież raz już odeszli... Umu wzdrygnął się. On też często widział ojca albo Jadę, widział tak wyraźnie, że po przebudzeniu szukał ich koło siebie. Pamiętał, jak jęczą przez sen myśliwi. Zbudzeni chwytają za włócznie, by dalej walczyć z nocnymi zmorami. Ale dlaczego duch miałby zabijać Chrząkającego, skoro nie potrzebował jego mięsa? Umu wiedział najlepiej, że pierwszy kawałek mięsa należy zawsze do umarłych, rzuca się go im daleko za krzewy. Kiedy był dziec- kiem, walczył o te ochłapy z szakalami towarzyszącymi hordzie. Później, zrozumiawszy, komu zabierał strawę, przez całe noce trząsł się ze strachu przed zmarłymi, którzy mogli w każdej chwili na- dejść i policzyć się z nim za te kradzieże. Nic takiego jednak nie zaszło i Umu starał się zapomnieć o całej historii. Lecz jeśli Chrząkający nie został upolowany na mięso... Umu przez dłuższy czas rozmyślał nad całą sprawą, aż wreszcie doszedł do je- dynego wniosku, który wydawał mu się możliwy do przyjęcia: ktoś zabił Chrząkającego dla nich! Na pewno za życia polował razem z myśliwymi, więc i po śmierci robi to samo. Tak jak jego ojciec po- trafi go odwiedzać na jawie — mimo iż Umu dobrze pamięta walkę, słyszy trzask kości, widzi wykrzywioną bólem twarz ojca i triumf w oczach Daua — tak samo możliwe jest, że zmarły sam potrafi powalić Chrząkającego. Okrążył leżącą na ziemi górę mięsa, ale nie znalazł innych ran. Chrząkający został powalony jednym ciosem włóczni. Zakłopotany podrapał się po głowie. Przecież włócznia nie może być grubsza niż ślad, jaki po sobie zostawia! A tymczasem otwór po włóczni jest tu tak mały, że nie zmieści się tam nawet palec! Kto może mieć tyle siły, żeby jednym rzutem włóczni przebić twardą czaszkę Chrzą- kającego — choćby to miała być największa i najgrubsza włócznia? Co mogło tak przypiec brzegi rany? Każdy myśliwy dobrze wie, że włócznię trzeba chronić przed ogniem, bo twardy grot może się od niego rozkruszyć. A skąd zmarły wziął ogień? Mało jest rzeczy, które tak zdradzają czyjąś obecność, jak ogień ze swoim światłem i hałasem. Był całkowicie pewien, że ubiegłej nocy nie widział w okolicy żadnego obcego ogniska, dostrzegłby je przecież siedząc na drzewie. Umu za najmądrzejszego członka plemienia uważał Eora. Pobiegł kuśtykając, by wraz z wiadomością o łupie podzielić się z Eorem męczącymi go wątpliwościami. Eor i wszyscy niezwyciężeni myśliwi chrapali w najlepsze w kłę- bowisku ciał, wśród porozrzucanych włóczni, ogryzionych kości, między gasnącymi w cienkich smugach dymu ogniskami. Któż ośmie- liłby się zakłócić wypoczynek Ludu Myśliwych?! Dawniej, jeszcze przed wędrówką, wystawiali straże, w obawie przed nieoczekiwa- nym atakiem, ale tu, na południu, mając ogień i włócznie byli panami puszczy. Mimo swego kalectwa Umu prześliznął się cicho i zręcznie po- między leżącymi i dotarł do Eora. Szarpnął go, ten zachrapał i przez sen opędził się ciosem, przed którym Umu ledwie zdążył uchylić głowę. Gapił się na Umu najpierw bezmyślnie, potem ze złością. — W krzakach leży Chrząkający! — Polować? Na Chrząkającego? Teraz? — w głosie Eora zabrzmia- ła groźba. Nigdy nie przypuszczał, że Umu może być taki głupi. — Nie trzeba polować, ktoś go już zabił! Dziś o świcie. — Ktoś? Eor był starszy o kilka lat i więcej pamiętał z czasów krwawych walk z równymi im siłą przeciwnikami. Od razu pomyślał o nich i jeszcze leżąc chwycił za włócznię. — Nie, nie myśliwi! — uspokoił go szybko Umu, widząc, że Eor już chce wszystkich zwoływać — ktoś sam... Widać tylko jedną ranę... Eor, ciągle jeszcze półprzytomny, nie mógł się zdecydować, w co uwierzyć: w bzdury, które teraz słyszał, czy w swoje dawne prze- konanie, iż Kulawy jest mądry, mądrzejszy od reszty plemienia i nie opowiada o rzeczach nie istniejących. ^^H — Powtórz, co powiedziałeś? — W krzakach leży Chrząkający. Jeszcze ciepły. Widać tylko jedną ranę.... na głowie... — Żółty? — zapytał Eor, ale sam w to nie wierzył. Żółty Mor- derca nigdy by tak nie porzucił świeżej zdobyczy. — Nie! To bardzo mała rana, nawet palec się w nią nie zmieści... Eor gapił się na Umu, jakby go zobaczył po raz pierwszy w życiu. Potem po cichu wstał, nie chciał budzić myśliwych. Jeśli okazałoby się, że Kulawy kłamie, zatłukliby go na miejscu. Eor lubi Umu i w razie czego przetrzepie mu tylko skórę. Bezgłośnie wymknęli się w kierunku zarośli. Eorowi wszyscy wierzyli, był przecież najlepszym myśliwym i naj- zręczniejszym twórcą narzędzi. Słońce ledwie pokazało się nad drze- wami, kiedy zgromadzili się wokół Chrząkającego. Każdy obejrzał małą rankę, wygłosił swoją opinię, a potem wszyscy, mimo zasad- niczych różnic zdań, zgodnie zabrali się do ćwiartowania cielska. Umu odsunął się trochę, stojąc tylko krok od krzaków, ale i tak nie uniknął nienawistnego spojrzenia Daua. Gdyby wiedział, że to Umu znalazł Chrząkającego, rzuciłby się na niego, ale wieść o zdobyczy przyniósł Eor. Kiedy szczęśliwy los podarował im pierwszego Chrząkającego, nie cierpieli głodu. Tylko przezorność skłoniła ich ao ćwiartowania mię- sa, gdy właśnie byli napchani po dziurki w nosie. W okolicy nie było już bowiem Kudłatych i nie wiadomo, kiedy znów uda się natrafić na ich obozowisko. Myśliwi nie potrafili już obejść się bez mięsa. Umu nie był jedynym członkiem plemienia, który pomyślał o du- chach zmarłych. Niebezpiecznie jest o nich mówić — mogą sobie na to pozwolić tylko starzy, którym i tak już niewiele zostało życia. Gdyby plemię znało pojęcie przypadku, może nim zamknęłoby próż- ne spory, ale do tego jeszcze wiele brakowało. Następnego dnia zdarzyło się jednak coś nieoczekiwanego — Umu znów natrafił na Chrząkającego. Na trzeci dzień ślepy los przyniósł mu jeszcze większą niespodziankę. W krzakach leżała kolejna góra mięsa. Już drugi Chrząkający zaskoczył Eora, trzecim razem p*rze- kroczyło to jego zdolność rozumowania: wszystkie trzy zwierzęta znalazł Umu! Niestety Eor nie był na tyle mądry, żeby zauważyć, że było to wynikiem specyficznej sytuacji Umu, kręcącego się wokół siedziby plemienia i zawsze pilnie baczącego, by utrzymać wystar- czającą odległość od Pierwszego, nigdy nie dając się podejść bliżej niż na kilkadziesiąt kroków. Eor długo o tym rozprawiał. Zatrzymywał się na szczegółach, bawiąc się jak wszyscy czarem odtwarzania słów. Myśliwi, przy- cupnięci przy ognisku, wpatrzeni w Eora, tylko czasem obrzucali spojrzeniem Umu kręcącego się swoim zwyczajem na skraju polany. Paplanina Eora i tak ściągnęłaby nieszczęście na głowę Umu, nawet jeśli Eor potrafiłby wytłumaczyć zależność między statusem Umu a tym, że znajduje Chrząkających. Ponieważ jednak Eor nie miał na ten temat pojęcia, więc przysporzył Umu sporych kłopotów. Lud Łowców czcił przede wszystkim siłę, a ściślej te jej objawy, które dają możliwość zdobycia większej ilości pożywienia i najsku- teczniej odstraszają przeciwnika. Uosobieniem takiej siły był dla wszystkich Dau, dlatego też był Pierwszym. Jego bezwzględność, okrucieństwo i łapczywość tylko tym się różniły od uczuć drzemiących w nich samych, iż nie pozwalały im na demonstrację tych cech. Dau był Pierwszym również w ukry- tym, lecz również ważnym jak rzeczywistość obszarze uczuć. To on ogniskował w sobie tęsknoty ich mózgów, nerwów, mięśni i trzewi. Łowcy przeżywali całe swoje życie niejako za pośrednictwem Pierw- szego — stan ten oznaczał dla nich nienazywalną słowami harmonię świata. Tę właśnie harmonię zburzył kiedyś Dau, gdy chciał za- tłuc jakieś zupełnie zdrowe dziecko. Co dziwniejsze, harmonia pry- snęła teraz po raz drugi i to znów za sprawą Umu. Gdyby łup zna- lazł Eor, nie byłoby żadnych kłopotów: Eor należy do najznamie- nitszych łowców. Ich miejsce jest tuż przy Pierwszym, przy jego ognisku, na nich spływa łaska Pierwszego. Spośród nich wyjdzie kiedyś następny Pierwszy, jak to zawsze bywało. Tymczasem w umy- słach łowców zaczęły się w ślad za słowami Eora rodzić wątpli- wości — i to wątpliwości coraz bardziej męczące. Nie dość, że nie zbliżyli się nawet na krok do rozwiązania zagadki zabójcy Chrzą- kającego Tępaka, ale okazało się, że między tym tajemniczym kimś, powalającym ogromne zwierze ognistą włócznią a nie lubianym ka- leką istnieje jakiś związek. Warunkiem powstania uczucia litości jest brak bezpośredniego za- grożenia życia i zaspokojenie głodu. Upłynie jeszcze wiele lat, trze- ba będzie jeszcze wymordować parę tysięcy Kudłatych, nim uczucie to zostanie nazwane. Więcej bezzębnych starców pozostanie przy ży- ciu, ktoś będzie karmił myśliwego, którego uczyniła kaleką rana odniesiona w walce. Siła szczepu i obfitość pożywienia umożliwiała to zresztą już teraz. Wystarczy przypadkowy zbieg okoliczności i uczucie jednego lub kilku członków plemienia, a później zacho- wanie w stosunku do innych będzie już w praktyce wyrażało mi- łosierdzie — zanim jeszcze powstanie opisujące je słowo. Umu urodził się jednak za wcześnie. Swoje życie — od chwili, gdy wydostał się spod opiekuńczych skrzydeł Jady — zawdzię- czał tylko własnemu sprytowi. Oczywiście byłoby grubym uproszczeniem nazwanie sprytem tego długiego i skomplikowanego procesu uczenia się, w którym dane sytuacje nigdy nie przekraczały możliwości adaptacyjnych Umu, na- tomiast dostarczały dostatecznie dużych obciążeń i dających się prze- tworzyć doświadczeń, aby rozwijać jego umysł. Można by to nazwać szczęściem, ale dużą rolę odgrywały wrodzone zdolności i nabyte umiejętności oraz czasem korzystne, czasem niekorzystne, lecz nigdy nie fatalne koleje losu kaleki. Na pewno duży wpływ na rozwój oso- bowości Umu miało bezgraniczne przywiązanie Jady, dość chwiej- na przyjaźń Tiaka, szykany ze strony porywczego Re, który lubił męczyć słabszych od siebie, niewzruszona obojętność matki Umu — Tamy i wreszcie nienawiść ze strony Daua. Wszystkie te wpływy były tylko drobną częścią zespołu okoliczności i przyczyn, które uformowały Umu tak, aby mimo swego kalectwa utrzymał się przy życiu. Czynniki te mógłby wziąć pod uwagę w tej zapomnianej części Wszechświata tylko koordynator Galatei — gdyby właśnie jemu po- wierzono takie zadanie. Koordynator nie mógł jednak otrzymać od Gilla polecenia, by analizować właśnie życie pewnego kalekiego przedstawiciela stosunkowo rozwiniętego plemienia tej planety — życie istoty zwanej Umu. Od śmierci Gilla do narodzin Umu upły- nęło ponad sto lat, znaczonych słojami pni drzew. Ponad sto warstw słojów, ślady, które zostawiło promieniowanie reaktorów Galatei. Przez ten czas koordynator zajęty był zupełnie czymś innym. Dotąd dokładnie wykonywał swój program, co prawda nie było to zbyt trudne. Na pojawienie się w promieniu jednego kilometra każ- dego ruchomego ciała o wadze ponad stu kilogramów należało naj- pierw reagować dźwiękiem syreny, a po upływie 60 sekund wiązką laserową. (Gili przecenił czas reakcji Dwurogich, a ściślej — nie przypuszczał, że są one tak ociężałe. Spowodowało to, pomimo ostrze- gawczego wycia syreny, hekatombę Dwurogich, a przy okazji do- starczyło obfitości jadła hordzie Vaia). Do wykonania następnej części programu dochodziło bardzo rzadko. Była nią reakcja na po- jawienie się czegokolwiek ruchomego — niezależnie od jego wagi — w promieniu 50 metrów. Wtedy koordynator uruchamiał generator poddźwięków o takiej częstotliwości, która w większości żywych is- tot powoduje lęk. Oczywiście koordynator nie miał pojęcia, że taki był skutek poddźwięków. Kiedy natężenie promieniowania radio- aktywnego spadło poniżej wartości określonej przez Gilla, program uległ modyfikacji w dwóch punktach. Koordynator nie włączał już syreny, zaś sygnały czujników kontrolujących w promieniu 50 met- rów kierowane były do innego, bardziej złożonego podsystemu. Koordynator nie zdawał sobie sprawy, co jest celem działania pro- gramu — celem w rozumieniu jego twórcy, Gilla. Dla koordynatora celem było uruchamianie określonych sekwencji programu, jeśli tylko spełnione zostały określone warunki czy też parametry mieś- ciły się w wyznaczonym przedziale wartości. Dziwne, że pewne aspekty wytyczonego celu programu zostały zrozumiane przez bardzo słabo rozwinięty umysłowo lud Vaia: To ryczy i zabija, potem nie ryczy, ale zabija i nie wolno się do Tego zbliżać! Odkrytej prawdy ani Vai, ani jego pobratymcy nie mogli przekazać Łowcom, gdyż ci wykorzystywali korę mózgową nieszczęs- nych Kudłatych w zupełnie inny sposób. Tymczasem ta niejasna, zaledwie tylko uświadamiana zależność mogłaby może zmienić los nie tylko Umu, ale i całego plemienia. Umu czuł, że coś nie jest w porządku. Stał w postawie, jaką przyj- mował zawsze od czasu śmierci Jady: ciężar ciała przeniesiony na zdrową nogę, lewa ręka dotyka liści krzewu. Wystarczy jeden po- dejrzany ruch przy ognisku, a już kaleka noga na moment przej- muje ciężar ciała, szybki obrót i bezszelestnie zamkną się za nim gałęzie krzewów. Eor podkreślał swoje słowa coraz gwałtowniejszą gestykulacją. Dau był wściekły już od momentu, gdy po raz pierwszy padło imię Umu. Podniecenie udzieliło się wszystkim łowcom. Każdy może przecież chwalić się swoimi czynami tylko na tyle, na ile nie naraża autorytetu łowców stojących w hierarchii wyżej od niego. Zmie- nić zaś tę hierarchię można tylko na dwa sposoby: przez sławę wo- jenną lub też w pojedynku. W obu wypadkach decyzja należy do Oaua — to on wyznacza miejsca myśliwych przy dwóch pierwszych ogniskach na uczcie po zwycięskiej bitwie i on rozdziela pojedynku- jących się łowców, zanim zrobią sobie krzywdę — to bowiem za- grażałoby interesom plemienia. Na śmierć i życie można się bowiem bić tylko o pierwsze miejsce. Ten, który zostanie przez Daua ogło- szony zwycięzcą, dostępuje zaszczytu uścisku Pierwszego, ten, który przegrał, będzie się teraz trzymał na uboczu, wiedząc, iż za chwilę Dau i zwycięzca pojedynku mogą mu razem skoczyć do gardła. Oczywiście każdemu może się trafić większy łup, a taki świetny myśliwy jak Eor może coś upolować nawet dziesięć razy z rzędu. Zwiększy to najwyżej autorytet Eora i popsuje humor Dauowi, ale żeby zdarzało się to Umu? Łowcy nie byli głupi. Życie nauczyło ich myśleć do pewnego punktu nawet bardzo logicznie. Dlatego właśnie czuli się bezradni, kiedy spotkali się z faktami, które nie poddawały się analizie za pomocą logicznego myślenia. Ten, kto zabija Chrzą- kającego Tępaka, ktokolwiek by to był, jest na pewno przerażająco silny. Chrząkające są zwierzętami głupimi i ślepawymi, jeśli łowca natknie się na nie przez przypadek w pojedynkę, ucieczka przed szarżującym na oślep zwierzęciem nie sprawia mu żadnych trud- ności. Skóra Chrząkającego jest jednak gruba, nawet z bliska ciężko ją przebić włócznią, zanim zaś zwierzę powali się na ziemię, potrafi zadeptać kilku myśliwych. Od czasu kiedy łowcy zaczęli polować na słabo uzbrojonych Kudłatych, zostawili w spokoju wielkie zwie- rzęta. A tymczasem teraz... Jaki może być związek między Umu i zabójcą Chrząkającego? Cielska wielkich zwierząt były jeszcze ciepłe, kiedy Eor przypro- wadzał do nich myśliwych. Umu widział powalonych Chrząkających jeszcze wcześniej. Czyżby widział i tego, który je zabił? Jeśli Umu widział go, to i on widział Umu i nic mu nie zrobił. Możliwość, że pomiędzy kimś tak potężnym a Umu mógł powstać jakiś związek, była niepojęta i przerażająca, ale nie widziano innego wytłumacze- nia. Gdyby związek taki powstał z którymś z łowców z kręgu pierw- szego, czy nawet drugiego ogniska, służyłoby to dobru plemienia. Najwyżej pociągnęłoby to za sobą zamianę miejsc, Dau poklepał- by takiego łowcę z uznaniem. Może nawet doszłoby do pojedynku z Dauem o pierwszeństwo — i sprzymierzeniec tajemniczego kogoś mógłby zostać Pierwszym. Wtedy tajemniczy ktoś zostałby sprzy- mierzeńcem całego plemienia. Ale żeby to miał być Urau, który w hierarchii ważności był tak nisko, że właściwie w ogóle w niej nie był... Co będzie, jeśli to on ma tego potężnego sprzymierzeńca? Doszło więc do tego, że po raz pierwszy Dau i jego łowcy ruszyli, powodowani tym samym impulsem — kaleka musi zginąć! Była to co prawda emocja, a nie wynik rozumowania, bo gdyby wszyscy po- myśleli przez chwilę, mogliby dojść do wniosku, że tajemnicza i po- tężna siła może pomścić śmierć Umu. Dau, a za nim cała horda rzucili się w kierunku krzewów, za któ- rymi zniknął kaleka. Kierowała nimi chęć mordu mającego wyzwo- lić ich od tajemniczego i co za tym idzie niebezpiecznego kaleki. Nienawidzili go teraz równie mocno, jak mało się nim kiedyś przej- mowali. Gdy kaleka padnie u ich stóp z włócznią wbitą w plecy, będzie to zarazem oznaczało koniec męczącego ich lęku. Pierwszy wściekły atak chybił jednak celu — Umu dobrze wie- dział, kiedy zniknąć. Dlatego też rozproszyli się tak, jak przy polo- waniu na uciekających Kudłatych. Na wysuniętych do przod.u skrzyd- łach długiego łańcucha znaleźli się najmłodsi i najszybsi. Odległość między myśliwymi nie przekraczała promienia skutecznego zasięgu włóczni. Żadne stworzenie nie prześlizgnie się przez taką sieć, a jeśli posuwa się ona dostatecznie szybko, można zagonić nawet najzręcz- niejszych Kudłatych. Kaleka zaś jest od nich wolniejszy, więc za chwilę musi rozlec się z któregoś miejsca półkolistego łańcucha triumfalny okrzyk. Wtedy wszyscy tam pobiegną, bo każdy chce za- nurzyć swą włócznię we krwi Umu. Węch Łowców nie był tak doskonały, jak Kudłatych. Wyrugowała go wspaniała zdobycz — ogień — ale ich forma polowania nie wy- magała tak dobrego węchu. Ścigana zwierzyna zostanie otoczona i miotając się w rozpaczliwej ucieczce zostawi wyraźniejsze ślady niż smugę woni — zerwane liście, ślady biegnących stóp w trawie lub u stóp krzewów, gdzie goła ziemia jest wilgotniejsza. Kosmyk brązoworudej sierści na kolcu czy gałązce krzaka były wystarcza- jącym tropem Kudłatego. Umu należał jednak do łowców i znał za- sadę łańcucha. Sam nawet brał w nim udział, gdy tylko potrafił, starając się zwykle trafić na skrzydło. Tam trzeba było co prawda biec szybciej, ale za to był wtedy dalej od Daua. Odpoczywał chwilę nasłuchując. Jeśli biegną za nim szybko, nie mogą zachować ciszy, trzask gałęzi zdradzi mu pozycję obu końców łańcucha. Środkiem nie zdoła się przebić, tam, wokół Daua, są najcel- niejsi, najlepsi łowcy. Na skrzydłach są młodsi, szybsi od niego, lecz niedoświadczeni. Jeśli się przyczai i poczeka, aż podejdą zupeł- nie blisko, może uda mu się niepostrzeżenie przekraść przez łań- cuch. Nawet jeśli go zauważą i chybią, zyska na czasie, bo będą mu- sieli zawrócić całym łańcuchem, a zanim dociągnie drugie skrzydło... Wydało mu się, że hałas zbliżających się łowców jest głośniejszy od lewej strony. Samotność nauczyła go większej cierpliwości niż któregokolwiek z pobratymców — a była to zaleta, o której nie miał pojęcia. Bał się, lecz ruszył w stronę zbliżającego się hałasu. Ta część po- goni opóźniała się, podczas gdy drugie, prawe skrzydło słyszał już za plecami. Ci z lewej zaraz też się zaczną spieszyć, bo Dau będzie wściekły, przybiegnie tutaj i biada wtedy każdemu, kto nie jest na swoim stanowisku, kto zostaje w tyle! Pierwszy myśliwy przedzierał się przez krzaki ledwo o dwadzieś- cia kroków od Umu. Urau skulił się, próbując ze wszystkich sił upo- dobnić się do krzaka, pod którym przycupnął. Jego ramionami były teraz gałęzie, liście, łaskoczące go po plecach, wyrastały z jego cia- ła, jego nogi były pniami, przedłużonymi głęboko w ziemię przez mocne korzenie. Jestem krzewem, myślał, gęstym krzakiem, my- śliwi widzą mnie i myślą, że to krzak... Prawie mu się udało. Haim ledwo wykrztusił z gardła krzyk, kiedy tuż przed nim krzak zamienił się w Umu. Zdążył jeszcze cisnąć włócznią za znikającą skurczoną sylwetką, ale trafił Umu tylko w rękę. Kamienne ostrze głęboko rozorało ramię, lecz impet ucieczki przytłumił ból. Biegł, choć zdawał sobie sprawę, że wszystko już stracone — łowcy nie zgubią śladu jego krwi. Biegł jednak, popychany myślą o innych włóczniach, zadających taki sam straszliwy, rosnący z każdą chwi- lą ból. Z okrzyków zorientował się, że cały łańcuch myśliwych jeszcze nie zawrócił w jego kierunku. Przewaga, jaką zdobył, oznaczała jednak już tylko tyle, że ostre włócznie dosięgną go trochę później. Na jakiejś polanie nagle zatrzymał się, poczuł bowiem jakby ude- rzenie gałęzią w twarz. Spojrzał w górę. Oślepiło go światło bły- szczące na powłoce Galatei. Przymknął oczy, ale światło docierało i przez powieki, nie pomogło nawet zakrycie twarzy rękoma. Jęk- nął przeciągle, chciał się zatrzymać, ale jakaś siła popychała go co- raz bliżej i bliżej. Potykając się zaczął iść na oślep w kierunku światła... Kiedy światło Galatei oślepiło nadciągających łowców, zatrzymali się. Starsi, którzy pamiętali jeszcze pozostawione na północy dawne tereny łowieckie, widzieli tam kiedyś wiele ostrych skał. Żadna z nich nie błyszczała tak jak ta, na skałach zaś zawsze wygrzewały swoje zimne, oślizłe ciała węże. Lud Łowców odziedziczył po przod- kach lęk przed gadami, ale ślad krwi Umu prowadził właśnie w kie- runku lśniącej skały. Dau parsknął gniewnie i ruszył naprzód. Łow- cy, chcąc nie chcąc podążali za nim z umiarkowanym entuzjazmem, dopóki nie zaczęły się im trząść w rękach włócznie. Węże, pomy- ślał Dau, węże, pomyśleli i starsi, ale bali się również młodzi, któ- rzy przecież nigdy w życiu nie widzieli węży na skałach. Wreszcie Dau poczuł, że jeszcze krok i umrze ze strachu. Odwrócił się, roz- trącił skupionych za nim łowców i nie bacząc na swój autorytet Pierwszego — zaczął uciekać. Upłynęło niewiele czasu, a wszyscy myśliwi siedzieli już zmę- czeni i ponurzy wokół tych samych ognisk, skąd jeszcze niedawno z taką żądzą mordu ruszyli za Umu. Nikt nie śmiał nawet pisnąć o tym, co się wydarzyło — nikt tego zresztą nie rozumiał. Dau wy- słowił nadzieję ich wszystkich, kiedy wreszcie, po długim milczeniu wystękał, że jutro wyruszą szukać nowych terenów łowieckich. Rankiem Eor natknął się na czwartego Chrząkającego, leżącego nie opodal miejsca, gdzie Umu znalazł ostatniego, Łowcy uspokoili się. Tajemnicza potężna siła istnieje i bez Umu, a wręcz przeciwnie — wybrała Eora! Tylko Dau przestraszył się nie na żarty. Niedaleki był już dzień, kiedy przyjdzie mu zmierzyć się z Eorem. Stanie się to, zanim pójdą szukać nowych terenów. Myśliwi zresztą nie myśleli już o nowych terenach. Znów podsycili ogień w ogniskach, żeby przygotować z serca, mózgu i wątroby Chrząkającego kolejną ucztę, zanim zabiorą się do pożytecznej, ale męczącej pracy cięcia mięsa na kawałki przeznaczone do wędzenia. Dau mylił się jednak. Zamiast morderczej walki o pierwszeństwo nadszedł — i to bardzo szybko — dzień, od którego przestał się już obawiać, że kiedykolwiek zostanie pokonany. Zamiast tego za- władnął nim nowy, tajemniczy, okrutny lęk, który miał go nie opuścić aż do śmierci. Rozdział szósty Jedyną możliwość kontroli daje mu pamiętanie, zdyscyplinowane, systematyczne zapamiętywanie. Przy okazji sprawdzi, na ile potrafi uporządkować swoje myśli. Tak, porządek i dyscyplina są teraz naj- ważniejsze, tylko pracą wykonywaną z żelazną dyscypliną może wypełnić luki w pamięci. Pragnienie otwarcia oczu było potężne, walczył z nim, napiął mięśnie. Nie. Dopóki tu, wewnątrz, wszystko nie jest w porządku, nie otworzy oczu. Wspomnienia ciągną się w dwóch nie kończących się, splecio- nych szeregach, przypominających podwójną spiralę DNA. On sam jest zawieszony pomiędzy spiralami, czasem należy do jednej, czasem do drugiej. Nawet zdaje sobie sprawę z tego, kiedy jest na której ze spiral — to też triumf dyscypliny, tak jak przezwyciężenie bólu. Musi chwycić się tamtej spirali, stamtąd musi potem obserwować tę drugą, z jej bólem, lękiem i pragnieniem. Ta druga nie jest jego spiralą, ale należy do niego, nie może bez niej istnieć. Jest co praw- da tylko narzędziem i ma służyć wykonaniu zadania. Jeśli będzie krzyczał z bólu, sam będzie to słyszał i musi zrobić wszystko, aby krzyk umilkł. Tak, potrzeba do tego dyscypliny, panowania nad cia- łem, droga do celu prowadzi tylko poprzez pełną kontrolę. Jeśli to mu się uda, jeśli potrafi zespolić się właśnie z tą spiralą — a teraz czuł, że jest tego bliski — to wtedy będzie mógł, a nawet musiał pamiętać. Gdy się z tym upora, może otworzyć oczy. Był już blisko, kiedy ból oderwał go i rzucił wstecz. Znów za- wisł między dwiema spiralami, krzycząc z bólu. Musiał zaczynać wszystko od początku. Trzeba przyjąć inną strategię. Najpierw pokona ból. Umieścił go dokładnie na swoim miejscu, na drugiej spirali, a następnie zaczął powoli i spokojnie zbliżać się do niej. Jeśli teraz tam dotrze, nie da się już nigdy odepchnąć. A więc ból. Na powierzchni przedramienia — opanowała go skry- ta duma z obu tych słów — czuł palący i skierowany w głąb ból. Jeśli ból ten ma charakter ośrodkowy — a nie może być inny — to uwzględniając szlaki doprowadzające... To, że skoncentrował myśl na bólu, okazało się błędem. Prze- niósł prawą rękę ponad ciałem i dotknął bolącego miejsca. Ból zwielokrotnił się tak, że musiał krzyknąć. Nie panował już dalej nad swoimi powiekami, otworzył oczy, by zobaczyć, co go tak straszliwie boli. Cały mozolnie budowany plan zbliżenia się do dru- giej spirali runął w tej chwili. Mimo wszystko, w momencie gdy zobaczył krwawiącą ranę, za- miast przestraszyć się poczuł, jak wszystko układa się w nim, tra- fiając na właściwe miejsca. — Głupi jesteś, Gili! — Gdy to powiedział, uszczęśliwiony zjed- noczył się z brakującą spiralą wspomnień. — Musisz to opatrzyć, bo się wykrwawisz! Wstał niepewnie, bosa stopa pośliznęła się po gładkiej podłodze sterowni. Fotel, w którym leżał Norman, był pusty. Jak tu trafił Wania? Dlaczego się przewrócił i co to... Nie. Przede wszystkim trzeba coś zrobić z raną. Jeśli nie będzie dbał o ciało, kto wie, kiedy znów uda mu się coś schwytać. Na drugiej spirali kulił się Umu, a właściwie to Umu był takim samym nie- skończonym ciągiem wspomnień, jak on sam. Był nim aż do mo- mentu, kiedy włócznia Haima ugodziła go w ramię. Szkoda, że poddźwięki, które go tu przywiodły, powodują kilkugodzinną wste- czną amnezję. Nigdy nie dowie się, jak ¦wyglądała droga Umu od spotkania z Haimem aż do fotela w sterowni, pod wielkim hełmem konsocjatora. Dopiero na schodach zorientował się, że utyka. Nic na to nie mógł poradzić. I tak nieźle trafił, mógłby być jednoręki albo cho- ry... Można stawiać wysokie wymagania czujnikom oraz koordyna- torowi, ale wszystko ma swoje granice — takiej selektywności nie da się osiągnąć. Porównywanie obrazu ruchomego celu z obrazem filmów Eddiego i uruchomienie odpowiedniego programu w wy- padku, jeśli zauważona identyczna z filmem istota jest sama — było to zadaniem wykonalnym. Dobrze byłoby dowiedzieć się, ile ma lat. Jest młody — tak się czuł jako Umu — ale to mało precyzyjne określenie. Powinien zba- dać średnią długość życia istot należących do jego plemienia. Wie- działby przynajmniej, ile ma czasu... A może to będzie taki sam wyścig z czasem jak wtedy, gdy rodził się cały plan? Widok bałaganu w kabinie lekarskiej i teraz napełnił go zado- woleniem. Pogodził się ze swoim kalectwem, ostrożnie poruszając się w gąszczu kabli. Gdyby Umu nie był kaleką, nigdy nie potra- fiłby stąpać tak uważnie. Całe urządzenie może mu się jeszcze przecież przydać. Palce miał niezdarne, długo trwało, zanim udało mu się odkazić ranę i zatamować krwawienie. Sztywniejsza sierść przebiła po obu stronach rany koloidową błonkę płynnego opatrunku, ale tam gdzie trzeba, opatrunek trzymał. Znalazł środek przeciwbólowy, ale od- ważył się wziąć tylko jedną czwartą zwykłej dawki. Jest przecież lżejszy co najmniej o 25 kilogramów, układ nerwowy zaś nigdy jeszcze nie był poddany działaniu środków farmakologicznych. Le- piej niech poboli, niżby miał się zatruć. O fortferze w ogóle nie mo- że być mowy. Z tęsknotą obracał w palcach tabletkę, pamiętając wspaniałą jasność i szybkość umysłu... Fortfer działa na formatio reticularis. Stąd już tylko krok do podwzgórza, a z nim do systemu autonomicznego. System autonomiczny zaś można przecież inny- mi słowy nazwać: Umu. Byłby to bardzo ryzykowny eksperyment. Ruszył więc do łazienki. Był cały pokrwawiony, a oprócz tego miał nadzieję, że prysznic z zimnej i gorącej wody na przemian da choć ślad uczucia świeżości, którego nie wolno mu wywołać fortferem. Na próżno jeszcze w korytarzu zbierał wszystkie siły — wzdryg- nął sią na swój widok w lustrze i poczuł się bliski załamania. Chu- de, żylaste gołe ciało, rzadka sierść były dla Umu widokiem zwy- czajnym, lecz dla niego wyglądały ohydnie. Przetrącona noga była krótsza o dobre pięć centymetrów. Zmarszczki na gołej twarzy pod nisko zarośniętym, wąskim czołem przywodziły na myśl Matuzale- ma. Tylko oczy budziły nadzieję. W bardzo ostrym dla nich świe- tle źrenice skurczyły się do wymiarów łebków od szpilek, ale te brązowe oczy nie utraciły żywego spojrzenia nawet w tak niezwy- kłej chwili. Całkiem inteligentny, pomyślał z nadzieją, a będzie jeszcze inte- ligentniejszy. Uśmiechnął się dodając otuchy odbiciu w lustrze, lecz przeraził go widok tego grymasu. Musi się tego nauczyć. Unerwie- nie mięśni nie zmieni się z minuty na minutę — sporo to trwało także i dawniej, w ziemskich doświadczeniach. Teraz nareszcie może się przekonać na własnej skórze, która akurat w tym wypad- ku jest nie tylko jego własną skórą — że wielki Beans był oszu- stem, seria jego słynnych na cały świat eksperymentów była je- dnym ciągiem porażek! Prawda ta zaparła mu dech w piersiach. Beans nie był nawet oszustem, był tchórzem. Ciągle gadał o etyce, o moralności, humanizmie — a on wierzył — i nie tylko on, lecz wszyscy — kiedy nieszczęsn3 stworzenie wyzionęło ducha, kiedy już sprawdzili, w jakiej mierze zamieniona falami konsocjatora w człowieka małpa czaszka przejęła ludzką osobowość, zachowaną w pamięci komputera, a Beans łaskawie kiwał ręką. Odejście było bezbolesne, to prawda. Beans nigdy by się nie zgo- dził, gdyby mieli odczuwać jakiś ból. Dlaczego jednak nigdy nie pomyślano o tym, że ci, których wybrano do eksperymentu jako dawców osobowości, byli dokładnie poinformowani — właśnie z po- wodów etycznych — jaki będzie los ich małpich kopii? Małpy można więc było badać — co więcej, one same mogłyby coś badać — a prócz tego dokładnie wiedziały, jaki jest koniec eksperymentu. Beans zawsze patrzył ze smutną miną w sufit, gdy te nieszczęsne stworzenia sadzano w wygodnym fotelu mimo krót- kiego, przeraźliwego krzyku protestu. Wreszcie zwierzę cichło. Na- wet skądinąd doskonała metoda Beansa nie zdała egzaminu, jeśli chodzi o oddziaływanie na sferę uczuciową. Wtedy zawsze krzy- czała małpa, nigdy człowiek... Ale fotel był wygodny, śmierć bez- bolesna i szybka, no bo przecież humanitaryzm Beansa... Tamci zawdzięczali delikatnej duszy Beansa także i to, że każdy z nich Myślał zawsze, iż na niego przyjdzie kolej później, a na razie to taka sama rozmowa jak inne. Nigdy nikt nie powiedział im, że to już, właśnie teraz... Gdyby Beans zrozumiał choć na chwilę, choć na jedną chwilę, jak bardzo można — a nawet trzeba chronić takie ciało, takie ży- cie — poczułby, jakim jest głupcem i tchórzem. Prawdziwy wielki eksperyment zacząłby się dopiero wtedy, gdyby mogli zrobić wszy- stko, bez wyjątku, aż dokońca! Nad parkiem kliniki, z tyłu, na skraju puszczy, nad kominami krematorium drgało powietrze go- rętsze od pustynnego wiatru. Było całkiem przezroczyste — filtry zatrzymywały w imię etyki, moralności i humanizmu nawet naj- drobniejsze cząsteczki. Mógłby to zrobić... pięć lat pracował z Beansem, uwielbiał go, odgadywał nawet jego myśli, mało ludzi znało Beansa tak dobrze jak on... Potrząsnął głową i wszedł pod ciepłe strumienie wody. Na nic mu tutaj Beans. Tutaj potrzebny jest Sid, Maxim i Jarvi — tak, w takiej kolejności — nawigator i inżynierowie. Potem przyjdzie kolej na Eddiego. A Norman? Zawahał się. Nie, Normana nie trze- ba. Może by się przydał, ale... Mógłby się okłamywać, iż odtworzenie osobowości, przeciwko której... ale po co? Po prostu nie. Czuł, że tam na drugiej spirali Umu przytakuje ze zrozumieniem. Dla Umu Norman jest niesym- patyczny w takim samym stopniu, w jakim niemiły jest dla niego Dau. Wzdrygnął się? Czyżby strach? Jaki tam strach! Wyjdzie na zewnątrz z infradźwiękowym pistoletem i urządzi niezłą zabawę! Rozochocony przeciągnął się, ale nagle ze złością uderzył w przy- cisk kranu i strumień wody zamienił się w cieniutkie kapanie, po czym zniknął jakby przestraszony. Usiadł na mokrej kratce kabiny i potarł podbródek. Żeby pokrę- ciło Beansa, razem z jego całą piękną kliniką, tam, w Afryce, u pod- nóża Kibo. Boi się Daua. Oznacza to, że Umu jest silny. A jeśli później będzie jeszcze silniejszy? Nigdy nie doczekali się osłabie- nia ludzkiej osobowości, nigdy bowiem osobniki doświadczalne nie przeżyły kilku tygodni. Wystarczało to do badań kontrolnych i te- stów aż do ostatniej rozmowy w gabinecie Beansa. Jemu tymcza- sem potrzeba miesięcy i lat! Mógłby co prawda znowu zasiąść pod hełmem konsocjatora, póki Umu nie zacznie się bać i tej czynności. Niech będzie przeklęty Beans — za to, że nie wypróbowali w żad- nym doświadczeniu, co się stanie podczas powtórnej penetracji! — Wszystko jedno — powiedział na głos — wiedziałeś, na co się decydujesz, nie bałeś się wtedy. Tak — odpowiedział sobie zaraz — ale chciałem żyć i udowodnić, że jest lepsze rozwiązanie od tego, co kazał mi zrobić Norman. Udowodnić, że mam fantazję. Jeszcze wszystkim pokażę, ja sam, sam poprowadzę Galateę na Ziemię. Nie muszę czekać, aż... Własny głos przestraszył go nawet bardziej niż odbicie w lu- strze — słowa zlewały się w skrzeczenie. Tak, to Umu siedział na tej drugiej spirali i czekał, aż będzie mógł dojść do słowa. Wystar- czy dać mu najmniejszą szansę. Jeśli będzie mówił w taki sposób, automaty po prostu go nie zro- zumieją. Nie wolno wpadać w panikę. Zapomniał już, od czego zaczął: przede wszystkim dyscyplina. Pierwszy dzień jest zawsze krytycz- ny, tak było nawet w warunkach klinicznych. Mógł to sobie wcze- śniej przypomnieć. Zawsze był taki spadek po sukcesie pierwszych godzin, sam przecież badał przebieg tego zjawiska, pisał nawet na ten temat rozprawę: „Ocena zespołu fazy regresji względnej oraz związek z typem transplantowanej osobowości". Beans nie dopuścił do jej publikacji, tłumaczył, że to, iż w ogóle istnieje faza regresji i to od razu na początku, mogłoby im zaszkodzić. W dalszych do- świadczeniach liczono się jednak z jej występowaniem. Ostrożnie odmierzano dawki środków uspokajających, stosowano otoczenie ubogie w bodźce, starano się unikać wszystkiego, co mogłoby wy- woływać emocje — z wyjątkiem uczucia sukcesu. Tak więc, Gili, uważaj na Umu, ciesz się, że jesteś nim tylko w tym stopniu, tobie też się należy poczucie sukcesu... Wstał, włączył zimną wodę i stał w jej strumieniu tak długo, aż zaczął się trząść. No, spójrzmy, Umu, ile wytrzymasz? Na tej pla- necie jest zawsze ciepło, jeśli nie wściekniesz się od tej zimnej wo- dy, jesteś fajnym chłopem. Wytrzymał bez jednego jęku, ale tak osłabł, że miał uczucie, iż uniesie go prąd powietrza suszarki. Poczuł, że opadają mu powieki. Tak, będzie spać bez środków uspokajających. Jutro pociągnie to wszystko dalej. Chciał jeszcze wstąpić do sterowni, intrygowało go, jak tam tra- fił Wania. Musi się dowiedzieć. Był jednak tak zmęczony, że mimo wszystko zawrócił w stronę korytarza kabin sypialnych. Biedny Sid, pomyślał otwierając gwałtownie drzwi pierwszej ka- biny. Chwilę później uciekał z krzykiem po korytarzu, przerażony szatańskim uśmiechem wyschniętych na mumię zwłok Normana. To Umu tak szalał. Zeskoczył ze swojej półki, splątał ze sobą obie spirale, zamknięte ściany korytarza powielały jego spazmatyczne krzyki, ból od uderzeń w ślepej miotaninie, straszliwy napad klaustrofobii... — Nie wiedziałem... nie mogłem wiedzieć... — łkał jeszcze dłu- go potem, gdy siedział już skulony na łóżku w kabinie Eddiego i wpychał sobie do ust brzeg koca, żeby nie zacząć znów krzyczeć. Kojący sen kazał na siebie czekać, przedtem musiał jeszcze przejść przez mękę przerażenia z powodu utraty porządku, ułożenia spi- ral, dyscypliny. Dopiero wtedy, już poza świadomością, uspokoiły się drgające w skurczach mięśnie. Rozdział siódmy Wielki kawał mięsa w rękach Eora był najbardziej pożądanym kąs- kiem, jaki oglądał kiedykolwiek w życiu. Gdzieniegdzie płynęła je- szcze ze środka krew, zaś wystające części były spalone na brązowo i czarno. Oba smaki — krwi i spalenizny — łączą się cudownie w każdym kęsie z niosącą zarówno rozkosz, jak i dalszą tęsknotę har- monią. Umu przełknął głośno ślinę. Eor zawsze dawał mu mięso, ale czy odda tak piękny kawałek?... Co począć? Jeśli sięgnie po to mięso, Eor może Je schować w gniewie — jeśli ktoś pożąda naszej własności, staje się ona tym cenniejsza i dla nas. Umu zdziwił się nawet, że może tak jasno myśleć w chwili, gdy przed nosem ma taki smakowity kąsek. Jeśli natomiast uda, że go mięso nie obcho- dzi, będzie jeszcze gorzej. Eor może wtedy uwierzyć, że nie jest głodny i sam zacznie jeść, a to już byłoby nie do zniesienia. Znów przełknął ślinę i jakby przypadkiem przesunął się trochę w stronę mięsa. Eor nie zwracał jednak na to uwagi, patrzył w innym kie- runku. Umu nawet nie starał się zauważyć gdzie, bo widział tylko mięso, które rosło mu w oczach. Nie istniał już ogień ani Eor, któ- ry podnosił do ust czerwonobrązowy kawał mięsa, przetykany bla- doróżowymi krwistymi pasemkami — nie, to on sam podnosi do ust mięso, wgryza się w nie... W instytucie Beansa nie zajmowali się snami nie pochodzącymi od osobowości ludzkiej, bo małpy używane do eksperymentów by- ły osobnikami urodzonymi w niewoli. Według Beansa było to oto- czenie zdegradowane, nawet jeśli one tego tak nie odczuwały. Jeśli chodzi o treść, był to materiał bezużyteczny, wystarczyło uwzględ- nić wyłącznie natężenie snów. Gdyby odbiegało od normy, wskazy- wałoby to na ukryty błąd w warunkach oddziaływania bądź też na wyjątkowe wzajemne zależności. — Kicham na twoje teorie, Beans — wymamrotał Gili — mam ich po dziurki w nosie i zaraz umrę z głodu. Zerwał folię z następnego opakowania konserwy. Pudełeczko strzeliło głośno — bawiło to Umu niezwykle, nawet za dziesiątym razem, i odsłoniło wnętrze. Niepewnie powąchał zawartość pudełka i skrzywił się. Pamiętał zupełnie inne zapachy niż ten, a oczyma wyobraźni ciągle widział Eora i ten wspaniały, krwisty kawał mięsa. Nigdy go nie spróbo- wał, bo właśnie wtedy się obudził, a naprawdę jadł takie mięso ostatnio przedwczoraj przy ognisku. Prawda, nie był to kawałek tak piękny, jak we śnie, ale był... Promieniowanie zniszczyło hodowlę alg, liczył się z tym zresztą. Wyhoduje następną kulturę, to zupełnie prosta sprawa, trzeba tyl- ko trochę czasu, konserw zaś starczy mu co najmniej na pół roku — ale właśnie tu zaczynał się problem! Zaraz po pierwszej konserwie zaczął mu się buntować żołądek. Nie, nie była zepsuta, radioaktyw- ność konserwom zupełnie nie zaszkodziła — kłopot był nie z kon- serwami, a z samym Umu. Czy zmuszać się do jedzenia? A jeśli wszystko zwymiotuje albo zupełnie zepsuje sobie żołądek? Uważ- nie analizując drugą spiralę widział jasno, że Umu nigdy nie jadł czegoś, co budziłoby jego obrzydzenie. Może powoli przyzwyczai się do tych smaków i konsystencji — oczywiście musi się przyzwy- czaić, lecz teraz zagląda mu w oczy śmierć głodowa. Spróbował je- szcze mleka skondensowanego, może chociaż to ścierpi. Wydało mu się przeraźliwie słodkie, zaczął je więc' rozcieńczać wodą, aż po- czuł, że w żołądku chlupie mu już ponad litr płynu. Może to wy- starczy na kilka godzin, czy nawet do jutra — jeśli uda się jeszcze kilka razy zmusić Umu do przełknięcia tej Iury, ale na pewno nie na dłużej. Nie może żyć samym mlekiem, musi zdobyć skądś mię- so — najlepiej właśnie taki kawałek, jaki widział we śnie u Eora. Zaskoczyła go siła tego pragnienia, lecz nie przeląkł się. Umu ma prawo do sytości i dobrego samopoczucia, a on musi zrobić wszyst- ko, aby mu je zapewnić. Mimo woli musiał pomyśleć z uznaniem o Beansie. Jego meto- da — jeśli chodzi o inteligencję transplantowanej osobowości — dała lepsze rezultaty, niż oczekiwał. Mógł porządkować fakty z taką samą precyzją, jak wtedy, gdy był tylko Gillem. Podchodził do wszystkiego rozumowo, był chyba nawet bardziej zdyscyplinowany wewnętrznie i miał silniejszą wolę. Przyszło mu to do głowy w chwili, gdy przygotowywał roboty w magazynie. Sześć przejrzanych i uruchomionych metalowych ol- brzymów, których Urau trochę się obawiał, ale Gili mu to wybaczył, zaczęło pełzać w stronę dolnej śluzy. Teraz powinien pójść do ste- rowni, gdyż robotami pracującymi poza statkiem można było kie- rować tylko stamtąd — a w sterowni trzeba było, jak przypuszczał, stawić czoło czemuś straszniejszemu niż grymas Normana. Musi więc zebrać całą energię, skoncentrować cały intelekt, może łatwiej w ten sposób to zniesie. Takie załamanie jak wczoraj nie może się zdarzyć już nigdy. Pomyśl, gdyby Umu mógł pojąć, co zawdzięcza temu, kogo — czy co — znajdzie tam, w sterowni, powinien paść przed nim na kolana, oddając mu boską cześć. Bzdura, Umu nie zna bogów. Bogowie zostali przez ludzi stwo- rzeni dużo później, a jeszcze później znów obaleni i ludzie pozostali sami. To tylko twoje wspomnienia, ale i tak to wszystko bzdura, za cóż Umu ma dziękować? Nie, nie wolno o tym myśleć, przynaj- mniej nie teraz. Czuł, że nie ucieknie od tej analizy, odkłada ją tylko na później, poza horyzont oczekiwanej przyszłości. Celem bezpośrednim jest więc mięso — do ust napłynęła mu ślina — mięso i wszystkie działania służące do jego zdobycia. Wcią- gnął głęboko powietrze i wszedł do sterowni. Spotkanie było łatwiejsze niż przypuszczał, a pomogła mu cie- kawość. Historia tych kilkudziesięciu godzin '— od momentu gdy zasiadł pod hełmem konsocjatora, aż do chwili, gdy runął na niego Wania — oczywiście obróciła się w nicość wraz z leżącą na ziemi, wysuszoną na mumię przez klimatyzację istotą o poszarzałej skó- rze. Można się było domyślić wielu rzeczy — spośród wszystkich zagadek najciekawszą była obecność i pozycja Wani — pamięć ośrodków manipulacyjnych koordynatora przechowywała bowiem nie tylko kolejność, ale i czas wydania poszczególnych rozkazów, wszystko to nie składało się jednak w jakąś całość. Zresztą rekon- strukcja tych zdarzeń nie była mu do niczego potrzebna. Zaburczało mu w brzuchu, jakby z upomnieniem, że rozwodnione mleko jest rozwiązaniem tymczasowym. Musi zdobyć mięso! Automatyka śluz została włączona jeszcze przez koordynator, kiedy według programu miała ona otworzyć dolną śluzę przed wlo- kącym się w kierunku Galatei otępionym poddźwiękami Umu. Sprawdził więc teraz tylko nadajnik służący do kierowania robo- tami, poczekał, aż zapali się sześć lampek sygnalizujących, iż ro- boty czekają na rozkazy. Otworzył śluzę i roboty powolutku, ostroż- nie wypełzły na zewnątrz statku. Po dwudziestu metrach, kiedy już widział je na ekranie, wydał rozkaz zatrzymania. Zadanie jest bardzo proste, lecz gdzie je umieścić? Cała pojem- ność koordynatora była mu potrzebna do dalszego działania, nawet i ona mogła nie starczyć. Wreszcie wybrał system sterujący siłow- nią i wprowadził program do jego pamięci. Kiedy będzie znów po- trzebował sterowania siłownią, roboty już dawno zakończą akcję. Szybko uporał się z pracą i przełączył wyjście układu na nadaj- nik sterujący robotami. Roboty ruszyły naprzód. Obserwował przez chwilę, jak przedzierają się przez krzaki. Ostrożnie omijały drze- wa i gęstsze zarośla, dalej podążając w wybranym przez program kierunku. Poruszały się powoli, ale przy tej prędkości zużywają najmniej energii, a i tak osiągną cel. Za kilka godzin staną na swoich miejscach i według rozkazów programu okopią się najgłę- biej, jak tylko mogą — tak, że nawet najgwałtowniejsze nawałnice nie dadzą im rady. Wtedy Galateę otoczy pięciokilometrowy pier- ścień strachu. Będzie działał tylko na usiłujących się z niego wy- dostać — do środka wpuści wszystkich. Zanim włączył Wanię, spróbował jeszcze raz wszystko przemy- śleć. Kontakt słowny może się okazać niebezpieczny. Jeśli Wania go tylko nie zrozumie, to będzie mniejsze zło, ale co się stanie, jeśli zacznie się bronić przed niezrozumiałymi dźwiękami? Sterowanie bioprądami będzie bezpieczniejsze, zwłaszcza jeżeli nastawi mini- malną odległość na trzy metry. Jeżeli nawet Wania się przewróci — a na początku będzie chyba dość niezręczny z winy kierującego nim Umu — to i tak nie przywali go do podłogi. Pozakładał na siebie czujniki sterowania bioelektrycznego — dwa na ręce, dwa na nogi. Przeszkadzała mu rana od włóczni, lewa ręka Wani będzie więc poruszała się jeszcze bardziej niezdarnie. W pa- sie wystarczy jeden czujnik, na karku jest niepotrzebny. Wania nie musi na razie oddzielnie kręcić głową. Na czubku głowy założy mu promiennik poddźwiękowy o tak dobrze znanej częstotliwości prze- 54 rażenia — trochę kłopotów może być z tym, że i Umu boi się tej częstotliwości. Lęk można jednak przezwyciężyć rozsądnym rozu- mowaniem, a i tak będzie miał przy sobie wyłącznik promiennika, przywiesi go na pasku, razem z pistoletem i to nie tym „łagod- nym", poddźwiękowym, ale laserowym, takim, którym można pod- palać drzewa, topić skały, zniszczyć wszystko, co znajduje się w jego zasięgu. Do tej pory na planecie nie trzeba go było jeszcze używać, nawet nie wie, gdzie go szukać. Na pewno jest w którejś ładowni. Odnajdzie go. Pistolet będzie trochę za ciężki dla Umu, był ciężki nawet dla ludzi, szkoda, że nie ma odwagi powierzyć go Wa- ni — ale dzięki temu nie będzie go można za łatwo używać. A mo- że raczej nie używać. Przypomniał mu się Dau — Umu już zaczął podskakiwać na drugiej spirali, zacierając ręce. Wtedy utracił po- przednią odwagę. Czy ma prawo nosić taką broń? Musi jednak zdo- być mięso — konieczność ta była tak samo silna, jakby Umu nadal żył wśród Łowców. Zabierze ze sobą pistolet. Otworzył pokrywę w plecach Wani i połączył sterowanie robota z mikrofalowym odbiornikiem bioprądów. Nastawienie minimalnej odległości trzech metrów oznaczało w praktyce, że jeśli zbliży się do Wani na mniejszą odległość, robot znieruchomieje. Maksymalny zasięg sterowania może być dziesięć razy większy i tak nie będzie się bardziej oddalał od robota. Dopóki zajmował się plecami robota, nie miał żadnych kłopotów, ale przełącznik, który ożywiał Wanię, znajdował się z przodu, na szerokiej klatce piersiowej, która właśnie przyciskała tę szarawą istotę... Patrzeć na własne zwłoki, dotykać ich — nie, tego nie mógłbyś sobie nawet wyobrazić, Beans. Prawda, Beans nie żyje już od daw- na. Ciekawe, czy przygotował przedtem swój reprogram? Po cóż miałby go przygotowywać? W kim miał żyć dalej? Taka jest kara za tchórzostwo, Beans! Przymknął oczy i na oślep zaczął szukać ręką wyłącznika na piersi Wani. Nie dosięgnął go, musiał przyklęknąć. Gdy palce wreszcie na- potkały przełącznik, poczuł, że dotyka jakiegoś suchego materiału, podobnego w dotyku do papieru. Zalała go fala wstrętu, musiał ze- brać wszystkie siły, żeby nie cofnąć ręki. Rozległ się cichy trzask przełącznika. Z ciągle zamkniętymi oczami wstał i zaczął się cofać, aż poczuł, że uderza o jeden z foteli. Gdyby teraz stracił równowa- gę, Wania znów by się przewrócił. Był już dalej niż trzy metry. Oparł się o podgłówek fotela i otworzył oczy. Wania stał z prawą ręką obejmującą powietrze tym samym gestem, jakim on trzymał się podgłówka. Odetchnął z ulgą. Udało się. Teraz Wania zabierze tamtego do tej samej kabiny, w której tak go wystraszył Norman. Później mogą już ruszać do pracy. Nie, jak Wania skończy ze zwło- kami, wyłączy go. Lepiej, jeśli sam będzie szukał pistoletu. Po półgodzinie wychodzili już przez dolną śluzę. Urau był nie- wymownie szczęśliwy, że może oddychać tym samym powietrzem, do którego był przyzwyczajony przez całe życie. Nie zważając na kalectwo najchętniej puściłby się pędem w kierunku zarośli, ale powstrzymał się na czas. Musi uważać na Wanię, prócz tego pistolet jest piekielnie ciężki, dużo cięższy niż myślał. W dodatku jest bar- dzo głodny, nie dobiegłby chyba do zarośli. Lepiej byłoby, gdyby szli obok siebie, ale wtedy Wania musiałby przedzierać się przez inne niż on przeszkody, co jeszcze bardziej utrudniałoby porusza- nie. Dlatego też robot człapał przed nim swoim powolnym^ odmie- rzonym krokiem. Od momentu, kiedy opuścili Galateę, Umu wprost wychodził ze skóry. Zapomniał niemal o głodzie, cały czas myślał tylko o tym, co by było, gdyby tak weszli do obozowiska Łowców. Tam — jeśli tylko wszyscy nie rozpierzchliby się na widok Wani — podniósłby powoli pistolet... Nie, Umu musi poczekać. Pójdą jeszcze do obozowiska i to nie- raz, czy Umu chce tego, czy nie chce, ale nie teraz. Kiedy dotarli na szczyt pagórka, Gili załamał się. Jest jasny dzień, Wania wlecze się przeraźliwie wolno, a jeśli będzie się poruszał szybciej, to narobi tyle hałasu, że wystraszy wszystkie zwierzęta. W jego stalowych mięśniach drzemie siła tuzina Chrząkających, drzewa łamią się jak zapałki, kiedy prze naprzód. Najbardziej jednak zabolało Gilla to, że dopiero teraz, ponad półtora kilometra od Galatei, przyszedł mu do głowy daleko prostszy sposób. Przecież program niszczenia wię- kszych zwierząt wokół Galatei jeszcze ciągle działa! Po prostu wy- starczyło sprawdzić, kiedy i w jakim kierunku poszedł ostatni im- puls laserowy i od razu można było ruszać po łup. A on tymczasem wybrał się na polowanie z pistoletem! Nieśmiertelna, przeniesiona w Umu i karmiona jego głupotą romantyka! Jeśli teraz zawróci, to straci tyle czasu, że w ciągu dnia nie zdąży już wyruszyć po raz drugi. Miał jednak szczęście, a kiedy zobaczył Chrząkającego, wiedział już, że sam nieświadomie pomógł temu szczęściu. Wysłane wcześniej roboty zakłóciły senny spokój puszczy, ich obecność przeraziła mie- szkańców lasu nawet bez działania promienników poddżwięków. Ten Chrząkający pewnie drzemał sobie przed chwilą w cieniu jakiegoś drzewa, albo — co bardziej prawdopodobne — roboty wypłoszyły go z kąpieli w błotnistej kałuży, bo cały bok lśnił od mętnej wody. Teraz wielkie zwierzę kręciło się w miejscu bezrad- nie i nerwowo. To coś, co właśnie ujrzało, nie miało żadnego za- pachu, a węch był najpewniejszym zmysłem Chrząkającego. Zwierzę poderwało do góry głowę, po czym ruszyło w kierunku zarośli, w ostatniej chwili zatrzymało się jednak i .zmieniło kie- runek. Gili powoli podniósł pistolet, próbując utrzymać ciężką broń bez drgnienia ręki. Chrząkający miotał się' dalej we wszystkie strony, lufa pistoletu próbowała niezdarnie nadążyć za jego ruchami. Wre- szcie Gili stracił cierpliwość — Umu już dosłownie nie dawał mu żyć, skacząc po drugiej spirali — przycisnął spust i przejechał po całych zaroślach, w których było słychać odgłosy miotającego się zwierzęcia. Góra mięsa osunęła się powoli na ziemię, ale Gili nie poczuł żadnej myśliwskiej dumy. Wania zręcznie pociął cielsko Chrząkającego, tak zręcznie, jak tylko Umu potrafił mu to pokazać gestami. Planował, że najpierw każe Wani zanieść do Galatei mięso, które miało zostać na później, ale był tak głodny, że porzucił tę pracę i zaczął za pomocą robota zbierać suche gałęzie. Pamiętał jeszcze, jak trudno było zapalać ogień po wielkich burzach i nawałnicach. Dlatego poczuł ogromną ulgę i przewagę nad Umu, gdy nastawił pistolet na najkorzystniej- szą częstotliwość. Włączył go tylko na chwilę, nawet nie upłynęła sekunda, a z zebranych gałęzi z trzaskiem buchnęły żółte języki ognia. Przełknął napływającą ślinę. Kawał mięsa, którego nie mógł dosięgnąć we śnie, teraz był jego, jeszcze tylko kilka minut i zatopi weń zęby... Mięso w ogniu trzymał mu Wania, jego stalowe ręce mogły wy- trzymać nawet dużo wyższą temperaturę niż ogień ogniska. Gdyby wszystkich myśli nie zajmował mu głód, pokładałby się ze śmie- chu — tak komicznie wyglądał robot obracający uważnie w pło- mieniach powoli przypiekające się mięso. Wreszcie zaczęło wyglą- dać tak, jak sobie to wymarzył we śnie — wspaniały brąz przety- kany różowymi pasemkami. Zatrzymał robota. Mięso było piekielnie gorące, sycząc z bólu przerzucał je z jednej ręki do drugiej. Brudne już przedtem ręce teraz były utaplane we krwi i w tłuszczu; Gili z niepokojem pomyślał o podstawowych wymogach higieny, ale Umu nie dał mu dojść do słowa. Kiedy już nie obawiał się, że poparzy sobie usta, wgryzł się głęboko w dy- miące mięso. Cudowny, wyśniony smak rozpłynął się po podniebie- niu i Umu zaczął jeść łapczywie, w pośpiechu, jakby się bał, że zaraz ktoś odbierze mu kąsek. Mruczał przy tym i tego Gili wsty- dził się najbardziej. Rozdział ósmy Po pierwszej uczcie poświęcił sprawie pożywienia całe trzy dni. Upolował jeszcze dwa Chrząkające — na jednego natknął się przy- padkiem, transportując z Wanią mięso na Galateę. Drugiego wy- szukał już za pomocą koordynatora. Wydawało się, że taki sposób będzie najwygodniejszy, ale właśnie z tą zdobyczą było najwięcej kłopotów. Promień lasera trafił zwierzę zaledwie cztery godziny przedtem, ale zanim je odnalazł, dzikie psy i drapieżne ptactwo roz- poczęły już ucztę. W dodatku dzikie psy z niewytłumaczalnych po- wodów zupełnie nie bały się Wani, uważały, że z samotnym dwu- nogim stworzeniem dadzą sobie spokojnie radę. Gili musiał urzą- dzić im krwawą łaźnię promieniami z pistoletu, żeby poczuły, o ile bardziej niebezpieczna od maczug czy włóczni jest broń, którą po- siada. Lodówki laboratorium nie były projektowane na przechowywa- nie tych cetnarów mięsa, które Gili przywlókł z Wanią na pokład Galatei. Musiał więc opróżnić dwa pomieszczenia magazynowe i na- stawić ich klimatyzację tak, aby temperatura spadła poniżej zera. Oznaczało to zwiększenie zużycia energii, było to jednak zużycie nieznaczne w stosunku do rezerw Galatei, a nie chciał zajmować się w następnych tygodniach bieganiem za pożywieniem. Przede wszystkim uczył się mówić, a jednocześnie wszystkimi metodami, jakie mu przyszły do głowy, próbował badać wzajemny stosunek Gilla i Umu. Godzinami czytał i nagrywał długie teksty, później słuchał ich i wściekał się, gdy nagrania demaskowały o wie- le więcej błędów i potknięć, niż tego oczekiwał. Oprócz tego za pomocą coraz trudniejszych zadań ćwiczył zręcz- ność manualną, rozebrał kilkanaście niepotrzebnych przyrządów tyl- ko po to, aby składać je później z cierpliwością szlifierza diamen- tów. Śrubokręt wymykał mu się z niezdarnych palców, poprzypie- kał sobie paznokcie lutownicą. Kiedy był już zmęczony tymi ćwi- czeniami, podchodził do koordynatora i sprawdzał, czy kolejne Chrzą- kające nie padły ofiarą laserowych samopałów. Lud Łowców wpadł w pułapkę, ale przyczyną ich zamknięcia nie była zemsta Umu. Po prostu będzie ich jeszcze potrzebował, a do tego czasu musi dbać o ich dobre samopoczucie. Wreszcie nadszedł wielki dzień, kiedy Wania zrozumiał, co do niego mówi. Nie chciał za bardzo ryzykować, dlatego też podczas prób sterowania głosem pozostawił na wszelki wypadek łączność bioelektryczną. Wania był mu już posłuszny, mógł więc odtąd po- wierzać mu wykonanie bardziej skomplikowanych prac. Mięso piekł na ognisku w cieniu Galatei. Próbował co prawda robić to w piecyku elektrycznym, ale zupałnie -nie smakowało Umu. Brakowało mu chyba smaku spalenizny i zapachu dymu z og- niska. Gili, wiedząc, do jak wielu nowych zjawisk musiał się do- stosować biedny Umu w ciągu tego tygodnia, opiekował się nim tro- skliwiej niż kiedykolwiek w życiu swym własnym ciałem. Od cza- su uzyskania kontaktu werbalnego Wania sam chodził do magazynu po mięso, sam zbierał gałęzie, rozpalał ognisko i ogłaszał przez in- terkom, ile czasu już się piecze mięso. Zaoszczędził w ten sposób wiele cennych godzin, jak to bowiem wcześniej przeczuwał, szybko znalazł się w „niedoczasie". Chciał jeszcze trochę odczekać, najpierw dalej uczyć Umu, ale doszedł do wniosku, że naprawa i kontrola skomplikowanych urzą- dzeń Galatei później zajmie mu niewiele mniej czasu. Tymczasem według swego poprzedniego planu musiałby jeszcze czekać miesią- cami, jeśli chciałby osiągnąć wyznaczony wysoki poziom umiejęt- ności. Oprócz tego podniecała go chęć eksperymentowania, od któ- rego zależały jego dalsze losy, rozpierała niecierpliwa ciekawość. Wreszcie pewnego ramka postanowił rozpocząć doświadczenie. Usiadł przy pulpicie operatorskim koordynatora i wyszukał w je- go pamięci fragmenty przechowujące notatki z całej drogi, a w nich wszystkie te części, w których przechowywany był głos Sida — chociażby to było jedno zdanie. Większość zanotowanych dźwięków stanowiły wymiany zdań — przeważnie z Normanem — sprawdza- nie parametrów nawigacji, potwierdzenia, czasem rozkazy dla Ma- xima, który kierował siłownią. Wszystko przepisał do wolnej czę- ści pamięci, a następnie po kilku dniach starannej pracy wyprepa- rował około dwie godziny tekstu wypowiadanego tylko przez Sida. Od tej chwili przez cały tydzień opuszczał sterownię tylko uda- jąc się na spoczynek. Wania pojawiał się wiernie w wyznaczonych porach dnia z mięsem, pieczonym ściśle według przepisu, i wracał, aby zgasić niepotrzebne już ognisko lub też zbierać chrust na na- stępne. Gili tymczasem w kółko słuchał zarejestrowanego głosu Sida, w duchu naśladując jego charakterystyczny sposób wymowy, potem powtarzał wszystko głośno po kilka — a trudniejsze zwroty nawet po kilkanaście razy. Dotąd była to zresztą tylko męcząca, wyma- gająca dużej uwagi praca. Jej naprawdę niebezpieczny odcinek za- czął się dopiero z chwilą, gdy po raz pierwszy powiedział: ja, Sid Umu, nasycony codzienną porcją mięsa — nigdy w życiu tyle nie jadł — siedział sobie zadowolony na swojej spirali. Ręka mu się już dawno zagoiła, kiedy zaś był bardzo śpiący albo się lenił, można go było orzeźwić chłodnym prysznicem. Gili natomiast słu- chał, obserwował i czekał z niepokojem eksperymentatora, który wie dobrze, jak wiele zależy od sukcesu lub porażki doświadczenia. Mówił głośno całymi dniami, starając się wplątać we wszystkie zdania te dwa słowa: ja, Sid. Wreszcie dał Wani polecenie, żeby przeniósł zwłoki Normana i Gilla do kabiny Normana. Wytłuma- czenie tego sprawiło mu duże trudności. Kiedy Wania wykonał polecenie, Gili objął w posiadanie kabinę Sida i wszystkie rzeczy osobiste nawigatora. Gapił się na znalezio- ne w pomieszczeniu rodzinne zdjęcia powtarzając przy tym: moja matka, moja siostra, jej dzieci (wnuki tych dzieci są już starymi dziadkami, jeśli jeszcze w ogóle żyją, pomyślał przy tym, ale to te- raz najmniej ważne). Oglądał zdjęcia kolegów z bazy nawigacyjnej znajdującej się w kwaterze Nansena niedaleko od księżycowego bieguna północnego. Sid pracował tam, zanim przeszedł na statki kosmiczne. Nie miał nawet pojęcia, że Sid przywlókł ze sobą tyle tego wszystkiego, ułatwiało to pracę. Wielki Albert patrzył ze ścia- ny na Gilla z zadowoleniem — jego spojrzenie zachęcało do dzia- łania. Brakowało mu jeszcze jednego — chyba najważniejszego — i dłu- go biedził się nad rozwiązaniem. Mimo że był cybernetykiem, zu- pełnie nie interesowała go praca nawigatorów. Tymczasem Sid mu- si kochać swoją pracę bardziej niż cokolwiek innego. Przejrzał więc dokładnie całe mnóstwo mikrofilmów z dziedziny nawigacji, znale- zionych w bibliotece, nie potrafił jednak wykrzesać z siebie entu- zjazmu. Wreszcie zdecydował się na rozwiązanie najprostsze — kie- dy po kilkutygodniowych przygotowaniach usiadł jako Sid pod wielkim hełmem konsocjatora, próbował przez cały czas tworzenia reprogramu odczuwać wielką miłość do astronawigacji. „Uwielbiam nawigację, jestem wspaniałym nawigatorem, moja praca jest naj- piękniejsza na świecie" — powtarzał w duchu. Była to metoda pry- mitywna, ale dość skuteczna. Gili dobrze wiedział, że pragnienie po- trafi przesuwać energię osobowości w niezwykle szerokim zakresie. Teraz miał już czas na dokładną kontrolę wytworzonego repro- gramu. Sprawdzał blok po bloku — wynik końcowy przeszedł jego oczekiwania. Szczególnie uważnie analizował zakres mowy. Znane jeszcze z instytutu skomplikowane formy na ekranie oscyloskopu uspokoiły go — Sid będzie miał dużo mniej kłopotów z wymową niż on. Następnego wieczoru wziął małą dawkę środka uspokajającego. Umu zwykle źle sypiał — przeszkadzało mu nakrycie, ciche mru- czenie klimatyzacji (którego Gili nigdy nawet nie słyszał), ale prze- de wszystkim uczucie zamknięcia. Rankiem wypróbował pistolet poddźwiękowy i po kolei wywoływał wysłane kiedyś na pozycje ro- boty obronne. Ten, który znajdował się na północnym wschodzie, meldował o licznych poruszających się obiektach w oddalonej od niego kotlinie. Charakter tych ruchów wskazywał na Łowców przy ognisku. Pociął na długie pasy jedną z kołder i grubo okręcił ramiona Wani. Musi temu, który będzie Sidem, zapewnić wygodę od pierw- szej chwili. Przedzierali się przez zarośla już ponad godzinę, kiedy Gili uznał, że od celu dzieli ich tylko jeden pagórek. — Wolniej — rozkazał Wani — za mną! Ostrożnie, tak, jak to w poprzednim wcieleniu robił Umu, pod- chodząc do zdobyczy, wczołgał się na szczyt pagórka. — Stój — szepnął, gdy dotarli na wierzchołek. Sięgnął do ma- łego nadajnika przytroczonego do pasa. Lepiej, jeśli teraz przełą- czy sterowanie ze słownego na radiowe. Każdy głośniejszy dźwięk może spłoszyć ofiary. Wania stał ukryty za krzewami, listowie prze- słaniało błyszczący z daleka korpus. Dość długo nasłuchiwał, ale w kotlinie panowała cisza. Nie miał pojęcia, co działo się z Ludem Łowców od czasu, kiedy ich opuścił. Na pewno żyli, to sprawdzał codziennie radarem, mieli też przez cały czas pożywienie — o to dbał program łowiący Chrząkającego. Na ile natomiast zdają sobie sprawę z tego, że są jego więźniami, jak ten stan wpłynął na ich zachowanie? Nie może wziąć ze sobą Wani, nawet jeśli będzie nim sterował przez radio. Nie może prze- cież uważać jednocześnie na Wanię i na Łowców. Zresztą, gdy ujrzą Wanię, rozbiegną się na wszystkie strony... Ostre, wysokie głosy dobiegły go nagle spośród krzewów po- krywających dno doliny. To kobiety kłócą się przy ognisku — jak widać, to się nie zmieniło — jest wieczne, naieży do życia plemie- nia. Chwyciła go nagła fala tęsknoty. Nie wiedzieć o niczym, sie- dzieć znów tam przy ogniu, choćby na samym skraju... Być wśród nich, a nie tu, Samotnie — to męczące pragnienie było tak silne, że tęsknił nawet za lękiem przed Dauem. Tak go to zdumiało, że zu- pełnie znieruchomiał. Leżał na brzuchu, chwytając trawę pełnymi garściami. Umu zwyciężył go w chwili, kiedy się tego najmniej spodziewał. Wstał i odrzucił daleko pistolet poddźwiękowy. Zejdzie w dolinę. Wszystko, co zdarzyło się do tej pory, rozwieje się jak mgła, kiedy usiądzie tam, z nimi, przy ognisku. Odpiął już pas, kiedy przypadkiem spojrzał na Wanię i nie wie- dzieć czemu to go zatrzymało. Wzdrygnął się. Co mogłoby się stać, gdyby zszedł w dolinę jako Umu. Musi się strzec plemienia. Nie ich włóczni, ale wspólnego ogniska, głosów kobiet siedzących wo- kół ognia. Odszukał pistolet, potem usiadł i zaczął się zastanawiać. Znów dotarły do niego głosy z kotliny, mieszały się w nich krzyki i śmie- chy, słychać też było niskie pomrukiwania — głosy mężczyzn. Mają pełne żołądki, są zadowoleni. Straszliwie im zazdrościł, nie niogąc być tam, wśród nich. Byli o jakieś dwieście metrów od niego, jeśli zwiększy natężenie poddźwięków, może ich stąd wszystkich ogłuszyć. Byłoby to jed- nak ryzykowne posunięcie: dzieci i starcy mogliby się już nigdy nie przebudzić po takiej dawce poddźwięków. Z pięćdziesięciu me- trów mógłby zastosować dawkę nieszkodliwą, ale czy będzie miał dość silnej woli, aby się tam zatrzymać! Musisz spróbować, Gili, nie możesz tu sterczeć do południa... Wstał, ale za chwilę znów padł na płask. Ktoś zbliżał się po zbo- czu, łamiąc gałęzie. Jeśli jest młody i zdrowy... Tak, ale jemu za- leżało na Eorze. Mądry, zręczny, w dodatku lubi Umu, ale byłby to nadmiar szczęścia, jeśliby właśnie teraz natrafił na niego... Był to Tiak, który, zanim pojął, że widzi przed sobą Umu, już leżał na ziemi. Gili westchnął głęboko. Tiak sporo ważył, był cięższy od Umu. Ciężko się zasapał, zanim wsadził go w opatulone ramiona Wani. Zablokował Wani położe- nie rąk, bo gdyby robot lekko tylko ruszył ramionami, doniósłby do Galatei zamiast Tiaka krwawą miazgę. Potem wstrzyknął Tia- kowi trochę środka nasennego, żeby nie ocknął się po drodze i by nie trzeba go było znów ogłuszać poddźwiękami. Im mniej ich dostanie, tym lepszy będzie z niego Sid. Gili zdawał sobie sprawę, że u podłoża wielu denerwujących go niezręczności Umu leżało trwałe działanie poddźwięków, które przyprowadziły go do statku. Wtedy w programie nie można było tego uniknąć, dlatego teraz warto ułatwić życie Sidowi i sobie samemu. — Za mną — rzucił Wani rozkaz i ostrożnie omijając krzaki, ruszył w kierunku Galatei. 1 Rozdział dziewiąty Wyłączył urządzenie. Półkula konsocjatora schowała się w suficie sterowni. Teraz trzeba było cierpliwie czekać. Dziesięć minut, mo- że pół godziny, wszystko jedno. Nre można go popędzać, leżącegd bezwładnie na rozłożonym fotelu. Oczywiście jeśli czekanie prze- dłuży się ponad dwie godziny, będzie to dowodem, że gdzieś się pomylił i nie pozostanie wiele nadziei. Znów przemyślał wszystkie fazy całej operacji. Nie, niczego nie zepsuł. Zdawał sobie sprawę, że właśnie teraz jest moment krytyczny, że nie wolno mu stracić głowy, zwątpić, bo wszystko by pogrzebał. Bzdura! Jeśli koordynator potrafi zrobić wszystko, co trzeba — a on, Gili, jest tego najlepszym dowodem — to dlaczego jemu. miałoby się coś nie udać? Koordynator skonstruowano i zbudowano w ce- lu sterowania Galateą, a dał sobie radę. A on, Gili, przecież był najważniejszym człowiekiem w całym zespole po Beansie, w zes- pole, który po raz pierwszy przeprowadził taki eksperyment. Co prawda koordynator dysponował wtedy całą świadomością Gilla, ale gdyby nie został odpowiednio zaprogramowany, nigdy by tego nie zrobił. Na pewno swoje istnienie w ciele Umu zawdzięcza bez- pośrednio koordynatorowi, ale idea, pomysł, rozkaz pochodzą wy- łącznie od niego, od Gilla. Koordynator był, jest i będzie tylko narzędziem. Z fotela dobiegło stęknięcie. Istota — bał się nazywać ją ina- czej, zanim nie okaże się, kim jest naprawdę — wyprężyła się, ciało zapragnęło uwolnić się od trzymających je pasów. Czy prze- mówić do niego, uspokoić, czy też czekać i patrzeć, jak sobie sam daje radę? W instytucie przywiązywano niemal magiczne, zupełnie pozanaukowe znaczenie pierwszemu wypowiedzianemu w takiej chwili słowu. Jeśli on sam nawet nie żywił takich przesądów w stosunku do tego momentu, jak Beans, który po złym pierwszym zdaniu potrafił w ogóle tracić zainteresowanie do danego ekspery- mentu, to jednak przyznawał, że pierwsze słowa mają wielkie zna- czenie. Oto na przykład on sam w pierwszy cli słowach wymówił własne imię, przynajmniej w pierwszych słowach, jakie pamiętał. Dałoby mu to dużo dodatnich punktów w kartotece eksperymentu. Jęk natężył się, powoli przekształcając się w słowa. Wydobywa- ły się one z nieporadnych jeszcze warg z charkotem, niewyraźnie, jak mowa ludzi budzących się z głębokiego snu — ale była to mo- wa ludzka. — Gwiazdy... moje gwiazdy... kocham gwiazdy... nawigacja... tylko nawigacja... tylko to! Tylko gwiazdy... Gili zawstydził się. Tak wielki sukces to właściwie niemal po- rażka. Wzruszył ramionami: „sam chciałeś go właśnie takiego. Jeśli wykona swoje zadanie, to czego chcesz jeszcze?" Siedzący w fotelu powoli otworzył oczy. — Umu! — Nie żaden Umu! Gili! Tak samo, jak ty nie jesteś Tiakiem, tylko Sidem! — Wiem, Gili, nie gniewaj się. — Mówił bardzo wyraźnie, bez- błędnie, może z lekkim śladem jakiegoś obcego akcentu. — Wiele wiem i wiele pamiętam. Wstałem od ogniska, bo usłyszałem ja- kiś hałas na szczycie pagórka... Gili potakiwał, zadowolony. Tiak ma świetny słuch, a co ważniej- sze, faza amnezji było u niego bardzo krótka. — Nie wiem, cc działo się później. Właściwie wiem tylko, co chciałeś ze mną zrobić, a ściślej nie ze mną, a z Eorem, ale ta wie- dza jest jakby w innym układzie współrzędnych... Gili poderwał się — Co takiego? — Nie rozumiesz? A przecież wiem, że powinieneś rozumieć! Jest to w innej przestrzeni, opisywalnej tylko w innym układzie współrzędnych. Jeśli nazwiemy tę przestrzeń, w której ruszyłem od ogniska, wraz z należącym do niej przedziałem czasu — prze- strzenią T, przez wzgląd na Tiaka, a więc jeśli przestrzeń tę na- zwiemy dla uproszczenia T, to tę drugą, zawierającą w sobie rów- nież twoje zamiary w stosunku do Eora, a wiąc cały wektor two- jej woli, który... Gili obserwował go zaniepokojony. Oto kara za to, że tak wiele uwagi poświęcał podprogramom mowy. Będzie gadał, póki się nie udławi. Natomiast to, że podwójny świat odczuwa nie jak spirale DNA, jak on, ale jako układy współrzędnych, jest oznaką nieza- leżności. Wygląda na to, że czas, który spędził nad mikrofilmami w bibliotece, nie poszedł na marne. Prawda, właściwie nie jest to świat podwójny, lecz poczwórny. Zresztą Sid dobrze to wie, właś- nie mu to tłumaczy. Powinien sobie jednak zdawać sprawę z te- go, że i ja to wszystko dobrze wiem. tFważaj, Gili, bo zwariujesz. — Tak więc przestrzeń S też jest złożona, oznaczenie S, od Sida, jest uproszczeniem. Jest w niej przecież i Umu, stąd też należało- by ją oznaczyć S—U. Co więcej, ponieważ czuję w niej także i twoje myśli, Gili, nawet silniej niż Umu, więc oznaczenie po- winno mieć postać: S—G—U, a może nawet G—S—U, no i oczy- wiście do tego T. Najbardziej zabawne jest to, że wyczuwam twoje nastawienie do Sida, Umu i Tiaka, prawda, że co do Tiaka to tyl- ko za pośrednictwem Umu, natomiast w przestrzeni T mam z kolei opinię Tiaka o Umu, oczywiście o Umu z czasów, kiedy jeszcze żył wśród Ludu Łowców, to znaczy, kiedy tam żyliśmy... Proste, co? Proste? Gili wzdrygnął się. — Nie jesteś zmęczony, Sid? — O, nie! Czuję się wspaniale! Jestem taki świeży i wypoczęty, jakbym spał ze dwa dni. — Głodny? Tiak wysunął dolną wargę, zaokrągliwszy ją w ryjek. Umu przypomniał sobie, że to oznaka zastanowienia, Gili natomiast prze- straszył się trochę. Oto drugi dowód na to, że Sid udał się aż za dobrze. Albo gada, albo pracuje — bo to widać, że będzie praco- wał — jedno i drugie zajmie go tak bardzo, że zapomni o jedzeniu. — Nie wiem, musiałbym się zastanowić. — Nagle krzyknął. — Ależ oczywiście, jestem głodny! I to jak! Wczoraj jadłem po raz ostatni! Gili, każ Wani upiec coś na ognisku. Oczywiście wiedział i o tym. — Ale niech wybierze duży kawałek i trochę go tylko przyru- mienił Żeby go przypadkiem nie przypalił! Świetnie, że spytałeś, Gili, ja tu gadam i gadam i zupełnie zapomniałem! — Może dasz mi dojść do słowa, to wydam Wani polecenia. Sid ucichł, ale jego oczy wyrażały takie samo wzruszenie, jak w pierwszej chwili, tuż po przebudzeniu. Odezwał się znowu, ledwo Gili skończył mówić przez radio do Wani. — Chciałbym pójść do biblioteki. — Zaczął niezdarnie przebie- rać palcami po zamkach pasów. — Wiesz przecież, Gili, że nie ma- my ani chwili do stracenia. Muszę się spieszyć, muszę się tylu rze- czy nauczyć przypomnieć sobie wszystko, żeby znów być tym sa- mym nawigatorem, który kiedyś... — Teraz będziesz odpoczywać. — Z powodu fazy regresji? Widzisz, Gili, to też wiem, bo ta wiedza też zawarta jest w przestrzeni, o której ci przedtem... Gili stracił cierpliwość: — Jeśli wiesz, to siedź cicho! Sid skurczył się przestraszony w fotelu. — Tak jest. Gili z zazdrością pomyślał o Beansie. Tamten by się nawet nie zawahał, ale on nie był zdolny do czegoś takiego. Nie tylko dlatego, że Sida nie można oszukać — wiedziałby, w jakim celu sięga po infrapistolet, w jednej czwartej myśli jest przecież moim umy- słem — Tiak jest w dodatku przyrodnim bratem Umu. Lubię go. bez względu na to, czy jestem Umu, czy Gillem. Natomiast faza regresji będzie u niego silniejsza — mam nadzieję, że chociaż tego nie wie — bo mimo iż mózg Umu został otępiony przez poddźwię- ki, to jednak długi okres nieświadomości ochronił go. Mniej do- stałem gotowej wiedzy, ale nie cierpiałem w okresie przejściowym tak, jak będzie się męczył Sid. To są najgorsze przypadki. Beans może nie najszczęśliwiej porównywał intensywną jasność umysłu tuż po przebudzeniu i następującą po niej ciężką depresję do dwóch faz psychozy cyrkularnej. Wszystko jedno zresztą, do czego by to zjawisko porównywać i tak nastąpi już niedługo. Muszę je uprze- dzić, a kiedy Sid zaśnie, będę się mógł przygotować, żeby po prze- budzeniu, jeśli jeszcze będę uważał to za konieczne (oczywiście nie infrapistoletem)... Powiem mu, że to jeszcze jedna dawka środka nasennego... A skąd jesteś taki pewny, że wtedy będziesz fb mógł uczynić? Wszystko jedno, trzeba zyskać na czasie, żeby móc podjąć decyzję. — Gili — odezwał się nagle jakby przestraszony Sid. — Słucham? — Czuję, że się na mnie gniewasz, nie wiem dlaczego. Nie chciałem ci zrobić przykrości... — Nic się nie stało, Sid, wydaje ci się... — Ale ja naprawdę czuję wyraźnie... — Powtarzam ci, że ci się wydaje! To już chyba początek fazy regresji, Sid. Lepiej będzie, jeśli się położysz. Dam ci coś na sen... — Tiak boi się, że będzie boleć! Nie rozumiem, Gili! Skąd Tiak może wiedzieć cokolwiek, skoro to jest... — Tylko znów nie zaczynaj, Sid. Ja też nie rozumiem wielu rzeczy, ale wiem dobrze, że to nie jest najlepsza chwila do takich analiz... Teraz będziesz spał... — Tiak boi się, że... — Uspokój go w takim razie, że byle kolec krzaka boli bar- dziej niż ten zastrzyk, a ty przecież wiesz, że to konieczność. — Tak, ale może lepiej daj mu to w tabletce... — Wiesz, że tabletki działają za wolno, Sid. Jeszcze kilka mi- nut i będziesz żałował, że przyszedłeś na świat! — To nie najszczęśliwsze powiedzenie, Gili! Ty wiesz najlepiej, że ja nie chciałem... — Tak, oczywiście, ale teraz naprawdę już dosyć tej dyskusji! Dlaczego mi nie ufasz? — Chyba dlatego, że i ty mi nie ufasz, Gili. Ten Gili, który jest we mnie, jest niezadowolony i rozgoryczony tym, że tak dużo mó- wię, uważa, że wszystko się nie udało — a ja na próżno próbuję powstrzymać się od mówienia, nie udaje mi się. Nie rozumiesz te- go? Zaczął krzyczeć i szarpać na sobie pasy. — Nie chcę! Nie chcę! Nie chciałem być, ale teraz nie chcę gi- nąć! Chcę żyć, Gili! Nie masz prawa! Nieeee... Pneumatyczna strzykawka cicho syknęła. Sid uspokoił się, roz- luźniły się mięśnie. Gili patrzył na niego pustym wzrokiem. Stąd już tylko jeden krok. Nie. Będzie czekał. Był głupi przedtem, kiedy czuł litość. To nie litość czy własna słabość zadecyduje, co będzie dalej z Sidem. Jeśli będzie zdolny do wykonania zadania, dla którego powołałeś go do życia, wtedy wytrzymasz i jego gadaninę. To jest jedyną miarą, do której przykładasz i swoje postępowanie, Gili. Rozdział dziesiąty ¦-¦''" si ¦¦¦ i \ i i •" ¦¦¦;.. Tylko los może być tak złośliwy, aby źródłem cierpienia uczynić dobre chęci i rzetelną pracę. Gili pragnął stworzyć idealnego Sida, który będzie tak wierną kopią oryginału, że będzie mieć nawet ziemskie wspomnienia. Tym go unieszczęśliwił. Powoli udało się Gillowi oduczyć go paplaniny — zaryzykował nawet w tym celu zastosowanie bardzo ściśle kontrolowanego mi- kroszoku, co przyniosło świetne rezultaty. Teraz Sid dniem i nocą przesiadywał w bibliotece. Miał oczy zaczerwienione od przeglą- dania mikrofilmów — nie z powodu dowolnej przecież wielkości wyświetlanych liter, lecz przez niezwykłe dla Tiaka warunki oświetlenia. Wania zachodził do niego trzy razy dziennie z pie- czonym mięsem, bo nawigatorowi nigdy nie przyszło do głowy, że jest głodny. Byłaby to całkiem nieistotna wada, jak na nawigatora, gdyby nie zajmował się z wielką iłwagą swoją nieznaną ziemską prze- szłością, której pamiątkami Gili zainteresował go na swoje nie- szczęście. Zdjęcia i notatki nie mogły wywołać wspomnień z prze- szłości — granica poznania, poza którą nie mógł sięgnąć Gili, ma- jąc tylko tyle do dyspozycji, pozostała granicą i dla Sida. — Oto moja matka — wymachiwał zdjęciem — ale nie potra- fię sobie nawet wyobrazić żadnego jej słowa, ani jednego gestu. Znikąd pomocy. Kocham ją, bo ty tak chciałeś, ale mogę kochać tylko jej wizerunek, bo nigdy nie widziałeś tej, którą to zdjęcie przedstawia, a więc i ja nie mogłem jej widzieć. Już nawet chcia- łem, żebyś mi za pomocą mikroszoku usunął te uczucia, ale to nie jest rozwiązanie. Pamięć jest całością, kto wie, ile mogę wtedy utracić z tego, czego się dotąd nauczyłem? Gili dziwił się chwilę, skąd Sid może mieć tyle wiadomości z je- go dziedziny. Jeszcze ciągle zapominał o tym, że mimo rozwoju niezależności Sida czwarta cześć osobowości nawigatora — nazy- wana przez niego niezmiennie przestrzenią G — pochodzi od nie- go, od Gilla, i nigdy nie ulegnie zatarciu. W chwilach zwątpienia Sid rzucał na ziemię męczące go przed- mioty, deptał po rozrzuconych na podłodze kabiny zdjęciach i no- tatkach — tylko po to, aby je potem zbierać, wygładzać pomięte kartki i znowu układać je w pudełku. Gili obserwował to bez sło- wa. — Najchętniej spaliłbym te wszystkie śmieci — tłumaczył Sid z rzeczowym spokojem — ale wiem, że jutro czy pojutrze znowu będę je potrzebował i jeśli ich wtedy nie znajdę, będzie jeszcze gorzej. To jest taki mój mały fetyszyzm. Właściwie, niewinna roz- rywka. Nie mam tylko pojęcia, co zrobię, jak mi się wszystkie po- niszczą. Następnym razem będę po nich skakał ostrożniej. Zamknął pudełko do szafki ściennej i wykrzywiając się ironicz- nie w kierunku wielkiego Alberta, zwrócił się do Gilla: — Widzisz, z nim nie mam żadnych problemów. Wiem, że nie mogę się o nim dowiedzieć niczego więcej, nie mogłem zresztą więcej o nim wiedzieć, kiedy jeszcze paradowałem w tej włocha- tej postaci. Jeśli czegoś nie wiemy, to po prostu nie istnieje czy też, jeśli wolisz, odwrotnie: jeśli coś nie istnieje, niczego o nim nie możemy wiedzieć. Jak myślisz, po co to mówię? — Nie mam pojęcia. — Przecież to proste. Nie przyszło ci do głowy tylko dlatego, że ciebie to nie dotyczy. Zanim ściągniemy tu Eora, a później in- nych, musimy zrobić wielkie porządki. Precz ze wszystkimi oso- bistymi pamiątkami, bo w przeciwnym razie w kolejnym napa- dzie wyrzutów sumienia znów zaczniesz coś majstrować w repro- gramach, a tego nie życzę ani Maximowi, ani Jarviemu, ani in- nym. Oprócz tego musisz wziąć pod uwagę i taką możliwość, że któryś z nich zacznie wykazywać za dużą ciekawość w kierunku kabiny Normana, natomiast Maxim i Jarvi będą i tak musieli zejść na poziom reaktorów. Czy nie będzie lepiej, jeśli następne repro- gramy już od razu powstaną w sytuacji, w której w kabinie Nor- mana tylko coś było, a poziom reaktorów czekałby na Maxima i Jarviego zupełnie pusty. Musimy wszystko pogrzebać, Gili, usu- nąć wszystko, co tylko mogłoby być źródłem niepokoju czy szko- dliwych emocji. — Ależ... — Wiem, co chcesz powiedzieć, pomyślałem o tym. Szczegóły pozostaw mnie i Wani. Od ciebie zależy jakość reprogramów. Siedź w bibliotece, studiuj wiedzę konstruktorską. Masz nie wytykać stamtąd nosa, aż ci powiem. Wtedy możesz wyjść i oddać hołd ich grobom. Wtedy oni będą pamiętali tylko tyle. Po dwóch dniach Sid zaprowadził go do małego kopczyka ziemi niedaleko od Galatei. — Tu jest wszystko. Ciała w jednym zasobniku, wszystkie ich rzeczy osobiste w drugim. Dodałem do tego krótkie wyjaśnienie, na wypadek gdyby jacyś kosmonauci natknęli się na to w świetla- nej przyszłości. Pomyśl sobie, Gili, chybaby pogłupieli znajdując na nieznanej planecie całą załogę statku, pogrzebaną ze wszystki- mi dokumentami i rzeczami osobistymi, statku zaś ani śladu. Tyl- ko wypalone miejsce po starcie! Kosmiczna zbrodnia doskonała! Łamaliby sobie nad tym głowy do końca świata, więc zrobiło mi się ich żal. Ruszył niechętnie w kierunku kopczyka. — Zabierz mnie stąd, Gili, jak najszybciej i nie wypuszczaj przez dobry tydzień z Galatei, choćbym cię o to prosił na kolanach. Pogrzebałem także wszystkie swoje rzeczy... muszę teraz jakoś wytrzymać, niczego bardziej nie znoszę niż słabości... słabości cu- dzej i własnej. Trzymał się jakoś do południa następnego, dnia, wtedy to za- mknął się w swojej kabinie. Uspokoił dobijającego się. do drzwi Gi- lla, że nie zrobi sobie nic złego, byle ten dał mu spokój. — Jakoś przeżyję, skorzystamy na tym obydwaj. Jeśli nie, bę- dziesz przynajmniej wiedział, czego unikać przy tworzeniu następ- nych reprogramów! Była to gorzka nauczka i Gili wiele z niej skorzystał. Reprogram Maxima nie zawierał właściwie niczego konkretnego, próez z umia- rem wypracowanej mowy. Zapał do konstruowania maszyn, do mechaniki, zręczności manualne, spokojne, pewne ruchy, świado- mość posiadanej wiedzy. Zajęło mu to dużo mniej czasu niż re- program Sida, ale czuł, że było zadaniem trudniejszym. Obawiał się też, czy treść, realizująca się właściwie niemal wyłącznie w uczuciach, nie pozostawi za wiele miejsca osobowości Eora. Tiak roztopił się całkowicie w tragicznej walce Sida o odszukanie częś- ciowo poznanej ludzkiej przeszłości. Gili zaczął się zastanawiać, czy właśnie dlatego reprogram Sida nie był taki najgorszy. Sid, któ- ry po krótkim czasie opuścił swój dobrowolny areszt, był innego zdania. — Nie wierzę, żeby doskonaie wypełnianie obowiązków oraz dobre samopoczucie miały być składnikami wzajemnie się wyklu- czającymi, co więcej, jeśli będzie myślał tylko o swojej pracy, to tylko ona go będzie interesowała... — Ależ w ten sposób stworzymy osobowość zupełnie jednostron- ną! Grymas Tiaka próbował nieudolnie podążać za emocjami Sida. — Ale mam szczęście, Gili, że jakimś cudem ta cała twoja ro- mantyka nie trafia we mnie! Nie wyeliminowałeś jej celowo, bo już z naszej dyskusji wynika, że najchętniej załadowałbyś całą Ga- lateę rycerzami dawnej astronautyki, doskonałymi, wszechstronny- mi bohaterami! Chciałbyś po prostu kontynuować te chwile sprzed awarii reaktorów, nie zauważasz, że właśnie wtedy coś zniknęło na zawsze... Zapamiętaj to sobie, Gili, chciałbym cię wyprowadzić z błędu. We mnie i w innych nie odtwarzasz dawnych nas, ale tyl- ko nasze możliwości. Na przykład to, by byli zdolni wykonywać pracę Maxima, Jandego i innych... Wstał i ruszył w kierunku biblioteki. — Nie mam pojęcia, Gili, skąd bierzesz te głupstwa, wszystkie te problemy etyczne. Ciekawe, że ja nawet w przestrzeni G nie czuję niczego Jakiego. Dla mnie jedynym kryterium jest zadanie. W drzwiach obejrzał się. Spojrzenie jego przekrwionych oczu wyrażało coś, do czego nigdy nie byłby zdolny Tiak — ironię. — A zresztą, Gili, przecież właśnie ty chciałeś, żeby tak było. Pozostań więc wierny chociaż swoim ideom. Nie zapomnij też o tym, iż jeśli Galatea wróci na Ziemię, to będzie to tylko pośrednio twoja zasługa. Jesteś koniecznym ogniwem łańcucha, tylko od cie- bie zależy, jacy będą Maxim i Jarvi, ale ty nie jesteś i już nie bę- dziesz ani nawigatorem, ani inżynierem pokładowym. Do ciebie należy tylko odpowiedzialność za wszystko i przyznam, że wcale ci jej nie zazdroszczę. Rozdział jedenasty Niebo było pochmurne, powietrze parne i ciężkie. Gili, ukryty pod gałęziami, czuł w kościach nadchodzącą burzę. Sid spóźnił się. Gili pożałował już, że puścił Sida samego, że zgodził się na jego plan. Nie miał przecież szansy powodzenia, to tylko szaleńcza pew- ność siebie Sida spowodowała, że w ogóle się zgodził. Eor ma tu grzecznie sam przyjść i czekać, aż mu władują zastrzyk usypia- jący? Prawda, w ten sposób uniknęliby stosowania poddźwięków i Eor mógłby być jeszcze doskonalszy. Sid argumentował, iż zni- knięcie Tiaka nie zostawiło wśród członków hordy żadnych ta- kich wspomnień, jak polowanie na Umu. Eor powinien się ucie- szyć, kiedy go zobaczy, zawsze Tiaka lubił. Zarówno Sid, jak i Gili — a ściślej Tiak i Umu — mówią językiem Łowców tak samo jak dawniej, sprawdzili to już przecież. Upłynie trochę czasu, zanim Eor zacznie przeczuwać podstęp w tym, że Tiak odprowadza go coraz dalej od innych, chcąc mu rzekomo coś pokazać. Pierwszy daleki grzmot był ledwie słyszalny wśród brzęku owa- dów, mimo to przeszedł go dreszcz. Łowcy zaraz zaczną szukać schronienia pod drzewami. Nie sposób będzie teraz oddzielić od nich Eora. Zdenerwowany patrzył w kierunku, z którego mieli nadejść, przez gęstwinę krzaków widać było tylko na jakieś 20 metrów. Co będzie, jeżeli Eor nie pójdzie za Sidem, albo nawet zmusi go, aby przyłączył się do hordy? Eor jest od niego silniejszy, a jeśli Tiak będzie próbował ucieczki? Sid nie mógł wziąć ze sobą żadnej broni, właśnie dlatego plan był idiotyczny. Co z tego, że mam przy sobie infrapistolet, skoro to jemu może być po+rzebny? Znów zagrzmiało, tym razem bliżej. Nagle ogarnęło go zniechę- cenie. To koniec. Sid na pewno tam został albo go nie puścili. Przegrał wszystko. Czy to wszystko ma jeszcze jakikolwiek sens? Wróci na Galateę, wystarczy dziesięć minut pracy i roboty prze- staną utrzymywać hordę, a po prostu przegonią ją z otoczenia Galatei. Chrząkające zawsze się znajdą, do końca życia może się opychać mięsem. Wreszcie usłyszał kroki. Szli we dwóch. Odetchnął z ulgą, odło- żył pistolet i wyciągnął z pojemnika u pasa strzykawkę. Zanim Eor otrząśnie się z zaskoczenia... Wyszli zza krzaków, jeszcze pięć metrów i on też wyjdzie z u- krycia. Tymczasem wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, tak szybko, że analizując później wypadki nie mieli sobie nic do zarzucenia. W chwili, kiedy już odchylał przed sobą gałęzie, Sid i Eor gwał- townie się odwrócili. Usłyszeli, że ktoś za nimi biegnie łamiąc krzaki. Nagle wszystkich oślepiła błyskawica, grzmot przetoczył się nad nisko wiszącymi chmurami, zagłuszając wszystkie dźwięki, także i krzyk Re, wybiegającego spośród krzewów. Gili jak skamieniały patrzył na jego zniekształcone w grymasie wściekłości rysy i unie- sioną nad głową włócznię. Rzucił się na ziemię, uchylając się przed ostrzem przecinającym powietrze i chwycił rękojeść infrapistoletu. Chęć obrony, gniew, wszystkie gorzkie wspomnienia Umu rozbłysły wraz z małą lampką kontrolną sygnalizującą działanie broni i zgasły. Sidowi udało się odskoczyć w bok i uniknąć oromieniowania, ale Eor runął na ziemię razem z Re. Sid złapał się za głowę: — Ile dostali? Gili pochylił się nad wskaźnikiem pistoletu, aby wśród rosną- cych ciemności ulewy odczytać wskazania przyrządu. — Wystarczająco dużo... — Bardzo żałuję, Gili. — Ja też. Jak to się stało, że nie zauważyliście go wcześniej? — Nie wiem. Kiedy zawołałem Eora, Re przyszedł razem z nim. Nic innego nie przyszło mi do głowy, więc powiedziałem, że odna- lazłem ciebie i posłałem Re w drugą stronę, żeby ci odciął drogę ucieczki. Ale to było co najmniej ze trzy kilometry stąd. Wydaje mi się, że Re, kiedy już przebiegł na próżno przez oba pagórki, trafił na nasze ślady i poszedł za nimi. Zawsze cię nienawidził, mo- że w dodatku pozazdrościł sławy mnie i Eorowi, dlatego rzucił w ciebie włócznią natychmiast, jak cię tylko zobaczył. — Wszystko jedno, stało się. Co teraz z nimi zrobimy? Deszcz ustawał, od wschodu zaczęło się robić coraz ciemniej. Sid wciągnął w nozdrza powietrze. — Mamy szczęście, że burza przeszła bokiem. Moklibyśmy tu godzinami... — Powiedz lepiej, co zrobić z Re? Gili zniecierpliwił się. — Widział nas obu, w dodatku wie, że Eor jest z nami. Nie chcę niepotrzebnie straszyć Łowców. Jeśli wróci do nich... Sid spojrzał dziwnym wzrokiem. — Jest jeszcze jedno rozwiązanie. Gili potrząsnął głową: — Nie potrafię go zabić. — Nie to miałem na myśli. — A co? — Czy jest jakaś zasadnicza różnica między pracą Maxima i Jar- viego? — Nie, ale co to ma... Przerwał. Z punktu widzenia zadania było rzeczywiście wszystko jedno, ale nie można przecież zrekonstruować Maxima w dwóch egzemplarzach! — Właśnie to, czego się obawiasz, będzie ich główną zaletą. Bę- dą niemal odgadywać nawzajem swoje myśli! — Obawiam się tego, Sid! — Jestem przekonany, że nie potrafiłbyś wytłumaczyć, dlacze- go. Zresztą i tak nie mamy innego wyjścia. Nie możemy go wy- puścić, nie chcemy go zabijać... No, decydujesz się wreszcie, czy będziemy tak dyskutować do północy? Nie mamy za wiele czasu, zaraz minie działanie poddźwięków. Gili miał w zbiorniku strzykawki tylko jedną porcję usypiają- cą, podzielona na pół działała za słabo. Re wykrzywił się gniewnie, Eor zaś trząsł się ze strachu. Obaj mogli iść, co prawda dość nie- pewnie, lecz nie chcieli ruszyć się z miejsca, na próżno Sid ich przyzywał. Gili schował się w krzakach, zanim przyszli do siebie. Z powodu wstecznej amnezji nie mogli pamiętać ani jego, ani ni- czego, co zdarzyło się kilka minut przed uderzeniem poddźwię- ków, ale obaj byli zdenerwowani i podejrzliwi. Widok Umu mógłby spowodować nieoczekiwane reakcje. Sid chwycił Eora za ramię i ciągnął go za sobą. — Chodź, Eor! — nie miał pojęcia, czy pamiętają jeszcze, co im mówił o Umu, czy to też zostało zatarte przez amnezję. — Chodź — próbował dalej — zaprowadzę cię tam, gdzie... Eor wyszarpnął ramię z uścisku. — Nie!!! Dłonią pociągnął po twarzy, jakby chciał z niej zetrzeć niewi- doczną pajęczynę. Re kręcił głową, widać było, że walczy z nie- zrozumiałym dla niego otępieniem. — Gdzie moja włócznia, Tiak? Gdzie jest włócznia? Rzuciłem ją? Gillowi przyszło na myśl, że bez względu na to, jaki dobrobyt czeka obu Maximów, teraz właśnie po raz ostatni widzi Eora i Re. Nigdy już nie wrócą do swego plemienia, a nawet, _,jeśli wrócą, to już nie ci sami. Sid znowu podszedł do Eora, sięgnął w jego kierunku, ale ruch zawisł w powietrzu. — Gdzie moja włócznia? Tiak, gdzie włócznia? — krzyczał Re z rosnącym gniewem. Sid powoli odwrócił głowę. Gili zauważył, że ocenia odległość, jaka dzieli go od Re, a następnie zaczyna się ostrożnie cofać. — Gdzie włócznia? — zaczął znów Re — gdzie jest?! — Paskudna sprawa, ale nie mamy innego wyjścia — powie- dział nagle Sid w ludzkim języku. — Prowadź ich dalej, Gili. Re poderwał się na dźwięk nieznanej mowy, skoczył w kierunku Sida i zamierzył się na niego niepewnym ruchem. Gili przycisnął spust. Eor i Re pochylili się, ręce opadły im bezwładnie. Orszak żałobny, pomyślał Gili, gdy wlekli się w kierunku statku. Pierw- szym pogrzebanym był jednak Umu. Ty tego co prawda nie widzia- łeś. Tiak był już lepszy. Dlaczego? Sid bez słowa podążał za nimi. Odezwał się dopiero w windzie: — Mam nadzieję, że już więcej nie będzie trzeba. Wystarczy te- go dobrego. Gili przytaknął. Przygryzł wargi patrząc na skulonych w kącie windy, drżących, otępiałych dawnych pobratymców. Rozdział dwunasty — Wydaje nam się — powiedział Eor — że to wszystko jedno, czy uzykamy Normana, czy Eddiego. Przydałby się jeszcze jeden Maxim, ale to chyba za bardzo skomplikowałoby sprawę. — Wszystko wynika stąd — ciągnął wątek Re — że koniecznie potrzebujemy jeszcze jednego człowieka do obsługi siłowni. Nawet jeśli ty, Gili, zaczniesz pomagać Sidowi w nawigacji, to w rezulta- cie przejmiesz tylko część obowiązków Normana. Mówili obaj takim samym spokojnym, wyważonym tonem, nigdy się nie spieszyli, nigdy nie byli niecierpliwi. Re najbardziej wsty- dził się tego, że z powodu swej dawniejszej natury w hordzie naz- wano go Dzikim — imię to nosił i teraz. Najmniej przeszkadzało im we wszystkich ich działaniach czy myślach to, że osobowość Ma- xima została zrealizowana w liczbie mnogiej. — A więc według was — podsumował Gili — powinien to być Eddie, ale z nastawieniem technicznym. — Tak jest — przytaknęli obaj, a Eor ciągnął dalej: — Przy- znajemy ci rację, że z... hmm... realizacją Normana mogłyby być kłopoty, podczas gdy Eddiego wszyscy lubiliśmy, czy też lubili go... jak tu rzec... ci poprzedni. Oczywiście i my go lubimy. Gili był zadowolony. W ciągu tych kilku tygodni wytworzyła się szczególna równowaga, w której możliwość, dopóki nie nadesz- ła, nigdy nie wierzył. Wiedza dodawała ich osobowościom coraz więcej cech indywidualnych. Z tej strony nie widać było praktycz- nie żadnej bariery ich rozwoju, z drugiej natomiast — dokładnie zdawali sobie sprawę z granicy ich działania. Mówili o tym, nazy- wali to otwarcie — uczuciowa zależność od wytworzonego przez Gilla obrazu osobowości przeszkadzała tylko Sidowi. Obu Maximów nie miało z nią żadnych problemów. Sid mówił już mniej, w miarę jak pogrążał się w pracy, zawsze jednak można było z nim dyskutować. Gili często zastanawiał się nad tym, jak mało kiedyś wiedzieli z Beansem, jak bardzo byli wte- dy na początku drogi, znając tylko samą powierzchnię skompliko- wanego procesu, którego warunki techniczne projektowali z wiel- ką starannością. Dlaczego Sid nie odziedziczył niczego z jego wątpli- wości, z niepewności? Dlaczego jest odważniejszy, bardziej zde- cydowany, a jednocześnie bardziej poddający się działaniu nie istnie- jącej, nie dającej się przywołać ludzkiej przeszłości? Co jest przy- czyną tego, iż przypływy i odpływy osobowości Umu, Tiaka, Eora i Re wykazują wyraźną, lecz nieregularną okresowość? A może tyl- . ko nadążają za jakąś okresowością? Nawet tego nie można stwier- dzić na pewno. Prawda, wiedzą już, że spokojne stresy przerywane są przez dni bardzo trudne. Sid zamyka się wtedy w kabinie, on zaś w bibliotece, próbując czytać. Maximowie radzą sobie w jeszcze inny sposób. Kiedy po raz pierwszy opuścili Galateę, Gili myślał, że już wszystko stracone. Zdobyli skądś pistolet i jasno wytłuma- czyli nie tylko, po co go ze sobą zabierają, ale i to, iż jeśli ktokol- wiek spróbuje się im sprzeciwić, zaraz pistoletu użyją. Pójdą so- bie teraz, lecz wrócą: „Zrozum, Gili, tak będzie lepiej dla was wszystkich. Czy myślisz, że my się nad tym nie zastanawialiśmy? Spróbuj po prostu przyjąć to do wiadomości". Nie potrafił jednak przyjąć do wiadomości, że Eor i Re muszą odnaleźć swoje kobiety, może raczej nie zgadzał się z tym, że Ma- xim nie widzi w tym nic niewłaściwego. Dla Gilla oznaczało to lekkomyślne narażanie na niepowodzenie całego planu, niemal zdra- dę. Sid cynicznie filozofował, że on też by chętnie z nimi wysko- czył, gdyby Gili swojego czasu nie studiował z taką uwagą zdjęć rodzinnych. „Przez to nie pójdę, ale uwierz mi, Gili, bardzo tego żałuję". Niechętnie wspominał całą dyskusję. Eor i Re w końcu po dwóch dniach wrócili i podjęli pracę, jakby się nic nie stało. Nie wspomi- nali o wyprawie ani słowem, a Gili i Sid nie chcieli pytać. Od te- go czasu milcząco przyjęto do wiadomości, że Eor i Re od czasu do czasu opuszczają statek. Gili rozmawiał o tym jeszcze raz z Sidem, kiedy pozostali sami. Gili i wtedy uważał stanowisko Sida za cał- kowicie niesłuszne. Całe szczęście, śmiał się Sid, że masz akurat w tej sprawie najmniej do gadania. Dużo bardziej by mnie intere- sowało, czy Bek i Mei zauważyły jakąkolwiek zmianę. To zupeł- nie tak, jak w greckiej mitologii, kiedy Zeus zstępował z niebios do śmiertelnych niewiast. A może i ty zaczniesz, Hefajstosie — rzucił aluzję do kalectwa Umu. Gili nie wiedział, czy się gniewać, czy zdziwić, skąd Sid ma ta- ką wiedzę z zakresu... historii starożytnej, wiedzę Gilla, uchodzą- cą za bardzo rzadką. — No, kiedy zaczynasz? Pytanie Eora przywróciło Gilla do rzeczywistości. Leżeli w cie- niu Galatei, dotyk świeżej trawy sprawiał im radość, której nie potrafili się wyrzec. Gili trochę się tego wstydził, ale podnosić ran- gę narady tym, że będą się tłoczyć w sterowni, byłoby głupo- tą. Wania właśnie piecze kolację, po co ma ją nosić po całym statku? — Za jakieś dwa, trzy dni. Jeśli chodzi o zainteresowania tech- niczne, to z tym nie będzie chyba problemu... — Bardzo cię proszę, Gili, tylko nie wyjeżdżaj z ziemskimi wspomnieniami — przerwał mu Sid — prawda, że je zakopaliśmy, ale nuż ci coś strzeli do głowy? Gili miał już zupełnie dosyć tych stałych aluzji Sida do jego własnych kłopotów, ale zawsze, kiedy chciał się na niego złościć, przypominał sobie, że to przecież nie jego wina. Przełknął gniewną odpowiedź i kiwnął tylko głową. — A o kim myślałeś? — pytał dalej Sid. — Nie rozmawialiśmy jeszcze na ten temat. — Maximowi damy jeszcze kogoś do pomocy — Gili unikał wy- raźnej odpowiedzi. — Mamy kandydata — w głosie Re można było wyczuć zakłopo- tanie. — Pomyśleliśmy sobie, że skoro ty wybrałeś Tiaka, to nie ma chyba przeszkód, żeby wziąć teraz mojego brata, Haima. Myślę, że dobrze się z nim dopasujemy. Gili zerknął na Eora. Jego zgoda jest najważniejsza, nie zapał Re. Eor patrzył przed siebie. Gili, a raczej Umu widział go teraz ta- kim, jaki był wśród Łowców. Najpierw postuka jeszcze trochę w obrabiany grot włóczni czy nóż, a dopiero później się odezwie. — Haim... Przecież Haim jest jeszcze bardziej dziki i niepoha- mowany niż Re, o ile to w ogóle możliwe. Dobrze byłoby wiedzieć, jaką rolę w tak skutecznym ułagodze- niu Re odegrała nadprogramowa dawka poddźwięków... Eor jeszcze ciągle się zastanawiał, jak w dawnych, dobrych utra- conych na zawsze czasach, aż wreszcie Re zaczął się niecierpliwie wiercić. Gili nie chciał nikogo ponaglać — samodzielne formowa- nie opinii było jedną ze świętości Beansa. Niespodziewanie odez- wał się Sid: — Czy on nie jest za gwałtowny? Eor w jednej chwili ocknął się z marzeń. — Jeśli nie będzie tyle gadał... Sid poderwał się, spojrzał zaczepnie na Eora. — Masz coś przeciwko mnie? — Oprócz tego, że tak dużo gadasz, nic... — Nie wiem, jakim prawem robisz mi zarzuty? Gdybyśmy żyli wśród Łowców, Eor pobiłby teraz Tiaka, pomyś- lał Gili, a za godzinę obaj by już o wszystkim zapomnieli. Maxim i Sid nie skoczą sobie do gardła i nienawiść będzie ich męczyć na- dal. Ja zaś musiałbym ich rozdzielać, tak jak Dau rozdzielał Łow- ców, którzy w zapamiętaniu bójki zaszli za daleko. — Nie mam żadnego prawa, ale po prostu mi to przeszkadza — rzucił niechętnie Eor. Sid rozejrzał się za jakimś przedmiotem, którym mógłby w nie- go cisnąć. — Przestań! — krzyknął Gili. Sid odwrócił się w jego stronę. — A ty czego się wtrącasz — syknął — właśnie ty, który jesteś odpowiedzialny za to wszystko? — Starczy już tego dobrego, Sid! — Eor też wstał. Był o głowę wyższy od Tiaka, drugi co do wzrostu po Dauem. — Jeśli nie bę- dziesz zaczepiał Re, ja cię też zostawię w spokoju. Re nawet nie podnosząc się z ziemi zaczął na nich krzyczeć: — Głupcy! Niby wszystko wiecie, wszystko rozumiecie, a za- pominacie o dyscyplinie, to wam nie przychodzi do głowy! Czy wy myślicie, że mi jest tak łatwo? Dawno już bym Sidowi rozbił łeb, gdybym nie zdawał sobie sprawy, że to nie jego wina! A jeśli ktoś tu mówi o prawach, to przypomnijcie sobie, że istnieje tylko jedno prawo, jeden nakaz, wykonanie zadania! — Słyszysz go, Gili? — krzyknął Sid. — Ciężko mu! Tylko li- tość powstrzymuje go przed rozbiciem mi głowy. Oni są dosko^ nali, bezbłędni! Nie wiedzą tylko, komu to zawdzięczają! Mnie, tyl- ko mnie! Gdybym cię nie ostrzegł, byliby tak samo nieszczęśliwi, jak ja! — Przestań w tej chwili, Sid! Dość tego! — Eor ruszył na Sida, podniósł rękę do uderzenia: — Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale nie chcę wiedzieć! Jeśli natychmiast się nie zamkniesz... Gili skoczył między nich i odepchnął od siebie. Sid zazgrzytał ze złości zębami. — To twoja wina, Gili, to wszystko przez ciebie... Gili stanął przed Sidem z opuszczonymi rękami. — Proszę bardzo, Sid, uderz! Tak jest, to wszystko przeze mnie. I to, że żyjesz i możesz mówić takie rzeczy. Wiem, nie musisz mó- wić, nie chciałeś takiego życia. Ja też nie! To życie jest tylko narzę- dziem, złym, nieuniknionym, ale koniecznym po to, byśmy mogli wykonać zadanie. No, proszę, bij, skoro ci to przyniesie ulgę! Jeśli nie mówimy o zadaniu, to wszystko rzeczywiście nie ma sensu i mo- żesz mnie zatłuc albo lepiej przynieś pistolet. Załatwisz nas wszyst- kich, potem możesz wysadzić w powietrze statek, wyrżnąć do nogi cały Lud Łowców! Dlaczegóż by nie? Jesteś do tego zdolny, jesteś zdolny do wszystkiego! Tylko zrozum wreszcie, a jeśli nie rozu- miesz, to rzeczywiście moja wina, że cokolwiek byś zniszczył, nic nie uwolni cię od myśli, które w tobie zapoczątkowałem. Możesz mnie zabić, ale te myśli będą nadal żyły w tobie. Jeśli mnie uderzysz, twoje mięśnie poruszać będzie emocja, która była kiedyś moją, która zrodziła się we mnie, a która usamodzielniła się dopiero w twoim życiu! Nie rozumiesz tego? Albo wytrzymamy do końca, albo tu, teraz i zaraz wymordujemy się nawzajem! Stracił dech, lecz myśli nadal kłębiły się w jego głowie. Nie tędy droga, Eddie nie może być tak uproszczony jak Maximowie. Muszę zyskać pomoc do powstrzymywania Sida, najwierniejszego mojego wcielenia i właśnie dlatego — niebezpiecznego. Eddie będzie mądry, mądrzejszy nawet ode mnie. Oczywiście to niemożliwe, ale musi wiedzieć więcej, musi być odważniejszy, nie wahający się tak jak ja i nie tak zgorzkniały jak Sid. Będzie doskonały, a doskonałość tę będzie czerpał także i z brutalności Haima. Re ma rację, to na- wet nie prawo, to święty nakaz. Nakaz wymaga rozkazywania, twardych bezlitosnych rozkazów i człowieka, który wyegzekwuje ich wykonanie. Zaskoczony czuł, że dopiero -teraz, po raz pierwszy w życiu rozumie Normana, tyle lat po jego śmierci. Sida opuściły emocje. Brązowe oczy Tiaka smutno, z obawą pa- trzyły na Gilla. — Znów zachowałem się jak dureń. Nie gniewajcie się na mnie... Nie muszę wam chyba tłumaczyć... Eor usiadł z powrotem obok Re. — Nic nie mów, Sid — powiedzieli obaj naraz. Potem Eor do- dał: — My naprawdę dużo rozumiemy, nawet wtedy, kiedy ci się wy- daje, że nie możemy czegoś pojąć... Ja też jestem winien. — Nie tłumacz się — Sid uśmiechnął się — zaraz wszyscy bę- dziemy tacy dobrzy i wyrozumiali, że stanie się to nie do zniesie- nia. Jeszcze trochę, a wstaniemy i zaczniemy się obejmować i śpie- wać zgodnym chórem... Rzucił się na trawę, wyciągnął i krzyknął na zbliżającego się robota: — Wania! Chodź tu! Sid i tak nigdy nie zwraca uwagi na jedzenie. Tylko dlatego wez- wał Wanię, żeby jaśniej ukazać wszystkim tę swoją wadę. Gili do- cenił jego poświęcenie, ale wiedział, że w niczym nie zmieni to już jego postępowania. Doskonały Eddie będzie im rozkazywał, czy tego chcą, czy nie. Rozdział trzynasty W miarę jak schodził na coraz niższe poziomy, czuł, że poszukiwa- nie jest coraz bardziej beznadziejne. To, iż dolna śluza jest zamknię- ta, wcale nie znaczy, że Eddie jest na Galatei. Mógł bowiem tak na- stawić automatykę, żeby zamknęła śluzę dopiero po kilku minu- tach i w dodatku bez zapisu w pamięci układów sterujących Ale dokąd poszedł i po co? Wieczorem, tak jak zawsze, po kolacji zamk- nął się w bibliotece. Salka jest malutka, właściwie wygodnie można się posługiwać biblioteką tylko w pojedynkę. Ustalili, że w nocy na- leży ona do Eddiego, w ciągu dnia nie ma on bowiem tylu zajęć jak Maximowie albo Sid. Eddie chciał wiedzieć więcej od wszystkich, ale przyznał się do tego tylko Gillowi, w rozmowie w cztery oczy. „Nie chcę im robić przykrości, rozumiesz to, Gili" — powiedział tonem wtajemniczenia. Tak, Eddie był naprawdę świetny, zupełnie taki, jakiego sobie wymarzył, albo nawet lepszy. Długie tygodnie pod różnymi pozorami przeciągał pracę nad programem, na próżno Maximowie się denerwowali, nie potrafił przecież sprawdzić, na ile uzasadnione są różne zastrzeżenia, którymi argumentował. Kiedy wreszcie zezwolił im na wyprawę po Haima, zdawał sobie sprawę, że wraz 7. pojawieniem się Eddiego, może nie z dnia na dzień, ale na pewno nastąpi nowa epoka. Haim przyszedł o własnych siłach, nawet nie dostał zastrzyku. Był dziki i żądny przygód, od dłuższe- go już czasu intrygowało go tajemnicze zniknięcie brata oraz Eora, a później ich jeszcze bardziej tajemnicze wizyty. Wystarczyło tylko, żeby Eor zakomunikował mu, iż może iść z nimi, by zobaczyć, gdzie żyją i co robią, a Haim już ochoczo skoczył za nimi. Jeśli nawet trząsł się w windzie Galatei, to nie ze strachu, a z podniecenia wy- wołanego ciekawością. Przestraszył się dopiero wtedy, gdy na głowę zaczęła mu opa- dać 'wielka półkula konsocjatora. Re uspokoił go jednak, że i oni robią zawsze to samo. — Po co? To było ostatnie pytanie Haima. Eddie zasypywał ich zupełnie innymi pytaniami, lecz tylko w pierwszych dniach. Przystosował się i zorientował w nowej sytuacji niewiarygodnie szybko, aż Gili żałował, że nikt prócz niego nie może tego docenić: dowodziło to, że program Eddiego był najlepszą pracą Gilla, jaką kiedykolwiek w życiu wykonał. Postarał się i o to, aby Eddie mógł być sprytny, kiedy trzeba, żeby potrafił udawać miłość, zrozumienie i zapał tak samo, jak oburzenie czy gniew, jeśli zajdzie tego potrzeba. „Wierz mi, Gili, tak naprawdę, to nie mam żadnych uczuć — powiedział mu kiedyś Eddie — tak samo śmieszy mnie zarozumiałość Maximów, przekora Sida czy twoje wieczne obawy. Właściwie obchodzi mnie tylko jedno, ale nad tym muszę się jeszcze zastanowić". Oczywiś- cie zadanie, odrzekł mu na to Gili i Eddie przytaknął z uśmiechem. To też było dowodem doskonałości Eddiego — jego mimika naj- bardziej ze wszystkich przypominała mimikę ludzkiej twarzy, któ- rą zachowała pamięć Gilla. „Cel jest jasny, Gili — już się nie uśmiechał, a wręcz śmiał się szeroko — tylko jeszcze sposób i środki... tak, ale w tym nawet ty nie możesz mi pomóc!" Popatrzył wzdłuż pustego korytarza następnego poziomu, lecz najchętniej tłukłby głową o ścianę. Nie wiedział jeszcze, co się kry- je za zniknięciem Eddiego, ale gdy przypomniał sobie tamten śmiech, przeszedł go dreszcz. Wodził za nos was wszystkich z tobą na cze- le, Gili. Po kolei otwierał drzwi magazynów, nagle zatrzymał się. Rzadka sierść Umu zjeżyła się z przerażenia. Na podłodze małego maga- zynu broni laserowej leżał pusty futerał. Gili pamiętał dokładnie, że tylko on wchodził do tego pomieszczenia, kiedy po przebudze- niu się po raz pierwszy wyruszył z Wanią na polowanie. Pistolet laserowy, który wtedy wziął ze sobą, od tamtej pory leży razem ze swoim futerałem w jednej z szafek dolnej śluzy. Zanim zdążył jeszcze raz to przemyśleć, odezwał się brzęczyk małego odbiornika, który miał w kieszonce pasa. Wyskoczył z ma- gazynu, zatrzasnął za sobą drzwi i popędził na oślep przed siebie. Zorientował się, że to Sid go wzywa dopiero wtedy, gdy tamten 'zaczął krzyczeć: — Dlaczego nie odpowiadasz, Gili? Słyszysz mnie? Odpowiedz! Jeszcze ciągle potrafił myśleć tylko o tym, co się stanie, jeśli otworzą się drzwi którejś z kabin i wyjdzie z niej Eddie z pistole- tem w dłoni. Gili sam pragnął, aby Eddie dążył do posiadania wła- dzy i by sam wybierał środki prowadzące do tego celu. Teraz Gili będzie pierwszym, na którym Eddie będzie miał okazję tę władzę wypróbować. — Odpowiadaj wreszcie, Gili! — chrypienie małego głośnika zniekształciło zdenerwowanie Sida. — Czy ty też już zwariowałeś? — Jestem! Czego chcesz? — wyszeptał, trzęsąc się ze strachu. Eddie może go usłyszeć i odnaleźć. — Wracaj, znaleźliśmy! — Co takiego? — Nagle krzyknął — Uważajcie! Sid, żeby tylko!... — Co się stało? Znaleźliśmy w bibliotece wiadomość od Eddie- go! Napięcie opuściło Gilla tak gwałtownie, że musiał się oprzeć o ścianę korytarza. — Pospiesz się, czekamy! Gili pobiegł niezgrabnymi susami w kierunku windy. Mały notatnik przeznaczony do podręcznego użytku dyżurnego nawigatora został przeniesiony do biblioteki, gdzie używano go do ćwiczeń wymowy. Notatnik miał pojemność pamięci wystarczającą do przechowywania nawet kilku godzin tekstu. Wiadomość Eddie- go była jednak stosunkowo krótka: „Odchodzę, nie szukajcie mnie. Dlaczego jestem właśnie taki, Gili wie chyba lepiej ode mnie. Ja wiem tylko jedno: wyłącznym celem mojego życia jest przewodzenie Ludowi Łowców. Kochałem ich jako Eddie — to, że o nich wiem, zawdzięczam Gillowi — zaś w ciele Haima odnalazłem potrzebną energię. Zadanie powrotu na Ziemię z wynikami wyprawy jest piękne, ale ja nie mam z tym nic wspólnego. Jesteście mordercami, bo w imię zadania zabiliście Umu, Tiaka, Eora i Re. To wina Gilla, ale ja nie będę mu robił wyrzutów. Przyjmijcie tylko do wiadomości, że ja nie chcę do te- go przykładać ręki, postaram się też, żeby wykonanie zadania nie wymagało dalszych ofiar. Mogłem po kolei poniszczyć roboty, że- by wyswobodzić z kotliny Lud Łowców, ale nie zrobię wam tego, bo będziecie tych robotów jeszcze potrzebować do innych prac. Dlatego też wyłączam je tylko za pomocą centralnego sterowania, żebyśmy mogli pokonać barierę poddźwięków. Teraz wychodzę. Zabiję Daua i zaprowadzę wszystkich tak daleko od Galatei, jak tylko potrafię. Nie próbujcie iść za mną, bo zabrałem ze sobą broń. Chcę być Pierwszym, doskonałym Pierwszym, o umyśle Eddiego, bez ograniczeń Daua. Tu chcę żyć i żal mi was, bo myślę, że i wy kiedyś dojdziecie do wniosku, iż miałem rację" Gili wstał i ruszył do drzwi. — Dokąd idziesz? — spytał Sid. — Do sterowni, może jeszcze zdążę włączyć z powrotem robo- ty. Eddie zapomniał, że częstotliwość lęku działa również na nie- go. Nie będzie nawet mógł wycelować do robotów z pistoletu, tak mu się będą trzęsły ręce. — Chcesz go sprowadzić z powrotem? Eor, który dogonił ich na korytarzu, drgnął słysząc pytanie Sida. — Wydaje nam się, że to za duże ryzyko... — Nie mniejsze niż to, że pozwolimy mu biegać bez nadzoru z pistoletem laserowym w rękach. — Ale jak to zrobić?... — Nie mam na razie pojęcia, chciałbym najpierw dowiedzieć się, gdzie oni są. — Wydaje mi się, że jest już za późno. Eddie został sam koło dziesiątej wieczorem, wtedy poszedł do biblioteki — powiedział Sid. — O jedenastej już wszyscy spaliśmy. Wyłączył roboty i po- szedł na dół do magazynu po pistolet. Zajęło mu to z pół godziny. Najpóźniej koło drugiej w nocy już mógł być wśród Łowców, a teraz jest już dziewiąta rano. — I tak muszę zobaczyć, gdzie jest teraz! Roboty posłusznie zgłosiły się kolejno przez radio. Ruch żywych istot w promieniu pięciu kilometrów od Galatei pozornie się nie zmienił. Były Chrząkające, pojawiły się dzikie psy. Wielkie dra- pieżniki rankiem jeszcze spały. — Kto ostatnio sprawdzał, gdzie jest horda? — My — odezwał się Eor — wczoraj rano. — I gdzie była? — Na starym miejscu, w sektorze północno-wschodnim. Gili zwiększył wzmocnienie, a następnie ustawił trzy anteny ra- daru patrolującego cały sektor tak, aby przeglądały obszar poza strefą zamkniętą. Wreszcie na samym skraju ekranu ukazały się liczne punkciki. Były co najmniej piętnaście kilometrów od Gala- tei. Maximowie krzyknęli nagle: — Bek! Mei! Przyprowadzimy je! — Przed chwilą twierdziliście, że to za duże ryzyko... — Jesteś wstrętny, Gili! — odezwał się spokojnie Sid — po co im dokuczasz? Tylko dlatego, że nie potrafisz pojąć, ile to dla nich znaczy. Rzeczywiście, Eddie miał rację — jesteś mordercą! — Teraz chcesz o tym dyskutować? — Nie, mógłbyś sobie darować złośliwości. I bez tego mają dość problemów. Eor wpatrywał się w ekran. -- Biegną. Eddie ich tak pogania. Co robić, Gili? Powiedz coś wreszcie?! Musimy coś zrobić, słyszysz! Gili pokręcił głową. — Nic na to nie poradzimy. Nie chciałem wam dokuczać, mó- wiłem prawdę: ryzyko jest za duże. Według mnie Eddie na pewno użyje broni. —- Ale nie chodzi tylko o Bek i Me — tłumaczył Eor. Re nie mówił ani słowa, wzrok wbił w punkty skrzące się na ekranie, bezgłośnie poruszał ustami. —- Jest nas za mało. Potrzebujemy kogoś na miejsce Eddiego. Wszystko jedno, czyj reprogram mu przekażemy, ale ktoś jest nam potrzebny. — Co chcesz zrobić? — Nie wiem... Może polecimy za nimi śmigłowcem... — Myślisz, że Eddie nas nie zauważy? — Nie o to chodzi. Po prostu dogonilibyśmy ich w ten sposób, bo na piechotę to już niemożliwe. Wylądowalibyśmy w bezpiecznej odległości, a w nocy zakradlibyśmy się do obozu i złapali kogoś za pomocą poddźwięków. — To już lepiej będzie, jeśli ruszycie tuż przed zachodem słoń- ca. W ciemności Eddiemu będzie trudniej zorientować się, skąd nadlatujecie. .— Możemy przygotować śmigłowiec? — zapytał niecierpliwie Eor. — Jeśli wam się coś stanie, zostaniemy z Sidem tylko we dwój- kę. To nawet nie jest moim głównym argumentem przeciwko ca- łej sprawie. Nie pytam was nawet, jak sobie to wszystko wyobra- żacie: zabierzemy ze sobą na Ziemię Bek i Mei? Mamy na Galatei miejsce na jedną osobę dodatkową, ale jak myślicie — czyj re- program, a może reprogramy im przekazać? — Nie męcz ich dalej, Gili — wtrącił się Sid. — Będziemy się nad tym zastanawiać, jak one już tu będą. Pomyśl tylko, że praca wielu miesięcy pójdzie nam na marne, jeśli Maximowie... — Tak, ale możemy ich stracić! — Prosimy cię bardzo, Gili — odezwał się Eor. Gili przymknął oczy. — Nie mogę się na to zgodzić. Jeśli coś wam się stanie... — Ależ tego wymaga zadanie. — Czego?! — Tego, żebyśmy je tu mieli. Czy chcesz, byśmy byli tacy jak Sid? — Pięknie dziękuję — wymamrotał Sid. — Nie miałeś lepszego argumentu? Eor nie odpowiedział. Stali tak obaj, i Re, przed ekranem rada- ru. Wbili wzrok w ekran, jakby od niego miało zależeć całe ich życie. A może tak jest, pomyślał Gili, może dlatego nie było z ni- mi dotąd żadnych kłopotów, bo mogli chodzić do obozowiska? — Idźcie — powiedział głuchym głosem. — Ale jeśli coś wam się stanie, to pamiętajcie, że... ach, zresztą dobrze wiecie! No, idźcie już przygotować śmigłowiec i lećcie! Niczego nie zdziałacie stojąc tak i gapiąc się w ekran. Wyłączył urządzenie. Eor i Re, jakby uwolnieni spod działami' zaklęcia, wypadli ze sterowni. — Jesteś nareszcie zadowolony? — spytał Sida. Sid skrzywił się w uśmiechu. — Jesteś mordercą, Gili. — A ty wariatem. Nie mamy sobie nic do zarzucenia. Zwłaszcza teraz, kiedy poparłeś Maximów. Eddie ich zabije. — Nie byłbym taki pewny. Maximowie są dostatecznie sprytni Bardzo pragną tych kobiet i zrobią wszystko, żeby je mieć. O zmierzchu śmigłowiec wzttił sią w ciemniejące już na wscho- dzie niebo. Maximowie nie chcieli lecieć prosto za uciekającą hor- dą, planowali, że wyprzedzą ich lecąc po dużym łuku. Sid obser- wował lot na radarze Galatei i kierował nimi przez radio, nie mu- sieli więc martwić się o topografię terenu. Po trzydziestu kilo- metrach zawrócili na północ, a kiedy osiągnęli linię, po której według ich przewidywań miało się w ciągu dnia posuwać plemię, skierowali się w stronę Galatei. — Zmniejszam prędkość — meldował Eor — nie będziemy ro- bić takiego piekielnego hałasu. — Na jakiej jesteście wysokości? — 200, 25Q metrów, schodzimy teraz niżej. — Widzisz coś? — Nie, las jest zupełnie ciemny, a wiem, że zapalą w nocy ogni- ska. — Skąd wiesz? — Eddie się nas nie boi, powiedział to wyraźnie. — Właśnie dlatego musicie bardzo uważać. —- Wiem. Sid. W jakiej odległości od Galatei jesteśmy teraz? Gili spojrzał na ekran. — Trochę ponad czterdzieści kilometrów — odpowiedział za Sida — jeszcze ciągle nic? — Niczego nie widać, ale tak daleko nie mogli dojść, nawet je- śli biegli aż do zmierzchu. — Proszę, uważajcie na siebie! — Oczywiście, uważamy. Dlaczego boicie się za nas bardziej niż my? Gili nie znalazł na to odpowiedzi. Maximowie także zamilkli. — Jak myślisz — spytał Sid, wyłączywszy mikrofon, żeby tam- ci nie mogli go usłyszeć — uda im się odnaleźć,plemię? — Obawiam się, że tak. Sid pokręcił głową. — Okropny jesteś, Gili. Myślisz, że z tymi twoimi ciągłymi oba- wami doprowadzisz nas na Ziemię? Jak sobie pomyślę, że... — Są — przerwał mu głos Re — Eor! Widzisz? Tam, przed na- mi, na prawo! — Trzymaj się, robię zwrot — krzyknął Ecr: — Gili, szybko, jak daleko jesteśmy? — Jakieś trzydzieści pięć, trzydzieści siedem kilometrów stąd! W jakiej odległości widzisz ogniska? — Trudno powiedzieć, ale na pewno dalej niż trzy kilometry! — Lądujcie natychmiast! — Po co? Wyłączę silnik i zejdziemy na dół zupełnie bez szme- ru. Nie mogą nas usłyszeć! — Nie dyskutuj, Eor, tylko ląduj natychmiast! — Mamy się przedzierać z kobietami po ciemku przez trzy ki- lometry ^ej gęstwiny? — Lądować! — krzyknął na całe gardło Gili. Szum silnika ucichł, wyraźnie słyszeli teraz głos Eora. — Nie masz się czego wydzierać, Gili! Jest nas tu sto pięćdzie- sięcioro, a teraz spokojnie sobie wylądujemy bez... Trzask w głośniku nie był silniejszy niż zakłócenie od błyska- wicy dalekiej burzy, ale Gili wiedział, że mógł oznaczać tylko je- dno. Na ekranie radaru punkt oznaczający śmigłowiec zatrzymał się i nagle zniknął. Sid krzyczał jeszcze w mikrofon, potem ucichł i patrzył przed siebie szklanym wzrokiem. Gili wyszedł ze sterowni nawet na niego nie spojrzawszy. Wezwał Wanię, potem rozmyślił się, łazik będzie lepszy. Włączył sterowanie, klapa otworzyła się i po chwili w boku Galatei kołysał się już na linach mały pojazd gąsienicowy. Gili już sięgał do wyłącznika dźwigu, by opuścić łazik na ziemię, kiedy pojął, że ta akcja nie ma sensu. Eddie trzyma w ręce wszystkie atuty. Pojazd z powrotem zniknął w luku Galatei, a Gili ruszył do swojej kabiny. Musi się wyspać. Zemsta? O mało nie roześmiał się na głos. Po cóż miałby mścić się na Eddiem? Ładunek lasero- wego pistoletu i tak się kiedyś wyczerpie. Eddie, jeśli tylko do tego dojdzie, jeśli będzie do tego zdolny, sam spróbuje do nich wró- cić. Naciągnął kołdrę na głowę. Spać. Nie, pomyślał już w półśnie, nie zazdroszczę Eddiemu. Rozdział czternasty • Podczas gdy zastanawiał się nad rozwiązaniem problemu, znów pomyślał z dziwnym uznaniem o uporze Normana. Zanim wylą- dowali, Norman wystrzelił sondę na orbitę kołową, na podstawie jej danych koordynator wyliczył mu najbardziej korzystne miejsce do lądowania — Norman oczywiście nikomu nie podał, według jakiego kryterium było ono najkorzystniejsze — i kazał Sidowi posadzić Galateę właśnie tu, w samym środku buszu. Od bada- czy wymagał matematycznej pracy, przy czym rozumiał przez to pracę krok po kroku. W rezultacie oprócz dość ogólnikowych po- miarów sondy nie dysponowali żadnymi dokładniejszymi danymi na temat planety, nie licząc koła o promieniu 200 kilometrów, w środku którego stała Galatea. W perspektywie czasu i tak na pewno on miałby rację, pomy- ślał Gili. W rezultacie jednak od momentu katastrofy wykonali ledwo dziesięć procent ustalonego programu badań, teraz zaś będą mogli już tylko badać to, co im jest bezwzględnie potrzebne. Czuł się zmęczony, często obawiał się, że nie zdąży doprowadzić do koń- ca nawet tego, co zaczął. Spróbował odnaleźć sondę, lecz bezskutecznie. Podczas minio- nych stu pięćdziesięciu lat orbita jej zmieniła się już na tyle, że musiała spłonąć w atmosferze. Wystrzelił więc nową sondę, usta- wiając ją na takiej orbicie, żeby powoli przeglądać powierzchnię całej planety. Dla lepszego efektu wyposażył ją w kamerę pracu- jącą w podczerwieni. Zasiadł przed ekranem i obserwował. Była to morderczo jednostajna praca, w dodatku Sid mu ją jeszcze utrudniał. ¦" .— I tak nie znajdziesz tu żadnych „istot rozumnych" — krakał mu nad uchem. — Zostaniemy tu na zawsze. My umrzemy na Ga- latei, Eddie zaś wśród naszych ukochanych pobratymców. I .to tyl- ko dlatego, że jesteś tchórzem i nie odważysz się na lot nad la- sami na północy ani śmigłowcem, ani vospem. Gili był na początku na tyle głupi, iż wdawał się z nim w dys- kusję. — Sam przecież wiesz, że za pomocą zdalnej kamery nie można się zorientować, które jest nasze plemię i gdzie jest Eddie. Zestrze- liłby nas bez chwili namysłu. Sid oczywiście sprzeciwiał mu się tylko z przekory. Systema- tycznie dręczył Gilla zawsze tymi samymi słowami: — Jesteś tchórzem, Gili, nieporadnym tchórzem! — Wyjdź stąd, Sid! ¦— Nie uda ci się tak łatwo, musisz mnie wysłuchać do Końca. Ty też wiesz, ale będę ci w kółko powtarzał, że... — Myślę, że cię kiedyś zatłukę, Sid. — Tylko na to czekam. Gili skrzywił się: — A sam nie potrafisz tego załatwić? Dam ci tabletki. — Nie, wolałbym, żebyś mnie zabił własnymi rękami. Tak było- by daleko lepiej. Nareszcie zobaczę, jak trzęsąc się z wściekłości podnosisz na mnie pistolet albo skaczesz mi do gardła. Chciałem cię przy okazji ostrzec, że jestem silniejszy. Gili nie odpowiedział. Może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby się pozbył Sida — lepiej i dla Sida, i dla niego — ale bał się sa- motności. To było nowe uczucie. Czyżby był to objaw błędu pro- gramu? Pamięć miał jednak w dalszym ciągu bardzo dobrą, po- trafił myśleć tak samo precyzyjnie, jak przedtem, a może zmiana polega właśnie na tym, że już nie potrafi dostrzec zmiany? Czwartego dnia był już tak zmęczony, że kiedy Wania przyniósł mięso, krwawym sosem wymazał cały fotel. Dawniej starannie wystrzegał się, by chociaż w sterowni nie było widać żadnych śla- dów zupełnej niewrażliwości Tiaka i Umu na brud. Na ekranie widać było właśnie morze, izotermy rozgraniczające na nim pasma wody o różnych temperaturach układały się we wzory przypo- minające Gillowi pewien modny ostatnio kierunek malarstwa. Mo- dny? Ostatnio? Co najmniej sto pięćdziesiąt lat nie widziałem ni- czego takiego... Nie dokończył myśli. Sonda przelatywała właśnie nad brzegiem w kierunku lądu i Gili upuścił gryziony kawał mięsa na kolana. Na brzegu ekranu widać było wcinającą się w ląd sporą zatokę. Nie spuszczając wzroku z ledwo uchwytnego ruchu, przycisnął włącznik magnetowidu. Całe ujęcie potrwa ze dwie minuty, ale później będzie miał godzinę czasu, żeby analizować nagranie. Son- da okrąża planetę w czasie trochę dłuższym niż 65 minut. Prawda, musi trochę zmodyfikować jej orbitę, jeśli znów chce oglądać tę samą zatokę. — Sid! — krzyknął. — Chodź, popatrz! Gdyby oglądał to pod mikroskopem, wcale by się nie zdziwił. Niektóre okrzemki mają taki czółenkowaty kształt. — Delfiny albo rekiny — zawyrokował Sid. — Tamte są szybsze. — Mówię ci, że to delfiny — mruczał Sid. — Jeśli ci o to cho- dzi, może są inteligentniejsze niż nasi ukochani braciszkowie, ale w każdym razie delfiny. Chcesz, żeby one poprowadziły Galateę? Gili niecierpliwie pchnął do końca suwak potencjometru po- większenia. Obraz rozbiegł się we wszystkich kierunkach, jakby pikowali z wielką prędkością nad zatokę. Sterowanie zaprotesto- wało migotaniem czerwonej kontrolki przeciwko tej brutalnej in- terwencji, aż nareszcie obraz się uspokoił. Znów widać było za- tokę, tym razem jej fragment, a na niej łodzie. Poruszały się z ogromną prędkością — z prędkością sondy — w dół ekranu. Wszystko nie trwało nawet pięciu sekund, potem przesunął im się przed oczami piaszczysty brzeg, pagórki, lasy i skały, Gili prze- łączył teraz obraz z sondy na magnetowid. — Zanim przejdzie całe okrążenie, zrób, Sid, poprawkę orbity. Poczekam z odtwarzaniem. — Nie musisz! Sam sobie podziwiaj swoje delfiny! — Nawet ten ostatni obraz cię nie przekonał? — Wcale nie chcę być przekonywany. Dotąd ja byłem najro- zumniejszą istotą na tej planecie. — Akurat teraz zupełnie tego po tobie nie widać! — Nie rozumiesz?! — krzyknął Sid. — Co z nimi poczniesz? Są zupełnie inni niż my... — Są bardziej rozwinięci! — I co nam z tego? — No, wiesz, na to już nie mam odpowiedzi! Jeśli jednak spe- cjalnie zepsujesz korektę orbity, to przysięgam ci, Sid, że cię za- morduję! Co robisz?! Sid cofnął ręce z klawiatury sterowni, zamrugał zmieszany. — Nic dobrego z tego nie wyniknie. Błagam cię, Gili, chociaż raz mnie posłuchaj! Zrobię ci tę korektę orbity porządnie, oglądaj ich sobie do woli, ale nie ściągajmy ich tu do nas! Nie umiem ci tego wytłumaczyć, nie rozumiem nawet, dlaczego ty nie czujesz tego samego, co ja, z tego będą tylko kłopoty! — Ale powiedz, czego się boisz? — Nie wiem, ale boję się! Nie możesz tego zrozumieć? — Nie. Sid odwrócił się i zajął się korektą orbity sondy. Obaj milczeli. — No, zobacz — Sid odetchnął z ulgą — to oni, spójrz! Próbował, o ile tylko było to możliwe, zwiększyć powiększenie pierwszej części ujęcia. Na brzegach obłych kształtów widać było cienkie patyczki, po trzy z każdej strony, nie naprzeciw siebie, lecz na przemian. — Żadne morskie zwierzę nie ma tak ułożonych płetw. To są wiosła. Wiosłują tak samo, jak u nas kanadyjkarze. Wewnątrz niby-łódeczki ciemniejsze punkciki naśladowały ruch patyczków w regularnym, zgodnym rytmie. Gili z rosnącym za- pałem tłumaczył: — Widzisz, kamera sondy pracuje w podczerwieni, punkty ma- ją wyższą temperaturę niż wiosła — te punkty to istoty ludzkie! — Nie musisz mnie o tym przekonywać, przeczuwałem to du- żo wcześniej od ciebie. — Głos Sida brzmiał głucho. — Tę całą historię o delfinach też wymyśliłem tylko po to, by cię zwieść. Może mi odpowiesz, jaką masz gwarancję, że nie będą mieli w sto- sunku do nas złych zamiarów? Obraz rozsypał się, nagranie doszło do miejsca, w- którym Gili gwałtownie zwiększył powiększenie. Teraz zmniejszył dziesięcio- krotnie prędkość odtwarzania. Punkty zataczały się powoli jak otępiałe mrówki w kierunku środka ekranu. Następnie ukazało się czółno zupełnie z bliska. Wiosła wynurzały się z wody i w za- trzymanym ujęciu groteskowo sterczały w niebo. — Stosują wiosła długości równej wzrostowi! Spójrz, jak zręcz- nie się nimi posługują, jaką mają dobrą technikę wiosłowania! Nie ma co robić następnych zdjęć, od razu tam lecimy! — Nie odpowiedziałeś mi, Gili. Jakie masz gwarancje? — Nie myślałem, że zajdziesz tak daleko. Tak daleko... w taką bezdenną głębię... — Szukał zwrotu, który oddawałby jego my- śli, aż wreszcie wybuchnął: — Ty głupcze! Czyim umysłem my- ślisz? Czyim językiem pytasz, „jakie masz gwarancje?" Ja i ty! Tak jest, ty też! Obaj jesteśmy gwarancją! To, czego obaj strzeże- my... — I co zohydzamy emocjami Umu i Tiaka! Stali tak twarzą w twarz, blisko siebie. Wreszcie Gili cofnął się, odetchnął głęboko i machnął ręką. ¦— Daj spokój, Sid. Nie skaczmy sobie od razu do oczu. Ty zauważasz tylko różnice i stale to szarpiesz. Im więcej mnie de- nerwujesz, tym jaśniej widzę, że tak czy owak jesteśmy jednako- wi. Zupełnie jakbyśmy krzyczeli do lustra...\ ja i ty... ty i ja... na- wet gdyby Umu i Tiak nie byli braćmi przyrodnimi, to i tak... — A więc dlaczego ty się boisz? — Nie wiem. Postaram się jednak, aby oni — wskazał na ekran — nigdy nie doznali takiego lęku. Dostaną inny reprogram, nie ten, który jak mówisz, zohydziliśmy naszymi emocjami, śmiercią Maximów, szaleństwem Eddiego. Przygotuję zupełnie no- wy program. Sid chciał jeszcze coś dodać, ale się powstrzymał. Wypadł ze sterowni i dopiero na korytarzu zaczął krzyczeć: — Jeżeli jesteś moim lustrzanym odbiciem, to nawet cię nie obrażę stwierdzeniem, że jesteś szalony! Opętany! Szaleniec! Sza- leniec! W nocy Gili obudził się poderwany instynktem odziedziczonym po Umu, nieokreślonym lękiem, mówiącym, że coś nie jest w po- rządku. Był to sygnał dochodzący spoza granic ludzkiej świado- mości, zdolny przebić się przez szum klimatyzacji — niewytłu- maczalne uczucie braku, sygnał, że Sida nie ma w swojej kabi- nie, że nie ma go na poziomie kabin. Gili nawet w półsennym odurzeniu od razu pojął, gdzie może być tamten. Kiedy pchnął drzwi hangaru — na szczęście można było je blokować tylko ze sterowni — Sid uporał się już z bezpiecznikami silnika. Z kombi- nerkami w ręce złaził teraz po drabinie z burty pojazdu. Gili wiedział również po co — teraz przyszła kolej na tablicę steru- jącą, a do kabiny vospa można było dostać się tylko od dołu. On sam w takiej samej kolejności unieszkodliwiałby pojazd, da- jący jedyną możliwość dotarcia do oddalonej zatoki. Tylko dzię- ki kilkunastu tysiącom kilogramów ciągu silnika pojazdu, dają- cym mu większą od dźwięku prędkość lotu, można było w krót- kim czasie osiągnąć zatokę. Ściągnął Sida za nogę z drabinki. Kiedy ten spadł, nawet nie próbował wstać, tylko osłonił głowę rękami, poddając się kopniakom. Gili przestał nie dlatego, iż tam- ten nie oddawał razów, lecz dlatego, że zaczął skowyczeć z bólu. W jego głosie zabrzmiała nagle cała boleść i bezbronność dawne- go małego Tiaka. Gilla powstrzymała litość pomieszana ze wstrę- tem, a nie logika faktu, że jeśli go zabije, pozostanie sam. Bezpieczników wyrwanych i porozrzucanych przez Sida trzeba było szukać po całym hangarze. Po pewnym czasie Sid uniósł się na czworaka i zaczął mu pomagać, ślizgając się na gładkiej podłodze i pojękując z bólu. Rozdział piętnasty "• - > s\ m Gili chorobliwie nie znosił ryzyka, a nie mogąc go uniknąć, starał się zmniejszyć je do minimum. Bardzo dawno temu pilo- tował pojazdy typu vospa, a i wtedy nie robił tego za często. W normalnych warunkach personel naukowy rzadko znajduje się w sytuacji, w której musi prowadzić takie urządzenia. Pod- czas podróży może zdarzyć się wszystko, dlatego trening Gilla obejmował dokładnie wszystkie obowiązki pilotów wykonywane podczas lotu międzygwiezdnego. Kiedy jednak statek stoi sobie już spokojnie na planecie, załoga techniczna nie ma nic in- nego do roboty, jak tylko „wożenie" personelu naukowego. Tre- nował więc teraz pilotowanie vospa na zmianę z Sidem przez całe dwadzieścia dni, a w przerwach między lotami pędził do magne- towidu. Sonda okrążała planetę od ostatniej korekcji po nie zmie- nionej orbicie i regularnie co 65 minut nagrywała nowe obrazy z życia w zatoce. Gili wiedział, jak tamci spuszczają czółna na wodę, oglądał ich zabudowania na brzegu, ich szałasy, przypatry- wał się Łowcom wychodzącym do lasu i wracającym ze zdoby- czą. Byli mocni, bogaci i — jak się wydawało Gillowi — szczę- śliwi. Przez całe dwadzieścia dni nie udało mu się ani razu za- uważyć jakichkolwiek oznak zdradzających popłoch czy przeraże- nie. Polubił ich i zachwycał się nimi. Sid mówił od ostatnich wydarzeń niewiele, ale ani razu się nie sprzeciwił. Czasem w jego brązowych oczach błyskał lęk, wte- dy odwracał się, Gili zaś udawał, że niczego nie zauważa. Kiedy potrafił już prowadzić vospa z taką samą pewnością jak Gili i nie mogli już poprawić -niczego w doskonale wykonywanych ćwi- czeniach, Gili zarządził pełne dwa dni odpoczynku. Nawet jeśli przez większą część drogi pozostawią prowadzenie vospa automa- tycznemu pilotowi, to i tak czeka ich ciężkie zadanie. Nigdy jeszcze nie pracowali tak długo bez przerwy i Gili niepokoił się, jak organizmy Umu i Tiaka zniosą to niezwykłe dla nich obciążenie. Zastanawiał się nawet, czy nie wylądować gdzieś w ppbliżu zatoki i dopiero następnego dnia rozpocząć działania, ale po namyśle zre- zygnował z tego. Szukanie lądowiska, wątpliwy wypoczynek w cia- snawej kabinie — prawdziwym, ukrytym powodem była jednak niecierpliwość. Żałował każdej minuty do chwili, gdy po raz pier- wszy spojrzy w twarz jednego z nich budzącego się do nowego życia. Wiedział, że czółna odbijają od brzegu o brzasku, gdy słońce stanie w zenicie, wracają nawet wypływający najdalej. Na brze- gu naliczył co najmniej sześćdziesiąt szałasów, koło nich bez przerwy ktoś się kręcił. Trudno będzie wybrać najodpowiedniej- szego. Zdał się trochę na los, gdy postanowił, że wybierze łódź, która oddali się najbardziej. Odległość od brzegu była jedynym uchwytnym wskaźnikiem siły, odwagi i umiejętności. Możliwe, że to fałszywe kryterium, ale innego nie było. Vosp wzniósł się jak strzała, Galatea w ciągu kilku chwil zmie- niła się w skrzący punkcik na rozpościerającym się do krańców horyzontu morzu leśnej zieleni. Przecięli cienką, niewidoczną z dołu warstewkę chmur, która zwiększyła kontury obrazu. Nad głowami rozpościerał się piękny głęboki błękit, ryk silników zmienił się w łagodny szum. Gili jeszcze raz sprawdził kurs, a następnie włączył automatycznego pilota, wygodnie wyciągnął się w fotelu i przymknął oczy. Kiedy obudził go nastawiony brzęczyk, lecieli nad srebrzystym morzem chmur. Do zatoki pozostało jeszcze pięćset kilometrów. Gili sprawdził na radarze grubość warstwy chmur i wysokość ich podstawy, mając szczerą nadzieję, że tam w dole nie pada deszcz. Nie miał pojęcia, czy wypływają w morze, kiedy pada. Jeśli nie, musiałby lądować na brzegu i niepotrzebnie ogłuszać tylu ludzi. A co wtedy z wyborem? Tak wszystko starannie zaplanował, a te- raz te przeklęte chmury... Obudził Sida, śpiącego na boku, z podkurczonymi nogami. Sid mrugał otępiały, spojrzał wreszcie na dół, na chmury, a potem przez chwilę wpatrywał się w przyrządy. — Już czas hamować — ziewnął szeroko — z tą prędkością przelecimy za daleko. Zostaw już te cholerne chmury, ustaw ra- dar na ziemię, chciałem powiedzieć: na morze! Gili skinął głową. Sid, jakby chcąc nadrobić milczenie długich godzin, mówił dalej: — A więc jeszcze raz powtórzę całą akcję. Jeśli pojawi się łódź, nie przerywaj, na pewno się pojawi, jak już sobie coś za- planujesz, wszystko idzie jak z płatka. Inna sprawa, czy można to nazywać szczęściem. A więc gdy pojawi się czółno, czekam, aż przejdziesz do drzwi i dasz mi sygnał. Wyłączę wtedy silnik i po- lecimy swobodnym spadkiem. Nie zapomnij trzymać się mocno i uważaj na żołądek, dobrze ci radzę. Na wysokości stu metrów włączę silnik i sprowadzę pojazd na pięćdziesiąt metrów. Wtedy przełączę napęd na śmigło poziome i spróbuję równiutko zawi- snąć w powietrzu. Ty przez ten czas ich oszołomisz. Wyciągarką ty się zajmiesz, do mnie należy tylko utrzymanie się bez ruchu nad czółnem. I tu moja kolejna rada; żeby ci przypadkiem z nad- miaru zapału albo napadu miłości bliźniego nie przyszło do gło- wy odpiąć się z linki. Pojedynczo przywiązujesz ich do siebie krót- kimi pasami i podciągniesz się z nimi w górę, według swojego precyzyjnego planu. Możliwe, że nie będzie to dla nich najprzy- jemniejsze, ale i tak niczego nie poczują. Linka zostaje cały czas zaczepiona na twoich pasach, cokolwiek by się zdarzyło. Zrozu- miano?! Bez względu na to, jak się będę starał, wystarczy, że po- jazd przesunie się o pięć metrów, a zaczniesz równie piękne ży- cie jak Eddie. Zresztą nawet nie takie beztroskie, bo pistolet zo- staje tutaj. Oczywiście jeśli będzie ci potrzebny, zrzucę ci go w dół. Roześmiał się krótko. — Wariat z ciebie, Sid, ale miły wariat. Jeśli zostanę tam na dole, będę ci machał na pożegnanie. — Nie jestem wariatem, tylko lustrem, choć czasem trochę zniekształconym. Gili dalej zmniejszał prędkość, patrząc to na szybkościomierz, to na ekran radaru. Pokazał się brzeg — mimo że oglądali go tyle razy przez kamery sondy, z tej wysokości wyglądał zupełnie ina- czej. Gili przez moment przestraszył się nie na żarty. A może źle wyliczył kurs albo pilot automatyczny miał jakąś odchyłkę pod- czas ich snu? A może łączność między automatycznym pilotem a sondą uległa zerwaniu? — Na lewo! — przerwał Sid. — Nie widzisz? Zatoka była większa i bardziej płaska, niż to sobie wyobrażał. Była nie znana, obca, kształtu utrąconego talerza, otoczona stro- mymi, zalesionymi pagórkami. Przy brzegu tłoczyły się jednak znajome kształty niby-okrzemków, a więcej ich było widać w kie- runku otwartego morza. — Powiedziałem, że tam będą! — w głosie Sida nie można było wyczuć specjalnego zapału. — No, teraz szybko wybieraj i idź do drzwi. Nie mogą nas jeszcze widzieć, ale nie chcę ich wystra- szyć śmiertelnie hukiem silników, chcę je wyłączyć jak najprę- dzej. Gili wahał się przez chwilę, po czym wskazał czółenko, które odważnie pozostawiło daleko za sobą cięciwę zatoki i bujało na falach pełnego morza. — W porządku, Gili, reszta to moja sprawa. Ruszaj, pospiesz się!!! Serce Arro rozpierała duma. To nic, że chmury wiszą tak nisko, że mgła przesłania pagórki — on powiedział, że nie będzie deszczu. Inni głupio przeszkadzają sobie teraz przy brzegu, płosząc ryby z sieci. Kilka sieci na pewno się splącze, a wtedy koniec z połowami, będą się kłócić przy rozplątywaniu, a potem, już na brzegu, zaczną się urazy i wzajemne wyrzuty. A wszystko dlate- go, że mu nie uwierzyli. Mają teraz za swoje. Nikt nie ma takiego węchu jak on. Oczywiście trzeba wierzyć własnemu nosowi, ale i zwracać uwagę na to, co się czuje. Przecież nie tylko węchem, ale skórą, całym ciałem czuje, czy będzie deszcz, czy nie, a także i to, z jaką zdobyczą wróci do domu. Patrząc na fale — tak sza- re teraz jak niebo — nie wystarczy tylko widzieć, trzeba wyczu- wać, co jest pod nami, gdzie w głębinie kryją się ryby, które ma- ją czekać, aż on, Arro, otoczy je swoją siecią. Arro wierzy w swo- je przeczucia, wierzy w nie też cała jego załoga, bezszelestnymi uderzeniami wioseł obracająca łódź w ślad za jego skinieniem. Dlaczegóż by mieli mu nie wierzyć? Owszem, jest w zatoce wielu dobrych rybaków, naprawdę dobrych, ale nie ma drugiego takie- go jak on, który każdego dnia przywozi tyle ryb. To on na prze- kór oburzeniu starców zaczął zabierać ze sobą na łódź kobietę. Prawda, Arro nie przyznaje się nawet sam przed sobą, że pomysł ten podsunęła mu zazdrość i wymowne spojrzenia mężczyzn, gdy patrzyli za przechodzącą Neą. Taki był zwyczaj na brzegu, jeśli żony rybaków przebywających na morzu nie sprzeciwiały się za sta- nowczo, a Arro wyczuwał tak samo wyraźnie, jak ławicę ryb w głębinie, że Nea nie protestowałaby za głośno. Jest piękna, najpiękniejsza na brzegu, i dobrze o tym wie. Na szczęście hoł- dy utracone na brzegu z nawiązką wyrównywała sława pierwszej kobiety, która popłynęła w morze ze swoim panem. Uczucie du- my pozostało niezmącone nawet wtedy, gdy Gron, zachęcony śmiałością Arro, pewnego ranka zabrał ze sobą Die. Ona jest jed- nak inna. Bardzo szczupła i nic po niej przy wiosłach. Przydaje się jednak do innych robót. Jej dobry wzrok z daleka wypatrzy ostre płetwy rekinów, wtedy gdy wszyscy zajęci są wiosłowaniem albo siecią, podaje harpun i pilnuje, by sznury nie poplątały się, bo nie ma gorszego wstydu dla rybaka niż splątane sieci. Zresztą nawet gdyby nic nie robiła, Arro ścierpiałby to ze względu na Grona. Jest on dobrym rybakiem, drugim filarem załogi Arro. Pierwszym jest Mat. Gdyby nie było Arro, to Mat na pewno był- by najlepszym rybakiem wybrzeża. Arro za największą cnotę męż- czyzn uważa powściągliwość w słowach. Nie znosi tych, którzy wiecznie coś mówią. Mat milczy i słucha Arro. Przez to jest wspa- niały, w odróżnieniu od moich braci. Na ich wspomnienie Arro westchnął. Gdyby się mnie nie obawiali, gadaliby nawet teraz, na środku zatoki. Nie wiem, skąd się tacy wzięli, przecież mamy we trzech tę samą matkę i ojca. Będą z nich kiedyś dobrzy rybacy i z Eviego, i z Ope. Tylko nie w taki sposób! Ope za szybko opuścił kolejny obciążnik sieci i przedziurawiony na środku kamień głu- cho stuknął o burtę łodzi. Arro natychmiast poderwał się ogar- nięty wściekłością. Nie dbając już o to, że robi jeszcze większy hałas, z pluskiem wyciągnął wiosło z wody. Uderzenie po ple- cach nauczy Ope, że cisza to pierwsza zasada rybacka. Przypadek zrządził jednak, że Ope uniknął tej lekcji rybołówstwa. Huk hamujących silników vospa rozszedł się nad morzem. Wio- sło w ręce Arro zatrzymało się i zachwiało w rytmie mięśni skur- czonych przerażeniem. Burza? 6n, Arro, który zna wszystkie ro- dzaje burz, pierwsze, niemal niedostrzegalne oznaki ich nadejścia... ale nie tylko on, nawet starcy, płaczliwi i niezdarni jak dzieci, karmieni już tylko dlatego, by ci, którzy dają im jeść, mogli ko- rzystać z doświadczenia i wiedzy, nie, nawet starcy nie pamięta- ją, żeby o tej porze roku słychać było kiedykolwiek grzmot. Czuł, że to nie może być burza, to był całkiem inny dźwięk, straszny chociażby dlatego, iż nie następowały po nim oddalające się, głu- cho przetaczające się w dal echa. Chmury przeszył ostry wyso- ki gwizd. To wyje niebo, skowyczą obłoki, pomyślał Arro przera- żony. Wszyscy patrzą na mnie, czekają, aż im to wyjaśnię, zawsze ja byłem tym, który ich prowadził lub popychał, zawsze tłuma- czyłem im nawet to, czego sam nie rozumiałem. Teraz czuję tyl- ko, że to wyjące niebo niesie śmierć, że wszyscy zginiemy, a przed- tem przeżyjemy grozę związaną z tym wyciem, tak, słyszę, że to się zbliża, coraz bardziej. W gardle mu zaschło, ze świstem złapał powietrze, by krzykiem oddalić od siebie dławiące przerażenie, kiedy wycie nagle się urwa- ło. Czas w tej niespodziewanej ciszy odmierzał mu jego własny puls, drżał cały z obawy, że niezrozumiałe zjawisko zaraz się powtórzy, że znów rozlegnie się grom, a za nim skowyt, ale ci- sza rozciągała się w nieskończoność. Słychać było tylko plusk fal o burtę łodzi. Gron pociągnął nosem — w panującej teraz ciszy zabrzmiało to jak krzyk — Arro zaś nabrał powietrza, aby nareszcie coś powie- dzieć, aby choć słowami zapanować nad przekraczającą granice rozumu okropnością minionych chwil. — Ja... — zaczął, lecz dalszy ciąg uwiązł mu w gardle. Spośród chmur dobiegł nagle świst, jak wtedy, gdy północny wialr przeciska ciężarne śniegiem chmury przez gałęzie drzew na przełęczy, a wilcze kły mrozu wpijają się w ciało. Poczuli, że to nie koniec, że prawdziwa, niewysłowiona groza nadchodzi do- piero teraz. Nea pierwsza rzuciła się na dno łodzi, twarzą w świe- żo złowione ryby. Za chwilę wszyscy już leżeli obok niej skowy- cząc ze strachu, który szybko pochłaniał rosnący świst i szum. Żadne z nich nie pamiętało potem, że Sid sto metrów nad ni- mi, według ustalonego programu, znów włączył silniki vospa. Rozdział szesnasty — Wydaje mi się — zawiesił głos, zastanawiając się — że niczego nie zapomniałem. Nie było to łatwe, ale z wami wszystko teraz będzie łatwiejsze. Umilkł, odpoczywał przez chwilę. Mówił już bez przerwy po- nad dwie godziny. Tamten przerywał mu od czasu do czasu krót- kimi pytaniami. Miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, jego wspania- łe ciało spoczywało w fotelu z taką pewnością, jakby w życiu nic innego nie robił, tylko przesiadywał w sterowniach statków kos- micznych. Miał dwadzieścia dwa lata — wiedział to dokładnie — wysokie czoło i szare oczy. Gili przypomniał sobie pierwszą chwi- lę po obudzeniu, kiedy tamten otworzył oczy, dokładnie obejrzał całą sterownię, potem podniósł głowę, sprawdził, czy konsocjator jest na swoim miejscu, a na końcu uśmiechnął się lekko i rzekł: „Wszystko rozumiem, tylko nie mogę pojąć, w jaki sposób ja i ty, owłosiony małpolud, znaleźliśmy się tu obaj razem, jeśli tylko nie założę, że to ty pilotowałeś vospa. Teraz wiem już, że mógł to być tylko huk silników vospa". „Owłosiony małpolud" nie było powiedziane złośliwie, było to po prostu stwierdzeniem faktu. W dodatku tamten nie spróbował nawet używać swego języka. Jeśli on, „owłosiony małpolud" odpowie, to dobrze, jeśli nie — to jest zapewne tak mało znaczącą postacią w całej tej zagadce, że nie warto się nim zajmować. Po prostu żywa istota, zwabiona na pokład statku przez program — kiedy, w jaki sposób — to spra- wa zupełnie nieistotna. Beans nie bacząc na swą starannie strze- żoną godność skakałby pod sufit z radości, gdyby kiedykolwiek usłyszał tak mądre i pełne logiki pierwsze zdanie. To jest czło- wiek! A ja? „Owłosiony małpolud"? Poczekaj tylko! Co z tego, bratku, że jesteś taki okropnie mądry, skoro wszystko, co tu się do tej pory wydarzyło, jest moją zasługą. Mnie zawdzięczasz tę swoją niewiarygodną inteligencję!!! Odezwał się cicho i spokojnie, starannie ukrywając jakiekol- wiek oznaki radości czy zapału. Niech tamten się przekona, że na- prawdę on, owłosiony małpolud, wymyślił i wykonał to wszystko. Mówił w sposób swobodny, lekki, jak kiedyś, gdy jako pierwszy asystent Beansa osadzał w miejscu różnych przemądrzałych fi- lozofów albo zbawicieli świata. Załatwiał ich w ciągu kilku mi- nut okrągłymi, eleganckimi zdaniami. Pierwsze zdanie jeszcze ro- zumieli, na drugim załamywali się i podczas gdy jeszcze usiłowa- li je pojąć, on już kończył piąte. Ten też nie będzie mądrzejszy. Tymczasem jednak szare oczy patrzyły na niego cały czas z ta- kim samym zainteresowaniem, uprzejmy uśmiech zaś był cały czas jednakowo obojętny. Spróbował więc przyspieszyć, rozkrę- cił się, aż w pewnej chwili złapał się na tym, że robi z siebie idiotę. Tamten wiedział to równie dobrze, jak on sam. Że też od razu nie przyszło mu to do głowy. Wyjąkał więc, zupełnie wy- padłszy z roli: „Jak się nazywasz?" Uprzejmy uśmiech zrobił się jeszcze szerszy, błysnęły równe, białe zęby: „Mat". Powtórzył to zresztą jeszcze dwa razy, dla lepszego zrozumienia, co było bar- dzo złośliwe, choć nie zamierzone: „Mat. M - a - t . Ale proszę cię, mów dalej, to bardzo ciekawe__Spuścił więc z tonu, już nie chciał go poniżyć, a raczej zbliżyć się do niego. Jest przecież taki sam jak ja, dokładnie taki sam, bez najmniejszej różnicy. To nie- samowite, ale wcale nie takie nieprzyjemne, rozmowa z samym sobą. Traktował go teraz jak młodszego brata, którego bardzo ko- cha. Chciał mu przekazać wszystko, czym był bogatszy przez ten prosty przypadek, iż żył tu, na Galatei, w ciele Umu, dłużej niż tamten. Nagle przyszła mu na myśl faza regresji i zaczął się do- Pytywać. „Nie będzie — wyjaśnił mu Mat". „Jak to nie będzie? Dlaczego?" Mat spokojnym, mentorskim głosem zaczął mu tłu- maczyć: „Myliliśmy się sądząc, że faza regresji związana, jest z ty- pem osobowości transplantowanej. Tymczasem zależy ona od oso- bowości przyjmującej. Jeśli osobowość ta zdaje sobie sprawę, że faza taka nastąpi, może nad nią panować". Gili miał już na końcu języka protest, że przecież on też o niej wiedział, a jednak nic mu to nie pomogło. Powstrzymał się jednak, lepiej żeby tamten 0 tym nie wiedział. Mat oczywiście szybko go zdemaskował. „A co — spytał z uśmiechem, w którym przemknął ślad politowa- nia — tobie nie udało się uniknąć regresji?" „Ależ nie, skądże znowu, wiesz, ostrożność nigdy nie zawadzi, moim obowiązkiem było zapytać, czy ty... czy u ciebie..." Czuł, że poci się nawet w tym klimatyzowanym pomieszczeniu. „Nie mówmy o tym. Na wszelki wypadek pamiętaj, Mat, że gdybyś tylko cokolwiek po- czuł, natychmiast daj mi znać. Wracając jednak do tematu..." Mówił dalej. Czuł się jak w koszmarnym śnie, niosąc jakiś wiel- ki, coraz cięższy głaz po drodze wydłużającej się w nieskończo- ność. Opowiadał o wszystkich swych wahaniach, o porażkach, mó- wił o Sidzie, o Maximach, o Eddiem, o tragicznej wyprawie śmi- głowcem i śmierci Maximów, wreszcie o tym, jak odnaleźli zatokę 1 przylecieli po nich vospem. Ostatnie zdanie jeszcze brzmiało w powietrzu: „teraz, z wami, wszystko będzie lepiej". Czy naprawdę? Musi w to wierzyć, bo w przeciwnym razie wszystko straci sens. Był zły na siebie, na- pięcie, jakie odczuwał, niepewność, nie były niczym lepszym od nieuzasadnionej obawy Sida. A tak w ogóle to mój szanowny so- bowtór nie jest najlepiej wychowany. To on powinien teraa mó- wić, musi sobie zdawać sprawę z tego, że bez względu na ciało Umu, ja jestem starszy wiekiem. Nie, to bzdura, nie starszy wie- kiem, lecz rangą, tak można by to nazwać. On tymczasem słu- cha i patrzy. Całe szczęście, że przestał się głupio uśmiechać. A mo- że jednak dosięgła go regresja? Może to nieładnie z mojej stro- ny, ale wcale bym tego nie żałował! Gdy sobie tak siedzi i mar- szcząc czoło patrzy na mnie jak na przedmiot, nie przypomina i zupełnie mnie. Nie, to zupełnie ktoś inny, tak, już wiem kto, nie- możliwe, nigdy bym w to nie uwierzył, ta dumna postać, te oczy, usta, pewność siebie, nadęte, pyszne traktowanie innych — tak, to Norman! Poderwał się, kulejąc zaczął chodzić tam i z powrotem. Głu- pi jesteś, nerwy odmawiają ci posłuszeństwa. Przelot, siedem ra- zy powtarzana cyrkowa gimnastyka po linie między łodzią a vos- pem — nawet ten nieustraszony atleta by to odczuł. Mat śledził go z zaciekawieniem. — Dlaczego utykasz? Coś ci się stało podczas transportu? — Nie, to jeszcze z dzieciństwa, złamanie — machnął lekcewa- żąco ręką — zupełnie mi to nie przeszkadza. Co więcej, temu uty- kaniu zawdzięczam właśnie, że tu jestem. — Nie wspomniałeś o tym. — Czyżbym miał ci opowiadać cały mój życiorys od nie znane- go bliżej momentu urodzin? My — zaciął się — to znaczy moje plemię ledwo potrafiło liczyć do dwudziestu, jeśli już ktoś w ogó- le zadał sobie trud liczenia czegokolwiek. Lat nie liczyliśmy nigdy. — Dziwne — uprzejmy uśmiech nabrał teraz zabarwienia cie- kawości — wyobraź sobie, że nasi starcy utrzymywali, iż kiedyś żyły takie owłosione... hm... istoty, jak wy. Nie wierzyliśmy im. — A tymczasem mieli rację. Na przykład w tej części planety moje plemię było najwyżej rozwinięte. — Oczywiście — cisza — oczywiście. Przecież w przeciwnym razie nie wybrałby go program Galatei. A wasz język? Na ile był rozwinięty? Mógłbyś powiedzieć kilka słów po waszemu? Odwrócił się gwałtownie. Czuł, że rzadka sierść jeży mu się na plecach. Nigdy dotąd jeszcze mu się to nie zdarzyło. — Posłuchaj no, ty gładkolicy geniuszu! — syknął — ty cho- dząca doskonałości, ty Apollo belwederski, bo niestety to także rozumiesz! Nie będziemy urządzać żadnych pokazów zwierząt w klatce! Zrozumiano! Nie jestem gadającym szympansem. — Przepraszam cię, Umu, rozumiem cię w zupełności. Ja tyl- ko ze względów naukowych... — Mam gdzieś twoje względy naukowe! A oprócz tego nie na- zywaj mnie Umu! Jestem Gili. — Tylko, że ja też, i to może być później źródłem komplikacji. — Dopóki jest nas tylko dwóch, nie będzie żadnych komplika- cji. — Przypomnij sobie oprócz tego, że ja też się nie sprzeciwia- łem, kiedy mówiłeś do mnie Mat. Jest mi to obojętne. — Powtarzam ci, nazywam się Gili. Lepiej, jak to sobie wy- jaśnimy na samym początku. — W porządku, Gili. Z pewnych względów zrozumiałe, że ci na tym tak zależy. Mat oparł się znów głęboko w fotelu, obaj milczeli. •— Podsumowując dotychczasowe osiągnięcia można powiedzieć, że rozwiązałeś problem żywności, a Sidowi jako tako idzie nauka nawigacji. — Co rozumiesz przez „jako tako"? — To, co słyszałeś. Odważyłbyś się powierzyć mu stery Ga- latei? Nie odpowiedział. Niemiłe pytanie, a w dodatku zbędne. Od- powiedź jest przecież oczywista. Lepiej, jeśli on będzie pytał tam- tego. — Co możesz powiedzieć o innych? Zakładam, że ich dobrze znasz. — Tak. Łowimy razem już cztery lata. Muszę ci pogratulować trafności wyboru, Gili. Odległość od brzegu była właściwym kry- terium. Dziękuję ci również za to, że nie zostawiłeś w łodzi ni- kogo. Wiele nas łączy ze sobą. — Nie mógłbyś mówić trochę konkretniej? Kim oni są, jacy są? Do kogo należą dwie kobiety? — Szkoda rozdrabniać się w szczegółach. Nea jest żoną Arro... — Ta mała, szczupła? — Nie, ta druga. Ta szczupła to Die, należy do Grona. Dwaj młodzi to Evi i Ope, młodsi bracia Arro. Co się z nimi dzieje? — Dostali środek nasenny. Sid na nich uważa. — Co dostali? — Środek nasenny. Amentipan. Muszą spać, zanim nie przyj- dzie na nich kolej. — A ja, czy ja też dostałem? — Nie. Do oszołomienia używałem tej samej formy energii, co w instytucie... — zaciął się, znów zaczął się pocić — w wypadku małp człekokształtnych. Nie miałem okazji porównywać. Wyglą- da jednak na to, że jesteście bardziej wrażliwi. Byliście nieprzy- tomni przez całą drogę. Ciebie od razu tu przeniosłem. Mat milczał przez chwilę. — Wydaje mi się, Gili, że zapomniałeś o jednej rzeczy. — Mó- wił cicho, ale jego spojrzenie było twarde jak stal. — W insty- tucie przez ostatnie dwa lata nie używaliśmy amentipanu. Pra- cowaliśmy używając usypiania elektrycznego, jeśli zechcesz sobie przypomnieć. Szkodliwe skutki uboczne amentipanu odkryłem właśnie ja, przepraszam, my. Zapomniałeś? Poczuł, jakby sufit sterowni nagle pękł na dwoje, a przez po- wstała szczelinę runęła mu na głowę lawina. W czaszce wybuchło mu oślepiające światło, potem zgasło, zrobiło się ciemno. Zapo- mniałem, zapomniałem, tłukło mu się w głowie, nie nie zapomnia- łem, nawet nie wiedziałem, nawet nie wiedziałem, to do mnie nie dotarło, zginęło gdzieś. Ile jeszcze rzeczy zginęło tak bezpowrot-;, nie? Nogi mu się uginały, musiał usiąść. — Nie bój się, Gili, możemy ich z tego wydobyć. Głos Mata brzmiał miękko, pocieszająco. — Ile im dałeś i kiedy? — Po jednym centygramie. Pół zwykłej porcji. Wiesz, myśla- łem, że organizm nie przyzwyczajony do farmaceutyków... — Kiedy? Nawet nie słucha moich usprawiedliwień. A przecież chciałem jak najlepiej. Zresztą powinien to wiedzieć, wie na pewno. — Kiedy? — To już zabrzmiało ostro. Tak samo jak on mó- wił, kiedy zmywał głowę jakiemuś głupiemu podwładnemu. — Mniej więcej... jakieś pięć godzin temu. Gdy tylko przyle- cieliśmy. Mat wstał szybko, ale się zachwiał. A jednak regresja — bły- snęła mu wstydliwa nadzieja, ale Mat szybko przyszedł do sie- bie. Zrobił skłon, potem się wyprostował. Wykonał ruchy, których mógł nauczyć się tylko od ziemskiego sportowca, ode mnie, po- myślał rozgoryczony, rozluźnił mięśnie. — Gdzie oni są? — Zaprowadzę cię. — Nie męcz się, stary! — jego uśmiech był teraz serdeczny i szczery. — Jesteś bardziej wyczerpany ode mnie. Nie zgubię się, powiedz tylko, gdzie są? I nie przejmuj się za bardzo. Podłą- czę im elektrody i za czterdzieści osiem godzin nie pozostanie w nich śladu amentipanu. Na wszelki wypadek zrobimy przedtem analizę, wiesz, we krwi można to od razu zauważyć. Co ja ci zresztą będę tłumaczył, tak samo dobrze wiesz jak ja. Już ci się na pewno przypomniało. Nieprawda, nic mu się nie przypomniało i nigdy nie przypomni. Najstraszniejsze jest to, że nie odczuwam żadnego braku. Sid miał rację, no, może nie dosłownie w tym sensie, w jakim on to ro- zumiał. To, o czym nie wiemy, nie istnieje. Ale o czym nie wie- my? W jaki sposób możemy wykryć brak? Tylko jedno mi się kołacze w głowie, nie dotarło, nie dotarło, nie dotarło! -— Możesz się pocieszyć tym, Gili, że mogłeś postąpić jeszcze gorzej i dać im dwa centygramy! Roześmiał się. Gili nienawidził go, będzie go nienawidzić ca- łe życie, a to źle, to bardzo źle. A jeszcze gorsze jest to, że on ma rccję. Nie mam siły go odprowadzić. W głowie mi huczy, no- gi mam jak z waty, jeszcze spadnę ze schodów i znów mnie za- cznie pocieszać. — Są w kabinach. Będzie nam trochę ciasno w dziewięć osób, ale małżeństwa mogą mieszkać razem, ja z Sidem też i wtedy się zmieścimy. — Dobrze. A Wania? — Po co ci on? — Sid też jest zmęczony. Po co mamy ich nosić na rękach? Arro jest cięższy nawet ode mnie! — roześmiał się. — Niegłupi z niego atleta, zobaczysz, sypie mądrościami jak z rękawa. — Czy Wania jest nastawiony na kontakt słowny? — Tak. — Gdzie go można znaleźć? / Chciał wstać, żeby podejść do sterowania, ale Mat powstrzymał go: — Nie męcz się. Ja go też potrafię przywołać. Jestem jednak ciekaw, czy dobrze orientuję się na statku. Wiesz, taka forma sa- mokontroli, pierwszy test. Daj mi się pobawić! To ostatnie zdanie zabrzmiało bardzo fałszywie, ale Gili był tak zajęty swoimi kłopotami, że się tym nie przejął. Szczęśliwy, pewny siebie głupek. Mam nadzieję, że uwięźnie w windzie mię- dzy poziomami albo Wania go nie usłucha. Spuści wtedy trochę z tonu. — Chyba rozpala ognisko, żeby upiec coś na kolację. Radzę ci — krzyknął na niego już od drzwi śluzy — nie schodź do niego, pó- ki ci nie odpowie. Nie potrafił go jednak puścić bez ostrzeżenia. Możliwe, że jest dla mnie okrutny, ale rzeczywiście się wygłupiłem. Wyrównał mi to z nawiązką, chyba nawet niechcący. — Nie bój się o mnie — krzyknął tamten, ruszając w kierun- ku windy. Gili patrzył z zazdrością, jak elastycznie i szybko się porusza. — Czyżbyś uważał, że mam jakieś kłopoty z wymową? Ale jeśli Wania zrozumiał ciebie... Nie wiedział nawet, co na to odpowiedzieć. Chyba powinien go znienawidzić. Nagle poczuł się za bardzo zmęczony, nawet na to, żeby nienawidzić. Jak tylko się pozbieram, zaraz mu pokażę! Siedź spokojnie, niczego mu nie będziesz pokazywał! — A więc poczekaj tu na mnie, tak jak się umówiliśmy, Gili! Wcale się nie umawialiśmy, to po prostu rozkaz. W dodatku posłucham go, pomyślał dziwiąc się samemu sobie. Zmiana czaiła się już w nim od chwili, kiedy Mat zniknął za drzwiami, nie zauważył jej tylko od razu. — Głupi — powiedział na głos, wsłuchując się w słaby pogłos w sterowni — głupi! Moja wymowa! Co może mi zarzucać, jak w ogóle może coś zauważyć w mojej wymowie. Mówię bez-błęd- nie, na-wet od-dziel-ny-mi zgłos-ka-mi! Wir pod czaszką wykonał jeszcze kilka obrotów i zamarł. Jego miejsce zajął tępy, ciężki ból. Po prostu było tego wszystkiego za dużo; lot, gimnastyka na linie między vospem a łodzią. Nie, to nie o to chodzi. To nie zmęczenie, to klęska. Rzeczywiście już od dawna nie stosowaliśmy amentipanu. To zupełnie zginęło, nie dotarło do mnie. Jak wiele wiadomości się nie przedostało? Dlaczego? Nie warto się nad tym zastanawiać, będzie to gonitwa w kółko jak psa za własnym ogonem. Faktem jest, że kontrola informacji przechowywanych w pamięci koordy- natora jest tylko formalna. Można ją badać na różne sposoby, ale i tak będzie się mierzyć tylko natężenia, częstotliwość, para- metry elektryczne poszczególnych sekwencji. Można w ten spo- sób wychwycić grube błędy i braki całych fragmentów, ale nie- wiele ponadto. Prawdziwa treść, finezja, wartość programu rea- lizowana jest tylko w żywym mózgu. Mat jest lepszy ode mnie, choćby tylko przez to, że oceniwszy różnicę, jaka jest między na- mi, wyciągnął bardzo ważny wniosek: pewne wiadomości mogą nie zostać przeniesione. Oczywiście, może tak być również i w je- go wypadku, on też nie potrafi temu przeciwdziałać żadnym in- nym sposobem. Wykresy częstotliwości poszczególnych form i dla niego nie oznaczają nic więcej. On jednak potrafi liczyć się z taką możliwością, ja zaś nawet o tym nie pomyślałem. Jest dużo cen- niejszy ode mnie, ale i ja mogę mu się na coś przydać, moje do- świadczenie, znajomość okolicy. Co prawda wszystko, co ważniej- sze, już mu opowiedziałem. Muszę się starać pomagać mu, uzna- jąc, że jest mądrzejszy. To punkt wyjścia. Dzięki temu powin- niśmy się porozumieć. Muszę to powiedzieć Sidowi. Ze mną mógł sobie dyskutować, ale teraz to zupełnie co innego. Pójdę i po- rozmawiam z Sidem, a potem pomogę Matowi. Gdy zobaczy, że pomagam, że potrafię mu pomóc... Muszę za wszelką cenę stworzyć szansę wzajemnego zrozumienia, żeby widział nie tylko błędy, nie tylko niedoskonałości. Przecież w końcu on to także ja. Musi się udać! Wezwał windę. Była zajęta, potem zatrzymała się na poziomie mieszkalnym. Znów przycisnął guzik przywołania, na próżno. Wi- docznie Mat zablokował windę, bo nie wracała. Nie szkodzi, po- myślał, zejdę po schodach. Na podeście trzeciego poziomu stanął jak wryty. Naprzeciwko niego stał Mat, powoli uniósł laserowy pistolet i wycelował mu w pierś. — Bardzo mi przykro Gili, ale tak musi być. Sam wiesz dobrze. — Moglibyśmy wam pomagać, ja i Sid... — Sid już nie. Mogę cię pocieszyć, że nawet się nie zoriento- wał, co się z nim dzieje. Tak samo chciałem zrobić i z tobą. Szko- da, że wyszedłeś ze sterowni. — Posłuchaj, Mat! Przyznaję, że jesteś doskonalszy, będę ci we wszystkim pomagał, mam dużo wiadomości, doświadczeń... — Ciekawi mnie już tylko jedno, a i to wyłącznie teoretycznie. — Co takiego? Chętnie ci wyjaśnię, ależ oczywiście... — dopó- ki mogę go zagadać, mam jeszcze szansę. Nie zdążę na niego sko- czyć. Stoi cztery metry ode mnie, nawet jeśli ma słabszy refleks niż ja, to i tak nie zdążę. Muszę mówić, mówić, wmawiać mu, że jestem dla niego ważny. — Jest jeszcze dużo drobnych, ale waż- nych szczegółów, wszystkie ci wyjaśnię, będzie nam w ten spo- sób łatwiej. Świetnie obsługuję urządzenia, mogę chodzić z Wa- nią na polowania. Uwierz mi, jestem dobrym myśliwym... Przerwał. Spojrzenie Mata wyrażało cierpliwość i bezgraniczną obojętność. — Czego chcesz się dowiedzieć? — spytał Umu. — Trudno mi to sformułować — spojrzał w górę, na sufit, ale lufa pistoletu nie odsunęła się ani na centymetr. — A więc, można by to ująć następująco — odezwał się zno- wu — czy miałeś jakikolwiek powód, zamysł, wyobrażenie, czy powodował tobą1 jakiś motyw, choćby nieistotny, że pierwszego wybrałeś właśnie mnie? A może był to czynnik wyglądu zewnę- trznego, właściwości typologicznej, może ocena mojego wieku? A może nawet, choć to śmiałe przypuszczenie, kryła się za tym jakaś trudno opisywalna motywacja uczuciowa, sympatia... Poczuł, że mięśnie mu się napinają. Nie skłamie, nawet jeśli od tej odpowiedzi ma zależeć jego życie. A wiedzę o tym, że nie- siemy w sobie innych, skrycie, lecz niezatarcie, zabierze ze sobą, nie będzie jej z nikim dzielił. Tak samo gapił się w ostatniej chwili w sufit Beans, bo był tchórzem, ja zaś tyle razy patrzyłem na Beansa, że nie mogę, że on nie może zrobić nic innego. Nie dam mu jednak satysfakcji, nie dowie się o tym. Ale chwileczkę! Zaraz mu pokażę. Ja też nie lubiłem Beansa. — Nie — wychrypiał — nie potrafię wyszukać żadnej moty- wacji. Byłeś jedną z siedmiu możliwości, takim samym bezimien- nym osobnikiem doświadczalnym, bez przeszłości, tak samo jak inni. Pamiętasz tę wspaniałą, idealnie standardową hodowlę bia- łych szczurów w instytucie? Zasadą było zawsze, że nie ma żad- nej motywacji, bo to przeszkadza w doświadczeniu. Mat nie patrzył na niego, lecz twarz mu drgnęła. Trafiłem, ucie- szył się skrycie. Jeszcze mu raz dołożę. — A teraz nie gap się w sufit, nie masz odwagi spojrzeć mi w oczy? No, dalej, Beans! Wiedział, że nie poczuje bólu. Ostatnią rzeczą, jaką zauważył, było czerwone światełko lampki sygnalizacyjnej pistoletu. Rozdział siedemna: Noc zapowiadała się spokojniej od poprzednich. Jeszcze za dnia, w południe natrafił na szczątki śmigłowca, co nareszcie upewni- ło go, że podąża we właściwym kierunku. W gęstej roślinności nie było już śladu po tym, że kiedykolwiek jechał tędy łazik. Kie- dy więc zajrzał do rozbitej kabiny i zobaczył wyczyszczone przez mrówki do białości szkielety Eora i Re, uspokoił się. Całe popo- łudnie zajęło mu rozrzucanie po okolicy pojedynczych kości. Gniew, który był źródłem jego energii, znalazł w tej czynności świetne ujście. Potem spróbował poskładać części rozbitej kabiny. Powiązał jakoś połamane wręgi, dwie większe dziury zatarasował kawałkami wirnika. Powstałe schronienie było lepsze od każdej jaskini, zresztą w tych okolicach na próżno by jej szukał. A na pewno było tysiąc razy wygodniejszą kryjówką od kłujących krze- wów czy gałęzi. Gdy skończył, przyszło mu do głowy, że cała ta praca była niepotrzebna. Siady świadczyły o tym, że tylko mrów- ki odważyły się zbliżyć do kabiny. Zezłościło go to, ale był już za bardzo zmęczony, by zniszczyć to, nad czym pracował aż do zmierzchu. — Cierpliwości, Eddie — powiedział na głos — odłóż to do ju- tra. Lepiej, jeśli i to pozostawisz dla nich. Od dawna przyzwyczaił się mówić do siebie na głos w języku, którego poza nim nie rozumiał nikt z hordy. Ten jedyny niepod- ważalny dowód wyższości nad nimi był dla niego coraz ważniej- szy, w miarę jak posiadanie i używanie pistoletu stawało się co- raz bardziej jednoznaczne. Teraz także, mimo iż krzywych ścian kabiny nie uważał za odpowiednich słuchaczy, długo przeklinał na głos Gilla i Sida. Jeden język jeszcze nie był, drugi zaś już nie był odpowiedni na to, by wyrazić ogrom jego nienawiści, wreszcie, tak jak zawsze po nieudanym wysiłku, umilkł ponuro. Nie, nie pokonacie mnie, pomyślał pragnąc z całego serca uwie- rzyć, że tak będzie. Byłem przecież mądry i przewidujący. W ma- gazynku pistoletu jest jeszcze tyle energii, że mogę roztopić drzwi dolnej śluzy, jeśli nie będą mnie chcieli wpuścić, przy mniejszym zaś natężeniu energii starczy jeszcze na długo. Całą hordę mógł- bym jeszcze tym załatwić, nie tylko tamtych dwóch. Właśnie dla- tego byłem mądry, że nie czekałem dalej. Roboty mnie przepu- szczą, a jeśli nie, to na każdego starczy z pięć sekund, najwyżej dziesięć... Więcej energii i tak nie mogę marnować, bo ta dolna śluza... Ale nie, na pewno będzie otwarta. Jeśli prześliznę się nie za- uważony między robotami, to skąd tamci mogliby się mnie spo- dziewać właśnie jutro? Nie natrafili nawet na śmigłowiec, zre- zygnowali więc ze mnie zupełnie. Roześmiał się zadowolony — ale ja nie. Nie mogę się wprost doczekać jutrzejszego, szczęśliwe- go spotkania. Nawet mnie nie obchodzi to, z jakimi uczuciami mnie przyjmiecie, nie będę was o to wcale pytał. Potrzebuję ca- łej Galatei. Nie będziemy dyskutować. W chwili kiedy was zobaczę, mam nadzieję, że stanie się to poza statkiem, dla was na tym zakończy się szczęśliwe spotkanie. Muszę oszczędzać, starczy na was po se- kundzie. Potem będę miał czas na zastanawianie się, czy wziąć ze sobą Wanię, czy jakiegoś innego robota, a może wszystkie? Uśmiechnął się do swojego nowego pomysłu — tak, tak zrobi! Przypędzi ich robotami tu, do Galatei. Głupie małpoludy! Żaden z nich nie śmie powątpiewać w jego wszechmoc, wieczną i jedyną! Zresztą, czy kiedykolwiek zdarzyło się, że ktoś nie wierzył w je- go moc? Zabił Daua i strach, jaki zapanował wśród członków plemienia, dał mu władzę, o jakiej nawet nie marzył. Mimo to władza nie zaspokoiła go, a pragnienia, które odczuwał coraz silniej, nie mo- gło ugasić nawet wycięcie w pień sąsiednich plemion ani wspa- niałe polowania, podczas których zasypywał Lud Łowców góra- li mięsa. Otaczało go przerażenie, im bardziej pokazywał im swą potęgę, tym szczelniejsza robiła się dławiąca bariera lęku, któ- ra go otaczała. Tłumaczył im, chciał ich nauczyć, ale oni w każ- dym jego słowie widzieli tylko rozkaz i drżeli, że jeśli go nie speł- nią, znów ktoś z nich zginie. Prawda, łatwo tracił cierpliwość, to było jego głównym błędem. Ale czy można nie tracić cierpliwoś- ci po tylu nie rozumianych tłumaczeniach, po tylu nie słuchanych naukach? Odkąd tylko pamiętał, zawsze kochał i podziwiał Mei, zawsze zazdrościł jej Re, którego zresztą kiedyś uważał za lepsze- go od siebie i tego też mu zazdrościł. Od tego czasu Re już nie żył, wystarczyło jedno skinienie, by odtąd Mei należała do nie- go. To także obróciło się przeciw niemu. Eddie na próżno rozu- miał pożądanie Haima, brzydził się go jednak i podczas gdy obej- mował Mei, chłodno rozważał, z jakim zapałem potrafi się roz- koszować największą korzyścią z unicestwienia Haima. Wiedział przy tym, że właściwie on sam zrobił to wszystko dla Haima. A mpże dla siebie? W rezultacie to i tak wszystko jedno. Zabił później Mei, teraz, po roku, nie potrafił jeszcze ciągle powiedzieć, dlaczego: był zazdrosny o rozkosz,' jaką odczuwał Haim, czy też obawiał się narażać na szwank wyższości Eddiego? To, co pozostało z hordy, było miękkim, podatnym na formowanie materiałem, niestety za miękkim i nażartym po dziurki w nosie na to, by wy- kazywać jakąkolwiek samodzielną formę zachowania choćby przez kilka dni. Kiedy jednak do nich wróci, wszystko będzie zupełnie inaczej. Tak, przyprowadzi ich tutaj i spróbuje jeszcze raz. Nie ma jeszcze pojęcia, w jaki sposób, o szczegółach nie myślał. Szcze- góły są zresztą nieważne. Ważne jest działanie, tylko w nie moż- na wierzyć, tylko w nie warto wierzyć. Myślenie go męczyło. Nie przejmował się tym zresztą, nawet czuł przewrotną wdzięczność dla Gilla. Jemu zawdzięcza, że nie jest taki ustępliwy i niezde- cydowany. Teraz mu się za to odpłaci. Potem wróci i jeśli trzeba, podpali na ich oczach las, roztopi skały, żeby nareszcie mu uwierzyli. Uwierzą. Wyciągnął się na złączonych fotelach, przyciskając do piersi pistolet. Aż do momentu, gdy zmorzył go sen, rozmyślał o tym, co czeka go nazajutrz. Wyobrażał sobie, jak tam, w cieniu Galatei, Gili i Sid zamieniają się w popiół, jak potem powraca jeszcze potężniejszy niż dotąd do plemienia. To, co wydarzyło się do tej chwili, było tylko próbą, eksperymentem, w którym i ja popełni- łem błąd, przyznaję. Prawdziwa nauka rozpocznie się dopiero te- raz. Wybawię ich, bo wiem, że niosę im potęgę działania i wol- ności. Nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, że za wszy- stkie jego błędy odpowiedzialni są tylko Gili i Sid, że kiedy Ga- latea będzie już tylko jego własnością, potrafi rozwiązać wszystkie problemy. Rankiem obudził się wcześnie bardzo głodny. Już poprzednie- go dnia nie jadł porządnie, bo uważał za niedopuszczalne wyko- rzystywanie pozostałego ładunku na polowania. Wyszukał trochę jadalnych korzonków, zgonił z gniazda jakiegoś ptaka i łapczy- wie napchał się ledwo opierzonymi pisklętami o rozdziawionych dziobach. Chciał jeszcze poszukać dalszych gniazd czy korzeni, ale obawiał się, że do wieczora nie dotrze do Galatei. A dziś mu- sisz tam być, Eddie. Nie tylko dlatego, że już nigdy nie potra- fisz nasycić się takim zbieractwem, ale dlatego, że czekają na cie- bie. Tak, czekają, jak czeka zdobycz na kły, drzewo na piorun, ogień na wodę, jak pochylona, błagająca o łaskę głowa oczekuje ciosu. Przed tobą stoi zadanie, Eddie, i burczący z głodu żołądek nie może cię powstrzymać od jego wykonania. Od chwili, kiedy opuściłeś plemię, upłynęły dwadzieścia trzy dni i nie możesz zwle- kać dalej. Musisz działać i to jeszcze dziś. Przedzierał się przez zarośla na południowy zachód, klnąc splą- taną gęstwinę, od której tak się odzwyczaił na północy. Wracać będę łazikiem — postanowił — załaduję na niego roboty. Byłoby szaleństwem jeszcze raz męczyć się tą drogą, gdy Galatea będzie już moja. Gdyby Żółty nie nażarł się do rozpuku poprzedniej nocy, nie . chybiłby tak fatalnie. Tymczasem spóźniony skok zostawił mięś- niom Haima ułamek sekundy przewagi. Rzucił się do tyłu, pa- dając w pamiętanym jeszcze z dzieciństwa odruchu prosto w za- rośla. Żółty nie był głodny, tylko rozdrażniony i warcząc szukał śmiałka, który zakłócił mu sen v samym sercu jego terenów my- śliwskich. Znów zaatakował. Już był w powietrzu, gdy krzewy za nim stanęły w płomieniach. Drapieżnik nie podejrzewał, że teraz chodzi o jego życie, on, pan puszczy, nie mógł przewidywać takiej możliwości. Haim znów musiał ratować się gwałtownym przewrotem, a odbezpieczony pistolet zamienił trawę w ognisty wulkan W dodatku przypie1'1 mu bok i Haim krzyknął z gnie- wu pomieszanego z paraliżującym mu mięśnie bólem. Żółty zawa- hał się przez moment na dźwięk tego nie słyszanego nigdy głosu i na zapach spalenizny, patrzył na niego podejrzliwie. Lewe ramię Eddiego zawisło bezwładnie, nie mógł jedną ręką szybko pode- rwać do strzału ciężkiej broni. — Chodź tu! — wyszczerzył się na Żółtego. — No, chodź! — krzyknął. Jeśli skoczy, upadnę na plecy. Wtedy na pewno natrafi na pro- mień. Zanim się na mnie zwali, będę go miał. Zwierzę dalej przy- patrywało mu się z opuszczoną głową i Eddie, zaciskając zęby, poderwał pistolet. Strumień ognia wbił się w ziemię zaledwie dwa metry od jego nogi, a potem, rozpryskując złote iskry, prze- śliznął się aż do czubka krzewów. Drapieżnik zamienił się w czar- ną, śmierdzącą kupę mięsa przysypaną popiołem ze spalonych krzaków, ale to Eddiemu nie wystarczyło. Podszedł i dalej palił ciało zwierzęcia. Przesuwał pistolet w prawo i lewo, depcząc bo- są stopą parzące go kawałki mięsa. — No, masz, a masz! — chrypiał. — To dla ciebie! To też! Dotąd pastwił się nad szczątkami Żółtego, póki nie osunął się na ziemię ze zmęczenia. Ciężko dyszał, ogarnęła go bezgraniczna niemoc. Zbieraj się, Eddie, musisz się pospieszyć! Usiadł, chwy«- cił pistolet. Spojrzał na wskaźnik ładunku i poczuł jak od stóp do głów oblewa go zimny, otrzeźwiający prysznic. Wskazówka stała zaledwie o dwie, trzy kreski powyżej zera. Dolna śluza... To koniec. Nie. Poczeka, aż wyjdą ze statku. Codziennie kręcą się przecież na zewnątrz, dlaczego mieliby zmieniać swe dotychczasowe przy- zwyczajenia? Wyjdą? Wystarczy trochę cierpliwości i ostrożności. Kiedy wreszcie ruszył — poparzony bok na szczęście nie prze- szkadzał mu w marszu — niedaleko od miejsca walki, na pagórku natknął się na wgłębienie. Brzegi były już dawno porośnięte tra- wą, ale i tak zaraz rozpoznał to miejsce. Odwołali roboty, w do- datku dość dawno temu. Dlaczego? Nieważne, dowie się w swoim czasie. Jedna przeszkoda mniej do pokonania — i to przedostat- nia. Dzięki ci, Gili, za ten nie oczekiwany prezent, nie pozostanę niewdzięczny. Po południu poczuł zawroty głowy i kurcze żołądka. Jakby mię- dzy niknącym światłem dnia a nadchodzącymi siłami był jakiś związek, w miarę jak zapadał zmierzch, w miarę jak ciemniało, słaniał się coraz bardziej. Trzymaj się, Eddie, już tylko kawałek. Roboty były w odległości sześciu kilometrów od Galatei. A może tylko pięciu? Wszystko jedno, połowę na pewno masz już za so- bą, może jeszcze nawet więcej. Pozostały tylko te dwa pagórki, a ze szczytu trzeciego zobaczysz dziób Galatei. Oświetla go pewno jeszcze słońce, a wtedy droga będzie już prosta. Nie zabłądzisz już, natrafisz na statek i na nich. Na stoku drugiego pagórka potknął się i runął całym ciężarem na spalony bok. Zawył z bólu, potem długo leżał w milczeniu, z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami walcząc z bólem. Tu- taj, tuż przed celem, nie dam się pokonać. Jeszcze jedno wzgórze i zobaczę statek, jeszcze dwa i będę tam. Stok następnego pagórka był jeszcze bardziej stromy. Nie ba- cząc na popalone, piekące dłonie wdrapał się na szczyt na czwo- rakach. Zmierzch zrzucił pospiesznie na ziemię szarą kurtynę, potem ustąpił miejsca czerni nocy, która wypełniła kotliny jak wezbra- na rzeka. Eddie nie widział w ciemnościach, ale Haim nie zgubił kierunku marszu. Jeszcze tylko dwa wzniesienia, dokładnie w tym samym, co dotąd, kierunku. Nie było już widać krzewów, ale dla niego wszystko tu było znajome, wyciągniętą dłonią rozchylał ga- łęzie, przemykając się między nimi. Broń przerzucił przez plecy, tak go najmniej uwierała. Wilgotne, chłodniejsze powietrze nocy przywróciło mu siły. Jeszcze tylko jeden pagórek, najłatwiejszy do pokonania. Uważaj, Eddie, zachowaj ciszę, bo jeszcze cię usły- szą. Dotarł na szczyt. Usiadł, by uspokoić bijące serce. Spokój, Eddie, już doszedłeś. Poczekaj teraz, aż pojawią się gwiazdy, ich blask ci wystarczy. Jeszcze tylko dziesięć minut, najjaśniejsze z nich już zaczynają pobłyskiwać. Gdybyś miał na to czas i ochotę, mógłbyś powiedzieć, w jakiej kolejności się pojawiają. Znasz je przecież wszystkie. Nie obchodzą cię one zupełnie. Nie wrócisz ni- gdy pomiędzy nie, po co więc na nie patrzysz? Galatea też tu zo- stanie, na twoje usługi. Wyłącznie na twoje. Czekał w milczeniu na tę wymarzoną chwilę, gdy na środku kotliny, na szarym tle nieba zaczerni się sylwetka statku. Od wy- tężonego wpatrywania się w mrok przed oczyma pokazały mu się świetliste krążki. Przetarł oczy, przymknął je na chwilę, ale ko- tlina nadal była pusta. Natychmiast zgniótł w sobie lęk, nawet nie pozwolił mu się narodzić. Ma wpadać w panikę, gdyż źle po- liczył pagórki? Gdy człowiek bardzo czegoś pragnie, ma skłon- ność do mylenia się na swoją korzyść. Pewno jeszcze jedno wgórze, może dwa, wszystko jedno. A jeśli nie znajdzie statku za drugim wzniesieniem, poczeka do rana. Oznaczać to bowiem będzie, że po południu zmylił kierunek, wtedy, gdy 3ię tak źle czuł. O po- ranku spokojnie i ostrożnie zorientuje się w okolicy. Bardzo mo- żliwe, że nawet nie będzie ku temu potrzeby. W tej okolicy ka- dłub Galatei może błysnąć zza któregokolwiek drzewa. Wstał i powoli ruszył w stronę środka kotliny. Kiedy pod stopami zatrzeszczały mu zwęglone gałęzie, w pier- wszej chwili nie chciał przyjąć do wiadomości, co to oznacza. W chwilę później dotarł na wielką, okrągłą polanę. Po jej drugiej stronie niskie krzaki srebrzyście połyskiwały w słabym świetle gwiazd. Przeszedł jeszcze dwadzieścia kroków, kiedy pomyślał, że musi teraz działać bardzo mądrze i logicznie. Stopą rozgarnął starannie gruby popiół spalonego poszycia. Ziemia pod nim była stopiona na szkliwo. Aby dokładnie ustawić wylot lufy pistoletu pod brodą, mu- siał podnieść głowę wysoko do gwiazd. Ze zdziwieniem patrzył na ich mruganie, jakby dopiero w tej chwili zrozumiał je po raz pierwszy. * Rozdział osiemnasty ¦ ¦:'•:¦-;>:/¦ < ' ¦ . frtf Die zeszła do kuchni, Gron zaś, jak zawsze, najchętniej krzyknął- by za nią, by została. Porządek był jednak wieczny i nienaruszal- ny. W czwartej i dwudziestej godzinie dnia obowiązkiem Die było udanie się do kuchni, gdzie miała czterdzieści minut na przygoto- wanie jedzenia i przyniesienie go Gronowi. Po następnych czter- dziestu minutach przynosiła porcje Eviemu i Matowi. Wtedy Gron już zasypiał, dokładnie na osiem godzin, następnie budził się i wszystko zaczynało się od początku. Przez pierwszą część jego wachty siedzi przy nim Die,. potem Evi i Mat. Mat natychmiast po przebudzeniu zaczyna kontrolę, jeśli trzeba dołącza do niego Evi. Kiedy przychodzi kolej na siłownię, Gron idzie z Matem, a Evi go zastępuje. Taka potrzeba zachodzi jednak bardzo rzadko. Gron nawet nie pamięta dokładnie, kiedy po raz ostatni był na dolnych poziomach, w królestwie automatów. Gron nie przepa- da za robotami, ale woli wykonywać coś z nimi na dole, niż sie- dzieć samemu w sterowni. Najgorsze jest bowiem te czterdzieści minut samotności. Dwa razy pod rząd udało mu się przechytrzyć Mata, nie pozwolił Die wyjść, twierdząc, że nie jest głodny i nie będzie jadł. Mat zorien- tował się jednak, nic bowiem nie mogło się przed nim ukryć, i za- groził karą. Od tego czasu Gron stara się jakoś znieść samotność. Na szczęście nigdy nie trwa ona czterdziestu minut, bo Die jest dobra dla niego i spieszy się jak może. Mimo to jej nieobecność trwa wieki i nie ma od tego ratunku. Przyrządy świecą obco i zło- wrogo, ściany zaś, nie, o ścianach lepiej nie myśleć, zwłaszcza o tym, co się za nimi kryje. Kiedy już się nauczył, który przyrząd co sygnalizuje, przez pewien czas wierzył im, co więcej, nawet je lubił. Mrugały uspokajająco: wszystko w porządku, uważamy na ciebie, siedź spokojnie. Dopiero później przyszła mu do gło- wy ta przeklęta myśl, że w każdej chwili któryś z nich może za- sygnalizować coś innego. Gron nienawidził nawet samej chwili, kiedy zjawiła się ta straszna myśl. Jest tysiąc niebezpieczeństw, które mogą sygnalizować przyrządy, niebezpieczeństw kryjących się gdzieś w jakimś kablu, przekaźniku, czy też tam, za ściana- mi, w bezgranicznie ciemnej nicości, która tylko z pozoru jest pusta. Bo tak naprawdę jest pełna okropności. Wszystko, co jest za ścianami statku, jest śmiercią. Czułby to nawet, gdyby się o tym nie dowiedział. Nawet ochrona, którą dają ściany, jest złudą, łuki wręg są powoli zaciskającymi się palcami ogromnej dłoni. W każdej chwili mogą go zmiażdżyć. Próbował także rozmyślać z zamkniętymi oczami. Nie było to zakazane, bo awaria bądź niebezpieczeństwo sygnalizowane są także akustycznie, ale w myślach znalazł jeszcze mniej spokoju. Dlaczego? Pytanie to nasuwało się, gdy tylko przypominał sobie jakieś sceny z ubiegłego roku, wątpliwości zaś mnożyły się co- raz liczniej. Na próżno jedna część jego osobowości znajdowała na nie mniej lub bardziej uspokajające odpowiedzi, druga część odrzucała je coraz gwałtowniej i stawiała coraz to nowe pytania. W zatoce wszystko było jeszcze w porządku, pomyślał wzdycha- jąc głęboko. Mat śpi teraz, i chyba jednak nie może wyczuć, że o tym myślę. Ta myśl jest bowiem zabroniona, jest przestępstwem. Tylko Arro odważył się kiedyś, jeszcze przed startem, wypowie- dzieć ją na głos i spotkała go za to kara. Nie, może nie tak, może nie całkiem tak. Nie ma żadnych konkretnych podstaw do wy- szukiwania związku między wypowiedzianymi wtedy słowami Arro a jego dzisiejszym stanem. Mat zresztą zachował się wte- dy tak, jakby tego w ogóle nie usłyszał, a zmiany u Arro zaczę- ły się dużo później, już po starcie. Gron dowiedział się o tym dopiero pod koniec drugiego cyklu od Eviego. On i Arro nigdy się nie spotykali — cztery tygodnie pracy, cztery tygodnie snu. Kie- dy jego grupa zamieniła się z drugą, gdzie nawigatorem był Ope, a Arro kontrolował siłownię, system kolejnego budzenia nie uległ zmianie. Gdy Gron zasiadał w sterowni, Arro już osiem godzin wcześniej zapadał w miesięczny sen. Tak więc tylko od Evisgo do- wiedział się, że Arro budzi się ostatnio coraz trudniej, a raczej ciężko było go obudzić cztery tygodnie temu. Ope zaś, którego ostatnie osiem godzin służby zazębia się jeszcze z pierwszą wach- tą Grona, powiedział, że Arro schudł jeszcze bardziej, stracił ape- tyt, a czasem robi wrażenie nienormalnego. Siedzi bez ruchu i ga- pi się przed siebie. A przecież gdyby wziąć pod uwagę obciążenie, to pierwszy po- winien załamać się Mat. On nie ma czterotygodniowych przerw — szesnaście godzin pracy, osiem godzin snu, od samego początku. Pewnego razu, po przebudzeniu się, gdy zastał Mata w wyjątko- wo dobrym nastroju, Gron zaryzykował nawet pytanie. Był je- szcze osowiały od snu i może dlatego ożywienie Mata wydało mu się tak naturalne. Mat roześmiał się na to i wyjaśnił: „Wy bę- dziecie za to dłużej żyli, to wszystko. Wasze życie zostanie prze- dłużone co najmniej o czas snu podczas drogi, ale w rzeczywis- tości będziecie żyć jeszcze dłużej, bo nie «zużywacie się» w spo- sób nieprzerwany. Można jednak postępować tak jak ja. Nie mu- sisz mnie, Gron, uważać za bohatera i darzyć wdzięcznością. Nie robię tego dla was". Jeśli nawet reprogram nie zmienił wrodzo- nej szczerości Grona, to w nowym życiu szybko się nauczył, że milczeniem nigdy nie napyta sobie biedy. Nie odpowiedział więc Matowi, ale przez dłuższy czas zastanawiał się nad tymi słowami. Wy będziecie dłużej żyli... Przeszłości, którą na zawsze utracił, ogromnie żałował, teraźniejszość była stracona, trudna do znie- sienia — zwłaszcza te chwile w samotności — prawdziwe prze- rażenie niosły dopiero słowa Mata. Przyszłość. Ciągnąć dalej to wszystko, dalej to wykonywać — ale co czeka ich, gdy dobiegnie końca wyuczony i akceptowany porządek, co nadejdzie po nim? Wiedział, jak niepełna jest spuścizna po Gillu, którą otrzymał za pomocą reprogramu — po Gillu, z którym nigdy nie chciał się identyfikować — ale i taka porcja wiadomości wystarczała na to, by odstraszyć go od jego ziemskiej przyszłości. Najlepsze, co go może spotkać, to napotkanie gdzieś tam podobnej zatoki, tak, bar- dzo ważne, by była podobna do tej, której już nigdy nie zoba- czy. Ma nadzieję, że wtedy zostawią go w spokoju, będzie mógł łowić ryby. Chyba dokonali już dostatecznie wielu bohaterskich czynów, żeby zasłużyć sobie na tak niewiele od ludzkości, którą tylko... Gron czuł się niepewnie na tym terenie i nie chciał dalej nad tym się zastanawiać, nie ze względu na Mata, lecz w obro- nie własnej. Arro też pewno snuł podobne rozważania i oto jaki jest tego koniec. Czy na pewno istnieje jakaś zależność? Bez względu na to, jak przykra była tamta pierwsza chwila, ciągle wracał do niej w pamięci. Ciekawe, że właśnie ten zamglo- ny moment uważa za jedyny stały punkt, skąd można zacząć. By- ło to w tej samej sali, ale wtedy nie bał się jeszcze jej ścian. Po- chylali się nad nim Mat i Die, a wysoko nad nimi, pod sufitem, widoczne było wnętrze półkuli konsocjatora. Od razu wiedział, co to jest, choć nie potrafił skojarzyć urządzenia z obecnością Mata i Die. Jeśli chodzi o skojarzenia, to i później było z tym dużo problemów, i co ciekawsze, tu Mat najwięcej im pomógł, w dodatku tym, że nie chciał ich oswobodzić. Wiedzieli wszyscy, powinni wiedzieć, że myśli, które odtąd uważać będą za swoje, pochodzą od nieporównanie mądrzejszej od nich istoty imieniem Gili. Mat upierał się jednak, by każdy z nich pozostał przy włas- nym imieniu. Jak między dwiema huśtającymi się na falach ło- dziami, gdzieś daleko na rozfalowanym morzu.przeskakiwali tam i z powrotem między dwiema warstwami świadomości. Przejście zawsze wydawało się niebezpieczne, a brak opuszczonej przed chwilą świadomości był najpierw męczący, -potem znienawidzony, aż wreszcie znów utęskniony. Tylko Mat różnił się od nich wszystkich. Wpadliby na to na- wet wtedy, gdyby od pierwszej minuty tak ich nie popędzał. Ma- ta co prawda w najmniejszym stopniu nie obchodziło, jakie jest ich zdanie na ten temat. Po Gronie jako ostatniego przekształca- li Arro — Mat tak nazwał ten proces, a oni, posiadacze części wiedzy Gilla, zdziwili się trochę, słysząc tę nazwę. Arro po kilku dniach poczuł się dostatecznie silny, by sprzeciwić się woli Mata. Właściwie nikt nie wiedział, do czego doszło między nimi, bo Arro był na tyle głupi, żeby zostać z nim wtedy sam na sam. Możliwe zresztą, że Mat zainscenizował całą tę scenę tak, by Arro wy- buchnął właśnie wtedy. Arro przegrał po raz pierwszy w życiu. A także po raz ostatni, pomyślał Gron. Mat pobił go tak, że Arro przez trzy dni nie wychodził ze swojej kabiny. Mogło się tam zdarzyć także zupełnie coś innego i naraz Gron poczuł, że nie na próżno wypełnia sobie oczekiwanie na Die taką gimnastyką umy- słową. Tak, to właśnie wtedy Nea oświadczyła, że kabina jest za ciasna dla nich dwojga, to znaczy dla niej i Arro, i nie ma zamia- ru dłużej spać na podłodze. Mat miał na ten temat tylko tyle do powiedzenia, że jeśli jest wolna kabina — a była — on nie bę- dzie nikomu wyznaczać miejsca do spania, jeśli te nie przeszka- dza innym. Była to niezwykła wprost ustępliwość z jego strony, ze strony człowieka, który chciał zwykle dysponować każdą chwilą ich czuwania. Oczywiście nie dla siebie, ale w interesie zadania. Zadanie. Gron wzdrygnął się. Jest ono jego zadaniem i zarazem nim nie jest. Chciałby się od niego uwolnić, a mimo to mu służy. Kiedy o nim myśli, niknie wszystko inne, kiedy udaje się mu uwolnić od myli o zadaniu, niknie on sam. Jeśli chce przeskoczyć ponad nim, potyka się jak o rozciągnięty sznur albo wpada jak do sieci, której pływaki otoczyły go już na wodzie. Nie można przed tym uciec. Ponad rok pracowaliśmy w samym środku tych wstrętnych, obcych zarośli i nawet jeśli przychodziło nam do głowy, by wró- cić nad naszą zatokę tym samym vospem, którym przywiozły nas tutaj te dwa nieszczęsne dzikusy, to nigdy nie odważyliśmy się tego wypowiedzieć. To znaczy... Arro raz się odważył... Gron się zamyślił. Jeszcze przed chwilą zastanawiał się nad czymś ogrom- nie ważnym, kiedy przypomniało mu się zadanie. Znalazł prze- cież jakąś zależność, ale co to było? Zawsze tak tępiejemy, gdy przypomina nam się zadanie — użalił się przed sobą. — Niena- widzę zadania. Nie, tak nie wolno nawet myśleć! Spojrzał na zegarek. Die nie było już od ponad dwudziestu mi- nut. Za chwilę może tu wrócić. Westchnął uszczęśliwiony. W tam- tym nieodwracalnie utraconym życiu tylko kochał Die. Teraz w dodatku podziwia i zazdrości jej. Wydaje się, że dla niej wszystko, co im się przydarzyło, jest naturalne. Nit uczestniczyła w tak nie- wiarygodnie ostrym szkoleniu, jakiemu Mat poddał czterech męż- czyzn, a mimo to Gronowi wydaje się, że Die najlepiej wie, co mają robić. Tylko ona odważa się czasem dyskutować z Matem, Mat zaś znosi to z uśmiechem. A przecież Mat i uśmiech to nie- codzienne zestawienie. Die nie zwraca zresztą na to uwagi, .ona, która tak cicho siedziała dawniej w łodzi, teraz atakuje Mata po- tokiem słów, a on... Podniósł rękę i wykonał w powietrzu gest chwytania. Udało się, uchwycił drugą część myśli, która mu przedtem umknęła — otóż nie tylko Mat uśmiecha się czasami, ale i Nea. Co też powie- dział o niej ostatnio Ope? Gron nie spotyka się bowiem z Neą, tak samo jak z Arro. Ope powiedział, że ona ciągle szczerzy zęby. Ope jest bezwstydny, nie można w taki sposób mówić o żonie brata, nawet jeśli mówi się to w innym języku. Ale nie o to chodzi. Teraz mowa o tym, że jest jakiś związek pomiędzy śmiechem Nei a... Druga część myśli uleciała jednak bezpowrotnie. Jeśli zaś po- wróci, to wtedy nie będzie pierwszej części. Wpadło mu do gło- wy, żeby podyktować skojarzenie do dziennika albo wyszukać wol- ne fragmenty pamięci, schować to gdzieś w koordynatorze. Bez- nadziejny pomysł. Co powiedziałby Mat, gdyby przesłuchując dziennik natrafił na takie zdanie? Zresztą zauważyłby od razu, że ktoś był na dole w bibliotece. Bezszelestnie otworzyły się drzwi windy. W świetle padają- cym na nią z tyłu, od góry, Die wyglądała jak brązowa figurka. Naczynia na tacy, którą trzymała w ręce, zadzwoniły cichutko, kiedy ruszyła w kierunku Grona. — Czekałeś? — Tak, bardzo. Ale... — Ale co? Mam wrócić? Chcesz wypróbować, czy jeszcze wy- trzymasz? — Nie, skądże! Tylko... Die z westchnieniem odstawiła tacę na półkę przy pulpicie ste- rowniczym. — Dotąd ciągle się bałeś. Teraz muszę się widocznie przyzwy- czaić do tego, że robisz się tajemniczy. Co się stało? Odwróciła się na pięcie, wzrok jej prześliznął się po przyrzą- dach. — Tu niczego nie widzę, a więc problem może być tylko z to- bą. Nie gniewaj się, ale to mnie uspokoiło. Powiedz tylko wresz- cie, o co chodzi? — Głupstwo! — Chcę to usłyszeć! — Będziesz się śmiała. Die roześmiała się. ¦— Nie po.raz pierwszy! Jeśli teraz się obrażę, pomyślał Gron, może się jakoś wykręcę. — Die? Starał się nadać głosowi ton głębokiej urazy. Die przykucnęła przy jego nogach i patrzyła. Im później mi powiesz, tym gorzej dla ciebie. I tak to z ciebie wyciągnę. Jeszcze przez cztery godziny należysz do mnie. Ściślej biorąc, trzy godziny trzydzieści pięć minut, ale myślę, że to zu- pełnie wystarczy. A więc? — Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz. Die ściągnęła brwi. — To coś nowego? — Przyrzekasz? — Jeszcze nie wiem. — W takim razie nic nie powiem. Die przytuliła głowę do kolan Grona, a on nie mógł oprzeć się pokusie zatopienia dłoni w krótko ostrzyżonych włosach. Wszyscy wiedzieli od Gilla, że większość kobiet na Ziemi nosi takie wło- sy, według Die zaś jednym z największych darów nowego języka było słowo: moda, za którą nad zatoką wszyscy podążali, ale nie potrafiliby nawet opisowo określić tego pojęcia. Włosy Die były jedwabiste w dotyku, nawet przez materiał spodni Gron czuł, jak łaskoczą mu kolana. Przeciągnął dłonią po włosach Die od czo- ła do tyłu, potem palce jego zatrzymały się za jej uchem. Powoli zaczął posuwać dłoń z powrotem, pod palcami rozsypywały się końce krótkich włosów, przyciętych niemal zupełnie równo nad karkiem wybłaganymi od Mata jeszcze przed startem nożyczkami chirurgicznymi. Die gwałtownie poderwała głowę i spojrzała Gronowi w oczy. — Musimy sobie coś wyjaśnić! — Co takiego? — To, kto kogo czaruje. — Nie rozumiem — skłamał Gron, co nie przyszło mu łatwo. Bardzo się jednak obawiał, że Die go wyśmieje, a potem wszystko opowie w żartach Matowi. Lepiej nawet nie myśleć o takiej ewen- tualności. — Nie chcesz mnie zrozumieć. — Ależ nie, Die, naprawdę cię nie rozumiem. — Powiem ci w takim razie, bo nie znoszę, jak udajesz głupka, a przecież wcale nim nie jesteś. A więc musimy przede wszystkim wyjaśnić sobie, czy ja dlatego się tu do ciebie przytulam, żebyś mi powiedział to, czego nie chcesz mówić, czy też ty mnie pieś- cisz dlatego, żebym dalej wypytywała. Gron uśmiecnnął się głupio. Z doświadczenia wiedział, że to także czasem pomaga. Tym razem niczego u niej nie wskórał. Wstała, przeciągnęła się miękko jak kot, a potem odrzuciwszy w tył głowę zmierzwiła sobie włosy. Wyglądała tak jak, jak... Gron czuł, że nawet w języku Gilla byłoby trudno znaleźć odpowiednie porównanie. — Nie szkodzi, chłopcze. Masz tu jedzenie. Później może jeszcze wpadnę. Była już w połowie drogi do windy, kiedy Groh krzyknął:, — Die, nie odchodź! Die zerknęła tylko na niego przez ramię. — Powiesz? — Jeśli przyrzekniesz mi, że tego nie powiesz nikomu!... — Powiedziałam ci już, że nie obiecuję ci tego. Ruszyła dalej i okazało się to o wiele większym błędem, niż się mogła spodziewać. Gron, który rzucił się na nią, miał w sobie w tym momencie bardzo niewiele z dziedzictwa Gilla. Uchyliła głowę przed pierwszym ciosem, drugie uderzenie trafiło ją na wy- sokości żeber. Było bardzo mocne, bo Gron ze strachu zupełnie przestał panować nad sobą. Die osunęła się na podłogę, jęcząc z bólu. Gron upadł obok niej na kolana i zrozpaczony targnął ją za ramię. Sprawił jej tym niemal tyle samo bólu, co uderzeniem. — Die! Die! Tak mi wstyd! Nie gniewaj się! Byłaś taka okrut- na, tak bardzo nie chciałaś mnie zrozumieć... — Jeśli będziesz mnie dalej tak potrząsać, to już nigdy nie bę- dę nawet miała szansy, żeby cię zrozumieć — wystękała. — Puść mnie i daj mi spokój! Gron podniósł ją i zaniósł na fotel. Usiadł w nim, trzymając ją na rękach, przytulił jej głowę do piersi. — Przebacz mi, Die! Wiesz przecież, że nie chciałem... — Wiem. Umilkli. Ciało Die było bezwładne, patrzyła pustym wzrokiem ponad głową Grona na przyrządy sterowni. — Myślisz, że mi jest łatwiej? Ja po prostu lepiej to znoszę. Jakimś trafem, nie wiem dlaczego, zyskałam więcej energii. Masz mi za złe, że jej nadmiar chcę wykorzystać, by ci pomóc? — Ale dlaczego w taki sposób? — Bo to niedobrze, jeśli próbujemy się nad czymś zastanowić samotnie. W ten sposób tylko nas to męczy. — Ależ zrozum, Die, że w tym wypadku nie ma o czym mó- wić, to piramidalna bzdufa. A jeśli ci o tym powiem, zaraz bę- dziesz się domagać, bym ci wytłumaczył, skąd mi przyszło do głowy coś takiego, czy też dlaczego uważałem to choć przez chwi- lę za sprawę ważną. A ja nie będę ci musiał odpowiedzieć. Teraz już dobrze wiem, że to nieważne. Tylko twoja ciekawość rozdmu- chała to do takich rozmiarów. — Tym bardziej więc możesz o tym powiedzieć. — Ale nie powiesz nikomu? — Jeśli to jest tak mało ważne, to dlaczego tak ci zależy na tajemnicy? — Nie wiem, tak czuję. — To takie ważne? — Sama sprawa nie, ale to, że będziesz o niej milczeć — tak. — Przecież to sprzeczność. — Wiem, ale... — błyskawicznie nasunął się pomysł kontrata- ku — dlaczego dla ciebie jest takie ważne, czy możesz o tym ko- muś powiedzieć, czy nie? Przecież i tak spotykasz się podczas służby tylko z Matem i Evim. — Mat jest odpowiedzialny za nas wszystkich. — Właśnie jego się obawiam.^ Nie znoszę, kiedy się ze mnie wyśmiewa. — Nie śmieje się za często, tego mu nie żałuj. — Może z tego by się wcale nie śmiał. — Zwracam ci uwagę, że to już druga sprzeczność w tej samej sprawie. — Jeśli mnie będziesz dalej męczyć, pojawią się i inne. Die usiadła i całkiem z bliska spojrzała mu w oczy. — Nie rozumiem, co masz przeciwko Matowi? — Nic takiego nie mówiłem. — Ależ można to wyczuć. Przecież wszystkie twoje sprzeciwy obracają się wokół niego. Mat to czasem wariat, ale jest dobry. Nic byśmy bez niego nie zdziałali. 1 — Cieszę się, że dla ciebie wszystko wygląda tak prosto. — A co, dla ciebie wygląda inaczej? Gron wtulił twarz w jej piersi. — Nie wiem, Die. Już nic nie wiem. Zupełnie mnie zbiłaś z tro- pu. Milczeli długo, wreszcie Die głośno westchnęła. — Dobrze. Nikomu nie powiem. Tylko że... że to jest... — szukała odpowiedniego słowa — zdrada. Mat nie zasłużył na to. — Ty potrafisz z nim ostro dyskutować, tylko ty jedna masz odwagę, jedyna spośród naszej trójki, bo o innych nic nie wiem. — Ale to co innego. Ty też mógłbyś z nim dyskutować, gdybyś się go nie bał. — Tak, ale ja się boję. Powiedz, a dlaczego ty się nie boisz? — Dlaczego mam się go obawiać? Ufam mu. Ale zaczęliśmy mó- wić o czymś innym. Powiesz wreszcie, o co chodzi, czy nie? Już tak się zmęczyłam tym wszystkim, że nie mam nawet ochoty słu- chać. — Nie przeszkadza mi to. Powiem ci, bo przyrzekłaś, że będziesz milczeć. Powiem ci, żebyś nie zapomniała. Bo ja zapomniałem. — Co? — Die nie wiedziała, czy się złościć czy płakać. — Za- pomniałeś, co chciałeś mi powiedzieć? — Nie, tylko jedną część. Die objęła Grona za szyję i przytuliła. — Kochany, ależ to coraz bardziej niejasne! Powiedz szybko, o co chodzi, zanim nie zapomnisz wszystkiego. — Ope mówi, że Nea się ciągle uśmiecha. Die odepchnęła go od siebie i spojrzała nań podejrzliwie. — No i co? — Nic. — Tego nie chciałeś powiedzieć? — Tak. — Obawiałeś się, żebym tego nie powtórzyła Matowi? I mam tego nie zapominać, bo to połowa czegoś? — Tak. Die z niepokojem pogładziła Grona po twarzy. — Powiedz, kochanie, dobrze się czujesz? — Teraz, kiedy się już na mnie nie gniewasz, czuję się świetnie — Tak więc Ope ci to powiedział... — Przerwała. — Ale czy ty w ogóle spotykasz się z Opem? W naszej grupie nawigatorem jest Evi. — Podczas zmiany jego ostatnie osiem godzin zazębia się z moi- mi pierwszymi godzinami. — Rozumiem. Ale wtedy tam jest także i Mat. Jeżeli Ope po- wiedział ci to w obecności Mata, to dlaczego ja mam o tym jemu nie wspominać? — Akurat wtedy Mata nie było, zszedł kilka minut wcześniej. Ope jeszcze został, miał coś przygotować czy dokończyć dla Eviego. Nie pamiętam już dokładnie. Die zamyśliła się. — Właściwie to na początku twojego cyklu powinieneś się spot- kać także z Neą. Ona przecież wtedy idzie spać. — Tylko teoretycznie mógłbym. Zaczynam od kąpieli, ale i tak jeszcze po godzinie, kiedy idę na górę, czuję się tępy. — To prawda. — Dziękuję. — Nie chodziło mi wcale o to, że jesteś tępy. Rzeczywiście tyl- ko w teorii możesz spotkać się z Neą, tak jak ja z Opem. Gron odetchnął z ulgą. Nareszcie wyrzucił z siebie te bzdury i teraz trzyma Die w ramionach. Objął ją i zaczął kołysać. Może kiedyś będą mieli dziecko. Dobrze, że nie mieli go wcześniej, nad zatoką, dzięki tajemniczym wywarom z ziół preparowanych przez mądre staruchy. Gron nie zniósłby tego, gdyby tam pozostało jego dziecko. I tak trudno to wszystko znieść. Oczywiście teraz podczas lotu też nie wolno im mieć dziecka, Mat wyprodukował jakiś śro- dek z alg. Mat wszystko potrafi. Może rację ma Die mówiąc, że nie mam powodu do obawiania się go. Najlepiej zdać się na niego nie zastanawiając się wcale, bo inaczej wymyśla się jakieś bzdury. Teraz, kiedy jest razem z Die, uwierzył nawet w zatokę. Na pewno będzie miał zatokę, postarają się o to dla niego, a raczej dla nich wszystkich, bo i Die tam będzie. A zatoka wyleczy Arro i znów będą razem wypływać na łowiska. Dzięki pamięci Gilla dobrze wiedział, że ludzkość za daleko mniejsze osiągnięcia nagradzała swych bo- haterów z niewysłowioną hojnością. A oni przecież dokonują czynu bezprzykładnego — o tym też dobrze wiedział od Gilla. Prawda, przede wszystkim to zasługa Gilla, ale i na niego spadnie część sławy. On... jeden z inżynierów pokładowych... Będzie mieć za- tokę. — Więc Nea ciągle się uśmiecha? — Co takiego? — Gili z trudem oderwał się od ukochanej zatoki. — Tylko powtarzam, żeby nie zapomnieć. — Ależ to nie ma żadnego znaczenia, kochana. Myślałem tylko, że kiedy dotrzemy na miejsce... — Jak powiedział Ope dosłownie? Że ona ciągle się szczerzy? — Tak, tak właśnie bezczelnie powiedział. Ale... — A druga część? — Jaka druga część? — Mówiłeś, że to tylko połowa tej myśli. Drugą raczyłeś za- pomnieć. — Tak, tak jest, kochana, dokładnie tak, jak ci powiedziałem. Bo ja potrafię tylko myśleć o... — Jak możesz być takim głupim, ograniczonym niezgułą! — Die z widoczną radością wykorzystywała bogactwo języka Gilla. Gron obrażony przestał ją kołysać. — To nie za piękne z twojej strony, Die. — Wiem. — Dlaczego mi tak dokuczasz, przecież wiesz, jak cię kocham? — Bo czasem wyglądasz na dwieście razy bardziej głupiego, niż jesteś w rzeczywistości. Uwolniła się z objęć Grona i zatoczyła łuk ręką. — To nie jest nasz świat. Owszem, chroni nas i pomaga- wykonać zadanie, które nam po- wierzył Gili. Właściwie to nie mamy z tym nic wspólnego. Po pro- stu te części Mata i Gilla, które są w nas, są od nas silniejsze. Dlatego wykonujemy zadanie ze wszystkich sił. Chciałabym, żeby się nam udało, bo uwierz mi, fantasto-marzycielu, ja też tęsknię do takiej zatoki i do dziecka tego jeszcze nie narodzonego. Nawet niejednego. Do dzieci, które mogłabym tam urodzić tobie, nam. Tylko że ja niechętnie o tym mówię, bo obawiam się, że możemy to wszystko utracić, zanim tam dolecimy. Nic na to nie poradzę, że urodziłam się — już odnalazłam to słowo — bardziej przesądna niż ty. To też jest działanie zatoki. Gron objął ją uszczęśliwiony. — Die, a więc ty także? Dlaczego męczyłaś mnie teraz tyle cza- su głupstwami? Nie lękaj się mówić o zatoce! Ja wiem, że jej do- czekamy! — Nie to jest bzdura, że Nea się ciągle uśmiecha, ale że ty uwa- żasz to za normalne. — Nie rozumiem. — Tu się nie ma z czego śmiać. A zwłaszcza nie ciągle. Osiem kroków od windy i koniec twojego szczęścia. A jak za mną krzy- czałeś, nawet mnie uderzyłeś! Zrozumiałeś wreszcie! Gron kiwnął głową. Nie było dla niego jasne, co Die miała na myśli, ale zgodził się dla świętego spokoju. Znów zaczął ją kołysać. Die nie zwracała jednak na niego uwa- gi, zamyślona. — A jednak porozmawiam z Matem — odezwała się wreszcie. Gron zesztywniał. — Przyrzekłaś mi. — Nie o tym. — A o czym? — O wszystkim. O nas wszystkich, o locie, o końcu tego wszy- stkiego. — Czy to ma sens? — Nie wiem. Ale jeszcze gorzej będzie milczeć dalej. — Co takiego? Die westchnęła. — Dobrze ci, Gron. Rzeczywiście nie rozumiesz. Dajmy więc te- mu spokój. Gron przytulił ją do siebie. — Z tobą nawet ta cisza jest inna, inne są przyrządy i ściany. Kiedy tu jesteś, Die, nie istnieje nic poza tobą. Pochylił się nad nią tak, że oczy przesłoniły mu delikatne i mięk- kie zarazem kształty szyi i ramion Die. Rozdział dziewiętnasty Nic nie mówił, kiedy Die odprowadzała Grona i zostawała z nim jeszcze pół godziny. Zarumieniona, z błyszczącymi oczami jemu tak- że przypominała brązową figurkę, gdy wychodziła z windy. Re- jestrował ten fakt w świadomości, czasem nawet nie zwracał na to uwagi. Odurzającą sieć snu i odnalezionego szczęścia trzeba rozerwać od razu w pierwszych godzinach zdecydowanym, moc- nym ruchem. Dalszy ciąg jest wtedy łatwiejszy. Pracować, praco- wać szybko, bezbłędnie, tak by praca wypełniała każdą chwilę — to jedyny sposób, aby oprzeć się pragnieniu rzucenia tego wszyst- kiego i ucieczki. Dyscyplina wymagana przez zadanie i zadanie, które niesie ze sobą przyszłość, ich przyszłość, są ważniejsze od wszystkiego. Tak musi być, bo inaczej zginiemy wszyscy. A on tak bardzo pragnie żyć, nigdy nie pragnął tak bardzo, jak teraz. Kontrola urządzeń, którą przeprowadzał na początku swoich sze- snastu godzin służby, tylko z pozoru była monotonna. Przez rok uczył się nawigacji, ile tylko mógł, w tym czasie napchał też do głowy dwóm chłopcom tyle wiadomości, ile tylko zdołali sobie przyswoić. Wszystko to jednak nie zastępowało im Sida, jego do- świadczenia, poczucia bezpieczeństwa i płynącej stąd pewności sie- bie, która była jego największym skarbem. Sid miał stopień nawi- gatora międzygwiezdnego pierwszej klasy. Takie umiejętności spo- śród trzydziestu miliardów mieszkańców Ziemi posiadało w jego czasach nie więcej niż pięćdziesięciu ludzi. Tego nie mógł zrówno- ważyć nawet fakt, że i on był drugi po Beansie, a między cyber- netykami na pewno zaliczano go do czołówki dwustu specjalistów. Na statku, odbywającym większość drogi z prędkością, przy której już obowiązuje paradoks czasu, nie znaczyło to niestety wiele, a może raczej niosło ze sobą ryzyko, na szczęście jak dotąd niezbyt duże. Sid latał już na statku starszego typu niż Galatea, kiedy on jesz- cze myślał, że przez całe życie będzie podziwiać każdego ranka bladoróżowy welon szczytu Kibo. Gdyby nie był tak dobrym specjalistą w swojej dziedzinie, może nie miałby tylu obaw. Jego wiedza wystarczała akurat do zauważania niebezpieczeństw, możliwości błędów, była natomiast niewystarczająca do tego, by wykonywać swoją pracę tak spokoj- nie i pewnie, jak robiłby to Sid. W podróżach międzygwiezdnych niczego nie pozostawia się przypadkowi. Całą niemal niewyczer- paną pojemność pamięci koordynatora jeszcze na długo przed lo- tem wypełnia się programem przelotu do celu i z powrotem. Wpro- wadzony program sprawdza się metodą modelowania całej podró- ży, oczywiście z inną stałą czasową, gdyż symulacja lotu z rzeczy- wistym współczynnikiem czasowym trwałaby tyle, ile sam lot. Tak więc koordynator przelatuje jeszcze na Ziemi całą odległość tam i z powrotem. W jaki sposób wystawić go na działanie czynników zakłócających, które występują w odpowiednim rozkładzie staty- stycznym, to już sprawa cybernetyków, on też to potrafił. Jak jed- nak zareaguje na niebezpieczeństwo czy awarię, grożącą Galatei choćby i w następnej chwili z całą siłą okrutnej rzeczywistości? Największą trudność pokonał chyba najlepiej, jak mu pozwala- ły na to jego możliwości. Otóż według pierwotnego planu Galatea miała oderwać się od Ziemi na jakieś trzydzieści, czterdzieści lat. Tymczasem teraz wraca do Układu Słonecznego po ponad 150 la- tach. Był to już dostatecznie długi czas i gwiazdy wyznaczające kursy nawigacji międzygwiezdnej, jeśli nawet nie istotnie, to je- dnak zmie»iły swoje wzajemne położenie. Suma tych drobnych od- chyłek jest dla programów koordynatora groźniejsza niż wszystkie roje meteorów, obłoki pyłowe, tajemnicze czarne gwiazdy oraz inne mrożące krew w żyłach niebezpieczeństwa, o których z zapartym tchem czytał w książkach swojego dzieciństwa. Nie, przestrzeń jest beznadziejnie pusta, przynajmniej w tych rejonach Galatei. Tu nie dzieje się nic ważnego. Nieustraszona odwaga potrzebna jest do zwalczania jednostajności, do utrzymywania na wodzy własnych myśli, do idealnego dokładnego wykonywania całkowicie jednako- wych szeregów powtarzających się czynności. Kiedy był jeszcze pod dowództwem Normana, nie odczuwał tego. Żelazna dyscypli- na, jaką narzucał Norman, była tak drażniąca, że zawsze dostar- czała energii do wewnętrznego oporu lub też do takich form roz- luźnienia dyscypliny, jak na przykład rozmowa podczas służby czy też celowo nieregulaminowe składanie koca we własnej kabinie. Spraw tych nie określał żaden pisany regulamin, ale Norman bar- dzo czegoś takiego nie lubił. Dziś już go rozumie. Nawet najmniej- szy szczegół jest częścią całości. Natomiast ten, kto odpowiada za całość, może uważać za osobisty, skierowany przeciw niemu atak nawet takie głupstwa. Nie wiedział, skąd wzięła się nadzieja, że gdy już wystartują, wszystko będzie lepiej. Prawda, w ciągu minionego roku od wszy- stkich wymagał ogromnie, wprost nieludzko dużo, od pierwszej chwili po odzyskaniu świadomości. Pułapki zwątpienia — czy pod- jął słuszną decyzję, czy nie popełnił nieodwracalnego w skutkach błędu? Po raz pierwszy wpadł w panikę po zabiciu tych dwóch nieszczęsnych istot, które śmiały zwać siebie Gillem i Sidem. Zro- bili to nieumyślnie, przyznaje, on sam odczuwa czasem ochotę na- zwania się Gillem. A przecież nie wolno tego robić. Gili to niepo- równanie więcej niż on, nie mówiąc już o bezpowrotnie utraconej wraz z Sidem, Normanem, Maximem i Jarvim wiedzy z zakresu astronawigacji i techniki. Stąd też brała się konsekwencja, z jaką Gili odrzucał wszystkie próby utożsamiania się z Matem. On zro- zumiał od razu, że nie można było robić inaczej. Czasem rozmy- ślał co prawda, czy cała ta sytuacja nie jest wynikiem szczególnej indywidualnej formy stosunku reprogramu i mózgu akceptora, sto- sunku zdeterminowanego okolicznościami. Tamten dzikus z takim przekonaniem bronił własnągo przeświadczenia, że jest Gillem. On nigdy jednak nie kontynuował tego toku rozumowania, nie dlate- go, żeby mu tego bronił Gili, ale po prostu uważał je za jałowe. Jeśli nawet tak jest, to on nic w tym nie może zmienić. Jest Ma- tem, który podporządkowuje się Gillowi, oczywiście z zachowaniem określonych warunków, tylko w pewnych granicach. Właśnie tu tkwi główny problem i nawet Gili nie może mu nic poradzić. Nig- dy bowiem nie przeprowadzali eksperymentów z istotami tak wy- soko rozwiniętymi umysłowo, jak Mat. Obaj muszą pogodzić się z tą niepewnością, w żadnej chwili nie da się rozdzielić ich dwoi- stości na działającego i na obserwującego biernie działanie. Dopóki jednak potrafią wykonywać zadanie, nie jest to nawet takie ważne. Dowodem genialności Gilla na pewno jest fakt, że tamci się tak dobrze udali. Pomysł był bardzo prosty, jak zresztą każdy wielki pomysł. Gdyby przyszło mi to do głowy swojego czasu, Beans już dawno by wyleciał. Nie, nie z wyprawą na Galatei — na to był za wielkim tchórzem — a z instytutu. Dziwne, tyle lat pracowaliś- my razem nad tym problemem i wśród tej wspaniałej gimnastyki umysłowej nie przyszła nam do głowy taka zupełnie drobna zmia- na. Ciekawe, czy potomkowie Beansa wpadli na to w czasie tych minionych stu sześćdziesięciu lat? Wielka szkoda, że Beans już nie żyje. Usiadłbym naprzeciw niego i najniewinniej w świecie spy- tałbym po prostu, co by było, gdyby... Jako dowód zaś opisał- bym zaraz przypadek obu chłopców oraz Grona, a przede wszyst- kim dwóch kobiet. Szkoda, będę się musiał zadowolić potomkami Beansa. Wytrzeszczą oczy ze zdziwienia. Nie, nie mogli na to wpaść, choćby dlatego, że nie mieli do dyspozycji takiego mate- riału ludzkiego, jaki miałem ja, a w 'swoim wygodnym, wysła- nym różami życiu nigdy nie znaleźli się w sytuacji, w jakiej się znalazłem ja podczas tamtych pięćdziesięciu godzin. Siedziałem i czekałem, aż wreszcie wyjdzie z nich amentipan, który podał im ten nieszczęsny głupiec pełen dobrych chęci. Trząsłem się przy tym ze strachu, że zasnę znużony, a wtedy wszystko na próżno. Czyżby więc rozpacz podsunęła mi ten pomysł? Nie, to głupie uproszcze- nie, tak samo głupie, jak stwierdzenie, że kontrola przyrządów nie jest pracą wykonywaną mechanicznie. Sid nigdy tego nie robił, ale od czasu awarii reaktorów nie potrafię już wierzyć żadnemu przy- rządowi. Wszystko trzeba samemu sprawdzić. Na pewno jest to mechaniczna robota, ale każdy błąd natychmiast bym zauważył, nawet jeśli podczas kontroli myślałbym o czymś innym. Die wróciła, stąpając tak bezszelestnie, że Mat drgnął, kiedy po- łożyła mu rękę na ramieniu. — Przestraszyłam cię? — Nie, skądże. Mat uśmiechnął się. Kiedy tylko je widział, zawsze w pierwszej chwili zapominał o całym świecie, wpatrując się w ich piękne po- stacie. Szczególnie one dwie, Die i Nea. Nea... Teraz nie wolno o niej myśleć. Evi i Ope się nie liczą, ona doskonale nadaje się do tego, do czego oni są potrzebni. Jeśli bardzo kochasz kobietę, po- przez nią zbliżasz się także do innych, nie dotykając ich nawet. — Co robisz? Mat kiwnął głową. Pytanie znaczyło przecież, że Die chce z nim rozmawiać. — Sprawdzam sprzężenie korekcji. Mógł zresztą równie dobrze powiedzieć, że sprawdza korekcję sprzężeń. Dla Die było to zupełnie niezrozumiałe. — Czy mógłbyś mi to wytłumaczyć? — Nie. — Dlaczego? — I tak byś nie zrozumiała. — Ale chciałabym. — Masz do tego prawo. To tylko wstęp. Ale i tak zaraz wyjdzie szydło z worka. Na ra- zie próbuje się zorientować, w jakim jestem nastroju. Dziękuję, Die, jestem naprawdę w świetnym nastroju. Nie będę ci tego jed- nak okazywać za otwarcie. Sama musisz odgadnąć, jeśli potrafisz. Skoro już nie mogę na was eksperymentować w instytucie, pozwo- licie chyba byłemu naukowcowi na niewinną zabawę, o jakiej na- wet nie wiecie. Będę jeszcze znów największym uczonym. Razem z wami. ¦— Dlaczego jesteś taki, Mat? — Jaki? — Trudno mi to określić. Czy jesteś poważny, czy się uśmie- chasz, mam wrażenie, że po cichu zawsze się z nas naigrawasz. — Bo was kocham. — To ma być miłość, te rozkazy i wymagania? — To też jest miłość. Die patrzyła rozbawiona na Eviego, schylonego nad tylnym pul- pitem sterującym. Każdemu ruchowi jego ręki odpowiadało błyś- niecie lampki, czasem całe fontanny świateł przebiegały po umie- szczonym jeden nad drugim modułach. — A co robi Evi? — On też kontroluje. — Co takiego? — Naszą droższą niż życie energię oraz jej tajemnicze kanały. — Nie słyszałam przedtem od ciebie nigdy nawet połowy tych żartów. Byłeś cichym i spokojnym chłopcem. — Co to znaczy: przedtem? •— głos Mata stwardniał o ton. Die spojrzała mu prosto w oczy. — Wiesz dobrze. Wiesz także, że nie mogę powiedzieć, kiedy to było. Sam tego zabroniłeś. — Teraz już się nie uśmiecham, Die. Nawet wewnątrz się nie śmieję, jak to stwierdziłaś. I jeśli natychmiast nie przestaniesz, bę- dzie jeszcze gorzej! — Grozisz mi? — Ostrzegam cię! Die odwróciła się. Patrzyła znów na Eviego, który stanął już przy następnej tablicy przyrządów. Evi spoglądał na Mata. — A czy mogę mówić o czymś innym? — Bądź teraz przez chwilę cicho, Die. Gotów jesteś, Evi? Evi skinął głową. Mat podszedł do pulpitu. Ciągle i wciąż od nowa to przeklęte sprawdzanie. O, Boże, gdybym miał w sobie choć ułamek pewności siebie Sida! Jak to możliwe, że on się nie bał? Jak mógł ufać temu niewiarygodnie skomplikowanemu systemowi? — Zaczynaj, Evi! Start! Teraz fajerwerk kolorów rozpoczął się na pulpicie sterowniczym. Czerwone, zielone i białe światła, pulsujące zielonkawo i niebiesko wężyki na ekranach oscyloskopów, żółte prostokąty oznaczające sta- łe poziomy transmisji. Jestem chyba jak szalony zegarmistrz w średniowieczu, który nigdy nie wierzył, że zegar idzie dobrze. Cią- gle go musiał rozbierać, żeby się przekonać, czy rzeczywiście obra- cają się zębate kółka. Lecz i on był w nieporównanie lepszej sy- tuacji ode mnie. Wiedział chociaż, co z czym złożył, żeby się krę- ciło. Ja zaś nauczyłem się tego niedawno, w dodatku nie mogę uwierzyć, że dobrze. Zwariuję od tej niepewności. Po co sprawdzać codziennie te sześć metrów okablowania, które leży pod podłogą między Evim a mną. Tylko że jeśli tego nie zrobię, zacznę się trząść ze strachu. Muszę wiedzieć, tak, w każdej chwili muszę być pewny, że wszystko pracuje bezbłędnie. To wszystko, co mogę zro- bić. Nie potrafię bowiem skontrolować, czy koordynator prawidło- wo wprowadza poprawki kursu. Wiem natomiast, że coś wykonu- je i że dysponuje w tym celu odpowiednim zasilaniem. — W porządku, Evi! Chodź teraz tutaj! Nie będzie czekał na przebudzenie Grona, sprawdzi także siłow- nię. Evi stanął przy nim bez słowa. Tu każdy się zmienił, pomyślał Mat, i nie mogę się temu dziwić. Ci dwaj chłopcy milczą jak gła- zy, Gron stał się marzycielem, Die zaś, ta cicha Die — przypomniał sobie, jak kuliła się kiedyś na dziobie łodzi, tylko jej brązowe oczy fyły, skacząc spojrzeniem z fali na falę — tak, ta sama cicha Die mówi teraz za nas wszystkich. — Wiesz, co masz robić? Evi znów skinął głową. Mat ruszył w kierunku najdalszej tabli- cy sterowniczej. Die towarzyszyła mu jak cień. — Proszę cię, teraz nic nie mów! Zaczynam, Evi! Oczywiście reaktory są zupełnie w porządku. Strumień neutro- nów — zawsze podchodził do tego podejrzliwie — był w normie, temperatura w normie, prędkość przepływu chłodzenia trochę wyż- sza niż zwykle, ale to koordynator ją tak nastawił, kiedy Mat spał. Wzruszył ramionami. Koordynator wie, co robi, a pompy wytrzy- mują. Do jutra tak zostawi, a potem spróbuje zmniejszyć trochę natężenie przepływu. Jeśli koordynator nie zrezygnuje, to dobrze, jeśli zaś z powrotem ustawi wyższą prędkość, zapyta go. Już nie chciał po raz drugi popełnić tego samego błędu, co na początku, kiedy to zasypywał koordynator najprzeróżniejszymi niedorzecz- nymi pytaniami. Koordynator odpowiedział mu na to żądaniem uporządkowania pytań, podając sposób ich pogrupowania, harmo- nogram zadawania pytań. Koordynator nie ma uczuć w naszym rozumieniu, natomiast sta- ra się jak najbardziej efektywnie zorganizować swoją pracę, jak każdy sterujący system elektroniczny. Gili zaczerwienił się, kiedy odczytał na monitorze tę szczegółową propozycję koordynatora. Sid za takie pytania wysłałby go po prostu do wszystkich diabłów. Odpowiedź koordynatora oznaczała to samo. Teraz, kiedy skończył już sprawdzanie reaktorów, przemknęła mu przez głowę myśl, że wykonywanie tej całej rozpaczliwie szczegółowej i zbytecznej pracy nakazywał mu nie tylko lęk. Dzię- ki temu czas płynie szybciej do chwili, gdy winda rusza z nim w dół. Nie, o tym teraz nie wolno myśleć. Był wdzięczny Die za to, że nie wytrzymała dłużej milczenia. — Czy mogę już mówić? Mat uśmiechnął się. Die swoimi kocimi oczami ogarnęła całą jego postać. Schudł, pomyślała, skronie mu się zapadły, nos wy- dłużył, oczy ma podkrążone. Tylko ten uśmiech zachował coś z cichego, miłego chłopca, który tam, na rufie łodzi, obok Grona, wyglądał jak młody bóg morza. — Możesz, Die. — Pokażesz mi je? Pokazała ręką na ekrany w suficie. Gili patrzył na nią zamyślony. Tylko ona jedna spośród nich wszystkich lubi gwiazdy. Czyżby ukryte dziedzictwo po Sidzie? Ale w jaki sposób? Nowa metoda była całkiem inna, każdy z nich otrzymał tylko jego, co prawda w różny sposób. Czyżby więc ko- ordynator wykazał trochę twórczej fantazji przy modelowaniu? Już w układach o mniejszej pojemności pamięci nie sposób oce- nić istnienia i roli wewnętrznych, samoistnych struktur. Możliwe, że koordynator nie uważał polecenia „mniejsza intensywność" za dostatecznie dobrze sformułowane i sam, według opracowanego przez siebie systemu selekcji, określił tę „mniejszą intensywność", taką, z jaką oryginalny Gili pamiętał dawnego Sida. On sam wte- dy myślał tylko, że kobieta nie może mieć psychiki mężczyzny. Właściwie to chciał tylko, po sukcesie z Evim i Opem, dalej dosko- nalić swój nowy i — nie wstydził się tego określenia — genialny pomysł. Dlatego chciał przekazać Die świadomość z jeszcze mniej- szą intensywnością. Może koordynator wiedział, że z dwóch pierw- szych — z Eviego i Opego — chciał zrobić astronawigatorów? Mo- żliwe, myślał przecież na głos, koordynator zaś, tak jak i Wania, ustawiony był na kontakt słowny. Kiedy przyszła kolej na Die, jako trzecią, może koordynator posłużył się tą motywacją przy wyborze tego jednego, oryginalnego reprogramu? Jeśli to się kiedykolwiek wyjaśni, to chyba dopiero na Ziemi. Fakt, że Die, tylko Die lubi patrzeć w gwiazdy. — Czy mogę popatrzeć? — powtórzyła niecierpliwie. — Tak. Podeszła do pulpitu. Otworzyła się ponad nimi niezmierzona głę- bia przestrzeni, jakby jakaś ogromna ręka zdjęła nagle składający się z mozaiki szarych ekranów sufit. Die usiadła w fotelu przy pul- picie i odchyliła głowę do tyłu. Oczy jej rozwarły się jeszcze sze- rzej, jeśli to było w ogóle możliwe. Evi odszedł na bok i powoli, niepostrzeżenie usiłował cofnąć się do kabiny przyrządów, z upo- rem wbijając wzrok w podłogę. Mat obserwował go kątem oka z litością. I to ma być nawigator? Prawda, w jego pracy nie musi się oglądać tego widoku. Pamiętał, że Sid tylko raz włączył jedno- cześnie wszystkie ekrany — kiedy chciał napawać się widokiem nieba po skończonej pracy. Zrobił to tym samym ruchem, tak sa- mo, jak teraz Die. A on sam? On i na gwiazdy patrzył przez pryz- mat zadania. Lecą wśród nich, aby dotrzeć tam. Można już było odróżnić Słońce, podrzędną żółtawą gwiazdkę tuż nad ich głowa- mi. Pozostawili już za sobą połowę drogi. Siła ciążenia wytworzo- na przez grawitory — siedemdziesiąt procent ciążenia ziemskiego, mniejsze zużycie enegrii i takie samo poczucie bezpieczeństwa — na próżno przekonywała go, że stoi na podłodze. Gdy patrzył w górę, na Słońce, miał wrażenie, że lecą w dół, prosto na nie. Nie- skończony spadek w pustkę, którą można jednak objąć rozumem, jeśli widzi się całość ich zadania. Przeszedł go dreszcz. Zarówno Gili, jak i Mat muszą teraz przyznać, stojąc tak w sterowni pę- dzącego statku, że to jest jedyna rzeczywistość, zawierająca w so- bie wszystko. Zadanie, zatoka, Nea, oni wszyscy są tylko atomami, może specjalnymi, lecz nieistotnymi cząstkami wszechogarniającej myśli, sensu samego w sobie. On to nadaje znaczenie ich walce, zadaniu, męce, goryczy z kielicha, który sami sobie napełnili. To on zadaje mu stale i niezmiennie jedno pytanie: czy warto? A może pytanie to stawia samemu sobie? Czy to ten widok zmusza go do ostatecznego pytania, przed którym dotąd udało się uciec? Bo jeśli będzie musiał kiedyś na nie odpowiedzieć, cóż powie? — Mat — dobiegł go szept Die. — Słucham. — Ty wiesz wszystko, powiedz, dlaczego je kocham? — Nie wiem. — Nie chcesz mi powiedzieć. — To, co potrafiłbym powiedzieć, nie jest pełną prawdą. A i tak byś mnie nie zrozumiała. — Uważasz mnie za taką głupią? — Nie, ja sam też nie rozumiem... — Widziałam je... — zaczęła Die, zacięła się, ale wykrztusiła — w zatoce, każdego wieczoru patrzyłam na gwiazdy ponad drzewa- mi, wzgórzami i falami. Tak, tam lubiłam je najbardziej. Kiedy wychodziłam na brzeg i patrzyłam w morze, widziałam gwiazdy nad sobą i pod sobą. Zaczynały się u moich stóp, tam dokąd do- chodziły ostatnie fale i wokół były tylko one. Ale... — Mów dalej, Die. Nie gniewam się. Wiem, że teraz mówisz o zatoce nie dlatego. — Nie potrafię. — Czego nie potrafisz? — Mówić dalej. Wiem tylko tyle, że tam i wtedy gwiazdy były inne. — Oczywiście, Die. Załamanie światła w atmosferze... — Znów traktujesz mnie jak istotę bezmyślną. Nie o to chodzi. — A o co? — Tam, w zatoce — z trudem mówiła Die — tam... one były częścią czegoś, co uważaliśmy za wszystko. A tutaj... — Rozumiem, Die. — Ja też, choć tego nawet nie wypowiedziałam. Tylko nic mi to nie daje. Tobie też nie. — Dlatego o tym nie myślę — skłamał Mat. — Patrzeć na gwiaz- dy można. Myśleć o... — Mat, czy mogę cię o coś zapytać? Szczupłe ciało Die wydawało się unosić nad fotelem. Jej oczy łapczywie chwytały blask gwiazd. Gili nigdy nie znał się na sztuce, ale teraz bolało go, że następny ruch zniszczy na zawsze piękno tej nieruchomej, zastygającej w wieczności chwili. — Oczywiście, pytaj. — Czy z Neą też mówisz o gwiazdach? W sterowni panował bezruch. Evi stał milcząc przy tablicy roz- dzielczej, Die nie zmieniła pozycji. Musi jej odpowiedzieć, natych- miast i zupełnie obojętnie. — Nie — odpowiedział trochę wolniej, niż chciał — nie mówi- liśmy jeszcze o tym. Podszedł do pulpitu i wyłączył ekrany. Die nie odezwała się ani słowem, spojrzała tylko na niego. Mat zniósł jej spojrzenie bez mrugnięcia okiem. Czuł, że z gniewu, który się w nim gotował, na- pięła mu się skóra na twarzy. To była bardzo brzydka sztuczka z twojej strony, Die. Najpierw wielkie słowa o gwiazdach. Jak głupi wpadłem w tę pułapkę. Jeszcze mi za to zapłacisz, nie te- raz, a kiedy będziesz tego najmniej oczekiwać. Teraz bowiem bar- dzo byś się ucieszyła, gdybym zaczął krzyczeć. Nie, jesteś mądrym obserwatorem, starczyłaby ci nawet najdrobniejsza zmiana w moim zachowaniu, gdybyś ją tylko zauważyła. Natychmiast obróciłabyś ją przeciwko mnie. Nie jestem żółtodziobem, Die. Teraz ci sią wspaniale udało, ale kiedyś się na tym sparzysz. — Wstań stąd, Die. Muszę pracować. Usiadł i na chybił-trafił przesunął kilka przełączników. Na ścia- nach i tablicach znów rozpoczęła się gra świateł oświetlająca syl- wetkę Die na czerwono i zielono, gdy szła w kierunku windy. Evi ruszył za nią, jakby chciał ją o coś zapytać, ale zatrzymał go wzrok Mata. Drzwi windy bezszelestnie zamknęły się za dziewczyną. Evi znów stanął pod ścianą. — Siadaj już wreszcie — odezwał się Mat — masz zamiar ster- czeć tu przez całą wachtę? Evi posłusznie usiadł na fotelu jak najdalej od Mata, przed ekra- nem radaru. Starał się za żadne skarby nie spuszczać wzroku ze świecącego słabą poświatą rybiego oka ekranu. Rozdział dwudziesty Wydarzyło się to na końcu cyklu, podczas ostatnich szesnastu go- dzin służby Arro. To, iż inni także się o tym dowiedzieli, było nieuniknione. Podczas pierwszej części służby nic jeszcze nie wska- zywało na to, że Arro tak źle się czuje. Siedział cicho, jak to było w jego zwyczaju, i patrzył przed siebie. Mat nie reagował, już od dawna wykonywał za niego kontrolę siłowni. Prócz tego na służ- bie był jeszcze Ope i w razie potrzeby można było go wezwać. Po- tem Ope odszedł, Mat zaś jak zwykle poczekał, aż pojawi się Nea. Arro wpatrywał się przez chwilę w wychodzącą z windy Neę, a potem bez słowa wyciągnął do niej rękę. Nea nie zauważyła tego, patrzyła z uśmiechem na stojącego przy pulpicie Mata. Nagle z gardła Arro wyrwał się jakiś bulgot, całe jego niegdyś potężne ciało przeszedł dreszcz i runął twarzą na podłogę. Kiedy próbowali go ocucić, wrócił Ope, którego zaniepokoiło, że Mat tak długo nie schodzi. Zanim Mat zdołał mu przeszkodzić, zbiegł na dół do ka- bin i obudził innych. Agonia Arro była długa, tak długa, że starczyło czasu, by Gron, Die i Evi rozbudzili się całkowicie. Mat i Nea ułożyli Arro z powro- tem w fotelu. Stali teraz wszyscy wokół niego, obserwując z prze- rażeniem jego nierówny, gasnący wśród skurczów oddech. Nea za- chowywała się zupełnie nieobliczalnie, klęczała przed Arro obej- mując go za nogi i głośno łkała. Die powstrzymywała się ze wszy- stkich sił, by na nią nie krzyczeć, by jej nie uciszać, ale potem pomyślała, że lepiej, jeśli płacz Nei zagłuszy jęki Arro. Evi i Ope stali w milczeniu, z zaciśniętymi zębami. Gron przecierał oczy, nie można się było zorientować, czy z żalu, czy że snu. Mat odszukał puls w zwisającej ręce. Piękny obrazek — przemknęło przez gło- wę Die. Zdziwiła się, bo nie rozumiała, co to znaczy. Co to jest obrazek? Czyżby to Gili myślał we mnie? Nagle odnalazło się zna- czenie słowa i to rozzłościło ją jeszcze bardziej niż zachowanie Nei. Gili ma rację. Warto byłoby skoczyć im do oczu. Potem nadeszła ciągnąca się w nieskończoność chwila, kiedy po ostatnim oddechu na próżno czekali na następny. Arro leżał sku- lony, zmarszczki ściągniętej bólem twarzy wygładziły się, głowa powoli osunęła się na bok. Mat puścił przegub. Płacz Nei przeszedł w wysoki, histeryczny krzyk. — Nie, nie, nie chcę! To nieprawda! Arro, wróć! Nie, nie... Arro!!! Die najchętniej dałaby jej kopniaka, gniew nie mógł znaleźć innego ujścia. Czy to też podpowiada jej Gili? Nie, Gilla teraz nie ma, nie ma nawet śladu po Galatei, są nad zatoką, na okrągłym placyku otoczonym szałasami, gdzie starcy wydają wyroki siedząc na płaskich kamieniach. Kobieta jest dotąd twoja, dopóki potrafisz ją przy sobie zatrzymać. To prawo. Silniejsze od niego jest prawo głoszące, iż zabójca osłabia całą wieś — jest więc zabójcą wszyst- kich. Wyciągniętą ręką wskazała na Mata. — To ty go zabiłeś! — Milcz, Die! Nie wiesz, co mówisz! — Bardzo dobrze wiem! Zabiłeś go! To on jest zabójcą! — "Nie mówiła o nim po imieniu. Zabójca nie ma imienia, traci go w mo- mencie popełnienia czynu. — To on! Zaraz wam to wyjaśnię. — Milcz! — Nie! On... Pomoc przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Nea podniosła się i zaczęła krzyczeć. — Tak, to on! To on! Wiem dobrze. Wiedziałam wcześniej niż Die! Wstręt odebrał Die mowę. Jak ta śmie się odzywać! Była w zmo- wie, a teraz... — Dość tego! — Mat spróbował przekrzyczeć Neę. Chwycił ją za ramiona i zaczął potrząsać. — Milcz! Słyszysz! Milcz, Nea! Ty sama wiesz najlepiej, że to nieprawda! Tylko ty znasz całą prawdę! — Zabiłeś go! — krzyczała Nea. — Nie, nie zabiłem! Czy dlatego, że one obie naraz zwariowa- ły — zwrócił się do mężczyzn — ja mam być mordercą? Nie wie- rzycie mi? Gron tępo mrugał oczami. Nea ciągle się szczerzy, powiedział kiedyś Ope. Teraz Nea płacze i oskarża Mata. Prawda, że Mat pobił kiedyś Arro, ale nie można umrzeć od pobicia tak późno po bójce. Prócz tego to Die pierwsza rzuciła oskarżenie, a nie Nea. Dlaczego tak zrobiła? Teraz patrzy na mnie i czeka... Na co czeka? No tak, przecież jest dowódcą. Prawda, w łodzi rozkazywał Arro, ale Mat udowodnił... Nei udało się w jakiś sposób uwolnić ramię z rąk Mata i rzuciła się na niego z pięściami. — Morderca! Morderca! — krzyczała coraz głośniej starając się bić go coraz silniej. Mat nie mógł jej obezwładnić i zaczął się co- fać. — Nie pozwólcie jej — krzyknął. — Rozpacz odebrała jej ro- zum, nie widzicie? Gron chciał skoczyć, ale na drodze stanął mu fotel ze zwłokami Arro. Ope dosięgnął jej w dwóch skokach i powalił na ziemię. A potem, tak szybko, że Gron dopiero po chwili zorientował się, co się stało, wymierzył cios w kark pochylającego się nad Neą Mata. — Był mordercą — stwierdził spokojnie, prostując się. Z nie- ruchomą twarzą patrzył, jak żona jego zmarłego brata próbuje 1 wyswobodzić się spod ciała, które ją przywaliło. — Nie on zabrał nas znad zatoki, racja, ale on przeszkodził nam powrócić. Zmusił nas do drogi, w której prędzej czy później wszy- scy zginiemy. Od chwili startu nie powiedział jeszcze tak wiele, jak teraz. — Ale... — zaczął Gron. — Milcz! — ucięła krótko Die. Zanim ten palnie jakieś głupstwo, trzeba się dowiedzieć, co zamierzają obaj chłopcy. Nie miała wcale ochoty, aby załatwili Grona tak samo sprawnie jak Mata. Niewie- le mu z tego przyjdzie, że jest silniejszy, bo ich jest dwóch. — No, a co teraz? Co dalej? Specjalnie nadała ostatniemu słowu niejasną intonację. Niech oni pierwsi się wypowiedzą. Evi zrozumiał wcześniej od brata, co Die ma na myśli. — Nic — powiedział — wracamy do domu. — Potraficie? — W przeciwnym razie bym tego nie mówił. Całe sterowanie jest dużo. prostsze, niżby się to wydawało z misterium, jakie koło tego robił Mat. — Jesteś tego pewien? Gron znów chciał się wtrącić, ale Die nakazała mu gestem mil- czenie. Biedny Mat, pomyślała, obawiałam się go, to prawda, ale zawsze... —- Tak. — Ile to zajmie czasu? — Powrót? Nie potrafię ci tak od razu odpowiedzieć. — Nie, ile czasu zajmie sam manewr powrotu? — Musimy najpierw wykonać obliczenia. Sporo. Zejdą na to ze trzy tygodnie. — A co z nim? Z mordercą? — Nea uznała, że już najwyższy czas się wtrącić. Czuła ogromny ból, ale mimo to nie może pozwo- lić, żeby te młodziki załatwiały sprawy poza jej plecami. Die też jest od niej młodsza. Evi spojrzał na nią, ale Nea udała, że nie rozumie tego, co wy- czytała w jego spojrzeniu. — Morderca? Co z mordercą? Die obawiała się, że tamta znów zacznie histeryzować. Wtedy już by chyba nie wytrzymała. — Później — głos Eviego zabrzmiał głucho jak uderzenie kamie- nia o dno łodzi. — Później. Razem z tobą — dodał, żeby Nea nie miała żadnych wątpliwości. — Jeszcze przez pewien czas możemy go potrzebować. Die to już wystarczyło. — A dopóki będą trwały obliczenia, wszystko tak zostanie? — Tak. Nie zaczniemy hamowania, dopóki wszystkiego nie wy- liczymy. — Dlaczego? I tak niewiele się dowie z odpowiedzi, ale nie dlatego pytała. Miało to być zabezpieczenie. Muszą się przygotować, że jest rów- nym rangą partnerem i wolno jej stawiać pytania. — Nową trajektorię będziemy obliczać wychodząc z parametrów dotychczasowej. Jeśli wcześniej zaczniemy hamowanie, wszystko się zmieni. — A co z paliwem? — Gron był bardzo dumny z tego, że udało mu się wtrącić. — Powinieneś wiedzieć tak samo dobrze jak my, że wystarczy. Die aż sapnęła ze złości. Nie na próżno obawiała się, że Gron się odezwie. Ta odpowiedź go demaskuje. Będzie musiała sama trzy- mać w ręce chłopców. — Co z nim zrobić? — spytała szybko, żeby Gron nie zdążył całkiem zniszczyć swego autorytetu. — Na dole jest pomieszczenie, w którym temperatura jest uje- mna — powiedział Ope, jakby tylko o tym myślał przez cały czas. — Dobrze. Zanieście go tam. — Die zaciskając zęby walczyła o pojedyncze punkty przewagi. Nie zauważyła nawet, że wyraże- nia o punktach mógł użyć tylko Gili. Już potrafię im rozkazywać. — A co z Matem? — Zamknijmy go w kabinie! — podpowiedział usłużnie Gron. Evi spojrzał na Neę. — Nie — powiedziała. — Dlaczego tak na mnie patrzysz? — krzyknęła wysokim gło- sem Nea. — Czy myślisz, że ja... — Cicho bądź! Nic nie myślę! — A więc? — naciskała Die. — Lepiej wyjaśnić wszystko teraz, od razu. — Jego też zamkniemy na dolnych poziomach. — Co takiego? — zapiał Gron myśląc o celach lodowniach. — Tam też działa klimatyzacja, aż do jedenastego poziomu. Za- blokujemy windę, żeby zjeżdżać tylko do piątego. — I pozwolicie mu swobodnie poruszać się tam na dole? — przestraszyła się Die. — Dlaczegóż by nie? Nie byłaś tam jeszcze, Die. Jeśli zamknie- my śluzy piątego i szóstego poziomu, nie będzie się mógł wydostać. Przez interkom możemy sobie nawet z nim porozmawiać. Powie- my mu, że jeśli się będzie grzecznie sprawował, to włączymy mu nawet oświetlenie. Ile razy Evi przemyśliwał wszystko podczas swoich niemych wacht, żeby opracować to tak dokładnie? — błysnęło Die pytanie Gilla. Evi siedział wtedy, patrzył na Mata, chodzącego, sprawdza- jącego układy, wykonującego pomiary, ziewającego, uśmiechają- cego się po chwilach miłości z Neą — siedział i myślał o tym wszy- stkim. — A jak mu będziemy dostarczać jedzenie? — spytała. O ile więcej jest kłopotów z żywym, ale Mat może im się jeszcze przy- dać. — Powiemy mu, że jedzenie będzie dostawał tylko wtedy, gdy zjedzie na siódmy poziom. Wtedy możemy spokojnie otworzyć ślu- zę między poziomami pięć i sześć i zostawić mu żywność. Jeśli nie będzie schodzić na siódmy poziom, będzie głodował. Można też bę- dzie zjeżdżać do niego windą, ale wyłącznie z infrapistoletem. Nea znów uznała, że nadarza się okazja do manifestacji uczuć. — Żywność? Dla mordercy? Dla tego, który zabił... — Cicho bądź, Nea! — spokojny głos Eviego zabolał ją jeszcze bardziej niż uderzenie. — Proszę cię. Wydaje mi się, że i ty chcesz jeść. Rozdział dwudziesty pierwszy Pierwszy dzień po odzyskaniu świadomości przesiedział po ciemku, rycząc na głos ze złości. Właściwie nawet nie przez cały dzień, Evl komunikował mu co godzinę dokładny czas. Po dziewiętnas- tym takim komunikacie doszedł do wniosku, że Evi ma więcej ro- zumu, niż przypuszczał, więc ucichł. Później wstydził się, że zde- cydował się na to tak późno. Był za bardzo zmęczony, by coś wy- myślić, wiedział, że najpierw musi się wyspać. Był jednak tak zmęczony, że nie potrafił zasnąć, usłyszał jeszcze dwudziesty ko- munikat o czasie. Najuprzejmiej, jak tylko potrafił, poprosił Evie- go, by zostawili go w spokoju chociaż przez sześć godzin, bo chce się wyspać. Evi okazał się bardziej wspaniałomyślny, niż mogło się wydawać. — Pozostawię włączony odbiór. Jak się obudzisz, Mat, zgłoś się sam. — Dziękuję. Spał ponad dziesięć godzin. Kiedy się obudził, wezwał Eviego, mówiąc mu, że jest głodny i spragniony. — Najpierw ustalimy pewne reguły bezpieczeństwa, Mat. Na wstępie ostrzegam cię, że schodzimy z pistoletem. — Jeśli wam to potrzebne do szczęścia, to ja nie mam nic prze- ciwko temu. Chcę jeść i pić. — Już idziemy. Włączyło się oświetlenie. Czekał na nich na korytarzu siódme- go poziomu, tak daleko od windy, jak tylko mógł. W drzwiach windy najpierw ukazała się lufa infrapistoletu. — Sami się ośmieszacie, tak się mnie obawiając. Postawcie tam tacę. — Musimy porozmawiać, Mat. — Nie można trochę później? Jestem strasznie głodny. — A więc krótko, bez zbędnych wstępów, żebyś miał nad czym myśleć. — Proszę bardzo. — Sprowadzamy Galateę z powrotem do domu. — Czy decyzja zapadła jednogłośnie? — Kiedy ty dowodziłeś, nigdy nie zadawałeś takich pytań. — Prawda — przyznał Mat — zupełnie zbędne pytanie. — Wtedy było zbędne? — Nie, teraz. ¦— A więc przyjąłeś do wiadomości? — Tak. — Masz teraz o czym myśleć. Możesz nas wezwać, kiedy ci się podoba. Lufa pistoletu zniknęła, drzwi windy zamknęły się. Mimo ogrom- nego głodu Mat najpierw dokładnie przyjrzał się jedzeniu, które mu przynieśli. Była to podwójna porcja. Nie miał jeszcze pojęcia, jak to zrobi, ale już w tej chwili wiedział na pewno, że wygra. Zjadł wszystko i zasnął na następne dziesięć godzin. Kiedy się przebudził, poczuł, że coś się wokół niego zmieniło. Kiedy zasypiał, marzł. Teraz było mu ciepło tak, jak na poziomie kabin mieszkalnych. Była to następna wyraźna oznaka gotowości do pertraktacji ze strony chłopców. Uśmiechnął się. Jeśli Evi włą- czył kamery i widzi go w tej chwili, może go za karę zacząć mo- rzyć głodem, widząc, jaki jest rozbawiony. W porządku, chłopcy. Muszę tylko uważać, żebyście nie użyli broni w waszym wielkim zdenerwowaniu. Muszę was jakoś odzwyczaić od noszenia jej. A mo- że nie warto ich tego oduczać? Wezwał sterownię. Najpierw ustalili harmonogram połączeń, żeby sobie nawzajem niepotrzebnie nie przeszkadzać. Dopóki trwały obliczenia, Evi i Ope zmieniali się co dwanaście godzin. Die i Gron następowali za nimi z sześciogodzinnym przesunięciem. — A Nea? — spytał. — Nea się nie liczy. Może robić, co chce, dostaje posiłki. Mat skinął głową. Tak jest, Nea się nie liczy. Tak cię kochałem, Neo, że to wszystko musiało się tak skończyć. Zabiłbym dla ciebie Arro, ale nie było takiej potrzeby. Zabiła go tęsknota, a przede wszystkim fakt, że ja zostałem dowódcą. Nie mogłem tego nieste- ty zmienić. Uwierzyłaś, że ja go zabiłem, bo chciałaś, żeby tak by- ło, a kiedy umarł, sama poczułaś się winna. Gillowi bardzo się nie spodobało, że Mat zorientował się w tym dopiero teraz. Gdybyś wcześniej na to wpadł, ty idioto, nie siedziałbyś teraz tutaj. Ale i ty ją kochałeś, Gili? Nigdy się temu nie sprzeciwiałeś! To było jednak co innego, bo ja, Gili... Ten pięknie rozwijający się wewnętrzny dialog przerwał mu Evi: — Mat, słyszysz mnie? — Oczywiście. — Tylko tak pytałem, bo nagle ucichłeś. — Rozmyślałem. — Możemy rozmawiać dalej? — Proszę bardzo. Eddie opisał mu w kilku słowach przeprowadzone dotąd obli- czenia. Działali w dobrym kierunku, ale za wolno. Mat ostrzegł ich, że w takim tempie obliczenia będą trwały nie dwa, czy trzy ty- godnie, ale co najmniej pięć. — Zdajemy sobie z tego sprawę, Mat, ale co mamy zrobić? Mo- żesz nam coś poradzić? Miał już na końcu języka propozycję: wypuśćcie mnie, a ja wam to policzę razem z koordynatorem. Rozmyślił się jednak, byłoby to podejrzane. Nawet jeśli sią zgodzą, będą mi sterczeć nad gło- wą z pistoletem. — Jeśli... — celowo zawahał się na moment — jeśli przyniesie- cie mi tu ręczny kalkulator, pójdzie trochę szybciej. Mogę go włą- czyć tu do sieci. — Dziękujemy, Mat. Już go niesiemy. — Evi? — Tak, słucham! Uśmiechnął się ironicznie. — Nie zapomnij o pistolecie. — No, wiesz, Mat! — Evi był wyraźnie zmieszany. Przyszedł jednak z bronią w ręce. Cały tydzień liczył dla nich na podręcznej maszynce, a przez ten czas męczył ich poleceniami kontroli urządzeń, jakby stał za nimi w sterowni. Evi i Ope przyznali mu zresztą rację, tak samo jak przedtem musieli być pewni bezbłędnej pracy wszystkich sy- stemów statku. W zamian za to dostali od Mata tyle wyników, że rzeczywiście przyspieszyło to ich pracę. Evi rozpływał się we wdzięczności. Mat wielkodusznie zbywał go półsłówkami. — Jeśli taka zapadła decyzja, lepiej ją wykonać jak najszybciej. Przemyślałem wiele spraw, od kiedy tu siedzę. — Cieszę się, że to słyszę, Mat. — Dobrze, chłopcy, pracujcie tak dalej i nie zapominajcie o kon- troli systemów. Po trzech dniach, dokładnie wtedy, gdy — jak wiedział — Gron zmienia na stanowisku Die, wezwał ich poza normalnym harmono- gramem połączeń. — Zepsuł mi się kalkulator! — Co takiego? Nie rozumiem — wyjąkał Ope. — Jest jakieś zwarcie w moim komputerze. Przy najbliższej okazji przynieście mi kilka narzędzi. Może uda mi się coś z tym zrobić. Wyliczył im po kolei, jakie narzędzia są mu potrzebne. Po dzie- sięciu minutach Ope zameldował mu, że schodzi. — Dobrze, czekam. Hasło: pistolet. Ope wymamrotał coś o głupich żartach, ale mimo to nie zosta- wił pistoletu w sterowni. — Połóż tam — kiwnął mu Mat, który nawet nie podniósł się z łóżka, stojącego na zakręcie korytarza tak, żeby można je było widzieć od drzwi windy — zaraz tam podejdę. Pilnie przyciskał klawisze wyłączonej maszyny. — Żebym jeszcze wiedział, co się zepsuło! A może to nie kalku- lator, a zasilanie? Zmiana Opego miała się ku końcowi, był za bardzo zmęczony i nie podjął dyskusji. — Życzę sukcesu, Mat. Mam nadzieję, że szybko usuniesz awa- rię. Mat westchnął głęboko. Nie podniósł nawet głowy, skinął tylko Opemu na pożegnanie. Odczekał, aż ucichnie szum windy i wyskoczył z łóżka. Odciął ze sznura zasilającego kalkulator kawałek przewodu długości ja- kichś dwudziestu centymetrów, starannie obnażył oba końce z izo- 154 lacji. Potem stanął na łóżku i nie zważając na to, że nadmuchiwa- ne poduszki wymykają mu się spod nóg, wyciągnąwszy się, do- sięgnął biegnącej pod kątem czterdziestu pięciu stopni od ściany płyty zakrywającej kable u styku ściany i sufitu. Pracował spraw- nie, po kolei odkręcił wszystkie śruby trzymające płytę. Kiedy wy- ciągnął ostatnią, gruba, długa na półtora metra płyta z tworzywa odchyliła się. Chwilę ważył ją w ręce, wreszcie starannie ustawił opierając ją o ścianę naprzeciw łóżka. Wdrapał się znów na łóżko, obejrzał się jeszcze raz, aby zapamiętać, gdzie odstawił płytę i za- jął się przewodami. Po piętnastu minutach nowe wezwanie przerwało obliczenia. — No, teraz się doigrałem! Nie gniewaj się, Ope, ale to nie moja wina, to ten przeklęty przewód... — Co się stało? — Nie widzisz? Spójrz na tablicę siódmego poziomu. Awaria w sieci. Miałem rację, kiedy podejrzewałem, że zwarcie jest w za- silaniu, a nie w kalkulatorze. Nie rozumiem tylko, co jest z bez- piecznikami? Siedzę tu teraz po ciemku, a zwarcie nam zżera ener- gię, może się nawet coś zapalić, wyłącz szybko tę sekcję! Ope rzucił się do tablicy rozdzielczej. — Wyłączyłeś już? — niecierpliwił się Mat. — Czuję smród spa- lenizny. Na pewno izolacja się pali... — Już wyłączyłem. — Dobrze, nic gorszego już się nie stanie. — Co mam teraz robić? — głos Opego brzmiał rzeczywiście bez- radnie. — Najlepiej będzie od razu zlokalizować zwarcie. Dopóki cze- goś nie zrobisz, nie będzie tu u mnie działać ani światło, ani ogrze- wanie. Bez ogrzewania dam sobie jeszcze jakoś radę, ale to głu- pio tak siedzieć po ciemku, kiedy jest jeszcze tyle roboty. — Zejdę do ciebie! — Zostaw to, Ope! Zaraz będzie zmiana Eviego, ty już pewno jesteś zmęczony, nie dawałem ci spokoju. — Nie, już idę! Co mam wziąć ze sobą? — Weź tylko latarkę, no i — Mat zachichotał — nie zapomnij o pistolecie! — Głupi! — wrzasnął Ope biegnąc do windy. Gron gapił się na niego niczego nie pojmując. — Co ci się stało? — Nic, ty też jesteś głupi! W połowie drogi zatrzymał się i zawrócił do pulpitu. Zerwał zawieszony na poręczy fotela pistolet i zarzucił go na szyję. — Nie rozumiem... — zaczął Gron, ale Ope już zniknął w win- dzie. Gron bardzo nie lubił siedzieć sam, dlatego ucieszył się, kiedy usłyszał po kilku minutach wracającą windę. Dowie się nareszcie, co tak wzburzyło tamtego. W padającym od tyłu z góry na postać świetle w pierwszym momencie nie poznał, kto wychodzi z windy. Tamten odezwał się i Gron poczuł, jakby go przyśrubowano do fo- tela. — Wiem, Gron, że ty nigdy nie uwierzyłeś, że jestem morder- cą. Teraz udowodnię wam, że jestem mordercą. Mordercą was wszystkich. Rozdział dwudziesty drugi Gdy nadchodzi pora rozrachunku, przynosi on ulgę także temu, który okaże się stroną przegrywającą i który się go obawia Gdy zwycięzca zabija pokonanych lub karze ich w inny sposób, wszy- scy to rozumieją, a ponieważ buntowali się przeciw niemu, przyj- mują karę jako jeden z możliwych rezultatów buntu, wynik, któ- ry brali pod uwagę. Tymczasem Mat wydał ich na piekielne męki niepewności, ponieważ nie uczynił nic. Wszystkie jego działania służyły karze niejako pośrednio, nie można było odczuć, by celem ich miała być chęć ukarania. Tortura oczekiwania, od której nie mogli uciec ani na chwilę, była tylko dodatkowym elementem no- wego porządku na Galatei. Cel nowego ładu zaś pozostał ten sam, co dawniej: podążać w kierunku Ziemi, bez względu na okolicz- ności. Kiedy pragnął odpocząć, szedł na ósmy poziom, do robotów. Na tym samym poziomie zamknął w jednej kabinie całą broń ręczną ze statku, z wyjątkiem jednego pistoletu, który zawsze wisiał mu na pasku na szyi. Śmiejąc się wyjaśnił chłopcom, że wcale nie dla- tego nosi go przy sobie, żeby się ich bał, ale dlatego, by uchronić ich przed pokusą. Dodał też, że drzwi kabiny, gdzie zgromadzona jest broń i gdzie on sypia, strzegą dwa specjalnie zaprogramowane roboty. — Mają także specjalne zadanie — uśmiechnął się — jak tam zejdziecie, to się przekonacie. Żaden z nich nie zszedł, nie zapuszczali się nawet na szósty po- ziom. Pełnili służbę, jedli, spali, a przez cały czas ani razu nie patrzyli sobie w oczy. Pierwszym zaskakującym działaniem Mata, po tym, jak zrezy- gnował z policzenia się z nimi, był właśnie podział służby. Pozo- stawił układ dwunastogodzinny, ale już bez zachodzących na sie- bie zmian. Bracia pracowali na zmianę z Gronem i Die, Mat zaś budził się razem z nimi i działał bez przerwy przez szesnaście go- dzin. W rezultacie gdy Mat spał, na służbie byli zawsze Evi i Ope. Oczywiście pierwsza wniosła do takiego układu zastrzeżenia Die i zaraz, gdy tylko się odważyła, spróbowała je przedstawić w roz- mowie z Matem: — Tak bardzo nimi pogardzasz? Czuwają we dwóch, podczas gdy ty śpisz sobie w najlepsze, mogą robić, co im się żywnie po- doba. — Nic nie rozumiesz, Die. To nie pogarda. Tylko ich mogę zo- stawić bez pomocy w sterowni. Nie gniewaj się, ale oni naprawdę dużo lepiej znają się na tym wszystkim niż ty ezy Gron. — Nie boisz się, że będą chcieli się zemścić? — Zemścić? — Mat pokręcił głową. — Nie wiesz, co mówisz, Die. Sami skazaliby się na śmierć. — Jak to? — Popełnili jeden, jedyny błąd w obliczeniach, pomylili się z ilością paliwa. Już dawno przekroczyliśmy punkt krytyczny drogi. ¦— O jakim punkcie krytycznym mówisz? — W żadnym wypadku nie wystarczyłoby już na powrót do... — zawiesił głos na chwilę — domu. Prawda, Evi? — Tak jest. Evi teraz też wbijał wzrok w podłogę. Die roześmiała się iro- nicznie. — Sława wielkiemu Gillowi, mistrzowi tresury i jego poskro- mionym zwierzętom! — Na ten temat nie pozwolę ci żartować, Die! — To nie ja powiedziałam. — Jak to nie ty? — To on, wielki Gili. Skąd miałabym znać słowo: tresura? — Wszystko jedno, nie żartuj z tego. — Może sam mu to przekażesz? Ja też mam już dość tego, że ciągle się wtrąca. — Nie zdajesz sobie sprawy, z czym igrasz. — Może mnie nareszcie ukarzesz, czekam na to. — Mógłbym cię ukarać naprawdę tylko w jeden sposób, ale jest to kara za okrutna dla któregokolwiek z was. — Dalej więc, Mat! Nie potrafiła sobie wyobrazić niczego piękniejszego, niż widok Mata wyprowadzonego z równowagi, wszystko jedno za jaką cenę. — Chciałabyś zapomnieć, Die? — spytał Mat cicho. — Myślę, że dobrze jest zapominać. W chwili, kiedy to wypowiedziała, poczuła, że źle się stało. — Ale wszystko, Die — szeptał Mat. — Zatokę, morze, pagórki, lata, które spędziłaś z Gronem, wszystko? Zapomnieć tak, żeby ży- cie zaczęło się dopiero od następnej chwili, by nie było w nim ni- czego, prócz tych ścian, Galatei i tego, co jest na zewnątrz? Wskazał ręką na miejsce na suficie, gdzie przed startem wisiała półkula konsocjatora. — Jeśli rzeczywiście mówi to Gili, to powinnaś się domyślić, o co mi chodzi. Gron patrzył na nich w napięciu. Nie rozumiał niczego. Przecież w nim też był Gili, czuł jego obecność. Za każdym razem, kiedy o nim myśli, czuje, że Mat ma rację — muszą dotrzeć na Ziemię. Die kłamie. Przestraszył się tej myśli, jakby wypowiedział ją na głos. Pozbierał się jednak. Tak, kłamie. Był wdzięczny Gillowi za to, że z jego pomocą ważył się chociaż o tym myśleć. Die jest wspa- niała, ale nadszedł czas, by ją trochę osadzić w miejscu. W końcu nie może sobie pozwalać na... — Przestańcie już. Poderwali głowy. Ope? Spod świeżego bandaża jego oczy wy- rażały niezmierzoną pogardę. Mat uderzył go tylko raz, a i to w miarę możliwości ostrożnie, a potem od razu opatrzył mu ranę. Kant plastikowej płyty był ostrzejszy, niż myślał. — To nie ma sensu — mówił dalej Ope — musimy wykonać zadanie, nie możemy robić nic innego. A potem... — Nie — przerwał mu Evi. — Potem — powtórzył uparcie Ope. Die spojrzała na nich niczego nie rozumiejąc. — Co potem? O czym mówicie? — O tym samym, co zawsze — głos Mata był rzeczowy — wy- konują zadanie tylko do tego momentu. Potem nadejdzie pora roz- rachunku. — Po co o tym wspominać? — wybuchnął Ope. — W kółko to samo gadanie. Dziękuję ci, Mat, że nie przydzieliłeś mnie na wa- chtę razem z Die. Masz coś przeciwko temu, żebyśmy zaczęli? — Wytrzymasz? — Tak, ale idźcie już. Rozdział dwudziesty trzeci Nie liczyli, ile kolejnych zmian odbyli już od śmierci Arro. Go- dziny pełzły naprzód razem z nimi, zostawały potem z tyłu, ucie- kając donikąd, w miarę jak coraz bardziej zmęczeni wlekli się na górę do sterowni, a potem po służbie walili do łóżek. Galatea jakby zawisła nieruchomo w sieci niezmiennych pro- mieni gwiazd, nie mając już ani przeszłości, ani przyszłości. Nieskończoność przeniknęła przez podwójne ściany pancerza i siedziała za ich plecami. Patrzyli, odczuwali wszystko przez jej pryzmat. Wiedzieli, że to już nie Mat i jego rozkazy wyznaczają im porządek, ale właśnie ona, niepojęta nieskończoność, która wda- rła się w ich dusze. Zmieniała się tylko jedna gwiazda, na środku ekranu, prosto nad ich głowami. Jej żółtawe światełko stawało się coraz jaśniej- sze, a ponieważ wiedzieli, że tak ma być, więc na każdej kolejnej wachcie wydawało im się, że światło jest coraz silniejsze. Niosło ze sobą wezwanie, ukryte, a mimo to zrozumiałe dla wszystkich. Tam, stamtąd, lub też, jak mówił Evi, aż dotąd. Lecz także to „dotąd" utraciło już dawno cały swój ładunek, z którym je kiedyś powie- dział, utraciło sens. Pozpstało tylko zadanie i jedyna droga do jego realizacji: służba. Dwanaście godzin przy pulpicie, a potem ko- lejne dwanaście tam na dole, w kabinie, w ciężkim, śmiertelnym śnie, kiedy żywa i trzeźwa pozostaje tylko ta siedząca za nimi nie- skończoność. O jakiejś godzinie tego istnienia poza czasem, podczas zmiany, Evi przystanął koło Mata. — Kiedy wreszcie odłożysz pistolet? Wydaje ci się, że to jeszcze cokolwiek znaczy? Na zmęczonej, wychudłej twarzy Mata drgnęły mięśnie. Wy- plątał się z pasów i podał broń Eviemu. — Proszę. Weź go. Albo daj pistolet Opemu, jak wróci z kon- troli reaktorów. Może jemu to sprawi większą przyjemność. — Nie potrzeba mi go, Ope też go nie potrzebuje. Połóż go wreszcie gdzieś! Mat bezradnie ważył w ręce ciężką broń, w końcu powiesił ją na oparciu fotela. — Jest już niepotrzebny. Teraz rozkazuje nam już tylko ona — wskazał na gwiazdę. Myślisz, że to nie przesada, kiedy powiem na nią Słońce? — Tak samo się nazywała, kiedy jeszcze nie różniła się niczym od innych gwiazd. Evi przytaknął. —• To prawda. Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałem. Ale wiesz, Mat, że to drugie było takie samo, to, w którego świetle wy- rastaliśmy. Nazywaliśmy je tak samo. Słońce. Które z nich jest prawdziwe? Mat milczał. — Prawdziwe, prawdziwe — mruczał Evi — czuję, że na to pytanie nie można odpowiedzieć. Tamto, które zostawiliśmy, będzie zawsze prawdziwe, natomiast to nowe... Odpowiedz mi tylko, Mat, na jedno pytanie: czy było warto? Mat zamrugał. —• Odpowiedz, Mat: czy warto? Najpierw zginęło czterech lu- dzi, bo byli to ludzie, choć mniej rozwinięci niż my. Dwóch ty za- biłeś, dwóch jeszcze przed nami — wspominałeś kiedyś o tym — zabił ten piąty, który zniknął. Nas było siedmioro. Arro nie żyje. a Nea, choć pozostała przy życiu, czuje się jak w klatce. Pozostało nas pięcioro, ale jak wygląda nasze życie! Na próżno będą nazy- wać naszymi imionami różne ulice czy place. Nie potrafią nam przywrócić tamtegc morza, tamtej zatoki. Nie potrzeba nam ich wdzięczności. — W takim razie o co ci chodzi? — Ty też dobrze wiesz, tylko udajesz, że nie rozumiesz. Nie chcesz zrozumieć. Czy dane, które chcemy dostarczyć na Ziemię, warte są życia dwunastu ludzi? Jakie to dane? Jest sobie jakaś planeta, oto próbki jej gruntu, jej atmosfera, warunki na jej po- wierzchni nadają się do życia. My, spadkobiercy Gilla, dobrze wie- my, że to wszystko przewidywano na Ziemi z dość dużym praw- dopodobieństwem jeszcze przed startem wyprawy. Właśnie dlate- go skierowano tu Galateę. Nie udało im się, ale następna wyprawa sto lat później dostarczyłaby te dane na Ziemię. — Tak, ale następna wyprawa nie pokazała się. Evi zawahał się. — Zgoda, powinna pojawić się jeszcze przed naszymi narodzi- nami. Wiedzielibyśmy o tym, bo gdyby przylecieli, odnaleźliby Ga- lateę, a my teraz... Czy można jakoś wytłumaczyć, dlaczego nie przylecieli? — Może zmieniono programy badań? Kiedy jakiś statek nie po- wróci, daje to argumenty tym, którzy chcieli posłać go w zupełnie innym kierunku. To, że nie przylecieli, uzasadnia moją decyzję: musimy wykonać zadanie. — Wykonamy je, Mat, nie mam co do tego teraz żadnych wą- tpliwości. Nie to jednak chciałem od ciebie usłyszeć. Chcę wie- dzieć, czy realne wyniki wyprawy równoważą śmierć dwunastu ludzi? — Nie wiemy, co jest realnym wynikiem wyprawy. — Wykręcasz się, Mat. Cel i środki, wcale nie dobrowolna ofia- ra i, muszę tu znów użyć tego słowa, wyniki... Czy nie czujesz, że tu gdzieś tkwi błąd, jakieś fatalne niedopasowanie... Jak Gili mógł wziąć na siebie taką odpowiedzialność? Powinieneś to wie- dzieć lepiej ode mnie, ty jesteś pierwszą, najdoskonalszą kopią. Od- powiedz, Gili! Mat milczał. — Powiedz coś wreszcie — zniecierpliwił się Evi. — Nie odpowiada. — Kto taki? — Gili nie odpowiada. Ty też, Evi, dostałeś jego reprogram, tyl- ko trochę zmieniony. Jeśli było coś, dla czego warto było robić to wszystko, to na pewno dlatego, że odkryłem, przyznaję, że niemal przypadkiem, prawidłową metodę implementacji reprogramu. Ale ten sukces, ta świetna metoda, nad którą na próżno pracowaliśmy tak długo na Ziemi, jest, można powiedzieć, produktem ubocznym. Narodziła się w ramach, ale nie w celu wykonania zadania. Nie ma nic wspólnego z próbkami geologicznymi czy danymi biosfery planety, muszę to szczerze przyznać. Jeśli nie wpadłbym na sposób rozwiązania problemu, nie miałbym nic na swoją obronę. Przed chwilą powiedziałeś, Evi, że ja jestem najdoskonalszy. Nieprawda. W tobie Gili waha się, ma sumienie. Co to takiego, trudno mi na- wet opisać, przynajmniej ja nie potrafię. Ja teraz i zawsze będę widział przed sobą tylko zadanie. To moja jedyna doskonałość, nie wiem, czy to wystarczy do uwolnienia się od odpowiedzialności. Wydaje mi się, że nie. I tak oni to będą osądzać. — Ludzie? — A czy osądzać może ktokolwiek inny? Mogę im powiedzieć na swoją obronę tylko to, że zrobiłem to dla nich, dla nauki. — A jakiej oceny oczekujesz? — Nie wiem. Powiedziałeś, że zabiłem dwunastu ludzi. Tak, w każdym z nich powstawałem na nowo i znów umierałem, ja, Gili. Zabijając się nawzajem, zabijamy samych siebie. — Od dawna wiem, że nie ty zabiłeś Arro. — Oczywiście. Nie chodzi tu jednak o niego. Chodzi o nas wszy- stkich. Także i o twoje wahanie się... Znałem z góry wszystkie twoje argumenty. Tym trudniej było na nie odpowiedzieć. Może lepiej byłoby, gdyby Ope wtedy uderzył mocniej. Evi potrząsnął głową. — Byłoby lepiej dla ciebie. My musielibyśmy dalej nad wszyst- kim zastanawiać się i doszlibyśmy do tych samych wniosków, co ty. Ja wziąłbym do ręki pistolet, mam nadzieję, że jeszcze bym zdążył, że nie wtedy, gdy wyszła na jaw nasza pomyłka przy obli- czaniu ilości energii, kiedy stało się wiadome, że pozostała nam tylko jedna droga. Mat wstał z fotela, wspierając się rękoma na pulpicie sterowni- czym. — Jestem zmęczony. Przejmiesz dyżur? — Tak jest. Evi usiadł w fotelu. Przebiegł wzrokiem po przyrządach. Prze- łączał, kontrolował, jego palce z rutyną prześlizgiwały się po pul- picie. Mat patrzył na to ze smutnym uśmiechem. — Byłby z ciebie świetny nawigator. Evi podniósł głowę. W oczach błysnął mu cień uśmiechu, nie- wiele weselszego niż ten, którym obdarzył go Mat. — A co, teraz nim nie jestem? Wiesz, że Gron ciągle marzył o zatoce, już nie o tamtej, dawnej, a o nowej, nad którą zacznie jeszcze raz. Tę pracę — przeciągnął ręką po obiciu pulpitu — już poznałem i przyzwyczaiłem się do niej. Powiedz, czy naprawdę nie można sobie wyobrazić, że zostanę nawigatorem na innym statku? — Ależ oczywiście. Poprę cię, jeśli będzie trzeba. Wiesz, że znam paru odpowiednich ludzi. Roześmieli się obydwaj. — Miłych snów, Mat! — Dziękuję. Ty za to uważaj! — Jak zawsze. — A jeśli starczy wam czasu, sprawdźcie razem z Opem jeszcze raz reaktory. Sterowanie, moderatory, wszystko. Roboty dopro- wadźcie na miejsce. — To znaczy, że... — Tak jest. Jak się obudzę, zrobimy próbne uruchomienie. A podczas następnej wachty rozpoczniemy hamowanie. Rozdział dwudziesty czwarty Podczas długich cykli hamowania przestrzeń traciła coraz bardziej swoją niewzruszoną niezmienność. Pokonana nareszcie nieskończo- ność zniknęła, przestając zakłócać ich sny. Stało się to nie za spra- wą samego hamowania, które dało się odczuć jako drobny przy- rost siły ciążenia, lecz za sprawą Słońca, którego już od dawna nie można było pomylić z innymi gwiazdami. Płonęło, błyszczało, a ota- czająca je ciemność przesłaniała wciąż nowe gwiazdy. Trajektoria lotu Galatei przecinała płaszczyznę Galaktyki pod kątem mniej więcej sześćdziesięciu stopni zamiast między Marsem a Ziemią gdzieś w pasie asteroid. Z tak małej odchyłki mogli być dumni. Podczas poprawki orbity Słońce najpierw błysnęło z górnego ekra- nu, a potem przesunęło się posłusznie na bok. I tak pozostawali jeszcze poza orbitą Marsa, ale Mat sprawdził w katalogach, że tu też napotka stacje automatyczne. Nie wiedział, która z nich się zgłosi, dlatego wysłał wezwanie ogólne. Podczas pierwszych trzech godzin nie dostali żadnej odpowiedzi, więc Mat poszedł spać. — Podczas 170 lat mogli już dziesięć razy zmienić zarówno syg- nały wywoławcze, jak i pasma częstotliwości. Pamiętam, że Sid ciągle klął najprzeróżniejsze komisje racjonalizujące, przez które nawigatorzy co pięć lat musieli uczyć się od nowa tablic stacji na- wigacyjnych. — Przejedź po tym paśmie i nastaw automat na nadawanie wy- wołania ogólnego co minutę. Szkoda zrywać gardło. Jeśli coś się zgłosi, automat utrzyma łączność, wtedy mnie możesz obudzić. Bądź cierpliwy. Cierpliwość jest największą cnotą nawigatorów, jak ma- wiano za moich czasów. Co prawda nigdy nie widziałem cierpliwe- go nawigatora. Stał przed komisją, nie potrafiąc się bronić. Wykonywałem tyl- ko zadanie, powtarzał rozpaczliwie, kiedy ogłoszono wyrok — wy- rok śmierci. Wśród członków komisji był też Beans, patrzący w su- fit ze smutnym wyrazem twarzy. Wysłuchał jego twierdzeń o re- programowaniu odcinkowym, prowadzonym za pomocą krótkotrwa- łych oddziaływań. Wysłuchał fego cierpliwie, kiwając ze zrozumie- niem głową. Dawno już przeszliśmy ten etap badań, o którym mó- wi ten osobnik, wyjaśnił cicho członkom komisji, te założenia nie prowadziły jednak donikąd. Uzyskiwaliśmy wyłącznie małpy ob- darzone sumieniem. Jak możesz mówić coś takiego! — krzyknął. Nigdy nie mówiłeś na nie: małpy! Zawsze nazywałeś je człeko- kształtnymi! Myślisz, że skoro umarłeś, to już ci wszystko wolno? Czy uważa pan za konieczne badanie psychiatryczne tego osobni- ka? — spytał grzecznie Beansa przewodniczący. Nie, znam go od dawna, był moim współpracownikiem. Zdolny, ale niezrównoważo- ny, hm... chwiejna osobowość. Protestuję, powiedział patrząc śmiało w oczy przewodniczącemu, zmarły jest stronniczy, jak każdy zmar- ły. On zaś był stronniczy już za życia. Pan ma prawo, przewodni- czący uśmiechnął się, wnosić protesty w jednej tylko sprawie, w sprawie zadania. Skinął na roboty, aby go wyprowadziły. Kiedy pierwszy z nich chwycił go za ramię, krzycząc zaczął im się wy- rywać. — Mat, Mat, co ci jest? — Evi szarpał go rozpaczliwie — wzy- wałem cię, ale spałeś tak głęboko, że nie mogłem cię dobudzić. Zszedłem tu, a ty... rzucałeś się, krzyczałeś... zrozumiałem z tego tylko nazwisko Beansa. Mat patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. — Ogłoszono wyrok. —- Co takiego? Obudź się wreszcie! Przeciągnął dłonią po twarzy. — Racja, tak daleko jeszcze nie dotarliśmy. — Nagle poderwał się. — Zgłosili się? Oczywiście, przecież dlatego tu jesteś! — Zgłosili się, ale nie rozumiem. Powtarzają w kółko to samo. Mat roześmiał się. — A czego ty oczekiwałeś od automatu? — Ale mówi coś, czego nie rozumiem. Na Fobosie i Dejmosie zakaz lądowania, przyjmuje tylko Centrum Luna-Południe — Cla- vius. — Czego nie rozumiesz? Niepotrzebne nam oba księżyce Marsa, nie wiesz, że Mars jest przed nami o ćwierć łuku orbity. Kto mówi 0 siadaniu tam? Powiadasz, Clavius. To najważniejsze. Mówisz, że przyjmuje? — Tylko Clavius przyjmuje, tak powiedzieli. — Też dobrze. Wprowadzili nas do rejestru? Evi starał się dotrzymać kroku Matowi, spieszącemu do windy. — Dokąd nas wprowadzili? — Widzę, że masz luki w wykształceniu. Przyszły nawigator po- winien być zaznajomiony także i z biurokracją międzyplanetarną. Podajesz nasze dane, a automat wyszukuje nas w pamięci i spraw- dza, czy jest taki statek. Do tego czasu oficjalnie nie istniejemy. — Nie zdążyłem jeszcze. Kiedy się zgłosił, wysłuchałem tylko, co mówi, i pobiegłem po ciebie. — Nie szkodzi, zaraz to załatwimy. Usiadł na fotelu przed urządzeniami telekomunikacyjnymi. — Dobrze, że pracują na fonii, nigdy nie potrafiłem porządnie nadawać Morsem. Miękki, głos kobiecy był bardzo przyjemny, trochę uroczysty. 1 trochę powolny, pomyślał, kiedy znów go usłyszał. — Zakaz lądowania na Fobosie i Dejmosie. Wszystkie obiekty międzygwiezdne przyjmowane są wyłącznie przez Centrum Luna- -Południe, stację Clavius — tu nastąpił krótki, modulowany gwizd, za którego pomocą przekazano namiary nawigacyjne Claviusa bez- pośrednio koordynatorowi. — Odbiór. — Nie gwiżdż mi tu, gołąbeczko. Skąd wiesz, gdzie jesteśmy i że te namiary, które mi podajesz, są dla nas dobre? — wymamrotał Mat. Nabrał już powietrza, żeby głośno zadać pytanie, kiedy auto- mat odezwał się nieoczekiwanie: — Namiary podane są według pozycji obiektu międzygwiezdne- go. Powtarzam, namiary... I znów nastąpił gwizd transmisji bezpośredniej. Mat, przysłoniwszy usta, szepnął do stojącego obok Eviego: — Zrobili jednak pewien postęp przez minione półtora wieku! Co za obsługa! Biedny Sid, nie doczekał tego! W takich warun- kach ja też bym się odważył zostać nawigatorem, przynajmniej na liniach międzyplanetarnych. Po chwili został zaskoczony czułością odbioru. — Loty międzyplanetarne — odezwał się automat — przyjmo- wane są wyłącznie przez Centrum Luna-Południe, stację Clavius__ tu znów gwizd — na podstawie specjalnego zezwolenia. Proszę po- dać kod zezwolenia. Mat wysłuchał z uwagą, potem odezwał się niemal przeprasza- jącym tonem: — Nie mamy żadnego specjalnego zezwolenia. Lecimy na Cla- viusa. — Tak jest. Clavius — gwizd — przyjmuje obiekty między- gwiezdne. Mat odczekał chwilę. — Chciałbym zgłosić komunikat. Automat milczał. — Powtarzam, chcę zgłosić komunikat. Proszę przyjąć zgłosze- nie. — Nie rozumiem, proszę powtórzyć. — Proszę przyjąć zgłoszenie — powtórzył Mat. Nagle szybkim ruchem wyłączył mikrofon. — Zgłoszenie ma jakąś obowiązującą formę, ale nie mogę sobie przypomnieć — powiedział do Eviego — a myślałem, że mówię dość jasno. Idź do biblioteki i sprawdź to. Wiesz, gdzie szukać? — Evi przytaknął. — Do tego czasu będę zabawiał damę rozmową. — Jesteś pewny, że to automat? — spytał Evi. Mat popatrzył na niego i zamyślił się. — Ciekawe, że takie drobne szczegóły przeszły do twojej świa- domości bardzo słabo albo wcale. Oczywiście że automat. Widzia- łeś kiedyś kobietę, która byłaby tak mądra i tak głupia naraz, a w dodatku taka konsekwentna? No, biegnij! Nie mógł się doczekać powrotu Eviego, miał nadzieję, że sam wpadnie na prawidłową formułę. — Chcę się zgłosić. Powtarzam, chcę się zgłosić. W celu zare- jestrowania, dla zarejestrowania, dla wciągnięcia... Rejestracja. — Zgłoszenie zostało zarejestrowane z chwilą nawiązania łącz- ności — teraz gwizd podawał czas, jaki upłynął od tego zdarze- nia — współrzędne po ich pomiarze — tu nowy gwizd, którego znaczenia Mat już się nie domyślił — przekazałam do Centrum Luna-Południe, do stacji Clavius — i tu gwizd. A więc i to się zmieniło. Podejrzewał, że drugi gwizd podawał czas przekazania współrzędnych. Czyżby Evi nawet im nie przeka- zał, że to Galatea, i podał tylko współrzędne? W ten sposób wszy- stko nie ma sensu! — Zgłaszam się — upierał się dalej. — Powtarzam, zgłaszam się powtórnie. Nazwa statku brzmi Galatea. Proszę o dodatkowe prze- kazanie tej informacji do Centrum Luna-Południe. -— Przekażę dodatkowo. Nazwa statku: Galatea. Mat odetchnął. Widać i tu jakiś nowy przepis. Od razu namie- rzają i przekazują. Coś w tym jest. Nie ma przecież takiego osła, który nie podałby nazwy statku. Evi pobiegł od razu po mnie, dla- tego tego nie zrobił. Ale w takim razie dlaczego to dotąd nie zain- teresowało tej miłej panienki? Jest tu jakaś sprzeczność. Nieważne co prawda. Najważniejsze, że ziścił się jego sen. Kiedy Evi wrócił, zastał go siedzącego przed radiem ze spuszczo- ną głową. — Już znalazłem! Trzeba to podać w formie... — Nieważne, już się zgłosiłem — zapytał mimo to. — Powiedz, nie podałeś jej nazwy statku? — Oczywiście że nie. A co, popełniłem błąd? — Nie. Nie rozumiem tylko czegoś. Ale to nieważne. O co ci chodzi, Gili? Cały ten aparat żeglugi międzyplanetarnej ze stacją Clavius na czele ma ci skoczyć na szyję z radości? Wi- docznie tego oczekiwałeś. Na Claviusie teraz szukają danych. Jeśli nie znajdą ich w rejestrze z ostatnich pięćdziesięciu lat, wtedy pod- niesie się krzyk. A może i wtedy też nie? Może od tego czasu naz- wę tę nosi już inny statek? Chociaż to mało prawdopodobne, przy- najmniej za jego czasów unikano nadawania nowym jednostkom nazw statków, które zaginęły. Mitologia jest dostatecznie bogata. Wiedział, że na próżno będzie wypytywał automat o to, po jakim czasie mogą się spodziewać zgłoszenia z Claviusa. Do tego czasu mogliby za pośrednictwem tej oficjalnie nastawionej pani poroz- mawiać z kimkolwiek. To przecież nie jest zakazane, kiedy zgłosi się Clavius, rozłączy inne rozmowy. — Proszę o połączenie z centralą Fobosa — nie znał dokładnej nazwy centrali, ale miał nadzieję, że automat zrozumie go i w ta- kiej formie. — Zakaz lądowania na Fobosie i Dejmosie. Wszystkie obiekty między... Nie wytrzymał. — Chcę mówić z centralą Fobosa. Mówić, powtarzam: mówić! ¦— Zakaz lądowania na Fobosie i Dejmosie... Mat miał ochotę krzyczeć. Tylko spokój! Byłeś niegrzeczny i prze- rwałeś. Ta biedaczka będzie tak powtarzać w nieskończoność. Daj jej skończyć. Opłacało się. — Cała łączność wyłącznie za pośrednictwem Centrum Luna- -Południe, przez stację Clavius — gwizdu Mat już nie usłyszał. — Łączność głosowa też? — Ten nie jest taki głupi, ale jednak spróbuje go oszukać. Szybko myślał. — Mam pilny, powtarzam, pilny komunikat. — Na chwilę za- wiesił głos, tak, tak będzie lepiej, co mi po tym całym Fobosie? Chcę wreszcie usłyszeć ludzki głos. — Powtarzam raz jeszcze, mam bardzo pilny, nadzwyczajny komunikat poza kolejnością dla Cla- viusa, Centrum Luna-Południe. — Zagrożenie życia? — zainteresował się automat. Mat poczuł się jak uczniak przyłapany na gorącym uczynku. Mógł się spodziewać tego pytania. Nie może kłamać. — Nie. Powtarzam, mam pilny komunikat. Proszę o natychmia- stową łączność z Centrum Luna-Południe, z Claviusem. Nie było to za bardzo zgodne z przepisami, ale wszystko jedno. — Czy przekazano moje żądanie? — Żądanie przekazane. — Po krótkim sygnale czasu automat zrobił małą przerwę — Połączenie z Centrum Luna-Południe, ze stacją Clavius jest jednokierunkowe. — Idiotka! — Mat załamał się nagle. — Mogłaś to wcześniej po- wiedzieć! — Nie rozumiem. Proszę powtórzyć. Mat wyłączył mikrofon. Evi obserwował go z niepokojem. — Niewiele z tego rozumiem — przyznał. — Ja też. Można jednak domyślić się dlaczego. Każdy nie zna- ny system będzie niezrozumiały, jeśli stykamy się z nim tylko w jednym punkcie. Spróbujemy rzecz wybadać. Włączył na nowo mikrofon. — Kiedy i na jakiej częstotliwości mam oczekiwać sterowania? — Sterowanie obiektem międzygwiezdnym zostało przejęte przez stację Clavius, Centrum Luna-Południe od chwili nawiązania łącz- ności. Mat obrócił się w fotelu i sporzał na pulpit sterowniczy. Na ekra- nie oscyloskopu nawigacyjnego widać było sygnały sterowania z Claviusa. Ale jak, kiedy? — chciał pytać, doszedł jednak do wniosku, że to zbyteczne. Ich system telekomunikacyjny podlega koordynato- rowi, tak samo zresztą, jak każdy przyrząd, każde urządzenie na Galatei. Oczywiste, że podczas kiedy on tu sobie plotkował z miłą panią, Clavius połączył się na innym kanale z koordynatorem. W dodatku przy takiej mocy ich sygnału to nie było trudne. W na- szych czasach nie było mowy o takich mocach w zdalnym sterowa- niu. Co prawda my mogliśmy rozmawiać, z kim chcieliśmy i kiedy chcieliśmy, jeśli tylko zachowywaliśmy reguły gry. Jeśli ceną ta- kiego rozwoju techniki jest to, że trzeba siedzieć cicho, to bardzo ich żałuję. Trzeba jednak im przyznać, że zorganizowali wszystko doskonale. Odwrócił się z powrotem do mikrofonu. — Dziękuję bardzo, dobranoc. — Dobranoc! — Głos był niezmiennie miękki i troszkę powolny. Wyłączył nadajnik. — A co będzie, jeśli w tym czasie wezwą nas z Claviusa? — za- niepokoił się Evi. — Przecież prosiłeś o natychmiastowe połączenie. — Nie martw się, chłopcze. — Mat wskazał na ruchome formy na ekranie nawigacyjnym. — Jeśli potrafili bez nas załatwić sprawę sterowania, to możesz być pewny, że potrafią nas obudzić, jeśli będzie trzeba, kiedy tylko zechcą. Rozdział dwudziesty piąty Mat był uparty, jeszcze przez cztery dni próbował nawiązać kon- takt z bazą Clavius, ale na próżno. Po automacie o łagodnym gło- sie zgłosiły się następne, ale od nich nie dowiedział się niczego więcej, a wręcz przeciwnie. Nie powtarzały już zakazu lądowania na księżycach Marsa, bo w tej okolicy nie miałoby to już sensu. Wspaniały, całkowicie zautomatyzowany system nawigacyjny, po- myślał Mat, wyklucza możliwość pomyłki. Nadajniki Claviusa pro- wadziły Galateę z prędkością większą niż prędkość, z jaką on kie- dykolwiek by się odważył poprowadzić ją samodzielnie, na pod- stawie posiadanych danych. Nie przejmował się tym jednak, na- wet mu przez myśl nie przeszło, by uniezależnić statek od zdal- nego sterowania i samemu manewrować w kierunku Księżyca. Te- go nie zrobiłby nawet Sid. Kto wie, między iloma trajektoriami in- nych statków poruszają się obecnie? Mogą to wiedzieć tylko tamci na Claviusie. Clavius prowadził ich w kierunku Księżyca z mini- malnymi poprawkami kursu. Nie można było już włączyć ekranów po lewej stronie, tak moc- no oślepiało światło słoneczne. Na szczytowym ekranie sterowni pojawiła się błękitnobiała gwiazdka, obok niej świetlisty punkcik. Powoli gwiazdka zmieniła się w regularną półkulę, punkcik zaś wyciągnął się w srebrny rogalik. Potem na półkuli zaczęły się wy- różniać błękitne i białe paski, rogalik zaś zaczął rosnąć coraz szyb- ciej w sierp. Stał się większy od półkuli, aż wreszcie zaczął łap- czywie pochłaniać niebo przed nimi. Kiedy był już tak wielki, że jego krańców nie obejmowały nawet dwa skrajne ekrany, odezwał się Clavius, Centrum Luna-Południe. Tak jak się tego spodziewał Mat, nie trzeba było włączać głośników. Tylko przez chwilę miał nadzieję, że energiczny, głęboki baryton nie jest głosem automatu. — Tu Clavius, Centrum Luna-Południe. Przygotować się do lą- dowania. Oczekiwane maksymalne przeciążenie podczas ostatniego hamowania w granicach 2—2,5 g przez okres jednej minuty. Mat uważał to za niezwykle krótkie i słabe hamowanie, ale nie dyskutował. Chciał zobaczyć człowieka, rozmawiać choć z jednym człowiekiem. Na próżno jednak wtrącał się co chwila. Clavius po prostu nie przyjmował tego do wiadomości. — Zgłoszę się na trzydzieści sześć minut przed lądowaniem i rozpocznę odliczanie. Koniec. Mat wezwał wszystkich do sterowni. Na ekranach widać już by- ło tylko powierzchnię Księżyca. Mrużyli oczy w bezlitośnie ostrym świetle. Powierzchnia zbliżała się w oszałamiającym tempie, spo- śród morza rzucających głębokie cienie kraterów i skał widoczne były coraz drobniejsze szczegóły. Widok był przerażający, ale tak przyciągający, że wbijali wzrok w ekrany jak zaczarowani. — Zająć miejsca! Zapiąć pasy! Głos powtórzył polecenie jeszcze dwa razy, w równo dwuminu- towych odstępach. Same automaty — nasunęła się Matowi gorzka myśl — nikt nie zwraca na nas uwagi, nawet teraz. A przecież zawsze przed rozpoczęciem odliczania zgłasza się osobiście dyżurny stacji. My jesteśmy teraz dla nich tylko obiektem międzygwiezd- nym wykonującym manewr lądowania. Mogłem się o tym przeko- nać już z tego, co mówił pierwszy automat. Po trzecim ostrzeżeniu zgasły lampki kontrolne grawitorów. Ich ciała stały się nieważkie. Przez statek przeszedł nikły dreszcz, ra- czej wyczuli niż usłyszeli huk silników sterujących. Potężna dłoń chwyciła Galateę i zaczęła ją powoli, płynnie obra- cać. Pobrużdżona twarz Księżyca runęła nagle do tyłu, w głęboką ciemność, a jej miejsce zajęło rozgwieżdżone niebo, a potem z pra- wej strony coraz wyżej zaczęło się wspinać Słońce. Wreszcie ekra- ny zgasły, a wewnętrzne oświetlenie ukazało zamykające się nad nimi ściany. Głęboki baryton rozpoczął odliczanie. Mat wytrzymał tylko dwie minuty, potem wyłączył głos. Wie- dział, że później byłoby mu to jeszcze trudniej zrobić. Cyfry w ci- szy przeskakiwały mu przed oczami. Czuł pustkę w głowie, le- żał bezmyślnie, słuchając oddechu innych. Może nawet nie będzie tak źle, jeśli tylko 2 g i to przez minutę. Obrócił na bok głowę i spojrzał na nich. Nea leżała z zamkniętymi oczami, miała ten charakterystyczny agresywny, twardy wyraz twarzy, jaki nie opuszczał jej ani na chwilę od czasu śmierci Arro. Kto i kiedy przyniesie jej uwolnie- nie? Może je uzyskać tylko sama od siebie. Westchnęła głęboko. Przeciążenie? Nie, jeszcze nie. Die bardzo się bała. Uczepiła się kurczowo spojrzeniem rozmytego odbicia lampy w jednym z mar- twych ekranów. I tak ona będzie tą, która najszybciej dojdzie do siebie. Spojrzy wokół siebie dziwiącym się wszystkiemu wzrokiem i będzie zasypywać wszystkich nadskakujących jej mężczyzn z Cla- viusa cudownie naiwnymi pytaniami. Obie kobiety są piękne, tak- że i według ziemskich ocen. Gron — oczywiście wbrew regulami- nowi — wyciągnął rękę, by dotknąć zagłębionych w miękkim obi- ' ciu poręczy fotela palców Die. Będziesz miał swoją zatokę, Gron, ale musisz uważać, żeby Die poszła' tam z tobą. Po sztywnej po- stawie obu chłopców można się było zorientować, że starają się uważać na wszystko tak bardzo, iż napięli wszystkie mięśnie. Nie tylko z Eviego będzie nawigator. Prędzej czy później pociągnie za , sobą także Opego. Poczuł, że plecy zagłębiają mu się w oparcie. Musi im powiedzieć. — Evi, Ope, jeśli nie rozluźnicie mięśni, to tak się wykończycie, $ że po wylądowaniu nie będziecie mogli wyjść z Galatei nawet na I czworakach. — Ile jeszcze zostało? — spytała Die. — Połowa. Piętnaście minut. Ostrzegam was, że będzie to gor- a sze piętnaście minut. — Spojrzał na grawimetr. Wskazówka prze- | szła już drugą podziałkę po jedynce i zbliżała się do trzeciej. — i Wytrzymamy bez niczego. Tylko rozluźnić się, zupełnie się rozluź- Rbić! I oddychać, nie zapomnijcie o równym głębokim oddechu! Lekki zawrót głowy, wcale nie taki nieprzyjemny, zakolysał nim. I Bieg świecących cyfr wskaźników uległ przyspieszeniu. Na miej- ? sce jedynki w dziesiątkach wskoczyło nagle zero, dziewiątki nie- I mai nie zauważył, już podążała ósemka. Wraz z siódemką nadszedł straszliwy ciężar, gniotący żebra i wyciskający powietrze z rozpa- la czliwie dyszących płuc. — Oddychać! — wycharczał. — Oddychać... Już 2,7 g, a jeszcze się zwiększa. Czy oni zwariowali? Nagle po- czuł, jakby jego ciało strzeliło w górę z fotela, strzałka opadła na jedynkę, potem jeszcze niżej. Prawda, to Księżyc... Galatea zaczęła się lekko kołysać. Gdzieś z nieskończonej głębi przeszłości dobiegł głos Sida. Szuka sobie miejsca, jak mówią pi- loci. Widział ich teraz przed sobą, wyrzeźbione w twardym jak diament metalu rysy Normana, spokojny uśmiech Maxima, błyski niebieskich oczu Eddiego, szczupłą, miłą, chłopięcą twarz Jarviego. Dlaczego właśnie teraz muszę myśleć ó nich? Nie ja byłem winien awarii reaktorów. Zalała go fala ciężkiego jak ołów zmęczenia. Koniec. To dla tej chwili tyle walczył. Nadejdzie za dwie minuty, przeleci nad nimi, a za nią następna. Czy tego oczekiwał? Z tak małej odległości nie wydaje się ona już taka ważna. Nie można określić jakiegoś jed- nego jedynego punktu w czasie, bo nie można go uchwycić. Praw- dziwa rzeczywistość jest ciągiem punktów i chwil. Jeśli wydobę- dziemy jakąś, przyjdzie nam za to zapłacić. Albo tym, że nie jest ona tego warta, albo — że prędzej czy później utracimy ją wśród innych, chwil. Kołysanie zamarło w kilku drobnych drganiach, cyfry ostatnich dziesięciu sekund pędziły jak oszalałe, by się nie spóźnić. W prze- ciwnym razie obsługa naziemna dostanie sporo punktów karnych. Znów poczuł siłę ciążenia, ale lampki kontrolne grawitorów nie paliły się. A więc Clavius? Nie są może zbyt uprzejmi, ale trzeba przyznać, że jeśli chodzi o technikę, moi potomkowie... Potomko- wie?... Nie myśl, że związek zależności jest tak prosty. — Mat. — Evi odkaszlnął. — To już... — Tak jest. Nie potrafił powiedzieć nic więcej. Trzeba spać, nie, zniknąć, fi- zycznie też. Cóż jeszcze zostało? Wszystkiego dokonał. To, co wy- darzy się teraz, nie dotyczy już jego. — A teraz? Odpowiedział baryton Claviusa — Rękaw wyjściowy dostawimy do dolnej śluzy, nadciśnienie 1, 2 atmosfery. Mat odpiął pasy. — Chodźmy! Wstańcie! — Tylko tak? — spytał Gron. — Jak to: tylko tak? — Mat sam nawet nie mógł zrozumieć, co go tak rozdrażniło. — Chcesz się przygotować do mowy powital- nej? Czekają na nas, pospieszcie się! — Ale... — zaczął Gron — rzeczy... — Cicho bądź wreszcie i pospiesz się! Oprócz ubrania^ które masz na sobie, wszystkie rzeczy przejmuje komisja. Nie pamiętasz? — Nie — przyznał Gron. Mat chciał na to coś powiedzieć, ale powstrzyma] się. Poczekał na innych i jako ostatni wszedł do windy. Na dolnym korytarzu można było wyczuć falę powietrza płyną- cego od dolnej śluzy. Było cieplejsze niż na Galatei i niosło ze so- bą ledwie uchwytny zapach środka odkażającego. Gili był z siebie dumny, że poznał ten zapach. W otwartych drzwiach śluzy stały dwa roboty. Były mniejsze i szczuplejsze od Wani, ale ku niekłamanej radości Gilla jego potom- kowie też nie starali się uformować ich na podobizny ludzi. Ich duże oczy uważnie zmierzyły wszystkich od stóp do głów. Nie po- trafił się pozbyć uczucia, że oglądają ich nie tylko roboty, lecz za ich pośrednictwem ktoś inny. Po pewnym czasie roboty odsunęły się w milczeniu, a kiedy przeszli, podążyły za nimi. Korytarz wyjścio- wy był lekko pochylony, wywnioskował stąd, że stację przyjmu- jącą wbudowano głębiej w Claviusa niż jakiekolwiek centrum mię- dzygwiezdne w jego czasach. Ściany były cienkie i elastyczne, wy- starczająco, by wytrzymać różnicę ciśnień. Cała Galatea znajdo- wała się pod kopułą, pod którą panowało normalne ciśnienie. Coś takiego w jego czasach było tylko w projektach. Postanowił jed- nak, że skończy z porównaniami. Nie dawały mu myśleć. Dotarli do małej, kwadratowej salki na końcu korytarza. Jeden z robotów, które stały za nimi powiedział: — W prawo! — I żeby nie można się było pomylić, otworzyły się prawe drzwi. Znów korytarz, cała sieć korytarzy. Robot przed każdym zakrę- tem podawał kierunek. Mat odwrócił się do niego. Bardzo możliwe, że ten jest ustawiony na łączność dwukierun- kową. Po tylu daremnych próbach postanowił jednak, że odezwie się tylko do człowieka. Dotarli do większej sali. Wzdłuż dwóch jej ścian ciągnęły się oświetlone kolorowymi światłami pulpity. — Na pewno jesteście głodni — odezwał sie soonad lamp sufitu kobiecy głos, ciepły i wyrozumiały. — Po lewej stronie znajdzie- cie różne przysmaki, specjalności naszej stacji. Napoje są po pra- wej stronie. Gili poczuł nieodpartą chęć na całą butelkę wódki albo whisky. Nawet go nie obchodziło, jakby to wytrzymał Mat. Każdy wraca- jący astronauta ma prawo do takich zachcianek. Ale od robotów nie przyjmie niczego, nawet napoju. Pozostali patrzyli bezradnie to na pulpity, to na niego. Mat potrząsnął głową. — Dalej, naprzód! Prowadzący ich robot dopiero po chwili odezwał się: — W prawo. Otworzyły się przed nimi szerokie drzwi. W pierwszym momen- cie dostrzegli tylko rząd oparć wygodnych foteli, dopiero po chwili zauważyli stojące wzdłuż ścian roboty. Puste fotele oraz roboty zwrócone były w kierunku oddzielającej koniec sali ściany ze szkła. Za szkłem siedział człowiek. Był niski, z pochylonymi ramionami, patrzył na leżący przed nim na stole karton. Równo przystrzyżone, gęste, szare włosy wy- glądały jak czapka z krótkiego futra. Jego rysów nie można było rozpoznać przez odblaski światła na szkle, glos zniekształcony był przez głośniki. — Siadajcie! Mówił powoli, bez żadnego nacisku, jakby wieki doświadczenia pozbawiły go wszelkich emocji. Tak mówi tylko ktoś, kto wie bar- dzo wiele i jest bardzo zmęczony. Ten głos niewiele się różnił od głosu automatów. Ale był to człowiek, jego spojrzenie było ostre nawet przez szybę, kiedy wreszcie na nich spojrzał. — Mieliśmy sporo kłopotów ze zidentyfikowaniem was. A te- raz, kiedy was widzę, jest jeszcze co najmniej drugie tyle spraw do wyjaśnienia. — My... — zaczął Mat, ale stary człowiek podniósł rękę. — Ja pytam, a wy odpowiadacie. Tyle jeszcze trzeba... Umilkł, jakby przestraszył się, że w jego głosie na przekór woli zadrgała nuta uczucia. — A więc ja pytam — powtórzył. Spojrzał na karton przed sobą. — Ostatnie oficjalne dane mówią, że Galatea, statek między- gwiezdny pierwszej klasy, wystartował stąd sto osiemdziesiąt trzy lata temu, pod dowództwem Normana Rybrandta. Ściślej rzecz bio- rąc, nie stąd, a z centrum wschodniego, z Grimaldiego. Teraz mo- żesz mówić, młody człowieku. Ale tylko o podróży i o was, Po pierwsze: kim jesteście? Zaczął zacinając się, ale potem szło mu coraz lepiej. Stary nigdy nie słyszał o Beansie i o reprogramach encefalograficznych. Zaczął więc ochoczo wyjaśniać szczegóły, kiedy stary mu przerwał — Tak więc ani ty, ani pozostali nie jesteście potomkami załogi Galatei? — Nie. Najważniejsze jest jednak to, że ta metoda. . że najlep- szy wariant tej właśnie metody... — Ja tu decyduję, co jest ważne. Ile masz lat? — Niełatwo na to pytanie odpowiedzieć, bo podczas drogi.. — Interesuje mnie twój wiek w chwili startu! — Dwadzieścia dwa lata. — A inni? — Gron dwadzieścia trzy, Evi dziewiętnaście... — Proszę mi ich przedstawić. Nie możecie oczekiwać, że was znam. Mat wykonał polecenie i ciągnął dalej: - Ope osiemnaście, Nea dwadzieścia jeden, Die dwadzieścia. — A jaka była średnia długość życia waszego... hm. waszego plemienia? — Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat. — Jaka jest różnica w czasie obrotu planet wokół ich środka układu? Jeśli nie pamiętasz, nie szkodzi, na pewno jest w pamięci koordynatora. — Wiem. Nasz...' rok miał trzynaście ziemskich miesięcy i czte- ry dni. — Dobrze. Stary milczał przez chwilę. — Czy obie kobiety miały już dzieci? — Słucham? — Pytanie było jasne Czy dwie kobiety miały już dzieci? Czy ; są jeszcze niezamężne? — Nie. Są mężatkami. To znaczy Nea jest... — szukał słowa — jest wdową. Jej mąz, Arro, zmarł podczas drogi. Nea zaczerpnęła powietrza, jakby chciała coś powiedzieć. — Die jest żoną Grona — ciągnął pospiesznie Mat. — Dlaczego nie mieli dzieci? — Udało się uzyskać wyciąg z alg... — Jesteś więc biologiem? — Częściowo. — Świetnie. Potrafisz mi w takim razie powiedzieć, czy mogą mieć jeszcze dzieci. — Nie mogę teraz na to odpowiedzieć, ale po wykonaniu badań... — Potrafisz je zrobić? — Mam nadzieję. Stary znów umilkł. — Oczywiście, nieważne są badania — mruknął. Nie mówił te- raz do (nich. Pomachał w powietrzu kartonem i położył go na brze« gu stołu. . — Jak lecieliście? — Nie rozumiem. — Hibernacja czy usypianie elektryczne? Mat wyjaśnił dokładnie. — A więc ty nie spałeś przez cały czas? — Tak. — Nie było to za mądre. — Nie mogłem inaczej zrobić. — Możliwe. Teraz już wszystko jedno. Ale było to głupie z two- jej strony. Pod stopami Mata niemal niedostrzegalnie zadrżała podłoga. Pa- miętał to drżenie, ten, kto je raz poczuł, nigdy nie pomyli tego z niczym innym. To jakiś statek lądował albo startował ze stano- wiska stacji. Stary człowiek też zwrócił na to uwagę, spojrzał na ścianę po lewej stronie, gdzie błyskały światła kontrolne. Sięgnął do przy- rządów, przełączył coś i zaczął mówić. Jego głos nie docierał do nich przez szybę, Mat zaś na próżno próbował zorientować się z ru- chu ust, co tamten mówi. Potem znów włączył mikrofon, odchylił się na oparcie i westchnął głęboko. To już słyszeli. Siedział tak dość długo z zamkniętymi oczami. Mat myślał już, ze o nich zapomniał. Cisza przeciągała się w nieskończoność. — Tak - powiedział wreszcie: oczy miał ciągle zamknięte. — Dobrze. Na ścianie po lewej stronie błysnęło światełko, do ich uszu do- biegł czyjś zniekształcony przez głośniki, niezrozumiały głos. Sta- ry znów sięgnął do przełącznika. Teraz rzucił tylko dwa słowa i przytaknął ruchem głowy. Potem znów spojrzał na nich. Przez jakiś czas oglądał ich niemal bezradnie i gdyby nie odbi- cia na szybie, Mat byłby skłonny myśleć, że tamten patrzy na nich z litością. — A więc — odezwał się stary człowiek — możemy rozmawiać krócej, niż myślałem. Będę musiał na trochę was zostawić, ale nie- długo wrócę. Przez ten czas możecie zastanowić się nad tym, co teraz powiem. Mam nadzieję, że mnie zrozumiecie. Postaram się mówić jasno i prosto. Muszę się spieszyć, nie mam za wiele czasu. Mimo to znów umilkł i chwilę patrzył na swoją dłoń opartą na stole. Zwarł, a potem znów rozwarł palce. — Pięćdziesiąt dwa lata temu kilku mądrych ludzi tam, na do- le doszło do wniosku, że najlepiej będzie wesprzeć swoje racje kil- koma bombami H. Wyniki potwierdziły ich rozumowanie. To, co przeżyło, zginęło od promieniowania wtórnego. Potem nadeszły mu- tacje, a z nimi piękne wirusy neurotropowe. Pozostało jeszcze dość uciekinierów z Ziemi, żeby zawlec wirus wszędzie, gdzie tylko w Układzie Słonecznym żył człowiek. Dwadzieścia lat temu, kiedy już mieliśmy czas na badania, mnie przypadła podniosła praca przej- rzenia zawartości pamięci stacji kosmicznych. Od tego czasu uwa- żam, że wirus był jeszcze gorszy od bomby. Ale to teraz nieważne. My wróciliśmy później. Ci, którzy wrócili przed nami z układów Proximy, Alfy Centauri, Eridana, do tego czasu wymarli. Nie od wirusa, ten zginął z ostatnim człowiekiem. Pomarli ze •starości. Oni też mieszkali tu, na Claviusie, to była najlepiej wyposażona baza. Dopóki mogli, co roku wyprawiali się na Ziemię, mierzyli natę- żenie promieniowania. Spadało wolniej, niż ubywało ich życia. To zresztą wiedzieli od początku. Ci, którzy wrócili z Eridana, byli ostatni, ,zanim wymarli, zostawili nam wiadomość, że i my chyba nie doczekamy... W tym się pomylili, ale niewiele to zmieniło... Umilkł, odpoczywał przez chwilę. — Dowiedzieli się, przekopawszy się przez materiały archiwal- ne z czterech baz księżycowych, że my jesteśmy jeszcze w drodze. Co ważniejsze, według tych danych, na kilka lat przed katakliz- mem ruszyły dwie wyprawy, jedna do układu Fomalhaut, druga do Murphida. Leciały na ogromnych statkach, dla nich to zbudo- wano te kopuły. Mat przytaknął mimo woli, stary człowiek nawet tego nie za- uważył. — W tych dwóch wyprawach brały już udział kobiety, żeby statki przyprowadzili z powrotem ich synowie i wnuki. To było najistotniejsze. Do tego czasu trzeba czekać jeszcze wiele lat. My przylecieliśmy trzydzieści lat temu, ale zostało jeszcze więcej. "Po- zostało nas czterech. Znów spojrzał na swoją rękę. — Ja już nie wytrzymuję przyspieszeń, pięć lat nie byłem już tam na dole. Trzej pozostali wrócili właśnie stamtąd, dlatego się spieszę. Czekają na mnie. Nie liczyliśmy na Galateę, chyba jasne, dlaczego. Kiedy system nawigacyjny zgłosił wasze przybycie, by- łem sam. Nie mogłem sam podjąć decyzji, dlatego nie odzywałem się. Może zresztą to lepiej, że dowiadujecie się dopiero teraz. Mat potrafił wykrztusić tylko jedno pytanie z tuzina, które ci- snęły mu się na usta. — A co jest teraz na... Ziemi? , — W miastach mieszkają szczury i karaluchy. Piękne okazy! — Zmarszczki wokół ust starca rozciągnęły się. — Kiedy nie miałem nic innego do roboty, bawiłem się w zoologa i botanika, znam się na tym. Jeśli chodzi o florę, to zmienione warunki sprzyjały roz- wojowi głogów, przynajmniej w strefie klimatu umiarkowanego. Dlaczego, nie wiem. Wiosną, kiedy kwitnie, cała Europa jest bla- doróżowa. Można to zobaczyć nawet gołym okiem. Gdzieś z tyłu odezwał się niezrozumiały głos, niecierpliwie mó- wił coś bardzo szybko. Stary nie wyłączył mikrofonu. — Tak jest, Gerardzie, już kończę — powiedział. — Mówiłem im już, że zaraz wracam, ale nie mogę przecież przerwać w pół słowa. Poczekajcie jeszcze chwilę. Zaraz schodzę. Wstał, ale pozostał jeszcze przy stole. — Promieniowanie już od siedmiu lat spadło poniżej progu bez- pieczeństwa. Mimo to nie przeprowadziliśmy się na Ziemię. Czte- rech ludzi to za mało przeciwko szczurom i krzewom głogu. Stąd lepiej możemy pomagać przybywającym. Zarówno Clavius, jak i po- zostałe trzy centra są samowystarczalne, ludzie mogą tu żyć lata- mi. Dopóki... Nie dokończył, ruszył do drzwi, które uchyliły się w końcu sali. Odwrócił się jeszcze do nich. — Niedługo wrócę, ale chciałbym przedtem przekonać się, czy zrozumieliście chociaż istotę tego, o czym wam opowiedziałem. Chcę, żebyście to przemyśleli. Proszę, po kolei skińcie głowami, je- śli zrozumieliście. Zaczął po kolei ich wywoływać. Mat patrzył na niego zaskoczony. — Nie dziw się, Mat — dał się słyszeć krótki, świszczący dźwięk, w którym przewijał się cień dawnego śmiechu. — Nazwy, słowa zapamiętać bardzo łatwo. Dużo trudniej jest zrozumieć ich zna- czenie. Zaraz wracam. Wtedy będziemy dalej rozmawiać. Drzwi zamknęły się bezszelestnie za jego przygarbioną postacią. — Czy to znaczy — pierwszy odezwał się Gron —¦ że my też tu zostaniemy? Zatoka, pomyślał Mat, podziwiając Grona za to, że tego nie po- wiedział. — Nie wiem, Gron. Kiedy wróci, spytamy. — Powiedział, żebyśmy się zastanowili nad tym wszystkim. Ja próbowałem się zastanowić... wyobrazić sobie... Mat z rosnącym podziwem patrzył na Grona. Nigdy dotąd nie używał tego zwrotu. — Mat! — rzuciła Die. — Słucham? — Prawda, dlatego zapytał, czy możemy mieć dzieci, bo chce, abyśmy... aby one czekały na tamtych ludzi. — Tak jest. — A czy możemy je mieć? — Mam nadzieję, Die. — Stary jest dobrym człowiekiem. Kocham go. — Musimy go kochać, ale skąd ci to teraz przyszło do głowy? — Bo on też tego chce. Żebyśmy mieli dzieci. Nea wbiła wzrok w pokrywający całą podłogę błękitny dywan. Stopą rysowała jakieś figury w miękkim, poddającym się włosie materiału. ¦ Ja nie chcę mieć dziecka. A czego chcesz? — krzyknęła na nią Die. - Cisza! — głos Grona był zaskakująco zdecydowany. — Zo- staw ją w spokoju, Die. Zwrócił się z wahaniem do Mata. — Rozumiem wszystko, co mówił, przynajmniej wydaje mi się, I że zrozumiałem, oprócz jednej rzeczy. Powiedz, Mat, jak to siej mogło wydarzyć?... Mat jeszcze się zastanawiał, kiedy nagle odezwał się Evi: — Dlaczego, Gron, a to z nami, jak to się mogło wydarzyć? Ten, który kiedyś był Gillem, kazał Matowi spuścić głowę. Po-j słuchał go. FANTASTYKA PRZYGOI