Michael Bond PADDINGTON PRZY PRACY Paddington At Work Tłumaczyła Anna Pajek Wydanie oryginalne: 1967 Wydanie polskie: 2000 ROZDZIAŁ PIERWSZY PADDINGTON NA MORZU Paddington obudził się raptownie i mrugnąwszy kilka razy, aby przyzwyczaić wzrok do wieczornego światła, rozejrzał się zaintrygowany po pokładzie liniowca transatlantyckiego Karenia. Gdyby nie wiedział, że to po prostu niemożliwe (gdyż statek znajdował się nadal o dwa dni żeglugi od Anglii, a co dopiero od numeru 32 przy Windsor Gardens), przysiągłby, że właśnie usłyszał wołające go znajome głosy – i to nie tylko pana Browna, ale całej reszty rodziny, nie wyłączając pani Bird. Paddington zazwyczaj bardzo lubił sny. Kilka z tych, które przyśniły mu się w przeszłości, zwłaszcza po nader obfitych kolacjach, okazało się bardzo interesujące. Lecz kiedy tak rozglądał się po pustyni pokładzie, doszedł do wniosku, że ten konkretny sen był aż nazbyt realistyczny. Nastała właśnie pora dnia, kiedy zachodzące słońce wyprawia dziwne rzeczy z cieniami, a ponieważ większość pasażerów znajdowała się pod pokładem i wokół nie było widać nawet znajomej białej marynarki stewarda, niedźwiadek prawie już zaczął żałować, iż nie zjadł jeszcze jednej porcji puddingu, który kucharz przyrządził tego wieczoru specjalnie dla niego. Zatrzymawszy się tylko na chwilę, aby zanurzyć łapę w stojącym nieopodal słoju marmolady, miś naciągnął głębiej na łepek kaptur płaszcza, a potem ulokował się na leżaku i spojrzał na umieszczoną w pobliżu wielką blaszaną puszkę z napisem HERBATNIKI OSBORNE’A WŁASNOŚĆ PANA P. BROWNA, DO ZJEDZENIA W PODRÓŻY. Paddington lubił herbatniki Osborne’a, zwłaszcza te pokryte grubą warstwą marmolady, toteż wkrótce ciszę wieczoru przerwał monotonny odgłos chrupania. Podróż do najmroczniejszych zakątków Peru, dokąd udał się, aby wziąć udział w urodzinach cioci Lucy, mieszkającej w Domu dla Emerytowanych Niedźwiedzi, była długa i bardzo przyjemna, lecz teraz, kiedy wyprawa zbliżała się do szczęśliwego końca, niedźwiadek coraz bardziej niecierpliwie wyglądał chwili, gdy znowu zobaczy swoich przyjaciół. I właśnie tę tęsknotę uznał za przyczynę swego snu, niezwykle przypominającego rzeczywistość. Stopniowo kombinacja obfitego i jakże smacznego posiłku, morskiego powietrza oraz odległego mruczenia silników zrobiła swoje. Wkrótce Paddington spał już tak mocno, że nawet stuk herbatnika, który wypadł mu z łapy na pokąd, nie zdołał go obudzić. Paddington nie był pewien, kiedy to się stało, ani jak długo trwało, lecz nagle, ku swemu zdziwieniu, znów znalazł się w samym środku snu. A sen ów był, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej realistyczny, niż poprzedni. Wszystko zaczęło się, kiedy upuścił herbatnik na szczycie stromo opadającego wzgórza w pobliżu Windsor Gardens. Zamiast pokruszyć się lub choćby płasko upaść, herbatnik spadł na swą cienką krawędź i natychmiast zaczął podążać w ślad za Paddingtonem. Co gorsza, z każdą mijającą sekundą stawał się większy i większy, i zaczynał toczyć się coraz szybciej, i wreszcie Paddington zorientował się, że ucieka w panice wzdłuż Portobello Road, klucząc pomiędzy straganami. Na dodatek przez cały czas słyszał nawołujących go Brownów, których jednak nie widział. A potem zdarzyło się najgorsze. W jednej chwili biegł ulicą, ocierając czoło z potu i spoglądając niespokojnie przez ramię na ścigający go herbatnik, a w następnej czuł się tak, jakby wpadł w wielką kałużę melasy. Im usilniej starał się poruszyć nogami, tym bardziej stawało się to niemożliwe, aż wreszcie obudził się raptownie, stwierdzając, że siedzi na pokładzie, niemal dokładnie zaplątany w swój płaszczyk. Kiedy wreszcie udało mu się oswobodzić, ku swemu zdumieniu spostrzegł, że nie tylko wpakował łapę do słoja z marmoladą, ale, miotając się w panice, przewrócił puszkę z herbatnikami. Spora ich część wypadła i leżała teraz na pokładzie. Puszka – pożegnalny prezent od ciotki Lucy – była duża i choć sięgał do niej dość często, herbatników zostało jeszcze całkiem sporo. Ponieważ nie miał ochoty stracić choćby jednego z nich, następnych kilka sekund spędził na zbieraniu porozrzucanych ciasteczek i wrzucaniu ich z powrotem do puszki. Właśnie podnosił ostatnie, gdy nagle jego wzrok padł na grupkę znajomo wyglądających postaci, które niespodziewanie wyłoniły się z cienia na rufie. Niedźwiadek stanął jak wryty i już miał zamrugać, by pozbyć się zjawy, gdy postaci ruszyły w jego stronę, wymachując przy tym gwałtownie rękami i wykrzykując jego imię. Paddington czym prędzej uszczypnął się kilka razy w łapę, aby mieć pewność, że nie śni, a potem zaczął rozglądać się w panice po pokładzie, szukając miejsca, w którym mógłby się ukryć. Nie znalazłszy niczego takiego, pośpiesznie wepchnął resztki marmolady do słoika, chwycił puszkę z herbatnikami i zniknął w najbliższych drzwiach prowadzących pod pokład. Po kilku sekundach wynurzył się po drugiej stronie statku, zerknął na pokład, aby przekonać się, czy zjawy dalej go ścigają, a potem zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi czerwonym krzyżem i dużym czerwonym napisem: LEKARZ OKRĘTOWY. Paddington był niedźwiadkiem o dzielnym sercu i kiedy zdarzało się coś niezwykłego, na ogół aż się palił, aby dogłębnie zbadać sprawę. Jednak to, co wydarzyło się przed chwilą na pokładzie, było tak nieprawdopodobne, iż uznał, że przyda mu się opinia jeszcze jednej osoby. Lekarz okrętowy zdziwił się na widok Paddingtona. – Czy ma pan umówioną wizytę, panie niedźwiedziu? – zapytał dziarsko. Paddington odłożył swoje rzeczy na podłogę i przyłożywszy jedną łapę do pyszczka, drugą zamknął za sobą starannie drzwi. Ponieważ pysk miał obrośnięty futrem, trudno byłoby powiedzieć, że zbladł jak ściana, jednak coś w wyglądzie jego nosa oraz w postawie sprawiło, że lekarz zerwał się na równe nogi, poważnie zaniepokojony. – Wielki Boże! – zawołał. – O co, u licha, chodzi? Paddington podszedł bliżej i opadł na krzesło, które stało przed biurkiem. – Z pewnością jakieś licho musiało maczać w tym palce – stwierdził złowróżbnie, oglądając się niespokojnie przez ramię. Lekarz usiadł i przez chwilę wpatrywał się w Paddingtona niespokojnym wzrokiem. – Muszę powiedzieć – zaczął, próbując rozładować nerwową atmosferę – że wygląda pan, jakby zobaczył ducha. – Bo zobaczyłem – oświadczył Paddington, który, zamknięty bezpiecznie w dobrze oświetlonej kabinie, odzyskał nieco spokoju. – I to nie jednego, lecz pięć! – Pięć? – powtórzył lekarz. – O rety! Chyba lepiej będzie, jak mi pan o tym opowie. – No cóż – zaczął Paddington, biorąc głęboki wdech. – To się zdarzyło krótko po tym, jak ścigał mnie jeden Osborne. – Co pana ścigało? – wykrzyknął lekarz. – Herbatnik Osborne – powtórzył Paddington cierpliwie. Lekarz zachichotał nerwowo. – Jest pan pewien, że nie był to Bath Oliver, Garibaldi lub jeszcze inny rodzaj ciastka? – zapytał. Paddington spojrzał na niego spod oka. – To był Osborne – powtórzył stanowczo, podnosząc puszkę. – Tak jest napisane na nalepce. Dała mi je ciotka Lucy. Jeden wypadł z puszki, a potem gonił mnie wzdłuż Portobello Road. Lekarz spojrzał na Paddingtona, a potem na drzwi kabiny. Wyglądało to tak, jakby starał się ocenić, czy w razie potrzeby zdoła jakoś uciec. Choć do tej pory obaj kilka razy natknęli się na siebie podczas podróży, to nigdy dotąd ze sobą nie rozmawiali. W uporczywym spojrzeniu Paddingtona było coś, co sprawiło, że lekarz nagle poczuł się nieswojo. – A zatem, herbatnik Osborne ścigał pana wzdłuż Portobello Road? – zapytał, jak gdyby nigdy nic. – Właśnie – powiedział Paddington, zadowolony, iż doktor pojął wreszcie, o co chodzi. – Na początku był muły, wciąż rósł i rósł. A potem nie mogłem poruszać łapami. – Niemożność ruszania łapami – powtórzył lekarz, pracowicie wszystko zapisując. – Czułem się tak, jakbym miał na nich ołowiane ciężarki – kontynuował Paddington. – Ołowiane... ciężarki... – powtarzał za nim lekarz, nie przerywając pisania. – Dobrze. Zobaczymy, czy małe nacieranie coś tu pomoże. – Och, dziękuję bardzo, teraz już wszystko w porządku – zapewnił go radośnie Paddington. – To stało się dlatego, że niechcący wdepnąłem w moją marmoladę i jedna łapa utkwiła mi w słoiku. Lekarz okrętowy zdjął okulary, chuchnął na szkła, po czym spojrzał najpierw na wyciągniętą łapę niedźwiadka, a potem na wypolerowaną do połysku podłogę, gdzie liczne plamy po marmoladzie znaczyły szlak pośpiesznego wtargnięcia Paddingtona. – Czy coś jeszcze się wydarzyło? – zapytał z niesmakiem. Paddington przytaknął. – Widziałem wszystkich Brownów! – oznajmił wstrząśnięty. – Brownów? Brązowych?1– powtórzył lekarz, nie całkiem pewny, czy dobrze usłyszał. A nie zielonych albo niebieskich? Paddington obrzucił lekarza jeszcze jednym surowym spojrzeniem. – Brownów – powtórzył stanowczo. – Całą czwórkę. I panią Bird. – Panią Bird!2 – wykrzyknął lekarz. – Jest pan pewien, że to nie była mewa? Mogła dostać się na pokład, kiedy ostatni raz zawinęliśmy do portu. Mewy często tak robią. – Mewa! – wykrzyknął Paddington oburzony. – To była pani Bird. Spod numeru 32 przy Windsor Gardens. Siedziałem na pokładzie... – Ach! – Twarz doktora rozpogodziła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – A zatem siedział pan na pokładzie, tak? – Tak – potwierdził Paddington. – Uciąłem sobie poobiednią drzemkę. A potem miałem sen, tylko że to nie był sen. – Spędził pan tam cały dzień? – zapytał lekarz. – Na słońcu? – No cóż, opalałem się trochę rano, po wizycie w piekarni – przyznał Paddington. – No i po południu. – Więc cierpi pan na halucynacje, niedźwiedziu – powiedział lekarz z ożywieniem, najwidoczniej bardzo zadowolony, że w końcu udało mu się rozwiązać problem – Stykałem się z tym już wcześniej. Zbyt wiele słońca i ludzie zaczynają widzieć różne rzeczy. Choć muszę przyznać, że nigdy dotąd nie zetknąłem się z nikim, kto twierdziłby, że gonił go herbatnik. Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej pudełeczko. – Sen, oto czego panu potrzeba. Dużo snu. Dam panu kilka tabletek, które pomogą panu się wyspać. Paddingtonowi tymczasem coraz bardziej rzedła mina. Kiedy zaś usłyszał słowo „sen”, jeszcze bardziej zmarkotniał. Nawet jeśli niektóre z jego marzeń sennych były halucynacjami, jak na jeden dzień i tak miał dość snu. – Ale ja naprawdę widziałem Brownów – poskarżył się, mocno zaniepokojony. – I to nie był sen, bo się uszczypnąłem. A oni nie mogli pojawić się na pokładzie, ponieważ są teraz w Londynie. To musiały być duchy. – Bzdura! – wykrzyknął lekarz. – Nie ma żadnych... Nagle umilkł, wbił wzrok w coś znajdującego się za prawym ramieniem Paddingtona, a jego twarz przybrała bardzo dziwny wyraz. Przełknął gwałtownie, przetarł okulary, a potem kurczowo chwycił się blatu biurka. – Hmm... a jak się panu zdawało, ile duchów pan widział? – Pięć – odparł Paddington i zaczął po kolei wyliczać: – Pan Brown... Przy każdej kolejnej osobie lekarz coraz bardziej bladł, a kiedy niedźwiadek doszedł do pani Bird, twarz doktora straciła wszelką barwę. – Zamknął pan za sobą drzwi na klucz, kiedy pan tu wszedł, prawda? – zapytał jak gdyby nigdy nic. – Chyba tak – powiedział Paddington, zaniepokojony wyrazem twarzy doktora. – Niełatwo to zrobić, gdy ma się łapy, ale... Obejrzał się i o mało nie spadł z krzesła, ponieważ tuż przed jego oczami, w zgrabnym obramowaniu iluminatora3, widniało pięć jakże znajomych twarzy. Nie tylko oblicze pana Browna, które przyciśnięte do szyby i spłaszczone wyglądało nader dziwacznie, lecz również twarze pani Brown, Jonatana, Judyty i, oczywiście, pani Bird. Lekarz wyciągnął rękę i sięgnął na oślep po słuchawkę, nie odrywając wzroku od okienka. – Z oficerem żandarmerii proszę, tylko szybko! – warknął. – I powiedzcie mu, by się pośpieszył. Coś dziwnego dzieje się przed moją kajutą. Wszystko w porządku, niedźwiedziu – powiedział następnie do Paddingtona. – Nie ma potrzeby się niepokoić. Rzucił słuchawkę na widełki, spojrzał na Paddingtona i słowa zamarły mu na ustach. Już miał wyjaśnić, że pomoc jest w drodze, lecz kiedy spostrzegł szkliste spojrzenie misia i jego sztywno wyciągnięte, sterczące ku górze łapy, zorientował się, że jego pacjentowi jest już wszystko jedno. Pani Brown przetarła czoło Paddingtona odrobiną wody kolońskiej. Niedźwiadek usiadł na koi4 i rozejrzał się po kabinie. – Bogu niech będą dzięki! – zawołała pani Brown. – Myśleliśmy, że już nigdy nie dojdziesz do siebie. – Za każdym razem, gdy tylko na nas spojrzałeś, na powrót traciłeś przytomność – powiedziała Judyta. – Naprawdę bardzo się martwiliśmy. Paddington potarł oczy, jakby nie bardzo mógł uwierzyć w to, co widzi. – Sądziłem, że jesteście halucy-coś tam – wyjaśnił. Pani Brown zwróciła się do męża: – To wszystko twoja wina, Henryku. – Chciałem zrobić Paddingtonowi niespodziankę – usprawiedliwiał się pan Brown. – Skąd mogłem wiedzieć, że weźmie nas za duchy? Pan Brown wyglądał, jakby miał już dość całego tego zamieszania. To on wpadł na pomysł, aby na zakończenie wspólnych wakacji dołączyć do Paddingtona na statku i ostatnie dwa dni podróży spędzić razem. Wówczas wydawało się, że to doskonały pomysł, i kiedy po południu państwo Brown weszli na pokład liniowca podczas jego ostatniego postoju, nie tylko z niecierpliwością wyczekiwali podróży, ale też umierali z chęci zobaczenia miny Paddingtona, kiedy się zorientuje, kto jest z nim na statku. Jednak reakcja niedźwiadka przerosła ich najśmielsze oczekiwania i teraz pan Brown dostawał za to burę. – No cóż – westchnęła pani Bird – muszę powiedzieć, że gdybym była przekonana, iż ktoś przebywa o setki mil ode mnie, a potem stanęła z nim twarzą w twarz na środku oceanu, też byłabym zdenerwowana. – Zwłaszcza gdyby coś takiego zdarzyło się o zmroku – dodała Judyta. – To musiało być przerażające doświadczenie. – Poza tym, nie tylko Paddington się przestraszył – wtrącił Jonatan. – Lekarz okrętowy też raczej się nie ucieszył, gdy nas zobaczył. – Zawsze mówiono mi, że marynarze to ludzie przesądni – powiedziała pani Brown, przyglądając się, jak jej mąż sięga do talerza pełnego kanapek, ustawionego obok koi Paddingtona. – Moim zdaniem w niczym nie przypominasz ducha, Henryku. – Lekarz też chyba tak nie myślał, zwłaszcza gdy już otrząsnął się z szoku – powiedziała Judyta. – Wyglądał na strasznie zagniewanego. Brownowie wybuchnęli głośnym śmiechem, który przerwało pukanie do drzwi kabiny. – To chyba moje kakao – oświadczył dumnie Paddington. – Steward zawsze mi je przynosi, zanim pójdę spać. Pozostali wymienili spojrzenia. Drzwi otworzyły się i do kabiny wszedł ubrany w białą marynarkę mężczyzna, niosący tacę z parującym dzbankiem. – To mi dopiero życie! – wykrzyknął pan Brown. – Muszę powiedzieć, że z niecierpliwością oczekuję dalszej podróży. Słońce i gry na pokładzie przez cały dzień. A wieczorem niedźwiedzie kakao. Nawet duch nie mógłby wymagać niczego więcej! Paddington przytakiwał gorliwie, a tymczasem steward postarał się o dodatkowe kubki i zaczął nalewać do nich gorący napój. Niedźwiadek bardzo lubił kakao, zwłaszcza takie, jakie podawano na statku – różniące się nieco smakiem od napoju, który przyrządzała pani Bird – a teraz, kiedy problem duchów został wreszcie rozwiązany, nabrał dodatkowo apetytu na swój wieczorny przysmak, zwłaszcza że można nim było uczcić niespodziewane spotkanie z Brownami. Niedźwiadek spojrzał na dzbanek spoza obłoczka gęstej pary. – Jest tylko jedna rzecz przyjemniejsza od wieczornego kubka kakao, panie Brown – oznajmił pośród ogólnego aplauzu. – Dwa kubki kakao! ROZDZIAŁ DRUGI KOTWICE RZUĆ! Pan Brown rozglądał się po szerokim pokładzie Karenii z wielce zaintrygowanym wyrazem twarzy. – Czy ktoś z was widział ostatnio Paddingtona? – spytał. – Odnoszę wrażenie, że nasz niedźwiadek zachowuje się bardzo dziwnie. Reszta rodziny podążyła spojrzeniem za wzrokiem pana Browna, akurat na czas, by zobaczyć znajomą sylwetkę. Paddington przez chwilę wpatrywał się w niebo z bardzo dziwną miną, a potem wrócił pośpiesznie do relingu5. – Rano wszystko było jeszcze w porządku – powiedziała pani Brown. – Mam szczerą nadzieję, że nic mu nie zaszkodziło. – Być może coś chodzi mu po głowie – zasugerowała pani Bird, kiedy Paddington odszedł od relingu, a potem omal nie przełamał się w pół, próbując dostrzec coś na niebie. – Widziałem, jak stukał palcem w barometr – powiedział Jonatan. – O mało go nie stłukł. – A z iluminatora w jego kabinie zwieszają się jakieś wodorosty – dodała Judyta. – To musi mieć coś wspólnego z pogodą – ocenił pan Brown, wracając do czytania gazetki okrętowej. – Może uważa, że czeka nas sztorm. – Ojej! Mam nadzieję, że nie – zawołał Jonatan. – Nie chciałbym stracić dzisiejszego balu. – O ile znam Paddingtona – powiedział pan Brown – to on także by tego nie chciał. Może dlatego się martwi. Reszta rodziny, usatysfakcjonowana wyjaśnieniami pana Browna, powróciła do swoich zajęć. Ponieważ poranek Brownowie spędzili na zwiedzaniu statku, z przyjemnością przystali na możliwość odpoczynku. Podróżowanie transatlantykiem, do złudzenia przypominającym małe pływające miasteczko, to zajęcie emocjonujące samo w sobie, a kiedy ma się Paddingtona za przewodnika, także nader męczące. Podczas długiej podróży Paddington zdążył zaprzyjaźnić się z wieloma członkami załogi, więc poza obowiązkową wizytą w sklepach, na basenie czy w różnego rodzaju salach klubowych, rodzina Brownów odwiedziła także wiele innych miejsc, niedostępnych zwykle dla pasażerów, takich jak piekarnia czy maszynownia. Jedyną osobą, której nie zadowoliły w pełni wyjaśnienia pana Browna, była pani Bird. Jednak gospodyni Brownów rozsądnie nie wspomniała nic o tym, że, o ile jej wiadomo, Paddington nie wie, iż tego wieczoru odbędzie się bal, a co dopiero, że ma w nim uczestniczyć. Doświadczenie podpowiadało jej, że cokolwiek Paddington zamierzał, nie należało niczego przyśpieszać, i lepiej było pozostawić sprawy ich własnemu biegowi. Paddington tymczasem, nieświadom wzbudzanego zainteresowania, zanurzył łapę w pobliskim dzbanku kakao, podniósł ją, aby przekonać się, z której strony wieje wiatr, a potem wychylił się za burtę, zerkając niespokojnie na masy błękitnych wód w dole. Jak na jego gust, wszystko wyglądało o wiele za spokojnie. I nie chodziło o to, że niedźwiadek tak bardzo lubił burzliwą pogodę. Prawdę mówiąc, podczas tych kilku sytuacji, kiedy Karenia dzielnie stawiała czoło sztormowi, a on zmuszony był opuścić posiłek, bardzo go to zdenerwowało, i to z paru powodów. Lecz tym razem, jako jedyny spośród setek pasażerów Karenii, miał nadzieję nie tyle na burzę, co na pogorszenie się pogody, które spowolniłoby ruch statku. A wszystko to miało wiele wspólnego z bardzo ważną kwestią prędkości i pokonywanej odległości. Oficer, odpowiedzialny za dostarczanie pasażerom rozrywek, codziennie organizował swego rodzaju zakłady. Otóż każdy, kto chciał wziąć udział w grze, musiał zapłacić wpisowe w wysokości dziesięciu pensów, a następnie podać, ile mil, jego zdaniem, zdoła przebyć statek w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin. Ten, kto wielkość najbliższą rzeczywistej, zgarniał całą pulę. Paddington przez kilka dni bawił się, udając, iż bierze udział w grze, lecz tego ranka, po długim namyśle, po raz pierwszy zdecydował się poświęcić ostatnie dziesięć pensów i zapłacić wpisowe. W nadziei, iż wydarzy się coś niespodziewanego, co spowolni bieg statku, nim ten zawinie do portu, opowiedział się za jak najkrótszą pokonaną odległością. Teraz jednak, kiedy uważnie przyjrzał się pogodzie, zaczął żałować swego pochopnego zaangażowania, zwłaszcza że na niebie nie widać było ani jednej chmury. Morze było gładkie jak szklana tafla, a statek zdawał się poruszać szybciej niż kiedykolwiek. Paddington odszedł od relingu, westchnął głęboko i skierował się ku miejscu, gdzie odpoczywali Brownowie. Ponieważ był z natury optymistą, nadal żywił nadzieję, że jednak wydarzy się coś, co przedłuży podróż. Utrata dziesięciu pensów to nic przyjemnego, a co dopiero, kiedy jest to ostatnie dziesięć pensów. Zastanawiał się właśnie, czy by nie pójść do oficera odpowiedzialnego za rozrywki i nie wycofać swoich pieniędzy, kiedy pan Brown powiedział mu o wieczornym balu. Paddington lubił imprezy towarzyskie, zwłaszcza niespodziewane, a kiedy usłyszał, że tego wieczoru ma odbyć się bal przebierańców, szybko zapomniał o zakładach i, podekscytowany, rozmyślał już tylko o wieczorze. – Chyba nigdy dotąd nie byłem na balu, który odbywałby się na statku, panie Brown – wykrzyknął. – Prawdę mówiąc, ja także – przyznał pan Brown. – I muszę przyznać, że bardzo się na niego cieszę. – Wodzirejem ma być sam Barry Baird – powiedział Jonatan. – To ten facet, którego oglądaliśmy w telewizji. – Wyciąga ludziom rzeczy z kieszeni bez ich wiedzy – dodała Judyta. – A także ich hipnotyzuje – uzupełnił Jonatan. Pan Brown wstał. – Chyba już pora, abyśmy poszli do biura i upewnili się, że dostaniemy jakieś kostiumy – powiedział. – Bo jeśli ich zabraknie, paru osobom zrzednie dziś mina. – Ja chciałbym być Robin Hoodem! – zawołał Jonatan. – A ja chyba Markiem Antoniuszem – powiedział z namysłem jego ojciec – A ty, Paddingtonie? Jednak Paddington zdążył się już oddalić. Nieczęsto pozwalano mu się przebierać, teraz więc musiał dopilnować, aby być pierwszym w kolejce po kostium. Nie tylko on niecierpliwie wyczekiwał balu. Stopniowo, w miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi, na statku zaczęły pojawiać się flagi i inne dekoracje, a także grupki dziwacznie przyodzianych, wyraźnie podekscytowanych pasażerów. – Uważam, że Paddington mógłby w ogóle się nie przebierać – powiedział pan Brown, kiedy czekali na niedźwiadka przy drzwiach sali tanecznej. – Widziałem już co najmniej sześć niedźwiedzi. – Och! – wykrzyknęła pani Bird. – To chyba nie może być on...? Wskazała parasolką zbliżającą się ku nim postać, odzianą w coś, co wyglądało jak kostium zrobiony z harmonii i kawałka białego kartonu. – Zgadza się, to Paddington – potwierdziła Judyta. – Poznaję jego kapelusz. – Chyba niezbyt pasuje do stroju wieczorowego oceniła pani Brown. – Paddington wygląda jak pingwin, który balował przez całą noc. – Pingwin, też mi coś! – wykrzyknął Paddington z oburzeniem. – Jestem Beau6 Brummel, słynny dandys7 i elegant. – Beau Brummel! – powtórzył Jonatan. – Myślałem, że on umarł, zanim wynaleziono smoking. – Muszę powiedzieć, że według mnie wyglądasz raczej jak wykusz8 – powiedział pan Brown, spoglądając na gors9 Paddingtona. Niedźwiadek przysłuchiwał się temu, co mówią jego przyjaciele, i z każdą chwilą czuł się bardziej nieswojo. – Nie zostało im zbyt wiele kostiumów w moim rozmiarze – wyjaśnił w końcu, spoglądając srogo na pana Browna. – No cóż, kimkolwiek był Beau Brummel, z pewnością nie miał na gorsie plam po marmoladzie – dodał niepewnie pan Brown, nie zważając na żonę, która właśnie wymierzyła mu kuksańca. – To nie marmolada, panie Brown – wyjaśnił Paddington. – To klej! – Klej! – powtórzył pan Brown. – Jak, u licha, udało ci się wysmarować sobie gors klejem? – Prawdę mówiąc, miałem z tym gorsem trochę kłopotu – wyjaśnił Paddington. – Trudno go założyć, gdy ma się łapy, więc stale mi się przekręcał. Musiałem pożyczyć trochę specjalnego kleju stolarskiego. Brownowie wymienili spojrzenia. – No cóż, każdy może przyjść ubrany, jak mu się podoba – podsumował pan Brown. – Właśnie – dodała pani Bird, wchodząc za mężem do sali, w której miał odbyć się bal. – A skoro żadne z nich nigdy nie widziało Beau Brummela, to jakim prawem mieliby krytykować kostium Paddingtona? – Co do mnie, to uważam, że wyglądasz bardzo elegancko – powiedziała Judyta, ściskając łapę niedźwiadka. Paddington bardzo lubił zespoły muzyczne, zwłaszcza jeśli grały głośno, a zespół na statku, chociaż nieliczny, spisywał się pod tym względem bardzo dzielnie. Tym bardziej że każdy z muzyków musiał grać na kilku instrumentach jednocześnie. Pod koniec pierwszego utworu Paddington przyłączył się do oklasków, a potem rozsiadł się wygodnie, ponieważ dyrygent, skłoniwszy się kilka razy publiczności, podniósł dłoń i dał znak, aby zagrano fanfary na trąbce, zwiastujące pojawienie się na scenie Barry’ego Bairda, mistrza ceremonii. – Wszystko w porządku, Paddingtonie? – spytała pani Brown, kiedy spostrzegła, że niedźwiadek z zainteresowaniem przygląda się swoim łapom. – Chyba tak, dziękuję, pani Brown – odparł Paddington niepewnie. – Tylko jakoś tak dziwnie mi się klaszcze. Pani Brown otworzyła usta, lecz rozmyśliła się. Niektórych spraw lepiej było nie zgłębiać, zwłaszcza jeżeli dotyczyły Paddingtona. Tymczasem na małej scenie Barry Baird chwycił mikrofon i uśmiechnął się szeroko do publiczności. – Halo! Halo! Halo! – zawołał donośnie. – Jak tam, moi starzy kumple marynarze? – Dobrze, dziękujemy bardzo, panie Baird! – wykrzyknął Paddington ze swego miejsca w pierwszym rzędzie, unosząc grzecznie kapelusz. Barry Baird wydawał się z lekka zdziwiony faktem, iż uzyskał odpowiedź na swoje pytanie. – Miałem już na scenie ptaka – powiedział spoglądając na kostium Paddingtona – ale nigdy na samym początku przedstawienia. – Widzę, że nieźle się pan wystroił – mówił dalej, wskazując na niedźwiadka – i nawet włożył pan futro! Widzowie roześmieli się i zaczęli klaskać, tylko Paddington wpatrywał się w pana Bairda jednym ze swoich najbardziej srogich spojrzeń. Pan Baird, podchwyciwszy kątem oka to spojrzenie, czym prędzej odwrócił wzrok i kontynuował występ. – Co to takiego? – zapytał. – Co to jest? Za odpowiedź nie oferuję żadnej nagrody. Ma zieloną głowę, sześć owłosionych nóg i jedno fioletowe oko? – Ja też tego nie wiem, panie Baird! – krzyknął Paddington, który nie raz oglądał występy Barry’ego Bairda w telewizji – ale właśnie coś takiego siedzi panu na grzbiecie! Oklaski wybuchły ze wzmożoną siłą. Barry Baird zakrył dłonią mikrofon, wychylił się poza krąg świateł i spojrzał w dół na Paddingtona. – To Barry Baird rozbawia dzisiaj publiczność, niedźwiedziu – syknął. – To tyle, jeśli chodzi o dowcipy i humor – oznajmił głośno, wyprostował się i błysnął w szerokim uśmiechu śnieżnobiałymi zębami. – Teraz zajmiemy się poważniejszą częścią naszego przedstawienia. Panie i panowie, oto najszybszy pokaz, jaki kiedykolwiek widzieliście. Tuż przed waszymi oczami, bez luster i bez oszustwa, opróżnię kieszenie każdego dżentelmena, który zechce tu do mnie przyjść, a on nawet się nie zorientuje! A zatem, panie i panowie, czekam na ochotnika... – O rety! – jęknął Jonatan, widząc poruszenie w pierwszym rzędzie. – To na pewno Paddington! Kiedy Barry Baird zorientował się, kto ku niemu zmierza, jakby nieco stracił ze swej niespożytej energii, lecz głośno zawołał: – Duże brawa, panie i panowie! Duże brawa dla tego młodego pana niedźwiedzia, który zgłosił się, by mu opróżnić kieszenie! – Będzie miał szczęście, jeżeli uda mu się wyjąć cokolwiek z kieszeni Paddingtona – mruknął pan Brown. Barry Baird dał znak orkiestrze, by zaczęła grać, a potem, nie milknąc ani na chwilę, zaczął krążyć wokół Paddingtona, jego ręce zaś wędrowały płynnym ruchem w górę i w dół niczym dwa węże. Kiedy w dłoniach magika pojawił się najpierw ołówek, a potem notes, publiczność westchnęła z zachwytu. Paddington także wydawał się zaskoczony, ponieważ niczego nie poczuł. Sztukmistrz tymczasem dał znak orkiestrze, aby zwiększyła tempo, a potem jeszcze raz okrążył Paddingtona, błyskając zębami w świetle reflektorów i wymachując ramionami w takt muzyki. Nagle zamarł i stanął w pół kroku, a potem powoli wyciągnął dłoń z bocznej kieszeni smokingu Paddingtona. – Ueee! – krzyknął, nim zdołał się powstrzymać. – Co ty tam masz, niedźwiedziu? Muzyka umilkła, a Paddington zaczął z zainteresowaniem przyglądać się dłoni sztukmistrza. – To chyba kanapka z marmoladą, panie Baird – odparł radośnie. – Schowałem ją tam na wypadek nagłej potrzeby i chyba trochę się pogniotła. Barry Baird, który wyglądał, jakby sam znalazł się w nagłej potrzebie, przez chwilę spoglądał na swoją dłoń, nie wierząc własnym oczom, a potem zachichotał nerwowo i odwrócił się do publiczności. – Zdarzało mi się wpakować w różne tarapaty, ale nigdy jeszcze nie wpakowałem ręki w kanapkę z marmoladą – powiedział z udawaną wesołością. Wytarł dłoń jedwabną chusteczką, którą wyjął z kieszonki na piersi, po czym osuszył czoło i podniósł rękę, aby uciszyć publiczność. – Chciałbym – zawołał, przechodząc do następnej części przedstawienia – by wszyscy unieśli w górę dłonie i złączyli je jak do oklasków. Publiczność uczyniła, o co ją poproszono, a magik wyjął w tym czasie z kieszeni kawałek sznurka, przywiązał do jednego końca klucz i zaczął kołysać nim jak wahadłem. – A teraz – powiedział, gdy główne światła przygasły i kołyszący się miarowo klucz oświetlono tylko jednym reflektorem – chcę, abyście uważnie obserwowali, jak klucz przesuwa się z lewej strony na prawą... potem na lewą... na prawą... na lewą... Głos pana Bairda cichł coraz bardziej, a światło stopniowo przygasało. – Widziałem już tę sztuczkę – zachichotał pan Brown. – Zaczekajcie, aż znowu zapalą się światła. Zawsze znajdzie się ktoś, kto nie będzie mógł rozłączyć dłoni. – Ojej! – jęknęła Judyta, gdy nagle zrobiło się widno i publiczność odetchnęła z ulgą. Spójrzcie, kto to jest tym razem! – Jestem doprawdy zdziwiona – powiedziała pani Bird – Pomyślałabym raczej, że to Paddington zahipnotyzuje pana Bairda jednym ze swoich srogich spojrzeń, nie odwrotnie. Publiczność umilkła, z rosnącym napięciem przyglądając się walce, jaką Paddington stoczył, aby wyzwolić dłonie z własnego uścisku. Nawet Barry Baird wydawał się zaskoczony skutecznością swego triku. – Nie przejmuj się, niedźwiedziu! – zawołał. – Zaraz ci pomogę. Bez dalszych ceregieli stanął przed Paddingtonem i wykonał kilka gwałtownych ruchów, strzelając przy tym palcami. Widzowie zamarli, bowiem wysiłki pana Bairda na nic się nie zdały, i choć Paddington coraz mocniej się szarpał, jego łapy pozostały złączone. Po kilku minutach Barry Baird wyprowadził niedźwiadka za kurtynę, a potem wrócił na scenę. – Przykro mi – powiedział czerwony na twarzy – ale ten młody niedźwiedź nadal pozostaje pod wpływem sugestii. Miejmy nadzieję, że za jakiś czas samo mu przejdzie. Choć Barry Baird próbował kontynuować przedstawienie, czar prysł i ani on, ani widzowie nie mieli już ochoty oglądać dalszych sztuczek. Brownowie po prostu wyszli z sali i krążyli teraz po statku, starając się odnaleźć niedźwiadka. – Gdzie on się mógł, u licha, podziać? – zawołał pan Brown, kiedy skończyli przeszukiwać okolice sali balowej. – Nie mógł odejść zbyt daleko – powiedziała pani Brown. – Zwłaszcza z łapami w górze. – Może wrócił do swojej kabiny – wtrącił się do rozmowy jeden ze stewardów, który pomagał w poszukiwaniach. Ruszył wzdłuż korytarza i otworzył drzwi na jego końcu. – Ani widu, ani słychu – stwierdził, zajrzawszy do środka. – Mniejsza z tym – powiedział pan Brown. – Zaczekamy tu kilka minut. Wcześniej czy później na pewno się pojawi. Pan Brown starał się, by jego głos brzmiał wesoło, lecz z każdą chwilą stawało się to trudniejsze. Mijały kolejne minuty, a Paddingtona nadal nie było. – Nie myślicie chyba... – zaczęła pani Brown po jakimś czasie. – To znaczy... chyba nie mógł wypaść za burtę, ani nic takiego, prawda? – Jeśli tak się stało, a on nadal miał łapy złączone nad głową... – zaczęła Judyta. – Jak znam Paddingtona – wtrącił pan Brown pośpiesznie – to raczej wpadł do misy z pączkami. Wstał i po raz kolejny spojrzał na zegarek. – Mimo wszystko chyba już pora coś z tym zrobić. Choć jeden Bóg wie, od czego powinniśmy zacząć. Pani Bird chwyciła mocniej parasolkę. – Ja także to wiem – powiedziała stanowczo. – Zacznę od kapitana. Co powiedziawszy, odmaszerowała korytarzem, pozostawiając resztę rodziny jeszcze bardziej zmartwioną – o ile to w ogóle było możliwe. Choć bowiem pani Bird czasami bardzo stanowczo obchodziła się z Paddingtonem, to kiedy chodziło o jego dobro czy bezpieczeństwo, nie obawiała się naruszyć spokoju żadnej ważnej osoby. Po chwili wzmożony ruch na statku uświadomił Brownom, że i tym razem gosposia osiągnęła cel. Gdzieś pod pokładem rozległ się dzwonek alarmowy, a potem usłyszeli buczenie syren i statek zaczął zwalniać. – O rany! – krzyknął Jonatan, kiedy od strony dziobu statku dobiegł ich charakterystyczny brzęk. – Sytuacja musi być poważna. Wygląda na to, że mają zamiar rzucić kotwicę! Kapitan Karenii podniósł wzrok i spojrzał na stojącą przed jego biurkiem grupę. Był ranek następnego dnia i nie tylko Brownów, ale też kilka osób spośród załogi wezwano, by stawiły się przed kapitanem i wyjaśniły, co zaszło poprzedniego wieczoru. – A więc to jest ten młody niedźwiedź, który spowodował całe zamieszanie? – zapytał kapitan, spoglądając na Paddingtona. – Nie sądzę, żeby to była jego wina – wyjaśnił główny mechanik, przychodząc Paddingtonowi z odsieczą. – Gdyby ktoś krzyknął „niedźwiedź za burtą” zamiast „człowiek za burtą”, wiedziałbym, kogo szukacie. Przez cały czas siedział w moim warsztacie, a ja próbowałem rozdzielić mu łapy. – Nie rozumiem jednak – powiedział pan Brown – jak to się stało, że od razu ich nie rozłączyłeś. – To przez ten specjalny klej, którego użyłem do przymocowania gorsu – wyjaśnił Paddington. – Widocznie trochę zostało mi na łapach. – A potem, kiedy je złączył, nie mógł już ich rozdzielić – powiedział Barry Baird, który wyglądał teraz znacznie weselej niż poprzedniego wieczoru. – Muszę przyznać, że mocno mnie to zmartwiło. – Podobny klej znajduje się w moim zestawie majsterkowicza, tatusiu – powiedział Jonatan. – To jakiś nowy produkt, który działa jedynie wtedy, gdy posmaruje się nim obie klejone powierzchnie. – Widocznie zabrudziłem nim obie łapy. Dlatego tak dziwnie mi się klaskało. – A ten klej, kiedy już raz złapie, trzyma naprawdę mocno. Muszę przyznać, że ten młody niedźwiedź przysporzył mi sporo pracy – dodał mechanik. – Przypuszczam, iż zdaje pan sobie sprawę, niedźwiedziu, że z pańskiego powodu musiałem wczoraj zatrzymać maszyny? – Zatrzymać maszyny? – zawołał zdumiony Paddington. – Tak, Paddingtonie – wyjaśniła Judyta. – Kapitan chciał przez to powiedzieć, że musiał zatrzymać statek, ponieważ sądził, że wypadłeś za burtę. – Na moim statku nikt dotąd nie wypadł za burtę, a co dopiero niedźwiedź – mruknął kapitan. – Tym razem też przecież nikt nie wypadł, prawda? – zauważyła Judyta. Kapitan namyślał się przez chwilę. – Masz rację, młoda damo – powiedział w końcu. – Kłopot polega na tym, że będę musiał uwzględnić to wydarzenie w dzienniku pokładowym, a jego opis nie będzie wyglądał najlepiej. Zwłaszcza kiedy ten sam niedźwiedź wygrywa zakłady, ponieważ nie przepłynęliśmy wczoraj tylu mil, ilu spodziewali się pasażerowie. To wszystko będzie wymagało dokładnych wyjaśnień. – Co takiego? – powtórzył Paddington, ledwie mogąc uwierzyć własnym uszom. – To ja wygrałem zakłady? – Całe pięćdziesiąt funtów i siedemdziesiąt pięć pensów – wtrącił pierwszy oficer, wręczając Paddingtonowi wielką kopertę. – Powinien pan to przeliczyć, aby się upewnić, czy wszystko jest w porządku. – Moje gratulacje, niedźwiedziu – powiedział kapitan, ujmując drugą łapę Paddingtona. – Lecz lepiej by było – dodał stanowczo – gdybyś, podróżując statkiem następnym razem, nie zrobił czegoś podobnego. Wzbudziłoby to moje podejrzenia i musiałbym zakuć cię w kajdany. Paddington spojrzał na kapitana, przestraszony. – Nie sądzę, bym prędko wybrał się znów do Peru – zapewnił pośpiesznie. Kapitan uśmiechnął się szeroko. – Skoro tak – powiedział, spoglądając na zegar – zważywszy, że prawie zakończyliśmy podróż, proponuję, abyśmy spotkali się przy moim stole i zjedli razem śniadanie. Następna okazja może się już nie nadarzyć. – No cóż, uważam, że miałeś szczęście, Paddingtonie – powiedziała pani Brown, kiedy szli za innymi korytarzem. – Nie ma zbyt wielu niedźwiedzi, które mogłyby się poszczycić tym, że zostały zaproszone do kapitańskiego stołu. W jadalni kapitan powiedział: – Kiedy tak o tym myślę, to chyba nie miałem dotąd zaszczytu zaprosić do stołu żadnego niedźwiedzia. Zwłaszcza takiego, który wygrał zakłady. ROZDZIAŁ TRZECI PADDINGTON KUPUJE UDZIAŁY Pierwszego dnia po powrocie na Windsor Gardens Paddington był bardzo zajęty. Pomijając już rozpakowywanie, trzeba było jeszcze złożyć liczne wizyty, opowiadać o podróży – nie raz, lecz wiele razy wielu osobom – zbadać zawartość szafek i kredensów, posiedzieć na znajomych krzesłach, jednym słowem, wykonać tysiąc czynności, by znów się zadomowić na starych śmieciach. Wszyscy witali go tak serdecznie i tak chętnie przysłuchiwali się opowieściom, że godziny mijały niepostrzeżenie, i kiedy wreszcie nadeszła pora, by udać się na spoczynek, niedźwiadek czuł się tak, jakby w ogóle nie wyjeżdżał. Po tygodniach spędzonych na koi przyjemnie było znaleźć się we własnym łóżku, zwłaszcza że pod nieobecność Paddingtona pan Brown kazał odnowić jego pokój. Ściany pomalowano na delikatny, błękitny kolor, a meble na biało. W pokoju znalazło się też miejsce na tablicę do przypinania notatek oraz na zupełnie nowy dywan. – Ten stary był już nieco przetarty – wyjaśniła pani Brown, kiedy następnego ranka przyniosła niedźwiadkowi śniadanie do łóżka. – Teraz kupiliśmy ci dywan we wzorek, żeby nie było na nim widać plam po marmoladzie. – Plam po marmoladzie! – wykrzyknął oburzony Paddington. – Tak jest, plam po marmoladzie – powtórzyła pani Bird stanowczo, odsuwając zasłony i wpuszczając do pokoju kaskadę słonecznego światła. – Stary dywan był tak sztywny od zaschniętej marmolady, że musieliśmy przeciąć go na pół, gdyż nie dał się złożyć. Pani Brown spojrzała niespokojnie na Paddingtona. – Zaplanowałeś już coś na dzisiejszy ranek? – spytała. Miś z namysłem zanurzył łapę w słoju z marmoladą. – Właściwie nie, pani Brown – odpowiedział z wahaniem. – Chciałem tylko trochę pochodzić po sklepach, no i umieścić moją wygraną w banku, gdzie byłaby bezpieczna. – Znakomity pomysł – przyznała pani Brown. – Niechętnie myślę o tym, że chodzisz po mieście z tak dużą kwotą w walizce. Nie wiadomo, co może się zdarzyć. Odpowiedź Paddingtona najwyraźniej sprawiła pani Brown ulgę. W ciągu ostatnich paru tygodni pod numerem 32 przy Windsor Gardens panował błogi spokój, a tego ranka pani Brown obudziła się, dręczona niemiłym przeczuciem, iż ten stan rzeczy wkrótce ulegnie zmianie. – Nie chwaliłabym dnia przed zachodem słońca – stwierdziła pani Bird ponuro, kiedy pani Brown podzieliła się z nią swoimi spostrzeżeniami. I chociaż nie powiedziała nic więcej, ona także miała uczucie, iż doświadczają właśnie ciszy przed burzą. Jednak, pomimo złych przeczuć, nawet pani Bird nie mogła wiele zarzucić Paddingtonowi, kiedy w jakiś czas później pojawił się u kuchennych drzwi, ubrany i gotów stawić czoło świeżości poranka. Jego wyszczotkowane starannie futro błyszczało w słońcu i nawet stary płaszczyk wyglądał niezwykle porządnie. Niedźwiadek opuścił dom i pośpieszył ulicą w kierunku Portobello Road, trzymając w jednej łapie swoją walizeczkę, a w drugiej dzierżąc bardzo poważnie wyglądającą broszurę, zatytułowaną BANK FFLOYDA. Zatrzymał się tylko na chwilę, by wstąpić do piekarni i odnowić stałe zamówienie na bułeczki, a także pogawędzić o swoich przygodach podczas podróży. Następnie pośpieszył do sklepu ze starociami, należącego do jego przyjaciela, pana Grubera. Paddington zazwyczaj jadał z panem Gruberem drugie śniadanie, chciał więc go uprzedzić, że dziś może się nieco spóźnić. Niedźwiadek cieszył się wśród sprzedawców na rynku dużą popularnością, toteż pokonanie Portobello Road zajęło mu więcej czasu, niż sobie zaplanował. Kiedy wreszcie stanął u drzwi banku, dochodziła dziesiąta. Z zadowoleniem stwierdził, że jest pierwszy w kolejce, a potem, rozejrzawszy się podejrzliwie dookoła, by sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje, przysiadł na chodniku, wyjął z walizki plik banknotów i zaczął je przeliczać. Paddington już od dość dawna posiadał konto w lokalnym oddziale banku Ffloyda, ale choć od czasu do czasu składał w nim wizytę, aby porozmawiać z dyrektorem i upewnić się, że wszystko jest w porządku, rzadko miewał okazję, by wpłacić na konto pieniądze. Już z góry cieszył się na to wydarzenie. Banknoty były nowe, sztywne i raczej trudno było je rozdzielać, mając do dyspozycji jedynie łapy, toteż niedźwiadek wkrótce zapomniał o bożym świecie, zupełnie pochłonięty swym zajęciem. Trwało to aż do chwili, kiedy na chodnik padł czyjś cień i niedźwiadek zorientował się, że nie jest już sam. Pośpiesznie wepchnął banknoty pod płaszcz i spojrzał w górę na wysokiego, dystyngowanie wyglądającego mężczyznę, ubranego w czarny płaszcz i melonik. Mężczyzna uchylił grzecznie kapelusza. – Proszę mi wybaczyć, niedźwiedziu – powiedział. – Zobaczyłem przypadkiem, czym się pan zajmuje, i tak sobie pomyślałem, iż, być może, zjawiliśmy się tu w tym samym celu. Paddington, nie chcąc, by nieznajomy patrzył na niego z tak wysoka, czym prędzej zerwał się na równe nogi i nie wypuszczając ukrytych pod płaszczem banknotów, drugą łapą uchylił kapelusza. – Nie sądzę, żebym pojawił się tu w jakimś celu – powiedział. – Przyszedłem złożyć pieniądze w banku. – Ziarnko do ziarnka – powiedział mężczyzna z aprobatą w głosie – a zbierze się miarka. To moje ulubione przysłowie. – Och, to nie są żadne ziarnka – powiedział Paddington. – To funty. Wygrałem ponad pięćdziesiąt funtów w zakładach na statku. – Pięćdziesiąt funtów! – powtórzył mężczyzna, wielce zainteresowany. – Chyba nie chce mi pan powiedzieć, że zamierza złożyć je wszystkie w banku? – Nie całe pięćdziesiąt funtów – powiedział Paddington. – Część pieniędzy chciałbym przeznaczyć na prezenty. Mężczyzna ujął Paddingtona pod ramię i poprowadził wzdłuż ulicy. – Jak dobrze, że się spotkaliśmy! – wykrzyknął. – To przeznaczenie. – Rozejrzał się dookoła, a potem ściszył głos i powiedział: – Gdyby mi pan wyznał, że przyszedł wypłacić swoje pieniądze, wcale bym się nie zdziwił. Między nami mówiąc, z tym bankiem nie wszystko jest jak należy. Paddington słuchał zdumiony. – Co takiego? – zawołał. – Nie wszystko jest jak należy? – Ciii... – Mężczyzna przyłożył palec do ust i wciągnął Paddingtona do pobliskiej bramy. – Nie tak głośno, niedźwiedziu – wyszeptał pośpiesznie. – Mógłbyś wywołać panikę, a wtedy nie wiadomo, co może się wydarzyć. Wyjrzał na ulicę, a potem przez chwilę z namysłem przyglądał się Paddingtonowi, jakby zastanawiając się, czy może mu zaufać. – Wygląda pan na światowego niedźwiedzia – powiedział w końcu. – Tak sobie pomyślałem... Czy mógłby mi pan powiedzieć, na czym w tej chwili stoimy? – Na chodniku – odparł natychmiast Paddington, mocno zdziwiony. – Aha! – zawołał mężczyzna. – Ale czy może pan powiedzieć, co znajduje się pod chodnikiem? – Ziemia – powiedział Paddington niepewnie. Mężczyzna zachichotał, a potem wyciągnął z wewnętrznej kieszeni małą szklaną fiolkę, wypełnioną ciemnym płynem. – Zdradzę ci sekret, niedźwiedziu – powiedział, podnosząc fiolkę do światła. – Ropa! Oto, na czym stoimy. Ropa warta miliony funtów. Machnął dłonią w kierunku ciemnej plamy na jezdni. – Dziewięćdziesiąt dziewięć osób na sto – mówił dalej – powiedziałoby, że ta ropa wyciekła po prostu z czyjegoś samochodu. Nie zdają sobie sprawy, że ona przesącza się przez grunt pod ich stopami. Mówię panu... każdy, kto nie zwlekając kupi udziały Spółki Naftowej Portobello, zarobi fortunę już tylko na samych procentach. – Spółka Naftowa Portobello? – wykrzyknął Paddington. – Chyba nigdy o niej nie słyszałem. Mężczyzna pomacał dłonią po kieszeni. – Niewielu o niej słyszało – odparł. – Jest na rynku dopiero od niedawna. Posłuchaj, niedźwiedziu – powiedział, wyjmując arkusz papieru. – Muszę powiedzieć, że bardzo cię polubiłem. Te udziały warte są tak naprawdę pięćdziesiąt pięć funtów każdy, ale chyba mógłbym odstąpić ci jeden za pięćdziesiąt. Paddington spojrzał na mężczyznę z powątpiewaniem. – To bardzo uprzejmie z pańskiej strony – powiedział. – Ale chyba nie mogę pozwolić sobie na to, by wydać pięćdziesiąt funtów. Naprawdę chciałbym kupić trochę prezentów. – Nonsens! – zawołał mężczyzna. Czym prędzej przekreślił wyraz PIĘĆ na dokumencie, pozostawiając PIĘĆDZIESIĄT. – Wkrótce będziesz mógł kupić tyle prezentów, ile tylko zechcesz, i wiele innych rzeczy także. I nim Paddington zdążył choćby otworzyć pyszczek, ściskał w łapie dokument, podczas gdy mężczyzna pośpiesznie upychał za pazuchą jego pieniądze. – Tylko pamiętaj – ostrzegł – ani słowa nikomu. Nie chcę, żeby nowiny się rozeszły. Przynajmniej do chwili, aż pojawią się szyby naftowe, a wtedy będziesz mógł opowiadać o tym, komu tylko zechcesz. – Szyby naftowe? – powtórzył Paddington. – Urządzenia do wydobywania ropy – wyjaśnił mężczyzna. – Muszę pójść i dopatrzyć, by je dostarczono. – A kiedy będę mógł zainkasować procent od mojego udziału? – zapytał niedźwiadek niespokojnie. Mężczyzna zachichotał. – Widzę, że masz zmysł do interesów – powiedział. – Zupełnie jak ja. Jeżeli zechcesz spotkać się tu ze mną jutro rano, w tym samym miejscu i o tej samej porze, zobaczę, co da się zrobić. Ale pamiętaj – szepnął – zachowaj to dla siebie. Nie chcemy, aby informacja o ropie przeciekła do publicznej wiadomości. Co powiedziawszy, pomachał Paddingtonowi na pożegnanie zwiniętym parasolem i ruszył w górę Portobello Road, pozostawiając niedźwiadka wpatrującego się z błyskiem podniecenia w oku w trzymany w łapie dokument. A dokument ów wyglądał bardzo poważnie, cały pokryty wymyślnie drukowanymi literami, bardzo trudnymi do odczytania. Po dłuższej chwili Paddingtonowi udało się odcyfrować nagłówek: SPÓŁKA NAFTOWA PORTOBELLO, jednak litery pod spodem były tak małe i było ich tak wiele, że niedźwiadek postanowił zostawić odczytanie dokumentu na później i zabrać się do tego już w domu. Wspomniawszy wskazówki, których udzielił mu mężczyzna, miś złożył papier starannie na czworo, a potem umieścił go w kapeluszu. Paddington nigdy dotąd nie posiadał udziału w żadnej spółce, a co dopiero w spółce wydobywającej ropę naftową, więc kroczył teraz wzdłuż Portobello Road z wielce ważną miną. Ostrożnie przeszedł na drugą stronę ulicy i skierował się ku sklepom. Przed witryną jednego z nich zawahał się na moment, a potem, zamyślony, zerknął przez szybę na wystawione towary. Choć przywiózł już do domu kilka drobnych upominków, pragnął kupić Brownom coś naprawdę ładnego jako wyraz wdzięczności za to, że zapłacili za jego podróż do Peru. Mając na widoku przyszłe zyski z udziału, pewny był, iż zdoła kupić bardzo ładne prezenty i że sprzedawcy którzy znali go i darzyli szacunkiem pomimo nadmiernej, ich zadaniem, skłonności misia do targowania się, z radością zaczekają jeden dzień na zapłatę. Świadomy przyszłych zysków, zabawił w sklepach znacznie dłużej niż planował, i kiedy wreszcie dotarł do pana Grubera, zauważył, że ten krąży już niespokojnie po chodniku. – Martwiłem się, że pan nie przyjdzie – zawołał pan Gruber. – Musiałem nakryć pańskie kakao spodkiem, by nie wystygło. Paddington opadł z ulgą na stojący przed sklepem leżak, a pan Gruber tymczasem krzątał się, ustawiając tacę z bułeczkami i kubkami kakao na stoliku obok. – Kupowałem prezenty, panie Gruber – wyjaśnił niedźwiadek. Pan Gruber spojrzał na niego z wyrzutem. – To bardzo ładnie z pańskiej strony, panie Brown – powiedział – i jestem pewny, że wszyscy będą panu bardzo wdzięczni, lecz mam nadzieję, że zostawił pan sobie trochę pieniędzy, by złożyć je w banku na czarną godzinę. Ostatnio miało tu miejsce kilka paskudnych oszustw – kontynuował, nim Paddington zdążył się odezwać. – Toteż byłem bardzo zadowolony, kiedy dziś rano dowiedziałem się, że zamierza pan złożyć pieniądze w bezpiecznym miejscu. Pan Gruber wyciągnął się na leżaku obok Paddingtona i przez chwilę w milczeniu sączył kakao. – Wygląda na to, że ktoś krąży po okolicy, sprzedając fałszywe udziały firmy o nazwie Spółka Naftowa Portobello. Nie uwierzy pan, panie Brown, ale paru głupców je kupiło! Pan Gruber spojrzał z niepokojem na Paddingtona, który wydał z siebie taki odgłos, jakby się zakrztusił. – Mam nadzieję, że kakao nie jest zbyt gorące, panie Brown! – wykrzyknął. – Jest w sam raz, panie Gruber – zapewnił go Paddington pośpiesznie. – To ta bułeczka. Widocznie zakrztusiłem się rodzynkiem. Pan Gruber klepnął niedźwiadka w plecy, a potem wrócił na leżak, aby dokończyć opowieść. – Mężczyzna, którego poszukują w związku z tą sprawą – powiedział – nosi przezwisko Jim Elegant. – Jim Elegant? – powtórzył Paddington, coraz bardziej zmartwiony. – Zgadza się. Nazywają go tak z powodu jego sposobu ubierania się. Wygląda zupełnie jak ktoś, kto pracuje w City. Podobno trudno byłoby go odróżnić od prawdziwego biznesmena. Mam nadzieję, że szybko go złapią – kontynuować – Rozmawiałem wczoraj z policjantem i zgodził się ze mną, że jest tylko jedna rzecz gorsza od sprzedawania czegoś, co nie istnieje, a mianowicie kupowanie i niepłacenie. Pan Gruber potrząsnął ze smutkiem głową. – Ostatnio coraz częściej mamy do czynienia z tym zjawiskiem, panie Brown – dodał. – Jednak miło mi stwierdzić, że policja jest już na tropie. Mam nadzieję, że kiedy złapią winowajców, dostaną to, na co zasłużyli. Pan Gruber zamilkł raptownie, ponieważ Paddington zerwał się z leżaka, pośpiesznie zdjął płaszcz i nakrył nim stosik kupionych rzeczy. – Czy aby na pewno dobrze się pan czuje, panie Brown? – zapytał z niepokojem pan Gruber. – Muszę powiedzieć, że nie wygląda pan najlepiej. Paddington rozejrzał się, wyraźnie zmartwiony. – Ze mną wszystko w porządku, dziękuję panu – powiedział tajemniczo – ale co do reszty spraw, to nie jestem wcale pewien, czy można o nich powiedzieć to samo! Pan Gruber wiedział z doświadczenia, że lepiej nie dopytywać się o sprawy, które mogą okazać się trudne do wytłumaczenia. Lecz kiedy zobaczył, że Paddington opada z powrotem na leżak, pozostawiając na skraju talerza niedojedzoną bułeczkę, poważnie się zaniepokoił. Jeżeli pan Gruber wyglądał na zmartwionego, to cóż można było powiedzieć o Paddintonie! Od dłuższej chwili coraz bardziej zmieniał mu się wyraz pyszczka; a kiedy dreptał z powrotem w kierunku Windsor Gardens, rozważając to, co mu się przytrafiło, wydawał się zupełnie załamany. Kiedy dotarł w końcu pod numer 32, jego mina świadczyła o krańcowym przygnębieniu. Ponieważ jednak kapelusz miał naciągnięty głęboko na czoło, a pyszczek wtulony w kołnierz płaszcza, tylko bardzo bystry obserwator mógłby się zorientować, że coś jest nie tak. Przy furtce Paddington uniósł nieco rondo kapelusza, rozejrzał się nerwowo raz czy dwa, po czym wszedł do domu, zatrzaskując za sobą drzwi na tyle głośno, aby przekonać postronnego obserwatora, że ten członek rodziny Brownów nie życzy już sobie dzisiaj żadnych wizyt. ROZDZIAŁ CZWARTY WIZYTA NA GIEŁDZIE To pani Bird pierwsza zauważyła niepokojącą zmianę w zachowaniu Paddingtona. – Nie rozumiem tego – powiedziała nazajutrz. – Wczoraj rano był jeszcze taki pogodny i radosny, a dzisiaj wygląda, jakby troski całego świata zwaliły mu się na głowę. – Mam nadzieję, że nie jest to spóźniony efekt nadmiaru wrażeń podczas podróży – powiedziała pani Brown. – Cokolwiek to było, wydarzyło się, kiedy wyruszył wczoraj na zakupy – stwierdziła pani Bird. – Wrócił bardzo przygnębiony i nawet nie skończył puddingu, który podałam na obiad. – Rzeczywiście, zachowywał się dość dziwnie – przyznała pani Brown. – Wczoraj po południu przyłapałam go w ogrodzie, jak wiercił w ziemi dziurę dłutem do drewna. Wydawał się bardzo zdenerwowany. – Gdyby mnie ktoś zapytał – stwierdziła pani Bird – powiedziałabym, że to, co się wydarzyło, musi mieć jakiś związek z pieniędzmi. – Z pieniędzmi? – Pani Brown wyglądała teraz na jeszcze bardziej zmartwioną. – Dlaczego pani tak uważa? – Przez cały wczorajszy wieczór nic tylko robił rachunki – stwierdziła pani Bird ponuro. – A kiedy skończył, przyszedł do mnie po czerwony atrament. A poza tym – mówiła dalej – wynikła jeszcze ta sprawa z jakimś dokumentem, no i podczas śniadania zadał panu Brownowi wiele bardzo dziwnych pytań. Pan Brown pracował w City – dzielnicy Londynu, w której znajdowała się większość banków i instytucji finansowych stolicy Wielkiej Brytanii. Codziennie rano przy śniadaniu pan Brown uważnie studiował specjalną gazetę; w której pisano jedynie o giełdzie i akcjach. Dzisiejszego ranka ze zdumieniem odkrył, że środkowa strona gazety zniknęła. Nikt nie przyznał się do jej zabrania, lecz pani Bird miała pewne podejrzenia co do osoby winowajcy, a teraz te podejrzenia zmieniły się w pewność. – Ten młody niedźwiedź znowu się w coś wpakował – oświadczyła. – Wczoraj wieczorem dobrowolnie wziął kąpiel, a to zawsze zły znak. A kiedy rano wychodził, był bardzo starannie ubrany. Muszę powiedzieć, że zupełnie mi się to nie podoba. Co powiedziawszy, pani Bird miotełką do kurzu zaatakowała sprzęty w rogu pokoju, aby podkreślić znaczenie tego, co przed chwilą powiedziała. Potem wyjrzała przez okno, chociaż jednak wzrok miała bardzo dobry, to gdyby nawet umiała przeniknąć spojrzeniem ściany budynków i parę innych obiektów, i tak nie zobaczyłaby Paddingtona. Niedźwiadek bowiem, pomijając już fakt, że znajdował się w odległości kilku mil, był skutecznie ukryty za masą ciemnych garniturów, meloników, walizeczek i złożonych parasoli. Kiedy wyłonił się z czeluści metra, niesiony prądem ludzkiej fali niczym korek po rwącej rzece, uświadomił sobie nagle, że nigdy dotąd nie przebywał w takim tłoku. Na szczęście fala wkrótce podzieliła się na mniejsze strumyki i po dłuższej chwili, spędzonej na intensywnym przepychaniu się, Paddingtonowi udało się przedrzeć w zamierzonym kierunku. A kiedy w końcu znalazł się na ulicy węższej od tych, którymi tu dotarł, zobaczył na jej końcu wysoki, imponujący budynek. Spojrzał na mapę, aby się przekonać, czy na pewno znajduje się we właściwym miejscu, zaczerpnął głęboko powietrza i pchnął drzwi wejściowe. Przez chwilę stał z szeroko otwartymi oczami, przyglądając się imponującej scenerii. Wszędzie widział śpieszących w różnych kierunkach mężczyzn, niosących walizeczki lub arkusze papieru. Jeżeli chodnik przed budynkiem wydawał się Paddingtonowi zatłoczony, to wnętrze tegoż budynku przypominało gigantyczne mrowisko. Niedźwiadek już miał udać się dalej, aby dokładniej zbadać miejsce, w którym się znalazł, gdy nagle czyjaś ciężka dłoń opadła mu na ramię, unieruchamiając je niczym w imadle. – No, no – powiedział gruby głos. – A co też pan tu robi? Paddington podskoczył, odwrócił się i zobaczył mężczyznę w ciemnoniebieskim mundurze i cylindrze. – Mam nadzieję, iż orientuje się pan, że to jest budynek Giełdy Londyńskiej? – zapytał mężczyzna stanowczo, wpatrując się w Paddingtona. – O, tak – odparł Paddington z ważną miną. – Dlatego tu jestem. Przyszedłem wymienić jeden z moich udziałów. – Co takiego? – zapytał mężczyzna, spoglądając podejrzliwie na niedźwiadka. – Próbujesz mnie nabierać, niedźwiedziu? – Och, nie – zapewnił go Paddington, otwierając walizkę i wyjmując z niej dokument. – Przyszedłem aż z Windsor Gardens, aby to zrobić. – Ojej – powiedział mężczyzna już dużo uprzejmiej. – Obawiam się, że w tym nie mogę panu pomóc. Lecz jeśli tylko mógłbym coś dla pana zrobić – dodał, spostrzegłszy wyraz rozczarowania na pyszczku Paddingtona – uczynię to z przyjemnością. My, pracownicy obsługi, jesteśmy tu po to, aby służyć pomocą. Na dźwięk tych słów Paddington poweselał. Podróż zatłoczonym metrem z Windsor Gardens okazała się długa i męcząca, toteż niedźwiadkowi było gorąco i chciało mu się pić. Pan Brown dużo mu powiedział o giełdzie, nie wspomniał jednak, że można tu zostać wszechstronnie obsłużonym, co teraz wydawało się znakomitym pomysłem. – Poproszę kakao i bułeczkę – powiedział miś. Ku zdumieniu Paddingtona, życzliwy wyraz twarzy mężczyzny zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zastąpiony miną, która nie podobała się misiowi ani trochę. – Bułeczkę! – wykrzyknął mężczyzna. – I kakao! Musi pan wiedzieć, że to jest miejsce, gdzie się załatwia interesy, a nie kawiarnia. To, że jesteśmy pracownikami obsługi nie oznacza jeszcze, że nie mamy nic lepszego do roboty, jak tylko podawać młodym niedźwiedziom kakao! Paddington zmarkotniał, przysłuchując się, jak mężczyzna wyjaśnia, że obsługa w budynku giełdy to nie to samo co kelnerzy, i że naprawdę nie ma nic wspólnego z przynoszeniem jedzenia czy picia, lecz oczekuje na polecenia pracowników giełdy i gości. – Tak czy inaczej, obawiam się, że nie mógłby pan tam wejść. Giełda nie jest dla wszystkich. To coś w rodzaju klubu, w dodatku bardzo ekskluzywnego – dodał wyniośle. – Być może mógłbym do niego przystąpić – powiedział Paddington z nadzieją, dotykając dziesięciopensówki w kieszeni płaszcza. – Przystąpić? – Mężczyzna roześmiał się tubalnie. Nie można przystąpić tak po prostu. Najpierw trzeba załatwić mnóstwo spraw. Na przykład poddać kontroli swoje bona fides10. – Poddać kontroli moje bona fides! – zawołał Paddington, zaniepokojony. – Nie przypuszczałem, że w ogóle posiadam coś takiego. – No cóż, skoro tak, to z pewnością nie będzie pan mógł tu wejść. Bona fides – kontynuował z wyższością w głosie – to coś, co albo się posiada, albo też nie. Na ogół ma to wiele wspólnego z przodkami. – Z jakimi znów przodkami? – zapytał Paddington, zaintrygowany. – Ja nie mam żadnych przodków, tylko ciotkę Lucy w Peru. Bo właśnie stamtąd pochodzę. Z najmroczniejszych zakątków Peru. Mężczyzna zaczął ciężko oddychać. Zdarzało mu się mieć do czynienia z trudnymi klientami, ten jednak był najgorszy. – Dość tego – powiedział stanowczo. – Chyba lepiej będzie, jak pan już pójdzie. Mam pracę do wykonania, a nie polega ona na ucinaniu sobie pogawędek z młodymi niedźwiedziami, próbującymi wyłudzić darmową przekąskę. Paddington, zaniepokojony tym, jaki obrót przybrały sprawy, czym prędzej zabrał się do otwierania walizki. – Ja chciałem tylko wymienić moje udziały – powiedział. – To akcje Spółki Naftowej Portobello i obawiam się, że nie są dobre, ponieważ... – Co takiego? – wykrzyknął mężczyzna. – Czyżbym się przesłyszał? Nie powiedział pan chyba, że posiada fałszywe akcje? Wyjął Paddingtonowi z łap dokument i uważnie go obejrzał. – Skąd to masz, niedźwiedziu? – zapytał, prowadząc Paddingtona w kierunku drzwi, znajdujących się w bocznej ścianie sali. – Kupiłem je na Portobello – wyjaśnił Paddington, zadowolony, że wreszcie doszli do porozumienia. – Obawiam się jednak, że nie są dobre, ponieważ człowiek, który mi je sprzedał, nie pojawił się, by wypłacić należny procent. Więc pomyślałem, że przyjdę i spróbuję wymienić je na inne. – Zaczekaj tutaj, niedźwiedziu – powiedział mężczyzna jak gdyby nigdy nic, wprowadzając Paddingtona do pokoju pełnego głębokich, skórzanych foteli. – To z pewnością nie potrwa długo. Gdy tylko za pracownikiem obsługi zamknęły się drzwi, Paddington rozejrzał się po pokoju, wybrał najgłębszy i najwygodniejszy fotel, po czym zapadł w niego z wyrazem zadowolenia na pyszczku. Doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli się dotrze do właściwego człowieka, a potem męczy go wystarczająco długo, sprawy w końcu przybierają pożądany obrót. Lecz kiedy minuty mijały jedna za drugą, a nikt nie przychodził, niedźwiadek wreszcie zaczął się niepokoić. Nic zatem dziwnego, że kiedy usłyszał odgłos zbliżających się kroków, znacznie mu ulżyło. Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich znajomy pracownik giełdy. Ku zdumieniu Paddingtona, pracownikowi obsługi towarzyszyło dwóch mężczyzn w płaszczach przeciwdeszczowych i melonikach. – To on – powiedział pracownik obsługi, wskazując na Paddingtona. Pierwszy z dwóch mężczyzn wszedł do pokoju i pomachał odznaką. – Policja – oznajmił krótko. – Obawiam się, że czeka pana mała przejażdżka... – Przejażdżka? – powtórzył Paddington, jeszcze bardziej zdumiony. – Ależ ja dopiero co jedną odbyłem. Mężczyzna obrzucił Paddingtona niemiłym spojrzeniem. – Przejażdżka na posterunek policji – kontynuował ponuro – gdzie zostanie pan osadzony w areszcie na czas dalszego śledztwa. – Posadzony na reszcie! – wykrzyknął Paddington, przestraszony. – Na jakiej reszcie? Pani Bird z pewnością to się nie spodoba, od tego na pewno sfilcuje mi się futro! Mężczyźni wymienili spojrzenia. – Dobre przebranie – powiedział drugi, ignorując protest Paddingtona. – Choć zawsze wyobrażałem sobie, że Jim Elegant musi być nieco wyższy. – Jim Elegant! – powtórzył Paddington. – Prawie dałem się nabrać – przytaknął drugi mężczyzna, prezentując podobną jak kolega głuchotę. – A przeglądałem nasz album przestępców aż dwa razy! Co tylko potwierdza fakt, że nie można polegać na opisach świadków. – Czy będzie jakaś nagroda? – zapytał pracownik giełdy. – Nie zdziwiłbym się – odparł pierwszy mężczyzna. – Polujemy na tego ptaszka już od jakiegoś czasu. To jeden z najsprytniejszych oszustów, jacy w ciągu ostatnich lat pojawili się w Londynie. Fałszywe akcje, podrabianie dokumentów, fałszywe paszporty... Lista jest długa. – Wyląduje w więzieniu na dobre, wspomni pan moje słowa – przytaknął koledze drugi mężczyzna. Paddington tymczasem spoglądał to na jednego, to na drugiego, już nie na żarty przestraszony. – W więzieniu! – zawołał. – Ale ja tylko chciałem wymienić moje udziały! – Ha! Niech pan to powie sędziemu – odparł pierwszy mężczyzna. – Sprzedaż fałszywych akcji to poważne przestępstwo. – Ależ ja ich nie sprzedawałem! – krzyknął Paddington, wymachując w powietrzu dokumentem. – Ja je kupiłem. Kosztowały mnie pięćdziesiąt funtów. Na wszystkich banknotach znajduje się odcisk mojej łapy, no i zapisałem ich numery na tym tu dokumencie. – Co takiego? – Jeden z detektywów wziął od Paddingtona papier i przyjrzał mu się uważnie. – Zapisał pan numery banknotów? Umilkł nagle, ponieważ Paddington zerwał się z fotela i przebiegł obok niego niczym kula wystrzelona z rewolweru. – Hej! Niech się pan zatrzyma! – Proszę wracać! – zawtórował mu drugi mężczyzna. Lecz zanim któryś zdołał się poruszyć, Paddington znikł już za drzwiami. Rzuciwszy przez ramię kilka niespokojnych spojrzeń, miś zerknął w kierunku głównych drzwi, gdzie inny urzędnik, zaalarmowany hałasem, zatarasował mu przejście. Paddington odwrócił się więc i pognał w głąb budynku. Po raz pierwszy tego ranka ucieszył się, że w gmachu giełdy panuje taki tłok. Był zdania, że czasami lepiej jest zniknąć, niż pozostać na miejscu, próbując wyjaśnić, jak się rzeczy mają. Dla kogoś, kto pragnął zniknąć możliwie szybko, giełda była miejscem wręcz idealnym. Pani Brown stała u frontowych drzwi numeru 32 przy Windsor Gardens, spoglądając w zdumieniu na dwóch mężczyzn, którzy właśnie pojawili się na progu jej domu. – Paddington? – powtórzyła. – Naprawdę chcielibyście zobaczyć się z Paddingtonem? – Zgadza się, proszę pani – odparł jeden z mężczyzn, zerkając na papier, który trzymał w dłoni. – Na tym udziale jest jego nazwisko i adres. A także coś w rodzaju odcisku łapy. – To chyba ma oznaczać, że dokument jest prawdziwy – stwierdziła pani Brown z powątpiewaniem. – On zwykle tak robi. Jest jednak dość wcześnie. Nie moglibyście panowie przyjść później? – Jesteśmy ze Scotland Yardu11– wtrącił drugi mężczyzna, wymachując legitymacją. – Musimy szybko się z nim zobaczyć w sprawie pewnego wydarzenia, które miało miejsce wczoraj. – Scotland Yard! – Pani Brown z wrażenia aż uchwyciła się framugi, lecz zanim miała czas o cokolwiek zapytać, w holu pojawiła się zaaferowana pani Bird. – Co tu się, u licha, dzieje? – spytała gniewnie. – Czekam, żeby podać śniadanie. Tymczasem nie dość, że nie mogę znaleźć Paddingtona, to jeszcze... Umilkła, spostrzegłszy wyraz twarzy pani Brown. – Chyba nic się nie stało, prawda? – spytała niespokojnie. – Na szczęście nie, proszę pani – odparł drugi detektyw. – Chcemy tylko oddać mu jego pieniądze. – Oddać mu pieniądze? – powtórzyła jak echo pani Brown. – Pięćdziesiąt funtów – powiedział pierwszy detektyw. – Udało się je odzyskać dzięki temu, że zapisał numery banknotów. – No i że złapaliśmy przestępcę – dorzucił drugi mężczyzna. – Szkoda, że nie ma więcej takich niedźwiedzi pierwszy. – Oczywiście, będzie też nagroda, lecz, najpierw chcieliśmy osobiście mu pogratulować. Fani Brown i pani Bird wymieniły spojrzenia. – Lepiej będzie, jeśli wejdziecie – powiedziała pani Brown słabo. Żadna z nich nie miała pojęcia, o czym mówili detektywi, lecz kiedy szli przez hol, pani Bird skinęła głową w kierunku schowka pod schodami. – Znajdziecie go tam – powiedziała. – Kiedy zadzwoniliście do drzwi, chyba dobiegły mnie stamtąd jakieś dziwne hałasy. – O rany! – wykrzyknął jeden z detektywów, schylając się, aby otworzyć drzwiczki. – W tych ciemnościach trudniej go znaleźć niż szkarłatny kurzy ślep! – Co takiego? – zawołał Paddington z oburzeniem, wyłaniając się z ukrycia pod schodami. – Szkarłatny kurzyślep? – Jemu chodziło o roślinę, bardzo rzadką. Jej kwiaty otwierają się tylko w pełnym słońcu – wyjaśnił drugi detektyw. Pani Bird zatrzymała się przy drzwiach kuchni i głęboko westchnęła. Sądząc po wyrazie pyszczka Paddingtona, zanosiło się na dłuższą opowieść. – Usmażę więcej jajecznicy na bekonie – powiedziała. – Tropienie niedźwiedzi z pewnością zaostrza apetyt, poza tym mam wrażenie, że cała sprawa nie skończy się tak prędko. – Ojej! – powiedział Jonatan, kiedy wszystko wróciło do normy. – I pomyśleć, że Paddington jadł śniadanie z dwoma prawdziwymi detektywami! To do niego podobne. Nie mogę się doczekać, żeby opowiedzieć o tym chłopakom w szkole. Pan Brown podniósł gazetę. – A ja nie mogę się doczekać, by opowiedzieć o całej sprawie kolegom w biurze – oznajmił, ocierając delikatnie wąsy serwetką. – I tak już spóźniłem się prawie o godzinę. – Nie możesz teraz wyjść – powiedziała Judyta, wchodząc do pokoju. – Musicie wszyscy obejrzeć prezenty. – Prezenty! – wykrzyknął pan Brown, wychodząc za Judytą do holu. – Tylko mi nie mów, że dostaliśmy jeszcze jakieś upominki. Otrzymaliśmy ich już tak wiele. – To specjalne prezenty, pomyślane jako „wyrazy wdzięczności” – wyjaśnił Paddington, przyglądając się, jak Brownowie rozpakowują paczuszki. – Teraz, kiedy dostałem z powrotem moje pieniądze, będę mógł za nie zapłacić. – Dostałam śliczny komplet farb – powiedziała Judyta. – A ja wspaniałe wrotki – dodał Jonatan, przyłączając się do podziękowań. Pani Brown podniosła do góry duży kwadrat ozdobionego haftem lnu. – Co za śliczny obrus! – zawołała. – Jakie to miłe! – Fajka – powiedział pan Brown, otwierając małe kartonowe pudełko. – Dokładnie taka, jaką chciałem mieć. Sam nie wybrałbym lepiej. Fani Bird zamrugała podejrzanie wilgotnymi oczami, pokazując różową poszewkę. – Mój ulubiony kolor – powiedziała. – Jakie to miłe z twojej strony, że podarowałeś nam rzeczy, których potrzebujemy, Paddingtonie. Chyba długo nad tym myślałeś. – Po tych zakupach nie zostało ci już chyba zbyt wiele pieniędzy – powiedział pan Brown, kiedy emocje opadły. – Lecz gdybyś chciał, mógłbym zakupić dla ciebie jeden lub dwa prawdziwe udziały. Paddington zastanawiał się przez chwilę. Nie chodziło o to, że nie ufał panu Brownowi, jednak miał już dość zarówno giełdy, jak i udziałów. – Chyba jednak ulokuję to, co mi zostało, w banku – powiedział w końcu. – Bardzo mądrze – przytaknęła pani Bird z aprobatą. Gospodyni państwa Brownów była wielką zwolenniczką banków, zwłaszcza gdy chodziło o niedźwiedzie. – O rety, tato, patrz! – krzyknął nagle Jonatan, wskazując nagłówek na stronie tytułowej gazety pana Browna. – TRUDNE DNI DLA NIEDŹWIEDZI NA GIEŁDZIE! To brzmi zupełnie tak, jakby pisali o Paddingtonie. Pan Brown odchrząknął i zamilkł. Już miał wyjaśnić, że „niedźwiedziami” nazywa się w języku interesów graczy giełdowych, oczekujących na zniżkę kursu akcji, lecz zorientował się, że pani Brown spogląda na niego ostrzegawczo. – W końcu – powiedziała – co to za różnica? A jak ładnie będzie wyglądał taki nagłówek w albumie Paddingtona! – Rzeczywiście, robi wrażenie – powiedziała pani Bird. – I dokładnie pasuje do sytuacji. Prawdę mówiąc – dodała wśród powszechnego aplauzu – nie sądzę, aby Paddington był w stanie wymyślić lepszy tytuł dla tej całej historii. ROZDZIAŁ PIĄTY PADDINGTON W DZIURZE Pani Brown odeszła od lustra w holu i skrzywiła się, gdyż odgłos kucia zagłuszył ciszę poranka. – Chyba nie powinnam narzekać – powiedziała. – W końcu podczas ostatnich tygodni Henryk też nieźle hałasował. Mimo to chciałabym, aby pan Curry pośpieszył się i zakończył wreszcie remont. Wygląda jednak na to, że on dopiero zaczyna. – Nie przeszkadzałoby mi to – powiedziała pani Bird – gdyby realizował własne pomysły. Ale on ciągle naśladuje innych. Ostatnio wspomniał nawet o wykuciu w kuchennej ścianie okienka do podawania potraw. Tu pani Bird wydała z siebie kilka charakterystycznych parsknięć, zarezerwowanych dla pana Curry, po czym włożyła kapelusz. Sąsiad Brownów, powszechnie znany ze swego skąpstwa, uważany był także za człowieka, który wciąż naśladuje innych, a Brownowie, mieszkający z nim drzwi w drzwi; cierpieli szczególnie z powodu tej jego przywary. W czasie, kiedy Paddington podróżował do Peru, pan Brown wykonał szereg prac w domu i wokół niego. Poza odnowieniem kilku pokoi, wybetonował ścieżkę w ogrodzie za domem i wybił okienko do podawania potraw w ścianie dzielącej kuchnię od jadalni. Pan Curry bardzo uważnie śledził wszelkie zmiany zachodzące pod numerem 32 przy Windsor Gardens, a nie dalej jak wczoraj oznajmił swoim sąsiadom, iż także zamierza wybetonować ścieżkę i przebić kuchenne okienko, rano zaś pojawił się w swoim ogródku ubrany w stary kombinezon, najwidoczniej gotowy rozpocząć przygotowania do pracy przy ścieżce. – Muszę powiedzieć – zaczęła pani Brown – że czasami zawożenie całej rodziny na drugi koniec Londynu wyłącznie w celu odwiedzenia dentysty wydaje mi się dosyć męczące, dziś jednak jest inaczej. Westchnęła, kiedy od strony domostwa pana Curry dobiegła ją kolejna seria uderzeń. – Na pewno nie chcesz pójść z nami, Paddingtonie? – zawołała. Paddington, usłyszawszy swoje imię, natychmiast pośpieszył do holu. – Nie, dziękuję, pani Brown – powiedział, gdy powtórzyła pytanie. Choć nigdy dotąd nie był u dentysty, już samo brzmienie tego słowa wywoływało u niego niemiły dreszcz, zwłaszcza po tym, jak Jonatan w nader malowniczy sposób opisał mu przebieg kilku wcześniejszych wizyt. – Chyba zostanę w domu i po prostu posiedzę sobie w ogrodzie – oznajmił, nim ktokolwiek spróbował namówić go do zmiany zdania. Pani Brown spojrzała w ślad za małą figurką, oddalającą się pośpiesznie w kierunku jadalni. – Wie pani, to dziwne – zauważyła – lecz jestem przekonana, że on naprawdę się ustatkował. Czy zdaje sobie pani sprawę, że nie spowodował żadnej większej katastrofy, od kiedy wrócił z Peru? Ani jednej! Pani Bird pośpiesznie odpukała w niemalowane drewno, kierując się ku drzwiom wejściowym. – Proszę nie kusić losu – ostrzegła. – Ten młody niedźwiedź nie potrzebuje żadnej zachęty! Pani Bird nie była wcale zachwycona tym, iż Paddington zostaje sam tak szybko po powrocie z dalekiej podróży. Wziąwszy pod uwagę rozliczne możliwości, rysujące się przed pozostawionym w domu niedźwiadkiem, fakt, iż w ciągu ostatnich kilku dni niczego nie zmalował, szczególnie jej nie poruszył. Lecz nawet gospodyni Brownów, gdyby znajdowała się przez cały czas w domu, nie zauważyłaby w zachowaniu niedźwiadka niczego nagannego – przynajmniej w ciągu kilku pierwszych minut. Skończywszy śniadanie, Paddington starannie otarł wąsy serwetką, pozostawioną przez zapobiegliwą panią Brown, a potem ruszył ku drzwiom balkonowym. Wyszedł na taras i zatrzymał się na chwilę, by powęszyć. Paddington lubił lato, zwłaszcza w ogrodzie pani Brown, który jak na przydomowy londyński ogródek, był niezwykle duży i pełen kwiatów oraz krzewów, pachnących teraz w porannym słońcu. Jednak spokój poranka wkrótce został zakłócony. Ledwie Paddington zabrał się do ustawiania leżaka, na którym miał zamiar beztrosko poleniuchować, wygrzewając się na słońcu, gdy znad płotu dobiegł go znajomy głos: – Dzień dobry niedźwiedziu. Paddington poderwał się, zaskoczony. – Dzień dobry, panie Curry – odparł niepewnie, unosząc grzecznie kapelusz. Chociaż od powrotu z Peru zdarzało mu się wymieniać pozdrowienia z sąsiadem, to dopiero dziś spotkał się z nim twarzą w twarz, toteż czuł pewien niepokój. Ostatnim razem, kiedy się widzieli, a było to podczas przyjęcia pożegnalnego przed podróżą, miś nie tylko przedarł na pół pięciofuntowy banknot pana Curry, lecz także niechcący oderwał podszewkę jego płaszcza. Pan Curry tak bardzo się wówczas rozgniewał, że niedźwiadek nie był pewny, czy jeszcze ze sobą rozmawiają. Jednak tym razem sąsiad Brownów znajdował się widocznie w nader przyjacielskim nastroju i choć trudno byłoby powiedzieć, że jego twarz pojaśniała na widok niedźwiadka, to jednak udało mu się wykrzywić wargi w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem. – I co, podobała ci się wycieczka, niedźwiedziu? – zapytał, zerkając przez płot. – Owszem, dziękuję panu, panie Curry – odparł grzecznie Paddington. Sąsiad pomachał w jego kierunku olbrzymim drewnianym młotkiem. – Zastanawiam się, czy nie podałbyś mi pomocnej łapy – powiedział, jak gdyby nigdy nic. – Właśnie wbijam kołki, a trudno jest to robić, gdy ma się tylko jedną parę rąk. Rozwodząc się nad swoimi rozlicznymi zajęciami, pan Curry pomógł Paddingtonowi przedostać się przez dziurę w płocie na teren swojej posesji. – Oznaczyłem miejsca, w których powinny znaleźć się kołki – kontynuował, kiedy Paddington znalazł się po drugiej stronie. – Jest ich około stu pięćdziesięciu. Po prostu pokażę ci, co należy zrobić, a wtedy będziesz mógł pracować, gdy ja udam się po zakupy. Chciałbym dokupić nieco farby, żeby pomalować kuchnię, kiedy już wykuję okienko do podawania potraw. Pan Curry umilkł, aby zaczerpnąć powietrza. – Nie przypuszczam, żeby udało ci się wbić wszystkie kołki, nim wrócę, lecz gdyby tak się stało, mógłbyś zebrać trochę gruzu, potrzebnego do budowy ścieżki. Prawdę mówiąc, gdybyś to zrobił, mógłbym nawet dać ci dziesięć pensów. Ale uważaj – dodał, nim Paddington zdążył choćby otworzyć pyszczek – nie dam ci pieniędzy, jeśli to nie będzie porządny gruz z cegieł. Nie chciałbym wrócić do domu i przekonać się, że zniknął mój skalny ogródek. No dalej, niedźwiedziu – burknął, wręczając misiowi młotek – nie stój tak. Muszę kupić mnóstwo rzeczy więc chciałbym wyjść jeszcze tego ranka. Pan Curry wziął kołek z leżącego w pobliżu stosu i oburącz mocno wbił go w ziemię. – A teraz – powiedział – kiedy skinę głową, uderzysz. Przez chwilę Paddington spoglądał na pana Curry tak, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom, lecz kiedy sąsiad zamknął oczy i zaczął energicznie kiwać głową, aby pokazać, że jest gotowy, miś uchwycił mocno trzonek młotka obiema łapami i uderzył. W chwilę potem ulicą Windsor Gardens wstrząsnął ryk bólu, odbijający się echem od pobliskich budynków. Paddington odskoczył przerażony; młotek wypadł mu z łap. Oto pan Curry, bynajmniej nie zadowolony, puścił kołek, wrzasnął straszliwie jeszcze raz, po czym zaczął podskakiwać jak szalony, trzymając się oburącz za głowę. – Niedźwiedziu! – wrzeszczał, kiedy Paddington znikał w dziurze w płocie. – Gdzie jesteś, niedźwiedziu? Wracaj! Lecz Paddingtona nigdzie nie było widać. Tylko lekkie drżenie krzaków malin zdradzało drogę jego ucieczki; ale po chwili nawet ono ustało. Pan Curry zerknął jeszcze raz przez płot, po czym powlókł się ku swemu domowi. Przez kilka następnych minut do uszu Paddingtona dobiegało trzaskanie drzwiami i odgłos płynącej z kranu wody, a potem rozległo się jeszcze jedno głośniejsze trzaśniecie, sygnalizujące, że sąsiad opuścił dom. Niedźwiadek odetchnął z ulgą, wyprostował się i otrzepał futro. Po chwili wahania Paddington ponownie przecisnął się przez dziurę w płocie i zapatrzył ponuro na to, co wkrótce miało się stać ścieżką ogrodową. Sąsiad Brownów miał przykry zwyczaj przekręcania znaczenia cudzych słów, tak, iż jego rozmówcy nigdy nie mogli być całkiem pewni, co właściwie powiedzieli. Jednak tym razem niedźwiadek był absolutnie przekonany, że nie wyraził chęci przyłożenia łapy do wbicia choćby jednego kołka, a co dopiero do samodzielnego wbicia ich stu pięćdziesięciu. Teraz, kiedy miał dość czasu, aby spokojnie przyjrzeć się stosowi kołków, wydał mu się on jeszcze bardziej imponujący niż na pierwszy rzut oka. Na dodatek pan Curry, wychodząc, zabrał ze sobą młotek. Paddington spróbował zastąpić narzędzie połówką cegły, jednak po chwili, gdy jego wysiłki okazały się zupełnie bezowocne, odrzucił ją z niesmakiem i ruszył w kierunku domu pana Curry. Sąsiad, który najwidoczniej bardzo się śpieszył, zostawił drzwi wejściowe otwarte, i już po chwili Paddington zaglądał ostrożnie do kuchni. Z powodu zaciągniętych zasłon w pomieszczeniu panował półmrok i niedźwiadek musiał chwilę odczekać, by jego wzrok przyzwyczaił się do nowych warunków; lecz kiedy to nastąpiło, stanął jak wryty, a wszelkie myśli o zaginionym młotku błyskawicznie wywietrzały mu z głowy. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz gościł w domu pana Curry, lecz wtedy, o ile pamiętał, wystrój kuchni utrzymany był w kolorze brudnego brązu i zupełnie nie przypominał widoku, który teraz ukazał się jego oczom. Prawdę mówiąc, poza pełną narzędzi torbą w kącie i jednym czy dwoma ewidentnie niewykończonymi fragmentami, wnętrze kuchni pana Curry wyglądało teraz zupełnie jak zdjęcie w jednym z kolorowych czasopism pani Brown lub jak jej własna, świeżo odnowiona kuchnia. Ściany błyszczały bielą, podłoga połyskiwała czernią i nawet lodówka oraz kuchenka wyglądały jak nowe. Kiedy tak stał, przyglądając się wszystkiemu wokół, nagle jego pyszczek przybrał zamyślony wyraz. Wsparta o jedną ze ścian drewniana framuga oraz drzwiczki przypomniały niedźwiadkowi o tym, co powiedział pan Curry: – Wkrótce skończę z kuchnią, jeszcze tylko okienko do podawania potraw, i zadanie wykonane. Fan Curry rozwodził się jeszcze przez chwilę nad ogromem prac, jakie go czekają, lecz Paddington zbyt martwił się wówczas wbijaniem kołków, by zwracać uwagę na słowa sąsiada. Teraz jednak, im dłużej o tym rozmyślał, tym bardziej był przekonany, że oto nadarza się wspaniała okazja, by wynagrodzić panu Curry wcześniejszy incydent. Po kilku minutach ulicą wstrząsnął donośny odgłos kucia, po nim zaś nastąpił huk spadającej cegły, jednej z wielu, które wkrótce, zamiast pozostać wewnątrz kuchennej ściany, wylądowały za tylnymi drzwiami, tworząc imponujący stos gruzu. Paddington przekonany był, że pan Curry, obarczony tyloma zadaniami, będzie zadowolony, kiedy wróci z zakupów i przekona się, że okienko zostało już wykute. I nawet jeśli nie znajdowało się ono dokładnie w tym miejscu, w którym miało się znajdować, to i tak nie powinien się skarżyć. Poza tym, rozwalanie ścian było o wiele zabawniejsze niż wbijanie kołków. Kiedy udało się wyjąć pierwszą cegłę, co wymagało wielokrotnego uderzania młotkiem w przecinak, reszta pracy polegała już tylko na waleniu gdzie popadnie, najmocniej jak tylko się da, i odskakiwaniu w porę, aby nie zostać uderzonym przez spadający gruz. Wkrótce w powietrzu unosiło się tyle pyłu, że trudno było coś dostrzec. Kiedy ostatnia cegła spadła na podłogę, Paddington ocenił rezultat swoich wysiłków najpierw „na oko”, a potem starannie mierząc otwór łapami, aby się upewnić, czy ma on odpowiednie wymiary. Następnie umieścił ramę w otworze i uszczelniwszy ją po obu stronach kawałkami drewna, umocował drzwiczki. Odsunął się, czekając, aż pył opadnie i będzie można w pełni ocenić efekt. W miarę jak powietrze się oczyszczało, Paddington wydawał się coraz bardziej zadowolony. Choć bowiem otwór wyszedł mu nieco krzywy, a na ścianach w pobliżu dało się zauważyć kilka odcisków brudnych łap, zdecydowanie była to jedna z najlepszych prac, jakie kiedykolwiek udało się Paddingtonowi wykonać, i pan Curry powinien być zadowolony z jej efektu. Niedźwiadek zanurzył łapę w stojącym w pobliżu słoju z marmoladą i delikatnie pchnął skrzydło drzwiczek, aby się przekonać, czy dobrze przesuwają się na prowadnicy. Ledwie to uczynił, wyraz zadowolenia natychmiast zniknął z jego twarzy. Kiedy Paddington zerknął przez powstały otwór, o mało nie przekoziołkował z wrażenia. Odkąd zamieszkał z państwem Brown, zdążył już obejrzeć dom pod numerem 32 z wielu stron, lecz nigdy dotąd, nawet w najbardziej zwariowanych snach, nie wyobrażał sobie, że mógłby go zobaczyć przez okienko do podawania potraw w kuchni sąsiada – zwłaszcza że w miejscu, gdzie teraz znajdował się jego dom, spodziewał się zobaczyć jadalnię pana Curry. Przez chwilę stał jak wmurowany, a potem wyszedł na zewnątrz i starannie przetarł oczy, aby upewnić się, że to, co widzi, nie jest tylko strasznym snem. I kiedy tak spoglądał na zewnętrzną ścianę, z wolna uświadamiał sobie, że jego najgorsze przypuszczenia okazały się prawdą. W pośpiechu, starając się zakończyć pracę, nim wróci pan Curry, zapomniał, że choć oba domy były pod wieloma względami identyczne, to jednak ich usytuowanie na działce było różne i dlatego ściana, która u Brownów oddzielała kuchnię od jadalni, u pana Curry okazała się ścianą zewnętrzną. W miarę jak docierała do niego okropna prawda, niedźwiadkowi coraz bardziej rzedła mina. Pani Bird twierdziła co prawda, że pan Curry poczynił ostatnio w swoim domu wiele przeróbek, jednak nawet Paddingtonowi trudno było sobie wyobrazić, na co zdałoby się okienko do podawania potraw, łączące kuchnię z ogrodem. Wokół pełno było cegieł, które wypadły z dziury; kilka prób ponownego ich umocowania na dawnym miejscu skończyło się niepowodzeniem. Niedźwiadek stał pogrążony w rozmyślaniach, aż do chwili, gdy odgłos zatrzaskiwanej furtki gwałtownie przywołał go do rzeczywistości. Paddington czym prędzej okrążył dom i natknął się na pana Curry, który właśnie podążał tą samą drogą, tyle że w przeciwnym kierunku. Jeśli pominąć plaster z tyłu głowy, sąsiad państwa Brown wyglądał niewiele gorzej niż podczas wcześniejszego spotkania z Paddingtonem. Jednak jego twarz gwałtownie spochmurniała, gdy wpadli na siebie za rogiem budynku. – Co ty tu znowu kombinujesz, niedźwiedziu? – burknął. – Co kombinuję, panie Curry? – powtórzył Paddington, pragnąc zyskać na czasie. Pan Curry spojrzał podejrzliwie na pobrudzone ceglanym pyłem futro Paddingtona, lecz kiedy jego wzrok padł na stosik gruzu obok tylnych drzwi, twarz mu się wypogodziła. – Dobra robota, niedźwiedziu – powiedział z aprobatą, wsuwając dłoń do kieszeni. – Obiecałem ci dziesięć pensów i muszę powiedzieć, że na nie zapracowałeś. – Dziękuję panu, panie Curry – powiedział Paddington niepewnie, przyjmując monetę. – Zatrzymam pieniądze na wypadek, gdyby chciał je pan z powrotem. – Co takiego? – zawołał pan Curry. – Bzdura! Oczywiście, że nie będę chciał ich z powrotem. Ten gruz jest dokładnie taki, jakiego potrzebuję, by wybudować ścieżkę. – Na pańskim miejscu nie używałbym go do budowy ścieżki, panie Curry – powiedział Paddington niespokojnie. – Być może będzie panu potrzebny do czegoś innego. Pan Curry parsknął donośnym śmiechem i chwycił łopatę. – Nie używać, też coś – powtórzył. – Podaj mi choć jeden dobry powód, dla którego nie miałbym tego zrobić, niedźwiedziu. Paddington przyglądał się z nieszczęśliwą miną, jak pan Curry przerzuca gruz na wytyczoną już ścieżkę, a potem zalewa go płynnym cementem. – No! – powiedział pan Curry, zacierając ręce. – Kiedy cement zastygnie, nic go nie ruszy. Odwrócił się i po raz drugi tego dnia okazało się, że mówi w pustkę, ponieważ jego rozmówca zniknął, zupełnie jak ceglany gruz pod warstwą cementu. Paddington z łatwością mógłby podać panu Curry nie jeden, lecz kilka dobrych powodów, dla których nie powinien używać tego gruzu. Z drugiej strony uznał, że lepiej będzie, jeżeli pan Curry sam je odkryje, najlepiej w dalekiej i mglistej przyszłości, czyli wówczas, gdy ten, kto stoi za owymi powodami, będzie już bardzo, bardzo daleko. Paddington usiadł na łóżku, ściskając w łapie termometr. – Chyba złapałem odrę, pani Bird – powiedział słabo. – Mam ponad czterdzieści jeden stopni gorączki! – Czterdzieści jeden stopni! – Pani Bird podbiegła, by sprawdzić temperaturę. – To nie gorączka, to plama po marmoladzie – westchnęła z ulgą. Pani Brown przyjrzała się Paddingtonowi uważnie. – On naprawdę ma wysypkę – powiedziała. – Trudno to stwierdzić z powodu futra, ale to chyba rzeczywiście może być odrą. – Hm – chrząknęła pani Bird podejrzliwie. – Może i tak. Ale pierwszy raz widzę, by wysypka spadała na pościel. – Być może słabo się trzyma – stwierdził Paddington z nadzieją. – A ja się drapałem. Obie panie wymieniły spojrzenia. – To mi wygląda raczej na pył z cegieł – powiedziała pani Brown. Pani Bird wyjrzała przez okno na sąsiedni budynek. – A skoro już mówimy o ceglanym pyle – powiedziała – to mi przypomina, że pan Curry chciał się natychmiast z tobą zobaczyć, Paddingtonie. – O nie – powiedziała pani Brown, kiedy od strony łóżka dobiegł je głośny jęk. – Czy coś się stało? – Chyba czuję się gorzej – powiedział słaby głos spod kołdry. – Nie sądzę, abym mógł teraz z kimś rozmawiać. – Wielka szkoda – powiedziała Pani Bird. – Bo nasz sąsiad prosił mnie, bym dała ci dziesięć pensów. – Dziesięć pensów! – wykrzyknął Paddington, siadając na łóżku. – Ale ja już jedne dostałem. – To razem będziesz miał dwadzieścia – powiedziała pani Bird. – Najwidoczniej jest bardzo zadowolony ze swojego okienka dla dostawców – wyjaśniła pani Brown. – Wszyscy mu gratulują. Mleczarz. Piekarz. Chłopak ze spożywczego. Wszyscy uważają, że to doskonały pomysł. Pan Curry zamierza wybudować od strony kuchni specjalną szafkę, w której będą zostawiali towary, a on nie będzie musiał fatygować się otwieraniem drzwi. – Teraz, kiedy wreszcie ma coś, czego nie posiada nikt inny, nic go już nie powstrzyma – stwierdziła pani Bird ponuro. – Będzie niczym pies z dwoma ogonami. Wspomnicie moje słowa, zmusi nas, byśmy słuchali o tym w kółko, od rana do wieczora. – Bo to naprawdę dobry pomysł – powiedziała pani Brown, zatrzymując się przy drzwiach. – A swoją drogą – dodała – że też Judycie udało się w porę złapać mleczarza i porozmawiać z nim. – A Jonatan odbył pogawędkę z piekarzem – uzupełniła pani Bird. – Gdyby nie to, pewnie nie przyszłoby mi do głowy, by szepnąć słówko chłopcu ze spożywczego – mówiła dalej pani Brown. – Aż strach pomyśleć, co by się wtedy stało – zakończyła gospodyni. Pani Bird zerknęła w kierunku łóżka, skąd dobiegł je głośny jęk, świadczący o kolejnym pogorszeniu się stanu zdrowia jego lokatora. Jednak, choć jęki, z których zwłaszcza jeden okazał się wyjątkowo przeciągły i mrożący krew w żyłach, trwały dalej, to coś w wyglądzie wąsów Paddingtona, kiedy wychynął wreszcie spod kołdry, sprawiło, że pani Bird uznała, iż nie należy się martwić, bo choroba nie będzie trwała długo. – Daję mu czas do podwieczorku – powiedziała pani Brown, zamknąwszy za sobą drzwi. – Myślę, że polepszy mu się znacznie wcześniej – powiedziała pani Bird. – Piekę na podwieczorek placek z melasą. – Skoro tak – zdecydowała pani Brown – z pewnością ma pani rację. Nic tak nie leczy odry u młodego niedźwiedzia, jak porządne zaciągnięcie się zapachem świeżo upieczonego placka z melasą! ROZDZIAŁ SZÓSTY ZA WIELE NA CZUBKU Przyjaciel Paddingtona, pan Gruber, zaśmiał się cicho, kiedy usłyszał o tym, co przydarzyło się panu Curry. – I pomyśleć, że ostatecznie wszystko dobrze się skończyło – powiedział, kiedy usadowili się na leżakach na chodniku przed sklepem, zaopatrzeni w talerz bułeczek i dwa dzbanki parującego kakao. – Choć muszę powiedzieć, że panu Curry przydałaby się nauczka. Być może oduczyłoby go to wykorzystywania innych. – Z drugiej strony, panie Brown – mówił dalej – w dzisiejszych czasach niezwykle trudno o dobrego pomocnika, więc chyba nie powinniśmy aż tak go potępiać. Tu pan Gruber potrząsnął ze smutkiem głową. – Byłby pan zdziwiony, gdybym opowiedział panu o kłopotach, jakie mnie ostatnio spotkały. Jeżeli nie masz pomocnika, ludzie nie czekają, aż będziesz miał czas ich obsłużyć. Jeśli zaś pomocnik okaże się nieodpowiedni, odstraszy ci klientów. A tymczasem to dla nas najbardziej pracowity okres w roku, zważywszy na wszystkich tych Amerykanów przyjeżdżających tu na urlopy. Bań Gruber zaczął wyjaśniać, że w Stanach Zjednoczonych bardzo popularne są antyki wszelkiego kształtu i rodzaju, i dlatego do Anglii przyjeżdżają po nie nie tylko turyści, ale i zawodowi handlarze. Machnął ręką w stronę błyszczących miedzianych rondli i patelni, wazonów, książek, ozdób i innych rzeczy, stojących w szeregu pod ścianami sklepu i niemal wysypujących się z niego na ulicę. – Muszę powiedzieć, że brakowało mi pańskiej pomocy, panie Brown – powiedział. – Pomijam już niewątpliwą przyjemność rozmowy z panem, ale młody niedźwiedź, który zna się na antykach i umie wyczuć okazję, wart jest tyle złota, ile sam waży. Pan Gruber zniknął na chwilę w sklepie, a kiedy się z niego wyłonił, trzymał w dłoni stary wazon. – Co powiedziałby pan o tym przedmiocie, panie Brown? – zapytał ot, tak sobie, podnosząc wazon do światła. Paddington wydawał się zdziwiony, że ktoś zadaje mu tak proste pytanie. – To wczesny Spode, panie Gruber – odparł natychmiast. Pan Gruber z aprobatą skinął głową. – Dokładnie. Lecz byłby pan zaskoczony, gdybym panu powiedział, jak wielu ludzi nie ma o tym pojęcia. Czy wie pan, że pewien młody człowiek, który pracował u mnie, kiedy pana nie było, nazwał tę rzecz dzbankiem i miał zamiar oddać go za pięćdziesiąt pensów tylko dlatego, że jest lekko obtłuczony? Ledwie zdążyłem na czas, by temu zapobiec. Pan Gruber w milczeniu dopasowywał przez chwilę brakujący kawałek wazonu, a Paddington o mało nie spadł z krzesła, kiedy dotarło do niego, że są na świecie ludzie, którzy nie znają się na starej porcelanie i nie wiedzą, ile może być warta. – Pięćdziesiąt pensów za Spode’a! – wykrzyknął, nie wierząc własnym uszom. – No cóż – powiedział pan Gruber – bądźmy sprawiedliwi. Nie każdemu dane było spędzić w sklepie z antykami tyle czasu, co panu, panie Brown. Teraz z pewnością wie pan o nich prawie tyle, co ja. Gdyby zdecydował się pan wejść do interesu, mnóstwo ludzi musiałoby zacząć się pilnować, aby sprostać konkurencji. Paddington z zadowoleniem przysłuchiwał się przyjacielowi. Pan Gruber nie był człowiekiem skłonnym do prawienia próżnych komplementów, więc jego słowa miały swoją wagę. – Może mógłbym pomóc i zreperować ten wazon dla pana – zaproponował. Fan Gruber z powątpiewaniem spojrzał na niego zza okularów. Bo chociaż miał bardzo wysokie mniemanie o Paddingtonie i wszystko, co przed chwilą powiedział, było powiedziane szczerze, to wiedział też, że wypadki chodzą po ludziach, a co dopiero po niedźwiedziach. Ponieważ był bardzo miłym człowiekiem, po chwili zastanowienia skinął jednak głową. – To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, panie Brown – powiedział. – Wiem, że będzie pan uważał, lecz proszę nie zapominać, że wiele może się wydarzyć „pomiędzy ustami a brzegiem pucharu”. – Będę o tym pamiętał – obiecał Paddington, po czym wziął wazon z rąk pana Grubera i umieścił go ostrożnie między główkami kapusty na samym dnie wózka na zakupy. Pan Gruber wysupłał jeszcze parę groszy na klej, który Paddington miał kupić w sąsiednim sklepie z artykułami papierniczymi, po czym nasz miś pomachał przyjacielowi na do widzenia i oddalił się ulicą z bardzo zaaferowanym wyrazem pyszczka. Choć nie powiedział zbyt wiele na ten temat, to jednak nadal czuł się bardzo zdenerwowany z powodu tego interesu z fałszywą spółką naftową. Pomijając już fakt, że fortuna wymknęła mu się z łap, to stracił jeszcze dzienne odsetki, ponieważ nie od razu zaniósł pieniądze do banku. Teraz więc gorączkowo szukał okazji, jak by tu odbić sobie tę stratę. Uwaga pana Grubera o wchodzeniu do interesu sprawiła, że Paddington przypomniał sobie wywieszkę, którą zauważył w witrynie salonu fryzjerskiego tego ranka. Wówczas nie poświęcił jej zbyt wiele uwagi, lecz teraz, kiedy stał przed salonem, ogłoszenie wydało mu się bardzo interesujące. Na drzwiach zakładu, zwieńczonych długim, pomalowanym w pasy szyldem, znajdował się napis: S. SLOOP – FRYZJER MĘSKI. Poniżej zaś napisano po prostu: POTRZEBNY MŁODY POMOCNIK – PILNE. Niżej niewprawna ręka pana Sloopa dopisała dużymi literami, że pilny i chętny do nauki zawodu pomocnik otrzyma tu dobrą zapłatę. Paddington przez chwilę stał, wpatrując się w zaparowaną od jego oddechu szybę, aż wreszcie zorientował się, że z drugiej strony spogląda na niego czyjaś równie zaciekawiona twarz. Zebrawszy odwagę, pchnął drzwi i ciągnąc za sobą wózek na zakupy uchylił kapelusza, aby pozdrowić właściciela. – Dzień doberek! – odparł raźno pan Sloop, sięgając po biały fartuch. – Czym mogę panu służyć? Krótko po bokach i z tyłu głowy, a może wolałby pan usługę kompleksową? Strzyżenie, mycie i układanie, wszystko za jednego funta. Powiem panu coś. Ponieważ dziś rano interesy nie idą najlepiej, dam panu specjalną zniżkę dla niedźwiedzi. Może pan skorzystać z całej usługi za jedyne siedemdziesiąt pięć pensów. Paddington odsunął się pośpiesznie, gdyż pan Sloop zamachał nożycami fryzjerskimi niebezpiecznie blisko jego głowy. – Nie przyszedłem tu, żeby się ostrzyc – wyjaśnił, wciskając kapelusz głębiej na uszy. – Przyszedłem w sprawie pracy. – W sprawie czego? – Pan Sloop stracił nieco animuszu i zagapił się na Paddingtona. – W witrynie jest ogłoszenie, że potrzebuje pan młodego pomocnika – wyjaśnił Paddington z nadzieją w głosie. – O, do licha! – Pan Sloop odsunął się i zaczął oglądać Paddingtona. – Muszę powiedzieć, że nie byłby pan najlepszą reklamą dla mojego zakładu. To fryzjernia, nie akademia sztuk pięknych. Na początek musiałbym panu obciąć te bokobrody. – Obciąć moje bokobrody! – wykrzyknął Paddington żarliwie. – Ależ mam je od zawsze! Pan Sloop przez chwilę rozważał problem. – Być może mógłbym ustawić pana na wystawie, jako jeden z przykładów typu „przedtem i potem” – mruknął. – Lecz niech pan nie myśli, że już się zgodziłem. Choć muszę przyznać, że agencja pośrednictwa pracy bardzo mnie zawiodła. Dziś nikt już nie chce zamiatać włosów. – Niedźwiedzie są bardzo dobre w zamiataniu – powiedział Paddington z zapałem. – I chociaż nie miałem do tej pory do czynienia z włosami, to często pomagam pani Bird przy sprzątaniu. – No i musiałby pan biegać na posyłki. A także pilnować interesu, kiedy wychodzę wypić poranną kawę. No, wie pan, zabawiać klientów, dopóki nie wrócę. I utrzymywać w czystości sklep. W tygodniu nie ma z tym wiele pracy, ale w soboty! W soboty aż para unosi się znad nożyczek! Pan Sloop zmarszczył brwi i zerknął ukradkiem na Paddingtona. – Niektórzy ludzie z pewnością uznaliby, że to zbyt wiele pracy za... eee... powiedzmy, pięć funtów na tydzień. – Pięć funtów! – wykrzyknął Paddington, który omal nie przewrócił się z wrażenia, kiedy usłyszał o takiej kwocie. – Co tydzień! To ponad czterdzieści bułeczek! – A zatem, załatwione – powiedział pan Sloop, pośpiesznie dobijając targu, gdyż bał się, że Paddington się namyśli i zmieni zdanie. – Lecz proszę pamiętać, że to tylko na próbę – dodał. – I żadnego czytania komiksów za moimi plecami. A jeśli okaże się pan pilny i nie będzie się obijał, być może za jakiś tydzień pozwolę panu chwycić za nożyce. – Dziękuję panu bardzo, panie Sloop – powiedział Paddington z wdzięcznością. W przeszłości często zerkał przez szybę zakładu, przyglądając się, jak pan Sloop operuje nożycami i maszynką do golenia wokół szyi klientów, i już sama możliwość, że on także będzie miał okazję tego spróbować, wprawiła niedźwiadka w wielkie podniecenie. Pan Sloop klasnął dziarsko w dłonie i oblizał wargi. – Najlepiej zacząć od razu – powiedział. – Wypiję teraz kawę, korzystając z tego, że w interesie panuje spokój. Miotłę znajdzie pan w tamtej szafce. Kiedy skończy pan z podłogą, proszę zająć się miednicami. Tylko niech pan uważa na brzytwy i nie potnie sobie łap. Nie chcę, aby to miejsce spłynęło niedźwiedzią krwią. Nie byłaby to najlepsza reklama dla mojego zakładu. Skończywszy wydawać Paddingtonowi instrukcje, pan Sloop zapowiedział, że wkrótce wróci, po czym zniknął za drzwiami, pozostawiając Paddingtona stojącego na środku salonu z lekko oszołomionym wyrazem pyszczka. Obcinanie włosów musiało być bardziej skomplikowane, niż się wydawało, ponieważ w zakładzie pana Sloopa – choć był tak mały – znajdowało się niemal tyle rzeczy, co w supermarkecie. Wzdłuż ścian ustawiono ławki dla klientów, a także stolik z gazetami, aby klienci mieli się czym zająć w oczekiwaniu na usługę. Na ścianach powieszono fotografie wycięte z magazynów i przedstawiające różne sposoby strzyżenia i style uczesania. Z tyłu znajdowała się wielka szafa i kilka ogłoszeń oraz notatek. Wyglądało na to, że pan Sloop nie pokłada zbytniej wiary w swoich bliźnich, ponieważ większość ogłoszeń dotyczyła spraw finansowych, a zwłaszcza ostrzeżeń, że pod żadnym pozorem nie przyjmuje się tu czeków ani nie udziela kredytu. Jednak to część pomieszczenia przeznaczona do obsługi klientów natychmiast przyciągnęła uwagę Paddingtona. Niemal całą szerokość ściany zajmowało tu lustro, zaś na półce przed nim ustawiono całe rzędy przeróżnych buteleczek i słoiczków. Były tam buteleczki z olejkiem do włosów, szamponem, płynem do układania, odżywkami... i mnóstwo, mnóstwo innych. Nic więc dziwnego, że Paddington spędził przy ladzie ładnych kilka minut, odkręcając zakrętki i wąchając zawartość butelek i flakoników. Dopiero kiedy omal nie obciął sobie bokobrodów, wymachując dla wprawy nożycami, wrócił nagle na ziemię i zorientował się, że nawet nie zaczął pracy. Ruszył więc szybko w stronę szafy. Lecz kiedy otworzył drzwiczki, znalazł się oko w oko z całym rzędem przeróżnych starych mioteł i szczotek, nie wspominając o białych ręcznikach, fartuchach i różnych innych przedmiotach. O ile mógł się zorientować, pan Sloop już od dłuższego czasu musiał radzić sobie sam, ponieważ w szafie panował nieopisany bałagan i dłuższą chwilę zajęło Paddingtonowi zorientowanie się, która rączka należy do której miotły, a potem wybór właściwego narzędzia pracy. Niedźwiadek zamyślił się tak głęboko, że ledwie usłyszał dzwonek i stojąc z głową w szafie nagle zorientował się, że nie jest w zakładzie sam. – Hej, czy ktoś może mnie obsłużyć? – zawołał jakiś głos z silnym amerykańskim akcentem, dobiegający od strony fotela. Paddington wyczołgał się z szafy i zerknął na fotel, na którym czekał już klient z rękami założonymi na piersi i z zamkniętymi oczami. – Chciałbym się ostrzyc – oznajmił mężczyzna, słysząc dobiegające z tyłu odgłosy. – Nie za mało, nie za dużo, i proszę nie dotykać czubka głowy. Tylko piorunem. Mam dzisiaj samolot, a muszę się jeszcze spakować. – Proszę posłuchać – kontynuował głos, podczas kiedy Paddington dreptał pośpiesznie przez zakład, by wyjrzeć z nadzieją przez otwarte drzwi. Jednak pana Sloopa nigdzie nie było widać. – To zakład fryzjerski, prawda? To jak, możecie obciąć mi włosy czy nie? Wszystko, czego pragnę, to jak najszybciej wrócić do hotelu i nieco się przespać przed podróżą, tak jestem zmęczony. Nie odpocząłem porządnie od ponad tygodnia... Głos mężczyzny przeszedł w głośne ziewnięcie i zdumionego Paddingtona, który właśnie powrócił w głąb zakładu, powitały nie dalsze skargi, ale przeciągłe, delikatne chrapanie. Paddington widywał już ludzi, którzy potrafili błyskawicznie zasnąć – na przykład pan Brown w niedzielne popołudnie bywał w tym naprawdę dobry – lecz nigdy dotąd nie widział, aby zdarzyło się to aż tak nagle. Przez chwilę stał na środku pomieszczenia, spoglądając niespokojnie na śpiącą postać w fotelu, a potem niepokój na jego pyszczku ustąpił miejsca zainteresowaniu. Pomimo iż pozwolił sobie na drzemkę, mężczyzna w fotelu najwyraźniej bardzo się śpieszył. I nawet poprosił, by ostrzyżono go piorunem. Więc chociaż pan Sloop nie mówił nic o tym, że Paddington już tego pierwszego dnia będzie mógł strzyc klientów, to wspomniał przecież, że pozwoli mu na to za jakiś czas, tymczasem zadaniem niedźwiadka miało być dbanie o to, aby klienci opuszczali zakład zadowoleni. Z tego, co widział i słyszał, jedyną rzeczą, która mogłaby uszczęśliwić obecnego klienta, było ostrzyżenie go, tak by natychmiast po przebudzeniu mógł opuścić zakład. Paddington jeszcze przez chwilę rozważał problem, a potem podjął decyzję. Starając się nie obudzić śpiącego, otulił go białym fartuchem, a potem wziął w łapy elektryczną maszynkę do strzyżenia, która wisiała bardzo poręcznie na haku. Pomachawszy najpierw kilka razy włączoną maszynką w powietrzu, by przyzwyczaić się do dziwnego, łaskoczącego uczucia, jakie wywoływała, Paddington przyłożył urządzenie do karku mężczyzny i wykonał łapą szeroki, posuwisty gest, podpatrzony u pana Sloopa. Ten pierwszy ruch nie wypadł zbyt dobrze. Maszynka zagłębiła się we włosy bardziej, niż Paddington się spodziewał, i pozostawiła szeroką, białą ścieżkę na karku mężczyzny. Za drugim razem Paddington słabiej przycisnął ostrze do skóry klienta, więc następnych kilka minut spędził na wyrównywaniu obu śladów i rzucaniu od czasu do czasu niespokojnych spojrzeń przez ramię, by sprawdzić, czy pan Sloop nie zdąży przypadkiem wrócić, nim jemu uda się naprawić szkodę. Prawdę mówiąc, podczas następnych kilku minut Paddington tyle samo czasu poświęcił pracy, co wyglądaniu przez okno, więc kiedy w końcu spojrzał z uwagą na swoje dzieło, oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Maszynka wypadła Paddingtonowi z łapy, zaś on sam stał wrośnięty w ziemię, spoglądając na czubek głowy mężczyzny. Nim zaczął pracę, głowę klienta pokrywała masa gęstych, czarnych włosów, teraz zaś, z wyjątkiem wianuszka wokół uszu i nad karkiem, głowa była zupełnie łysa. Najbardziej zdziwiło Paddingtona to, iż szkoda musiała się stać dosłownie w mgnieniu oka, i to kiedy wyglądał na ulicę, ponieważ jeszcze przed chwilą włosy z pewnością znajdowały się na swoim miejscu. Tajemniczy charakter sprawy wymagał przemyślenia, więc Paddington z ponurym wyrazem pyszczka usiadł na swojej walizce i zaczął się zastanawiać. Zaczynał już żałować, że nie poprosił o zapłatę z góry, gdyż teraz jakoś trudno mu było sobie wyobrazić, że pan Sloop mógłby mu zapłacić za to, co zrobił. I kiedy tak siedział, spostrzegł na półce wielką butlę. Na etykietce przedstawiono całą grupę mężczyzn o niespotykanie bujnych, błyszczących, czarnych włosach. Lecz to nie tyle ów obraz przyciągnął uwagę Paddingtona, co napis poniżej. Wielkie czerwone litery głosiły: MAGICZNY ŚRODEK NA POROST WŁOSÓW DOKTORA SPOONERA. Paddington był z natury optymistą, lecz po użyciu kilku łyżek gęstego żółtego płynu nawet on musiał przyznać, że chyba wymaga zbyt wiele od cudownego toniku doktora Spoonera. Nawet najuważniejsze spoglądanie przez lornetkę także niczego nie rozwiązało, gdyż czubek głowy mężczyzny nadal pozostawał błyszczący i łysy. Zrozpaczony niedźwiadek już zaczął się zastanawiać, czy by nie wyskoczyć do pobliskiego sklepu z artykułami przemysłowymi i nie zakupić szybko schnącej czarnej farby, by zamaskować nią najgorsze szkody, gdy nagle jego wzrok padł na stojący w kącie koszyk z zakupami. Oczy niedźwiadka rozbłysły podnieceniem. Ostrożnie podniósłszy wazon pana Grubera, umieścił go bezpiecznie na półce, a potem zaczął przeszukiwać wózek. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Chociaż zakupiony za pieniądze pana Grubera klej miał posłużyć przede wszystkim do sklejenia wazonu, to Paddington pewien był, że jego przyjaciel nie miałby nic przeciwko temu, by zużyć nieco kleju do innego celu, jeśli zajdzie taka potrzeba. Tu zaś Paddington miał do czynienia z jedną z najbardziej nagłych potrzeb, jakich kiedykolwiek doświadczył. Przez kilka następnych minut niedźwiadek zwijał się niczym w ukropie. Roztarł klej na głowie nieszczęsnego klienta, a potem pochylił się i zaczął buszować po podłodze w poszukiwaniu włosów, którymi mógłby zapełnić puste miejsce. Na szczęście pan Sloop, pozbawiony jakiejkolwiek pomocy, nie pozamiatał jeszcze podłogi, Paddington miał więc z czego wybierać. Po dłuższej chwili wyprostował się i przyjrzał swemu dziełu. Mimo wszystko był z siebie dosyć zadowolony. Trzeba przyznać, że głowa mężczyzny wyglądała zupełnie inaczej niż wówczas, gdy przekroczył próg zakładu pana Sloopa – teraz widać było na niej sporą ilość rudawych loków, zmieszanych z kilkoma jasnoblond pasmami i paroma długimi, prostymi czarnymi kosmykami. Co prawda niektóre z nich sterczały pod dosyć dziwnym kątem, ale przynajmniej głowa nie była łysa. Paddington odetchnął więc z ulgą i wytarł łapy w ręcznik. Przyklepywał właśnie jakiś szczególnie nieposłuszny rudy lok, kiedy, ku jego przerażeniu, postać na fotelu zaczęła się poruszać. Paddington szybciutko okrążył fotel i stanął pomiędzy lustrem a klientem. – To będzie dwa funty pięćdziesiąt – powiedział, wyciągając z nadzieją łapę i starając się wyglądać bardzo profesjonalnie. Na szczęście cennik znajdował się na ścianie. Jeżeli nawet mężczyzna zdziwił się, kiedy zobaczył przed swoim nosem wyciągniętą łapę Paddingtona, to i tak było to niczym w porównaniu z wyrazem osłupienia, jaki pojawił się na jego twarzy, gdy spojrzał w lustro. Zeskoczył błyskawicznie z fotela, odsunął na bok Paddingtona i przez chwilę z niedowierzaniem wpatrywał się w swoje odbicie. Przez jedną czy dwie sekundy wyglądał tak, jakby mu odjęło mowę, a potem ryknął donośnie i złapał najbliższy przedmiot, który wpadł mu w ręce. Niepokój Paddingtona przerodził się w panikę, gdyż przedmiotem tym okazał się wazon pana Grubera, mężczyzna zaś uczynił ruch, jakby miał zamiar rzucić nim o podłogę. – Uwaga! – krzyknął Paddington rozpaczliwie. – To Spode pana Grubera! Ku zdumieniu Paddingtona jego słowa wywarły większy efekt, niż się spodziewał – mężczyzna zastygł w pół ruchu, a potem opuścił ramiona i zaczął uważnie przyglądać się przedmiotowi, który trzymał w rękach. – Dziękuję bardzo – powiedział Paddington z wdzięcznością i czym prędzej odebrał mężczyźnie wazon i umieścił go w wózku na zakupy. – Ten wazon już stracił jeden kawałek i sądzę, że gdyby został do reszty stłuczony, pan Gruber wcale by się nie ucieszył. Może mógłby pan zamiast tego rozbić jedną z butelek pana Sloopa – dodał wspaniałomyślnie. – Widziałem kilka pustych w szafce. Mężczyzna odetchnął głęboko, spojrzał jeszcze raz w lustro, przesunął po czole drżącymi dłońmi i odwrócił się do Paddingtona. – Posłuchaj, niedźwiedziu – powiedział. – Nie wiem, co tu się dzieje. Być może to tylko część sennego koszmaru i zaraz się obudzę, lecz powiedz mi... ten pan Gruber, to twój przyjaciel? – Mój bardzo bliski przyjaciel – oznajmił z dumą Paddington. – Każdego ranka pijemy razem kakao. – A to naprawdę jest Spode...? – dopytywał się nieznajomy. – Tak – odparł Paddington, zaskoczony. – Pan Gruber ma tego mnóstwo, prowadzi sklep z antykami i... – Zaprowadź mnie do niego, niedźwiedziu – powiedział mężczyzna z entuzjazmem. – Po prostu mnie tam zaprowadź. Pan Gruber spojrzał po raz ostatni na ulicę przed sklepem, aby przekonać się, że wszystko zostało uprzątnięte przed nocą, a potem odwrócił się do Paddingtona. – Wie pan, panie Brown – powiedział, kiedy usadowili się na sofie na zapleczu sklepu – nadal nie mogę w to uwierzyć. Po prostu nie mogę. Paddington, który z zapałem kiwał łebkiem ponad dzbankiem parującego kakao, wyglądał, jakby zgadzał się z każdym słowem. – Jeśli kiedykolwiek ktoś w mojej obecności użyje słów „zbieg okoliczności” – mówił dalej pan Gruber – od razu opowiem mu o tym, jak to dostał pan pracę w charakterze fryzjera i niechcący zrzucił peruczkę z głowy amerykańskiego handlarza antykami. – Sądziłem, że przez pomyłkę ogoliłem go na łyso – przyznał Paddington. Pan Gruber uśmiechnął się. – Nie chciałbym być w pańskim futrze, gdyby rzeczywiście pan to zrobił, panie Brown. I pomyśleć – dodał – że gdyby nie zrzucił pan jego peruki i nie rozsmarował mu kleju na głowie, on by się nie wściekł i nie złapał za mojego Spode’a. A gdyby tego nie zrobił, nigdy nie usłyszałby o moim sklepie i pewnie wróciłby dziś do Ameryki jedynie z połową rzeczy które zamierzał tu kupić. Oto, co nazywają łańcuchem zdarzeń, panie Brown, do tego bardzo szczęśliwym. Widzę, że będę musiał wyprawić się na kilka wyprzedaży, aby zapełnić puste miejsca na moich półkach. Paddington wyjrzał przez okno, a potem wciągnął nosem ciepłe powietrze znad piecyka. Większość sklepów przy Portobello Road miała już zamknięte okiennice, a i w tych, które jeszcze były otwarte, światła gasły jedno po drugim. – A gdyby wszystkie te rzeczy się nie zdarzyły – powiedział niedźwiadek, sięgając po gliniany dzbanek – nie siedzielibyśmy tu teraz. Paddington zawsze uwielbiał spotkania z panem Gruberem, lecz to dzisiejsze było wyjątkowe, ponieważ spotkali się tak późno. Toteż miał zamiar wyciągnąć z niego tyle przyjemności, ile tylko się da. Pan Gruber skinął głową. – To zaś, panie Brown – powiedział ciepło – jest właśnie najmilsze ogniwo tego łańcucha. ROZDZIAŁ SIÓDMY PADDINGTON WYSTĘPUJE Pani Brown wyjrzała przez okno samochodu. – Moim zdaniem – powiedziała, ściszając głos, by pasażerowie na tylnym siedzeniu, a zwłaszcza jeden z nich, nie mogli jej usłyszeć – zabieranie Paddingtona to dopraszanie się o kłopoty. Pamiętacie, co się wydarzyło, kiedy poszedł do szkoły z Jonatanem? – Nie było tak źle – stwierdził pan Brown spokojnie. – O ile sobie przypominam, uratował sytuację. Gdyby nie on, drużyna absolwentów nigdy by nie wygrała tego meczu w krykieta. – Gra w krykieta to nie to samo, co oglądanie baletu – odparła pani Brown. – On z pewnością nie usiedzi spokojnie przez całe popołudnie. Coś musi się wydarzyć. Westchnęła. Od kiedy niedźwiadek wziął udział w historycznym meczu krykieta, jaki odbył się w szkole Jonatana, Judyta nie przestawała głośno się domagać, aby Paddington odwiedził i jej szkołę. Pani Brown zdawała sobie sprawę, że uczestniczy w przegranej bitwie. To, że członkiem ich rodziny jest niedźwiedź, dodawało dzieciom prestiżu wśród rówieśników, i Judyta pragnęła dorównać w tym Jonatanowi, który dzierżył palmę pierwszeństwa, ponieważ w jego szkole Paddington pojawił się osobiście. Jednak teraz, im bardziej zbliżali się do szkoły, tym większy ogarniał ją niepokój. – Wielkie nieba! – zawołał nagle pan Brown, kiedy minęli róg ulicy i przejechali przez żelazną bramę w ogrodzeniu z szarego kamienia. Machnął dłonią w kierunku gromadki dziewcząt w mundurkach i zatrzymał samochód. – Cóż to takiego? Komitet powitalny? – A nie mówiłam? – powiedziała pani Brown, kiedy od grupki oderwała się Judyta i pośpieszyła w ich kierunku. – Już się zaczęło. – Bzdura! – powiedział pan Brown, rzucając przez ramię niespokojne spojrzenia na nieskazitelną karoserię swego samochodu i pomagając wysiąść rodzinie, śpieszącej na powitanie córki. Paddington, który właśnie wygramolił się z tylnego siedzenia, stał w silnym słońcu i mrugając oczami przysłuchiwał się, zdziwiony, powitalnym okrzykom, unosząc raz po raz kapelusz. – Chodź ze mną, Paddingtonie – powiedziała Judyta, chwytając go za łapę. – Musisz poznać mnóstwo ludzi i koniecznie odwiedzić sklepik ze słodyczami. Opowiedziałam o tobie pani Beedle, która się nim opiekuje. Przygotowała dla ciebie kilka specjalnych kanapek z marmoladą. – Pani Beedle przygotowała dla mnie specjalnie kanapki z marmoladą! – zawołał Paddington, najwidoczniej do głębi tą wiadomością poruszony. Zanim jednak zdążył dokładniej ją rozważyć, otoczył go tłumek dziewcząt, popychając delikatnie acz zdecydowanie w kierunku małego budyneczku stojącego z boku dziedzińca, przed głównym gmachem szkoły. Kiedy tłocząca się gromadka zniknęła w drzwiach sklepiku, pani Brown spojrzała na wielki kolorowy plakat, umieszczony na tablicy przy głównym wejściu. – Sądziłam, że to ten rosyjski tancerz, Sergiej Obłomow, ma być dziś honorowym gościem – zauważyła. – I kiedy się zjawi, a nikt go nie powita, z pewnością bardzo mu się to nie spodoba. Jestem pewna, że te dziewczęta miały czekać tu na niego, nie na Paddingtona. – O wilku mowa... – powiedział pan Brown, kiedy wielki czarny samochód minął bramę i zatrzymał się kilka metrów od nich. – Coś mi się wydaje, że to on. Udając, że przyglądają się otoczeniu, Brownowie z zainteresowaniem obserwowali, jak drzwi samochodu otwierają się i wyłania się z niego wysoka sylwetka odziana w czerń. Przybyły stanął obok auta i uniósłszy ramię w powitalnym geście, rozejrzał się wyczekująco. – O rany! – zawołał Jonatan, gdy w chwilę później drzwi samochodu zamknęły się z hukiem i wóz ruszył ku szkole, wzbijając tumany pyłu. – Nie wyglądało na to, aby był w dobrym humorze! – Raczej w czarnym niczym atrament – zgodził się z synem pan Brown. – To z pewnością nie było uroczyste powitanie. Nawet gołąb nie zagruchał. – Tobie też pewnie by się nie spodobało – stwierdziła pani Brown – gdybyś był sławnym tancerzem, a niedźwiedź ukradł ci powitalne oklaski. Zwłaszcza taki, który właśnie napycha się kanapkami z marmoladą w szkolnym sklepiku. – On nie wie, że to sprawka niedźwiedzia – zauważył pan Brown. – Nigdy dotąd nie spotkał Paddingtona. – Nie – powiedziała pani Brown stanowczo – nie spotkał. I, jeśli będę miała tu coś do powiedzenia, na pewno nie spotka. Kiedy przechodzili obok sklepiku, rzuciła w jego kierunku parę niespokojnych spojrzeń. Od czasu do czasu z wnętrza budyneczku dobywał się przez otwarte okna radosny okrzyk, a kilka z nich było zdecydowanie głośnych i brzmiało tak, jakby sprawy wymknęły się spod kontroli. Jednak kiedy wszyscy usadowili się w szkolnej auli, nawet pani Brown nie mogła Paddingtonowi wiele zarzucić. Co prawda jego wąsy i futro straciły nieco połysku, i tu i ówdzie widać było na nich ślady po marmoladzie, lecz kiedy miś zajął miejsce na końcu rzędu, tuż przy przejściu, i pogrążył się w studiowaniu programu, wydawał się bardzo grzeczny i dobrze wychowany. – Wiecie, naprawdę cieszę się na ten występ – powiedziała pani Bird, siadając wygodniej na krześle. – Lubię balet. Pozostali spojrzeli ze zdumieniem na gospodynię. Twarz pani Bird przybrała nieobecny wyraz. – Nie widziałam dobrego przedstawienia... już sama nie wiem, od ilu lat. – I chyba teraz też pani nie zobaczy – szepnął pan Brown, kiedy kurtyna podniosła się, ukazując scenerię leśnej polany i kilka małych figurek, przebranych za muchomory. – To maluchy – szepnęła Judyta. – Wykonują „taniec natury”. Paddington otworzył walizkę, wyjął swoją lornetkę i z zainteresowaniem zaczął przyglądać się scenie. – Podoba ci się? – zapytała Judyta szeptem. Paddington zastanawiał się przez chwilę. – Może być – odparł po namyśle – tylko nie słyszę, co mówią. – Podczas przedstawienia baletowego tancerze nie mówią – syknęła Judyta. – Wyrażają wszystko ciałem. Musisz domyślić się, co robią, obserwując ich taniec. Paddington oparł się wygodniej. Nie chciał urazić uczuć Judyty, więc nie powiedział jej, że balet niezbyt mu się podoba. Z tego, co widział, wszystko sprowadzało się do raczej bezładnego biegania po scenie. Mali artyści poruszali się szybko, więc trudno mu było za nimi nadążyć. Poza tym, zastanawiał się niedźwiadek, chyba powinni byli wybrać nieco wyższych tancerzy, bowiem niektórzy z nich, zwłaszcza starsze dziewczynki, przez cały czas musiały stać na palcach. Ponieważ jednak był dobrze wychowanym niedźwiedziem, klaskał grzecznie po każdym występie. – Muszę powiedzieć, że ten łabędź umierał nieco zbyt długo – powiedział pan Brown, gdy w końcu zapaliły się światła, sygnalizując przerwę. – Myślałem, że nigdy nie skończy. – A mnie podobał się latający balet – powiedziała pani Brown, wśród ogólnego aplauzu. – Uważam, że to był bardzo udany występ. – Chciałbym tak sobie pofruwać, uczepiony drutu – powiedział Jonatan. – Założę się, że to jest super. Judyta wręczyła Paddingtonowi swój program. – Następny będzie ten słynny rosyjski tancerz – powiedziała. – Spójrz, to jego zdjęcie. Paddington z zainteresowaniem zerknął na program. – Sorgo12 Obłomow!– krzyknął zdziwiony. – Nie sorgo – powiedziała Judyta – lecz Sergiej, tak to się wymawia. – Sir Guy13 Obłomow – powtórzył Paddington, najwidoczniej pod wrażeniem wysokiej pozycji społecznej tancerza. – Chyba nie widziałem dotąd lorda tańczącego w balecie. – On nie jest lordem – jest... – Judyta westchnęła, szukając właściwych słów. Czasami wytłumaczenie czegoś Paddingtonowi okazywało się nad wyraz skomplikowane. – Kimkolwiek by był – powiedziała pani Bird, przychodząc jej z odsieczą – i tak chcę go zobaczyć. To będzie uczta dla oczu. – Ojejku! – krzyknęła niespodziewanie Judyta, kiedy dziewczynka, siedząca za nią, szepnęła jej coś do ucha. – Nie jestem pewna, czy on w ogóle wystąpi. Mają tam jakieś kłopoty. – Co takiego? – zawołał Paddington z oburzeniem. – Sir Guy Obłomow nie zamierza wystąpić?! – Co za rozczarowanie – stwierdziła pani Bird. Paddington z niedowierzaniem wpatrywał się w opuszczoną kurtynę. Wokół niego niósł się szmer rozmów. Ludzie siedzący w pobliżu usłyszeli, co powiedziała Judyta, i teraz rozmawiali półgłosem, podekscytowani. – Chodzi chyba o to, że nikt nie powitał go po przyjeździe – wyjaśniła dziewczynka z tylnego rzędu. – On ma artystyczny temperament i bardzo się zdenerwował. Pan i pani Brown spojrzeli po sobie. – Mówiłam ci, Henryku – powiedziała pani Brown. – Mówiłam, że jeśli weźmiemy ze sobą Paddingtona, coś się wydarzy. – No cóż, nie możesz za to winić biednego starego Paddingtona – odparł pan Brown, oburzony. – To nie jego wina, że wszyscy woleli spotkać się z nim, zamiast z jakimś przeklętym tancerzem. W końcu... Pan Brown przerwał w pół słowa. – To dziwne – powiedział, spoglądając wzdłuż przejścia. – Skoro już mowa o Paddingtonie, to gdzie on się podział? – Jeszcze przed chwilą tutaj był – powiedziała Judyta, rozglądając się wokół. – Spójrzcie! – zawołał Jonatan, wskazując odległy kraniec przejścia. – Tam jest! Brownowie spojrzeli w kierunku wskazanym przez Jonatana i zdążyli jeszcze dostrzec małą figurkę znikającą w bocznych drzwiach, prowadzących za scenę. Z miejsca, w którym siedzieli, nie sposób było zobaczyć, jaką niedźwiadek ma minę, lecz było coś dziwnego w ułożeniu kapelusza na jego łebku, zaś poły jego płaszczyka fruwały w powietrzu, co źle wróżyło każdemu, kto zdecydowałby się stanąć mu na drodze. – Czy nie powinnaś za nim pójść, Judyto? – spytała pani Brown niespokojnie. – Za późno – jęknęła Judyta. – Widzieliście, kto był za drzwiami? Panna Grimshaw! Wizja Paddingtona, stającego twarzą w twarz z jej wychowawczynią sprawiła, że Judyta skuliła się na krześle. Nie wiedziała bowiem, iż panna Grimshaw, przytłoczona ogromem odpowiedzialności i kłopotów, jakich przysparzało jej przedstawienie, czuła się niemal zadowolona, iż może porozmawiać o nich z kimś spoza szkoły. – Czy pan jest rosyjskiego pochodzenia? Tylko szybko – spytała z nadzieją, kiedy Paddington jej się przedstawił. – No cóż, rzeczywiście czasami pośpiech zmusza mnie do szybkiego chodzenia – przyznał Paddington, uchylając grzecznie kapelusza. – Przyszedłem, żeby zobaczyć się z sir Guyem. Panna Grimshaw przyjrzała mu się podejrzliwie. – Pytałam, czy pochodzi pan z Rosji, a nie – czy szybko chodzi. Prawdę mówiąc, wątpię, by pan Obłomow zechciał się z panem zobaczyć. Miałam nadzieję, że jest pan Rosjaninem, bo wtedy mógłby pan porozmawiać z nim w jego języku i sprawić, by poczuł się u nas bardziej swobodnie, ale skoro pan nie jest Rosjaninem, to raczej niemożliwe. – Pani Bird jest bardzo wzburzona – odparł Paddington. – Z pewnością – przyznała panna Grimshaw. – Ja także jestem wzburzona. My wszyscy jesteśmy. I pan Obłomow. I Deirdre Shaw. – Deirdre Shaw? – powtórzył Paddington, wielce zdziwiony. – Miała partnerować panu Obłomowowi w pas de deux14 – wyjaśniła panna Grimshaw. – A kiedy pan Obłomow powiedział, że nie wystąpi, pobiegła z płaczem do swego pokoju i nikt jej więcej nie widział. Kiedy panna Grimshaw mówiła, pobliskie drzwi otworzyły się i wyłoniła się zza nich wysoka, imponująca postać w czarnych trykotach. – Zmieniłem zdanie – oznajmił pan Obłomow, machając władczo dłonią i wykonując kilka przysiadów. – Nie mogę zawieść publiczności. Najpierw wykonam moją słynną partię solową z Jeziora Łabędziego, a potem odtańczę pas de deux. Ufam, że wszystko przygotowane, tak? – Nie – stwierdziła panna Grimshaw odruchowo. – To znaczy... tak, oczywiście, wszystko w porządku. Lecz kiedy obserwowała oddalającego się w kierunku sceny Sergieja Obłomowa, niewzruszony spokój opuścił ją chyba po raz pierwszy w życiu. – O Boże! – krzyknęła. – Znów zmienił zdanie, a Deirdre Shaw zniknęła! Boję się myśleć, co on powie, gdy się przekona, że nie ma partnerki do drugiej części występu. I kiedy szkolna orkiestra zaczęła grać, kurtyna uniosła się, a publiczność powitała oklaskami gwiazdę przedstawienia, panna Grimshaw odeszła, załamując ręce i zostawiając Paddingtona, który wpatrywał się w otwarte drzwi garderoby z wyrazem głębokiej zadumy na pyszczku. Ten wyraz Brownowie rozpoznaliby natychmiast. Jednak, na szczęście dla ich spokoju ducha, uwagę mieli zwróconą, podobnie jak wszyscy pozostali, na scenę. Nawet pan Brown wyprostował się na krześle i klaskał równie głośno jak inni, kiedy Sergiej Obłomow wykonywał jeden doskonały piruet za drugim, obracając się z taką prędkością, że publiczności zapierało dech w piersi. A kiedy po piruetach nastąpiła seria równie doskonałych arabesek, wszyscy westchnęli z podziwu i belki sufitu aż zatrzęsły się od oklasków. Kiedy oklaski ucichły i Sergiej Obłomow znieruchomiał w blasku jedynego reflektora, pani Bird zerknęła szybko do programu. – Pora na pas de deux – szepnęła. – Ojej, mam nadzieję, że znaleźli Deirdre Shaw – powiedziała cichutko Judyta, kiedy rozległy się pierwsze takty muzyki. – Bo jeśli nie, to wybuchnie okropna awantura. – Wszystko w porządku – powiedział pan Brown. – Chyba widzę kogoś czającego się w kulisach. Judyta podążyła spojrzeniem za wzrokiem pana Browna, a potem zamarła. – Ojejku! – zawołała po cichu. – To nie Deirdre Shaw. To... – Paddington! – zawtórowała jej reszta rodziny, kiedy z cienia wyłoniła się znajoma sylwetka i pośpieszyła ku środkowi sceny. – Na litość boską! – krzyknęła pani Bird. – W co się ten niedźwiedź znowu wpakował? Jej słowa utonęły w zbiorowym okrzyku zdziwienia. Paddington zatrzymał się na środku sceny, postawił swoją nieodłączną walizkę tuż przed rzędem reflektorów, a potem uchylił grzecznie kapelusza. Kilkoro spośród widzów zaczęło bez przekonania bić brawo. – O Boże, wolałabym, żeby nie miał na głowie tego starego kapelusza – powiedziała pani Brown. – I co on, u licha, ma na nogach? – spytała pani Bird. – Chyba jakiś rodzaj worka – powiedział pan Brown. – To nie worek – sprostowała Judyta. – To trykoty. – Trykoty? – powtórzył pan Brown. – Wcale nie wyglądają jak trykoty. Wyglądają tak, jakby zaraz miały opaść. Brownowie z przerażeniem przyglądali się, jak Paddington, ukłoniwszy się o jeden raz za dużo, pośpiesznie umieścił kapelusz z powrotem na głowie i czym prędzej złapał zwieszające się wokół talii fałdy materiału. W tej właśnie chwili po raz pierwszy pożałował, że nie zdołał oprzeć się pokusie, by włożyć trykoty które znalazł na wieszaku w garderobie pana Obłomowa. Jego niedźwiedzie łapy były z pewnością zbyt krótkie na jakiekolwiek trykoty przeznaczone dla nóg człowieka, na dodatek tak wysokiego i długonogiego jak Sergiej Obłomow. Toteż niedźwiadek musiał uporać się z ogromną ilością zbędnej tkaniny, którą należało jakoś umocować, aby trykoty w ogóle nadawały się do użytku. Paddington zatem nie tylko obwiązał się w pasie sznurkiem, ale posłużył się też kilkoma pinezkami, które pożyczył sobie ze szkolnej tablicy ogłoszeń. Jednak pinezki wypadły przy pierwszym ruchu, więc miś spędził dobrą chwilę na umocowywaniu stroju za pomocą olbrzymiej agrafki, którą wcześniej zapakował do walizki na wypadek nagłej potrzeby. Właśnie wówczas Sergiej Obłomow, nieświadomy tego, co dzieje się na scenie, zakończył szczególnie długi i trudny piruet i pośpiesznie zbliżył się ku widowni. Przez chwilę stał na jednej stopie, z zamkniętymi oczami, przygotowując się na swój wielki moment. Paddington uchylił grzecznie kapelusza, a potem ujął jedną z wyciągniętych dłoni pana Obłomowa i serdecznie ją uścisnął. – Dzień dobry, sir Guyu – powiedział. – Przyszedłem, żeby wykonać pas de deux. Sergiej Obłomow zamarł w pół ruchu i wydawało się, że skamieniał. Paddington zdążył już się zaniepokoić, gdy nagle kilka zdarzeń nastąpiło niemal równocześnie. Tancerz najpierw otworzył oczy, a potem zamknął je ponownie, jego ciałem zaś wstrząsnął dreszcz, zaczynający się od stóp i przemieszczający się ku głowie. Przez chwilę wyglądał, jakby go ktoś postrzelił. Po chwili znów otworzył oczy i z niesmakiem zapatrzył się na swoją dłoń. Światło reflektorów sprawiało, że na scenie było gorąco i teraz tancerz czuł, że coś kleistego przenosi się na jego dłoń z łapy Paddingtona. – Wszystko w porządku – wyjaśnił miś, wycierając pośpiesznie łapę w trykoty. – To tylko marmolada. Zapomniałem się umyć po wyjściu ze sklepiku ze słodyczami. Nawet jeżeli pan Obłomow nie miał pojęcia, co to takiego marmolada i nigdy nie słyszał o sklepikach ze słodyczami, nie dał tego po sobie poznać. Następny dreszcz przebiegł przez jego ciało, kiedy muzyka osiągnęła punkt kulminacyjny. Z widocznym wysiłkiem przygotował się, by rozpocząć pas de deux. Paddington tymczasem, zadowolony, że sprawy przybrały właściwy obrót, ujął wyciągniętą dłoń i pochylił się, by podnieść walizkę. W następnej chwili poczuł się tak, jakby dopadło go trzęsienie ziemi, tornado i burza z piorunami jednocześnie. Najpierw wydało mu się, że coś wyrywa mu ramię ze stawu, potem zaczął wirować niczym bąk, aż w końcu wylądował jak długi na podłodze, nadal się obracając. Przez chwilę leżał tam, gdzie upadł, walcząc o oddech. Ledwie udało mu się pozbierać, zobaczył zbliżającą się ku niemu niewyraźną sylwetkę w trykotach. Kiedy zdołał skupić na niej wzrok, rozpoznał Sergieja Obłomowa, który zbliżał się do niego z bardzo niepokojącym błyskiem w oku. Paddington, któremu to spojrzenie wcale się nie podobało, pośpiesznie usiadł. Tymczasem pan Obłomow zatrzymał się raptownie i spojrzał na leżącą postać. – Nie mogę kontynuować – oznajmił ponuro. – Po pierwsze, jesteś za niski, a po drugie – twoje entrechat15 nie są zbyt czyste. – Moje enfrechat nie są czyste! – zawołał Paddington z oburzeniem. – Przecież kąpałem się wczoraj wieczorem. – Nie powiedziałem, że one są brudne – wysyczał pan Obłomow. – Lecz że nie są wykonywane czysto – patrz, o tak! Bez dalszych ceregieli wyskoczył w powietrze, uderzył o siebie nogami, a potem skrzyżował je w takt muzyki, rozłożył i wylądował z wdziękiem na jednej stopie, zwrócony twarzą do publiczności. Paddington przyglądał się temu z miną pełną powątpiewania, publiczność zaś nagrodziła tancerza gromkimi oklaskami. – To dość trudne, jeśli ma się łapy, sir Guyu – powiedział niedźwiadek. – Mimo to spróbuję. Zamknąwszy oczy, tak jak uczynił to przed chwilą pan Obłomow, Paddington podskoczył, uczynił mizerną próbę skrzyżowania łap, a potem, czując, że opadają mu trykoty, wylądował z hukiem na podłodze. Lecz kiedy to się stało, ku powszechnemu zdumieniu wyskoczył nagle w powietrze niczym wystrzelony z działa, na przemian krzyżując i prostując łapy. – Dobry Boże! – zawołał ktoś siedzący w pobliżu Brownów. – Ten młody niedźwiedź wykonał potrójny skok! – Raczej poszóstny – sprostował ze znawstwem inny starszy dżentelmen, kiedy Paddington wylądował, odbił się od ziemi i z głośnym krzykiem znowu wzniósł się w powietrze. – Brawo! – krzyknął ów dżentelmen, starając się przekrzyczeć oklaski. Kiedy Paddington wykonał jeszcze kilka skomplikowanych wyskoków, połączonych z krzyżowaniem nóg, a zwanych entrechat, nawet Sergiej Obłomow zdawał się być pod wrażeniem. A potem, nie chcąc być gorszy, wyskoczył wysoko w powietrze, uderzył nogą o nogę, skrzyżował je, rozłożył, znowu nimi uderzył, ponownie je skrzyżował, rozłożył, znowu skrzyżował i wylądował. Publiczność oszalała. Paddington, który spędził kilka ostatnich sekund na podłodze, oglądając swoje łapy, podskoczył z okrzykiem bólu, gdyż Sergiej wylądował wprost na jego łapie. Aplauz, jaki wywołał tancerz po swoim ostatnim skoku, był niczym w porównaniu z burzą oklasków, jaka się rozszalała, kiedy Paddington po raz kolejny wzbił się w powietrze, wymachując łapami, krzyżując je i rozprostowując, aż wreszcie wylądował po to, by prawie natychmiast odbić się tak wysoko, że niemal zniknął z widoku. Tym razem Sergiej Obłomow musiał przyznać, że natknął się na godnego przeciwnika. Skłoniwszy się zatem z wdziękiem, co wywołało pełen aprobaty pomruk na widowni, odsunął się ku tyłowi sceny i także zaczął bić brawo. Po chwili muzyka umilkła i kurtyna opadła, zasłaniając unoszącego się ku belkom sufitu Paddingtona. – No cóż – powiedział pan Brown, kiedy oklaski stopniowo ucichły – być może nie był to najlepszy balet, jaki kiedykolwiek widziałem, ale z pewnością najbardziej ekscytujący. – Nie oglądałem czegoś takiego od czasów, kiedy w Londynie występowali Kozacy – zgodził się z nim siedzący w pobliżu starszy dżentelmen. – Pięć skoków Grand Royal pod rząd! Brownowie, nadal mocno zdumieni wydarzeniami wieczoru, zaczęli przeciskać się w kierunku zaplecza sceny. Nie było to łatwe, ponieważ wokół Judyty kłębił się tłum koleżanek, które podbiegły, aby pogratulować jej występu Paddingtona. Kiedy Brownom w końcu udało się dotrzeć za kulisy, okazało się, że Paddingtona przetransportowano do szkolnej izby chorych, z powodu „pilnej konieczności udzielenia mu pierwszej pomocy”. – Ojej, mam nadzieję, że niczego sobie nie złamał – powiedziała pani Brown niespokojnie, kiedy śpieszyli przez szkolny dziedziniec. – Parę razy podskoczył naprawdę wysoko. – Już prędzej pośliznął się na plamie po marmoladzie – stwierdziła pani Bird ponuro, kiedy wchodzili do izby chorych. Lecz nawet ona się zmartwiła, gdy zobaczyła Paddingtona leżącego w łóżku, z obandażowanymi, sterczącymi w powietrzu łapami. – Nie mogę tego zrozumieć – powiedziała panna Grimshaw, podchodząc, aby przywitać się z Brownami. – Ma w łapach pełno dziur. Muszę poszukać siostry przełożonej. Ciekawe, co ona na to powie. – Dziur? – powtórzyli chórem Brownowie. – Dziur – potwierdziła panna Grimshaw. – Dość małych. Wygląda to tak, jakby zrobiły je korniki. Chociaż on, oczywiście, nie może mieć korników – dodała pośpiesznie, kiedy od strony łóżka dobiegł ich głośny jęk. – Co za szkoda, po tak wspaniałym występie! Wątpię, czy kiedykolwiek uda nam się zobaczyć coś podobnego. Kiedy panna Grimshaw wyszła, aby poszukać siostry przełożonej, pani Bird prychnęła głośno. Coś w podskokach Paddingtona na scenie wzbudziło w niej pewne podejrzenia, a teraz sokole oczy gosposi dostrzegły głęboko pod łóżkiem misia kilka małych, błyszczących przedmiotów, których nikt oprócz niej nie zauważył. – Niedźwiedzie, które próbują spiąć trykoty pinezkami – powiedziała stanowczo – nie powinny się dziwić, że pinezki wypadają. Ani być zaskoczone, kiedy przypadkiem na nie nastąpią i potem muszą zostać w szpitalu. Co za szkoda, bo nawet nie spróbują specjalnego puddingu z marmoladą, który czeka na nie w domu. Paddington usiadł na łóżku. – Chyba niedźwiedzie już czują się lepiej – zapewnił pośpiesznie. Bycie inwalidą, wokół którego wszyscy się kręcą, było co prawda bardzo przyjemne, jednak z drugiej strony pudding z marmoladą, zwłaszcza ten przygotowany przez panią Bird, to coś jeszcze lepszego. – Jeśli zamierzasz nadal tańczyć, nie powinieneś jeść puddingu – ostrzegła niedźwiadka pani Bird, kiedy ten gramolił się z łóżka i stawał ostrożnie na podłodze. – To danie zbyt słodkie i ciężkostrawne. Prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy nie powinieneś przejść na dietę. Lecz słowa pani Bird padły w próżnię, Paddington zniknął już bowiem za drzwiami, spiesząc ku samochodowi Brownów z imponującą szybkością, zwłaszcza jak na kogoś, kto właśnie wstał z łoża boleści. – Być może dobrze się stało – powiedział pan Brown poważnie. – Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Paddingtona rozpoczynającego karierę w balecie. – Te nieustające ćwiczenia – wzdrygnęła się pani Brown. – I te trykoty – dodała Judyta. – Nie wspominając już o podskokach – uzupełniła pani Bird. – Gdyby mnie kto pytał, to o wiele lepiej jest być zwyczajnym niedźwiedziem, który lubi marmoladę. – Zwłaszcza – powiedział Jonatan, a wszyscy ochoczo się z nim zgodzili – jeżeli akurat tak się składa, że jest się niedźwiedziem o imieniu Paddington. 1 „Brown” to po angielsku „brązowy”. 2 „Bird” to po angielsku „ptak”. 3 Iluminator - okrągłe wodoszczelne okienko z grubego szkła, znajdujące się w burcie statku, m.in. w kajutach. 4 Koja - łóżko na statku, przymocowane do podłogi. 5 Reling - barierka wokół pokładu statku. 6 Beau (ang., czytaj: bou) - piękniś, elegant. 7 Dandys – mężczyzna przesadnie dbający o strój i eleganckie maniery. 8 Wykusz - część budynku wystająca z jego frontu na wysokości jednego lub kilku pięter. 9 Gors - dawniej przednia część koszuli męskiej, mocno wykrochmalona. 10 Bona fides (łac.) - szczerość intencji, czynienie czegoś w dobrej wierze. 11 Scotland Yard (ang., czytaj: skotland jard) - siedziba brytyjskiej policji. 12 Sorgo - roślina zbożowa uprawiana głównie na obszarach tropikalnych. 13 Ang. (czytaj: ser gaj) - sir - pan, tytuł szlachecki poprzedzający imię lub nazwisko. 14 Pas de deux (franc., czytaj: pa de de) - taneczny duet, figura baletowa. 15 Entrechat (franc., czytaj: atrsza) - krok baletowy polegający na skrzyżowaniu nóg w podskoku.