Witold Horwath Seans w serii ukazały się: Marek Bukowski Wysłannik szatana Joanna Rudniańska Miejsca Tomasz Mirkowicz Pielgrzymka do Ziemi Świętej Egiptu Małgorzata Saramonowicz Siostra Małgorzata Saramonowicz Lustra Gabriel Meretik Kryptonim "Luksemburg" Hanna Samsołi Pułapka na motyla Marek Ławrynowicz Kino "Szpak" Jerzy Sosnowski Apokryf Aglai Jerzy Sosnowski Linia nocna Krystyna Kofta Krótka historia Iwony Tramp Anna Bojarska List otwarty do królowej Wiktorii Anna Bojarska Ja Mariusz Ziomecki Lato nieśmiertelnych seans wydawnictwo W.W ...której nie zna nikt Z żyjących i umarłych. Ja też jeszcze nie znam. Lecz wiersz rośnie na oślep coraz wyżej, mit Rozjaśnia nieskończona błyskawica serca. Rafał Wojaczek Przyszedłem dopiero na czwartą lekcję; był poniedziałek, dzień tygodnia, któremu z humanitarnych względów powinno się odjąć wszelkie godziny typu siódma, ósma, dziewiąta. Głowa pobolewała, niepokój mościł się między żebrami -jak zwykle po sobocie u mnie i niedzielnej repecie u Kuby. "Jeśli już za młodu ma się do zawodu predylekcję, trzy lata przy windzie wystarczyły pindzie na dyrekcję" - było napisane na drzwiach kabiny, a odnosiło się do naszej dyrektor, ponoć awansowanej na to stanowisko z prostej windziarki (zważywszy na niektóre jej cechy i wygląd, nie było to całkiem wykluczone). W książce, którą pod papierosa kartkowałem, poeta zapowiadał, że się niedługo powiesi. Tak oto oczekiwałem na dzwonek i zagwarantowane przez regulamin trzydzieści minut długiej przerwy, podczas której męski kibel stawał się tym, czym był w istocie - naszym klubem, gdzie przychodzili O'Brien, Kuba i inni i gdzie omawiało się wszystkie istotne - dzienne i nocne - sprawy. Istotne sprawy, istotni ludzie, klub-kibel i nasza kawiarenka na wprost szkoły, prywatki sobotnie, brydże niedzielne i kacowe. Dawni Rosjanie wierzyli, że ziemia opiera się na iluś tam wielorybach, ja też miałem takie wieloryby, które podpierały mój dawny świat. - Ty nie pal, tylko leć do klasy. Kuba uśmiecha się w sposób, który pozwala mi odgadnąć, że to jakaś sprawa damsko-męska; O'Brien ma minę tajemniczą; Dziadek Zamszyc gra na organkach i jest najwyraźniej pod wrażeniem. Ale żaden nie zdradza mi, o co chodzi. - No, mówię ci, leć, bo jest na co popatrzeć! A więc idę, przekraczam próg klasy i dostaję się w zasięg jej wzroku. Bo niewątpliwie ona pierwsza mnie zobaczyła, siedząc na parapecie okna i patrząc w drzwi, przez które wchodziliśmy i wychodziliśmy; zapamiętywała nas lub liczyła, tak jak przed zaśnięciem liczy się barany. A istotnie sprawiała wrażenie sennej. W ułamku sekundy udzieliło mi się to, z czym oni do mnie przyszli; zrozumiałem, że rzeczywiście mogli mnie tylko wysłać, bym zobaczył sam. Po co ja zresztą tak okrężnie objaśniam, kiedy sprawa jest prosta: w poniedziałek 22 września 1975 o godzinie 10.45 ujrzałem dziewczynę, która zakasowała i skasowała wszystkie, jakie kiedykolwiek przedtem i potem widziałem; "w życiu, filmie, na okładkach pism oraz kilkudziesięciu kanałach TV" - to powiedział o niej ktoś inny, ważniejszy, a ja powtarzam za nim, wstawiając moją datę. Przyleźli gapić się z innych klas. Zupełnie bez żenady -jak ktoś, kto osłupiał - stali i rozbierali ją wzrokiem. Z tych wranglerów obcisłych, z tej bluzki czarnej; w samych tylko, do obłędu i szpiku kości rajcujących butach ją zostawiali. Czy wiedziała, że jest w tym momencie angażowana przez młodych i zdolnych reżyserów do głównej roli w ich pornograficznych dobranockach? Musiała wiedzieć. Podszedłem bliżej, nawiązałem kontakt wzrokowy i było tak, jakbym zagrał w szachy z Bobbym Fischerem. Cóż, są ludzie, którzy mają piękne i wyraziste oczy, są aktorzy, którzy tylko samym wzrokiem umieją grać, i - jest ona, niewątpliwa liderka tego klubu. -Rany, ale mam kaca - poskarżyłem się, względnie pochwaliłem. i żeby już nie miała żadnych wątpliwości, kto tego kaca ma, niby podpis pod oświadczeniem dodałem swoje imię. Tak wyglądało moje przedstawienie się. Milczała, czyli jakby nie zareagowała, tak jak w dobrym tonie jest nie reagować, kiedy ktoś beknie lub pierdnie, ale przemówił przecież ten jej wzrok, i to zabolało dotkliwiej niż słowa. -Skąd przyszłaś? - spytałem mimo to, marząc, by sytuacja wypadła z realnego bytu do złych snów, gdzie jej miejsce, moje zaś miejsce by znów było tam w kiblu - z Kubą, O'Brienem, Zamszycem i dodającym pewności siebie papierosem. Spojrzała za okno, w górę, wzrokiem pokazując niebo. - Przyleciałam - powiedziała cicho, niby mało ważne sprostowanie, którego miałem prawo nie brać pod uwagę. Już-już nabrałem przekonania, że w niewybredny sposób robi ze mnie idiotę - toć nadawałem się do tego w sam raz - kiedy, zupełnie naturalnie, jakby dotąd dialog ani trochę nie kulał, wyjaśniła, że przyleciała samolotem z Krakowa. - Mieszkałaś w Krakowie? - spytałem. -Tak. - I przeniosłaś się do Warszawy? -Tak. Już nie było tragicznie, ale ciągle nie potrafiłem znaleźć wyjścia z opresji i, co gorsza, wiedziałem, że ona wie. Wtedy zebrałem wszystkie siły i - jakby ruszając z posad bryłę świata - walnąłem komplement. -Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak fajnie wymawiał krótkie, jednosylabowe słowo... Przeląkłem się, że nie zrozumie, więc resztką tchu wyjaśniłem, że mam na myśli słówko "tak". Spojrzała na mnie cieplej. -Tak? I roześmiała się bezgłośnie. Potem był dzwonek, zamęt, Kuba, O'Brien wrócili; ja w głowie miałem młyn, oni o coś mnie pytali, pewnie o nią, nie bardzo zrozumiałem i poszedłem na swoje miejsce, gdzie siedziałem sam, na końcu rzędu, od ściany. Z własnej woli rok temu, gdy zacząłem naukę w ogólniaku, wybrałem taką alienację; chodziło o to, że tam mogłem czytać; czytać, by zostać intelektualistą, bo po lekcjach już nie miałem czasu na lektury. -Mogę z tobą usiąść? - usłyszałem jej głos. Wtedy wszystkie dziewczyny mówiły do mnie per ty, ale sposób, w jaki ona to zrobiła, był nieco inny. Ja wiem? Bardziej dorosły? Tyknęła mnie, aż mi się zrobiło gorąco i chyba nawet nie odpowiedziałem, tylko jakimś - i to niezgrabnym -gestem udzieliłem jej przyzwolenia. - Mam na imię Milena - szepnęła, bo już wszedł profesor i należało być cicho. To znaczy jej jako nowej tak się mogło wydawać, bo akurat profesor J. od niemieckiego wzbudzał zerowy respekt; nikt na jego lekcjach ciszy nie zachowywał, panowało ogólne rozprzężenie i - tylko ja kiedyś, jeden jedyny, przeciągnąłem strunę; mały włos, a stałbym się dla J. kozłem ofiarnym. Za wszystkie nasze dowcipy i jego upokorzenia. - Meine Tanie hat eine Nichte, die onanierte mit dem Lichte -powiedziałem, gdy domagał się przykładu zdania złożone go, w czasie teraźniejszym. Rety, co się działo! Ten mały safanduła prawie siłą wywlókł mnie z klasy na korytarz, wrzeszcząc, że mam iść do dyrektorki i nigdy już nie wracać. Dyrektorka (ta od windy) nie znała niemieckiego, więc nie zrozumiała istoty przewinienia i ktoś jej musiał to nieszczęsne zdanie przetłumaczyć. Ja chodziłem z kwiatami, moja mama chodziła z kwiatami, wreszcie postawili mi trójkę ze sprawowania i na tydzień zawiesili w prawach ucznia. Ale, jak powiadam, byłem wyjątkiem, bo widocznie mimo wszystko przekroczyłem jakąś granicę. Inni umieli ją dostrzec, a i tak lekcje profesora przypominały prymitywny niemiecki kabaret. Taki z grubą Bertą i klepaniem w tyłek. Lecz tego dnia było trochę inaczej i rzeczywiście dość cicho, kiedy J. zwrócił się do nowej uczennicy, choć, rzecz jasna, to dla niej, nie dla niego taka cisza zapadła; ona dla dziesięciu chłopaków i osiemnastu dziewczyn była interesująca, a nie ten nieboraczek. Zaczął od jakiegoś prostego pytania, wie heissł Du, czy coś w tym guście; tak, to musiała być prośba o personalia, bo wtedy po raz pierwszy padło jej nazwisko - Hrabicz, przy czym "r" wymówiła jak Niemiec. Nie wiem, czy był to dowcip, czy uznała, że taka jej germanistyczna powinność. Potem J. znowu o coś spytał, Milena odpowiedziała, on znów i ona znów. Moja znajomość niemieckiego kończyła się gdzieś bardzo niedaleko za wie heisst Du, więc po chwili nic nie rozumiałem, poza tym, że oni płynnie ze sobą rozmawiają i że w kwestiach Mileny musi być nawet jakiś polot i dowcip, skoro J. co rusz piskliwie chichocze. Domyślam się, że gdyby mógł, przekonwersowałby z nią całą lekcję, zamiast wracać do nas, nas znosić i drżeć, że znów któryś powie coś podobnego jak ja o tej siostrzenicy i świeczce. Obce mi są sentymenty Tuwima; gdy szkołę wspominam, żadna tęsknota nie wgryza się w serce i nie mam oczu pełnych łez. Ale ten dzień, ten konkretny dzień, kiedy Milena Hrabicz przyszła do naszej klasy, chętnie przeżyłbym jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze... A czy siebie z tego dnia równie chętnie bym powtórzył? Miałem wtedy szesnaście lat i kilka miesięcy, rok wcześniej moi rodzice rozwiedli się; mama częściej bywała w Grenoble u francuskiego narzeczonego niż w domu, byłem sam w ogromnym mieszkaniu, połączonym z jej pracownią. Nieprawda. Sam bywałem rzadko. W moim pokoju - ponad dwadzieścia metrów kwadratowych, na ścianach napisy i bohomazy - non stop siedzieli jacyś ludzie. Pili wino, grali na gitarach, pod Deep Purple, Jimiego i Stonesów obmacywali panienki. Na moim tapczanie, na moim fotelu, na moich oczach. Wiedziałem, że to głupia sytuacja tkwić w kącie i kibicować; że oni siłą rzeczy muszą mnie lekceważyć. Ale co miałem robić? Wygonić ich i skazać się na wyłączne towarzystwo babci, która wpadała czasami zrobić mi obiad. - Znalazłbyś sobie jakiś towar - mówił Kuba - bo to głupio tak, że my bara-bara, a ty siedzisz w kącie i konia walisz. Nie wiem, komu miało być bardziej głupio, mnie, jemu czy tym dziewczynom; a co do konia, to mylił się, bo choć oczywiście robiłem te rzeczy, nigdy za podnietę nie służyły mi ich poczynania. Na taki seks patrzyłem równie obojętnie jak na kopulujące psy; zgoda, patrząc na nich, cierpiałem, ale to nie były męki Tantala. Boleśniej niż rubaszność Kuby dotknęły mnie słowa O'Briena. - Boję się, żebyś nie poczuł się gorszy, bo to mogłoby popsuć naszą przyjaźń. Cóż, przebolałbym jego obłapianki z Lidką Cz., bieda w tym, że w innych dziedzinach też mnie przewyższał; opowiem jeszcze o bliskim doskonałości Michale OBrienie, moim przyjacielu. Nie mogąc przeżyć powtórnie tego dnia, wracam przynajmniej pamięcią. Ale niewiele ocalało. Niewiele Mileny. Niemiecki był przedostatnią lekcją, potem tylko wf., dla chłopców i dziewczyn osobno. I tyle. Gdzieś w kwadrans po ukończeniu popisu przed J. Mile-na lekko trąciła mnie w ramię. Chodziło jej o książkę, którą czytałem pod pulpitem. Pokazałem, wzięła jak coś tak znajomego, że aż własnego, przekartkowała, bez ceremonii zakreśliła jakiś fragment flamastrem, oddała. Mówię do ciebie tak cicho, jakbym świecił, i kwitną gwiazdy na łące mojej krwi - te dwa wersy uznała za właściwe zaznaczyć; dla mnie, dla siebie lub po prostu ot tak. Minęło kilka dni. Milena szybko opuszczała szkołę, z nikim nie rozmawiała, machała tylko dłonią, żegnając nas zbierających się przed wymarszem do "Sułtanki". Wtedy wszyscy chodziliśmy tam po lekcjach, to był nasz drugi dom i pierwsza szkoła. Mijała nas. Na chwilę przystawała, by zapiąć płaszcz lub zapalić papierosa. Wtedy właśnie do nas machała. W skórzanym płaszczu do kostek, oddalająca się w kierunku placu Unii. Co mogę więcej powiedzieć? Miałem długie włosy, modną kurtkę Wranglera, padał deszcz, pewnie niecodziennie, ale zapamiętałem z deszczem, i już. Kropla spadająca na żar gasiła papierosa, Milena skręcała w ulicę Boya i znikała mi z oczu. I tak dalej, i tak dalej... Nie współodczuwam z Tuwimem, gdy pisze o szkole, ale tego rodzaju nastroje - proszę bardzo, tu on dla mnie mistrz. Wreszcie zdecydowałem: pobiegłem za nią. Było śmiesznie, gdy starałem się ukryć zadyszkę, skąd, wcale nie biegłem, szedłem sobie po prostu, przypadkowo w tę samą stronę. Dziwny był ten kierunek Mileny; przechodziła ulicę Waryńskiego i szła przez pole ku nowemu osiedlu. Słabo znałem te okolice, choć tyle lat mieszkałem o rzut kamieniem, i teraz miałem kłopot, jakie kłamstwo wymyślić -dokąd to ja mianowicie zmierzam, jeżeli w tych obcych stronach jest mi z nią po drodze. Wymyśliłem kino "Stolica". -Umówiłeś się z dziewczyną? W jej tonie nie było nic zalotno-kpiarskiego. Sama rzeczowość. Jakby pytała, czy idę do dentysty, lekarza, na dworzec. Łgać nie wypadało, ale wysiliłem się na niedopowiedzenie; normalnie to ja się umawiam z pięcioma dziewczynami dziennie, a tylko dzisiaj wyjątkowo nie mam ochoty - sugerowało chytrze moje "nie". Przez chwilę szliśmy obok siebie w milczeniu. Zaskakującą w centrum miasta polną drogą. -To zabierz mnie... Nie zabrzmiało wyzywająco, nawet chyba dosłuchałem się prośby. I ona rzeczywiście prosiła; dziś dopiero, gdy odtwarzam w pamięci jej głos, słyszę w nim to, czego wtedy słyszeć nie mogłem. Lub raczej zrozumieć, z prostej niewiedzy o życiu i babach. Był to głos osoby pewnej siebie, przekonanej, że jej słowa zawsze przyniosą zamierzony rezultat, ale zarazem zmęczony i znudzony własną permanentną skutecznością i dlatego stonowany niby prośba. Podejrzewam, że czarodzieje posługujący się w określonych sytuacjach zawsze tym samym, wypróbowanym zaklęciem, tak właśnie je wypowiadają. Z dodatkiem nuty błagalnej, nie żeby wspomóc siłę czarów, lecz by nie klepać tego nudnego, głupiego hokus-pokus. "Wypowiem zaklęcie i będzie mój". "Kolejny będzie mój", trapiła się czarodziejka, ale niestety innych zaklęć nie znała. Dlatego musiała zagadać o tym kinie. -Według ciebie byłam taką znudzoną i zblazowaną dziwką? - obruszy się kilka miesięcy później. - A więc jeśli chcesz wiedzieć, było dokładnie odwrotnie. Zainteresowałeś mnie. Tak, możliwe. Byłem pewnie trochę inny, a odmienność zawsze ciekawi. Czyli - i moja racja, i jej. To krzepiące, że racje nie muszą się wykluczać. Przystanęła przy pierwszym wieżowcu ulicy Batorego. - Poczekaj, zaraz wrócę. Wtedy jeszcze nie chciała ujawnić, że mieszka sama; byłem pierwszym, który to odkrył. Na dole wieżowca, w holu, stał stolik i cztery ławki; wszystko mocno do podłogi przytwierdzone, by nikt nie ukradł. Siadłem i zabrałem się do palenia: wypaliłem trzy papierosy, a jej nie było. Wtedy wstałem i na umieszczonej w gablocie liście lokatorów poszukałem nazwiska Hrabicz. Nikt taki tu nie mieszkał. -Może starzy mają inne nazwisko - domyślał się później Kuba. (No tak, to się zdarza, nie trzeba daleko szukać - ja się przecież inaczej nazywam niż mama.) Kuba świetnie tańczył, dobrze opowiadał kawały i zawsze szukał prostych rozwiązań. Ponadto nosił przyciemniane okulary, zaliczał mnóstwo dziewczyn i znał się na militariach. OBrien wysunął hipotezę, że Milena być może mieszka z jakimś facetem. Nam taka ewentualność nie mieściła się w głowach, ale co tam nasze zaściankowe czerepy przy jego głowie madę in UK. -Tam czternastoletnie dziewczyny uciekają z domów i zaczynają żyć na własny rachunek. She's leauing home -zacytował. - Nie ma dziennika w BBC, żeby którejś nie szukali. Mawiał "tam", ale miało to brzmieć jak "u nas"; u nas w Londynie, gdzie Michał OBrien.spędził kiedyś wakacje u rodziny ojca. Wyszła z windy jak z garderoby, w obcisłej spódnicy z wijącym się spiralnie wokół nóg wzorem i w krótkiej, do bioder kurtce a la lamparcie futerko. Wiedziałem, że to tandeta i bezguście, wiedział o tym co trzeci kulturalniejszy przechodzień i - podejrzewam - wiedziała ona sama. A jednak liczyło się końcowe saldo - dziesiątki facetów śliniących się do ostrego makijażu i lamparciej imitacji, których nie oddałaby nawet za tytuł "Najlepiej ubranej kobiety roku" w jakimś prestiżowym piśmie. A zresztą, czy ci kulturalni się nie ślinią? Też się ślinią nie gorzej niż ja, kiedy ją wychodzącą z windy ujrzałem. -Przepraszam cię, że tyle to trwało. Przed blokiem wsunęła mi rękę pod ramię. Nigdy jeszcze nie szedłem w ten sposób z dziewczyną, więc poczułem się niezgrabnie. - Ale ja, nim coś znajdę... Rozumiesz? - Rozumiem - potwierdziłem trochę bez sensu. Chyba zareagowała jakoś podobnie; jak podczas naszej pierwszej rozmowy w klasie, zresztą nie wiem, bo nie widziałem jej twarzy; w chwilę potem znienacka wtuliła się we mnie, biodrem w biodro, udem w udo, a ja, zelektryzowany takim niespodziewanym obrotem sprawy, usłyszałem jej szept. -Lubię rozumieć się z chłopakiem. Dotarło do mnie, że pachnie nie tylko jakimiś, na bank zagranicznymi, perfumami, ale przede wszystkim wódką. "Masz fart". Mój wewnętrzny Kuba roześmiał się i szturchnął mnie w serce; "Połowę roboty zrobiła za ciebie". Bo według Kuby główna trudność to panienkę spoić, a potem to już z górki. Na seans o piętnastej spóźniliśmy się, by więc doczekać następnego, zabrałem ją do kawiarni. Była wtedy w alei Niepodległości taka mała, prywatna kawiarnia; trzy stoliki, kilkanaście metrów powierzchni; więcej prywaciarz nie miał prawa posiadać. Łżę oczywiście, to Milena mnie zabrała. - Chodźmy na jakąś kawę - powiedziała, a ja tylko, jako warszawiak i to jeszcze z tych stron, wskazałem lokal. Miało być z górki, a było pod górkę. Przy stoliku zupełnie zabrakło mi konceptu, zaniemówiłem i by jakoś ten stan rzeczy usprawiedliwić, uciekłem w smutek. Smutny facet zawsze wzrusza, pomyślałem, a może przypomniała mi się czyjaś mądra rada. Patrz, dziewczyno, jak fatalnie trafiłaś, normalnie aż tryskam wigorem, bryluję, szaleję, a tu cholera, taki dzień. Więc pociesz mnie, wykonaj tę drugą połówkę roboty, bo w takim smutku nie poradzę. Najdoskonalej smutny bywał nasz ubiegłoroczny polonista (później dowiedziałem się, że chorował na białaczkę), więc jego wziąłem za wzór. Tak jak on opierałem brodę na dłoniach i boleśnie wgapiałem się w jeden punkt; tak jak on mówiłem mało i niechętnym tonem; jak pił kawę, nie miałem okazji podpatrzyć, ale domyśliłem się, że podnosił filiżankę do ust, jakby była z ołowiu, więc tak robiłem, no i mnóstwo paliłem, dosłownie jednego po drugim. - Co ci jest? - spytała wreszcie. - Nic, nic - odpowiedziałem, tak jak on na pół roku przed śmiercią prawdopodobnie odpowiadał. Milena uśmiechnęła się, przywołała kelnerkę, by zamówić dwa koniaki; niestety, zgodnie z treścią wypisaną na tekturowej tabliczce, w tym lokalu alkoholu nie prowadzono. -Jak ci się to podoba? - spytała Milena. Jest pewna kategoria pieniaczy, głównie ludzi starszych, którzy na każdym kroku wyłapują językowe kurioza, by z oburzeniem je piętnować. To oni piszą do gazet o upiorach dziennych w pralni, o zajęciach na świetlicy, działaniach w temacie itede, itepe. Ale żeby młoda dziewczyna tak się przejęła, że opuszczono słowo "sprzedaży"? - Gdzie są partnerzy - wyjaśniła mi - to zawsze prowadzi ten silniejszy. - Alkohol ciebie prowadzi, nie na odwrót. I natychmiast spytała, czy czytałem Na pastwę płomieni, a ściśle, Set this house on fire, bo dopiero potem przetłumaczyła. -Nie - odpowiedziałem i na usprawiedliwienie zacząłem wymieniać inne tytuły; ostatecznie przez tyle godzin lekcyjnych sporo lektur zaliczyłem. Milena słuchała bez większego zainteresowania, po czym nagle spojrzała na zegarek. Pomyślałem nie bez podstaw, że nudzi się ze mną, ale kontrola czasu miała inny cel. - Słuchaj, ten film skończy się dopiero po siódmej. - Jasne - potwierdziłem. - Zacznie się o w pół do szóstej, dodać dwie godziny... - Bez sensu - skrzywiła się lekko, dopijając kawy. -A zresztą, byłam na tym w Krakowie. Ugryzłem się w język, bo już miałem powiedzieć, że i ja go znam, a wtedy wyszłoby na jaw całe moje kłamstwo z kinem "Stolica", do którego rzekomo szedłem, kiedy spotkałem Milenę. Chwilę milczeliśmy. -Wiesz co, chodźmy gdzieś, gdzie prowadzą alkohol. Najbliżej prowadzili "Pod Dwójką", więc przeszliśmy przez Pola Mokotowskie na plac Unii, ona nuciła cicho jakiś sympatyczny kiczyk Middle of the Road, chyba "chirpy, chirpy, cheep, cheep", ja otoczyłem ją ramieniem i coś we mnie zaczęło świecić. Był 2 października 1975 roku - i moja faustowska chwila. Wybrałem stolik na uboczu, a i tak co rusz podchodzili na zmianę dwaj menele, by ją zaczepiać; była tym wyraźnie ubawiona, a co więcej, odniosłem wrażenie, że zna ich język i że na dowcipy i zaloty odpowiada w tym samym kodzie. W pierwszej chwili chciałem ją wyprowadzić, lecz to był bardzo dziecinny odruch. Twarz Mileny, jej mimika, jej ciało tworzyły z zachowaniem tych facetów całość. Jedno brało się z drugiego, jedno bez drugiego nie mogło istnieć. Sprzężenie wrotne; i tylko taki gówniarz jak ja mógł wierzyć, że to rozerwie. - Ile ty masz lat? - spytałem, gdy kelner przyniósł nam jarzębiak; dzięki słusznemu wzrostowi nigdy nie miałem kłopotów z zakupem trunków w sklepach,ale wiedziałem, że tu, w restauracji, posądzenia o niepełnoletność oddaliła ode mnie Milena. To ją i kelner, i pijacy potraktowali jak dorosłą, a jeśli była to jakaś łaska, jej część spłynęła także na mnie. - Siedemnaście. Rok później poszłam do szkoły. Przez moją matkę, która zapomniała mnie zapisać. Pomyślałem, że to dowcip, bo jak można o czymś takim zapomnieć, i nie podjąłem wątku. -Dziewczyny, które znam, bałyby się tu przyjść. Wskazałem menela, który szarpał się właśnie z szatniarzem. Był podobny do ojca Kuby, dyrektora departamentu w Ministerstwie Zdrowia, który także tu przychodził pochlać. -Słabo znasz dziewczyny; albo - nie te dziewczyny. Jestem myślami przy Kubie, więc jej słowa szczególnie bolą. Jasne, nie znam dziewczyn, nie zaznałem seksu, siedziałem tylko w fotelu i podglądałem, jak robi to on. - Co sądzisz o Kubie? - Tym chłopaku w ciemnych okularach? Tak, tym, którego ojciec jest podobny do menela; tego, co ją przed chwilą obłapiał, krew z krwi i kość z kości wszystkich obłapiaczy świata, a ona - ona po to istnieje, by być obłapianą, po to się maluje tak jaskrawo, po to nosi tę wyzywającą kurtkę. I lubi to, a przynajmniej udaje, że lubi, jako że lubi to gruby i sprośny Kuba, a z nim ci wszyscy goście z "Pod Dwójką"; wspólna krew, wspólna kość, wspólne gusta i łóżko wspólne, a mnie, który to wszystko pojął, ona ma czelność mówić, że słabo znam dziewczyny. Nim zdążyła odpowiedzieć, co sądzi o Kubie, ja - mniej więcej w takim porządku - to wszystko z siebie wyrzuciłem. -Jakiegoś diabła sobie zrobiłeś z tego Kuby. Jestem coraz mocniej zaprawiony. Knajpa jak autobus - zakręca, hamuje, własny głos słyszę z oddalenia, mówię okropne rzeczy - szczerość nawet przed samym sobą niestosowna - ona mnie ma jak ślimaka bez skorupki, nie mogę się ruszyć, żeby tamtemu zatkać mordę, on mówi pochylony ku niej, a ja lecę za oparcie krzesła., -Zbombardowałeś się, dzieciaku. Pamiętam, że ubierała mnie w kurtkę, jak wariata w kaftan bezpieczeństwa, szarpałem się, momentami miałem wrażenie, że jest z nami jeszcze ktoś trzeci, chyba O'Brien. A potem słyszałem jakiś zupełnie absurdalny dialog; Milena rozmawiała z kimś na temat mnie nieobecnego, i nawet zastanawiałem się, jak to możliwe, że słyszę, choć mnie tu nie ma. - Co, popił narzeczony? - spytał facet. - Jaki tam narzeczony! Kuzyn! Pierwszy raz w Warszawie, starzy spuścili z oka i się schlał... Po wszystkich knajpach musiałam go szukać. - Dobrze, że się chociaż znalazł. Bo teraz miasto nie za bardzo bezpieczne. - A to nie? Bandziorstwo takie, kurwa ich mać, że strach wyjść na ulicę... Cholera, ale się nasłucham od ciotki. A to moja wina? Ja mu kazałam chlać?! I tak dalej, i tak dalej na tę samą nutę, bo jednak jestem tam, półleżę na tylnym siedzeniu samochodu, chyba taksówki; rozmówca Mileny jest kierowcą. A już z całą pewnością byłem potem - nie wiem, jak długo potem. Na moim własnym łóżku leżałem i w moim własnym pokoju, tyle że okropnie ciemnym. W fotelu zaś - w tym fotelu, który zajmowałem podczas prywatek i z którego mimo woli obserwowałem Michała z Lidką, Kubę z Sylwią i Zamszyca z siostrą Lidki - siedziała teraz dziewczyna, sylwetka dziewczyny albo majak przysenny, albo Milena. -Co jest grane? Uniosłem się na łokciach, co jest wypróbowanym sposobem na majaki, ale nie zniknęła, przeciwnie - jakby dla potwierdzenia swej realności - zapaliła papierosa. Płomień zapalniczki oświetlił na moment jej oczy i nie miałem już wątpliwości, że to ona. -Teraz nic - odpowiedziała cicho - ale na mieście zrobiłeś taki cyrk, że już cię chciałam zostawić. - Ja? - zdziwiłem się i przestraszyłem jak każdy pijaczek. -No ty, ty. Na postoju żaden taryfiarz nie chciał cię zabrać, dobrze, że w końcu trafił się łepek. Wyjaśniła, że to właśnie z łepkiem prowadziła folklorystyczny dialog i że facet pomógł mnie nawet odstawić na górę. -Lubię mowę ludu pracującego miast i wsi, w ogóle konwersacje w obcych językach. Słuchaj, czy masz jakąś kawę, bo za chwilę Milenka ci zdechnie. Wstałem, zapaliłem światło i w jej spojrzeniu wyczytałem, że muszę wyglądać koszmarnie. Odruchowo poprawiłem włosy. - Przepraszam cię, od rana nic nie jadłem i pewnie dlatego... Normalnie mam mocną głowę. Uśmiechnęła się. - Daj spokój, mnie już nic nie zadziwi. Od dziecka chowam się wśród alkoholików. W kuchni, gdzie odszukaliśmy i przyrządzaliśmy kawę, rozwinęła temat. -Nałogowo od kilkunastu lat pije moja stara i wszyscy kolejni wujkowie. Już ci mówiłam, że zapomniała mnie zapisać do szkoły, i dopiero dziadek ją oświecił, że chyba skończyłam osiem lat. A żeby było śmieszniej, wcale nie pochodzę z rodziny lumpów, przeciwnie, pani Danuta Hrabicz jest w Krakowie osobą znaną i cenioną. Czytałeś może Kulturę drugiej Polski? Z obrzydzeniem zaprzeczyłem. - A to właśnie dzieło mojej starej. Porywający traktat o rozwoju socjalistycznej kultury masowej w warunkach nowo powstających osiedli. O ile wiem, dali jej za to coś koło pięciuset flaszek. Nie śmiej się, w moim domu to przelicznik. Wcale się nie śmiałem, ale retoryczne "nie śmiej się" było po prostu w tekście i nie mogło zostać pominięte. Po jakimś czasie zorientowałem się, że Milena ma nawyk układania w myślach monologów. Na różne okazje; ten akurat był o matce. - U ciebie też nie za wesoło. Rozwód, stara u kochanka we Francji. Musiałem jej to po pijanemu powiedzieć, podobnie jak adres, bo jak inaczej wiedziałaby, gdzie mnie odstawić. Już chciałem jakoś zaprotestować, że tak obcesowo o mamie mówi, gdy nagle zmieniła ton: -Twoja stara to genialna kobieta, naprawdę genialna. W zeszłym roku chodziłam w Krakowie na jej wykłady. Coś sobie przypominam, rzeczywiście mama jeździła kiedyś do Krakowa, a ja wtedy wypiłem z Kubą i Zamszycem cztery skrzynki żywca. Ona wykładała, ja miałem wolną chatę i chlanie, a Milena była jej słuchaczką. Mały ten świat. -Chwilami bardzo ją przypominasz... z wyrazu oczu i z uśmiechu. Mówi to tak, że balsam spływa mi pod żebra i uśmierza kacową drżączkę. Milena także lekko drży, kuląc ramiona; nic dziwnego, godzina trzecia nad ranem, za chwilę zacznie świtać. -Chodźmy spać - mówi naturalnie, jakbyśmy byli mał żeństwem. - I tak pewnie nie zasnę, ale przynajmniej nie spadnę z krzesła. Znów więc jesteśmy w moim pokoju. Pyta mnie, czy nie używam pościeli, mówię, że jak nie ma mamy, śpię pod kocem, lekko się uśmiecha i godzi na koc, byle tylko znalazła się dodatkowa poduszka. Znajduję poduszkę i czuję, że wszystko, co robię, i wszystko, co się teraz dzieje, jest jakby pod gwarancją jakiegoś transu, który w każdej chwili może się przerwać. Ale dobroczynny trans trwa i jak naturalnie powiedziała, byśmy poszli spać, tak teraz równie naturalnie zdejmuje z siebie to wszystko, czym poruszyła moje zmysły, wysiadając z windy; zmysły czują, że za moment swoje dostaną, że nie były oszukane, i wobec tej prawdy popadają na chwilę w lęk, a wtedy Milena kładzie mi dłoń na piersi i pyta, czemu się nie rozbieram. - Pamiętasz, jak pierwszy raz się kochałeś? - zagaduje mnie doktor Alicja N., rentgenolog, koleżanka Kuby. - Pamiętam, jak się nazywam, pamiętam datę urodzenia itede. Jest takich kilka rzeczy, których się nie zapomina, chyba że w grę wchodzi jakiś zespół ubytkowy mózgu. Czy dobrze mówię, pani doktor? Krzywi się, powiada, że nie lubi tego mojego stylu, ale mam to gdzieś, bo ja jej w całości nie lubię; bez względu na styl, którego zresztą u Alki nie mogę się dopatrzyć. Przyszła, leży, nie chce się ubrać i wyjść, przeszkadza mi pisać. Jest marzec 1989 rok. Moja matka, wracająca z Francji, ostrzega, bym uważał. Ma namyśli Milenę. Poznała ją na początku listopada nad ranem, kiedy Lenka ("Ładne zdrobnienie, wiesz?" "Nikt tak do ciebie nie mówił? Przecież to się samo narzuca". "Pod tym względem jesteś pierwszy".) przyprowadziła mnie zdezorientowanego co do miejsca, czasu i własnej osoby. To była puenta naszego kolejnego dnia, rozpoczętego twórczo, a nawet państwowotwórczo, na szkolnej akademii ku czci wiecznie żywego faceta, a więc musiał to być 7 listopada, gdy staliśmy rozdzieleni co najmniej trzema rzędami ludzi; ja obok Kuby, który szeptał mi do ucha, że po akademii obowiązkowo należy wpaść do niego, bo starych nie ma, a trzeci i czwarty do brydża są. Mnie strasznie chce się palić, bo nie zdążyłem przed szkołą, a ta akademia wlecze się i wlecze już drugą godzinę, Milena zaś stoi pod ścianą, oparta o drabinki, bo gdzieżby jak nie na sali gimnastycznej taki spęd, i cała na czarno -spodnie, bluzka, apaszka, wszystko w doskonałej czerni, tylko jej twarz kredowobiała, objaw nieprzespanej nocy, gruba warstwa pudru nałożona w ramach herkulesowej pracy o szóstej rano przed lustrem, batalion kosmetyków, a potem cztery kawy z koniakiem, żeby dojść do siebie i wyjść z domu, i jeszcze dotrzeć do szkoły. Stoi pod ścianą sali gimnastycznej, gdzie modlą się do portretu wodza; obok Kajka, która jej coś opowiada, a Milena patrzy przed siebie, jakby ją pod tą ścianą postawili siłą i za karę, a wszyscy zeszli się tu nie chwale Władimira Iljicza, lecz po to, żeby ją potępić, ukarać za tryb życia, a osobliwie za minioną noc; tak właśnie patrzy, przywiązana do pręgierza, wzrokiem odpowiada motłochowi. Ironia, złość, a przede wszystkim przerażenie w oczach tej, którą nazwałem Lenką. I z którą byłem tamtej jesieni, choć zupełnie nie tak, jak moi kumple ze swoimi dziewczynami, połączeni z nimi demonstracyjnie w pary, obejmujący się i całujący, znoszący ich zazdrość i reprymendy i - w wieku szesnastu lat - poznający przedsmak tych wszystkich obowiązków, które baba nakłada na faceta za to, że z nim sypia. A Milena nie miała względem mnie żadnych oczekiwań. - A, to ty - mówiła, podnosząc słuchawkę. Nie z niechęcią, jak do kogoś, kto się naprzykrza, lecz z pewnym zaskoczeniem, jakby o moim istnieniu zapomniała i dopiero mój telefon uświadomił jej na nowo, że jestem. Było tak, że zostawiała mnie w jakimś punkcie. "Teraz idź do O'Briena - mówiła - albo idź do domu". To zawsze niby wychodziło ode mnie, wspominałem, że chyba wpadnę do Michała lub że jestem zmęczony, więc wrócę do siebie. Bąkałem o tym jakby mimochodem, licząc na to, że coś mi zaproponuje w zamian; nie mijał jednak kwadrans, dochodziliśmy do skrzyżowania z jakąś jej ścieżką i moje słowa stawały się dla niej pretekstem. "No to idź, gdzie miałeś iść". Wiedziałem, że choćbym położył się na chodniku, i tak będę zostawiony. Takie były reguły i ja się im podporządkowałem. Bez mała zazdrościłem Michałowi, gdy zwierzył mi się, że skończył z Lidką. Bo moje zerwanie z Milenąbyłoby czymś zupełnie absurdalnym. Mogłem oczywiście powiedzieć, że więcej się nie zobaczymy, czy jak to się tam w takich wypadkach mówi, ale byłoby to coś podobnego, jakbym próbował zerwać z ajentką "Sułtanki" czy szkolnym szatniarzem. To ostatnia moja kawa u pani, ostatni raz otworzył mi pan boks, żegnajcie! Oboje byli ludźmi życzliwymi, pewnie zrobiłoby im się trochę przykro. Głównie dlatego, że zwariowałem - nie można przecież zrywać więzów, których nie ma. - Ty faktycznie z nią tego?... - spytał Kuba; właśnie po tej akademii u niego na brydżu ja, Lenka, O'Brien, Kuba oczywiście i jeszcze ktoś. - Tak pytasz, jakbyś mi nie wierzył. Bo mi nie wierzył, a właściwie nie dowierzał własnym oczom. Ja, któremu jak dziecku tłumaczył, co się robi w kinie, a co w tańcu, i ona, która wiedziała wszystko lepiej od samego mistrza. Ale widocznie tak się stało i już, wyjaśnił sobie. -To ona cię, stary, poderwała. No, przyznaj się, że to twoja pierwsza dupa. Patrzył na mnie ciepłym, krowim wzrokiem; dziś jest lekarzem i chyba dobrze działa na psychikę pacjentów. -Ona trochę bawi się tobą, rozumiesz? Nie miej żalu, że ci szczerze mówię, co myślę. I tak dalej, i tak dalej. Co mu miałem powiedzieć? Że cały sens sprowadza się do rozmów. Że godzinami rozmawiamy, ale nie tak jak pary między sobą, co często słyszę, bo stoliki w "Sułtance" okropnie ścieśnione; te ich rozmowy człowiekowi z zewnątrz mogą wydawać się idiotyczne, nasze zaś nie. Inna rzecz, że nie dajemy podsłuchiwaczom okazji i w "Sułtance" nie prowadzimy istotnych rozmów, zresztą Lenka "Sułtanki" nie lubi; szkoła według niej trwa swoje sześć czy siedem godzin i chwatit, po cholerę przedłużać tę atmosferę w jakiejś kawiarni. Ale nasze rozmowy i ich rozmowy zupełnie co innego ożywia. Tam słowa mogą być głupie, zdania śmieszne, wszystko kręci się autotematycznie wokół nich samych i ich związku, ale oni mówią językiem, który podarowało im uczucie, u nas zaś uczucia nie ma, przynajmniej po stronie Lenki. - Dużo o niej wiem, Kuba, a chcę wiedzieć więcej, bo w tej dziewczynie jest jakiś blask, jakaś legenda. - Zakochałeś się po prostu. Rozmawiamy w kuchni, w dużym pokoju. Lenka podeszła do pianina i od niechcenia gra When the Saints go marching in, O'Brien wyskoczył kupić wino. - To tak bywa, kiedy facet pierwszy raz kłuje, a zwłaszcza taką sztukę. - Myślę, że wulgaryzujesz. - Chcę ci tylko otworzyć oczy, żebyś nie pierdzielił głupot o blasku i legendzie. Zdolna jest. Uśmiechnął się, słysząc Świętych. - Ma muzykalne paluszki. To była jakaś sprośna aluzja, jak zwykle u Kuby. - Wiesz, Kuba, my chyba jednak bardzo się różnimy. - Ty z Mileną? - Nie, ja z tobą. Ty jesteś konkretny, taki, nie obraź się, biologiczny, zresztą wybierasz się na medycynę. - I okay. I wcale nie chcę być inny! To była pierwsza rozmowa tego rodzaju, gdy tak od serca gadałem z prymitywem. Później przyszło mi się przekonać, że wszystkie prymitywy, oczywiście te życzliwe - bo istnieją niestety także nieżyczliwe - reagują podobnie. Więcej, to jest jakby ich ideologia: "Gdyby nie my, prymitywy, wy, zapatrzeni w gwiazdy, co rusz wdeptywalibyście w gówno". Kuba był z tych łagodnych, poczciwych prymitywów, którzy uważają, że takich jak ja, podobnie jak starców, inwalidów i kobiety w ciąży, należy wesprzeć swoją krzepą. -Pamiętaj, żebyś nie zainwestował w nią zbyt wiele. To już O'Brien. On także mnie wspierał; może przede wszystkim on, lecz jego wsparcie nie było wsparciem prymitywa, lecz mędrca. -Zauważyłem, że ona stara się zburzyć twój świat, wziąć cię na wyłączną własność. To była poniekąd prawda, bo według Mileny to, co on nazwał moim światem, opierało się na szwindlu. Przyjaciele oszukiwali mnie, bo miałem wolną chatę, a tak naprawdę nie byli moimi przyjaciółmi i wręcz mnie nie lubili. Lubiła mnie tylko ona i na niej tylko mogłem polegać w myśl narzuconego mi przez nią kontraktu i w zamian za uczucia, których ofiarować mi nie mogła. -Kocham cię - powiedziałem kilka godzin po tym, jak mnie w moim mieszkaniu rozprawiczyła. Pomilczała z zakłopotaniem, pogłaskała mnie po głowie i poradziła, żebym się ogarnął. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, i bezradny spytałem wprost, co do mnie czuje. - Lubię cię, dobrze mi z tobą i - pocałowała mnie lekko w policzek - tak trzymajmy. - Nie kochasz mnie? Pamiętam, że w tym momencie ktoś na podwórku trzepał dywani miarowe, rozchodzące się pogłosem uderzenia uczyniły mi ciszę między nami jeszcze przykrzejszą. -Nie umiem się tak zakochać od pierwszego wejrzenia - powiedziała wreszcie. Już byłem bliski, by replikować, że po tej nocy łączy nas chyba coś więcej niż wejrzenie, ale dotarło do mnie, że przecież na tym właśnie polegał dowcip. -Kuba na każdym kroku cię poniża, Michał zmusza, żebyś patrzył w niego jak w obraz, ojciec ma żal, że stanąłeś po stronie matki, a dla matki jesteś zawadą w jej romansie z Francuzem. Na tę moją okropną sytuację jedynym lekarstwem miała być Milena Hrabicz. Powiedziałem jej to. -Uważaj, żeby lekarstwo nie okazało się gorsze od choroby. - Uśmiechnęła się po swojemu oczami, podobnie jak przy słowach o pierwszym wejrzeniu. Dziś wiem, że jej dbałość o mnie, o moją kondycję psychiczną, pomyślność, reputację, czy jak tam to "o mnie" rozpisać, była normalną troską dziewczyny o swojego faceta; tyle że bardzo powierzchowną, skoro miała na głowie jeszcze inne sprawy i innych facetów. Michał uważnie przygląda się Milenie, Kuba zdrzemnął się w fotelu z głową raz na piersiach, raz na oparciu; kiedy głowa się przemieszczała, otwierał usta i czkał albo strofował nas, że gadamy głupoty. Pamiętam, na łożu śmierci jeszcze pamiętać będę mieszkanie Kuby - sto metrów kwadratowych i wszystko w amfiladzie, przedpokój, jeden pokój, drugi pokój, duży pokój, pokój Kuby i kuchnia. A łazienka i kibel na samym początku, więc jeśli komuś zachciało się rzygać, musiał pędzić przez to wszystko, przez dywany, przez stylowe meble, przez wszelkie bogactwa państwa dygnitarzostwa, a gdyby nie zdążył, nie doniósł, zgroza pomyśleć, afera wielka jak sam ministerialny gmach. Mnie się to kiedyś przytrafiło i musieliśmy się potem składać na fachowca, który specjalnym preparatem te dywany oczyścił. Ojciec Kuby w czasie wolnym od dygnitarzowania i chlania "Pod Dwójką" jeździł polować; razem z innymi, odpowiednimirangą towarzyszami, "na łów, na łów - na łowy, do zielonej dąbrowy, towarzyszu mój". I stąd w największym pokoju liczne wisiały trofea, na czele z monstrualną głową dzika. - Oto głowa przodka Kuby - powiedziała Milena, gdy tylko tam weszła, a potem, gdy przy brydżu wyłożyła karty, a ja, już nieźle zamroczony, biedziłem się, by ugrać dwa kiery z jakże słuszną kontrą O'Briena, podeszła do dzika i wlała mu w ryj szklankę wina. Oczywiście, wszystko znalazło się na dywanie, Kuba rzucił karty i się wściekł. - Moja wina, że twój przodek nie pije. Nie dziwota, że jej potem nie lubił i starał się moje uczucia do Mileny ochłodzić; chłodził, chłodził, aż zasnął i sztafetę przejął Michał. -Mogę cię o kilka rzeczy zapytać? Miała wspaniałe blond włosy i potwornie, wręcz obsesyjnie bała się, by ich nie przypalić, gdy więc podał jej ogień, zarzuciła za uszy i jeszcze przytrzymywała dłońmi; dopiero po tych zabiegach, odprężona, skinęła głową, że może. -Ile znasz języków? - Angielski, niemiecki nieźle, słabiej francuski, rosyjski tyle co w szkole, choć w dzieciństwie dobrze umiałam po rusku, bo moja babcia jest z Rosji. No i trochę uczyłam się włoskiego, hiszpańskiego i esperanta. Ja na jej miejscu - pierwsza rzecz - spytałbym, czemu go takie szczegóły interesują, to o językach obcych nijak się nie miało do wcześniejszej rozmowy, przerzutność tematyczna jak w domu wariatów, ale Milena nie dziwi się, nie pragnie wyjaśnień, już wyczuła, że ma to być jakaś gra, i postanowiła, że do niej wejdzie. -A jakieś zainteresowania masz? Należysz do jakiegoś klubu, kółka? Teraz nie mogła już mieć cienia wątpliwości, że robi sobie z niej jaja, a jednak spokojnie odpowiedziała. - Trenowałam gimnastykę artystyczną, byłam nawet trzecia w kraju w grupie do dwunastu lat. A teraz głównie jeżdżę w rajdach samochodowych. - Michał był trzeci w szachach - wtrąciłem, ale O'Brien, który normalnie, gdyby tylko mógł, nosiłby na piersiach tabliczkę z tą informacją o sobie, teraz mój komplement zignorował. - Umiesz prowadzić? - Jezu, oczywiście, skoro jeżdżę w rajdach. A potem chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. O'Brien napełnił jej kieliszek, mój tylko symbolicznie, bo już byłem prawie gotów, a on znał mnie na wylot, więc natychmiast to spostrzegł, potem znów popatrzył na Milenę i uśmiechnął się pod wąsem. Mając niespełna siedemnaście lat, nosił już wąsy i brodę i był dla mnie równie dorosły jak mój ojciec. To właśnie tego mojego stosunku do Michała Lenka nie mogła ścierpieć. - Jesteś renesansowo doskonała - powiedział. - Witku, gratuluję ci pięknej, mądrej i wszechstronnie utalentowanej przyjaciółki. - A jakiego jeszcze ma przyjaciela - odparła błyskawicznie. - Za dobrze temu Witkowi. O'Brien był dotąd znawcą religii, polityki, szachów oraz rocka. Polski Kościół pozostaje praktycznie przedsoborowy, Amerykanie nie potrafią równoważyć sowieckich wpływów w krajach latynoskich, Spasskiego zgubiła nieznajomość końcówek, a grupa Yes to hochsztaplerka dla snobów. Często palił fajkę, eleganckim ruchem pocierał brodę i lubił krytykować. Tak naprawdę dobre zdanie miał tylko o sobie, w szczególności zaś uważał się za osobę charyzmatyczną i, co więcej, nie do końca się mylił. Teraz w swoje zainteresowania i wiedzę postanowił włączyć Milenę i krytykować ją jak Amerykanów, Kościół, Spasskiego i grupę Yes. Krytykować, wyszydzać, intrygować przeciw niej - to właśnie na brydżu u Kuby się zaczęło. A potem wspólnie zaprowadzili mnie, a raczej odnieśli do domu; w moim oknie paliło się światło, czyli mama była i nie spała; i wtedy O'Brien stchórzył. -Ja się jego matce wolę nie pokazywać na oczy. Znał ją dobrze, a nawet czynił wobec niej swoje czarnoksięsko-charyzmatyczne praktyki. Chyba chciał moją matkę opętać tak jak mnie, w koszmarnych snach widziałem go nawet zajmującego miejsce ojca, a ona chyba rzeczywiście miała do niego słabość. -Tobie jako dziewczynie będzie zręczniej. Oboje zdawali sobie sprawę, że sam nie zdołam wejść po schodach i że któreś musi wziąć na siebie ten obciach, a ja prosiłem, żeby poszli oboje, albowiem ich kocham i bez nich zginę. Sprzeczali się, przekomarzali, w końcu Lenka zaproponowała rzut monetą. Nie pamiętam, co było dalej, ale musiało paść na nią, skoro rano mama mówiła o Milenie. -Do świtu gadałam z twoją koleżanką; wyobraź sobie, że ona była w Krakowie moją słuchaczką. Komplementując Lenkę, że bystra, że słownictwo u niej jak rzadko w tym pokoleniu, na samym końcu dodaje, że również jest bardzo ładna, i chce wiedzieć, czy coś mnie z nią łączy. - Tak, to moja dziewczyna - odpowiadam trochę niepewnie; nie żebym obawiał się reprymendy, ale dlatego, że sam do końca nie wiem: moja, nie moja... Mamie jakoś dziwnie zabłysły oczy i uśmiechnęła się w sposób dla mnie nieczytelny. -Cieszę się - powiedziała, sięgając po papierosa. - Ale uważaj, bo jest w niej coś takiego, co... I wzruszyła ramionami, pokazując, że nie umie tego czegoś po imieniu nazwać. Moja matka, wtedy trzydzieści osiem lat, zdecydowanie jeszcze ładna, rzeźbiarka, malarka i scenografka teatralna, zrzeszona w ZPAP-ie, ZAiKS-ie, ZASP-ie i jeszcze pewnie gdzieś. Kilka wystaw zagranicznych, kilka nieostatnich krajowych nagród, dochody też nieostatnie, rozwódka przez niezgodność charakterów, rzeczywiście - ojciec, docent fizyki, diametralnie inny, narzeczony w Grenoble. Bezpartyjna, nawet w lekkiej opozycji, ale niewierząca; zna osobiście Wajdę, Hasiora, Dudę-Gracza i innych tuzów, debiut na fali październikowej odwilży. Alkohol uważa za coś normalnego, ale sama używa z umiarem, mnie nie broni, bo jeszcze nie wie, ile piję naprawdę. Bardzo mnie kocha, ale ma mnóstwo innych ważnych spraw. I jak każda matka chciałaby, żebym miał dziewczynę, i nie chciała. Ostatnio bardziej chyba to pierwsze, jest bowiem pod wrażeniem historii syna swojej najbliższej przyjaciółki, który okazał się nagle pedałem. "Irka znalazła go w łóżku z jakimś dorosłym facetem" - powiedziała mi zaraz po tym, jak ta Irka skończyła przez telefon się jej wypłakiwać. Cóż, z dwojga złego mama wolała znaleźć mnie w łóżku z Mileną Hrabicz. Przez kilka dni nie przychodziła do szkoły, w końcu przesłała mi wiadomość przez Kajkę, żebym był po lekcjach przed jej blokiem na Batorego. Pamiętam, że nie padało, nie było szaro ani zimno, ani w ogóle listopadowo; wyszedłem ze szkoły w rozpiętej kurtce. Kuba ciągnął mnie do "Sułtanki", bo z kimś umówił się na kupno płyt i chciał mieć świadka transakcji; powiedziałem, że jestem ustawiony - tak się wtedy mówiło: ustawiony - z Lenką, więc zabrał Dziadka Zamszyca, a mnie pobłogosławił, swym ulubionym sprośnym gestem, życząc pomyślności i satysfakcji. Czekała przed blokiem też tylko w dżinsowej kurtce. -Bałam się, że się spóźnię, dopiero wróciłam z zakupów, chodź. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem jej mieszkanie, dwa pokoje ze ślepą kuchnią, prawie nieumeblowane, tylko wersalka, stół, fotel wyplatany rogoża, książki w stertach na podłodze, ciuchy na tych książkach, łuszcząca się tapeta. -No, co tak patrzysz? Burdel! Jeszcze nie docierało do mnie, że mieszka tutaj sama. - Wynajmuję to od takiej przyszywanej ciotki; wyjechała do Kanady i sprzedała dosłownie wszystko. Jesteś głodny? Kuchnię od pokoju oddzielała szyba, więc widziałem, z jaką niechęcią i irytacją robi obiad, a ściśle jajecznicę z kiełbasą. -Najchętniej jadłabym w jakiejś stołówce, byle nie szkolnej, bo to może przesada oglądać jeszcze przy stole te same gęby- Minę miała, jakby smażyła na patelni szczura. - A najgorsze, że potem trzeba pozmywać. Kilka dni temu wywaliłam garnek do zsypu i kupiłam nowy. Zaofiarowałem się, że ja pozmywam. Kuchnia była mniej więcej tak samo elegancka jak reszta; bez szafek, tylko stół i obudowa zlewu. Kurek kranu pękł i skaleczyłem się o ostrą krawędź. -To normalka. - Milena nakłada jajecznicę na talerze. - Ja mam paluchy równo pocięte. - Dziś pierwszy dzień jestem naprawdę sama. Darek wyjechał - powiedziała później tonem, jakim zwykle mówi się o pogodzie, wczorajszym filmie czy innych trzecioplanowych sprawach. - Kumpel mojego brata - wyjaśniła, choć wcale nie spytałem, kto to taki. Czy byłem zazdrosny? Nie wiem, pewnie między innymi. Bo to była cała tęcza uczuć, choć bez charakterystycznej dla prawdziwej tęczy harmonii; przeważały żal i ból, że ona jest winna. I ten ból z upływem czasu stanie się bólem pożywnym; obudzi się we mnie wyraźny pociąg do tego, co ona robi i jak traktuje seks; rodzaj fascynacji, może właśnie tego rodzaju, jaką odczuwał Toulouse-Lautrec. Ja naprawdę tyle odczuć miałem w związku z Mileną, tyle różnych myśli -zależnie od dnia, godziny, trzeźwości i nietrzeźwości, Polski, Ameryki i Anglii - że i Lautrec by się we mnie zmieścił, i kawaler de Grieux, i niejaki Herr Kurten, szerzej znany jako upiór z Dusseldorfu. Wiem, że przyprowadziła mnie tu, żeby nie być sama, skoro tamten wyjechał; ktoś po kimś zawsze musiał być w tym mieszkaniu, gdzie rzeczywiście w samotności można było zwariować. Czy istotnie dawało się to sprowadzić do jej formuły, że potrzebowała przyjaciela, nie wiem i mam wrażenie, że przyjacielem bywał po prostu ten, kto przyjął reguły kontraktu i nie wnosił zastrzeżeń, czyli byłem nim ja; i jako przyjacielowi opowiadała o swoich krakowskich czasach. Prawie wcale nie znam Krakowa, byłem tam w życiu góra dziesięć razy, głównie przejazdem, a wydaje mi się, że znam miasto świetnie, właśnie z opowieści Mileny. Jest mój Kraków wyobrażony, mój film o ulicach, mieszkaniach, kawiarniach, zdaje mi się, że po Krakowie chodzą ludzie, których bym natychmiast, już wysiadając z pociągu, rozpoznał. Jej wspomnienia są moimi wspomnieniami. Tak, jakby podczas tych nocy, gdy słuchałem Mileny, nasze nici RNA, czy co tam według Hydena zawiaduje pamięcią, splatały się w jeden kłąb. Willa na Salwatorze, z której tarasu w pogodny dzień widać tatry. W dwudziestoleciu kupił ją Jan Orłowski, dziadek Mileny; kupił i nadał charakter. Meble, których ojcu Kuby żaden stolarz nie podrobi, a moja mama z żadnej zapadłej dziury nie przywiezie; obrazy nie byle jakim nazwiskiem podpisane, w tym portret dziadka pędzla jednego z tuzów; na ścianach szable i pistolety przegrane do Orłowskiego w karty przez galicyjskich hrabiów. A o wszystko dba niestrudzona, choć całkiem już głucha Marianna, przyjęta tam na służbę w 1930 roku. Zestawiam z Salwatorem to okropne mieszkanie na Batorego i pytam, co ją skłoniło do takiej zmiany. - A co mi po domu, gdzie matka ciągle nieprzytomna, a Krzysiek - chwilę poszukała słowa - oddalił się, zmienił. Zresztą teraz pewnie przez kilka lat Krzyśka nie będzie. - Nie masz ojca? - Umarł przed moim urodzeniem. Wie o nim tyle, że miał na imię Romuald i ożenił się z matką w pięćdziesiątym ósmym roku, płodząc ją, a czteroletniemu Krzysztofowi, którego ojciec był NN, dając swoje nazwisko. Poza tym był dla tej rodziny i dla samej Mileny niczym, drobnym epizodem w półwiecznej historii domu, zapoczątkowanej przez wielkiego protoplastę - Jana. -Ale pamiętam całą masę późniejszych facetów mojej matki. Hrabiego nomen omen Siłę-Potwornickiego, na którego widok dostawałam ze strachu drgawek, więc kiedy przychodził, stara w trosce o moje zdrowie trzymała mnie w ogrodzie; bez względu na pogodę, bo w końcu lepsze dla dziecka zapalenie płuc niż drgawki. Uśmiecha się, ja nie do końca wierzę, bo przecież niemożliwe, żeby ktoś nazywał się Siła-Potwornicki i jeszcze był hrabią, ale się mylę; Milena dowodzi mi, że w ich domu możliwe jest wszystko, i dalej prezentuje poczet kochanków matki. - Po hrabi był francuski komunista, który po polsku nauczył się mówić tylko "wódka" i "kurwa mać", a następnie metaloplastyk, co przepił swój warsztat, z rozpaczy zwariował i po nocach udawał koguta. - Przepraszam, że co?... - Mam wrażenie, że nie dosłyszałem. - Koguta udawał - ciągnie spokojnie. - I to tak głośno, że nawet głucha Marianna słyszała i dziwiła się, że można tak udatnie piać, zupełnie jak prawdziwy kogut. Jest już noc, zapomniałem o Darku, zapomniałem, że umówiłem się o dwudziestej z O'Brienem i że mimo wszystko mam jeszcze własny dom, do którego powinienem dla przyzwoitości i oszczędzenia matce nerwów kiedyś tam wrócić. Nie wróciłem, wybrałem ten ich dom w Krakowie, który, leżąc przy mnie, rekonstruowała; niby medium, ściągające obrazy przeszłości i astrale. -Po kogucie nastał pan Krystian, który szczególnie dał mi się we znaki, bo już byłam nastolatką, używałam kosmetyków, a on mi je systematycznie wypijał. No i na koniec -tu przytuliła się do mnie - Królok; nie Królak ani Królik, tylko Królok. Było tak, jakby to, co dotąd powiedziała, miało tworzyć erotyczny nastrój i oto nadszedł moment spełnienia. Ale zamiast tego zapaliła światło i pokazała mi album zdjęć. Wszystkie były z rajdów samochodowych i na wszystkich towarzyszył jej potężnie zbudowany, młody facet. - To Krzysiek. - Twój brat? Skinęła głową i zamyśliła się, zapatrzona w fotografie. - Najlepszy polski rajdowiec, chyba jeden z najlepszych w Europie. Słyszałem o Zasadzie, Varisellim, Jaroszewiczu, ale nazwisko Hrabicz jakoś nigdy nie obiło mi się o uszy. -Witku, za tamtymi stoi wielkie zaplecze, wielkie firmy, serwis, setki tysięcy dolców. A my z Krzysiem, co? Tylko ten podrasowany fiacik. Pokazuje zdjęcie ich samochodu. Stopniowo, rok po roku, zapuszczała korzenie w aucie brata, aż wreszcie stało się wspólną własnością. Zaczęło się od tego, że podrzucał ją do szkoły. Czekała, zwlekała z wyjściem. -Dla niego ósma to godzina barbarzyńska, godzina przekrwionych oczu wbólu głowy, a jednak - śmieje się - nie umiał się oprzeć mojemu psiemu spojrzeniu; wkładał kurtkę, brał kluczyki i właśnie jak na psa na mnie wołał: Milka. Wtedy jak piesek wskakiwała do samochodu swojego pana i z zaciekawieniem węszyła. Wewnątrz pachniało perfumami tych wszystkich wystrzałowych dziewczyn, które Krzysiek i kumple wozili nocami po dyskotekach i knajpach. - Kiedy miałam piętnaście lat, nauczył mnie prowadzić, potem zaczęłam z nim jeździć jako pilot. Już inny dzień, początek grudnia, biało od szronu, idziemy do "Świtezianki", bo "Sułtanki" Lenka nie lubi, mówię coś, chyba nawet coś dla mnie ważnego, ona milczy, nie reaguje, nie słyszy i, zapatrzona w jezdnię, somnambulicznie podchodzi do krawężnika. Przestraszyłem się, że coś jej odbiło i zaraz rzuci się pod samochód, więc odruchowo chcę ją złapać za rękę, ale to ona pierwsza mnie łapie i mocno, aż do bólu wpija mi w nadgarstek paznokcie. -Zobacz - szepcze z zachwytem - porszak. Rzeczywiście na światłach stoi jakiś superwóz, ja się na tym dobrze nie znam, odróżniam najwyżej syrenę od trabanta: na twarzy Mileny fascynacja i napięcie; światła się zmieniają i wóz rusza z impetem, jakby pod maską siedział Belzebub i pięćdziesiąt pomniejszych diabłów. -Jechaliśmy w nocy do Zakopca Dopiero w kawiarni się ocknęła, ale ciągle jeszcze tęsknie spogląda w stronę okna, czy aby na ulicy znów nie pojawi się jej bożyszcze. -Krzysiek z Paolą w naszym fiacie i ja z Siwym właśnie w porsche carrera... Założyli się, kto pierwszy dojedzie do hotelu "Kasprowy", a ściśle, do baru nocnego; przegrany miał płacić za kolację, trunki i wszystkie możliwe szaleństwa, które triumfator wymyśli. -Twój brat we fiacie miał w ogóle szansę? Zirytowana wzrusza ramionami. - Z rajdowcem nie, ale Siwy to był amator, porszaka kupił tylko po to, żeby szpanować, i w dodatku trząsł się o niego jak wariat. Zaczyna mówić coraz szybciej, tak szybko jak te dwa samochody mkną po zakopiance; styczniowa mroźna noc, czarna szosa, białe pola tuż za poboczem, uskokami idące w dół, ostre zakręty, zapóźnione ciężarówki z naprzeciwka, a Krzysiek wiedząc, że to jedyna szansa, stale blokuje, stale zajeżdża drogę, bo jeśli raz go wyprzedzą, będzie płacił; i to zdrowo, bo Siwy znany zbój na gorzałę. - Nie bój się, zetnij zakręt! - namawia Milena. - Chyba cię głowa boli. Siwy jest zły, że ona widzi jego słabość, jego lęk, i to nawet nie lęk o życie, ale o lakier, zawieszenie, błotniki i każdy najmniejszy detal opłacony w twardej walucie. - Daj, Siwuś, zmieńmy się. - Chyba cię głowa... - powtarza. Wtedy stawia mu ultimatum: albo odda jej kierownicę, albo koniec z nimi. Niech szuka sobie innej panienki, przed którą będzie mógł udawać wielkiego rajdowca. On na to, po raz trzeci, o tej głowie. -No, to zatrzymaj się. Wysiadam. Zatrzymuje się, jeszcze myśli, że to zgrywy, ale ona na serio go opuszcza, głośno trzaska drzwiami. - Cholera -piszczy Siwy, jakby mu przy okazji coś przycięła - zamek kosztował trzysta marek! A Milena oddala się w ciemną noc, przechodzi na drugą stronę szosy, staje na poboczu i macha. Zatrzymuje się facet w maluchu, wysiada, gestem zaprasza do środka, coś gada, Milena śmieje się, wdzięcznie przechylając głowę, Siwego trafia szlag, wyskakuje z porsche'a, biegnie i łapie za rękę, i ciągnie z powrotem do siebie; tamten staje w jej obronie. I zaczynają się tłuc na środku szosy. Ten z malucha jest lepszy, szybko sprowadza Siwego do parteru i bierze pod obcasy. Biedny Siwy rozpaczliwie zasłania czułe miejsce, na które jego pogromca najwyraźniej poluje; błaga Milenę, żeby interweniowała. - A co mnie do tego - śmieje się Lenka. - Lejcie się, niech zobaczę, który lepszy kozak. Dopiero kiedy obiecał, że może prowadzić, zmiłowała się i poprosiła tego z malucha, żeby przestał. Dla wsparcia prośby dała mu swój numer telefonu. - Siwy całą drogę jęczał i skarżył się, że coś mu na pewno pękło w środku, a ja dogoniłam Krzyśka i już za Nowym Targiem wyprzedziłam po zewnętrznej. - I naraziłaś brata na koszty?! - Coś ty? To był zakład z Siwym, a wygrałam ja. - Zasępia się na chwilę nad kawą. - Wiesz, boję się, że ja tak gadam, gadam, a ty nic z tego nie rozumiesz. Rzeczywiście historia wydawała mi się niedorzeczna, choć dobrze się słuchało; jeśli był w niej jakiś sens, to tylko ten, że strasznie jej zależało na uznaniu brata. - Myślę, że rozumiem. A powiedz, co ze 126 p. Zadzwonił? - Tak. Już na drugi dzień. Fajny chłopak, hokeista z Podhala Nowy Targ. Danuta Wiera Hrabicz jest podobno nawiedzona. Podobno nie mówi, tylko wygłasza kwestie. Ma ich, wedle indeksu córki, czterdzieści osiem plus kwestie mieszane, czyli hybrydy. Danuta Wiera Hrabicz porusza się sennie, głos ma senny, gestykulację senną i senną mimikę. Niektórych tym urzeka, ale Milena wie, że to od wódy, bo ona pije codziennie, rano zaczyna zbożnie od wody sodowej na kaca, potem pojawia się domieszka, coraz większa domieszka, aż wreszcie proporcje się odwracają i wieczorem jest już czysta wóda, sama wóda; a to i tak jeszcze pół biedy, jeśli wóda, bo bywa niekiedy w robocie spirytus kosmetyczny. Danuta Wiera Hrabicz ma piękny szlafrok, w południe po niekończącej się kąpieli odbiera w tym szlafroku telefony, "allu", mówi z wdziękiem i jakże melodyjnie, a zaraz potem lecą z jej ust najgorsze bluzgi, informuje rozmówców, że wszystko jest gówno, ludzie kurwy, a cały ten świat, Polskę i Kraków należy pierdolić. Potem stuka w klawisze, wyszarpuje kartki do jednej trzeciej, jednej czwartej linijki zastukane, seriami ładuje między jednym a drugim papierosem. "Krzyś! - drze się czasem na cały dom - zrób coś z tą jebaną maszyną", kiedy maszyna się zatnie i męskiej ręki do niej potrzeba; czasem synowskiej, a czasem ręki jakiegoś kochanka. W tym wariactwie jest jednak metoda, redakcje teksty otrzymują w terminie, wydawnictwa nie muszą monitować, pieniądze na konto wpływają regularnie, a mimo to elektrownia za niepłacenie rachunków odłącza prąd i trzeba interweniować przez wojewódzki komitet partii. Jedenasta kwestia Danuty Hrabicz: "Mówi się "nasze pokolenie", "wasze pokolenie", my lepsi, mądrzejsi, bo przeżyliśmy wojnę, a wy prawdziwego życia nie znacie, a to wszystko, Milka, pierdolenie o Chopinie, a najgłośniej gadają ci, co gówno przeżyli. Nie, mnie co innego w was wkurwia, że idioci jesteście, że nie umiecie mówić po polsku, że nie czytaliście Spinozy, Kanta, Nietzschego, że myli się wam Platon z Plotynem itede". Dziewiętnasta kwestia Danuty Hrabicz: "Alkohol jest potrzebny tym, którzy prawdziwie pracują umysłem. A ty, Milka, która nigdy umysłu nie strudziłaś i nie strudzisz, pijesz tylko dlatego, że lubisz, czyli tak jak pije każdy robol". Kwestia dwudziesta szósta: "Między nami jest taka różnica, że ja się z mężczyznami kocham, a ty kurwisz!" -Dziwisz się, Witku, że się stamtąd wyprowadziłam. To już naprawdę lepiej mieszkać na dworcu. Właśnie kupiła sobie adapter i kilka płyt, nastawia Black Sabbath. -Wreszcie coś gra w tej chałupie. Aha, skończę ci o Króloku. Milena, rozmowy z Mileną, seanse z Mileną, alkohol w żyłach wzmocniony truksalem - to jej ulubiona, jeszcze w Krakowie wypraktykowana, mieszanka. Grudzień za oknem, w ciemności ona i jej słowa pod Black Sabbath, Epitafium Crimsonów; pod Dziecko w czasie i song Marii Magdaleny; Should I bring him down, should Iscream andshout - powtarza Lenka, trzymając moją dłoń, choć pewnie nie mnie ma na myśli. Ona jest Maga, ja Horatio czy Oliveirą, który przyszedł tu w kurtce kanadyjce; jej gorzka herbata udaje herba matę, ekstramocne udają coporale; mieszkanko na Batorego jest kabiną statku kosmicznego; to nie światła wieżowca z naprzeciwka, lecz gwiazdy, ku którym lecimy. "Znasz uczucie silniejsze od miłości?" - spytano Leverkicha. "Tak - odpowiedział. - Ciekawość, czyli miłość pozbawiona krowiego ciepła". Konrad Józef Królok był zastępcą naczelnego w nieostatnim krakowskim piśmie, prodziekanem do spraw młodzieży, radnym itede. Książka o kulturze w osiedlach mieszkaniowych Drugiej Polski miała być uwieńczeniem jego dwudziestoletniego naukowego dorobku; to Danuta Hrabicz namówiła go na książkę popularną, zaproponowała współpracę i swoje lekkie dziennikarskie pióro; Królok zachwycił się współautorką, a komitet wojewódzki ideą książki dla masowego czytelnika; ustalono nakład sto pięćdziesiąt tysięcy i sowite honoraria dla autorów. -Oni pili, pisali o osiedlach, a w domu Króloka jego żona umierała na stwardnienie rozsiane. Milena obrazowo tłumaczy, co to za choroba i jak wyglądają objawy; nastawia Dzwony rurowe, chwilę w milczeniu słucha, jakby zastanawiała się, czy dobrała właściwy podkład muzyczny, po czym nieprawdopodobnie naturalistycznie, aż ciarki mnie przeszły, naśladuje dobywający się z porażonych narządów mowy głos Królokowej: "Czy u państwa jest mój mąż?" -Ledwie ją rozumiałam. Matka ani Królok nie podnosili słuchawki, a ja musiałam odbierać i kłamać, że pana Konrada nie ma. Tak wyglądały moje ostatnie miesiące w domu. Niekończące się pijackie gadki nad maszynopisem, awantury, kiedy coś nie szło, a do tego jeszcze ta afera z Krzyśkiem i głos Królokowej jak zza grobu. W sierpniu podjęła decyzję. - Wybij to sobie z głowy. Za rok skończysz osiemnaście lat i wtedy pojedziesz, gdzie chcesz. Danuta Wiera Hrabicz, choć pije, łajdaczy się z Królokiem, wygłasza czterdzieści ileś tam kwestii i jest nawiedzona, chciałaby wychować Milenę jak najlepiej, po mieszczańsku, krakowsku, inteligencku, tak jak ona sama była wychowana. Wyjazd córki do Warszawy przekreśli ten plan, więc nie zgadza się, bije po twarzy, krzyczy: Warszawa to kurwa, ciotka Wrońska - kurwa, Milena oczywiście też. Włącza się dziadek Orłowski, osiadły w podwarszawskim Konstancinie. Oczywiście, pomoże wnuczce, zatroszczy się onią, nie pozwoli stoczyć do rynsztoka. Danuta myśli intensywnie kilka dni, a potem nad ranem budzi Milenę ikrzyczy: "jedź, wynoś się, nie zasługujesz na ten dom, na jego splendor, jego obrazy, meble, książki, jedź, gdzie twoje miejsce, do jakiejś pijackiej meliny i pierdol się z półgłówkami". Za kilka godzin cofa oczywiście te słowa, płacze, rozczula się nad ich dramatyczną miłością, daje na drogę piętnaście tysięcy, pomaga się pakować, taksówką odwozi na lotnisko Balice. I oto 20 września 1975. Na krajowym dworcu lotniczym Okęcie wysiada z samolotu Milena Hrabicz - w obcisłych dżinsach, czarnej bluzce, ze skórzanym eleganckim płaszczem przełożonym przez ramię. Jak ten grafoman z Dżumy mógłbym wracać do tego zdania i wracać; poprawiać, uzupełniać, doskonalić. Niestety (w następnym zdaniu) taszcząc jej bagaż, z samolotu wysiadł Darek, potężny byk, mistrz Krakowa w rzucie młotem. -Wiem od Darka, że Krzysiek wyrzucił Króloka z chałupy. W samych gaciach na te chłody w Święto Zmarłych. Dziwne, to Darek kontaktował się z Krzyśkiem, a ona nie, choć przecież, kiedy opowiada o wyczynie brata, aż oczy się jej świecą, że pomścił, że oczyścił tę stajnię Augiasza, on, jedyny jej rycerz. - W samych gaciach; podobno ludzie się zbiegli; Jezu, wyobrażam sobie starą! - A co to za afera z Krzyśkiem? - Zabrał facetowi trochę złota, jako zastaw pod karciany dług - odpowiada niechętnie. - A facet ma dobre układy z milicją i założył sprawę. Boję się, że to się może źle dla Krzyśka skończyć. Twierdzi, że przestrzegała, by gnoja nie ruszał, ale on był starszy, mądrzejszy, miał własne zdanie, a przede wszystkim potrzebował forsy. Na tę swoją Paolę, która przyssała się jak pijawka i wciągnęła go w swoje towarzycho. Wyczułem, że Lenkę najbardziej boli to, że do tego towarzycha, czyli jakiegoś kręgu znajomych Paoli, nie ma wstępu. Zawsze była z bratem, z nim jeździła, z nim szalała, te same knajpy, te same samochody, ci sami kumple, i nagle - drzwi się zatrzasnęły. To chyba miała na myśli, mówiąc, że Krzysiek zmienił się i oddalił. Powiedziałem Kubie u niego na brydżu, że Milena jest jak blask i legenda, którą chcę poznać, a on śmiał się i gadał oseksie. Gdybym już wtedy bywał na seminariach pani profesor N., mógłbym powtórzyć za nią, że czasowniki "poznawać" i "spółkować" są w hebrajskim homonimem. Jednak jeszcze tego nie wiedziałem, tak jak pani N., wybitna znawczyni literatury i poetka, nie zdawała sobie sprawy, że wieść o hebrajskim homonimie dawno zbłądziła pod strzechy, a termin "poznać" w biblijnym sensie występuje w anegdotach. Ciekawość jako miłość bez krowiego ciepła, poznawanie i erotyka, moja zima z Milenąna Batorego. Wstała z wersalki, na której się kochaliśmy; na parapecie leżały papierosy; zapaliła, rzuciła mi paczkę; i ten kadr, gdy stoi naga na tle szyby i rzuca, przeżyłem w ułamku sekundy, jak najstrzelistszy mój akt ciekawości i poznania zarazem. - Lenka, zostań tak przez chwilę. A potem próbowałem jej objaśnić, czego doznałem. - Ja prosta, niekształcona dziewczyna, ja pana nie rozumiem - powiedziała i z całkiem już banalnym wdziękiem zaczęła się ubierać. Była z dobrego krakowskiego domu, ale jej rodowód kończy się już w trzecim pokoleniu, na dziadku Orłowskim; krótko przed rewolucją udzielał się w Moskwie albo Petersburgu - takich szczegółów Milena nie różnicuje - Iwan Orłów, wieczny student. Mówiono mu "Iwanie Siergiejewiczu", ale żaden konkretny Siergiej nie stał za tym otczestwem, a zresztą nie musiał, Iwan bowiem, w odróżnieniu od innych wiecznych studentów, sam regulował swoje długi, jeśli je miał, a miał je rzadko, gdyż z reguły wygrywał. "Ja, syn chłopa, uczyniłem z kart instrument walki klasowej -miał jakoby powiedzieć. - Towarzysz Lenin piórem, towarzysz Budionnyj naganem i ja, towarzysz Orłów, przy zielonym stoliku; równo unicztożajem burżuazjul" W 1919 roku pojawia się w Paryżu, działa niby w jakimś komitecie uchodźców, ale naprawdę jego głównym zajęciem jest nadal poker i ogrywanie bogatych rosyjskich emigrantów. -Jeden, kiedy skończyła mu się forsa, zapłacił dług rodzoną córką. Będzie o kolejnym kuriozum w rodzinie, więc Milena już się odpowiednio uśmiecha. - I twój dziadek się zgodził? - Jasne. Babcia była bardzo piękna; Ormianka, to po niej odziedziczyłam urodę. Na dowód pokazuje fotografię babci, gdzieś z dwudziestych lat; rzeczywiście, rozumiem Orłowa, że się zachwycił i wpadł w pułapkę sprytnego Ormiaszki. "Nie dość, że mu grosza nie zapłaciłem, to jeszcze dobrze wydałem cię za mąż", powtarzała babcia Swietłana słowa swego ojca. Ślub wzięli cichy, skromny, Milena nie wie, w jakim obrządku, tak jak nie wie pewnie i nie obchodzi jej za bardzo, jakiego Ormianie są wyznania i jakiego wyznania był jej własny dziadek. -Ten ślub niewiele zmienił w jego życiu; babcia była na drugim planie i tak zostało pomiędzy nimi do dziś. "Wyjeżdżamy", zapowiedział jej pewnego dnia, a ona nawet nie spytała dokąd. Babci widać było wszystko jedno, ale mnie zainteresowało, czemu żonaty z Ormianką Rosjanin wybrał właśnie Polskę. - To chyba normalne - był Polakiem. - Iwan Siergiejewicz Orłów?! - Naprawdę nazywał się Jan Orłowski... To tylko w Rosji udawał Rosjanina. Rzeczywiście, szybko znaleźli się świadkowie, którzy potwierdzili, że Orłowskiego znają. -W trzydziestych latach mój dziadek był jednym z najbogatszych ludzi w Krakowie. Miał drukarnię, kilka kamienic i duży majątek ziemski. Chwali się, że w domu na Salwatorze bywali znani politycy i artyści, a sam dziadek bywał z kolei u Rydza-Śmigłego i z nim polował; niestety lata następne już mniej nadają się do chwalenia. -Pewnie słyszałeś, że był volksdeutschem? Skąd miałem słyszeć, pierwszy raz dowiaduję się o tym człowieku, ale widocznie w Krakowie sprawa jest znana, więc Milena myśli, że w Warszawie też. -To prawda, że obracał się wśród Niemców, grał z nimi w karty, ale dzięki temu mógł wielu ludziom pomóc. I pomógł. Zresztą, po wojnie nikt się go nie czepiał. Mój ojciec, który pod koniec lat czterdziestych studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, słyszał o Orłowskim i ma o nim inne zdanie. -Bardzo wytworny pan, pamiętam, że przychodził z piękną żoną do "Michalika" i kelnerzy kłaniali mu się w pas. Jeszcze długo po wojnie miał prywatną drukarnię, a potem, po upaństwowieniu, był chyba jej dyrektorem. - I to jest właśnie dziwne. Ojciec ścisza w tym momencie głos, bo rozmawiamy w kawiarni, gdzie mnóstwo jego kolegów. PAN, Pałac Staszica, ojciec pracuje w Zakładzie Historii Nauki; podsłuchają, doniosą dyrekcji. Ciągle czuje się jak w latach pięćdziesiątych, jedyny akowiec osaczony przez czerwonych. -Myślisz, że miał układy z bezpieką? Strofuje mnie wzrokiem, że tego słowa nie wymawia się tak głośno. Resztę mogę już tylko odczytać z ruchu warg. -Myślę, że był sowieckim szpiegiem, zainstalowanym tu jeszcze przed wojną. Taka była w Krakowie powszechna opinia. Przed Wigilią zaniosłem jej małą choinkę i kilka bombek z domu. - Nie jedziesz na święta do Krakowa? - Po co? - Wzruszyła ramionami. Od niechcenia zainteresowała się choinką, zdawkowo uśmiechnęła, potem - też tak jakoś machinalnie - zrobiła kawę, którą w milczeniu wypiliśmy. - Umorzyli sprawę Krzyśka - powiedziała w końcu. - No to masz prezent na gwiazdkę! Sam się ucieszyłem, choć nie znałem człowieka, ale ostatecznie był bratem, i to ukochanym bratem, mojej dziewczyny. Potem dopiero nauczyłem się, że kiedy ma takie oczy, to płacze; płakać normalnie, łzami, nie potrafiła. - Wiesz, że nawet nie zatelefonował podziękować. - Za co miał ci dziękować? - zdziwiłem się. Bawi się bombką, obraca bombkę w dłoni, patrzy na nią. - Poszłam do ludzi, których prawie nie znam, i skamlałam; żeby pomogli; a on na głupi telefon się nie zdobył. - Może jeszcze zadzwoni; wiesz, człowiek po takich przejściach. - Nie sądzę. Wczoraj wyjechał z Paolą do Niemiec! I bombka pęka jej w dłoni. Wigilię spędziliśmy u mnie, z mamą i Andre, czyli tym facetem z Grenoble; miała być jeszcze babcia i bałem się, jak zareaguje na obecność Lenki, ale obraziła się o coś i nie przyszła. -Babcia jest kompletnie niezrównoważona, właściwie wariatka, nigdy nie można przewidzieć, co ją zdenerwuje, a wtedy horror, histeria, łącznie z odkręcaniem gazu i łykaniem proszków nasennych. Opowiadam to Milenie na pociechę, że w mojej rodzinie też niekiedy dzieją się rzeczy dziwne, ale chyba źle robię, bo ona chce być dzisiaj z dala od wszelkich dziwactw, w normalnym domu, a w każdym razie normalniejszym niż ten na Salwatorze. U mnie nie ma dwunastu potraw i pewnie nie jest po polsku i katolicku tradycyjnie, ale nikt tu przecież nie pije kosmetyków ani nie nazywa się Siła-Potwornicki, a istnieje, przynajmniej w wigilijny wieczór, jakiś ład. By mieć w nim prawo obywatelstwa, musiała najpierw zaprowadzić ład w sobie, wydobyć się ze stanu, w którym zgniatała w dłoniach bombki, i pewnie dlatego przyszła na ostatnią chwilę, kiedy Andre ustawiał już na stole lichtarze. - Delicieux - powiedziała, dotykając starego srebra; była bez makijażu, w prostej, ciemnej sukience i ani trochę nie przypominała tej dziewczyny, z którą piłem "Pod Dwójką". - Delicieux - zachwyconym echem powtórzył Andre, mając na myśli ją, a mama powiedziała "cieszę się, że jesteś z nami", i lekko pocałowała ją w policzek. Lichtarze pochodziły ze zdesakralizowanego kościoła, Andre kupił je dla mamy od jakiegoś zbieracza i teraz z dumą wkładał w nie świece; w każdym było miejsce na trzy. - Un, deux, trois; raz, duła, czi - liczył uśmiechnięty, i w tym momencie rozumiałem mamę, że z nim jest, mimo jego tłuszczu, łysiny i grubych okularów. Zapala świece, chwilę kontempluje nastrój, profesjonalnie, jest przecież specjalistą od malarstwa flamandzkiego, a potem wygłasza coś bardzo uroczyście, mama całuje go, a Milena cicho mi tłumaczy, że to coś było o sztuce kochania, z której dobry Bóg rozliczy artystów w niebie. Andre przywiózł mi ciemnozielony szetland, Milena każe włożyć, ogląda mnie w nim, obraca. - Twój kolor. W roli mojej narzeczonej uśmiecha się z podziękowaniem, a Andre wyrzuca natychmiast z siebie kilkanaście szybkich słów, z czego rozumiem tylko nuit i cadeau. - Powiedział, że sweter to nic przy podarunku, który dostaniesz tej nocy ode mnie - szepcze. Po polsku brzmi to cokolwiek rubasznie, ale we francuskim pewnie nie, śmieję się, chcę nawet pociągnąć ten dowcip, gdy nagle zupełnie bez związku dociera do mnie, że jeszcze przed dwoma laty w tym samym pokoju, przy podobnej pod sufit choince stał zamiast francuskiego wujka mój polski ojciec. Jak w Opowieści wigilijnej, objawia mi się duch przeszłych świąt i zupełnie odmienia nastrój. -To samo czułam, kiedy dziadek wyprowadził się z Krakowa, odtąd właściwie już nie było rodziny. Myje talerz, stoję obok niej z papierosem, o nas myślę i o naszych domach, z pokoju dobiega radosna paplanina Andre. -Mój kotek - mówi mama, wchodząc do kuchni, i przytula Milenę, bo jest wzruszona nastrojem, kochankiem, nami i tym, że Milena zmywa talerze. W tym momencie dzwonek do drzwi i zjawia się O'Brien. Z tego wszystkiego zapomniałem, że ma przyjść, zresztą nie umawialiśmy się, bo i tak było oczywiste, że w Wigilię idę z Michałem na pasterkę; to była nasza od wielu lat tradycja, którą on narzucił. Michał O'Brien, wówczas jedyny praktykujący katolik wśród moich kumpli, zastał u mnie Milenę, niepraktykującą, a nawet nie katoliczkę; spytał, czy pójdzie z nami do kościoła, a ona szczerze zdziwiła się, w jakim celu, gdyż o religijnej stronie Wigilii nie miała pojęcia. -Przejdź się chociaż z ciekawości, zobaczyć, dotrzymać nam towarzystwa - namawiałem, bo nie mogłem O'Brienowi odmówić, a zostawić ją, i to jeszcze u mnie w domu, gdzie była gościem, głupio. Milena z ciekawości i dla towarzystwa poszłaby nawet do piekła, więc bez wahania narzuciła kożuch i ruszyliśmy przez Narbutta do kaplicy ojców jezuitów, na rogu Sandomierskiej. Michał wyciągnął piersiówkę, sięgnąłem chciwie łapą, ale Milena poprosiła, żebym nie pił; to było jej podziękowanie dla mamy i jej straż, by ciepła wigilijnego wieczoru, jej wieczoru z nami, nie wystudził jakiś mój pijacki eksces. W kościele był tłok, bo kapliczka mała; staliśmy, czego nienawidziłem i co odstręczało mnie wtedy od wiary i praktykowania skuteczniej niż jakakolwiek propaganda; czerwonym na złość mógłbym codziennie chodzić na mszę, gdyby potem tak okropnie nie bolały plecy. O'Brien miał minę skupioną, lecz jednocześnie taką, która dyskretnie sugerowała, że on wie lepiej, co ksiądz powinien mówić, i gdyby jego wpuścić przed mikrofon, rozpaliłby dusze tych wszystkich tu stłoczonych ogniem prawdziwej, nowoczesnej wiary. Ich wiara, twierdził, była rutyną, nawykiem, najwyżej polityczną demonstracją, słowem, odwrotnością wiary jego, który należał do KIK-u, czytał Marcela i "Tygodnik Powszechny", a nadto przyjaźnił się z uczonym księdzem filozofem z KUL-u. Dogryzałem mu, że jeśli już w liceum zgłębił te sprawy, to za dziesięć lat zostanie pewnie papieżem, a za dwadzieścia samym Bogiem; dogryzałem, wsadzałem szpile, a mimo to nadal byl mi autorytetem. Milena rozglądała się, podpatrywała zachowanie tłumu i jego gesty, tak jak podróżnik, który stara się poznać i zapamiętać plemienny rytuał; spodobało się jej przekazywanie znaku pokoju. - To ładny zwyczaj. - Pusty zwyczaj - skontrował O'Brien. - Ludzie podają sobie ręce albo nawet nie podają, tylko kiwają głowami, mamroczą niewyraźnie formułkę, a nienawiść nadal pozostaje w ich sercach. Gdy wracaliśmy, szedłem przodem, czy może raczej oni zostali z tyłu pochłonięci rozmową; prosiła, żeby pożyczył jej trochę książek o religii; oczywiście pożyczy, a nadto zabierze na wykład swojego przyjaciela - księdza filozofa; zapytała też, już pod moim domem, czyich modlitw katolicki Bóg najchętniej słucha, O'Brien zaczął wyjaśniać, zaciekawiło to ją i umówili się na dłuższą rozmowę tete a tete. -Chyba przyjemniej, że wracamy trzeźwi - powiedziała, naciskając dzwonek moich drzwi. Nie pojechała do Krakowa na święta, ale sylwestra w gronie dawnych znajomych nie umiała sobie odmówić. - Muszę, rozumiesz? Obiecałam im już w sierpniu. Zatelefonowała o północy do mieszkania Kuby, gdzie piłem samotnie, gdy on migdalił się ze swoją nową znajomą. Miała dziwnie obcy głos, może po prostu zmieniony przez międzymiastowe połączenie, a może wskutek nieznanych mi okoliczności. -...żebyś dalej był dla mnie tym, kim jesteś teraz - dodała po konwencjonalnych życzeniach zdrowia i wszelkiej pomyślności. W tle słyszałem ostrą muzykę i liczne zmieszane głosy; coś do kogoś nagle powiedziała, roześmiała się i połączenie się przerwało. Za dwa dni zadzwoniła ponownie, już od siebie z Batorego, i poprosiła, żebym wpadł; zastałem ją zmęczoną, skacowaną, a przy tym jakoś nienaturalnie ożywioną. - Wiesz, nawet nie pamiętam, jak mnie tu przywieźli. - Przywieźli cię? W związku z jej stanem skojarzyło mi się to z obrazem karetki pogotowia. -No, Darek i Siwy... Cholera, któryś nawet podkoszulek zostawił. I wyciąga zza wersalki podkoszulek ozdobiony obcojęzycznym napisem; duży rozmiar, więc pewnie tego młociarza. Oco ci chodzi, chłopczyku? Normalny, trykotowy podkoszulek, tyle że jego właściciel waży prawie sto kilo, a klatę ma jak trzy twoje, więc na tobie by wisiał jak wór; I ty mi też wisisz razem z twoim psim wzrokiem; wkurwia mnie, Witku, twój wzrok. Brakuje mu odwagi; albo jest zbyt taktowny, żeby zapytać. Raczej to pierwsze. Zrzygać się można. - Jeśli coś cię gryzie, po prostu powiedz. Leży przy mnie jego chude, nieestetyczne ciało, które pieszczę opuszkami palców, które kocha mnie lirycznie i cierpiętniczo każdą swoją komórką, które pieszczę dłońmi i ustami, a ono jest wtedy instrumentem i ja na nim gram; struny nerwów dźwięczą hymnem do świętej, świętej Milenki Hrabicz, i ta muzyka jest dobra jak trzecia, czwarta, piąta setka ruskiej wódki z barku Marasa Sz.; bo jak ona leczy lęk, moje siedemnastoletnie życie, dni młodości uderzonej w żywe serce nożem. Dotykam więc strun rękami i ustami; dziesiątki ciał odpowiadają zgodnie, kornie, tak jak lubię, ale to, które leży teraz obok, najkorniej; albowiem ze wszystkich, na których dotąd grałam, najbardziej jest moje; bo przeze mnie i dla mnie stworzone; ptaszek idiota głupszy, niż się zdaje. - Witku, ty wyobraziłeś sobie, że ja z nimi dwoma? Z Darkiem i Siwym, tak? Kłamać. Kłamać tak, jak się oddycha. Kłamać, jak cały świat kłamie, tylko lepiej od świata. Podobnie jak dotyk moich dłoni ocala cię przed czymś, tak samo chroni cię teraz moje kłamstwo. Bo to nie tylko tak, mały, że ja lubię tych ludzi i ten styl; po co masz wiedzieć, że prócz tego są cholerne, zastarzałe układy, z których nie potrafię się wyplątać, bo po prostu jestem od Siwego zależna materialnie. Odkąd walczę ze starą, on głównie mnie utrzymuje. Nad ranem było paskudnie: zaczął ględzić o forsie, wypominać, nazwał mnie kurwą; na co ja, że jasne, bo za friko nawet bym go nie dotknęła. Ani ja, ani żadna dziewczyna, gdyby nie miał porsche, ojca w centrali handlu zagranicznego i matki - właścicielki komisu w Rynku. Darek, do którego leżałam przytulona, wziął moją stronę, bo on zawsze i wszędzie będzie za mną. Nawet po takiej nocy, gdy prawdopodobnie obaj mnie przerżnęli, potrafię złamać ich solidarność. Darek jest za mną i do dziś głuptak wierzy, że ukradli mi te siedem kawałków, które dał mi niby mąż swoją pensję, gdy mieszkał u mnie w Warszawie. Wymyśliłam bajkę o kieszonkowcu w Domach Centrum i dzień później kazałam mu wyjechać, bo nie chciałam męża i już rzygałam jego obecnością. Ujął się za mną, chciał bić Siwego, ale wypiliśmy dwie flaszki "Bird of Fire" i na powrót staliśmy się trójką przyjaciół. Szczęśliwy finał pozwoli mi niedługo zatelefonować do Krakowa z prośbą o parę złotych. Tylko nie musisz tego wiedzieć o mnie, chłopczyku, którego chronię dotykiem i kłamstwem. - Witku, ufaj mi. Na całym tym odrażającym świecie mnie jednej ufaj. -Czy to możliwe, że Orłowski był radzieckim szpiegiem? Problem mnie gryzł, niepokoił, niezdrowo oddziaływał na wyobraźnię, wreszcie spytałem mamy. Nie dlatego, żeby była ekspertem od tajnych służb, przeciwnie, wiedziałem, że ta problematyka jest jej obca - nie było szpiegów w tkaninie, szkle, drewnie ani w innych materiałach, z których kreowała swój świat - spytałem, żeby się uspokoić, a przynajmniej wyrzucić to z siebie. -Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? Odrywa się od jakiegoś szkicu, bo rozmawiamy w pracowni; przez świetlik w dachu zaglądają siwe, zimowe chmury; mama jest nieobecna, pochłonięta pracą, właściwie nie powinienem tu przychodzić i przeszkadzać. -Tata mówi, że kiedy studiował w Krakowie... Spowodowałem, że zgubiła rytm, kreska wyszła za grubo, z irytacją mnie arkusz, sięga po następny. - Tata wszędzie widzi szpiegów i ubeków. I już łagodniej: - Przecież wiesz, co przeżył w tamtych czasach. Konstancin w śniegu i roztopach, bo właśnie dziś zaczęła się odwilż; od przystanku Milena prowadzi mnie wąską ulicą między poszczerbionymi płotami, wzdłuż których w zastępstwie właściwego ogrodzenia porosły dziko krzaki; porwane siatki, rozwalone bramy, w głębi szczątki fontann z siusiającymi amorkami, zarośnięte zielskiem; wille przed czterdziestu laty wdzięczne, zgrabne i wytworne; dziś - niby czystej krwi arab zaprzęgnięty do pługa lub jak hrabia w obozie pracy - konają od gwałtu zadanego ich naturze przez kwaterunek. Okna werand zabite dyktą, na tarasach składy rupieci, balustrady balkonów wyłamane, kwaterunkowy lokator gnieździ się w tych półruinach jak szczur. Zaciąga szarówka, mijamy kilka takich pijanych szczurów, pachnie ziemią, coraz bliższą wiosną, topniejącym śniegiem, dokładnie nie wiem, skąd bierze się taki charakterystyczny zapach schyłku zimy, zwłaszcza za miastem. Milena starannie wyszukuje twarde, suche miejsca, gdzie bez ryzyka może stąpnąć kozaczkiem za ileś tam grubych tysięcy, obstalo-wanym u słynnego szewca; idę za nią, bo w nieznanym mi i trochę strasznym Konstancinie jest moim cicerone. -To dawna willa Wedla, a to Wacława Gąsiorowskiego, takiego pisarza; o, popatrz, tu mieszkał kiedyś Żeromski, wdowa po nim jeszcze żyje. Wie to wszystko, bo oprowadził ją po Konstancinie dziadek, do którego teraz idziemy; kończy się szpaler ruin; kocie łby i błotniste pobocze ustępują asfaltowi i eleganckim chodnikom z klinkieru; płoty już tu całe, solidne, wysokie, kamienne słupy i artystyczna krata, żywopłoty przystrzyżone, w ogródkach dróżki i klomby, a same wille w świeżym, białym tynku, jak zmartwychwstałe. -Rezydencje kacyków - wyjaśnia Milena, po raz kolejny zabijając mi ćwieka, jaki jest właściwie jej stosunek do czerwonych. Ja od dziecka miałem stosunek jednoznaczny, u mnie w domu czytało się "Kulturę", słuchało Wolnej Europy, kpiło z ideologii, zjazdów i genseków, a rodzice, choć sami indyferentni, posyłali mnie na religię. Tak było u mnie, ale przecież nie u Mileny, której matka w sześćdziesiątym ósmym nawoływała na jakichś łamach, by uczestników ulicznych burd nie tylko wyrzucać z uczelni i zamykać do pudła, ale jeszcze obciążać wstecz kosztami edukacji, skoro tak się odwdzięczają za dobrodziejstwo darmowej oświaty. Sama Milena przytoczyła mi ten matczyny pogląd, gdy rozmawialiśmy kiedyś o Marcu, i to trochę tak, jakby był jednym z wielu dopuszczalnych, może nieco skrajnym, ale przecież nie całkiem niesłusznym. Wyraziłem oburzenie, więc od razu zmieniła temat, zresztą nie interesowała się polityką, oddając mi to poletko walkowerem. Mogła sobie na ten luksus pozwolić, skoro na pozostałych tak bardzo była górą. Teraz mówi pogardliwie "kacyki", a kimże byli ci, z którymi tak upojnie bawiła się na sylwestra, jeśli nie synami kacyków krakowskich? Mijamy wille-rezydencje, koniec asfaltu i klinkieru, Milena znów szuka miejsca pod but; moje buty, dla których nie potrafię wybierać miejsc, wraz z nogawkami uwalane breją; wysokie ogrodzenie ciągnie się i ciągnie, trudno dociec, co tam takiego ogrodzono, skoro po drugiej stronie identyczny las. - To tu - mówi. W ogrodzeniu jest wreszcie furtka, naciska dzwonek, chwilę czekamy, potem rozlega się ujadanie i gdzieś ze spowitej zmierzchem głębi wybiegają nagle dwa wilczury; dopadają furtki niby jeden zjeżony kłąb sierści, warczący i obnażający kły, spragniony naszej krwi i bólu. Szarżują w furiackich susach, walą w furtkę ciałem, aż się kolebie w zawiasach. Odruchowo cofam się i chwytam dłoń Lenki, a wtedy: - Spokój! Leżeć! - rozległo się w ciemnościach i jakby sam wilczy bóg do nich przemówił, struchlałe przywarły do ziemi. Był postacią z innej bajki: nie ta epoka, nie te realia, nie to życie. Mógł go wymyślić Dołęga-Mostowicz, ewentualnie Żeromski na potrzeby swojej półtandetnej Zamieci czy Dziejów grzechu, a w anglosaskiej wersji pewnie nawet i Ken Follett. Na dobrą sprawę, Milena i jej matka powinny nosić jego nazwisko, tak jak mieszkają w jego domu i jak po nim dziedziczą społeczne usytuowanie. On jest rodu założycielem i do dziś rządzi; jedno jego słowo, i matka zmienia zdanie, godząc się na wyjazd Mileny, drugie jego słowo, i w Warszawie jest dla wnuczki mieszkanie, trzecie - i dyrektor renomowanego liceum, zapomniawszy o przepisach, meldunku i rejonizacji, z dnia na dzień wpisuje ją na listę uczniów. Dziadek Orłowski - wysoki, chudy, z wielkim i - jak przystało na tego, co ma w nazwisku orła - doskonale orlim nosem, blisko którego osadzone są też takie ptasie, małe a drapieżne oczy. Ptaszysko w swoim gnieździe, gdzie sąsiadują fin de siecle, dwudziestolecie i siermiężna ciesiołka; faramuśne serwantki stoją obok prostych ław, bogato ornamentowany myśliwski kredens na tle surowej boazerii, toporne krzesła przy wytwornych szezlongach - może barok, może rokoko, nie znam się na stylach. -Orłowski - przedstawił się z nienagannym "ł" i podał mi chudą dłoń z przydługimi palcami. Z reguły takie dłonie bywają miękkie i wiotkie jak chrząstki, lecz ta była twarda i koścista; na dodatek zadrapałem się o sygnet. Milena odruchowo przegląda się w ogromnym na pół ściany lustrze, które powtarza cały salon Orłowskiego (Milena na pierwszym planie kadru, gdzie w głębi prócz tych mebli także portrety: Zofii Bobrówny i generała Zajączka) i w którym ona w swoich wpuszczonych w kozaki wranglerach zdaje się być przez fotomontaż. A jednak to jej kadr, jej dom, jej dziadek. Tu czuje się jak u siebie. - Danuszka - woła babcia, zjawiając się niespodziewanie, a bezszelestnie, jakby była duchem zamieszkującym w którymś z mebli. - Niet, babuszka. Milena. Orłowska jest już bardzo stara, zupełnie niepodobna do kobiety, którą widziałem na fotografii, tylko oczy się nie zmieniły; wspaniałe, ormiańskie, takie same jak ma jej wnuczka. - Milena? Nie możet byt', ty uże wzrosła? - Mnie siemnadcat' let - mówi cicho, jakby przyznawała się do drobnego występku. - A on twój muz? - Czuję na sobie wzrok staruszki; oczy podobne z barwy i kształtu, ale Milena nie potrafi tak nimi patrzyć. -Niet - zawahała się - szkolnyj drug. Znów zdziwienie babci i jej wzrok skierowany w górę, ku mojej głowie, która tkwi tak wysoko nad jej siwą głową. -Me możet byt', wyjeszczo szkolnik? Swietłana Orłowska umie mówić tylko po rosyjsku, ormiańskiego dawno zapomniała, a polskiego nie zdołała się nigdy nauczyć; za chwilę już wiem, z jakiego mebla wyszedł jej duch - z fortepianu. Podchodzi, unosi klapę, głowę pochyla, jakby kładła do paszczy; połknie czarny jak smoła bechstein? Wróci Swietłana do jego brzucha? Nie, wyprostowała się, odchyliła, odgarnęła siwe włosy i jej dłonie zmieszały mi się w oczach z klawiaturą. -Wy Poliak, wam nawierno nrawitsia Chopin? Spośród obecnych tylko ja jeden byłem dla babci "Poliak" i Milenie, która zapewniała mnie o polskości dziadka, ergo swojej, musiało być teraz trochę głupio. Była mowa o kolacji i zastanawiałem się, kto ją zrobi i poda, jeżeli babcia gra, ale oczywiście mieli służącą, wielką kobietę z wąsem, żonę niejakiego pana Florka, który był u Orłowskiego stróżem, ogrodnikiem, kierowcą i złotą rączką. Dziadek Mileny płacił obojgu raz w miesiącu dziesięć tysięcy i dawał mieszkanie w osobnym małym domku. Gdy jedliśmy, Florek monotonnie i rytmicznie odgarniał w ogrodzie śnieg. -Odśnieża jak sam car - mruknął Orłowski, z uznaniem wsłuchując się w dobiegający z dworu dźwięk. Nie pamiętam, czy spytałem, czemu jak car, czy sam z siebie wyjaśnił, że po rewolucji Nikołaj Aleksandrowicz Romanów osobiście zamiatał śnieg na dziedzińcu pałacu, a on, wtedy student, przechodził akurat ulicą i przez płot był świadkiem imperatorskiego upokorzenia. -Za tę robotę dostawał przydział żywności dla siebie i rodziny; wie pan, co mu bolszewicy napisali w dokumentach? Grażdanin Nikołaj Romanów, profiessija - bywszyj car Rossii. W oczach Orłowskiego pojawił się sardoniczny blask, identyczny jak u Mileny, gdy ogłaszała swoje cynizmy i opowiadała o Króloku. W ich wzroku było głębsze podobieństwo - przymglone rozmarzenie, a jednocześnie napięta uwaga, zawadiacka ironia, lecz zarazem niepokój; czterdzieści tysięcy rubli i jeszcze dwadzieścia - doskonale mogłem sobie wyobrazić, jak spogląda znad kart, sam nieodgadniony, a na wylot przenikający wszystkie amatorskie blefy i oszustwa; tak, oczy miała Milena po Ormiance Swietłanie, ale ich ekspresję po nim. Potem opowiedział o ostatnich dniach cara, z przerażającymi szczegółami opisał mord w Jekaterynburgu; byłem wstrząśnięty i szczegółami, i tym, że są mu tak dokładnie wiadome. -W jaki sposób to wyszło na jaw? - spytałem, krępując się wprost zapytać, skąd on to wie. Wyjaśnił, że Jekaterynburg przechodził z rąk do rąk i biali utworzyli komisję śledczą; są także bolszewickie relacje, nie wiadomo tylko, gdzie pochowano zwłoki, ale poza tym z grubsza historycy wszystko wiedzą, a on ma ich książki u siebie w gabinecie, a więc jeśli mnie rewolucja interesuje... Spojrzałem mu w oczy niepewnie, tak, bardzo mnie interesuje rewolucja. - Ale czy to przypadkiem nie pułapka, prowokacja - ostrzegał ojciec. - Puknij się, ciebie akurat miałby prowokować - bagatelizowała mama. Po kolacji Milena zostaje z babcią, a ja idę do jego gabinetu, gdzie księgozbiór na dwie wielkie ściany; chyba kilka tysięcy tomów, przeważają rosyjskie i niemieckie, ale, niby w ONZ, wszystkie główne języki są tu reprezentowane; pomyślałem, że mój stary byłby tu jak w raju, gdyby strach, "pamiętaj, co przeżył w tamtych latach", pozwolił mu przekroczyć próg. - Pan się nie boi tego u siebie trzymać? - pytam, gdy pokazuje mi coś Niekricza; wtedy pierwszy raz zetknąłem się z tym nazwiskiem. - Czemu miałbym się bać? Nie bałem się Hitlera, Stalina, więc poczciwy Edward tym bardziej mi niestraszny. Zresztą, ich głównie interesuje prawomyślność takich młodych jak pan, a ja, człowiek stary, niedługo zabiorę do grobu moje myśli i te książki. Zasępia się na moment nad przyszłością księgozbioru. - Milena nie interesuje się historią. Jestem bliski, by wyrzucić z siebie, że od dziś ma mnie, bo chcę być z nim wśród tych tomów i nigdy nie pozwolę, by po jego śmierci poszły na przemiał; krztuszę ze wzruszeniem, że to wielkie szczęście spotkać takiego człowieka, zwłaszcza w tych jałowych czasach; Orłowski uśmiecha się, nie do mnie, ale nad książką, którą kartkuje; wyjął ją spośród innych, bez szukania, na pamięć. -Niech pan posłucha: Duch tego narodu jest wielki, ale w rosyjskiej państwowości, każdej rosyjskiej państwowości, zdają się tkwić pierwiastki zła absolutnego. - I znów ten blask ' w oczach. Pamiętam, że przesiedziałem z nim prawie do północy i na koniec niby wyroczni spytałem, czy i kiedy skończy się komunizm. -O, nie ma obaw. Lecz to nie była - po chwili do mnie dotarło - optymistyczna prognoza, oparta na realnych przesłankach i odnosząca się do konkretnej perspektywy; raczej filozoficzna refleksja, że ja przeminę, ty przeminiesz, nawet niebo i ziemia przeminą, więc i komunizm także. -Tylko Bóg, panie Witoldzie, podobno jest nieskończony - dodał gorzko Orłowski. A gdy wróciliśmy z gabinetu - babcia Swietłana przysnęła w fotelu, Milena grała jakiś stareńki jazz - spytał mnie znienacka, pewnie a propos końca wszystkich rzeczy, czy wiem, jaki jest najprostszy dowód na to, że liczba gwiazd jest skończona; zdroworozsądkowy, niewymagający teleskopów ani obliczeń. - Wystarczy wiedzieć, że w nocy jest ciemno, co wie każdy, ale tylko jeden człowiek na podstawie tej przesłanki wywiódł, że wszechświat musi być skończony. Niech pan spróbuje powtórzyć jego rozumowanie, to moja zagadka na dobranoc. - Ja wiem. Milena nie przerywa gry, ale minę ma jak uczennica, która rwie się do odpowiedzi; inne dzieciaki w klasie nie wiedzą, tylko ona, i bardzo chce wszystkim zaimponować. -Cicho! Nie podpowiadać! Podobnym tonem musiał oszustom nakazywać zwrot pieniędzy i opuszczenie stolika, a oni wiedzieli, że ta twardość i władczość to nie pokerowy blef; sprzeciwią się, a będzie za chwilę strasznie, krew się poleje, gestapo przyjdzie; nawet kiedy użył tego tonu w zabawie, łatwo, prawie automatycznie wyobraziłem sobie taką scenę i zrobiło mi się nieswojo. Tym bardziej że środek nocy, zagadaliśmy się i mam spać pod jego dachem. -Nie próbuj się do mnie zakradać - ostrzega Milena. -Dziadek nie jest taki nowoczesny jak twoja mama. Spytałem się, czy nie da rady, kiedy zaśnie, ale wyjaśniła, że on prawie wcale nie sypia. Na Salwatorze, kiedy z nimi mieszkał, całe noce czytał, nie spał też w okupację, przed wojną, a nawet w Paryżu, co wie od babci. Trzy godziny na dobę starcza mu jak Napoleonowi. Rzeczywiście Orłowski, wskazawszy nam osobne pokoje, poszedł jeszcze czytać. Mój pokój był na poddaszu, bezpośrednio nad jego gabinetem, zimno i niewygodnie na polowym łóżku, które Florek przyniósł ze służbówki. Wierciłem się, zastanawiałem, czy nie zejść do Orłowskiego, bo słyszałem, że chodzi, i widziałem na śniegu światło z jego okna. Nie zszedłem jednak, zasnąłem i - przyśnili mi się oboje, Milena i dziadek, karmiący na polu wielkie stada ptaków. Były takie jak z Hitchcocka i bałem się, że za chwilę nas rozdziobią, ale Orłowski spokojnie wyjaśnił, że póki mają co jeść, nie zaatakują ludzi; stał nieruchomo, po swojemu lekko przygarbiony, jakby pochylał się nad dywanem z ptaków, i z wielkiego parcianego wora podawał Milenie chleb, który ona drobiła i rzucała, siejąc w krąg skrzek, pisk i łopot. - Wcale nie czułaś przed nimi respektu - opowiadam przy śniadaniu. - Cieszyłaś się i śmiałaś jak dziesięciolatka, a ich były przecież setki, tysiące. Całe pole po horyzont w ptakach. - W ogrodzie jest ich mnóstwo, musiałeś je słyszeć nad ranem przez sen. Orłowski już przed śniadaniem poszedł się przejść i wrócił tylko na chwilę, nawet nie zdjął kożucha. Teraz zajął nam czas; chciał pokazać ogród i nie wypadało odmówić, choć byłem niewyspany i zziębnięty. Wyszedłem przed dom, który był wczoraj dla mnie tylko bryłą ulokowaną w ciemnościach, nawet nie bardzo chciałem się wtedy przyglądać, bo towarzyszyły nam te dwa psy, i marzyłem, by szybko schronić się za progiem; więc dopiero teraz, w jasnym, rannym świetle i pod nieobecność psów, zobaczyłem, że jest piętrowy, solidny, niewątpliwie zbudowany przed wojną i od tego czasu, przynajmniej z zewnątrz, nieodnawiany. Był w stanie, można powiedzieć, pośrednim między kwaterunkowymi ruinami, które widziałem na początku, a odrestaurowanymi willami kacyków, w najmniejszym stopniu niezdewastowany, ale wyraźnie stary i w swej starości godny; spatynowany, ale nieretuszowany i, niby dumna matrona, odrzucający wątpliwe dobrodziejstwo operacji plastycznych. -To jest, panie Witoldzie, moje od 1929 roku; tu mieszkałem, kiedy interesy ściągały mnie do Warszawy. Mówił, że lubił zmieniać miejsca - przez inne drzwi wyjść rankiem w krajobraz, który jeszcze nie spowszedniał oczom, inny widok, ot, choćby odmienne drzewa mieć za oknem po odsunięciu zasłon. -Budowałem się w różnych stronach, bo stać mnie było na ten kaprys; dziś już przeważnie nie wiem, co się z tymi domami stało; część oczywiście, teraz w Rosji, część - z dymem pożarów, ale kiedyś zdobędę się na objazd, żeby zobaczyć, co ewentualnie jeszcze stoi. W końcu to twoje - uśmiecha się do Mileny - i kiedy wrócą normalne czasy, powinnaś wszystko odzyskać. Zrozumiałem, że między innymi fascynuje mnie w nim to, że tak hardo ustawił się, poza, czy też ponad nienormalnymi czasami, w których ja żyłem i tkwiłem; przycupnięty w moim biednym tu i teraz, podziwiałem rozmach jego podróży, przez tyle miejsc i epok - od cara do Breżniewa, od Sankt Petersburga po Paryż; ja - tu i teraz, a on, jeszcze zmian i przemieszczeń niesyty, pobudował, mówi mi, wiele domów, między którymi krążył. Czy Milena idzie w jego ślady, debiutując wyprowadzką z Krakowa? Dziś już wiem, że to jego krew, po nim dziedzictwo i jakby naturalna kontynuacja jego włóczęgi - po Warszawie będzie Ameryka wzdłuż i wszerz, Anglia i znowu Polska na kilka miast rozpisana; setki miejsc, dziesiątki mieszkań. -Po wojnie ludowa władza wymusiła na mnie osiadły tryb życia; oczywiście, mogła je uczynić jeszcze bardziej osiadłym. Mruży oczy, bo razi słońce i śnieg, idziemy po trzech hektarach jego lasu, które odzyskał pod koniec lat pięćdziesiątych za pomocą kilku telefonów; do kogo dzwonił, Milena nie wie, tak jak nie wie, przez kogo urobił dyrektorkę szkoły. Idzie obok wysokiego, zgarbionego starca, jakby w jego cieniu - i pod opieką jego tajemniczej mocy, cicha, skromna i grzeczna, bo Orłowski jest bóstwem surowym, gniewliwym, w sprawie Krzyśka odmówił Danucie Hrabicz pomocy, "dorosły człowiek niech sobie sam radzi w interesach" - powiedział przez telefon i dodał, że jest za stary, żeby zajmować się duperelami. Dla niego zabór złota wartości dwudziestu paru tysięcy był, choćby z uwagi na kwotę, sprawą najzupełniej duperelną, z której wnuk, jeśli jest mężczyzną, powinien umieć sam się wykaraskać. -Wygodnie się spało, panie Witoldzie? - pyta Orłowski, ale nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w tej samej chwili gwałtowne ujadanie, jakiś niewidoczny za zaroślami tumult i krzyk - jakby w kulminacyjnym punkcie badania uchyliły się drzwi katowskich kazamatów. Orłowski i Milena jak w tym śnie o ptakach; i to zresztą miesza mi się w pamięci z rzeczywistością, bo trwa ten sam kontrast mojego strachu z ich opanowaniem, tylko wszystko zwielokrotnione; sen mógł być przeczuciem, choć nie dorastał grozą do jawy, i głosy ptaków to był pryszcz, zero, w porównaniu z tym, co słyszę teraz. -Co to? - spytałem, patrząc na nich. Ich wzrok odpowiedział, że mam rację; jest za krzakami czyjś ból, ale przecież nie nasz - my tylko musimy sprawdzić. Więc poszli, a ja za nimi. Krzyk narastał, wibrował, i mógłbym przysiąc, że słyszę wołanie o ratunek, ale artykułowany dźwięk powstał tylko w mojej wyobraźni, bo to skowyczał pies. Gdy podeszliśmy, leżał na boku, niewielki, rudy, podobny trochę do lisa, a z jego brzucha, jak w makabrycznym pastiszu porodu, wypływały na śnieg wnętrzności. Dwa wilczury, które dzieła dokonały, niby bestie z ballady Schillera, dysząc, legły na stronie, a ja byłem bliski płaczu, histerii i wymiotów, i chyba powstrzymało mnie tylko jakieś ogólne otępienie, którego doznałem. Orłowski zbliżył się, ale tylko do granicy, którą wyznaczyła na śniegu krew, jakby nie chciał uwalać butów; był odwrócony do mnie plecami, więc nie rozumiałem, czemu tak jakoś dziwnie odchyla się w tył i przeleciała mi okropna, niedorzeczna myśl, że będzie tam sikał; a potem - rozległ się huk, jeden, drugi, skowyt umilkł, echo zgasło i była cisza, aż słyszałem topnienie śniegu. -Biedny zwierzak, po czorta tu wlazł. Orłowski nisko opuścił dłoń z pistoletem i chwilą mrocznego zapadnięcia w siebie kwituje mękę psa. A potem, już odprężony, zwykłym tonem nakazuje Florkowi zakopać zwłoki i sprawdzić, gdzie w parkanie dziura. -Jest, dyrektorze, tam od ulicy. Florek dyszy, bo gdy usłyszał strzały, przydyrdał ze stróżówki ile sił w nogach i płucach, a wierny sługa przecież niemłody; niemłodego już przywiózł go Orłowski z Krakowa, ze swej drukarni, gdzie Florek był portierem. - No i dopiero dziś mi mówisz! Zatkać albo wezwać majstrów, jak sam nie potrafisz! Nawet nie "niech Florek", ale po prostu per ty; taki sposób zwracania się do służby znałem tylko z książek; w moim kręgu nikt wtedy służby nie miał, najwyżej jakąś babinę przychodzącą sprzątać i traktowaną z najwyższą atencją. Tak jak nikt - dotarło do mnie, jakbym zbudził się ze snu - nie miał chyba pistoletu; patrzę na pistolet w dłoni Orłowskiego, aż on spostrzega moje zainteresowanie, więc nim schowa, wyjaśnia, że to parabellum, dobra niemiecka robota, ma go od lat, ułożył się w dłoni, odrzutu prawie nie czuć. Milena znów obok dziadka, nic się nie stało, normalna rzecz, że skrócił zwierzęciu męczarnie, nie pamiętam, jak zachowała się wtedy, bo niewiele do mnie docierało, tylko Orłowski i ten pies, ale na pewno nie krzyknęła, nie cofnęła się, nie uczyniła nic, czego spodziewać by się można po wrażliwej siedemnastoletniej dziewczynie; a teraz też jest spokojna, jakby nie słyszała tego skowytu i nie widziała wyprutych kiszek; pije kawę, je ciasto babci Swietłany, gdy ja kęsa nie potrafię przełknąć, a kiedy Florek odwozi nas mercedesem Orłowskiego, pyta, czy wymyśliłem, jak się ma ciemność nocy do skończoności wszechświata. Oczywiście nie wymyśliłem, a teraz mam to gdzieś i ledwie rozumiem słowa, gdy tłumaczy, że gdyby gwiazd było nieskończenie wiele, suma ich światła dałaby jasność co najmniej równą słonecznej, skoro więc tak się nie dzieje, znaczy, że... U Ditfurtha to przeczytała i pyta, czy ja też Ditfurtha znam. - Gdybym czytał, to przecież wiedziałbym o tych gwiazdach - odpowiadam z irytacją, a wtedy dociera do niej, że marny ze mnie partner do kosmologicznych dysput, i dotyka mojej dłoni. - Ten piesek tobą wstrząsnął? Nie wiem, nie wyczuwam, jak słowo "piesek" wymówiła, ciepło czy z ironią; nie wiem i nigdy się nie dowiedziałem, jaki jest jej stosunek do zwierząt; po latach, już matka dzieciom, zahoduje Czikitę, ogromną irlandzką wilczarzycę, poczciwą, a głupią; wtedy, w szaroniebieskim mercedesie jej dziadka, między Klarysewem a Powsinem spytałem jeszcze, czy on ma broń legalnie. Odpowiedzi udzielił mi zza kierownicy oburzony Florek, że oczywiście tak, bo chyba sobie nie wyobrażam, że pan dyrektor łamie prawo. A tydzień później inna nasza podróż, dłuższa, wagonem sypialnym do Zakopanego. Kochamy się na dolnym łóżku, na łóżku górnym, potem między łóżkami, gdy ja staję na drabince, a Milena bierze do ust; rytmiczny stuk, kołysanie wagonu, mam wrażenie, że żadnej drabinki nie ma, tylko jestem nieważki i zawisłem między podłogą a sufitem. Pociąg rozpędza się, jakby chwytając drugi oddech, mój członek jest nierealnie ogromny i nierealne, nie na miarę mojego ciała i nerwów jest to doznanie. Potem stała obok mnie przy oknie i wyglądaliśmy w noc, bieliły się fale pól, krajobraz coraz bardziej górzysty; mówiłem, starając się dobrać słowa, w szybie odbijał się ognik jej papierosa; "chciałam, żebyś to przeżył - powiedziała - ze mną przeżył". A ja zrozumiałem ten zakreślony przez nią fragment wiersza, bo mówiąc do mnie tak cicho, Milena stawała się światłem. Czy i wtedy byłem tylko jej przyjacielem, nie wiem, bo nie zapytałem; niszczyć taką chwilę byłoby barbarzyństwem. -Verweile doch. A On uśmiechnął się i podał mi długopis. Był 12 marca 1989. Oszalałeś, nie mam sił, jestem chory, nie wytrwam przy stole ni biurku. -Tedy połóż się - radzi. - Najlepiej na dywanie, bo wygodnie. I bezpiecznie, wszak z dywanu nigdzie nie możesz spaść; już nigdzie niżej. Byłem chyba dwudziesty raz w Zakopanem, rodzice lubili tu przyjeżdżać; aż dziwiłem się, że nie spotkaliśmy się z Lenką w którymś z domów ZAiKS-u, gdzie bywała z matką; znaliśmy te same.pensjonaty, lubiliśmy te same kawiarnie i trasy, nie w wysokie góry, które jej też nie pociągały; śmiała się, gdy mówiłem, że po cholerę włazić tak wysoko, żeby zobaczyć, jak ładnie na dole; to nieprawdopodobne, byśmy się nie zobaczyli w Zakopanem choćby przelotnie, i nieprawdopodobne, bym jej nie zapamiętał. - Przesadzasz. Każdą dziewczynę na ulicy zapamiętujesz? - Ciebie bym zapamiętał. - Byłam wtedy myszą z warkoczykiem, prędzej zapamiętałbyś starą. Opowiada, jak mieszkały w Domu Literatów i chodziły do dolin, codziennie dalej, i o każdej ułożyły bajkę. - Wiesz, że to jest odpływający czas - mówi nad Białym. - Daria prosiła Ducha Gór, żeby coś w jej życiu zmienił, bo było jej strasznie źle, i wtedy on sprawił, że chwile bólu, jedna po drugiej, stały się kroplami wody, aż po kamieniach popłynął strumień. Czekaj, to nie koniec: przecież Daria uwolniła się od złego czasu, a strumień płynie dalej. - No właśnie, trochę nielogiczne. Patrzę na niestrudzony w szumie i bulgocie wodospad, pod którym krystalicznie przejrzysta, kilkunastometrowa głębia. -Bo on odtąd tak się rozszalał, że każdemu skrapla jego chwile, dobre i złe. Nie patrz tam, bo zaraz twój czas odpłynie - ostrzega, a ja odruchowo odwracam wzrok. Daria to ich bohaterka, bardziej chyba matki niż Mileny; wtedy Danuta Hrabicz nie piła przez trzy miesiące, a Daria mieszkała w jaskini z księciem Świstakiem, szukała Niedźwiedzich Kamieni w Strążyskiej i uwięziła Tropiciela za Bramką. -Już nie pamiętam tych naszych postaci, wiem tylko, że Niedźwiedzi Kamień był grubo obrośnięty mchem, jak futrem, a pod wpływem czarów zmieniał się w prawdziwego misia. Ale z Zakopanem i matką wiążą się nie tylko takie wspomnienia; to tu, na Gubałówce, zwierzyła się, że być może jest w ciąży. Szły jak my teraz, obok krzyża postawionego w miejscu, gdzie piorun uderzył w grupę turystek; "Urodziłeś się, a wyrok już wydany", przypomniała umieszczona tablica, Milena miała wtedy piętnaście lat i była niewiele starsza od dziewczyn, które tutaj zginęły. -Nagle pchnęła mnie, aż upadłam twarzą w zaspę i kopała twardym, zimowym butem, krzycząc, że zaraz poronię bękarta; dopiero obcy ludzie ją ode mnie odciągnęli. Kiedy ją taki szał nachodzi, nawet nie próbuję się bronić. Śmieje się, że wyzwala się w niej taka siła, jak u tej kobiety, która uniosła tramwaj, żeby wyciągnąć córkę spod kół. -Pewnie ona też wierzy, że w ten sposób mnie ratuje. Zdaniem Mileny, spodobałbym się matce. - Już to sobie wyobrażam: "Milka, to twój pierwszy chłopak, który mówi poprawnie po polsku", "r" wymawia z francuska, bo tak widocznie wymawia je przedrzeźniana Danuta Hrabicz: "Och! Ach! I nie ma chamskiej mordy". Nie podoba mi się dowcip, ale nie mogę się nad nim głębiej zastanowić, choć jest nad czym. Milena mówi, a z mojej pamięci - właśnie: nie z wyobraźni, lecz z pamięci - wypływa scena. Ja to znam, słyszałem, przeżyłem. Siedzieliśmy we troje w jej krakowskim domu i Danuta Hrabicz tak właśnie mnie komplementowała: "Aż przyjemnie się pana słucha, nie tak jak niektórych" - i tu patrzy jadowicie na córkę. Chryste, kiedy to było?! Chyba niedawno, przed kilkoma dniami, widocznie do Zakopanego jechaliśmy przez Kraków i wtedy zaprosiła mnie do domu, tylko jak to możliwe, żebym zapomniał. - Lenka, czy myśmy jechali tu przez Kraków? - pytam wieczorem. - Oczywiście - odpowiada od niechcenia znad Prousta, nad którym się biedzi; matka szydziła z niej, że nigdy tego nie przeczyta, bo za głupia, więc teraz, w Zakopanem, zawzięła się i wgryzła aż do setnej strony. W pokoju, który wynajmujemy, jest chłodno; góralka nie napaliła, a mnie robi się w tym momencie zimno podwójnie. -I byliśmy u ciebie w domu? Odłożyła książkę i patrzy na mnie po swojemu, rodzinnie, jak pewnie Orłowski patrzyłby na faceta, który przy kartach nagle zasłabł. -Oszalałeś? Nie wysiadaliśmy z pociągu. Ale nie dowierzam, bo tak realistyczne jest to wspomnienie, w dodatku rozbudowuje się. "Pan wybaczy, że jestem trochę nietrzeźwa, ale właśnie skończyłam pisanie, a to działa na mnie jak alkohol. Na pana nie, panie Witku? Bo Milka wspomniała, że pan też człowiek pióra". -Mały, nigdy nie byłeś u mnie i nie rozmawiałeś z moją matką. Przysunęła się, teraz już prosto w oczy mi patrzy i widzę, że jest niespokojna. Jasne, każdemu może się przytrafić iluzja, pomylenie jawy ze snem czy inny wypadek przy pracy mózgu, ale ja, widząc jej spojrzenie i przeglądając się w nim jak w lustrze, zrozumiałem, że ze mną nie jest teraz jak z każdym. Musiała mieć przeczucie i ono sprawdziło się dokładnie 11 marca 1976 około osiemnastej u mnie w domu; mieliśmy iść na Zawód: reporter, przyszła trochę wcześniej, mama zrobiła kawę, otworzyła Cotes du Rhóne, gawędziliśmy sobie w pracowni. Pamiętam, że mówiłem o Wyspiańskim, już temat podejrzany, bo nigdy wcześniej Wyspiański mnie nie ruszał, one słuchały z narastającym zdumieniem, a mama nawet spytała, czy czegoś nie wziąłem, nie, czy nie wypiłem czegoś prócz tej szklanki wina, ale czy nie wziąłem, bo to widać bardziej kojarzyło się z prochami. Odpowiedziałem jakimś zdaniem, które musiało być straszliwie nie ad rem, skoro mama aż krzyknęła, chyba moje imię. I ten jej krzyk zamyka rejestr, bo z całej reszty pamiętam już tylko senne obrazy: jakiś samochód, stary dziad otwierający bramę; ocknąłem się, dopiero kiedy łysawy okularnik pytał mnie o imię i nazwisko. Odpowiedziałem prawidłowo i rozejrzałem się po wnętrzu, a był to najwyraźniej gabinet lekarski i siedzieliśmy tam we troje - łysawy, ja i Milena. - Wiesz, gdzie jesteś? - Domyślam się, że w szpitalu, może na pogotowiu. Miałem zapaść i chyba zemdlałem, prawda? Lekarz coś zanotował, ja spojrzałem na Milenę, ale wyraz jej twarzy nie dał mi żadnej odpowiedzi ani wskazówki. -Miałeś, kolego, stan pomroczny. Musisz tu u nas przez kilka dni zostać i przejść badania. Czułem, bo takie rzeczy się czuje, że to kłamstwo, podstępny zamach; że chcą mnie tu zamknąć i trzymać o wiele dłużej. - Zgadzam się na badania, ale nie pójdę do szpitala! Nerwy mi puściły i rozryczałem się jak gówniarz. - Lenka, co mi jest?! Co się tam w domu stało?! - Uświadomiłem sobie nieobecność matki i naszła mnie okropna myśl, że mogłem coś jej zrobić. - Lenka, gdzie jest mama?! - Jest na korytarzu. Potem opowie mi, że mama była taka roztrzęsiona, że nie mogła do końca asystować; trzymała się jeszcze, jak mnie wieźli karetką, ale na miejscu musieli jej podawać fenactil. -Wygadywałeś głupoty, demolowałeś dom. Milena podchodzi i kładzie mi dłoń na ramieniu; lekarz daje jej dyskretny znak, by oszczędziła mi szczegółów. - Musisz tu zostać, bo w tym stanie zupełnie się nie kontrolujesz. - Boże, to sen, to nieprawda! Szlocham i wtulam się w jej moherowy puszysty sweter; do gabinetu wchodzą dwa ogromne bambry, by mnie rozdziać z moich ciuchów, a ubrać w szpitalną piżamę; nie dam rady się sprzeciwić, tak jak nie byłbym w mocy sprzeciwić się samemu sobie, gdyby znów mnie naszło. - Będę przy tobie przez cały czas - szepcze Milena, a bambry jak oprawcy przed egzekucją taktownie czekają, aż skazaniec pożegna się z lubą. Podali mi dziesiątki leków, wykonali plik badań, od psychotropowej chemii łaziłem skołowany w tę i z powrotem długim korytarzem, w smrodzie lizolu, przepoconych piżam i fekaliów, bo niektórzy srali gdzie popadło, ale i tak wszystko przebijał zastarzały zapach dymu, jako że te świry dosłownie odpalały jeden od drugiego, a jakiś dziad palił nawet całą paczkę naraz, spinając papierosy aptekarską gumką; milczący autycy i nieszczęsne zewłoki z różnymi porażeniami, o kulach i na wózkach, i nad tą całą menażerią kilku gestapowskich sanitariuszy oraz lekarze, którzy pili kawę w gabinetach i wszystko mieli w dupie. -Musisz wierzyć, że jesteś taki sam jak dawniej, a nawet lepszy, wzbogacony przez to doświadczenie. O'Brien pokazuje ręką, że przez doświadczenie rozumie ten tutaj entourage. Właśnie zachwyciło go spotkanie z jakimś całkiem odmóżdżonym starcem, które miał piętro niżej, kiedy szedł do mnie. Dziadek stał bezradnie z łydkami uwięzionymi w splątanych spodniach piżamy, w samych gaciach, ale uśmiechnięty i jakby kokietujący wszystkich, którzy go obojętnie mijali; O'Brien obojętnie go nie minął: - Niech pan włoży spodnie; jak pan sam nie umie, mogę pomóc. - Po co? Przecież ja stąd nigdzie nie wychodzę - odparł starzec. - Rozumiesz? Pogodził się ze swoją sytuacją! Ja jednak nie mam się, zdaniem O'Briena, godzić, muszę wykrzesać siłę na sprzeciw; znaleźć ją w sobie, religii, miłości, przyjaźni z nim. Przychodzi na zmianę z Mileną i jakby rywalizując z nią o mnie; najwyraźniej drażni go, że ona rzeczywiście ma teraz większy wpływ i że z nią jestem bliżej. To Milena mnie tu przywiozła, Milena obiecała, że przy mnie będzie, a Michał dowiedział się dopiero po trzech dniach, przyszedł zaś po pięciu. -Stary, to wszystko bez sensu, możliwe, że mam raka mózgu. Nie pamiętam już, skąd mi się to wzięło, pewnie stąd, że rzeczywiście przyczyną takich odjazdów bywa czasami nowotwór. Zrobili mi EEG, wyszło prawie w normie, chcieli robić odmę czaszkową, ale mama się nie zgodziła, a potem ten najgłówniejszy profesor przyznał, że słusznie. Milena tłumaczy, że nie mam żadnego raka, jej zdaniem, zrobiło mi się to od wódy, zwłaszcza pomieszanej z truksalem, sama mi takie koktajle przyrządzała, więc teraz czuje się winna, a przynajmniej tak mówi. A Michał nie, przeciwnie, wcale nie rozprasza onkologicznych strachów; uważa, że wzmocnią doświadczenie. -Byłeś szczeniak, choroba daje ci szansę dojrzeć. Im straszniejsza choroba, tym szybsze i pełniejsze dojrzewanie, sądzi pewnie. Jak surowy ojciec chce mnie nauczyć przezwyciężać strach i dlatego nie pociesza ani nie przeczy, kiedy wpadam w nowotworowe histerie. -Byłeś szczeniak - powtarza. - Zależny od rodziców, potem od niej. - Mówi o niej bezimiennie, zaimkowo, podobnie jak niektóre ludy nie wymawiają imienia diabła i tygrysa. - To nie był równy układ. - Nie wiem, czemu używa czasu przeszłego, przecież Lenka jeszcze do mnie przychodzi. - Narzuciła ci wszystko: swój cyniczny światopogląd, swój stosunek do ludzi. Czy nie widzisz, jak bardzo się przy niej zmieniłeś? - Może właśnie dojrzałem? - Nie. Przebrała cię za dorosłego i to całkowicie wedle swego gustu. Zaprojektowała ci maskę i może właśnie tego twoja psychika nie wytrzymała. Czytał już wtedy pewnie humanistycznych psychiatrów, którzy w każdym przejawie obłędu skłonni byli doszukiwać się masek, ucieczek, nieprawidłowych związków uczuciowych itede; ten dziad bez portek też został w chorobę wmanewrowany, być może przez rodziców, a może przez jakąś swoją Milenę. Na początku maja Michał O'Brien wykonał decydujące posunięcie. - U niej mieszka teraz Zamszyc. - Dziadek? Siedzieliśmy w szpitalnej kawiarence; na osłodę zamówił dla mnie ciastko. To dlatego używał czasu przeszłego i mówił o nas jak o sprawie skończonej, nadającej się już do ocen i analiz. -Była impreza u niej, chyba zaraz w następną sobotę... - W następną po tym, jak tu trafiłem. - Witold, bądź mężny i przyjmij to jako łaskę. Każdy, kto użyłby takiej stylistyki, naraziłby się na śmieszność, ale nie O'Brien, który - choć w odmienny sposób niż Orłowski - też stał ponad epoką. Na pijackich prywatkach, w zgiełku hard rocka, wobec par pieprzących się po kątach wymawiał spokojnie i godnie takie słowa, jak Bóg, łaska i męstwo, i nikt nie szydził, przeciwnie, wszyscy podziwiali, a przynajmniej słuchali z uwagą; porządne, kulturalne dziewczyny, w których gustował, ale i wyciągnięte spod chłopów balangowe ladacznice, w których gustował również, otaczały go nieustannym wianuszkiem adoracji. Lecz biada temu, kto usiłowałby kopiować O'Brienowy ton i genre - na samo dno błazeństwa by się stoczył - i biada temu, kto tak jak on wpieprzałby się w cudze życie. Następnego dnia przyszła Lenka i rozmawialiśmy w tej samej kawiarni. Powiedziałem, że wiem o Zamszycu, a dalej to wszystko, com wychodził po szpitalnym korytarzu i wyleżał w bezsenną noc: że ścierpiałem Darka, przebolałem ten podkoszulek u niej po sylwestrze, ale teraz to jest prawdziwy faul. Byłem chory, zapewniała, że zostanie przy mnie, a trzy dni potem położyła się do wyra z innym, na dodatek moim kumplem. -Kto ci naopowiadał tych głupot? Zapewniła mnie, że Zamszyc rzeczywiście czasami mieszka na Batorego, bo pożarł się ze starymi, u niej teraz bywa dużo ludzi, dużo chłopaków. -Jasne, Witku, z każdym się rżnę. Zdradzeni chcą wierzyć, że nimi nie są, więc i ja chętnie uwierzyłbym, gdyby powiedział mi to ktokolwiek inny, a nawet sam Zamszyc, bo uznałbym, że się przechwala. Ale O'Brien kłamać nie mógł, bo należał do mojej Zawsze Prawdomównej Trójcy - ojciec, matka i właśnie on. Zaczynam się denerwować nie tylko samą sytuacją, ale i tym, że aż do bólu intensywnie przygotowałem się do tej rozmowy i teraz jest jakby mój egzamin; Milena widzi, że trzęsą mi się łapy, że mam ruchy nieskoordynowane i dwa papierosy w popielniczce. -Posłuchaj, mały. Cicho, chłodno, spokojnie mówi mi, że od dwóch miesięcy codziennie poświęca czas, by przyjść w to odrażające miejsce, w imię naszej przyjaźni i wiary, że jej obecność przy mnie jest mi teraz szczególnie potrzebna. -Ale jeśli zamiast tego moja osoba cię drażni, to na prawdę szkoda trudu. Więc powiedz jasno: mam cię dalej odwiedzać? Dotarło do mnie: jej dalsze odwiedziny możliwe były tylko pod warunkiem, że nigdy nie wspomnę o Zamszycu ani o innych sprawach, o których ewentualnie poinformuje mnie Michał, więc choć jak życia pragnąłem, by przychodziła, musiałem powiedzieć "nie!" -W porządku. Wstaje od stolika i na pożegnanie kładzie przede mną torbę z napojem, owocami i ilustrowanym pismem; w zwyczaju jest zanosić bliźnim do szpitala takie rzeczy i ona sumiennie robiła to przez pięćdziesiąt kilka dni, a teraz zrobiła po raz ostatni. -Trzymaj się ciepło. Kreuję się na męczennika, przez femme fatale ukrzywdzonego; nawet teraz, lata całe po fakcie, brakuje mi chwilami samokrytycyzmu,. a przecież prawda jest prosta i banalna: Milena zrywając wtedy ze mną, zwyczajnie odsunęła się od faceta psychicznie chorego. Kierując się instynktem zrobiła to, co na jej miejscu uczyniłaby każda. Nie wiem, czemu sądziłem, że między Mileną a mną choroba nie ma znaczenia; zupełnie jakbym poważnie potraktował literacko-intelektualną modę na wariatów, która w naszym środowisku panowała. Zresztą, jej stosunek do obłędu i obłąkanych nie do końca z tą modą się zgadzał; wariaci Mileny pili kosmetyki i udawali koguty, brakowało zaś zupełnie wariatów, że tak się wyrażę, nobliwych, na wzór Kafki. van Gogha, Swedenborga, słowem, tych, o których pięknoduchowski psychiatra napisał, że czują głębiej, widzą inaczej i cierpią bardziej. W swych opowieściach zaludniała świat szaleńcami i dziwakami, ale nie po to, by szukać w nim i w nich ukrytych przed normą tajemnic, lecz raczej, by nienawistnie wykazać, że ona jedna przez sam kontrast jest normalna; ona jedna, a cała pożałowania godna reszta pije, pieje i, jak jej mama, wygłasza kwestie. To oczywiście dygresja tylko, nie mam czelności uważać się za obcesowo i z przyczyny jej duchowej ignorancji odtrąconego, genialnego szaleńca; ubliżałem komuś, kto rzekomo czekał na mnie przed domem, od chujów, rwałem się, by wyrzucić mu przez okno fotel, a wszystko na jej oczach, więc strach, niechęć i niesmak były jej świętym prawem. Pewnie miłość mogłaby to zrównoważyć, ale przecież Milena nie kochała mnie. Ze szpitala wyszedłem w czerwcu, w szkole już się nie zjawiłem, więc nie spotkałem Mileny. Zaliczyłem drugą klasę przez kuratoryjne egzaminy, a zaraz potem wyjechałem do Paryża, gdzie Andre załatwił mi ostatni krzyk neurologicznej diagnostyki, tomograf, dzięki któremu ostatecznie przekonałem się, że nie mam raka mózgu. Pamiętam, że na dwa dni przed wyjazdem niespodziewanie wpadł do mnie Zamszyc, by przeprosić i zwierzyć się, że potraktowała go tak samo jak mnie, czyli rozkochała w sobie i kopnęła. - Sorry, bracie, wiem, że zrobiłem ci świństwo. Był, toutes proportions gardees, jak owi sprawcy błędów i wypaczeń, którzy wyrządzone przez siebie zło dostrzegali, dopiero kiedy sprawa się rypła; to zresztą ludzkie i banalne. Dziadek Zamszyc, trzeci mój kumpel, ale nieporównywalny z O'Brienem czy nawet Kubą, kumpel chyba właściwie tylko dlatego, że znałem go od podstawówki. Naprawdę nazywał się Leszek Zamszycki i nie pamiętam, a może i nigdy nie wiedziałem, czemu nazywali go Dziadkiem. Już w czasach grubo przedlicealnych, kiedy kopał piłkę na boisku, chłopaki wołali: "te, Dziadek, podaj!", i on był wtedy jednym z nich, małym ulicznikiem z Narbutta, takim zachrypniętym i trochę spode łba patrzącym proletariackim blondynkiem; dopiero w ogólniaku odkrył w sobie talent Dylana, kupił gitarę, harmonijkę ustną i zaczął się nosić jak hipis. Ojciec, kierowca autobusów, i matka ekspedientka musieli być przestraszeni niespodziewaną inklinacją do postrzępionych ciuchów i wisiorków oraz tym, że w kłótniach nazywał ich faszystami. Opowiadał mi o tych domowych drakach, gdy mnie odwiedzał, grał potem na gitarze i klepał komunały przeciw wojnie, przemocy oraz wszelkiemu przymusowi. Pamiętam, że na lekcji przysposobienia obronnego odmówił strzelania do tarczy z ludzką sylwetką i że ważnym problemem były dla niego włosy, jego długie do połowy pleców blond kędziory, za które prześladowali go nauczyciele i gitowcy. Z przyjaciółmi, do których najwyraźniej mnie zaliczał, witał się nie przez zwykłe podanie dłoni, ale ściskając nadgarstek, który i jemu należało wtedy uścisnąć, i to chyba tyle o nim, poza tym, że nigdy nie wiedziałem, o czym z takim gadać, i gdy przychodził, a przychodził często i na długo, nudziłem się z nim jak mops. Cóż, każdy kościół, ruch i partia ma w swoich szeregach takich Dziadków Zamszy-ców, żarliwych prostaczków, a tego akurat uwiedli hipisi. - Ona bawi się ludźmi - powiedział wtedy o Milenie, a następnie kazał sobie puścić Hey Joe, wysłuchał w posępnym nastroju i spytał, czy nie mam żalu. - Między nami okay, Dziadek - odrzekłem i podałem mu rękę, tak jak lubił. On wtedy zawalił drugą klasę, podobno przez Milenę, i poszedł się uczyć gdzieś indziej; wiem, że grał zarobkowo na Starówce, bo często widywałem go w towarzystwie małej hipisiary, która kwestowała do jego kapelusza. A potem nie widziałem Zamszyca wieki całe, aż do przypadkowego spotkania w późnych latach osiemdziesiątych, gdy mnie już w ogóle nie poznał. Przystanek stu osiemdziesięciu, róg Czerniakowskiej i Gagarina, dwudziesta minuta czekania, ziąb jak skurwysyn, a przy mnie na ławce facet jak z rysunków Mleczki - tania, niemodna kurtka, teczka wierna i wysłużona, w zgrabiałych dłoniach "Express". I ten przerażający współczesny Akakij Akakijewicz to był on, Dziadek Zamszyc. -A ty uważasz, że się nie zmieniłeś? - pyta Milena. Rok minął, znów wrzesień, zaczyna się trzecia klasa. Bardzo przeżywam to wznowienie, w poprzedzającą noc wcale nie śpię. Znów wejdę do naszej klasy na pierwszym piętrze, na lewo od schodów i, jak przed rokiem, zobaczę Milenę, tym razem dobrze mi znaną, co jednak nie ułatwi rozmowy, jeśli będzie w ogóle rozmowa; a jeśli tak, to jaka, o czym, co ma mi do powiedzenia Milena, która zdradziła mnie, zamkniętego w domu wariatów; i co ja mam do powiedzenia jej. - Nie rozglądaj się tak - powiedział Kuba - ona rzuciła szkołę. 1 września Milena Hrabicz skończyła osiemnaście lat i taka była jej pierwsza dorosła decyzja. Jeszcze przez jakiś czas chodziła do wieczorówki, skąd jej znajomość z Bronką i Saint Jerrym, ale w okolicach Bożego Narodzenia i z tego zrezygnowała; zresztą, żeby uczyć się w wieczorówce, należało pracować, taki był wymóg, a Milena, przynajmniej w Polsce, prędzej wykąpałaby się w HC1, niż podjęła pracę. Spytałem, czy nadal mieszka na Batorego, Kuba odrzekł, że chyba tak; zresztą będzie lepiej, jak spytam O'Briena, bo on i Kajka spotykają się z nią. - A ty nie? Spojrzał na mnie. - Jesteś moim kumplem, więc w oczy jej wygarnąłem. Być może oczekiwał wdzięczności, ale nie umiałem się na nią zdobyć, podobnie jak nie umiałem spytać O'Briena o adres Mileny. - Nie ciągnie cię, żeby się z nią spotkać? - pytał Michał, tak jak lekarz pyta odwykającego pacjenta, czy jeszcze ciągnie go do gorzały, i chwalił, że tyle czasu wytrwałem w trzeźwości, i był ze mnie dumny, więc jakże mógłbym się informować u mojego doktora, czy meta po dawnemu na Batorego. 12 września wykonałem głuchy telefon. - Tak? - usłyszałem jej głos, który wydał mi się smutny; odłożyłem słuchawkę. Był wieczór, w domu pusto, nudno i beznadziejnie. Przypomniałem sobie, że mam jej płytę; to była Melania ze ściskającym za serce What have they done to my song; refren Lenka lubiła nucić; nastawiłem, przesłuchałem dwa razy izrozumiałem, że muszę do niej iść, choćby moja godność stoczyła się w ten sposób do rynsztoka, a O'Brien obraził się i nazwał gnojkiem. Dlaczego zresztą on sam do niej łazi, a mnie nie pozwala - zbuntowałem się przeciw Michałowi. 14 września wziąłem płytę Melanii jako pretekst i już gdy szedłem Wiśniową, mocno waliło mi serce, a przed jej blokiem o mało nie rozniosło żeber; widziałem w lustrze windy własną twarz kredowobiałą i pomyślałem, że ten facet nie powinien się ludziom na oczy pokazywać. Wygląda jak chory i jest chory, bo zdrowemu nie tamuje się z takim poświstem oddech, zdrowy nie poci się i nie dygoczą mu kolana; brakuje tylko, bym przed jej drzwiami zasłabł. Miała wytarte dżinsy, sweter w biało-zielony wzór i nową fryzurę z puszystą jak u yorkshire'a grzywką tuż nad oczami. Odgarnęła tę grzywkę, chwilę - i to dłuższą - przyglądała mi się w milczeniu, już gotów byłem podać płytę przez próg i bez słowa odejść, ale kiedy wyciągnąłem rękę z płytą, Milena nagle potrząsnęła głową i zamrugała oczami, udając, że chce się ocknąć. -Pewnie mi się śnisz, ale wchodź - powiedziała, a w pokoju stanęła przede mną i patrząc mi w oczy, kilka razy badawczo dotknęła. - Chyba prawdziwy. Siadaj. Wskazuje mi jeden z dwóch foteli; nie było ich tu dawniej; są nowoczesne, półleżące, z kremowym obiciem i fantazyjnie wygiętym bocznym oparciem. Ona siada czy półkładzie się, w każdym razie wraca na ten drugi, bliźniaczy fotel, obok na - także nowym - stoliku wysoka szklanka do jednej trzeciej napełniona przezroczystym płynem, popielniczka pełna petów i książka do góry grzbietem; z rozstawionych w czterech kątach kolumn, co ma udawać kwadro, ciurka jakiś jazz, chyba Namysłowski; rozglądam się - tapeta z widokiem a la Miami Beach, świeżutka, drewniana półka na płyty i książki i tylko wersalka ta sama co przedtem. -Zmieniło się u ciebie. Ten przezroczysty płyn to jakaś, chyba skandynawska wóda; zamorsko oryginalna flacha stoi dyskretnie przy stolikowej nodze. - Mhm, w przypływie natchnienia coś tu zrobiłam. - Ładna tapeta. - Kicz - uśmiecha się. - Ale dziękuję. Nie pyta, co robiłem, ale mówię, że byłem we Francji, w Paryżu; nieciekawie opowiadam o Luwrze, Wersalu, katedrze, potem, starając się uczynić głos bardziej dramatycznym, uzupełniam relację medycznymi aspektami - byłem w szpitalu Świętej Anny, przeszedłem badania, prześwietlali mi głowę takim zmyślnym urządzeniem. - I co stwierdzili? - Nic. W każdym razie nie mam guza mózgu. - Przecież ci mówiłam. - I uśmiecha się. - Też jestem zmyślnym urządzeniem. - Zapada później niezręczna - dla mnie niezręczna - cisza, bo Milena jest swobodna; podnosi do ust szklankę, jak jej matka, a przynajmniej ta matka z opowieści, i jak ona bawi się szklanką, a przy okazji moim skrępowaniem. Pytam, co czyta; pokazała okładkę, jakaś modna proza ibero; i co w Krakowie. Ramionami wzruszyła - Wawel na miejscu, hejnał dalej grają - a wtedy, własnym kluczem otwierając drzwi, weszła niska, piegowata blondynka; była w białej kurtce i skojarzyła mi się z pastuszkiem z Przylotu bocianów. -Poznajcie się: Bronka, Witek. Dziewczę spojrzało na mnie bez większego zainteresowania, zdjęło kurtkę, zzuło buty i powędrowało na wersalkę klapnąć jak u siebie, a ja przez sam kontrast z jej tu zadomowieniem poczułem się nagle straszliwie zbędny. A w dodatku skończyła się płyta, urwał jazz i zrobiło się nieprzyjemnie cicho. -Pójdę już. Zgasiłem papierosa, wstałem, gestem dłoni pożegnałem pieguskę; Milena nie zatrzymuje mnie, w milczeniu odprowadza do przedpokoju, odciąga rygiel zamka. - Oddałem ci płytę? - ni to pytam, ni stwierdzam bez sensu, jakbym przypominał, że tylko po to tu przyszedłem. - Jasne, położyłeś tu. Pokazuje niski stolik przy wieszaku, gdzie leży Melania; rzeczywiście, do pokoju wchodziłem bez płyty. Otwierałem drzwi, a przynajmniej już miałem dłoń na klamce, gdy nieoczekiwanie przytuliła się do mnie. -Witku, ja już po prostu taka jestem - szepnęła. Do czego to odnieść, nie wiem - do tego, co stało się na wiosnę, czy do dzisiejszego spotkania; też nie wyszła moim marzeniom naprzeciw, ale przecież nie czas to rozważać, gdy tak blisko jest Lenka, moja odzyskana, więc obejmuję ją i chcę pocałować, lecz wtedy delikatnie mnie odsuwa. -Lepiej się ze mną tylko przyjaźnić, naprawdę. I prosi, żebym jutro wieczorem znów przyszedł. Coś mi się nie zgadza. "Jestem już pełnoletnia, wiesz? Świnia jesteś, nie złożyłeś mi życzeń". Kiedy to powiedziała? Na pewno siedziała wtedy na tym fotelu i musiała być przerwa w naszych spotkaniach, dłuższa przerwa, co zresztą wynika z jej słów. Wszystko wskazuje, że to było w czasie pierwszej - po miesiącach - wizyty. A także to: "Dziadek Orłowski cię pozdrawia, polubił cię, wiesz?" Może więc rozmawialiśmy dłużej, niż to wynika z podstawowego zapisu pamięci, skoro raz po raz ujawniają się jakieś aneksy, i może mniej, niż myślę, było ciszy, za pomocą której Milena drwiła sobie ze mnie. - Byt rzeczywisty to byt samo-się-rejestrujący - powiedział człowiek, z którym leżałem w psychiatryku; uważał się za rodzaj kasety, którą Bóg puścił w ruch, nacisnął klawisz "rec" i potem sobie odsłucha. - A potępienie? - spytałem. Potępienie to brak zapisu, szum jałowo przesuwającej się taśmy, dokładnie taki jak ten, który słyszy w głowie. Cierpiał na zaniki pamięci i tłumaczył je tym, że część nagrania skasowały diabły - na złość Bogu. -Ale pan nie ma przecież kłopotów z pamięcią? Doktor Ł. uśmiecha się wiosennie, bo jest ciepły marzec, kończy się zima, kończy komunizm; same dobre rzeczy. - Owszem, mam. - I skarżę się, że nie pamiętam, kiedy Milena przekazała mi pozdrowienia od dziadka. L. ma zdziwioną minę. - Mało tego, nie pamiętam, kiedy ufarbowała na ciemno włosy i dlaczego tam w Konstancinie musiała przypomnieć babci pierwsze takty Dla Elizy, jakby w zamian pamiętam natomiast trochę rzeczy, których nie było. - To się każdemu zdarza. Zatarcia, paramnezje. - Ale nie każdy musi pamiętać. - A pan musi? Co miałem mu powiedzieć. Że chcę być dobrze, przyzwoicie nagraną kasetą, z której Pan będzie miał pociechę; że nie wypada obrażać Go szumem, świstem i innymi zniekształceniami, a zresztą - sam lubię swoją pamięć odsłuchiwać, choćby po to, by do końca nie oszaleć w ciszy. - Panie doktorze, to wszystko drobnostka; jestem teraz w jesieni 1976 i tu już do lata zupełny pierdolnik. - Co to znaczy, że jest pan w jesieni? A prawda, Kuba mówił, że pan pisze wspomnienia... - Totalna wirówka od 15 września, kiedy drugi raz do niej przyszedłem, aż do tych spraw z Chorążym. Czy hipnoza, panie doktorze, mogłaby pomóc? Wyjaśnia, że od lat nie stosuje się już hipnozy i w zamian proponuje tymoleptyki, między innymi ten truksal, którym zapijaliśmy się kiedyś z Mileną. Prawda jest taka, że od 15 września 1976 uczestniczyłem w trwającej blisko rok balandze. - Nie pijesz, Witku? - spytała, gdym przyszedł, jak prosiła, następnego dnia wieczorem, a właściwie nie tyle spytała, ile stwierdziła fakt mojej abstynencji. Miałem surowy zakaz od co najmniej dziesięciu polskich i francuskich psychiatrów, zakaz, by ani kropli, ani nawet piwka, ale powiedziałem, że wręcz przeciwnie, napiję się. - Tylko mebli nie wyrzucaj na pole - poprosiła, podając mi kieliszek, a do mnie z całego zdania najmocniej dotarł jej galicyzm "na pole"; chyba nigdy nie nauczyła się mówić "na dwór". Byli jacyś nieznani mi ludzie z tej jej nowej szkoły, przyszedł też wtedy Saint Jerry, czyli jednoosobowy rockowy zespół pod nazwą Husaria Świętego Jerzego, niski, kudłaty, non stop odurzony. Milena i Bronka opowiadały z zachwytem, jak kilka dni temu na lekcji historii, kiedy omawiano przyczyny wybuchu pierwszej wojny światowej, zaśpiewał nagle na bluesową modłę, że był wówczas amerykańskim marynarzem i pierdolił wieloryby; takie mu przyszło natchnienie w związku z zabójstwem arcyksięcia lub raczej zademonstrował w ten sposób swoje w kwestiach historii i polityki desinteressement i wtedy Milena uznała, że to jej nowy kumpel, i zaprosiła na Batorego, gdzie odtąd był już stale, etatowo bawiąc nas i szokując. Kiedyś wyrwał z posad kibel i przeniósł do pokoju, innym razem, gdy szliśmy do kogoś na imprezę, w biały dzień w alei Niepodległości zrobił kupę; był wiecznie głupawo uśmiechnięty i nucił: Hey, hey, hey, Saint Jerry is okay; już nie był hipisem jak Zamszyc, bardziej prekursorem epoki Sex Pistols. Saint Jerry grał na gitarze i błaznował; ludzie pobyli, popili, wyszli i zostaliśmy tylko we dwoje; dowiedziałem się, że Krzysiek ożenił się z Paolą i wyjechał na dłużej do Niemiec, ktoś załatwił mu robotę w zakładach Volkswagena i ona też by wyjechała, ale nie do takiej bratowej. Przytula się do mnie, ale nie zgadza na seks, bo przecież przez seks utraciła mnie na tyle smutnych, pustych miesięcy, więc teraz gdy mnie odzyskała, "a już przestałam wierzyć, że się do mnie odezwiesz", tym bardziej nie wolno igrać z seksem. -Nie rozumiałam, kim dla mnie jesteś, ile znaczysz w moim życiu, póki... nie odepchnąłeś mnie tam w szpitalu; jestem teraz pijana i dlatego ci to mówię, choć nie powinnam, bo kiedyś to przeciw mnie wykorzystasz. W domu, gdy wracam nad ranem, mama wpada w histerię, grozi, że mnie ubezwłasnowolni, zamknie w zakładzie, napisze do prokuratury skargę na tych, co mnie rozpijają. -Przecież tobie nie wolno ani kropli! Lekarze powiedzieli, że wódka to dla ciebie śmierć! Wzruszam ramionami. Będę pił. Pił z Mileną Hrabicz, która po wódce jest szczera i mówi mi, jak wiele dla niej znaczę. Już nie jest moją kochanką, ale nasz seans trwa dalej, bo to właśnie jest seans, a nie po prostu romans czy znajomość. Niech mama nie straszy, bo i tak nie zrezygnuję z tych przepitych, przegadanych, przeprzyjaźnionych nocy na Batorego. Choćby mama oblała się benzyną i podpaliła, nie zrezygnuję, choćby ci wszyscy psychiatrzy wyli jak wilki za oknem, nie zrezygnuję, i choćby rano miało mi odjąć władzę w nogach, nie zrezygnuję - taki jestem niezłomny. I nie mogłem dojść z matką do ładu, 1 października wyprowadziłem się do Mileny. Nie byłem pierwszy, który wszedł na pokład Batorego; wtedy jeszcze pływał m/s "Batory" i Milena mówiła na swoje mieszkanie "transatlantyk", a czasem "Titanic" - zależnie od nastroju. Wcześniej, później i równolegle pomieszkiwali tam Bronka, Saint Jerry, niejaki Tadex - będzie o nim za chwilę - i cała fura innych kilkunocnych gości, bo nie sposób odróżnić, kto tam mieszkał, a kto tylko balangował, choć trzon załogi transatlantyku w jego pijanym rejsie stanowili ci na początku wymienieni i O'Brien. A tak, Michał też tam bywał z Kajką - która Batorego nienawidziła i przychodziła tylko, by go strzec - lub najczęściej bez Kajki; i wtedy stawał na kapitańskim mostku. O'Brien miał rządzenie we krwi i musiał rządzić wszystkimi i wszędzie, zupełnie jak erotoman, co to nie przepuści nawet kulawej podkuchennej, więc na Batorego też swój rząd dusz zaprowadził nad Bronką, Saint Jerrym i innymi zbuntowanymi prostaczkami z wieczorowej szkoły Mileny. Zaprzyjaźnił się wtedy z ludźmi Jankowskiego, podpatrzył, jak robi się treningi interpersonalne i inne humanistyczno-psychologiczne nabożeństwa, i tu, jako główny kapłan, jął je odprawiać. On na fotelu, oni w kucki na podłodze, spowiadający się przed nim ze swych błędów i słabości; jednych dopieszczał, na innych huczał, ale wszystkich później obejmował, bo byli mu braćmi i siostrami. Dwie pieśni zwykł w takich razach puszczać - We shall ouer come, co było jakby oficjalnym hymnem hipisów i komun terapeutycznych, oraz Woznyom-sia za ruki, druzja Okudżawy. I nakazywał, by przy słuchaniu rzeczywiście brali się za ręce i tworzyli krąg. - Ja ich odzyskuję, rozumiesz? W jaki inny sposób mam trafić do takiej Bronki, jeśli nie przez narzucenie jej swego autorytetu. -Po co ci Bronka? - dziwię się, bo uważałem ją za prymitywną, głupią, a do tego, póki nie ujrzałem nagiej, również za nieatrakcyjną. - A po co mi ty? Czym się od niej różnisz? - oburzył się. Byliśmy oboje, ja i Bronka, jednakowo potrzebni Bogu, społeczności i krajowi, bo dla takich wzniosłych celów O'Brien odzyskiwał zbłąkanych. -Bronka nie pójdzie na mszę, bo całe życie zmuszali ją do tego rodzice, ale wysłucha sacro-songu. Zresztą hipisi są o wiele bliżej Boga aniżeli amerykańskie mieszczaństwo czy nawet pozornie katolicki polski lud; i dlatego wolę pracować z Bronką niż z jej matką. O'Brien nie stykał się, nie przyjaźnił, nie przebywał ani nie przestawał z ludźmi, lecz z nimi - a mówiąc precyzyjniej, nad nimi - pracował. Każda rozmowa, każdy nawet drobny kontakt z nim to, po jego stronie, była celowa praca; stąd bywał niekiedy utrudzony i wtenczas zamykał laboratorium, by jak inni wypić i zabawić się; podejrzewam jednak, iż nawet pijąc czy kopulując, z nawyku nie odpuszczał partnerom i przy lada okazji próbował ich po swojemu ustawiać. -Wiedziałem, że wrócisz do niej i na jej warunkach. Twoja matka bliska była samobójstwa, przez trzy dni nie odstępowałem jej na krok. - Wniesie do sądu o ubezwłasnowolnienie? Tylko to mnie w tym momencie interesowało. - Nie wiem, nie sądzę. Jest na to za dumna. Zresztą, już pogodziła się z tym, jaki jesteś. O'Brien ma na myśli ten rodzaj pogodzenia się, jakim załatwia się problem garbu czy braku nogi. Na tym skąpym metrażu, w zamkniętej przestrzeni, gdzie obowiązywały jakby teatralne, klasyczne reguły trzech jedności, między Mileną a O'Brienem musiało iskrzyć; zbyt silne osobowości i zbyt blisko, niby dwoje pierwszych skrzypków w orkiestrze, tak to sobie tłumaczyłem, choć musiało być w tym jeszcze jakieś drugie dno, głębsza jakaś zagadka, zresztą zagadkowy był dla mnie sam cel Michałowych tutaj wizyt. Tego nie rozumiałem, to było poza moją wiedzą. Pamiętam dwa absurdalne dla mnie wydarzenia czy raczej sceny: kiedyś zbudziłem się nad ranem z pijackiej drzemki, impreza już się kończyła i byli tylko we dwoje oraz Bronka w tle. O'Brien siedział w fotelu, Milena na podłodze oparta o ścianę, z kolanami pod brodą i przez to pomniejszona, jakby wciśnięta w kąt; nawet półprzytomna Bronka na drugim fotelu zdawała się nad nią górować, ale oczywiście Michał rozmawiał z Mileną. - Po co chcesz wiedzieć? - cicho, smutno i jakby ze skargą. - Nie chcę wiedzieć, tylko wiem - poprawił i z lekka wzruszył ramionami. Udawałem, że dalej śpię, by nie spłoszyć tajemnicy, która uwierzywszy w mój sen, spokojnie obok przysiadła, tak że widzę wyraźnie kształt, prawie czuję ciepło, niemal dotykam sierści; poruszę się, a toto czmychnie - do jamy niedostępnej poznaniu. - Czytałeś nasze listy? - Tylko jego list. Wypadł ci z torebki, wiesz kiedy... Ale i bez listu mogłem zgadnąć. - Milka, olej to, przecież to stare dzieje! - odezwała się nagle Bronka, po czym znów na jakiś czas zapanowała cisza, jakby film się zwolnił. - Nie wpierdalaj się, kotku - powiedziała wreszcie Milena bez irytacji i dziwnie jakoś rozciągając sylaby. Patrzyłem na O'Briena, za którym było okno i przez nie zaczynało się sączyć dzienne światło. - Chciałabym wiedzieć, po co to robisz, Michał. Zmrużyła oczy. - Zasuń zasłonę... I jakby przysnęła z włosami opadającymi na twarz i z podbródkiem na kolanach. Lecz ocknęła się. - A czy ty sam wiesz? - Wiem - odparł twardo i tak, jakby ta wiedza była mu ciężarem. Dotarło do mnie, że na dnje ciszy jest non stop rytmiczny stukot, a to płyta się skończyła i igła skakała jałowo po końcowych rowkach. -Dzieci, czegośmy się nażarli?! - krzyknęła Bronka i zaczęła wymiotować na podłogę. A oni ją ignorują. Bronka rzyga, igła stuka; i to jest tylko nieistotne tło ich przedświtu po jakiejś również im tylko wiadomej ciemności. Nie rozumiałem z tego nic prócz tego, że coś wzięli, co - zmieszane z alkoholem - zupełnie teraz ścięło Bronkę, i obawiałem się, że oni za chwilę podzielą jej los, ale to byli Michał O'Brien i Milena Hrabicz, a tych dwojga kule się nie imają. - Wiesz, Milena, czasami wolałbym być głupcem; zmienić się w takiego Witka - usłyszałem za karę, że podsłuchiwałem. - Dla nas dwojga byłoby lepiej. Oderwała twarz od kolan, dla odmiany tył głowy oparła o ścianę; jej wzrok błądził gdzieś w okolicach sufitu. Innym razem - uderzyła go w twarz. Jak co noc grał nam Yes czy Genesis, może paliliśmy, a może nastrój był tylko taki jak przy trawie, ludzi niewielu, wyciszony luz. Nie rozmawiali ze sobą wcześniej; on wertował stary numer "Odry", ona na brystolu coś szkicowała ołówkiem; tak się rzeczy miały na dobre pół godziny przed zajściem. Co było wcześniej, oczywiście nie pamiętam, być może jakieś ożywienie, rozpijanie żytniej itepe, ale - powtarzam - na pół godziny przed zajściem wszystko się na Batorego ustabilizowało, ukołysało, nawet Saint Jerry tylko na pół gwizdka świrował. I nagle Milena zmięła swój szkic w kulę, rzuciła na podłogę - pamiętam z fotograficzną dokładnością każdy jej ruch - i ze zwinnością zawodniczki w jakiejś grze zespołowej i właśnie tak, jakby to był element tej gry, ważny element, na przykład rzut na bramkę w piłce ręcznej, podeszła do czytającego O'Briena. Uniosła rękę w idealnym zgraniu z resztą ciała - była w szortach, trykotowym podkoszulku, cała masa skojarzeń ze sportem - i być może przy aplauzie jakiejś urojonej widowni na trybunach, z całej siły trzasnęła go w twarz; nie w policzek, ale centralnie - między nos a usta. Uderzyć w twarz O'Briena. O'Brien uderzony, ja to tak po prostu mówię, a przecież to contradictio in adiecto, oksymoron, przy którym podawany w podręcznikach jako przykład "młody starzec" w ogóle żadnej sprzeczności nie zawiera; jak bowiem uderzony może być ktoś, kogo uderzyć nie można? Nie, nie przystoi czy też nie wolno, ale - literalnie - nie można. Najgłupsi gitowcy w okolicy to wiedzieli i żaden nawet w żartach nie próbował; "myślę, że prędzej uderzy ścianę niż mnie" - mawiał O'Brien o zbliżającym się pijanym bydlaku i nigdy się nie mylił, choć przecież nosił długie włosy, a za to bito wtedy w mieście często gęsto. Michała O'Briena chronił przez całe lata jakiś niewidzialny pancerz i trzeba było dopiero Mileny, żeby pękł. - Absurd - powiedział Tadex, który nauczył się od nas tego słowa nadużywać, a ja skinieniem głowy przyznałem mu rację. Pomyślałem o tych dwóch niezrozumiałych scenach, gdy zaszedłem kiedyś do baru "Pingwin" w Alejach Jerozolimskich, obok "Forum". Wszedłem, usiadłem przy stoliku, skwar był wielki, środek lata w warszawskim city, więc pierwsze minuty w "Pingwinie" jakbym przedrzemał. Co mnie zbudziło, nie wiem, pewien jestem natomiast, że nie żaden konkretny bodziec; nikt nie oblał mnie piwem, nie potrącił, w krzesło moje nie kopnął; w zasadzie wokół mnie panował spokój i mógłbym drzemać dalej, przytulony do swych spowolniałych myśli; otóż to, tryb warunkowy - mógłbym. W sali było sześć-siedem stolików, mój ustawiony centralnie i tamte go poniekąd osaczały, a tym, co wybiło mnie z relaksującej zadumy, było nagłe, silne i nieprzyjemne wrażenie mojej obcości tu i teraz. Bo przy tych okrążających mnie stolikach siedzieli faceci zespoleni; jakąś profesjonalną; więzią,, ich; było dwudziestu kilkU; ja-jeden; oni swoim zachowaniem i rozmowami kreowali sytuację i oczywiście doskonale ją rozumieli, a ja nie rozumiałem nic. Rozgrywali coś za pomocą zapałek, mnóstwa zapałek na stolikach; "dziesięć dla mnie, piętnaście dla Pająka, pięć dla Henia"; ustawicznie przenosząc się i przesiadając, obracali zapałczanymi liczmanami i domyśliłem się, że to jest rozliczanie jakichś interesów i że jedna zapałka to tysiąc, a może dziesięć tysięcy złotych. W całej kawiarni tylko ja nie uczestniczyłem w tej grze - nie, to nie był strach, że za moment ochłoną z zapałczanego ferworu, spostrzegą moją niepożądaną obecność i na kopach wyniosą za drzwi; tego w ogóle się nie bałem, nie brałem nawet pod uwagę. Gdyby nie chcieli tu obcych, sami tak tu zadomowieni, bez trudu załatwiliby z personelem, żeby spławiał każdą osobę niepożądaną, wystarczyło uznać stolik za zajęty czy zarezerwowany, przecież nie ładowałbym się tam na siłę. Więc jak mówię, ich się nie bałem, ale bałem się sytuacji, że tak nic a nic nie rozumiem. Milena i O'Brien, ci chłopcy z zapałkami i wiele podobnych niepojętych scen, które w tym momencie podsuwa pamięć... - Twoje życie jest tym i tylko tym, co rozumiesz - dociera do mnie w restauracyjnym barze "Pingwin". - To zaś, czego zrozumieć nie zdołałeś, jest przeciwieństwem życia; nie nazywajmy tego po imieniu, przecież wiesz, o jakie słowo chodzi. W grudniu dowiedziałem się, że z powodu permanentnej nieobecności w szkole zostałem skreślony z listy uczniów. Nie wiem, na jak długo dotarło to do mnie, że mam prawie osiemnaście lat, a wiszę w próżni - straciłem dom, z matką prawie zerwałem kontakt, ot, tylko czasem dzwonię, że żyję, a ona rozmawia ze mną takim tonem, jakim pewnie ze swoim synem rozmawiała ta przyjaciółka, Irka, w chwilę po przyłapaniu go na pedalstwie. Nie mam szkoły, pieniędzy, perspektyw, płynę transatlantykiem diabli wiedzą dokąd, zresztą nie ma żadnego docelowego portu, a płynę tylko dlatego, że to statek Mileny. Milena ma pieniądze z Krakowa, na imprezy składają się ludzie, Bronka kradnie matce; i nie tylko, bo magnetofon, który przepiliśmy, nie od siebie wyniosła, podobnie jak aparat fotograficzny; właśnie tego dnia, gdy O'Brien zakomunikował mi, że już nie jestem uczniem, Milena robiła tym aparatem akty Bronki. Byłem ja, Saint Jerry, Tadex, a ona rozebrała się bez zażenowania i zobaczyłem, że to małe, piegowate ma naprawdę ładne ciało. - Bronka - wyrwało mi się - zaczynam mieć na ciebie ochotę. - Sorry, nie jesteś w moim typie - odpowiedziała rzeczowo, ale przyjaźnie się uśmiechnęła. Nie w swoją cywilizację trafiła; gdyby żyła tam, gdzie kobiety chodzą nago lub prawie nago, byłaby jedną z piękniejszych, lecz u nas, niestety, liczy się jeszcze twarz, a ta biedną Bronkę dyskwalifikowała. Co ja wiem o niej po przeszło tysiącu godzin, które spędziliśmy pod jednym dachem, prócz tego, że jak my przerwała naukę, że czasem kradła i że była narkomanką? Na hasło "Bronka" z mojej pamięci wyłania się to, co sfotografowała Milena - piersi, uda i bliskie doskonałości pośladki. Miałem w życiu kilka nieziszczonych erotycznych pragnień, jednym z nich był stosunek z Bronką a tergo. - Było powiedzieć, załatwiłabym ci to od ręki - mówi Milena już na Wita Stwosza, gdzie nie wiedzieć czemu oglądamy na okrągło pornosy. - Przecież nie byłem w jej typie. - Nie martw się, ona gorszych obsługiwała. Wie o Bronce bardzo dużo i czasami jakąś cząstkę tej wiedzy ujawnia. Zastanawiam się, skąd ta ich przyjaźń, i niestety skłaniam się ku prostej odpowiedzi, że potrzebowała takiej kumpelki, nad którą górowałaby pod każdym względem i która jednocześnie w żadnej sytuacji nie okazałaby zgorszenia czy oburzenia, ergo - takiej właśnie Bronki. Zaczęła w Warszawie od przyjaźni z Kajką, późniejszą panią O'Brien; z nią chodziła na filmy Saury, z nią wymieniała się numerami "Literatury na Świecie" i uwagami o teatrze Grotowskiego; o chłopcach też, podejrzewam, rozmawiały, ale tu już Milena musiała się cenzurować, nie wszystkie jej przeżycia i poglądy były dla Kajki strawne, a z Bronką luz-bluz i do tego jeszcze Kajka dość ładna, a Bronka brzydka -wybór przyjaciółki sam się narzucał. Trzeba przyznać Milenie, że w tej przyjaźni była lojalna, poza paroma aluzjami, a i to uczynionymi po wielu latach, milczała na temat Bronki jak grób. Może zresztą trochę dlatego, że prócz głównego rejsu transatlantykiem, łączyły je jeszcze małe prywatne rejsy, kiedy we dwie nocą w szalupie taksówki opuszczały okręt. - To był mój ukochany zły duszek - powie o Bronce i doda, że wedle O'Briena to ona demoralizowała Bronkę, nie na odwrót. Wiem na pewno tylko to, że przyjeżdżając z Krakowa, Milena prawie jeszcze nie znała dożylnych środków, a tym bardziej nie umiała sama się kłuć, i to tamta ją wyedukowała. Wiem też, że miejsca, gdzie jeździły nocą, to były mety Bronki, nie Mileny, ale nie znaczy to jeszcze, że O'Brien nie miał racji; pewnie jak zwykle ją miał. Milena kilka razy w życiu ocierała się o ćpanie i za każdym razem wychodziła z lekkimi tylko draśnięciami; może dlatego, że dzięki wyjazdowi ominęła ją tu w Polsce epoka kompotu, jak również - choć to brzmi paradoksalnie - dlatego że ponad wszystko stawiała zawsze alkohol, jakby dziedzicząc jakiś gen po matce. Prócz Bronki przychodziła na Batorego Sampławska vel Sampała, też koleżanka z tej ich okropnej szkoły wieczorowej, do tego sąsiadka z osiedla. Miała dwadzieścia cztery lata, była rozwódką, dziecko upchnęła matce, a sama żyła z muzykiem, który grał w nocnych knajpach; gdy ją kopnął, przyszła zapijać żal do Mileny i utknęła tam na dłużej. Wspominam o niej dlatego, że - wstyd przyznać -miałem z nią krótki romans, co samo w sobie nie miałoby znaczenia, gdyby nie to, że była moją drugą, czyli pierwszą po Milenie. Po jakimś chlaniu ścięło nas na wspólny materac, bo w mniejszym pokoju nie było tapczanu ani łóżka, tylko dwa złączone gąbkowe, a raczej gąbczaste materace; zacząłem ją pieścić, stwierdziłem, że zwilgotniała, więc podciągnąłem jej spódnicę i wziąłem od tyłu; chwilę trwało, nim bodziec dotarł do jej mózgu, i byłem już w połowie roboty, gdy zrozumiała, co jest grane. -Przestań - powiedziała, a ja wtedy przyspieszyłem, by zdążyć, nim zacznie mi się wyrywać, ale zamiast spodziewanego oporu poczułem nagle współdziałanie jej ciała i usłyszałem zdrowy, maciczny jęk. Dotarło do mnie, że Milena nigdy przy stosunkach nie objawiała głosem, co czuje, najwyżej oddech jej przyspieszał i mimika reagowała; uśmiechała się, zamykała oczy, a gdy kończyłem, szeptała moje imię lub łagodnym dotykiem dłoni przywracała mnie do rzeczywistości; było niezmiennie tak, że to ja silniej przeżywałem i mnie trzeba było do rzeczywistości przywracać. -Po prostu nie mam silnego temperamentu - wyznała mi, gdy zgodnie z umową już nas seks nie łączył. - Nie, nie jestem oziębła ani nic z tych rzeczy, ale nie wariuję pod facetem jak niektóre. Za pomocą seksu zabijała nudę, a właściwie - za seks wynajmowała zabójców nudy, czyli różnych Darków, Siwych, hokeistów z Podhala Nowy Targ itede; nudy było całe morze, więc dla każdego starczyło roboty i każdy otrzymywał zapłatę. Pamiętam taką jej rozmowę z Aśką Wrońską, już na Wita Stwosza - ja, Cyryl, one dwie i chyba Olgierd, czyli ten ksiądz, który Milenę nawracał. Zaczęło się od uwag o Piękności dnia Buńuela i nagle Asia zaśpiewała hymn rewolucji obyczajowej, dzięki której kobieta może dziś śmiało domagać się satysfakcji i orgazmu, co jest dla niej bardzo, bardzo ważne i tylko hipokryci przez stulecia... I dalej, i dalej na tę samą nutę; aż Milena lekko wzruszyła ramionami i mała Wrońska spostrzegła ten gest. - A czym dla ciebie jest seks? - spytała jak kobieta wyzwolona drugą wyzwoloną kobietę; dla niej był on pięknem, dobrem, naturą, łaską Pana i czymś prawie mistycznym, oide religie Wschodu. - Dla mnie to taki trochę zabawniejszy bilard - odpowiedziała Milena Hrabicz. Była od tego postfreudowsko-hipisowskiego obłędu niemal równie daleko jak od konserwatywnej moralności; nie sądzę jednak, by to, co znalazła, godziło się nazwać złotym środkiem. Potem przez długie godziny dogadzaliśmy sobie z tą Sampałą i rano - zjebany i prymitywnie z siebie zadowolony -spotkałem w kuchni Milenę. -Dobrze ci pod moim dachem. Przyglądała mi się z rozbawieniem, ale ciepło, trochę tak, jakbym był jej psem, który dopadł na spacerze suczkę, a pani śmieje się z tej przygody, lecz równocześnie cieszy, że pupilek miał frajdę. -To była twoja pierwsza... po mnie? - pyta, gdy pijemy razem kawę. Skłamałem, skądże znowu! Miałem już dziewczyny we Francji i w Polsce; udaję, że liczę je na palcach i dla przyzwoitości zatrzymuję się w połowie drugiej dłoni; wszystko jedno zresztą, gdzie bym się zatrzymał, bo ona i tak swoje wie. -Mnogo żenszczin w mirie... Uśmiecha się, a ja jeszcze wtedy tego powiedzenia nie znałem. -Od dziadka Orłowskiego to usłyszałam: Mnogo żensz czin w mirie, wsiech nie projebiosz, no starajsia. I tarmosi mnie za włosy, jak czworonoga. To bez seksu z Mileną też bywało urocze, choć jasne, że On cały czas gdzieś w pobliżu się czaił. Na Batorego istniałem na małym, choć bardzo mi drogim poletku. Mały Książę i jego faworytna Róża, więcej miejsca nie było. Wokół, jak ci od zapałek z "Pingwina", były osoby zupełnie nieprzenikalne. Choćbym pękł, nic nie zmienię i darmo dawać wstecz jakieś sztuczne życie temu, czego wtedy nie rozumiałem, a więc należało do ciemności, a więc nie żyło. Mocno zaznaczyła się we mnie granica tego obszaru zrozumiałego. Milena przekraczała ją, odchodząc ode mnie do tych wszystkich, którzy zjawiali się na Batorego po kolejnych dzwonkach do drzwi. O wszystkim jej wtedy mówiłem, więc o tym też, może nawet głównie i szczególnie natrętnie, a jeszcze miałem drukowany tekst, którym się podpierałem, zupełnie jak świadek Jehowy cytatem z Pisma Świętego. Wychodzimy z jakiejś imprezy, prowadzi mnie ostrożnie ulicą jak Frankensteina, który dopiero co ożył; wiosenna burza się zrywa, rozblask nieba, grzmot; Frankenstein staje się coraz bardziej witalny, biegniemy w strugach deszczu. Lenka zagradza drogę taksówce, oparta o maskę tłumaczy, że musi nas zabrać. Do mnie dociera, jak długi był dzień i że jest już zdrowo po północy. W domu zrzucamy mokre ciuchy, parzymy mocną plujkę i owinięci w koce stwierdzamy, że do świtu odległość bezpieczna i jest jeszcze prawie cała żytnia, przytomnie wyniesiona z imprezy przez Lenkę. To właśnie wtedy z otwartego przez nią i podsuniętego przed mój rozkołysany wzrok tomiku pierwszy raz czytaliśmy razem Błyskawicę, i niewiarygodna, jak ze snu, wydała mi się zbieżność z tym, co mówiłem przed chwilą i co za chwilę miałem Milenie powiedzieć. Atakowało mnie to odkrycie zgodności, mój jesteś - jakby mówił do mnie wiersz - do każdej linijki jesteś tu przykuty. Parę razy w życiu podejrzewałem, że istnieje solipsa, a wtedy chyba najmocniej, bo jakimż zbiegiem okoliczności wyjaśnić współobecność na tym świecie mnie, Lenki i tego wiersza; nie, nie ma takich zbiegów okoliczności. Powiedziałem, że nie wiem, na jak długo dotarło do mnie, że wywalili mnie ze szkoły, bo w ogóle czas na transatlantyku zachowywał się bardzo dziwnie, wręcz - podejrzewam - mogło go wcale nie być. Nie używaliśmy dat ni żadnych kalendarzowych pojęć, lecz jak Indianie odwoływaliśmy się do zdarzeń; to było wtedy, jak Saint Jerry zniszczył kibel, albo - zaraz potem, jak zaczął przychodzić Tadex. Tadex, czyli Tadeusz jak-mu-tam, był także szkolnowieczorowym kolegą Mileny; parę lat od nas starszy, szczupły, zawsze modnie ubrany i z lisią gębą skurwysyna. Niedawno rozwiódł się z żoną i myląc przyczynę ze skutkiem, twierdził, że przez to się rozpił; lubił opowiadać o swoich rozmowach z psychologami z poradni odwykowej, a także ointeresach, bo chyba był kimś w rodzaju cinkciarza, i w tych, gęsto przeplatanych filozofującymi dygresjami opowieściach, kreował się na króla biznesu i wielkiego księcia alkoholików. Gdzie brak chronologii, tam bezpiecznie - przyczyny nie rodzą skutków, zdarzenia przechodzą bez konsekwencji; co z tego, że wyrzucili mnie ze szkoły? Co z tego, że Milena przejechała człowieka?! Od jakiegoś czasu na parkingu przed blokiem stoi bordowy FSO, jej? Nie jej? W każdym razie nim jeździ, zabiera mnie kiedyś nocą aż hen pod Grójec i popisuje się swoimi rajdowymi umiejętnościami; rzeczywiście jest dobra w te klocki, ale gdy wracamy, wyznaje, że od pewnego czasu miewa zwidy, widzi ciężarówki z przeciwka, furmanki na poboczach, a raz nawet przed maską skakały małpy. Opowiada to, rozpędzając samochód do ponad setki i ja truchleję, bo przecież oprócz tych urojonych istnieją realne ciężarówki i furmanki. Powiedziałem, że Milena w kontaktach z narkotykami doznawała tylko lekkich obrażeń, ale czy zjawiająca się na szosie małpa to pryszcz? Milena uśmiecha się zza kierownicy, dziarsko, żebym się jej małpami nie trapił. Ale człowieka przejechała nie w wyniku zwidów czy innej błędnej oceny rzeczywistości, lecz na trzeźwo i rozmyślnie. Wychodziliśmy od kogoś, kto mieszkał na jakimś podwarszawskim zadupiu, samochód stał zaparkowany w wąskiej, ciemnej uliczce i gdy wsiadaliśmy - ja, ona, Bronka i Tadex - z naprzeciwka zjawiła się petarda miejscowych, zagrodziła przejazd, a jeden krzycząc i wygrażając, zaczął tłuc pięściami w maskę. Silnik już pracował, więc Milena - pamiętam, że jej twarz była wtedy zupełnie bez wyrazu - ruszyła z drugiego biegu i tamten wyrżnął ryjem o przednią szybę, a potem stoczył się gdzieś w bok; chyba noga dostała mu się pod koła, bo na czymś nas podrzuciło i usłyszeliśmy zwierzęcy kwik; pozostali rozpierzchli się przed rozpędzającym się samochodem jak koty przed szarżującym psem. Bałem się przez kilka dni, że zapamiętali numery wozu i naślą milicję lub sami przyjdą po pomstę, ale nic takiego się nie stało, bo - jak rzekłem - na transatlantyku przyczyny nie rodziły skutków, a to zresztą zdarzyło się poza pokładem, więc już w żadnym razie nie mogło nas dotyczyć. Tak, czas nie liczył się tam do tego stopnia, że Milena nie miała nawet zegarka, lub inaczej - miewała zegarki, ale tylko po to, by wymieniać je na gorzałę, gdy zabrakło urzędowych środków płatniczych. - To ta, co sikorami płaci - mawiali o niej handlarze z placu Zbawiciela, bo na długo zapamiętali prawie godzinny targ, ile flaszek należy się za casio. A jednak gubiła się w tym wszystkim. Pamiętam, że pierwszy odmówił jej posłuszeństwa sen. Długo, bardzo długo udawała, że nic się nie dzieje, że to normalka, rodzinne, we krwi to ma, dziadek Orłowski spał po trzy godziny na dobę, a i tak załatwiał, jak chciał, wszystkich do syta wyspanych. Pamiętam moment, gdy zrozumiała. Bo Milena należy do tych, którym łaska niezrozumienia dana nie jest; im później coś zrozumieją, tym większy procent za zwłokę zdziera świadomość - jak komornik - z najgłębszych zakamarków wysysając nadzieję. Uniosłem się na łokciu i spojrzałem na Milenę. Nie umiem określić, co mną tak wstrząsnęło, ale był to wstrząs na miarę jakiegoś makabrycznego odkrycia. Budzisz się, a dziewczyna obok ma poderżnięte gardło; To było niemal to. Gdy zasypiałem, leżała w ubraniu, ze zwiniętym kocem pod głową. To jej zwykły sposób, bo od tygodni już nie używała pościeli; nie było nawet takiej możliwości, gdyż z reguły spaliśmy na wersalce zbiorowo, to jest wszyscy, którzy się zmieścili i którym udało się szczęśliwym trafem akurat na wersalce stracić przytomność. Powtarzam, gdy zasypiałem, była w ubraniu, z kocem zwiniętym pod głową - i to uważałem za normę. Odbiegał natomiast od normy stan obecny: na jej połowie wersalki pojawiła się pościel. Prześcieradło, kołdra i poduszka powleczone jak należy - aż dziwne wymieniać, bo wiadomo mniej więcej, co składa się na pojęcie "pościel". Zaskoczyło mnie właśnie to, że żadnego elementu nie brakuje, że taki komplet na tej wersalce od dawna nie przykrytej nawet kapą. Pewnej nocy Saint Jerry nasikał na kapę i Milena bez gniewu kazała mu ją wyrzucić przez okno, a teraz, kiedy spałem od ściany, wyciągnęła z wersalki pościel, jakby próbując odbudować ład. Straszna jest pościel, w której ktoś tak leży, jak Milena wtedy leżała, i zatrważa nagość osoby tak leżącej. Zwłaszcza że nim zasnąłem, było przecież inaczej - naturalnym, zwykłym tonem powiedziała Saint Jerry'emu, żeby nie robił dla niej herbaty, bo chce się zdrzemnąć. Ciało Mileny po tygodniowej prawie bezsenności zdawało się zapadnięte w letarg i jeśli żyło jednak, to dla niej, do wewnątrz, mocą omamów, gdy czuła, jak ono puchnie, rozrasta się, rozczłonkowuje, jak powoli zagarnia je paraliż. Dla mnie, patrzącego z boku, był to całkowity letarg, a i ona nie mogła się poruszyć, lecz przecież świadomość miała zachowaną, nawet wyostrzoną, jak tylko wyostrzyć ją może zupełne osamotnienie mózgu, jego spóźnienie się na sen, gdy reszta ciała odpłynęła białą, zimną rybą i gdy ciemność jest muszlą z szumem krwi. To tak jak w horrorze science fiction, który niegdyś czytałem. Uczeni wynaleźli sposób na nieśmiertelność, lecz jedynie dla mózgu, i kilku szczególnie uprzywilejowanych obywateli świata przez wieki egzystuje w charakterze samych głów; w specjalnych laboratoriach, na łasce genialnych urządzeń trwa jaźń odizolowanych mózgów, dręczonych wspomnieniami i fantomami nieistniejącego ciała. Potęgująca się przez stulecia jasność świadomości, nie do wygaszenia jaskrawość pamięci. Nie wiem, czy autor cierpiał kiedyś na bezsenność, czy tak to sobie po prostu wymyślił, w każdym razie twarz Mileny była twarzą jego bohaterów. Wzrok wbity w plamę światła na suficie, niby w ekran. Od wody, ognia, powietrza i od tych widm sufitowych zachowaj nas, Panie! I rzeczywiście coś szeptała, co mogło przypominać modlitwę; po chwili zorientowałem się, że liczy i jest przy tysiąc czterystu iluś tam. -Co ci jest? - spytałem, nie żebym nie rozumiał, lecz by zasygnalizować jej swoją obecność; że nie jest już sama. Długo czekałem na odpowiedź, czym w końcu moja obecność przy nadobecności widma na suficie. -Nie mogę zasnąć - powiedziała wreszcie. To była prawie taka dziecięca skarga; własny głos zaskoczył chyba Milenę i zorientowała się, że jest już bardzo, bardzo niedobrze, skoro nie panuje nad tonem. Podniosła się, z obrzydzeniem zrzuciła pościel na podłogę, włożyła szlafrok i zaczęła chodzić po pokoju. Jakby czegoś szukała, ale papieros, a raczej długi niedopałek, który w końcu znalazła, był tylko pozornym celem poszukiwań. -Myślałam, że jak człowiek... w pościeli... wreszcie zasnę. Zwinięta w kłąb, żałośnie nieprzydatna pościel poświadcza te starania. - Ostatni raz udało mi się zasnąć w poniedziałek... Dziś mamy niedzielę, więc rzeczywiście średnio zabawne. - W Krakowie też po kilka nocy potrafiłam nie spać, ale to nie było to. Znów pojawia się w jej opowieści Krzysiek. Po jakimś wspólnym rajdzie, nie zmrużywszy oka, poszła wprost do szkoły, gdzie wygłaszała referat o świętym Aleksym; tym, który leżał pod schodami i każdy nań pomyje lał, a leżał tak dwadzieścia lat. Dostaje małpiego rozumu i zaczyna się śmiać ze świętego: -Ciebie to nie śmieszy? Dwadzieścia lat pod schodami. Pomyje. Jest nawet taka rycina - facet z kubełkiem, a Aleksy jakby specjalnie spod tych schodów wystawia głowę. Ciekawe, Witku, czy ktoś, kto, przebóg, rad cierpi od bezsenności, ma szansę zostać świętym. A te pomyje to pryszcz w porównaniu z tramwajami, które na moją głowę się uwzięły. Kiedy się tylko położyłam, jedna myśl: Boże, jeszcze chwila, i one zaczną jeździć, i wtedy koniec ze snem; jeśli nie zasnę przed nimi, to już nie zasnę wcale. A potem mija czwarta - pierwszy tramwaj, drugi tramwaj... Ach, gdybyż to były pomyje, lepkie, ciepłe, kojące pomyje, nie ten okropny, metaliczny dźwięk! Szuka następnego niedopałka, ale w popielniczce już tylko takie na dwa, trzy machy; u Saint Jerry'ego w kieszeni koszuli wypatrzyłem paczkę i ostrożnie wykradłem. -Wyobrażam sobie, że jestem tam na torowisku, kładę się na szynach i albo blokada ruchu, albo niech ten tramwaj mnie zmasakruje; raz, a dobrze, nie tak na odległość. Święta Milena od tramwajów, to nawet nieźle brzmi. Patronka motorniczych. Pierwszy odmówił posłuszeństwa sen, a w ślad za nim wypowiedziała wojnę jawa. Któregoś wieczoru Tadex znalazł Milenę, mnie i Sampałę w "Zielonej Gęsi"; byliśmy tam, bo akurat mieszkanie się wietrzyło. Wietrzeniem mieszkania Milena nazywała konieczne, by nie zwariować, wyjście gdziekolwiek; poprzedzało je szeroko, na oścież otwarcie okien; energii starczało zazwyczaj, by dojść do alei Niepodległości, gdzie ta knajpa, więc Tadex, nie zastawszy nas w domu, domyślił się, gdzie jesteśmy i tam wpadł. Była żona z dzieckiem gdzieś wyjechała, miał do dyspozycji całą chatę i mógł nas ugościć, Milenie idea zmiany miejsca spodobała się, więc wsiedliśmy na Bruna do taksówki; "na Królewską" - zarządził Tadex, bo tam mieszkał, naprzeciwko Ogrodu Saskiego, w starym i trochę dziwnym domu, jakby sztucznie wyciągniętym w górę, a przez to z nadmiarem nieprzytulnej, zimnej przestrzeni. Po drodze kazał się kierowcy zatrzymać na rogu Wilczej przed Delikatesami; wyskoczył, by wrócić z pięcioma półlitrówkami w torbie, brzęknął nimi i pochwalił się, że ma dziś parę złotych. Faktycznie nie było jego żony, więc rządził się po pańsku - kawę zrobił, muzykę włączył, kruchych ciastek sypnął na talerz; minę miał taką, jakby podejmował nas kawiorem i ostrygami. -Czasem zastanawiam się, co ja robię między takimi ludźmi - powiedziała Milena, gdy przez chwilę zostaliśmy we dwoje. W przeciwieństwie do Bronki Sampławska była jej niesympatyczna - "przypomina mi chwilami moją starą, do tego w wydaniu plebejskim". Myślę, że Jolka, bo tak Sampławska miała na imię, też jej nie lubiła, ale - jak my wszyscy -zaplątała się na transatlantyku i bezwolnie na nim została. Gdzie zresztą miała iść - do swej pustej kawalerki, skąd wyniósł się ukochany chłop, wszystko go boleśnie przypominało i gdzie na domiar złego za niepłacenie rachunków odłączono telefon, światło i gaz, a może do córki, którą urodziła, mając siedemnaście lat, i która okazała się wyzwaniem ponad jej siły i cierpliwość. Właśnie przez ten stosunek do dziecka Milena porównuje Sampałę z Danutą Wierą Hrabicz i uważa za moralne barachło. -Przepraszam - przypomina sobie nagle - zapomniałam, że to twoja dziewczyna. Wtedy na tej wódce, dokładnie dwunasty i ostatni raz pieprzę się z Jolką. Milena ma rację, co my robimy między takimi ludźmi, w mieszkaniach, jak to Tadexa, gdzie dosłownie śmierdzi płaczem, bólem i awanturami, stanowiącymi codzienność domu alkoholika. Transatlantyk ma jeszcze jakiś swój cyganeryjny genre, a tu już tylko chamska proza wódki i dlatego tak mi źle, bo przeczuwam, że za kilka lat mogę w czymś podobnym na stałe ugrzęznąć i że to właśnie jest ten docelowy port, ku któremu płyniemy. Milena natomiast ma dobry nastrój, jak zawsze mimetyczna i do tego entourage'u potrafi się dostosować, nawet ubrana jest i makijaż ma właściwy na takie okazje. Zastanawiam się, kiedy powstają w niej te wszystkie niespokojne refleksje o ludziach i miejscach, jeśli wszędzie i ze wszystkimi tak dobrze się bawi. Byliśmy już zdrowo napici, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. - Tadex, żona wraca - mówi Milena, a takie dowcipy to właśnie jeden z elementów mimikry; on bez jej dowcipu wydaje się zaniepokojony, lisie oczka strzelają lękliwie na boki, jakby bał się, że ten ktoś już wszedł do mieszkania i gdzieś tu się schował. - Przepraszam - mówi i idzie do długiego jak kiszka przedpokoju. Magnetofon gra na ful, więc nie słyszymy, co się tam dzieje, i dopiero jego krzyk przebił się przez hardrockowe decybele. Tadex wzywał pomocy, więc struchlałem, Sampała wbiła mi się paznokciami w nadgarstek, a Milena wstała, ściszyła muzykę i wtedy usłyszeliśmy, że go w przedpokoju biją. - To nie żona - powiedziała i spojrzała na mnie podobnie jak wtedy, gdy wilczury Orłowskiego rozszarpały tego kundla. - Tam za drzwiami jest ból, ale nie nasz, więc spokojnie czekajmy. No to czekaliśmy, może minutę, a może kwadrans, trudno mi określić ten czas; dobiegające odgłosy zmieniły się, po ciosach były słowa, jakiś dialog i wreszcie Tadex wrócił w rozerwanej koszuli i w towarzystwie dwóch facetów około trzydziestki. - Pożyczcie dwa tysiące - poprosił nas cicho i pociągnął nosem, jakby miał się rozpłakać, ale to krew leciała mu z nozdrzy i raz po raz obcierał ją dłonią. Ze strachem przyjrzałem się mężczyznom - niższy wyglądał na typowego zbira, takiego ze zdjęć na listach gończych, zresztą miał pod okiem tatuaż, więc wszystko jasne; wyższy ustawił się do mnie jakoś tyłem, i przeczuwałem, że gdy się odwróci, zobaczę mordę podobną albo i gorszą, i dlatego zaskoczyło mnie to, co zobaczyłem, bo on na zbója, a nawet na chama nie wyglądał; a przynajmniej na polskiego chama, bo śniadą cerą i ciemnymi, rozmarzonymi oczami przypominał południowca. Można by go żywcem przenieść w okolice Ajaccio, gdyby nie kożuch - biały, piękny, oficerski, rosyjski kożuch, o jakim sam marzyłem, lecz którego nie umiałbym nosić tak niedbale i buńczucznie rozpiętego; zresztą po co, skoro u mnie nie odsłaniałby torsu boksera wagi ciężkiej. -Skąd ci wezmę? Jolka wykonała jakiś bezradny gest, ja też oczywiście nie miałem, więc tylko Milena sięgnęła do torebki i wyjęła dwie pięćsetki. -Mam tylko tysiąc, jeżeli to panu wystarczy... - zwróciła się do mężczyzny w kożuchu, trafnie wyczuwając, że to on rządzi, a nie ten drugi, w siermiężnej szwedce. Chwilę patrzyli na siebie i nagle on uśmiechnął się, tak właśnie jak południowcy uśmiechają się do pięknych dziewczyn. -Schowaj to, córeczko, nie warto płacić za łachudrę. A potem wyciągnął do niej dłoń. Zrozumiałem, że Milena boi się, tylko doskonale to ukrywa, gdy podała mu rękę, a on, przez dłuższą chwilę zamyślony, trzymał ją w swojej, potężnej i pokrytej tatuażem. -Jacek Chorąży - powiedział. - Niestety, wyżej mnie nie awansowali. I gdy się tak przedstawił, musiała poczuć, że niebezpieczeństwo minęło, i rozluźniona, roześmiała się. -Milena Hrabicz. Siedziałem koło Jolki Sampławskiej, która bynajmniej się jeszcze nie rozluźniła, bo na nią z kolei łakomie popatrywał ten drugi, więc naprawdę miała prawo się bać; ciszę przerwał Tadex. -Jacek, słowo honoru, jutro dostaniesz całą sumę! Chorąży wzruszył ramionami, bo teraz interesowała go tylko Milena. Po chwili zdjął kożuch i stał przed nami w jeszcze jaśniejszym odcieniu bieli - w nad śnieg bielszym, obcisłym golfie i spodniach Levisa, dla kontrastu w smoliście czarne kozaki wpuszczonych. -Trzymaj - rzucił kożuch Tadexowi, jakby to był jego lokaj. - I puść coś miłego do tańca! Tadex jedną ręką trzymał kożuch, drugą przebierał w kasetach i tak był roztrzęsiony, że zwalił je wszystkie na podłogę; schyliłem się, podniosłem pierwszą z brzegu i akurat trafiłem na jakieś tanga; pokazałem, spytałem grzecznie, czy może być; Chorąży milcząco skinął głową i kiedy puściłem, poprosił Milenę do tańca. Wiedziałem, że ona dobrze tańczy, ale dotąd obserwowałem ją tylko na prywatkach i dyskotekach, gdzie były tańce disco, free i najwyżej rock'n'roll; tango w wykonaniu Mileny to była dla mnie nowość, a w ich wspólnym wykonaniu - szoking, bo to nie tylko był taniec, w którym oboje radzili sobie, jakby ich sama przyroda wyposażyła w jakiś gen tanga, ale przede wszystkim gra, licytacja, które ciało mocniej czuje rytm, które swobodniejsze i śmielsze w zbliżeniach ud i bioder; gdy patrzyłem na Milenę i Chorążego, stało się dla mnie oczywiste, czemu tak długo uważano tango za coś wyuzdanego i skandalicznego. -Od dziś co noc będę o pani śnił - powiedział Chorąży, gdy muzyka ucichła. Byłem przyzwyczajony, że takie rzeczy mówi się kobietom w konwencji dowcipnego pastiszu, ale on, zdaje się, rzekł to prosto z serca i tylko do niej, usłyszałem zaś jedynie dlatego, że nie skończył, w czasie kiedy szedł utwór, i ostatnie słowa padły w ciszy; to zresztą musiała być puenta dłuższego tekstu i pewnie w tym samym stylu. - Zabawny facet - mówi Milena, gdy razem wracamy taksówką. Jolka została z Tadexem robić mu okłady na rozbity nos. - Straciłem Sampałę. Ironią przyklepuję niezadowolenie, bo choć nie budziła we mnie żadnych mocniejszych uczuć, to przecież przykro, że teraz kotłuje ją inny. Milena wcale mnie nie słucha i myśli o Chorążym. Powiedziałem, że zupełnie zerwałem kontakt z matką, ale to nie do końca prawda. Oczywiście, nasze spotkania i rozmowy są na marginesie pamięci, wyparte przez wydarzenia rejsu, ale przecież były, nawet kilka razy poszedłem na Narbutta. Już nie moje picie było wtedy głównym problemem - przychodziłem do mamy trzeźwy, wbrew przepowiedniom lekarzy mijały tygodnie, miesiące, a nie umierałem; nadto reżyser W. wyznał mamie, że jako student szkoły teatralnej połamał w sali krzesła i potem nic z tego nie pamiętał, a przecież do dziś żyje, choć wcale nie jest abstynentem. Głównym mamy problemem i kością niezgody między nami było to, że przestałem się uczyć. Nie do końca straciła też kontakt z Mileną, wiem, że co najmniej raz spotkały się i rozmawiały o mnie. Nigdy od żadnej nie wydobyłem szczegółów, ale to na pewno nie była kłótnia; mama za mądra jest, by się kłócić, wiedząc z góry, po czyjej stronie stanę. Grała raczej na to, by przez Milenę wpłynąć, iżbym się w sprawach mojej edukacji opamiętał, i osiągnęła zamierzony cel. Można się dziwić, czemu Milena w ogóle zgodziła się na podobną rozmowę, a w dodatku przyjęła wszystkie sugestie; podejrzewam, że mniej czy bardziej świadomie zabiegała o opinię ludzi z pewnej warstwy, w której lokowała noją matkę, a także w niedalekiej przyszłości samą siebie. Dla Mileny, nawet w chwilach jej najgłębszej degrengolady, było -nie do końca wiedzieć czemu - oczywiste, że urodziła się do uczestnictwa w elicie, tam jej przyszły dom, przyszli sąsiedzi, więc zawczasu trzeba z nimi dobrze żyć; taka antycypacja ułatwiała jej zresztą bieżące nieliczenie się z nikim i niczym, "to, co teraz robię, i tak nie będzie miało znaczenia, gdy już znajdę się tam". Któregoś dnia powiedziała mi, że Orłowski załatwił jej szkołę zaoczną, nie wieczorową, ale zaoczną, gdzie tylko zdaje się egzaminy i gdzie jest system semestralny, czyli że tam, chociaż od października nigdzie się nie uczę, mogę zaliczyć stracony semestr i od lutego rozpocząć naukę równo z innymi. - To chyba taka szkoła, gdzie dają matury różnym partyjnym - wywnioskowała ze słów dziadka; jest przez niego umówiona na rozmowę z dyrektorem, więc przy okazji może i mnie zapisać. - Ale dziadek załatwił to dla ciebie. Naprawdę mam obiekcje, czy wypada, ale ona interpretuje moje wahanie inaczej. -Powiedz jasno: chcesz się uczyć czy nie?! Była ostatnią osobą, od której spodziewałbym się takie słowa i w takim tonie usłyszeć, i zrobiło mi się głupio. -Mały, powiem ci brutalnie: jeśli ja nie skończę szkoły, to zawsze jakoś wyżyję z facetów, a ty... Przecież na robola się nie nadajesz, nie odróżniasz śrubki od gwoździa. Tak jak moja mama uważała, że jedyną drogą i ratunkiem są dla mnie studia humanistyczne. Dyrektor zapisał nas oboje i wyznaczył egzamin na początek lutego; mieliśmy, o ile pamiętam, zdawać z blisko dziesięciu przedmiotów. I te nasze przygotowania to był młyn - średnia roczna suma opadów w Szczecinie i krytyka moralności mieszczańskiej, wiązania polimerowe w związkach węglowych i traktat w Locarno, twierdzenie, czy też równanie, a może zasada d'Hospitala i prąd indukcyjny; na osłodę - pakt lanckoroński, chorał gregoriański; czterdzieści kaw i całonocna akademija wszelkiej sciencyi pełna. Pojechaliśmy tym jej bordowym samochodem. - Małpy nie skaczą? - pytam, bo po tym, co wtłoczyliśmy sobie do głowy, jako żywo miały prawo skakać. Milena jest ubrana schludnie i skromnie, jakby przeczuwała, że egzaminować będą głównie baby, i ma rację; tylko jeden mężczyzna w komisji, mianowicie chemik. Czekamy na korytarzu, to był zespół szkół i nasza zaoczna klasa funkcjonowała tu na marginesie; tłum ludzi miał jakieś zajęcia w salach obok; młodzi, starzy, pełny wiekowy i społeczny przekrój. A chyba rzeczywiście uzupełniali wykształcenie "czerwonym", bo czekał z nami taki typowy komunistyczny ćwok; jego poproszono pierwszego, załatwiono bardzo szybko i - z miny ćwoka wychodzącego wnosząc -pozytywnie, a potem na korytarz wyszła tleniona klępa, rozejrzała się i powiedziała: -Pani Hrabicz. Uścisnąłem nadgarstek Mileny, by dodać otuchy na drogę, ale nie było żadnej drogi, Milena siedziała spokojnie na parapecie, jakby nie ją zawołano. -Lenka, wchodź! Wzruszyła ramionami i wyglądała przez okno; w dole -bo to było przedwojenne budownictwo - znajdowało się takie podwórze studnia, a na nim dwóch facetów majstrowało przy starym motocyklu z przyczepą; całą uwagę Mileny absorbował właśnie ten motocykl. - Pani Hrabicz - powtarza klępa, a gdy nikt na wezwanie się nie stawia, prosi następnego, czyli mnie. - Przemyśl to jeszcze - powiedziałem, nim przekroczyłem próg sali, gdzie za stołem dziewięć podobnych klęp i, jak rodzynek w cieście, jeden łysoń. Pamiętam, że pytania były prościutkie i zdałem równie łatwo, jak ten partyjny czy domniemany partyjny; gdy wychodziłem, tleniona potruchtała za mną na korytarz i raz jeszcze spróbowała szczęścia. - Pani Hrabicz, pani Hrabicz Milena... Ale Hrabicz Mileny tam nie było; czekała na mnie na dole. Gdy dowiedziała się, że zdałem, w niespotykanym u niej wybuchu radości rzuciła mi się na szyję. Ci od motocykla pomyśleli na pewno, że jest moja, i musieli mi zazdrościć; zawsze rozpierała mnie duma w takich razach. -O co pytali? Wymieniłem to, co zapamiętałem. - Proste, też bym zdała... Wtedy zacząłem ją ostro objeżdżać, że jest kretynka, że to był egzamin prawie że nagrany, oni chcieli, żebyśmy zdali, i dlatego zadawali takie łatwe pytania, a ona nie wykorzystała szansy, straciła rok, zmarnowała trud dziadka i tylko ja, jak ten pasożyt, skorzystałem. - Nie rozumiem cię, Lenka - podsumowałem. - Nie masz takiego obowiązku - odrzekła. Mam obowiązek. Milena, pomniejszona o tę moją niewiedzę o niej, jest przecież mniej prawdziwa, jakby ontologicznie okrojona; mam obowiązek, bo gdzie niezrozumienie, tam niebyt, wyrwa w obrazie, a w niej czerń, ciemność; ta sama, która czeka, kiedy wszystkie obrazy przeminą. A może zmartwychwstanie polega właśnie na oświeceniu; może niepotrzebnie dręczę się o czwartej nad ranem na moim dywanie szóstą kawą i czterdziestym papierosem, wprawiając myśli w kołowrót, skoro wszystko będzie mi objaśnione tam. -Przykro mi, nie kochała cię nigdy. Mylisz się, to sen był tylko. Stoję w kolejce do swego anioła, a wpada mi w ucho, co inne anioły petentom mówią. Perpetuum mobile jest niewykonalne - zostaje poinformowany ten przede mną. I teraz ja; anioł patrzy na mnie... -Milena Hrabicz nie przystąpiła do egzaminów, ponieważ... I dalej, dalej wszystko mi po porządku tłumaczy, mnie i tym wszystkim tu stłoczonym. Czarne dziury wypełniają się światłem. Zmartwychwstajemy. -Myślę, że powinieneś wrócić na Narbutta - powie wieczorem. Chyba rzeczywiście wykonała zadanie, które mama jej zleciła, a poza tym - po co jej dłużej moja stała obecność. Jest więc moja impreza pożegnalna, to właśnie wtedy Saint Jerry wyrwał z podłogi kibel; aż nie dawałem wiary, jak to można bez narzędzi, ale - zmierzył siły na zamiary i jakoś poradził. Pijemy, tańczymy, a on wparowuje do pokoju z muszlą w objęciach i - prosto do mnie. -Tyle razy srałeś do niego, szczałeś i pawiowałeś, więc jest twój! Zabierz go na pamiątkę! Chce mi wręczyć, cofam się z obrzydzeniem, bo z tej michy coś wycieka, Milena widzi dewastację oraz że to coś wyciekające paskudzi dywan, i dostaje furii; wymyśla mu w najordynarniejszych słowach, bije po głowie, a on, uśmiechnięty i pomazany na gębie szminką, osłania się kiblem i nuci to swoje: Hey, hey, hey, SaintJerry is okay. Jest zła tym bardziej, że tu demolka, a ona musi wybyć. - Mały, zmuś tego świra, żeby naprawił. Nie obchodzi mnie... Kiedy wrócę, kibel ma być na miejscu i normalnie działać! To prawie niewykonalne, ale próbujemy. Tadex zna się trochę na hydraulicznej robocie, łączy na powrót rurki, zakłada uszczelki, ale oczywiście potrzeba jeszcze zacementować, a to w środku nocy sprawa beznadziejna; biedzimy się nad tym kiblem, sąsiedzi pukają w strop, że hałas im przeszkadza; Milena zamawia telefonicznie taksówkę i wychodzi. Wróciła nad ranem, Tadex zaraportował, że sikać można, ale lepiej nie używać spłuczki; skinęła tylko głową, niemo przyjmując tę wiadomość, i poszła budzić Bronkę; słyszałem ich ożywioną szeptaninę w kuchni i co chwila to typowe dla Bronki: "kurde, poważka?" O to nie będę musiał zawracać aniołowi głowy, bo prawie na pewno wiem i rozumiem, że opowiadała jej o randce z Chorążym. albo zapomniała kupić, albo w ferworze pracy nie pamięta, gdzie leży paczka. - Mnie byś przecież nie posłuchał. Próbujemy jakoś obłaskawić nasze zaszłości. - Nie traktuj mnie już nigdy jak chorego. Właśnie wtedy opowiada mi, że W. - i to nie raz, lecz kilka razy - miał takie dziwne, podobne do mojego napady, a mimo to jest teraz sławnym W. -To może być z duchowego wyczerpania. - Już nawet nie mówi "psychicznego", tylko "duchowego", by mnie przypadkiem nie urazić. - Masz osobowość trochę podobną jak on w twoim wieku. Mama i W. chodzili razem do liceum plastycznego, stąd to wie, ale on ostatecznie tylko kumpel, kolega, a ja - syn, więc nie o W. się martwi, lecz o mnie. -Proszę cię, nie szarżuj z siłami, rozłóż je na dłużej; masz dopiero siedemnaście lat. Mam dokładnie siedemnaście lat i dziewięć miesięcy i niestety nie decyduję samodzielnie o tym, jak swoje siły rozkładać; tego jednak nie mówię mamie, zresztą po co, skoro ona świetnie orientuje się, jaki wpływ ma na mnie Milena. -Zmieniła się. Kiedy ją poznałam, wydawała się taka zagubiona, szukająca czyjejś bliskości; teraz nadal jest zagubiona, może nawet bardziej, ale bije od niej chłód. - Mama dopiero teraz zapala papierosa, którym ją poczęstowałem. - Milena cię lubi; na swój sposób. Nie umie jednak określić, co to za sposób lubienia, podobnie jak w innej rozmowie nie potrafiła wyjaśnić, czemu mam na Milenę uważać. Tapczan w moim pokoju, na którym od miesięcy nie spałem, i rano mama w pracowni, gdzie od wieków razem nie siedzieliśmy. - Nakłoniłaś Milenę, żeby mnie zmobilizowała, prawda? Uśmiecha się i prosi, żebym ją poczęstował papierosem; prawie nigdy nie ma własnych - albo już wszystkie wypaliła, Ten bordowy fiat, którym jeździ, jest jego. Mówiłem, że chronologia w tamtych miesiącach jak przepuszczona przez mikser, ale nawet biorąc poprawkę na wszystkie możliwe rozciągnięcia i skróty czasu oraz dowolne przestawianie się zdarzeń, i tak tajemniczo długi wydaje się odstęp między pojawieniem się samochodu na parkingu przed jej blokiem a nocą, kiedy opuściła imprezę, żeby spotkać się z Chorążym. Wyszła tak, jak wychodzi się naprzeciw przeznaczeniu, którego zwiastunem był właśnie fiat, i potem długo nie działo się nic, lecz przecież przeznaczenie jest cierpliwe, ufne w swą nieuchronność, więc Chorąży po prostu czekał na nią - nie telefonował, nie domagał się zwrotu samochodu. Aż w tę noc, gdy była na Batorego moja pożegnalna impreza, Milena pojechała taksówką do nieznanej dzielnicy po drugiej stronie rzeki, weszła w ciemne, groźne jak ze snu podwórko na Kawęczyńskiej, wspięła się po drewnianych, skrzypiących schodach. Scena była najpewniej z cyklu "czekałem na ciebie", "wiedziałeś, że przyjdę"; jak ich znam, raczej odegrana niemo, kiedy stanęła w jego drzwiach w kożuchu, który jeszcze trzymał chłód i zapach lutowej nocy, a on otworzył w pospiesznie narzuconym szlafroku, choć przecież nie spał. Czy to tak wyglądało, Lenka? Kiwa głową, że tak. Dał jej wtedy u Tadexa telefon do siebie i ona zadzwoniła po tygodniu. Umówili się w "Kaktusach"; Chmielna zaraz przy pasażu, gdzie Chorąży przyjechał swoim fordem mustangiem w kolorze srebrny metalik. Ona zadała kilka fachowych pytań, więc zdziwił się, bo podejrzewał, że bardziej zna się na facetach w samochodach niż na samochodach samych. Wtedy zaczęła opowiadać o Krzysztofie i rajdach i wpadła w ten dwieście na godzinę trans; siedzieli w rogu śródmiejskiej kawiarni, rozgwarzonej wieczornie i przed-świątecznie, bo był któryśnasty grudnia, a na ścianie, za plecami mówiącej Mileny, umigocona choinkowym światłem dekoracja z bombek i gałęzi świerku. - Bóg jest mądrzejszy ode mnie - powiedział nagle Chorąży. Była zaskoczona treścią i tonem, i wzrokiem, którym na nią patrzył. - Jest mądrzejszy, bo stworzył panią, a ja nawet nie potrafiłem sobie pani wyobrazić. Uśmiechnął się, jakby przepraszał za niedowład swojej wyobraźni i oczekiwał od Mileny wybaczenia. Wtedy dotknęła tej jego wielkiej, upstrzonej więziennym tatuażem dłoni. - Pana też trudno sobie wyobrazić. Już miała poprosić, żeby mówił jej po imieniu, ale zmieniła zamiar, bo sentymentalne i z lekka uroczyste "pani Mileno" - poczuła nagle - jest niby z pieśni Leonarda Cohena czy ballady Okudżawy; szkoda wyłączyć taką muzykę. Nie bardzo umiała zinterpretować zmianę w jego zachowaniu; u Tadexa, kiedy tańczyli, był dziko i zawadiacko napalony, właśnie tak, jak wyobrażamy sobie namiętność mężczyzn z Południa; obcesowo nadużywał zbliżeń, na które tango pozwala, mówił takie rzeczy, jakby już leżeli w łóżku; miała graniczące z pewnością przeczucie, że za moment rzeczywiście rzuci ją na tapczan, a Tadex ani tym bardziej ja. dwie biedne chudziny, nie obronimy jej przecież. "Na szczęście byście nie obronili", uśmiecha się, ale to nie żart z cyklu o kobietach, które w gruncie rzeczy pragną być zgwałcone, lecz rzetelna ocena własnych odczuć. Przy tym wszystkim Chorąży ani razu nie zwrócił się do niej per ty; choć do bólu, zwierzęco pożądana, nie przestała być dla niego panią Mileną i między innymi z tego powodu powiedziała o nim w taksówce "zabawny facet", nie przeczuwając, że to tylko jeden z kontrastów w nim i wokół i że za tydzień spotka się w "Kaktusach" jakby nie z tym samym człowiekiem, który będzie wyciszony, zasłuchany w nią i z lekkim onieśmieleniem wypowie zaskakującą kwestię o Bogu i wyobraźni. Z taką rozszczepioną jego wizją wsiadła z nim do forda mustanga i jakby jej nagle lat ubyło, a całe doświadczenie z facetami gdzieś uleciało - naprawdę nie wiedziała, po co jadą i jak zakończy się ten wieczór. Podjechali pod jakąś posesję w Markach; zgarbiony dziadek otworzył furtkę, powitał Chorążego jak stary sługa i poprzedzając ich, przez zaśnieżone podwórko, wiernie potruchtał za dom, gdzie był garaż; garbusek zgrabiałymi na mrozie dłońmi długo wymuszał ustępstwo na kłódkach i sztabach; Chorąży w tym czasie na chwilę otoczył ją ramieniem, lecz zaraz cofnął rękę; wreszcie otworzyły się drzwi garażu. Stał tam bordowy fiat 125 p. - Mój pierwszy samochód, teraz zarejestrowany na matkę - wyjaśnił Chorąży. - Sześciolatek, ale - widzi pani - garażowany, stan idealny. Wpadł w stylistykę ogłoszeń z rubryki "sprzedam samochód", więc przestała go rozumieć, póki nie wsunął do jej dłoni kluczyków, mówiąc, że pożycza, a właściwie daje, bo gdyby nie to, że formalnie należy do matki, mogliby od ręki spisać umowę darowizny. Ani Siwy, z którym przez rok sypiała, ani hokeista, choć oszalał dla niej do tego stopnia, że zarzucił treningi i przeniósł się z Nowego Targu do Krakowa, ani nawet jej rodzony brat - żaden nigdy dłużej niż na godzinę nie pożyczał samochodu; patrzyła na Jacka Chorążego, usiłując zgadnąć, czym różni się od tamtych i czym różni się jego oczekiwanie względem niej, bo ono w takim razie też musi być jakieś odmienne i większe. -Nie boi się pan, że rozbiję... Ja nie potrafię jeździć ostrożnie. - To tak samo jak ja, ale w nim - położył dłoń na przedniej szybie fiata - będzie pani bezpieczna; zaczarowałem go. Powiedział to nielirycznie, ale tak, jakby rzeczywiście istniała jakaś technika zaczarowywania samochodów i on ją zastosował. -Zamontowałem pasy, opłaciłem OC, a do tego zaczarowałem. Do Mileny dotarło, że kiedy wspomniała o rozbiciu fiata, Chorąży pomyślał tylko o niej. Mieszkałem już z powrotem na Narbutta, gdy zabrała mnie tym samochodem gdzieś pod Nowy Dwór; na tylnym siedzeniu leżały negatywy i ogromne powiększenia aktów Bronki; tych, które powstały w mojej obecności i jeszcze jakichś późniejszych chyba, bo nie pamiętam, żeby Bronka pozowała wtedy z takim ogromnym sznurem korali na szyi. Początek kwietnia, dziewiąta wieczór, więc ciemno, choć oko wykol, kiedy schodzimy nad brzeg Narwi. Nie rozumiem po co, a Milena nie chce wyjaśnić, każe tylko, bym niósł te fotografie; niektóre mają rozmiar plakatu, Milena po jednym bierze je z moich rąk i za pomocą spinaczy, jakimi przytwierdza się bieliznę do sznura, przyczepia je do gałęzi nadrzecznych krzewów. Potem chodzi niespiesznie po tej galerii i -kolejno podpala. Mówię "kolejno" nie w znaczeniu, że idąc wzdłuż szeregu nagich Bronek, podkłada ogień, niby dowódca odznaczający wojsko od najwyższego do najniższego, tak jak kazał im się ustawić; nie, tam był wybór kolejności i długo się niekiedy zastanawiała, kierując światło latarki na zdjęcia; przy jednych pozostawała dłużej, przy innych krócej, jedne podpalała od razu, inne zostawiała na potem. No i nie był to szereg, lecz dość wymyślna geometryczna figura; gdyby na planie oznaczyć rozmieszczone zdjęcia punktami i połączyć, wyszłaby pewnie gwiazda czy coś o zbliżonym kształcie. I tak to, płonąc, musiało wyglądać z lotu ptaka. Stałem na brzegu Narwi, widziałem skręcające się płachty i podświetlone ogniem ciało Bronki; dość wstrząsająca taka agonia fotografii; pomyślałem, że przecież nie przypadkiem różni jasnowidze, chcąc ustalić miejsce pobytu osoby zaginionej, pierwsza rzecz - proszą o jej zdjęcia, czyli że człowiek i jego zdjęcie muszą być czymś połączeni; i od tej myśli, bardziej niż od wieczornego nadrzecznego chłodu, poczułem dreszcz. Ale milczałem, przez intuicyjny szacunek dla tego osobliwego spektaklu, a w wodzie odbijała się ognista gwiazda, najdłuższym ramieniem sięgając aż po drugi brzeg. Gdy ostatnia fotografia dotliła się, powiedziała "nie ma Bronki" i poszła w kierunku samochodu. Gdzieś w połowie drogi do Warszawy wyjaśniła mi, że nie chce mieć po niej żadnych pamiątek. - Pokłóciłyście się? W ostatnich tygodniach nie przychodziłem na Batorego, więc miałem prawo być nie au courant. Milena spod lekko spuszczonych powiek wpatrywała się w szosę. -Bronka nie żyje - powiedziała cicho. - Myślałam, że wiesz... I rzeczowo poinformowała mnie, że stało się to na jakiejś imprezie na Żoliborzu. -O dwudziestej jeszcze stamtąd do mnie dzwoniła, a potem nażarła się parkopanu i the end. - U mnie się teraz trochę pozmieniało - powiedziała, gdy spotkaliśmy się przypadkowo w Supersamie; "pół godziny do zamknięcia, a mamie przypomniało się, że nie ma na kolację chleba, stąd tu jestem". Milena schodzi z piętra, od stoiska z kosmetykami i bielizną; irytuje się, bo wszystko tam nie takie - tusz w niewłaściwym odcieniu, szampony, że kible nimi myć, puder, od którego dostaje alergii, a majtki dla pięćdziesięcioletnich żon. Demonstruje jako dowód oskarżenia pustą torbę, "tyle miałam kupić, a nie kupiłam nic". Wychodzimy, ona z pustą torbą, ja z chlebem, przy wyjściu stoisko monopolowe, zatrzymała się, poprosiła złotą jesień. To samo w sobie wydało mi się zbytkiem, a za chwilę jeszcze zobaczyłem, z jakiego pliku wyciąga należne banknoty. -Idziesz do siebie? Chciałem wrócić z chlebem via Batory i odprowadzić ją, ale pokręciła głową i wskazała gdzieś w głąb placu Unii. -Idę do taxi - zaakcentowała taxi na drugiej sylabie, niby z francuska; kupiona wódka udawała calvados i Milena była w nastroju, jak gdyby jechała do Francji., Poszedłem z nią kawałek i nagle zdecydowała się nadłożyć drogi do postoju; na Marszałkowskiej jest taka knajpa "Niezabudka", można wpaść na szybką colę. To właśnie tam poinformowała o zmianie w swoim życiu, nie o nowym facecie, bo to nie było żadną godną odnotowania zmianą, ale o nowej, nieznanej sytuacji. -Z boku może wyglądać, że jestem jego utrzymanką, bo jeżdżę samochodem od niego, wydaję jego forsę. Spytałem, co to za jeden, mając na myśli nie tyle nawet personalia, ile rodzaj człowieka, lecz podała po prostu nazwisko; zatkało mnie, bo wtedy jeszcze Chorąży był dla mnie wyłącznie facetem, który Tadexowi obił ryja. - To jest moja podróż w nieznane - mówi cicho i tak, jak gdyby pieszczotą głosu i współgrającego z nim spojrzenia chciała uwieść los. - Lot, rozumiesz? W osiemdziesiąt światów dookoła dnia, w tysiąc gwiazd dookoła nocy... Nie przychodzi jej na myśl, że może przykro mi tego słuchać, zresztą nie jest mi przykro, bardziej dziwnie; dyskretnie odkręciła butelkę i szklanki po coli napełniła calvadosem. Jak blask jej oczu było jasne, że pijemy za Milenę w podróży. W maju zostałem u Jacka pracownikiem; miałem osiemnaście lat, całe dni wolne, bo ta korespondencyjna nauka była w gruncie rzeczy fikcją i zwyczajnie nie wypadało nic nie robić. Mama chciała, bym od września wrócił do normalnej, dziennej szkoły, nawet podjęła rozmowy z kimś, kto zobowiązał się pomóc mi w przyjęciu do Batorego, Reytana czy innego renomowanego liceum. Nie miała, i słusznie, zaufania do obecnej formy mojego kształcenia się, ale stanowczo wyraziłem sprzeciw, bo jakże tak? Ja, człowiek dorosły, mam siąść w ławce i poddać się zwykłemu szkolnemu reżimowi?! Tam chodziłem tylko po materiały, które zadawano - na tak zwane konsultacje; klępy i łysoń zwracali się do mnie per pan, a na korytarzu oficjalnie stała popielniczka; miałżebym to teraz zamienić na palenie w kiblu, uwagi w dzienniczku i "bardzo przepraszam, pani profesor" - tłumaczyłem mamie i znowu rozrastał się świeżymi pędami spór; tym razem jednak nie wyprowadziłem się, lecz by, będąc z mamą w sporze, nie brać od niej pieniędzy, podjąłem pracę. Chorąży miał sklep z artykułami metalowymi oraz warsztat produkujący żaluzje okienne i, zajęty milionem innych rzeczy, szukał kogoś, kto siedziałby tam na stałe. Milena zarekomendowała na to stanowisko mnie i umówiła nas na rozmowę. Pojechałem; sklep i warsztat mieściły się w przybudówce przytulonej do starej kamienicy na Ząbkowskiej; szło się przez małe podwórko, a właściwie zaułek, gdzie stała ławka z jakimiś drabami, wśród nich tym, co był z Chorążym u Tadexa. -Myślałem, że jesteś trochę starszy. Przyjął mnie na zapleczu, które wyglądało jak przerobione z łazienki, nawet z kafelkami na ścianach; tam miał szafę z segregatorami, czyli biuro, skład różnych rupieci, czyli magazyn, oraz wygody w postaci kuchenki i zlewu. Istotnie, wiekiem i wyglądem nie pasowałem tu, gdzie oczywiste skojarzenie lokowało jakiegoś czterdziestoletniego pana kierownika ze swojskim ryłem; ale przecież śniady Chorąży w białym komplecie Levisa nie pasował również; ja nie dorastałem jeszcze do takich miejsc, on zaś dawno z nich wyrósł i dlatego szukał zastępcy-następcy. Choć nie pasowałem, usadził mnie za stołem, poczęstował kawą; wśród przedmiotów, które na tę okazję uprzątnął z blatu, moja uwaga zarejestrowała książkę Jasienicy; najwyraźniej, nim przyszedłem, czytał Polskę Jagiellonów. -Boję się, żeby ci nie weszli na głowę. Miał na myśli klientów przyjeżdżających po żaluzje, głównie rzemieślników z branży wnętrzarskiej - później zorientowałem się, że to faktycznie szemrane typy - oraz własnych pracowników, których bez wyjątku uważał za złodziei. -W razie co pomoże ci któryś z chłopaków, bo zawsze jednego tu zostawiam. Ci z ławki to byli jego pretorianie; chodzili z nim w Pragę, gdzie Chorąży załatwiał prawdziwe i poważne interesy, jeden zaś zostawał tu, na straży tego drobnego, ale legalnego, i skoro miał mi służyć pomocą, to znaczyło, że zostałem przyjęty. To był pierwszy dzień mojego roku - ponad roku -z Jackiem Chorążym. Nad ranem - pewnie piąta była, bo o tej godzinie w marcu świt - po którejśnastej z nim nocy stanęła przy oknie; w rozstępach mgły majaczyła drewniana konstrukcja, jakby w słup ustawione werandy; niby pizańska wieża chyliło się to i garbiło, najwyraźniej odrywając się od murowanej reszty i ciągnąc ku upadkowi cały budynek. Spytała, kto tam mieszka, a mężczyzna, z którym przed chwilą się kochała, wstał z tapczanu i przygarniając do muskularnej klatki jej ciekawość, powiedział, że Joho z rodziną; rzucił kilka zdań po cygańsku. -Znasz kogoś, kto ma kumpla Cygana? Mówię, że kiedyś przelotnie poznałem F., który przyjaźni się z cygańską poetką, ale Milena wzruszyła ramionami, że to zupełnie nieporównywalne - szukać folkloru i być samemu folklorem, "chwytasz różnicę?"; zresztą jej Jacek, Jac - jak go ostatnio nazywa - na swojej Pradze i ze swoim Joho to coś owiele więcej niż folklor, to osobny świat po tamtej stronie rzeki, którego ani się domyślała. Usiłuje inteligentnym odwołaniem retuszować prawie pensjonarską ekscytację: - To coś, jak Południe Faulknera, rozumiesz? Targowa, Ząbkowska, Kawęczyńska to dla niej legendą i tajemnicą umalowana druga Yoknapatawpha, a on sam niby jakiś pułkownik Sartoris. Zgadza się, to jej wrażliwość, jej ubóstwiana literatura, ale przecież całego zachwytu nie byłoby, gdyby wcześniej nie zafascynował sam ten człowiek; inny mógłby otaczać się i setką Cyganów, a na Milenie nie zrobiłoby to wrażenia. Dziwne, choć jestem facetem, chyba ją rozumiem i coś z tej fascynacji podzielam; Cygan Joho, prawie sobowtór Dustina Hoffmana, nawet tak jak Szczurek z Nocnego kowboja ciągnący kaleką nogę. - Miał dziesięć lat, kiedy przejechała go ciężarówka - wyjaśnia mi Chorąży i dodaje, że Joho może i słabo biega, ale w bójce jest bezkonkurencyjny; nawet on sam bałby się do niego wystartować. Lecz to teoria tylko, do zwady między nimi nigdy nie doszło i nie dojdzie, są jak Winnetou i Old Shatterhand, biały i jego cygański brat, choć u Chorążego też podejrzanie śniada cera. -Sam mógłbyś być Cyganem - powiedziała, gdy odeszli od okna, by znów się kochać. Joho jest dla mnie egzotyczny, ale jednocześnie straszny; urazisz, nadepniesz na odcisk, a pchnie nożem; nie trzeba być wielkim psychologiem, by to z pozornie rozmarzonych oczu wyczytać. I nie mniej straszni są ci, którzy przesiadują na ławce przed warsztatem: Saszka, czyli ten, co pomógł obić Tadexa, a także Brimbul, Kolor, Maestro i facet o cudacznej i przydługiej ksywce - Michał Strogow kurier carski (wtedy w telewizji szedł serial o przygodach Michała Strogowa). Gwardia Chorążego to nie najemnicy, tylko kumple; z podwórka, z ulicy, z kryminału, gdzie spędził coś około trzech lat; podziwiają go i są mu wierni, bo czują, że on tu pan i na niego należy postawić; po co mu są, nie wiem i wiedzieć nie chcę, ale na pewno bez potrzeby się nimi nie otacza; widać ochraniają jakieś jego biznesy, jakiś obrót gotówki. Chorąży jest postacią znaną w okolicy, ma rozliczenia z kupcami z bazaru, z kelnerami z pobliskich knajp, a nawet z cinkami, co stoją przed Peweksem; także z Cyganami. Kiedyś przed warsztat zajechało trzech cygańskich tuzów, a on zamknął się z nimi na zapleczu i przez wiele godzin przy wódce konferowali; Joho też po chwili przykuśtykał. Siedziałem od frontu, zajrzał, przywitał się i spytał, czy u Jacka są Cyganie; było jasne, że to on nagrał kontakt. - Postaraj się wybić mu z głowy to całe kombinowanie; mnie nie posłucha, ale ty, córcia, masz na niego wpływ, on przecież taki w tobie zakochany... Po mojej mamie o nawrócenie syna prosi Milenę matka Chorążego. Lubi ją przy tym i szczerze, po proletariacku dumna jest, że jej Jacek ma dziewczynę, która pięć obcych języków zna, pochodzi z inteligenckiej rodziny, a przy tym - Milena w swej próżności chętnie powtarza słowa pani Chorążyny: "Ty, córcia, mogłabyś w filmach grać, przecież ładniejsza jesteś od Poli Raksy i tych innych". - Znasz, Lenka, moją teorię, że czego nie zrozumieliśmy, tego nie było, przynajmniej dla nas, a zatem czy nie lękasz się, że nie wiedząc o Jacku wszystkiego i w związku z tym do końca go nie rozumiejąc... Milena owszem, lękała się wtedy, lecz ta obawa nie fruwała na filozoficznych skrzydłach. Była z facetem, który obok tajemnic urokliwych miewał niebezpieczne; może one również ją fascynowały, ale i jakiś lęk ssał, i to prawie od samego początku; gdy patrzyła z jego pokoju przez okno na ruderę, gdzie mieszkają Cyganie, i czuła się trochę jak córka pastora, co uciekła z Billym Kiddem; nie w tym rzecz nawet, że miała skrupuły, z kim może przestawać, a z kim nie. Siwy i inni z Krakowa też były przecież niezłe skurwysynki, ale ich rodzaj skurwysyństwa ogarniała, przewidując możliwe skutki, tu zaś miast jasności była ciemność, z której wykluć się mogło wszystko, w tym najgorsze, czyli utrata Jacka -aresztowanie, śmierć w wyniku dintojry, te rzeczy. Pił z Cyganami, a ja obsługiwałem jego legalnych klientów; za ścianą po licznych okrążeniach wyszli wreszcie na prostą i podnieceni tym, jak również alkoholem, mówili coraz donośniej i coraz więcej słyszałem, jakby ktoś podgłośnił radio. Padały sumy, imiona, a ja bałem się, że to słyszę, i podziwiałem go, że taki rozluźniony, wolny od strachu, bo ma w kieszeni dzielnicowego i pół komendy z Cyryla; korupcja to był zresztą jeden z jego ulubionych tematów. Kiedyś, opowiadał, omal nie wpadł przy głupiej kontroli drogowej z mnóstwem papieru fotograficznego, którego używał do produkowania świętych obrazków; rzecz się działa przed laty, ale mocno utkwiła w pamięci, tłukł seryjnie te obrazki ze wspólniczką i mieli złotą żyłę, choć oczywiście proceder nielegalny i, "ten pies to wywąchał, a co gorsza, okazał się służbistą i normalnie musiałem go błagać, żeby wziął trzydzieści tysięcy; jedyny raz w życiu błagałem kogoś, żeby przyjął forsę, i myślałem, że to sen". Wcześniej, jako dwunastolatek, wchodził z dachu przez okno do zaplombowanego przez milicję mieszkania; przy pierwszej rewizji niczego nie znaleźli, ale mogli przy następnej, więc lepiej było wynieść stamtąd te dolary, tysiąc pięćset papieru, wtedy straszna forsa; wspólnik jego ojca podpuścił gówniarza. Wpadł, gdy swoje zrobił i wlazł z powrotem na dach, gdzie oni już czekali i cały czas obserwowali jego karkołomną akcję; przewiskali, wytrzęśli spod kurtki dolce i zaproponowali podział fifty-fifty. - To rozumiem, uczciwy układ, nikt nikogo nie musiał błagać. - Ojciec wiedział, że ten facet daje ci takie zadanie? - A skąd, miał potem do tego Olka straszne pretensje, że ryzykował moje życie. Ojciec Jacka i ów Olek to nie byli jednak, jak można by wnosić z opowieści, przestępcy, lecz po prostu drobni biznesmeni z Pragi, których do łamania prawa zmusiła komuna. -Wszędzie na świecie ludzie wchodzą normalnie drzwiami, a tylko u nas trzeba oknem z dachu - mówi, widząc rzecz symbolicznie. Dodaje, że na Zachodzie też nie wszystko okay. Był, zobaczył, zjeździł Amerykę wzdłuż i wszerz. -Narkomani, nieroby na socjalu, chłopaki ze strachu przed Wietnamem srają w gacie i zgrywają pacyfistów... Najbardziej bawi go, że pewien amerykański profesor wysłał swoją córkę na nauki do Charliego Mansona. -I jeszcze dał jej list polecający... "Ja, profesor uniwersytetu, psycholog, socjolog i filozof proszę, byś ją uduchowił, gdyż zbyt silnie ulega wpływom cywilizacji konsumpcyjnej"; brat mi pokazał gazetę, gdzie to przedrukowali. Sporo czyta, głównie powieści historyczne i popularne książki w rodzaju Jasienicy, ale trzon jego, niekiedy zaskakującej, wiedzy to rzeczy zasłyszane. W więzieniu siedział z facetem, który osobiście znał Ossowieckiego i był świadkiem, jak Ossowiecki odnalazł czyjś grób; Sołżenicyna nie czytał, ale pijał ze staruszkiem, którego w latach czterdziestych wywieźli do gułagu; ze mną rozmawia o stylu pracy mojej matki i dopytuje się, czy tworzy systematycznie, czy tylko w przypływie natchnienia. - Własnego ojca o tyle rzeczy mogłem spytać, a nie zdążyłem - powiada z żalem. - O AK, o Powstanie... Przecież teraz nie pisze się o tym prawdy. - Długo byłeś w Stanach? - pytam, bo tyle tych jego historii, że coś już iskrzy w chronologii. - Rok. Andrzej mnie zaprosił. Imię brata wymawia jakoś bez nabożeństwa - to ten starszy, lepiej wykształcony i generalnie lepiej ustawiony brat; w latach sześćdziesiątych skończył politechnikę, i wtedy przyszedł list z Ameryki od Aronka, któremu ich ojciec parę razy pomógł i który, gdy stał się wielkim Aronem Z., nowojorskim adwokatem, nie zapomniał i postanowił w rewanżu dać pierworodnemu z tej polskiej rodziny szansę startu. Andrzej skorzystał i jest dziś inżynierem w Motoroli czy czymś podobnym, a nadto handluje nieruchomościami. -Ale na pogrzeb ojca nie ruszył ze Stanów tyłka. Jacek wpada w irytację. - Ja momentalnie wróciłem, jak tylko dowiedziałem się o chorobie, a on miał akurat dobrą pracę i bał się stracić. Zresztą, Andrzej już prawie nie umie po polsku - kończy z lekkim smutkiem, że też i ojciec, i ojczyzna tak niewiele dla kogoś znaczą. Tak jak Milena mam rozszczepioną wizję Jacka; tę podwójność jak na dłoni dostrzegłem tego dnia, kiedy wykryłem, że jeden z jego pracowników robi żaluzje na lewo, czyli na czyjeś, nie przechodzące przez moje ręce, zlecenie. Chorąży kursował w tym czasie między bazarem a Peweksem, więc czując się w psim obowiązku donieść, powiedziałem o tym Michałowi Strogowowi kurierowi carskiemu i on natychmiast zrobił śledztwo. Chłopak był w moim wieku i popłakał się od bicia i różnych obscenicznych pogróżek, mnie Michał Strogow pochwalił za czujność, "zawsze mi o takich rzeczach mów, małolat", a prawie to samo powiedział po powrocie szef, po czym wywalił mojego rówieśnika z roboty. -Masz moralną rozterkę? - zaskoczył mnie po kilku godzinach, widząc, żem markotny. Skinąłem głową. - To właśnie w tobie cenię, Witek - powiedział, a między wierszami było, że powinienem odwzajemniać; przecież taki Michał Strogow kurier carski jeno obśmiałby moje skrupuły; a zatem on, Chorąży, jest z innej gliny, podobnej do tej, z której mnie ulepiono. Milenę widywałem wtedy rzadko; do sklepu i warsztatu nie przychodziła, bo po co; domyślałem się, że mieszka, lub prawie mieszka, u niego na Kawęczyńskiej, jako że telefon w jej mieszkaniu od dłuższego już czasu nie odpowiadał. Przyszła do mnie w któreś niedzielne popołudnie z basenu, w białej, skąpej sukience, na brąz opalona; w takich momentach ból, że nie jest już moja, łagodziłem dumą, że kiedyś przecież była; wypiliśmy kawę, posłuchaliśmy na jej życzenie The moon of Alabama, rozmowa niespecjalnie się nam kleiła; "dasz się porwać na godzinkę?", spytała i w samochodzie wyjaśniła mi, że chce, abym zobaczył pewną wystawę. Nie wiedziałem, jaka szczególna wystawa może być w Pruszkowie, bo tam mnie zawiozła; zaparkowała przed tamtejszym domem kultury. Pomyślałem, że to typowy jej kawał, bo tam właśnie obchodzono tydzień czy miesiąc walki z alkoholizmem i zgromadzono na sali wszelkie eksponaty mające od pijaństwa odstraszyć - plakaty, zdjęcia, wyjątki z podręcznika neurologii i psychiatrii. Opisano tam objawy majaczenia drżennego i psychozy Korsakowa; "Lenka, ja ostatnio prawie nie piję", ale odpowiedziała, że to nie o mnie chodzi, i szła tajemniczo, a ja za nią; ,Ałgokol priczinoj psi-chiczeskoj inwalidnosti", ostrzegał sowiecki plakat, "On pije, a my za to płacimy" - oburzał się plakat, nasz - polski. Tak doszliśmy na sam koniec wystawy i tam dopiero się zatrzymała. -Patrz! Ale to nie ja patrzyłem, lecz, on na mnie. Straszna twarz, właściwie już nieczłowiecza, bo okaleczona przez odrażający animalizm; człowiek-pies, człowiek-małpa, człowiek--wieprz, z oczami szklanymi jak u trupa, a jednak zagapionymi natrętnie gdzieś przed siebie; a ten ryj i ślepia wyłaniały się z fioletowej mgły, która wszędy zawisła; rachityczne drzewka, kontury jakiejś szopy w tle; wszystko oblane fioletem, który im bliżej narożnika, tym był intensywniejszy, tam bowiem jego źródło - butelka z fioletowym płynem, jak lampa oświetlająca cały obraz. - Dynks - mówi Milena cicho i uroczyście. Nie zrozumiałem. - W żargonie: denaturat, tak nazwał ten obraz. Nie pamiętam, czy pokazała mi, czy sam dostrzegłem na płótnie podpis "Jacek Chorąży". Gdy wychodziliśmy, zachowywała się trochę jak ludzie, którzy po komunii wstają od ołtarza, ale w holu wypisano hasło "Alkohol zabija powoli" i mijając je, Milena Hrabicz uczyniła w swym nastroju przerwę. -Co robisz? - chciałem złapać ją za rękę, że obciach, że nie wypada, ale flamaster w jej dłoni był szybszy. "Mnie się nie spieszy" - dopisała. Po czym znów zapadła się w siebie. Potem byłem pierwszy raz w jego mieszkaniu; zajmował sam dwa ogromne, wręcz kolosalne pokoje. Kupił to stosunkowo tanio, bo na Pradze, a jeszcze w starym budownictwie i takim sąsiedztwie ceny niskie; zatrudnił murarzy, malarzy, sztukatorów; zrobili z tego nowobogackie cacko z rozetami i łukami w stylu mauretańskim, gust Chorążego bowiem, niby okręt bez busoli, błądził niekiedy i dryfował. Ale jak we wszystkim, co z nim związane, i tam był kontrast, jako że w tym właśnie wnętrzu wisiały jego obrazy, rysunki i szkice; może nie arcydzieła, ale na pewno nie przez estetycznego ignoranta stworzone ekspresyjne grafiki, sentymentalne akwarele i obrazy olejne; a na wszystkich stara Praga i jej ludzie: handlarze z bazaru, dziewczyny - proletariackie anioły, którym, jak w wierszu Gałczyńskiego, faceci zdają się grać na mandolinach, i podwórka, mnóstwo podwórek, jakby grot w zmurszałych skałach secesyjnych kamienic, z ich podziemną fauną, a więc kurwą, dynksiarzem i kimś w rodzaju Michała Strogowa kuriera carskiego. Jest też autoportret - przedstawiony z profilu Chorąży patrzy przez okno na przeciwległy dom, którego dewastacja ekspresyjnie podkreślona, nadrealistycznie groźna; człowiekowi w okno zagląda monstrum, on wszakże bez lęku odejrzał mu jak artysta, a nawet z lekką wzgardą się uśmiechnął; właśnie tak jak Chorąży często się uśmiecha. Otworzyła mi Milena; gestem ręki pokazała, bym szedł za nią, bo mieszkanie wielkie, zgubię się, a ona tu jest u siebie i czuwa, żebym do właściwego pokoju trafił. To właśnie tam były jego obrazy i grafiki oraz na wysoki połysk zrobione rzemieślnicze podróbki stylowych mebli. Wskazała mi krzesło z wysokim, rzeźbionym oparciem, które zwieńczał pozłacany amorek; na stole czekały już kanapki z lepszą wędliną, połamane kawałki amerykańskiej czekolady i obfitość tego, co zabija powoli. Nie usiadłem, spacerowałem wkoło, oglądając jego twórczość, na adapterze Philipsa czy Grundiga obracała się płyta Beatlesów; pani domu była w czarnych, obcisłych sztruksach i symbolicznej bluzce, pan zjawił się po chwili, pachnący płynem po goleniu; marynarkę poprawił, krawat poprawił, podał mi rękę. Wyraźnie speszyło go, że patrzę; jak gdyby wszystko, co wisiało na ścianach, brało się z jakiejś jego wstydliwej słabości.? - Masz talent - powiedziałem z tremą, bo nigdy nie nauczyłem się swobodnie zwracać do Chorążego per ty. Na domiar złego nie przyszło mi do głowy nic sensownego, poza oczywistością, która brzmiała jak grzeczny komunał; oczywistością, bo nawet zupełny laik dostrzegłby, że on talent ma. Lecz on miał tremę jeszcze większą niż ja. -Nie wiem... Lubię w wolnych chwilach... Nawet należałem kiedyś do sekcji w domu, kultury. Ale do tego trzeba... - poszukał słów - skupienia, przełączenia mózgu na inne myśli. W puszce chłopaki opowiadali mi o dziewczynach, miastach, ulicach i knajpach, a ja im to wszystko rysowałem, żeby nie zapomnieli wolności. Zarejestrowałem, że Milena patrzy na niego w sposób zupełnie dla siebie i swoich oczu nietypowy; przywykłem znajdywać w jej spojrzeniu ironię, lęk, determinację, czasem dziecinny i jakby nieco chorobliwy zachwyt i niemal zawsze napięcie. Teraz gdy tego zabrakło, oczy Mileny wydawały się puste, nieme. -Czasem dawali zdjęcie albo pocztówkę, ale głównie opierałem się na ich słowach, jak ci graficy od portretów pamięciowych. I dopiero po chwili dotarło do mnie, że tak nie jest, jako że na dnie jej wzroku nieśmiało pierwsze kiełki wypuszcza, bo ja wiem, jak tę roślinę nazwać? Zaryzykuję: serdeczność. -Mileno, mówiłaś Witkowi? Siadamy do stołu; Chorąży jest wirtuozem w nalewaniu czy - jak sloganowo mówi - polewaniu; w ułamku sekundy jednym ruchem trzy kieliszki napełnił; równiusieńko, nie za mało, nie za dużo, kropli na obrus nie roniąc. Pokręciła głową; nie mówiła, nic nie wiem, ale za chwilę się dowiem, najpierw trzeba tylko wypić, a że pusty kieliszek rzecz smutna, więc znów wirtuozerski numer. Zmieniła się przez ostatnie miesiące: rysy twarzy wyostrzone i uroda też ostrzejsza, trochę w młodopolskim typie, a na pewno dojrzalsza, doroślejsza i - szukam określenia -bardziej uduchowiona, czy może: lepiej odzwierciedlająca psychikę, niby to któreśnaste zdjęcie w cyklu studium twarzy, z którego fotografik jest wreszcie prawdziwie zadowolony; od Mileny ładniejsza może być tylko ona sama. Mówię jej to, a oni oboje się uśmiechają. - Żenię się z tą małą - powiedział Chorąży. - Dwudziestego października. Cisza, tylko Beatlesi, Bang, bang, Maxwell siluer hammer... Rzeczywiście, młotkiem dostałem w łeb, Milena - dziewczyna, siostra, przyjaciółka, moja Lenka - wychodzi za mąż; ślub, ja tam byłem, miód i wino piłem, koniec bajki, bang! bang! A nadto, choć na drugim planie, dociera do mnie, że sytuacja jest trochę niezdrowa, przecież bądź co bądź - spałem z nią, a teraz robię za przyjaciela domu, któremu radośnie swą nowinę obwieszczają. Niezdrowe jest to, że nie mogąc zatrzymać Mileny przy sobie, przedłużam seans przy pomocy innych, z którymi kocha się, żyje i za których wychodzi za mąż. Po latach wymyślimy nawet taką paskudną grę. Chorąży ma na twarzy spokojny uśmieszek, bo dla niego to wszystko, co robiła wcześniej, w tym ze mną, zdaje się równie bez znaczenia jak dziecięce zabawy w doktora; dopiero on jest pierwszym mężczyzną Mileny. I patrząc na nią przy nim, przyznaję, że ma rację. -Po ślubie chcemy się wynieść z tego miasta. Jac buduje dom pod Jaktorowem; będziemy mieli stadninę, wiesz? Skąpa bluzka odsłania opalony brzuch Mileny; dom, konie, Jaktorów? Gdzie mi przepadnie? -Doszliśmy do wniosku, że poprowadzisz tu w Warszawie niektóre nasze sprawy. Infantylnie zaborcza, podwójnie zaborcza: nie dość, że jego sprawy anektowała do wspólnoty, to jeszcze ja muszę stosować się do jakiegoś wniosku. -Chcesz być kierownikiem warsztatu i sklepu? - pyta Chorąży. - Przez cztery miesiące, myślę, wciągnąłeś się na tyle, że chyba potrafiłbyś. Dzielilibyśmy się zyskiem fifty-fifty. Wiedziałem, jakie pieniądze zostawiają u niego klienci, więc szczęka mi opadła; nawet dziesięć, co ja mówię> nawet pięć procent uczyniłoby mnie facetem nadzianym, a on proponuje podział na pół. Mój ojciec zarabiał wtedy nie więcej niż dychę, a ja miałbym dwadzieścia razy tyle! Dziennie prawie cała ojcowska pensja! Jak Chorąży zacznę palić marlboro, pić trunki z Peweksu; jak krakowscy kumple Mileny będę hulał w nocnych barach orbisowskich hoteli, może wręcz, jak sam Siwy, kupię porsche. Serio, taki gówniarz i prymityw przemówił wtedy we mnie. A następnie z tej podwójnej okazji, ich i mojej, piliśmy do białego dnia. W pewnym momencie Chorąży powiedział o wyspie, która zatonęła, planecie, co się rozpadła - dokładnie nie pamiętam - w każdym razie o jakiejś przez katastrofę unicestwionej cywilizacji. Jeno nieliczni ocaleli i rozproszeni żyją pośród zwyczajnych ludzi; obcy, odmienni i głęboko nieszczęśliwi; nie jest im łatwo, z samego rachunku prawdopodobieństwa, odnaleźć się, spotkać w tłumie, lecz gdy już taki traf się zdarzy, rozpoznają się bezbłędnie i wtedy - złoto do złota, swój do swego po swoje. Ta koncepcja to na pewno banał, już wtedy, osiemnastolatek, znałem przynajmniej dwie podobne - u Słowackiego, a przede wszystkim u Prousta, który widział w homoseksualistach niedobitki z Sodomy i Gomory, a pewnie takich mitów są dziesiątki, więc - jak powiadam - miałem poczucie banału, kiedy to mówił, lecz banału pociągającego - w jego ogromnym jak teatr pokoju, z letnią nocą za oknem i dobrymi skrzatami flaszek na stole. Objął Milenę, która była w tamtym kraju córką króla, on zaś dowodził gwardią. Oświetlał ich punktowo kinkiet i dotarło do mnie, że rzeczywiście urodą dystansują wszystkie znane mi pary tego świata. Mówili oboje o snach i wizjach, w których ujawnia się im tamta zaprzeszłość; wszystko było mocno erotyczne, bo spotykali się w "jakichś ogromnych salach z freskami, niby łaźniach" i nieodmiennie - jak to w zamierzchłych czasach - półnago. - A ty byłeś tam chłopcem, który usługiwał w świątyni. Milena uśmiecha się do mnie z jego objęć. Dowodził gwardią i to księżniczkę musiało rajcować. Kiedyś wracali spod tego Jaktorowa i zatrzymali się w jakimś zadupiu na kolację. Akurat był dansing i do Mileny przyczepiło się kilku miejscowych. Stało się to, kiedy już stamtąd wychodzili; oni oraz Saszka i Joho, których zabrał, by pomogli stawiać w Jaktorowie ogrodzenie. Wiedziała, że tych kilkunastu pijanych rozbiera ją wzrokiem i w myślach gwałci na wszystkich stolikach knajpy, nawet wyleźli za nią i za tymi rojeniami do holu; mogła szybko wyjść, ale zatrzymała się przed lustrem poprawić włosy i robiła to dostatecznie długo, by obok swojego odbicia ujrzeć odbicie trzech roznamiętnionych ryjów. Któryś szarpnął ją za płaszcz, obrócił i wychrypiał, że muszą zatańczyć; Jacek i jego kumple byli o kilka metrów, spokojnie na niego wskazała i powiedziała, że jest tu z chłopakiem. -Każdy chłopak to apropak - zanucił jeden z nich, a słowo to leksykony gwary przestępczej objaśniają sprzecznie. Dla Saszki wszakże sprzeczności nie było, podszedł, odchylił się i strzelił ze łba; trafiony-zatopiony, reszta wycofała się do sali; już wsiadają do mustanga, kiedy przed knajpę wylewa się powracająca fala; jedni dzierżą obtłuczone flaszki, drudzy w skłonach i prysiudach szukają kamieni; Chorąży rusza, więc tylko bluzgi ich odprowadzają i garść żwiru w tylną szybę na dowidzenia. Milena czuje, że Saszka oczekuje pochwały, więc mówi mu coś w stylu, że nieźle tamtego załatwił, a wtedy Jacek uśmiecha się znad kierownicy. -Sasza skończył cztery klasy, ale na coś jego głowa się przydaje. I wszyscy trzej rechoczą, a - o dziwo - Sasza najgłośniej. Nim umilkli, zauważyła brak rękawiczek. Były cienkie, skórkowe, na wczesną jesień, Milenie ostatnio strasznie marzną dłonie, więc jak tu bez nich. Musiała zostawić przy tym lustrze. -Jac, nieważne, kupię sobie...? Niepotrzebnie powiedziała o rękawiczkach, już teraz tego nie odkręci, nie zatrzyma mechanizmu, który uruchomiła; spojrzeli po sobie, bez słów znajdując porozumienie, i Chorąży prawie przed maską jadącego naprzeciwko żuka wykonuje nawrót i przez ciągłą linię przeskakuje na drugi pas; nie wyperswaduje mu; choćby błagała, wróci do tej knajpy. Parkują w pewnej odległości, ale wyraźnie słychać muzykę dansingu i jakby posmutniały od rutyny głos wokalisty Ramaja ku-ku-ku ramaja! -Sasza, zostajesz z małą w bryce, Joho ze mną! Ku-ku-ku ramaja! Jeszcze nikt w życiu nie nazwał jej małą, nie wie, czy ma się obrazić; on jest w swoim żywiole i dlatego bezwiednie używa swej prawdziwej mowy; idzie do saloonu niedbałym, westernowym krokiem, za nim, kuśtykając, podąża dziki, ciemny brat. -Sasza, idź z nimi. Kręci głową - chciałby, ale ma jej pilnować. - Gdyby jeszcze był Maestro, Michał Strogow i Kolor. Uśmiecha się błogo na wyobrażenie masakry dokonanej przez taki skład. - Saszka, ale ich nie ma, rozumiesz?! Poszli tylko we dwóch, a tam siedzi piętnastu bandytów! - Poradzą sobie. Wzrusza ramionami, bo przecież prawdziwi bandyci są tylko na Ząbkowskiej, a reszta to nieudana podróba. Wtedy otwiera drzwiczki, wyskakuje, biegnie. -Dziewczyno, wracaj! Dziewczyna nie słucha, nie wraca, jest już w środku, już minęła hol i stoi na progu sali dansingowej; "Miała szesnaście lat, pragnęła poznać świat" - śpiewa wokalista gruby jak wieprzek, ale nikt tam nie tańczy, parkiet pusty, jak arena przed walką. Milena widzi plecy samotnie naprzeciw sali stojącego Jacka i jej palce zaciskają się na framudze drzwi, jakby chciała zdrapywać farbę; Joho konferuje o czymś z barmanem, a Chorąży czeka na niego pod obstrzałem spojrzeń. Barman jest tu swój, ale ten Cygan jakby go zahipnotyzował, zresztą nim tamci się ruszą, dziesięć razy zdąży wypruć flaki, bo widać, że zna tę robotę na wylot - barman nie myli się w podobnych sprawach - tedy mięknie i dyskretnie pokazuje kogoś czy coś; Joho dziękuje skinieniem głowy; idzie do Jacka przekazać barmanową wskazówkę. - Jac! - krzyknęła, ale zagłuszyło ją "Miała szesnaście lat", a w następnej minucie Chorąży z kopa wywalił stolik wraz z załogą; czyjeś nogi i ręce, kłąb okropny na podłodze, od innych stolików wszyscy wstają, lecz gubi ich moment niezdecydowania; już za późno, bo Chorąży trzyma zakładnika, klezmery cichną i Milena słyszy wyraźnie jego głos: -Jak który wystartuje, możecie go pochować... Trzyma coś w dłoni, Milena nie identyfikuje przedmiotu, ale to on sieje strach; aż nagle na czoło występuje jakiś starszy rangą, bierze od kogoś jej rękawiczki i kładzie na stoliku, a kohorta na znak zawieszenia broni cofa się; "koniec, są lepsi" - zdaje się mówić gest przegranego wodza. Dopiero kiedy przechodził przez te drzwi, spostrzegł jej obecność. - Co tu robisz?! Miałaś być w samochodzie! - Jac, nie! Zasłoniła się, przekonana, że rąbnie ją w twarz, ale on tylko chwycił za ramię i do bólu ściskając, wyprowadził na zewnątrz. -Saszka, kurwa twoja mać, jak jej pilnowałeś?! - Człowieku, jej nie upilnujesz. Ona sama by tu wszystkich napier... - poprawił się - ...pobiła. Uśmiech Chorążego, przechodzi mu złość; gdy wyjeżdżają na główną drogę, kładzie na jej kolanach rękawiczki i ona natychmiast naciąga je na dłonie, które nie będą już tej jesieni marzły; świat jest piękny. Opowiedziała mi to u siebie na Batorego, gdzie już nie ma balang, transatlantyk osiadł na mieliźnie, a może zawinął do portu. - Zachowałaś się jak nadobna Marta. - Jak kto? , - No ta, co rzuciła rękawiczki między drapieżniki i kazała rycerzowi przynieść. Nie znasz tej ballady Schillera? Nie znała, więc przytoczyłem z pamięci; lubię Rękawiczkę i to dało się wyczuć w moim głosie. - I więcej nie wrócił - powtórzyła ostatnie słowa i dodała, że spodobał jej się opis bestii. - Taki obrazowy, lakoniczny, fajny... Później dzwoniła do Krakowa. - Dzień dobry, mamo. To ja, Milka. Może źle było słychać, a może głos córki zaskoczył Danutę Wierę, bo to - zdaje się - był pierwszy po wielomiesięcznej przerwie telefon do niej. -Dziękuję, dobrze. - To pewnie odpowiedź na pytanie o zdrowie i ogólną sytuację. - No, do tej korespondencyjnej - okłamuje matkę, demonstrując mi strapioną minę. - To niedopuszczalne tak kogoś męczyć, że aż przymuszać do łgarstwa; po drugiej stronie kabla wyraźny zamiar drążenia tematu, ale Milena przecina: - Mamo, wychodzę za mąż... W październiku, dwudziestego. Było to nieporozumienie, matka spytała bowiem nie o datę, lecz który to miesiąc ciąży; nie doszło z żadnej strony do rzucenia słuchawką, ale rozmowa skończyła się nijak. Po godzinie był dalszy ciąg. Tym razem, przetrawiwszy informację, zadzwoniła matka i - jak zrozumiałem - zapraszała narzeczonych do złożenia w Krakowie wizyty. Lenka zrobiła gest "takiego wała", grzecznie wymawiając się brakiem czasu; zapewniła, że niezależnie od telefonu wyśle zaproszenie ze wszystkimi szczegółami, gdzie i o której, iliczy, że mama będzie; Danuta Wiera odpowiedziała chyba twierdząco. Między telefonami przyszedł O'Brien, jakiś taki nabzdyczony, jakby właśnie przegrał w swoje ukochane i grubą ambicją podszyte szachy, przywitał się ze mną niechętnie, bo zdaje się moja obecność zaskoczyła go i zirytowała do reszty; chodził po pokoju z gniewną miną, aż Milena - której starczy raz usłyszeć i już pamięta - powiedziała parafrazą z Rękawiczki, że "pokój dokoła obiega, topiąc wzrok jaszczurczy, wyje i burczy". Podmiotem w tym zdaniu był O'Brien. Spojrzał na nią, rozbawioną własnym dowcipem. - Na swoim ślubie też będziesz pijana? - spytał, a ona radośnie odrzekła: "jasne". Nie dla przekory, lecz dlatego, że ślub poplątał jej się najpewniej z weselem; ślub, weselisko - po iluś tam drinkach nie rozróżnia się takich niuansów. Uznali oboje, że jako kierownik powinienem mieć prawo jazdy, więc zapisałem się na stosowny kurs, wcześniej jednak Milena postanowiła, że sama da mi kilka lekcji. W niedzielny poranek pojechaliśmy jej fiatem na plac przy stadionie, pokazała mi abece - co to sprzęgło, hamulec, gaz i jak przełączać biegi, a kiedy już trochę potrenowałem, kazała mi przesiąść się na miejsce kierowcy. - Pierwszy raz w życiu siedzę za kierownicą - powiedziałem i wtedy równocześnie do nas obojga dotarło, że to mój drugi debiut z nią; i w pewnym sensie następny etap pasowania mnie na mężczyznę; uśmieszek w prześlicznych oczach. - Widzisz, jaką masz instruktorkę. - I dodaje, że mam farta, bo w obu tych rzeczach jest niezła: - A przynajmniej mam wprawę. Z pobłażliwą ironią przygląda się moim kończynom, zagubionym w trójkącie bermudzkim gazu, sprzęgła i skrzyni biegów. Czy Milena Hrabicz jest taką naprawdę superkochanką, za jaką sama się uważa, czy istotnie ma ten talent, o który zazdrośnie podejrzewa ją Magda M., moja pierwsza żona. -Pewnie po prostu była lepsza od innych pańskich partnerek - powie doktor Cz., znany, modny seksuolog, gorszyciel maluczkich, w jakimś momencie mój opiekun. Taka jest o Milenie zgodna opinia; nawet Kuba, który właśnie przyszedł oddać moją część zysku ze wspólnego biznesu, uważa, że choć zrobiła mi kuku, to przynajmniej nieźle użyłem. Przyjmuję Kubę bez krępacji, nie wstając z dywanu, do czego on się już przyzwyczaił; w radiu wywiad z Jackiem Kuroniem, kwiecień 89 roku; nowe idzie, ja leżę. Owidiusz nazwał to ars amandi; dziś mówi się nawet o sztuce erotyki, i to jest oczywiście mocna strona Mileny; niepowtarzalny klimat randek, zbliżeń z nią; właściwie każda noc to był jej popis - odpowiednie słowa, modulacja szeptu, dotyk mistrzowski, czas bezbłędnie obliczony, iżby każdej pieszczoty było w sam raz; i te wcale niedrugorzędne detale, jako żywo kojarzące się z seksem płatnym, różne striptizy, masaże, tańce brzucha. Chwilami wyobrażałem sobie, że ona to bierze w cudzysłów: udaję taką, by cię mocniej wzniecić - tak czasem mówiła: "wzniecić" - ale chyba nie, na pewno nie. Milena po prostu wiedziała, że już wieki temu różne gejsze-bachantki-hurysy w szczegółach to wszystko dopracowały i przećwiczyły i ona niczego nowego nie wymyśli, więc najbezpieczniej kopiować wzór; tym bardziej że sama ma ciało bachantki-hurysy-gejszy i naśladownictwo wypada udatnie. Tyle że ars amandi, jak sama nazwa wskazuje, jest czymś sztucznym - Niekoniecznie - próbuje polemizować Kuba, który choć lekarz, nie zna łaciny, więc nie chwyta rozumowania; być może jego rozsądek jest przed lingwistyką, nad nią góruje, a już na pewno Kuba góruje nade mną doświadczeniem. - Porównywałeś kiedyś baby do potraw? - Nie, nigdy. Czy to twoje nowe zboczenie? - Posłuchaj, Milena to danie tak bogato, ostro i aromatycznie przyprawione, że chwilami miałem wątpliwości, czy aby nie nażarłem się samych przypraw i czy pod tym oszałamiającym bukietem w ogóle jakieś danie istnieje. W odróżnieniu od tych faramuśności Ewa była prostym, dobrze przyrządzonym schaboszczakiem. - Mówisz o drugiej żonie? - zaciekawił się. - ...a taka Sampała, znałeś Sampałę? To nóżki w galarecie, wyjęte z chłodni w dworcowym bufecie w Koluszkach. - Żyjesz jeszcze z Ewą? - Raz. Miesiąc temu... Czekaj, dokończę... Magda M. to w ogóle coś niejadalnego, zakalcowate ciasto, breja, te rzeczy; mała Wrońska... - - Jej chyba wiele nie pojadłeś. - Niestety. No i jeszcze Alicja, którą mi przyprowadziłeś, ale ona mi nie smakuje. Kuba nie rozumie, jak facet w moim wieku może obyć się bez seksu, a przecież to takie proste; już mój i Lenki kultowy poeta nauczał: najlepiej nad zlewem, bo łatwo spłukać spermę, wytrzeć się szmatą; no i z powrotem na dywan -pisać, do rana pisać. Dwie rozmowy telefoniczne przeprowadzone w mojej przytomności to za mało wobec powagi sytuacji i całego między Mileną a jej matką napięcia, więc potem jeszcze przyszedł z Krakowa list. -Chcesz zobaczyć list człowieka chorego psychicznie? -spytała i z obrzydzeniem podsunęła mi kartkę maszynopisu. Siedziałem wtedy ostatni raz w fotelu na Batorego. Mieszkanie miało być wynajęte innym ludziom; to była chyba jakaś restrykcja dziadka Orłowskiego, bo Chorąży nie przypadł mu do gustu; tak jak lubieżnik bez pudła rozpoznaje w tłumie drugiego lubieżnika, a kobieta bez zasad inną podobną sobie, tak i Orłowski tylko spojrzał na Jacka, parę słów zamienił i orzekł, że "awanturnik jakiś", używając słowa w dawnym, z dziewiętnastowiecznych powieści, znaczeniu; pewnie opinię powyższą przekazał do Krakowa i ona wpłynęła na treść listu, choć nie sama i chyba nawet nie głównie. "Milka, córeczko, telefon od ciebie po trzech miesiącach, po dwóch latach naszego niewidzenia, choć byłaś w Krakowie, telefon czysto informacyjny, przez co tak bardzo brutalny; pewnie mentalność tego Prostego Człowieka - szanuję twoje upodobania i dlatego duże litery - nakazuje,- by familija na ślub i weselicho stawiła się w komplecie, nie wykluczam, że tym Ludziom imponuje środowisko, z którego się wywodzisz, toteż miej, córeczko, odwagę powiedzieć im wprost, że się odcięłaś od rodziny, tak będzie uczciwiej, naprawdę, a ja generałem na Twoim weselu być nie zamierzam". -Rozumiesz to? Była radośnie przekonana, że matka bredzi. - Oczywiście - rozczarowałem Lenkę. - Nawiązuje do sztuki Wesele z generałem; był w Rosji taki obyczaj, że dla uświetnienia uroczystości zapraszano generała. "Byłaś poczęta i urodzona w tragicznych dla mnie okolicznościach, a dziś jest ból rozstania z Tobą, właściwie rozstania w moich myślach i zgody na to, co stało się przed dwoma laty, gdy wyjechałaś, gdy wyjechałaś z zamiarem, by nigdy do Krakowa nie wrócić, przecież tak było, córeczko. Nienawiść, Milka, wiesz, pisałam wiosną reportaż o dziewczynach z zakładu poprawczego, tam sama nienawiść, i zrozumiałam, że ty masz w sobie coś z tych dziewczyn, prawdę Ci piszę, choć wolę, by była ona inna, ale ty właśnie z ich żarliwością nienawidzisz, a ja łudziłam się, że to Twój bunt, który minie, jedno, co minęło, to dwadzieścia cztery miesiące bez Ciebie; Milko, ja na pewno nie jestem człowiekiem, matką, kobietą po katolicku dobrą..." - i dalej zdania dopisane długopisem, nieczytelne. -Jak bardzo trzeba być chorym, żeby coś tak obrzydliwego napisać! Sięga po papierosa, odkąd jest z Chorążym, pali tylko marlboro. -I ten słowotok, i interpunkcja. Uwierzyłbyś, że to autorstwa znanej publicystki? Oczywiście, że uwierzyłbym, bo ten list był przecież, lepszym lub gorszym, słusznym lub niesprawiedliwym, ale literackim tekstem, trochę tak jak bajki o Darii i strumieniu, które razem układały. Takim językiem postanowiła przemówić do córki, licząc może na przebudzenie w niej dawnej wrażliwości, a ja, który widzę, co przebudziła, czuję się zawstydzony - jak bywa się zawstydzonym za kogoś -za Milenę, ale jej matka, jej nienawiść, więc grzecznie milczę. W przyspieszonym trybie przyjmowała wszystkie sakramenty, poczynając od chrztu. Niby to na ślubie kościelnym miało zależeć tylko pani Chorążynie i dla niej to robili, ale przypuszczam, że Jacek, choć podobno było mu wszystko jedno, też wolał się nie ograniczać do ceremonii przed peerelowskim urzędnikiem. Wtedy dużo opowiadał o ojcu, człowieku wierzącym, i chyba w zwrotnym momencie swojego życia miał świadomość, że współtworzy ciągłość rodu. Zresztą, według mnie, on sam był religijny, może nieco po swojemu i mistycznie, lecz kiedy powiedział Milenie, że Bóg jest mądrzejszy od niego, nie była to czcza figura retoryczna. -Pan stworzył Chorążemu Milenę, gdyż pozostawał z nim w łączności, przypominającej wybranie. A Milena bawiła się po prostu nowym doświadczeniem; jak wtedy, gdy zabraliśmy ją z O'Brienem na pasterkę. Próbowała mocno zurzędniczałego kapłana, który ją dla Wspólnoty odzyskiwał, wciągać w dyskusje o grzechu, nieśmiertelności, sądzie i podobnych zagadnieniach. Ludziom spoza Kościoła często wydaje się, że kiedy oni o coś niewygodnego spytają, wysuną taki czy inny swój argument, to Watykan się zatrzęsie, papież zblednie, a gdy nic się w tym stylu nie dzieje, są rozczarowani, tak jak Milena była rozczarowana brakiem reakcji u proboszcza, który zbywał jej podchwytliwości dobrotliwym uśmiechem i - na ile mógł - próbował nauczać katechizmu. To nie był jeszcze ksiądz Olgierd, z którym za kilka lat wspólnie będą przekopywali niebo i piekło. -Wczoraj przyjęłam komunię; klęczałam przy ołtarzu między staruszką a robolem; gdyby mnie matka widziała... I oczka jej jaśnieją, bo Danuta Wiera to osobista nieprzyjaciółka Pana Boga, Kościoła i - jak go nazywa - katolickiego motłochu. Ale przed komunią była spowiedź i tam oszukała księdza. -Witku, gdybym wszystko wyznała, mógłby nie dać rozgrzeszenia. Rozgrzeszenie drobiazg, gorzej, że nie przybiłby pieczątki wymaganej w dalszej przedślubnej procedurze. Bodaj pierwszy raz, odkąd się znamy, wspomniała o ojcu. Romuald Hrabicz mieszkał z Danutą Wierą u swojej siostry naMokotowskiej i tam Milena została poczęta; po latach - właśnie w te wakacje między podstawówką a liceum - pojechała do Warszawy poznać ciotkę Wrońską i zobaczyła ten pokój, fotografie rodziców i różne takie tam pamiątki. -Uprawia kult zmarłego brata i próbowała mnie tym zarazić, ale... Milena szuka słowa. - Gdyby twój ojciec nie umarł... - Ale umarł! A matka przez resztę życia mogła się tą śmiercią usprawiedliwiać. Nawet Wrońska powiedziała coś w stylu, że Danka po śmierci Romka bardzo się zmieniła. Wrońska jest oczywiście zbyt dobrze wychowana, żeby tę zmianę nazwać po imieniu. Lecz nie potrafię w myśleniu o niej uwolnić się od wspomnienia pijaństw z różnymi Królokami i Potwornickimi i tej draki na Gubałówce, kiedy mnie skopała. I na koniec: - Czy to, do kurwy nędzy, moja wina, że on umarł! Nie dość, że nie miałam ojca, to jeszcze musiałam cierpieć tę szczególną żałobę po nim. Z małżeństwa Mileny najbardziej kontenta jest moja mama. - To, co z nią przeżyłeś, musiało być dla ciebie piękne - mówi z grzeczną egzaltacją; to zresztą jej język, ostatecznie jest kobietą i artystką. - Teraz łączy was przyjaźń, ona cię lubi i choćby z tego powodu życzę jej jak najlepiej. Nie dopowiada, że liczy, iż po ślubie z Chorążym Milena straci zainteresowanie mną i nie powtórzy się już nic w rodzaju mojej ucieczki na transatlantyk, że wręcz nie będzie już żadnych transatlantyków. Ale mimo wszystko zaskoczona jest, kiedy mówię o Chorążym: -To, mama rozumie, hybryda: bandzior i artysta, prymityw i głęboko myślący facet, głowa do interesów i serce do piękna, a jeszcze więzienie, Ameryka, pamięć ojca, Cygan Joho... Coraz wyraźniejszy uśmiech zdziwienia i wreszcie mama pyta wprost, czy w ogóle nie jestem zazdrosny. -Nie - odpowiadam z pełnym przekonaniem, bo jak mogę być zazdrosny o Chorążego; ja i Lenka, dwoje dzieciaków, które patrzą w tego faceta jak w obraz - gdzież tu dla zazdrości miejsce? "Sądząc z tego, co mi opowiadała - a przede wszystkim, w jaki sposób, z jaką dbałością o szczegóły i drobne fakty, które wydawały się jej ważne - myślę, że on był dla niej tym, czym ona dla mnie, mianowicie mitem. Co zatem mogłem uczynić innego, jak tylko wziąć to w cudzysłów i anektować do mojego mitu..." Od stycznia do maja 1989 roku napisałem wiele listów w takim lekko napuszonym stylu; ten akurat był do Aśki Wrońskiej. "Jacek Chorąży, dwadzieścia siedem lat, cera śniada, oczy jak żagiew płonąca; w białym kożuchu rozpiętym na muskularnym torsie; anioł Targowej, Ząbkowskiej i Kawęczyńskiej; brutalny uczestnik życia starej Pragi, a jednocześnie wrażliwy jej portrecista. Joasiu, dziś wiem, że u takich ludzi - ty ich nazywasz, być może słusznie, psychopatami, choć zważ, że tym terminem określono także Twoją (stryjeczną czy cioteczną?) siostrę oraz niżej podpisanego -a więc, że u takich jak Chorąży nierzadka jest skłonność ku sztuce, mistycyzmowi, wręcz trafiają się między nimi osobnicy autentycznie utalentowani; lecz mimo wszystko w mojej pamięci wciąż Jacek - biały blask, a w jego kręgu Milena. Czy rzeczywiście jest tak, że potrzebuję ludzi, którzy mi ją oświetlają? Jacek, Danuta Wiera, Krzysztof, również Ty i Twoja mama jesteście po to tylko, bym dzięki Wam, Waszym z nią związkom - mógł lepiej, coraz lepiej poznawać Milenę Hrabicz". 20 października leżałem w łóżku, czterdzieści stopni, w głowie roztopiony ołów. Lekarz podejrzewał zapalenie płuc; wiedziałem, że powinienem być na jej ślubie, więc w półśnie co rusz przenosiłem się do kaplicy ojców jezuitów. Oni oczywiście pobierali się gdzie indziej, w dużym kościele na Pradze, ale gorączka podsuwała znane realia i one plączą mi się w pamięci z opowiadaniami i fotografiami, więc mam niejednokrotnie iluzje tego samego rodzaju, co z Danutą Wierą i rzekomą rozmową z nią w Krakowie. Wiem, że wśród obecnych dysproporcja, bo od Mileny właściwie tylko Kajka L, która przez wzgląd na niegdysiejszą znajomość zgodziła się być druhną, O'Brien i jeszcze ja miałem przyjść, ale zaniemogłem; jego świadkiem był jakiś kuzyn ze strony matki, stolarz czy tapicer, a rodzina (familija, jak przedrzeźniała mowę ludu Danuta Wiera) i kumple zapchali cały kościół. -A potem knajpa i ochlaj taki, że o trzeciej urwał mi się film - opowiada Milena nad moim łożem boleści. Już mi spadła temperatura i teraz z nas dwojga ona bardziej niedysponowana; a jednak przyjechała na Narbutta, by mnie i mamie pokazać zdjęcia z uroczystości. Interesujący jest stosunek Mileny do mamy i naszego mieszkania, jakby od tamtej Wigilii, niezależnie od wszystkich między nami zdarzeń, czuła się tu zadomowiona. -Takie bezdomne kocię - powiedziała kiedyś mama, z lekkim, ale wyczuwalnym zadowoleniem, że oto spełnia dobry uczynek: nie wygania, przeciwnie - daje mleka, a dziś jest zadowolona już wyraźnie, że kota ktoś jednak przygarnie i problem z głowy; serdeczność, z jaką ją całuje i życzy szczęścia, ma to właśnie podłoże. Milena jednak nie chwyta psychologicznej oczywistości, zawsze wmawiała sobie, że moja mama szczerze ją lubi, wręcz jest jej przyjaciółką; trochę to snobizm, trochę naturalna potrzeba bycia lubianym i może jakiś jeszcze argument przeciw własnej matce. -I wyprowadzasz się na wieś? - upewnia się mama pod pozorem, że zazdrości. Zresztą, rzeczywiście nie lubi Warszawy i najchętniej też by się wyniosła, kupiła jakąś prostą - z artystyczno-chłopomańskich wyobrażeń - chałupę na odludziu; Andre ma taką, a przy niej własną winnicę. Francja to jednak nie PRL, u nas domu i mieszkania nie wolno; albo rybka, albo pipka, chyba że jakoś obejdzie się przepisy, co Chorąży akurat teraz czyni, a Milena opowiada nam o tych korowodach. -Niedorzeczny ustrój - mówi mama. I chwali, że mąż taki zaradny, a przy tym - widziała jeden jego obraz, właśnie ten Dynks - ciekawa osobowość, odwaga w ekspresji i zdolność do zadumy, rzadkie połączenie; "czy w życiu też jest taki?" Nie pamiętam, co odpowiedziała, pewnie nawet nie umiała odpowiedzieć; podobnie jak i ja, byłbym głupi, gdyby mnie spytano, jaka jest w życiu Milena. -Zakochała się w nim - powie po jej wyjściu. Nie brzmi w tych słowach sympatia ani drwina, po prostu jako matka i kobieta rzeczowo wyjaśnia mi, co zaszło. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że mam prowadzić im ten sklep i warsztat; powiedziałem dopiero, gdy Chorąży oficjalnie przedstawił mnie personelowi jako bossa, bo do tego momentu nie dowierzałem; znał tylu zaradniejszych, starszych, bliższych sobie, czemu więc ja? W każdej chwili oczekiwałem, że jednak wycofa propozycję. -Przecież ty nie dasz sobie rady! Mama jest wyraźnie przestraszona; ostrzega, że Chorąży mógł narobić tam jakichś szwindli, w które ja teraz zostanę wmieszany, bo w ogóle prywaciarze to aferzyści -?"z winy ustroju, rzecz jasna", dodaje sprawiedliwie, ale jednak; więc naprawdę lepiej, bym się tam nie pchał, tylko znalazł inne zajęcie, na przykład został pomocnikiem bibliotekarza, mama zna dyrektora Biblioteki Głównej, zatem bez problemu... - Kolejny pomysł twojej przyjaciółeczki - mówi z irytacją. Potem mija dzień, tydzień, miesiąc, irytacja opada, a w jej miejsce zjawia się podziw; nie żeby nagle zaakceptowała to, co robię, ale cieszy ją, gdy cokolwiek mi wychodzi; gdybym najlepiej w Warszawie pluł do celu, też pewnie byłaby dumna, takie już matki są. -Do głowy by mi nie przyszło, że moje dziecko potrafi takie rzeczy. Tymi słowami komentuje relacje o klientach i śrubkach, a potem nieśmiało pyta, ile w nowym wcieleniu zarabiam; tak, dla niej to moje nowe wcielenie, dla mnie zresztą też. - W tym miesiącu coś koło stu pięćdziesięciu tysięcy -odpowiadam, siląc się na zwykły sobie ton; trochę potrwa, nim mama to przetrawi. - Witku, ale, niezależnie od tych dochodów, będziesz zdawał na studia? W tej szkole korespondencyjnej nauka była tak prosta, że chwilami zapominałem, iż w ogóle gdzieś się uczę i już niedługo kończę; za pięć miesięcy matura, zaraz potem egzaminy na uniwerek. -Jasne, mamo. W końcu literaturą się interesuję, nie żaluzjami. Strasznie podejrzane, gdy ktoś mówi, że interesuje się literaturą, ale mama wzięła to za dobrą monetę i jej niepokój przysnął. Zbitka Jacek-biały blask wzięła się stąd, że piliśmy kiedyś u niego na Kawęczyńskiej; było ciemno, on miał na sobie białą kurtkę, która odcinając się od mroku, jakby świeciła; ku temu światłu kierowałem słowa, stamtąd dobiegał do mnie jego głos, poza tym - choć oko wykol, awaria prądu, nawet konturów mebli nie widziałem. Przyjechał rozliczyć się ze mną, przejrzeliśmy na zapleczu notatki, które prowadziłem; słupki cyfr, postukał w kalkulator, sprawnie porachował banknoty, skinął głową, że okay, i lekko, niefrasobliwie, w każdym razie bez szacunku należnego grubości, schował swój plik do kieszeni spodni; na koniec spalił zapalniczką te wszystkie kartki i karteluszki. -Zawsze to niszcz, żeby w razie co nie mieli dowodu. W moją duszę nowicjusza z branży sączył w ten sposób lęk przed wiszącą niby miecz Damoklesa kontrolą; wydział przestępstw gospodarczych, referat karno-skarbowy - od samych nazw szło mi w pięty, ponadto groźnie pobrzmiewał opis antycypowanej sytuacji. -Wlezą ci kurwy do warsztatu i będą szukać kwadratowych jaj. Gdy już nastraszył, zaproponował, byśmy się napili; nie w żadnej knajpie, tylko jak przyjaciele u niego w domu. Zamknąłem warsztat i ruszyliśmy te dwieście metrów Ząbkowską, która przechodzi w Kawęczyńską, bo te ulice to jak wąż; gdziekolwiek dotkniesz, możesz być ukąszony. Byłem rad, że wystająca pod sklepieniami bram dzicz widzi nas razem, więc może nie targną się na mnie, gdy kiedyś będę w pojedynkę; pozdrawiali go, on, pochłonięty myślami, odpowiadał niedbałym ruchem głowy; "gdyby zsumować ich wyroki, wyszłaby wieczność", powiedział, gdy wchodziliśmy na klatkę schodową, a tam jeszcze urzędowało dwóch, chlając wódę, i spytało bełkotliwie o Saszkę. -Kręci się tu i ówdzie, a ostatnio ówdzie - odparł i od sunął tego, który się na mnie zatoczył. - Saszkę wziąłem do Jaktorowa - wyjaśnił mi w mieszkaniu. To był jakby jego pies, a psa zabiera się przecież przy przeprowadzce, zresztą w kryminale obiecał Saszy, że mu pomoże, da robotę i tak dalej. - Gdyby nie ja, byłby z niego dynksiarz jak tamci. Wskazał na drzwi, za którymi ta klatka i jej rezydenci; od Mileny wiedziałem już, za co siedział, ale szczegóły usłyszałem wtedy od niego. - Miałem tyle lat co ty i chodziłem do technikum. Postawił na stół prostą kolację: chleb, wędlina, masło, "sam się obsłuż"; zerwał nakrętkę z żytniej; wprawny ruch nadgarstka, po którym szklanki pełne do połowy. - Nawet się nieźle uczyłem, głównie z polskiego i historii, polonistka się nawet dziwiła, że nie poszedłem do ogólniaka, bo podobały jej się moje wypracowania. Wtedy żył jeszcze ojciec Jacka, rzetelny, praktyczny wawelberczyk, dla którego ogólnokształcąca matura wydawała się czymś podejrzanym, więc syna odwiódł. -No i z tej szkółki trafiłem prosto do pudła; jeden nawinął do mnie przez "kurwa", a rozumiesz, że takiej zniewagi, jeszcze przy kolegach, nie mogłem puścić płazem. Uśmiecha się z autoironią, podkreślając, że dziś ma do tego dystans i że w ogóle absurd i horrendalna dysproporcja oddać trzy lata życia dlatego, że ktoś użył niedopuszczalnego przerywnika "kurwa", zamiast "kurwa mać", jak winni mawiać do siebie ludzie. Wtedy był człowiekiem, jak również na pewno w kryminale i chyba jest nim nadal, sądząc z pozycji, jaką tu na Pradze zajmuje. Tym, który mu ubliżył, był nauczyciel od materiałoznawstwa czy czegoś podobnego. - Chorąży, kurwa, mówię do ciebie! - krzyknął, gdy jego cenna jakaś uwaga po raz trzeci została zignorowana, ale zbitka "Chorąży-kurwa" zignorowana już być nie mogła; gdy padła, w klasie zrobiło się cicho i od ciszy groźnie, a czterdzieści par oczu patrzyło z napięciem na Jacka, więc nie miał wyjścia i szedł przez ciszę ku nauczycielowi, który zorientował się w tym momencie, jaki lapsus popełnił, i widząc przed sobą drapieżną, osiemnastoletnią zaciekłość, zaczął bąkać przeprosiny, lecz one zaraz przemieniły się w krzyk, gdy jego twarz uderzała o tablicę i o stół, o stół i jeszcze raz o stół. - A potem ktoś wezwał psy, a ja z dachu rzucałem w nich kulkami od łożysk. Chłopaki bili mi brawo. I głównie za to dostałem trzy lata; czynny opór władzy, rozumiesz? Trąca się ze mną kolejną półszklanką, ale nie o tych rzeczach chce dzisiaj rozmawiać, zresztą mamy zaraz antrakt, bo gaśnie światło - u niego, w całej kamienicy i u Cyganów również; szuka świeczki, nie znajduje, trudno - będziemy gadać po ciemku, jak w kryminale czasem po nocach całe życie się opowiadało, szósta półszklanka i... -Witek, dlaczego kochasz Milenę? Przeląkłem się, że to zazdrość, męska rozmowa z gachem; coś sobie wyimaginował i zrobi ze mną za chwilę to, co z tym nauczycielem; zapewniłem, że od lat nic mnie z Mileną nie łączy, owszem, spotykamy się, ale to od dawna już tylko przyjaźń; machnął ręką. -Ja to wszystko wiem. Pytam, dlaczego ją kochasz, bo przecież widzę, że kochasz. No powiedz, dlatego że ładna, inteligentna... Wiem, to niełatwe pytanie, ale spróbuj. Powiedziałem, że to poznawanie, coraz głębsze wchodzenie w legendę, czyli to samo co kiedyś Kubie; zareagował inaczej niż Kuba, poważnie; skupiony poprosił, bym uściślił, i słuchał w milczeniu, lekko kiwając głową. - To seans - zakończyłem. - Jak seans spirytystyczny? - skojarzyło mu się. - Tak, Jacku. Tylko ja przywołuję ducha osoby żyjącej. Patrzył na mnie długo, chyba obracał w dłoni szklankę, zresztą nie widziałem, bo ciemno; i nie wiem - aprobował? drwił? oburzał się? Bo nie padło z jego ust słowo komentarza; po prostu zaczął swoją wersję. Tego dnia, gdy wtargnęli z Saszą do Tadexa, zobaczył dziewczynę, która zakasowała i skasowała wszystkie inne, jakie kiedykolwiek przedtem i potem widział; w życiu, na filmie, okładkach pism oraz kilkudziesięciu kanałach TV, bo w Ameryce całe wieczory potrafił pstrykać pilotem - "rozumiesz, u nas są dwa programy, a tam..." -Tańczyłem z nią, pamiętasz? I nie dopowiedział, co wtedy czuł, a mogłem sobie to wyobrazić, widząc, co jej łono i uda zadawały jego ciału, kurewstwo najwyższej próby, bo misterne, zamaskowane: "Przecież tylko tańczę z tobą, ślicznie tańczę, prawda? Czy moja wina, że ciało tak fajnie czuje rytm?" To on przekroczył wtedy granicę, tracił kontrolę, dał Milenie i wszystkim, którzy patrzyli, widok siebie jako płomiennego ogiera, a jeszcze szeptał jej do ucha takie rzeczy, że gdy wychodził stamtąd, zwyczajnie było mu głupio. A potem nastąpiło ich spotkanie w "Kaktusach"; fiat z silnikiem turbo pokonywał oblodzone zakręty, zima jak ta za oknem, "kocham rajdy, kocham karkołomny, stromy odcinek do Gniewina, tam był punkt kontroli czasu, mieliśmy z Krzyśkiem trzeci czas, kocham to i kocham o tym mówić", zrozumiał, że z tą dziewczyną, jak z żadną, którą wcześniej znał, i jak w ogóle z żadnym człowiekiem, można zabawić się z życiem. Dom, forsa - jasne, rzeczy ważne, by mieć gdzie wrócić o świcie i za co kupić nowe żetony. -Dla mnie, Witek, to wszystko jest jak wielki salon z grami telewizyjnymi i elektrycznym bilardem; nawet zarabianie pieniędzy to tylko zabawa, hazard, dreszcz ryzyka, bo przecież - teraz już nie, ale - bywało, że naprawdę moje życie wisiało na włosku. Zresztą Chrystus mówi, byśmy nie troszczyli się nadmiernie o dzień jutrzejszy i w ogóle nie przywiązywali do rzeczy, a więc się nie przywiązuję, tylko bawię, rozumiesz? Bo to prawda, że na serio jest tylko Bóg; chcesz kawy? Chciałem, więc po omacku za jego białą sylwetką poszedłem do kuchni; zapalił gaz i w świetle płomienia zobaczyłem nieznanego mi dotąd Chorążego; twarz natchnionego kaznodziei albo poety, ascetyczna twarz i - mimo że mówił o życiu jako zabawie - wyrażająca bardziej cierpienie niż radość. - Milena jest taka sama jak ja. My dwoje i - wskazał za okno - nieskończoność. A reszta to nasze zabawki. - I dlatego ją kochasz? - spytałem, ale rozległ się gwizd czajnika i był jakby sygnałem do skończenia tematu. Później ona do niego zatelefonowała, powiedział, co i jak, że pije ze mną wódkę; "pozdrawia cię"; skinąłem głową, że dzięki i, wzajemnie, jego żonę pozdrawiam; pytał ją o różne sprawy związane z wykańczaniem domu, o Saszkę, o robotników i jakieś rury, których nie dowieźli; było oczywiste, że oboje żyją tą budową, i czy to także była ich zabawa, nie wiem. Na koniec, po lekkim wahaniu, poprosił, żeby dziś nie piła, a ona przekornie odpowiedziała, że przecież sam pije ze mną; uśmiechnął się, "jestem na Pradze, więc muszę". Miejscem zamieszkania wyjaśniał swoją skłonność; nie był pijakiem, a tym bardziej alkoholikiem, lecz po prostu urodził się i żył na prawym brzegu, gdzie piją wszyscy; dla Mileny takiego usprawiedliwienia nie było. Jeszcze kilka, kilkanaście razy widziałem się z nim przy okazji naszych rozliczeń, a potem, już w lipcu, gdy zdałem na polonistykę, pojechałem do Jaktorowa odwiedzić ich i wreszcie zobaczyłem ten nowy dom. Nie rzucał na kolana, ale był solidny, przyjemny i estetycznie poprawny; do starej, murowanej parterówki dobudowali frontem część drewnianą z ogromnym pokojem i werandą, która w lecie była ich salonem; i tam usiedliśmy. -Nie zimno tu? Wskazałem ścianę z dech, a Chorąży wyjaśnił mi technikę ocieplania; podwójna warstwa drewna i coś pomiędzy, nie spamiętałem. -Macie już stadninę? Przyjechałem tu z wyobrażeniem dorodnych arabów i rzeczywiście byłem rozczarowany, że ich nie widzę. -Tylko kota. Milena trzyma na kolanach pręgowane, puszyste zwierzę, które przy najlżejszej próbie zrzucenia wpija się pazurami w dżinsy. Ale teren duży, pięć tysięcy metrów albo lepiej, za pół roku przyjadę, to zobaczę - będą stajnie, szklarnie, basen; tak są przejęci pokazywaniem i tłumaczeniem, że umykają ich uwagi moje egzaminy, i dopiero ja sam, by się pochwalić, wplatam, że teraz, kiedy jestem studentem, to coś tam tego, ten tego; Milena definitywnie strąca wtedy kota. - Zdałeś? - Zdałem. Myślałem, że mi się na szyję rzuci, jak wówczas, gdy dostałem się do korespondencyjnej, i że w tym celu uwalnia się od pręgusa, ale okazało się, że wstała po papierosy, co leżały na balustradzie werandy. -No, a komu to zawdzięczasz, dzieciaku? Kto cię na siłę zapisał do szkoły? Zmierza to oczywiście do tego, że muszę postawić. - Nie słuchaj jej - wtrąca się pan mąż. - Jesteś gościem i my częstujemy. A przy poczęstunku proponuje urlop. - Zamknij budę i jedź odpocząć. Waham się, bo to w końcu ich pieniądze, a wtedy Milena sięga przez stół, dotyka mojej dłoni i sprawia, że czuję się tak, jak gdyby jej dłoń i moja były ciepłymi zwierzątkami, które na łące obrusa czynią miłość; w półmroku, zza szpaleru wina - bo wino pijemy, a butelek ze dwanaście - patrzą na mnie oczy dziewczyny, która śledzi obrót rulety i próbuje zahipnotyzować kulkę; ale to mnie hipnotyzowała. -Witku, naprawdę bardzo dużo zrobiłeś, dla nas i dla siebie... Pauza, pieszczota dłoni coraz bardziej elektryzująca. - Jedź z jakąś panienką do Bułgarii - szybki szept, zmrużenie oczu; cofnęła dłoń. Tej nocy jedyny raz w życiu widziałem Milenę kochającą się z innym; nie iżbym szpiegował i podglądał, choć dalibóg dla takiego widoku warto odrzucić przyzwoitość, ale oni po prostu zrobili to na moich oczach. Nie mogąc zasnąć, leżałem na werandzie, gdzie wystawili dla mnie polowe łóżko; Milena brała prysznic, a okno łazienki wychodziło na trawnik, oświetlając ciemność, w której stał on - w szum wody wsłuchany i wpatrzony w ekran z jej nagością; cicho, przyzywająco wymówił jej imię i po kilku minutach deski werandy zaskrzypiały pod bosymi stopami; o centymetr minęła mnie, szła do niego. - Dlaczego biega goła? - przyganił żartobliwie. - Bo młoda i głupia - odpowiedziała. - On głośno się roześmiał, otoczył ramieniem i szli przez trawnik, ale romantyczny spacer nie trwał długo; ileż można spacerować, mając przy biodrze takie arcydziełko nagości, więc po kilku metrach - jakby specjalnie w miejscu, gdzie prześwit w balustradzie dawał mi najlepszy widok - zaczęli się całować; a potem Jacek ukląkł, przywierając twarzą do jej łona; w bezwarunkowym odruchu dobrego wychowania zamknąłem powieki, ale za chwilę jakby same się rozwarły i jakby sam odnalazł się mój prześwit; z Mileną coraz mniej statycznie odchyloną w tył; jej dłonie, w jedyny możliwy sposób płacąc za doznanie, buszowały w jego włosach; potem, jak gdyby wypełniając znany im rytuał, osunęła się na trawę i czas jakiś przytuleni trwali na klęczkach; aż nagle - jednym płynnym ruchem położyła się na plecy i przepłynęła pod sklepieniem jego rozstawionych ud. Jej nogi, biodra, piersi przepłynęły w ciemność za nim i widziałem tylko twarz Mileny, która zatrzymała się u samych jego bioder, i dłonie, którymi je objęła. Miała rozpuszczone włosy, które omiatały oczy, policzki, usta, i on miękkim gestem odgarnął je, a potem opuszkami palców dotknął warg. Naszła mnie refleksja o jego rękach; że lewa - serdeczna, pieszczotliwa, łagodna, a prawa - męska, surowa, rozpinająca spodnie; Milena unosi kark. I widziałem już tylko tył jej głowy i włosy falujące, gdy nią zaczęła poruszać. Znowu zamknąłem oczy i stoczyłem się w ciemność; serce tłukło mi się tak jak wtedy, gdy z płytą Melanii szedłem na Batorego; zmuszałem się do zaśnięcia, nawet policzyłem do stu-iluś-tam i przeleciało sto-ileś-tam klatek filmu z nimi u stóp werandy; a potem usłyszałem przyspieszone oddechy, bo nie spełnił się w tym, od czego widoku uciekłem. Leżał na niej, kolana Mileny świeciły na jego ramionach i dopiero teraz - szybko, coraz szybciej, w gwałtownym pościgu przez ciemność, schwycił w ręce, przycisnął do ziemi - była jego. W południe jedliśmy śniadanie, oczywiście na werandzie, i siedziałem dokładnie naprzeciw tego prześwitu; Milena była obok i nasze biodra prawie się stykały. - Miałaś dobry pomysł z tą dziewczyną i Bułgarią - powiedziałem. - Niewyszukany, ale sprawdzony. Dla niej rzeczy przedstawiały się prosto, dla mnie mniej; bo czy uczciwie jest robić to w Bułgarii, a przed oczami mieć widok z werandy w Jaktorowie. W rezultacie byłem na Węgrzech - z Kubą, który dostał się na medycynę. Długo nie mieliśmy kontaktu, wpadł niespodziewanie na Narbutta; jedno winko, drugie, przy piątym zrodziła się idea wyjazdu, więc pojechaliśmy. Śmiesznie było, bo skopiowała się nasza sytuacja z liceum: on dymał, ja czekałem przed namiotem i zdumiewało mnie, że namiot aż się trzęsie, choć ci dwoje w środku to Polak i Węgierka, najwyżej parę słów po rosyjsku znają wspólnie, ale widać nie potrzeba więcej. - Ty za dużo z nimi gadasz - strofował po dawnemu Kuba, mając na myśli kobiety w ogóle, a być może w szczególności Milenę, jeśli pamiętał moje zwierzenia, że sens jest w rozmowach. - Zobacz, jaka fantastyczna dupa - przedstawił mi ją rano, setnie ubawiony, że dziewczyna nie rozumie, tylko uśmiecha się do nas. Miała gardłowo i jakoś tak szeleszcząco na imię; więcej niż dwie sylaby; nie spamiętałem. Podobnych zdarzeń było pięć; za szóstym razem trafił na Polkę, studentkę z Rzeszowa, lecz też niewygadaną; a potem minął sierpień, ochłódł Balaton, wróciliśmy i w progu dowiedziałem się od mamy o Chorążym. Dwa tygodnie temu telefonowałem do domu, a nazajutrz przyszła Milena, o kilkanaście godzin rozminęliśmy się. Gdybym zadzwonił później, zastałbym ją na Narbutta, ale co powiedziałbym przez telefon? Co w ogóle można było mówić - moja mama nie wiedziała i do dziś trwa w pracowni nastrój tego wieczoru i nocy, który wyczuwam i który odczytuję z twarzy mamy. -Mówi Milena, czy zastałam Witka? Teresa była zdziwiona, wszak syn wyjechał na Węgry i ta dziewczyna, obecnie w jakimś sensie jego pracodawczyni, powinna o tym wiedzieć. -Myślałam, że się z nim zobaczę; jestem tak strasznie sama. Teresa jest pewna tylko pierwszego zdania, drugie być może wcale nie padło, będąc jedynie ciszą po wybrzmieniu pierwszego, gdy powróciła świadomość mojej nieobecności i dotarł bezsens nadziei, że może wróciłem wcześniej. -Lenka, czy coś się stało? - zwróciła się do niej zdrobnieniem, które wymyślił syn. W tym domu, z którym na swój niespokojny sposób była związana, pozostała i pozostanie Lenką. Powiedziała cicho: "tak", i znów słuchawka zamilkła w dłoni Teresy. Z tym domem, z tą pracownią, gdzie odebrała telefon, a teraz meble agresywnie narzucają się oczom; na tym wąskim tapczanie w rogu, wróciwszy kiedyś przedwcześnie, zastała ich razem i pamięta, że uczuciem dominującym był sprzeciw i odraza do swobody, która emanowała z tej siedemnastolatki; potem stół, a przy nim Witek, Andre, świeczniki, Wigilia, delicieux, delicieux; a kilka tygodni potem ciężki, czarny fotel w rękach syna; idzie z nim w otwartą paszczę okna, bełkocząc o kimś na dole, kto czeka, więc "masz, skurwysynu, nie stój, usiądź", i szept dziewczyny: "on zwariował, musi pani zadzwonić", przywracający Teresę rzeczywistości, ale jak gdyby przez uderzenie w twarz. Przypomniała sobie o słuchawce, jak o odłożonym papierosie. -Przyjedź, jeśli chcesz. Nie była pewna, czy zdążyła to powiedzieć, zanim Milena się rozłączyła i dalszy ciąg wieczoru wydawał się w zawieszeniu, dziwnym zawieszeniu, gdy mimo wszystko zajęła się jakąś kolacją na dwie. Po godzinie był jednak dzwonek i w mroku klatki schodowej zobaczyła Milenę w długim płaszczu, jakby przychodzącą z jesieni, choć jeszcze nie skończył się sierpień; lecz to było przyjście znikąd i ona ten bezczas i bezmiejsce wniosła do naszego mieszkania. Nie zdjąwszy płaszcza, bezwiednie poszła do pracowni, gdzie Teresa kończyła instalację: pionowe struny, jakby wielkiej harfy, a na nich węzełki z wielobarwnych wstążek. Jutro mieli to zabrać do teatru, gdzie posłuży za fragment scenografii i pozwoli na nowo odczytać Czechowa. Maciej D., sześć lat od Teresy młodszy, uważa, że tylko ona potrafi zwizualizować zastygnięcie czasu w Wiśniowym sadzie albo Trzech siostrach. Teresa chwilami zapomina, co Maciek tam u siebie wystawia, choć mówił o tym tyle, z tym samym natchnieniem, z którym ona tłumaczyła mu, że nadal kocha swojego Francuza, i dlatego źle się stało, że przekroczyli granice koleżeństwa. Jest też problem, jak oni się z tym jutro zabiorą, a na dziś, że wieczorem może przyjść Maciek, z wielu zaś względów byłoby lepiej, żeby nie przychodził, kiedy jest ta Lenka. - Wreszcie dostałam wizę - powiedziała jakby do siebie; stała naprzeciw martwego bezruchu Czechowa, do jego absurdu dorzucając własnej kwestii absurd. - Nie wiem, o czym mówisz. Teresa zadbała o łagodność tonu; z własnego, na szczęście ograniczonego, doświadczenia wiedziała, że to, co psychiatrzy nazywają urojeniem odsłonięcia, może zdarzyć się każdemu - gdy jego cierpienie osiągnie taką miarę, że wydaje się wszechobecne, a więc wszyscy i wszędzie muszą je znać. Milena chyba w taką iluzję zapadła, bo po pytaniu jakby nastąpiło ocknięcie. -Jacek będzie operowany w Stanach, muszę tam być przed dwudziestym piątym sierpnia. I nieruchomo, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie płaszcza, opowiedziała o diagnozie i profesorze Wrońskim, który wiedząc, że Jacek ma brata w Stanach, radził jechać natychmiast. To on zatelefonował do swojego pacjenta, ministra spraw wewnętrznych, by przyspieszył wydanie paszportu, on uruchomił w ambasadzie nadzwyczajny tryb wizowy; Jacek już tam jest, ale z dokumentami żony zwlekano przez dwadzieścia najgorszych dni jej życia i dopiero dziś... -Dzwonił ze szpitala, pytał, kiedy przyjadę, a ja nie umiałam odpowiedzieć, bo ci urzędnicy... Oni mają czas, rozumie pani, wszyscy mają czas i tylko dla nas zabrakło. Teresa nie wie, co ma powiedzieć i czy w ogóle coś powinna, więc proponuje, żeby mówiły sobie po imieniu. -Za dwanaście godzin otworzą urzędy i wtedy dowiem się o bilety i zgodę banku na wywóz dewiz, ale to dopiero za dwanaście godzin. Somnambulicznie idzie w kierunku fotela, tego, który syn chciał wyrzucić, i dopiero, jakby z odległości, zauważa pracę, "na której dokończenie także mam dwanaście godzin; bo czas to diabelskie tworzywo, z którego może być wszystko, a więc moje proste zmęczenie i koszmarny dystans Lenki". -To jest dla Macieja D.? "Nie, nie zwariowałam, ona musiała gdzieś przeczytać wywiad z Maćkiem, a może mówił o tym w Pegazie albo w radiu. Bo Maciek jest teraz wszędzie, wszędzie; młody, genialny, siebie pewny i rad osacza mnie; gdybym była w jej wieku i miała jej urodę, też czułabym się z nim siebie pewna; Milena Hrabicz, życie mojego syna i rodzaj jego nałogu; pamiętam, że nazwał to niekończącym się seansem." Złapała się na tym, że nie bacząc na jej obecność, zaczęła pracować; palce same zasupłały węzełek - jeden, drugi; "właściwie to sama tylko koncepcja, idea jest moja; resztę, czyli przepleść kilkaset wstążek, mógłby każdy, byle cierpliwy..." -Mogę ci pomóc. Przyklękła o metr przy drugim końcu harfy. - Tu damy te w barwach zgrzebnych i jadąc do góry, rozjaśniaj tonację, tak jak u mnie, widzisz? Milena skinęła głową i zanurzyła dłoń w pudle ze wstążkami. -Byłam w Krakowie na twoim wykładzie, a pół roku później poznałam Witka. Mówiła to już kiedyś, ale wtedy zwracała się do niej per pani i nie było dwunastu godzin do ósmej. Teresa szuka w wyobraźni podobnego bólu; wędrując w czasie, uśmierca chłopca, z którym w liceum straciła dziewictwo, potem ojca Witka, wreszcie doktora sztuk pięknych z Grenoble; ta trzecia próba udaje się najlepiej, lecz - wie o tym - i tak do Mileny jeszcze jej daleko. Oczywiście, jest osoba, której utrata równałaby się końcowi wszystkiego, ale tego woli sobie nie wyobrażać, więc ogranicza się tylko do kochanków i męża, by stwierdzić, że żaden nie był jej tak bliski, jak dla klęczącej obok jej Chorąży; również żaden - uświadamia sobie jakby na pociechę - nie był obojętny w tym stopniu, co Milenie większość dotychczasowych facetów; gdzież zresztą zestawiać liczbę. Teresa miała jednego, no... dwóch przed ślubem i również dwóch, bo teraz zjawił się ten drugi, po rozwodzie, a tamta od czternastego roku życia - coś w Teresie uśmiecha się sardonicznie - średnio jednego w miesiącu, co daje liczbę... Po imieniu nazywając, to jest literalnie kurwa, i w dodatku chyba nie na pokaz, ale autentycznie, stuprocentowo cyniczna; te różne jej powiedzonka, które Witek cytował, i to szczególne poczucie humoru. Teresa patrzy w bok i spotyka wzrok Mileny, nie na nią skierowany, ale na jej dłonie zajęte supełkami. Stara się naśladować czynność jak najdokładniej w niedorzecznej roli terminatorki, którą wyznaczyła jej ta noc. Teresa ma wrażenie, że czarne, czerwone, bordowe wstążki nasączają się rozpaczą, i nie wie, czy etycznie będzie taką zmienioną jakością frymarczyć w teatrze u Maćka; ale nie przerywa, milczy, milczą obie; kilka przerw na herbatę i tak schodzi im do rana. - I co z nim? Operacja miała być dwudziestego piątego sierpnia, a dziś drugi września. Mama nie wie; Milena wyleciała do Stanów, z lotniska zadzwoniła, żeby się pożegnać; podobno miała nadzieję, ale czymże nadzieja wobec przerzutów do węzłów chłonnych, gdy nawet sam profesor Wroński powiedział "pas" i zaordynował Amerykę. Zatelefonowałem do matki Jacka; była niekontaktowa i po plebejsku nieufna, ale wreszcie wydusiłem z niej, że już po operacji; rak usunięty i teraz "na dwoje babka wróżyła". - Nie, telefonu do Andrzeja nie dam; bo i na co on panu? A zresztą, czy ja wiem, coś pan za jeden! Tyle się dowiedziałem. Warszawa, 11 kwietnia 1989 Szanowny Panie! Dziękuję za wyrażenie opinii. Przeczytałem z uwagą; tym bardziej że to w zasadzie pierwszy wgląd w moją prozę profesjonalnego krytyka, a jeszcze krytyka tej miary co Pan. Mówię: "prozę", bo to, co do Pana za pośrednictwem Joanny trafiło, nie jest na obecnym etapie powieścią czy nawet dłuższą nowelą; może będzie - nie wiem. Pan zachęca, bym dokończył, a nawet sugeruje możliwość druku; nie kryję, żem podekscytowany i za samo to, iż na jeden wieczór wyrwał mnie Pan swoim listem z odrętwienia, w którym obecnie trwam, dziękuję; naprawdę dziękuję. Nie powinienem przydługim listem zawracać Panu głowy, ale boję się trochę, że zaszło pewne nieporozumienie. Otóż nie jest tak, że ja piszę specjalnie w celu ukończenia i dania właściwego kształtu, co gdybym czynił, być może warte byłoby Pańskiej fachowej uwagi, lecz tak nie jest, Seans bowiem to tylko i wyłącznie powstawanie, tak jak powstawały dni, noce, sytuacje z Mileną w moim rzeczywistym z nią seansie, którego ta pisanina jest przedłużeniem w pustkę; i namiastką. Kiedy ona wyjechała do Stanów i nasz bezpośredni kontakt ustał na długo, zacząłem pisać krótkie opowiadania, które posyłałem jej w listach. To zapewne weszło w nawyk i dlatego gdy już żadnego, nawet korespondencyjnego kontaktu z nią nie mam, moją prozą postanowiłem nękać Joannę. To był jej pomysł, by Pana w tej sprawie niepokoić; mówię to nie w celu krygowania się, ale bo taka prawda. Nie znaczy to oczywiście, i na wstępie dałem temu wyraz, iżbym nie był ciekaw oceny literackiej wartości; gdzieś tam mam w sobie coś z pisarza, nie twierdzę, że talent, ale niektóre cechy psychiczne na pewno, w tym próżność, a tę, Pańska - jak pozwalam sobie rozumieć - generalnie przychylna opinia mile połechtała. Nad interpunkcją oczywiście popracuję, dziękuję za radę. Drugi zarzut jest cięższy, a w każdym razie trudno mi będzie uwzględnić Pańską sugestię, bo - mimo iż Panu wydaje się to nieprawdopodobne - ja rzeczywiście miałem wtedy szesnaście lat, a ona była zaledwie o rok starsza. Postarzając nas, przenosząc za Pańską radą do klasy maturalnej czy wręcz na studia, zwyczajnie popełniłbym kłamstwo, co nie znaczy, że nie jest mi znana stara literacka zasada, dotycząca prawdy i wrażenia prawdopodobieństwa. Zgadzam się natomiast całkowicie, choć to chyba nie zarzut (tak to odczytałem), że wulgarna erotyka, sceny przemocy, obscena etc. stanowią współczesnej prozy dość nieznośną manierę. Powtarzam: zgadzam się i nie mam Pana za - cytuję - "starego piernika, co zgorszony", przeciwnie -podziwiam odwagę, z jaką się Pan na podobne obelgi ze strony głupców wystawia. Na marginesie: Milena dała mi książkę pewnego amerykańskiego pisarza - to nie jest jeszcze na szczęście tłumaczone i nie pamiętam tytułu oryginału - w której nie ma już literalnie nic, ni zdania wytchnienia, a tylko obłąkane, sadystyczne rojenie jakiegoś dewianta. Ta powieść (?) stanowi dowód i argument, że zwyczajnie nie warto, rozumie Pan, co mam na myśli? Bo tam turpizm, makabra i obscena osiągnęły swoje ostateczne granice i tego się już nie przelicytuje. To był czas, gdy znów wróciła do picia i pijana czytała mi o kimś, kto zabił niemowlę, a jego mózgiem karmił psy. Tam - powtarzam - nie było innych opisów, więc na którejkolwiek stronie byś otworzył... Pytała: "poczytać ci na dobranoc?", i śmiała się, bo dla niej to było przeakcentowanie w kierunku parodii. Lecz ja za taką parodię dziękuję; za ten śmiech i cały tydzień, nim się ogarnęła i wyszła z ciągu... Przepraszam, chyba nudzę Pana. Tak. Też mam u siebie w Seansie trochę tego dobrego -psa z flakami na wierzchu (dalibóg, wolałbym go nie opisywać, a przede wszystkim nie oglądać!) i nieco udającej erotykę pornografii. Ale tyle dziś z tych rzeczy mam, co sobie popiszę, więc Pan rozumie... Znam wszakże, co dobry smak i dlatego nie zamieściłem opisu włóczęgi, który spożywał serwowaną w musztardówkach spermę i z tego względu zwano go w zaułkach Pragi hulaszczym dziadkiem; pisząc oSaszy i gwardii Chorążego, pominąłem jakże charakterystyczny dla tego środowiska dialog, który kiedyś z ich ławki słyszałem; spierali się mianowicie o czyjś tam status w przestępczo-więziennej hierarchii, a ściśle, czy jakiś Iks jest czy nie jest cwelem; i nagle Saszka własnym świadectwem kwestię rozstrzygnął - "chłopaki, na Ciupagi osobiście go ruchałem!" Jest folklor? Jest. Tylko po co to komu do szczęścia? Tak na marginesie... Zastanawiała się kiedyś Milena, czy jej ukochany zachował w kryminale czystość. Oczywiście, nie w sensie, że tak powiem, biernym, był wszak człowiekiem, ale czynna nieczystość tego rodzaju też jest nieapetyczna i już samo jej wyobrażenie może niepokoić, a jak znam Milenę, jej umysł ściąga podobne wizje iproblemy, więc?... Ale nigdy nie rozmawiałem z nią o tym i w tym tekście też tego nie roztrząsam. Wspomniał Pan o możliwości wydania Seansu, jeśli skończę, poprawię to, co jest, i jeśli sytuacja finansowa wydawnictwa na tyle się polepszy, że cykl wydawniczy stanie się znów czymś realnie określonym. Podejrzewam, że nim te wszystkie okoliczności zajdą, minie ładnych parę lat, co może i dobrze, bo w ogóle, jeśli już, najetyczniej byłoby drukować Seans w zwyczajowe dwadzieścia lat po mojej śmierci. Czy Pan wie, że nawet nie zadałem sobie trudu, by wymyślić dla mojej bohaterki inne imię, a wszystkich pozostałych przechrzciłem byle jak, na chybcika, na zasadzie Michalski - Kichalski. Jakkolwiek bym zresztą przechrzcił, i tak siebie rozpoznają, chociażby po okolicznościach, których - z psychicznych przyczyn - nie potrafiłem zmienić, choć pewnie należało. Tedy może dobrze, że nie skończę, nie poprawię i że wydawnictwo trafi szlag. Tak mi przypadło do gustu ostatnie zdanie, że nie umiałem go usunąć, mimo że z nim nie wypadało listu wysyłać. To i nie wysłałem, tylko poprosiłem Aśkę, by podziękowała ode mnie profesorowi. A było to wtedy, gdy ona z Kubą podejrzewali mnie o samobójcze myśli, czyli dwa, trzy tygodnie temu, nie wiem dokładnie, bo czas stoi; wrócę jeszcze do tej sprawy. Zajęcia na uniwersytecie niewiele różnią się od lekcji, w sumie paroma drobiazgami; na przykład tym, że nauczyciel nie odczytuje listy, lecz puszcza w obieg kartkę, na której swą obecność należy potwierdzić podpisem. Siedziałem zagapiony w blondynkę, którą zapamiętałem jeszcze z egzaminów. I trudno, bym nie zapamiętał, bo to było cudo, cacuszko, sama - trochę dziecinna - słodycz; pomniejszyć takie stworzenie jeszcze bardziej, pod pazuchę schować i niech grzeje tam na sercu, kiedy będę niósł do domu - moje, moje, moje... Doszła do mnie kartka, odtworzyłem drogę, którą przebyła, i ustaliłem, że piąte wpisane nazwisko musi być jej, więc podobnie jak w posiadaczkę, wgapiłem się w po szkolnemu starannie wykaligrafowane: "Joanna Wrońska"; po chwili i po impulsie, maczkiem, iżby się zmieścić, wpisałem się obok; tak, Joasiu, to był impuls. Na zajęciach tłumaczono, co to takiego semiologia albo semiotyka, nie pamiętam; blondyneczka wpatrywała się w doktora S., pijąc mu z warg i notując dokładnie każde słowo. Wyciszyłem go, iżby w spokoju rozważyć, czy możliwe, że ta dziewczyna ma coś wspólnego z Wrońską, ciotką Mileny; chyba nie ma, bom nigdy nie słyszał o żadnej kuzynce. -Znak może być zarówno werbalny, jak i niewerbalny. Mąż tamtej Wrońskiej to znany lekarz wojskowy, chirurg, badał przecież Jacka i wysłał do Ameryki; czy panienka może z tych Wrońskich? -Charakterystyczne znaki spotykamy w kolejnictwie; czerwony semafor - zakaz jazdy, zielony - droga wolna. Ogarnij się, Wrońskich w książce telefonicznej pewnie pół strony, a zresztą czemu ci tak na tym zależy? -Nawet pszczoły porozumiewają się za pomocą znaków... Boże, ona non stop notuje ten bełkot. Zależy ci dlatego, że wtedy nie dość, że śliczna i słodka, to byłaby jeszcze jej siostrą. I nagle - a miałem w spokoju rozważać! - dotarło do mnie, że gdyby los tak nieprawdopodobnie wyszedł naprzeciw mojemu opętaniu, oznaczałoby to wprost, że wszystko ktoś wyreżyserował. Straszno mi się zrobiło i niemal modliłem się, by te Wrońskie okazały się oddzielne - odczep się, nie czyń główną postacią, pozwól, by rzeczywistość obojętnie obok mnie przepłynęła. -W różnych kulturach te same znaki mogą mieć, jak wiadomo, odmienne znaczenie; czy państwo czytali Kocią kołyskę? Jeszcze zimniej: a jeśli to mi się śni? We śnie takie zbiegi okoliczności są możliwe, a nawet konieczne, bo on cały subiektywny; może w jakiś sposób, na przykład w związku z padaczką, utraciłem jawę i teraz zaczną dziać się rzeczy dziwne, sprzeczne z prawdopodobieństwem, a to z Joanną Wrońską stanowi dopiero łagodny wstęp. Przypomniawszy sobie moją domniemaną epilepsję, czułem, że zbiera mi się na drgawki, ledwie dotrwałem do końca zajęć i musiałem podejść do niej z osobliwą miną. Korytarz, pierwsze piętro gmachu polonistyki, trzy popielniczki i przy nich to dziecko, które już pali. -Joasiu, czy ten znany chirurg Wroński to może twoja rodzina? Z nadzieją, że za chwilę zaprzeczy - Boże, jaka to będzie ulga! - zdobyłem się na naturalny ton; spojrzała zaskoczona. -To mój tata. Fajnie, dziecinnie, po prostu - mała Aśka Wrońska. ? - Tak na mnie patrzyłeś, jakby ci coś źle wyciął; myślałam, że zemdleję ze strachu - powie potem, ale u niej to retoryka, a ja faktycznie omal nie zemdlałem. - I mieszkasz na Mokotowskiej? Przypomniało mi się, że przecież Milena dokładnie zlokalizowała mi ich dom; zdziwienie, zaciekawienie, jakie cudne są zaciekawione dziewczyny, ale nie dla mnie, któremu w głowie się kręci. -Tak. Ale skąd wiesz? Zapraszam do "Harendy", zaproszenie przyjęte; do Łodzi na piechotę poszłaby ze mną, byle się dowiedzieć. -No powiedz, nie bądź taki tajemniczy - przymila się na Oboźnej. A ja nie tajemniczy, tylko rozedrgany, co ledwie maskuję; już odstąpiły filozoficzne monstra, oczywiście nie śnię i nikt nie wyreżyserował, ale i tak szok. Kilka tygodni po wyjeździe Mileny poznaję jej siostrę. -Tak, rozumiem, musisz dziwnie się czuć. Błyskawicznie złożyła puzzle, które przed nią rozsypałem. -Bardzo słabo znam Milenę - mówi, jakby przepraszała. - Dwa, trzy razy z nią rozmawiałam, to głównie moja mama... - Przerywa, zamyśla się nad kawą i po dłuższej chwili podnosi na mnie wzrok i to nie jest spojrzenie przyjazne. -Też się przez ciebie dziwnie poczułam i chyba nie całkiem mi z tym dobrze. Wie, że nie chodzi o drobną, zwykłą ekscytację po odkryciu wspólnych znajomych; jest babą i zgadła, co się święci. - Nie rozumiem - skłamałem, by zmusić do wyjaśnień; trochę sadystycznie byłem ciekaw, jak z tym sobie poradzi; poradziła sobie. - Mam fantazję, że chcesz szukać we mnie Mileny, a to naprawdę nie ten adres. Mówiła "mam fantazję", i że "nie całkiem jej z czymś dobrze"; tych wyrażeń używała Magda M., wtedy jej pierwsza przyjaciółka, za rok moja pierwsza żona. -Joasiu, jeśli to nawet prawda... - Spojrzałem w oczy i wytrzymałem oskarżycielski wzrok. - Nawet jeśli tak jest, to rzecz nie dotyczy tylko ciebie, bo ja właściwie nie mam nic swojego, to wszystko - zakreśliłem łuk - jest Mileny; wyjechała, zostawiła samego na gospodarstwie; jej kawiarnie, jej ulice... - ...Jej siostra; widzisz, miałam rację. Znów się zamyśla, ale chyba życzliwiej, na pewno życzliwiej, skoro pyta, jak mam na imię, bo z tego wszystkiego nie zdążyłem się przedstawić. -Mam nadzieję, że nie życzysz źle jej mężowi. Prawie nie zna Mileny, ale od rodziców zna sprawę z Chorążym i autentycznie jest nią poruszona. - Tata mówił, że w Stanach mogą go wyleczyć. Dla małej Wrońskiej ojciec to wyrocznia, więc jeśli tak powiedział, na pewno tak będzie, i to ją pociesza. -Zdziwisz się, ale lubiłem Jacka i w jakimś sensie mnie fascynował. A poza tym robiliśmy razem niezłe interesy. Wiem, że to idiotyczne, ale nie umiałem się powstrzymać; skórzana kurtka to ostatni ślad tamtych dochodów. Pani Chorążyna przekazała warsztat kuzynowi tapicerowi, co był świadkiem na ślubie; koniec krezusowania i nie muszę, jak planowałem, godzić studiów z żaluzjami, bo tylko studia mam; na nich Aśkę. -Nie masz wrażenia, że ta semiologia to hochsztaplerka? - zaczynam, by zmienić temat. I za chwilę czuję się pod jej spojrzeniem jak sam doktor S.; brakuje tylko, by zaczęła notować. Nim wróciłem do domu, zaszedłem jeszcze do O'Briena; dumał nad szachownicą. Na tym poziomie niewiele rozumiałem, wyjaśnił, że to pozycja z jego partii z jakimś mistrzem międzynarodowym, którą zremisował, a teraz widzi, że mógł nawet wygrać. Spytał, czy mam jakieś wiadomości od Mileny, ale poza rozmową z panią Chorążyną niczym nowym nie potrafiłem służyć. - Pierwszy raz naprawdę życie ją kopnęło - powiedział i powtórzył to samo mniej więcej, czym mnie karmił w szpitalu, że doświadczenie ubogaca; jeśli Milena była zła, a on twardo stoi na stanowisku, że była, to zło w niej czerpało soki ze szczególnego infantylizmu. - Uważasz, że była infantylna? - W tym sensie, jak ci marines z dowcipu... Nie znałem dowcipu. - Sierżant mówi do żołnierzy: jesteście jak dzieci, tylko wam wódka i dziwki w głowie. A potem powiedział, że i on ma pewne doświadczenie, które go wzbogaci, i pokazał wezwanie do Pałacu Mostowskich; od kilku miesięcy był związany z KOR-em i to wreszcie musiało nastąpić. Nie okazywał zdenerwowania, więc jak zawsze go podziwiałem, bo gdyby mnie wezwała bezpieka, srałbym w gacie, a nie zajmował się szachami. - Rozmawiałam o tobie z mamą. - Dziedziniec przed BUW-em, dziewiąta, zabrzmiał kurant; o dziewiątej ona ma lektorat z niemieckiego i nie bardzo wie, gdzie jest neofilologia. - Obsmyczyła mnie, że jestem zarozumiała i że od razu wyobrażam sobie nie wiadomo co... Wedle Aldony Wrońskiej wcale nie musiało być tak, że ja w Aśce czegoś szukałem, i niepotrzebnie na mnie w "Harendzie" naskoczyła. "Biedny, zakochany chłopak, a ty jeszcze mu dokładasz". Uśmiecha się. -Jezu, spóźnię się na niemiecki! Bałem się, że będę czynił ciągłe porównania; bałem się, bo za niezdrowe uważałem z tej dziewczyny robić fetysz i - tylko dlatego, że jest spokrewniona z Mileną - darzyć ją osobliwą adoracją, jak gdyby była jej stanikiem, majtkami czy... co tam jeszcze fetyszystów roznamiętnia. Zawsze, gdy podniecało mnie coś, o czym rozum wiedział, że nie powinno podniecać, czułem strach i starałem się wyrzucić to do najgłębszej piwnicy, zamknąć na siedem spustów, i oczywiście było tak jak z myślami bluźnierczymi, które nachodzą w kościele, więc i tym razem wbrew sobie musiałem porównywać ich spojrzenia, uśmiechy, sposób poruszania się, gesty. Ale niepotrzebnie się trapiłem: mała Wrońska była po prostu zbyt silną samiczką, bym na dłuższą metę mógł z nią takie rzeczy wyprawiać. Nie ustaliliśmy, gdzie lektorat, wiedzieliśmy natomiast, gdzie "Harenda", więc wybór nietrudny, zwłaszcza dla mnie, ale wtedy to ja rządziłem, ja narzucałem wolę, ty zaś patrzyłaś na mnie jak twój świętej pamięci Tupi prowadzony na spacer. To oczywiście taka twoja gra i ozdoba, Joasiu, niby apaszka czy dyskretny makijaż, który lubisz. Dziś widzę, jak potrafisz za pysk trzymać Cyrylka, kocham cię i żałuję, że wolałaś jego pysk od mojego. W "Harendzie" wypiliśmy kawę, Aśka w charakterze śniadania zjadła torcik W-Z, a potem nie wiadomo skąd zjawiło się trzech pijaków; jeden mnie znał, więc przysiedli się jak do swoich. -To Joasia, a to pijoki - dokonałem prezentacji. Dwaj przedstawili się imieniem, a trzeci - nie, i zorientowałem się, że to ktoś a la Saint Jerry. - Jeszcze jedna brzydka dziewczyna na wydziale - powiedział, przyjrzawszy się Aśce; pamiętam ten moment, gdy wychodziliśmy z "Harendy", a ty dopinałaś się i poprawiałaś przed lustrem. - Mam nadzieję, że nie mówi tego brzydkim dziewczynom. Pewność własnej urody leżała na tobie równie wdzięcznie, co ten krótki turecki kożuszek. Zimny, późnolistopadowy październik, wiatr, grad, a my na ławce za murami uniwersytetu; nad skarpą, która opada ku Browarnej. Sam nie rozumiem, jak cię tam wyciągnąłem, a jeszcze w taką pogodę; my dwoje, trzech harendowych pijoków i pięć bełtów na dobry początek. Wtedy też coś koło tego kupiliśmy w jedynym czynnym w niedzielę sklepie na Marszałkowskiej i gdy wracaliśmy przez Pola, Milena nagle wskazała stertę betonowych płyt, nie wiadomo czemu porzuconych w zaroślach lub może raczej już porośniętych krzakami; "niech się jeszcze powietrzy", powiedziała, bo dzień był ciepły, więc zamiast w fotelach na Batorego usiedliśmy na tych płytach. O, dniu jesienny, ty pogańskie święto alpagi, bełta, jabcoka, żura, belfegora, bałagana, jabola; stubarwna orgio turoni, warek, kordyjałów, janosików, okęć - siedemdziesiąt cztery nalepki zgromadziłem w mojej kolekcji, tyle imion nosi bowiem On, jak Polska długa i szeroka... Milena Hrabicz w czarnym swetrze i prawie białych, wytartych wranglerach, płaszcz skórzany położyła na kolanach, odgarnęła włosy, twarz ku niebu wzniesiona, rozchylone usta, aż brodate obłoki jak mężczyźni przystają i wszystko nieruchomieje w chwili, gdy Milena Hrabicz pije wino - do ostatniej kropli za jednym przechyleniem flaszki; potem trwamy we wspólnym, ufnym oczekiwaniu, aż trunek zadziała, jeszcze dziesięć, jeszcze pięć minut, i ropucha świata przemieni się w księcia; dobrze jest mieć wtedy obok siebie Lenkę, niewyobrażalnie dobrze. Aśka. nie szukam w tobie Mileny, szukam nowej pani dla mojego bezkrólewia i dlatego patrzę, jak podnosisz do ust butelkę, bo jednak zdecydowałaś się spróbować tego paskudztwa. Chcę rozmawiać z Aśką, o moim szpitalu opowiedzieć, o rejsie transatlantykiem; mam dziewiętnaście lat i bardzo jeszcze wierzę w skuteczność słów. Niestety ubiegł mnie Andrzej L. I słyszę, że mówi jej o swoim stosunku do wiary, że jakby szyba oddzielała go od niej, za szybą Pan Jezus, Ewangelia, a on tu zagubiony, miotający się bez sensu i celu, ale nie umie szyby rozbić i przedrzeć się tam. Andrzej L. ma łzy w oczach i Aśka odpowiada, że też przechodziła zwątpienie, ale poznała cudownego księdza, księdza Olgierda. Słucham tego coraz bardziej zirytowany, wolałbym, żeby gadała ze mną, którego problemy ważniejsze niż tego L; jeszcze trochę wypiję, odrzucę delikatność i po prostu im przerwę. Nie ja przerwałem, lecz organizm Aśki, co okazał się do bełta nienawykły. Prowadziłem ją półprzytomną do taksówki, tak jak kiedyś po wyjściu z knajpy Milena prowadziła mnie. - Na Narbutta - nakazuję kierowcy, który krzywi się, bo troska o czystość tapicerki. - Myszko, błagam, powstrzymaj się - szepczę, bo Aśce rzeczywiście zbiera się na wymioty. - Postaram się. Jest zamroczona, ale dzielna. Gdy tylko znalazła się u mnie, od razu niby pies miskę zwęszyła, gdzie tapczan, i padła tak, jak stała, to jest w kożuszku i w butach. Zdążyła tylko powiedzieć "zostaw mnie", choć wcale jej nie dotykałem, i zasnęła. List od Mileny, bardzo krótki, ale podała numer telefonu; szukam jakiegoś kalendarza z tymi cholernymi różnicami czasu, żeby wiedzieć, o której tam dzwonić; nie znajduję, więc dzwonię na chybił trafił i po drugiej stronie oceanu odbiera Jacek. - Dzięki za pamięć; jak słyszysz, uciekłem spod łopaty; chcesz Milenę? - Jasne, że chcę. - Cześć, mały, tak się cieszę, że dzwonisz, brakuje mi ciebie, pisz często, nie zapominaj o mnie. Cała seria tego rodzaju serdeczności. - Myślę, Witku, że nieprędko - gdy pytam, kiedy wracają. - Jac musi być cały czas pod kontrolą lekarzy i lepiej, żeby to byli amerykańscy lekarze. Ten profesor Shapiro jest naprawdę doskonały, no i rozumiesz: tu wszystko jest o dziesięć lat do przodu. - Wiesz, że jestem na roku z Aśką Wrońską? Chwilę trwa, nim ta rewelacja pokona Atlantyk. - Poważnie? Wiedziałam, że ona zdaje na jakieś studia, ale nie miałam wtedy głowy do szczegółów. Ładna dziewuszka, nie? Pozdrów ją ode mnie. Byłem jak nałogowiec, który po kilku miesiącach przerwy zapalił pierwszego papierosa, wypił pierwszy kieliszek; głód używki odzywa się z poczwórną siłą, a sklep beztermincfwo zamknięty. Milena nie wie, kiedy wróci; powiedziała, że nieprędko; ten telefon poprzedzała niedorzeczna nadzieja, Bóg wie skąd i Bóg wie jaka wiara, że on coś może zmienić, a przecież to była, bo musiała być, tylko krótka rozmowa, kilka słów w jedną, drugą stronę podoceanicznym kablem i koniec - odłożona słuchawka, pusty dom, pusta Warszawa, irracjonalne, lecz do szpiku kości przykre poczucie zawodu. Próbowałem czytać - gówno z tego wyszło, chciałem napisać, jak prosiła - lecz nie, jeszcze nie, nie w takim nastroju, ostrzegłem się przytomnie; włączyłem telewizor, a tam enerdowski film o antyfaszystach; "w Polsce jest Grób Nieznanego Żołnierza, a w Niemczech - Grób Nieznanego Antyfaszysty" - powtórzyła mi kiedyś dowcip Orłowskiego; nie znała się na polityce i historii, ale lubiła złośliwość samą w sobie; "ładna dziewuszka, nie? pozdrów ją". -Masz pozdrowienia od Mileny... Bo właśnie w tym momencie "ładna dziewuszka" do mnie dzwoni. -Powiedziała, że zostaje w Stanach na dłużej, przeczuwałem, że tak będzie, ale... - szukam słów. Kiedy pierwszy raz wyżalałem się przed Aśką, przyszły łatwo, bo tak naprawdę pisałem tam w "Harendzie" wiersz, a teraz - teraz gdy ból dopadł rzeczywiście, a nawet nie ból, lecz gorsze od bólu poczucie beznadziejności - nie wiem, jak to wyrazić. -Przyjdź do mnie - proponuje Aśka i dodaje, że też jest sama w mieszkaniu, ojciec na dyżurze, mama gdzieś w Rzeszowie załatwia materiał. Aldona Wrońska, była główną księgową w jakimś WOG-u czy innym zjednoczeniu, przeflancowała się do sektora nieuspołecznionego i ma od pół roku wytwórnię tworzyw sztucznych. - Też jestem jakaś rozbita, wykąpałam się, próbowałam zasnąć, ale nic z tego; to jak, mam czekać? Śmieszne te facety: przed chwilą jeszcze pojękiwałem z tęsknoty za Mileną, a teraz - myk, myk, czyste skarpety, czyste slipy, psik, psik, dezodorantem pod pachami; jest sama, wykąpana, zasnąć nie mogła, więc pewnie w nocnej koszulce, i mimo to o dziesiątej wieczór mnie zaprasza. Coś mi szepcze, że nie mimo tych okoliczności, ale w związku z nimi, więc - by rzecz przyspieszyć - łapię taksówkę. I to wszystko musi być we mnie wyczuwalne, skoro kierowca z miejsca zaczyna rozmowę o dupach. -Też w pana wieku latałem za nimi jak kocur. Ma pięćdziesiątkę, w domu pewnie rówieśną żonę, więc lubi powspominać. Niestety, otworzyła kompletnie ubrana; rifle i bawełniany podkoszulek, choć chyba bez stanika. Jedyny element de-zabilu to brak skarpetek; zauważyłem, że u jednej stopy polakierowała paznokcie, a u drugiej nie. - Magda zadzwoniła i nie dała dokończyć... - widząc, że się gapię, wyjaśnia. - Symetria jest estetyką głupców. Prowadzi mnie do małego pokoju, jakby zagubionego w rozległym mieszkaniu. Wąski tapczan, biurko z regalikiem typowo jeszcze uczniowskie, książki, książki, książki, płyty, płyty, płyty i wielki plakat z Leonardem Cohenem. - To powinno być dla ciebie miejsce kultowe - mówi z uśmiechem, który nie jest ironiczny, a w każdym razie nie wyłącznie; uśmiecha się, bo ma dla mnie niespodziankę i wyraźnie czeka, jak zareaguję. - Tu przed dwudziestu laty została poczęta twoja Milena. - W twoim pokoju? - Miałem doznanie czystego oniryzmu; coś jak grób komendanta pod stolikiem w kawiarni u Kafki. Aśka kiwa głową. - Wiedziałem, że jej rodzice u was mieszkali, ale... Właściwie, czemu się dziwić, że dwoje młodych, śpiąc razem, spłodziło dziecko; i że łóżko, na którym to zrobili, stało tu, bo gdzieś przecież stać musiało; wtedy jeszcze Aśki nie było na świecie, Wroński dopiero starał się o Aldonę Hrabicz - "Aldonę H r a b i c z" - powtórzyłem w myślach i... Boże, jak blisko stąd do Mileny i jak daleko. -Jesteś w nastroju milenijnym... Wtedy pierwszy raz powiedziała ten kalambur, który odtąd stał się w rozmowach z Aśką nam tylko wiadomym skrótem. -...więc pomyślałam, że będziesz ciekaw. - Bardziej jestem ciekaw obecnej lokatorki - odrzekłem, bo po chwili zasępienia wróciłem myślą do właściwego celu wizyty; roześmiała się. - Obecna lokatorka została poczęta w Krynicy. Co jeszcze chcesz wiedzieć? Nastawia płytę; pierwsze dźwięki Blue raincoat. - Przepraszam, może nie utrafiłam? - Nie przesadzaj, już taki wrażliwy nie jestem. Siadam na wąskim tapczanie, opierając się plecami o ścianę; ona ma do wyboru usiąść na krześle przy biurku albo obok mnie; nie podjęła decyzji, stoi. -Chcesz herbaty? Najchętniej złapałbym ją za rękę i przyciągnął, ale kiwam głową, że owszem, napiję się. Poszła do kuchni i wróciła, niosąc na drewnianej tacce dwa ogromne kubasy; istotnie siada przy mnie, tuż przy mnie, właściwie już bardziej przy mnie nie można, ale na udach mamy tę tackę i pewnie litr parującego płynu, więc weź się teraz porusz. Michał kiedyś demonstrował mi na szachownicy takie sytuacje, gdy jedna ze stron właściwie nie ma ruchu, bo każde posunięcie ją osłabia albo wręcz grozi katastrofą; nazywał to, zdaje się, zugzwangiem i ja teraz byłem właśnie w takim zugzwangu; mogłem tylko mówić, mówić na zadany mi przez Aśkę temat. Zapytała, w jaki sposób poznałem Milenę, a przez to musiałem pozycję osłabić, bo - choć nie dała mi tego poznać - nie dla niej były historie o domu wariatów i rejsie na m/s "Batory". Jest jakaś racja w tym, co twierdzi Kuba, że ja za dużo z nimi gadam, bo wtedy - prawem zwykłej statystyki - wymykają mi się zdania niewłaściwe; pewnie nie było całkiem tak, jak sobie buńczucznie przedstawiałem w taksówce, że ona, wyczekawszy, aż rodzice wyjdą z domu, wykąpała się i zatelefonowała do mnie, ale też - nie obraź się, Myszko - nie musiało być diametralnie inaczej. Ty zresztą sama wiesz najlepiej, jeśli zadałaś sobie trud prześledzenia ówczesnych zawirowań i wahań - czemu nie ja, lecz Cyryl Preiss, od którego różnię się tak bardzo i prawie wszystkim - że wiązać twój finalny wybór z jakąś tacką na kolanach -wydaje się brednią. A jednak był taki moment, że gdyby nie tacka, być może moment zwrotny, jak u tych ludzi w powieści Tołstoja, którzy na spacerze w lesie przegadali jedyną stosowną do oświadczyn chwilę... Mówiłem, mówiłem, Aśka słuchała i kiedy wypiliśmy herbatę, było już za późno. -Wolałabym najpierw trochę się z tobą poprzyjaźnić. Nasze dłonie spotkały się na guziku jej rifli i długą chwilę przytrzymywałem dłoń Aśki w swojej, jakby w nadziei, że dotykiem przekażę coś, co sprawi, że ona zaniecha kurczowej obrony guzika. Nie zaniechała, a jeszcze Cohen jakby specjalnie ze mnie drwił, lirycznie mamrocząc: "many love before us". Aśka patrzy na mnie z troską, jak gdyby zastanawiała się, co - jeśli nie to - może mnie teraz pocieszyć, i okazało się, że dobrze zgadłem, bo zaproponowała, bym może coś zjadł. -Egoistka jestem: u mnie pełna lodówka, a ty, jak znam życie, nawet chleba sobie nie kupiłeś... Kiedy wraca twoja mama? Dopiero za miesiąc? To do tego czasu będę ci robiła zakupy. W kuchni dwa razy większej od jej pokoju majstruje kilkanaście kanapek, bo taki duży chłopak jak ja musi odpowiednio i do syta zjeść; wędliny podobnie luksusowe, co u Chorążego, choć źródło luksusu inne; tam Peweks, Baltona, bazar, tu konsumy, czyli specjalny sklep dla oficerów, gdzie jej ojciec - ordynator w wojskowym szpitalu na Szaserów i z tego tytułu w randze generała - ma prawo siebie i rodzinę zaopatrywać. -Obrzydliwy niewolniczo-feudalno-faszystowski system - powiada jego córka. - Mam nadzieję, że ty nie jesteś czerwony? Jeden jedyny raz pokłóciła się z tatą, gdy oprotestował jej pójście na mszę za Pyjasa; "nic mnie nie obchodzi,że leczysz tych morderców", wykrzyczała i Wroński zmiękł, a nawet powiedział coś w rodzaju, że każdy człowiek ma prawo do opieki lekarskiej. Choć nie każdy lekarz ma je do polędwicy i szynki z konsumów, pomyślałem, jedząc z apetytem; bo miała rację: od tygodnia łaziłem głodny; tylko kawa, papierosy i alkohol. - Czytałeś Folwark zwierzęcy? - sądziłem, że resztę nocy poświęcimy komunistom i nawet nie miałem nic przeciwko temu, bo w pluciu na swołoćz jestem dobry, więc kto, jak ja, ich nie lubi, musi czuć we mnie bratnią duszę, a na niczym bardziej mi nie zależało, jak na tym, żeby ona poczuła. Dobra nasza - na coś się wreszcie Gierek i Breżniew przydadzą. Ale nie; w radiu puścili Killing me softly with this song; Aśka zasłuchała się, zamyśliła i - choć nie mogła chyba wiedzieć, że to jej ukochana piosenka - zaczęła mówić oMilenie. Było trochę tak jak dziś: mama miała zebranie w zjednoczeniu, tata dyżur, a one coś sobie w kuchni gotowały. Milena nagle, zupełnie nie na temat, powiedziała, że boi się śmierci: "patrz Aśka, mamy teraz czternaście lat, a przecież tego są tryliony, oktyliony lat, których nie będziemy miały iktóre będą bez nas", i spytała, czy umiem sobie wyobrazić własny niebyt. Straszno jakoś zrobiło się w tej kuchni, od sufitu po podłogę nieprzyjemnie, i Aśka, która też czasem o tym rozmyślała - bo to taki wiek - powiedziała jej o księdzu Olgierdzie. "Chodzisz na religię? Tak, chodzę i uczy nas cudowny, mądry ksiądz, którego kiedyś zapytałam..." Milena wzruszyła ramionami. - Kiedy najdą mnie takie myśli, przesypiam się z facetem, to trochę pomaga, choć potem zostaje niesmak, wrażenie obrzydliwości, rozumiesz? Jesteś jeszcze dziewicą, tak? No, to się nie spiesz, żaden cymes. To było w te wakacje, kiedy Lenka zainteresowała się korzeniami i niespodziewanie zadzwoniła do drzwi przy Mokotowskiej. Aśka wróciła z psem - biedny Tupi, rok temu przeniósł się do krainy wiecznego spaceru, ona wierzy w zbawienie zwierząt - a w pokoju u mamy siedziała dziewczyna trochę od niej starsza, "cudzoziemka", pomyślała w odruchu skojarzenia, bo to nie jest typ dziewczyny, jakie pospolicie spotykasz na ulicy, a przynajmniej pod naszą szerokością geograficzną. Wzięłaby ją za Turczynkę, gdyby nie włosy blond; przetłuszczone, zaniedbane - skonstatowała, "jak można mieć takie fantastyczne włosy, a nawet ich nie umyć". -Twoja kuzynka Milena, córka wujka Romka, czyli siostra; jaka? Cioteczna czy stryjeczna? Aldona wie oczywiście, że cioteczna, ale czemu nie ożywić prezentacji, zresztą dziewczyny chyba tego nie wiedzą; w ich pokoleniu stryj i wszystko, co od stryjka, zanika przez wszechznaczącego wujka wypierane. Do dziś Aldona, sama z wykształcenia księgowa, lubi zaginać córkę polonistkę; zwłaszcza na słowach, które wyszły z powszechnego użytku, i mają nawet od pół roku taką grę, rodzaj meczu, w którym Aldona prowadzi sto-ileś do sześćdziesięciu-iluś. - Aśka - podała jej dłoń i stwierdziła, że Milena ma pomalowane paznokcie i okropny brud pod nimi, zupełnie jak ekspedientka z warzywniaka; może mimo wszystko cudzoziemka - myślała, kiedy z ust kuzynki przez piętnaście minut nie padło żadne słowo, tylko uśmiechała się nieśmiało i głaskała Tupiego. Potem przyszedł do głowy okropny domysł, że ona być może jest niedorozwinięta, bo z podobnym uśmiechem bawiła się z Tupim wiecznie mała, szesnastoletnia Moniczka, córka państwa Kostynowiczów z parteru. - Chciałabym mieć pieska, ale mama się nie zgadza - powiedziała nareszcie tak, że bynajmniej nie rozwiała obaw. Aśce zawsze strasznie żal było takich dzieciaków, więc przysięgła, że jeśli córka wujka Romka dzieli los Moniczki, zabierze ją do zoo albo na film Disneya; zniesie okrutne spojrzenia ludzi, które poznała podczas spacerów z córką Kostynowiczów, wszystko zniesie, jeśli taka ładna kuzynka okaże się taka biedna. -Romek i mama Mileny mieszkali w twoim pokoju - wyjaśnia Aldona, co Aśka słyszała już sto razy, i nie lubi tej historii, bo smutna; wujek na końcu umiera, a Danka wraca do Krakowa do złego, okrutnego ojca, który wcześniej tych dwoje wyklął. Łagodny, cichy Romek, który pisywał sprawne, choć banalne wiersze i marzył, że zostanie kiedyś dramaturgiem, i seraficznie piękna Danuta Wiera, a między nimi wojna i straszniejszy od wojny Jan Orłowski. W jej pokoju to kiedyś się działo, ściany pamiętają, podłoga pamięta, a mimo wszystko dla Aśki to bajka, melodramat, byt nie do końca realny, więc zaskakuje ją, że z opowiedzianej przez matkę historii powstała prawdziwa, żywa Milena, która jest teraz w jej mieszkaniu i bawi się z jej psem. -U mnie w domu na odwrót: wszystko, co się z tym wiąże, to temat tabu - powiedziała wieczorem po dziwnym dniu, trochę uroczystym, ale pełnym napięcia. Milena chciała zobaczyć grób ojca, ale sama- wyraźnie i twardo to podkreśliła. Wroński zawiózł ją samochodem na Powązki, objaśnił, która aleja i kwatera, a potem długo czekał przed Czwartą Bramą i już się niepokoił, bo zmierzch blisko, a na cmentarzu niebezpiecznie. Wcześniej i potem było oglądanie starych fotografii - Romka, Danuty Wiery i przyrodniego brata Mileny, którego wujek usynowił, który też wszedł do rodziny i nosił nazwisko Hrabicz. - Chce pani... Chcesz, ciociu, zobaczyć, jak Krzyś teraz wygląda? I wyciąga z kurtki zdjęcie, które nosi razem z dokumentami; kolorowe, chyba polaroidem zrobione, zdjęcie niesamowicie przystojnego młodego mężczyzny. -Nie, że fajny? - odwołuje się do gustu bardziej Aśki niż Aldony, zupełnie jakby pokazywała zdjęcie chłopaka, i Aśce, która jest jedynaczką, dało to do myślenia. Drugiego dnia oprowadziły Milenę po Warszawie -Starówka, Zachęta, Bitwa pod Grunwaldem, "Hortex" na MDM-ie, te sprawy, a trzeciego dnia rano wydało się. Właściwie sama powiedziała, że uciekła z domu. Dwie doby szlajała się po Krakowie, wreszcie zaniosło ją na dworzec, gdzie wpadła na pomysł, że zaledwie o trzysta kilometrów mieszka rodzina, której nie zna, a przecież powinna, wystarczy tylko wsiąść do pociągu, "i w taki to sposób jestem u was, gdzie naprawdę mi dobrze, a że w domu od pięciu dni mnie nie widzieli, małe piwo, świat się od tego nie zawali". -Przecież rozmawiałaś z mamą przez telefon. Aldona nie może zrozumieć, bo faktycznie, przy niej, od niej z pokoju telefonowała do Krakowa; powiedziała, u kogo jest, i zdała sprawę z przebiegu dnia; trochę dziwne, że Danka nie poprosiła jej do aparatu, ale w świetle zaszłości i charakteru pani Hrabicz było to akurat możliwe. -Dzwoniłam do koleżanki - wyjaśniła spokojnie Milena, a wtedy mamie puściły nerwy i powiedziała coś w stylu, że ciebie, dziecko, to lać i patrzeć, czy równo puchnie. Uśmiechnęła się. - Może wreszcie zatłucze mnie na śmierć i będzie spokój. Ale co Wrońskich zbulwersowało, w domu na Salwatorze nie było również Danuty Hrabicz. - Mama musiała lecieć do Budapesztu - wytłumaczył brat, który przyjechał z Krakowa i Aśce wydawał się jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciu. - Czyżby w Polsce zabrakło wódki? - spytała Milena z troską. W tym momencie dotarło do niej, że nie lubi tej dziewczyny; pierwszy raz w życiu naprawdę kogoś nie lubi. -Czy nie pomyślała, że robiąc przy nas aluzje do nałogu matki, sprawia przykrość nie jej, bo ona daleko i nie słyszy, ale j e m u? To pytanie Aśka kieruje gdzieś w przestrzeń, nie do mnie, ale jakby do ducha Romualda Hrabicza, który pewnie tutaj jest i wie wszystko lepiej, więc może potrafi zrozumieć swoją córkę, Milenę; "wybacz, wujku, ja bez twojej wiedzy mogę tylko nie lubić". Przez okno do wielkiej kuchni państwa Wrońskich sączył się świt. Czy rzeczywiście wysłałem to do Joanny Preiss z domu Wrońskiej? Mogłem wysłać. Warszawa, 3 marca 1989 Myszko, jak wiesz, staram się napisać coś w rodzaju powieści o mnie i Milenie. Odtwarzając zdarzenia w porządku z grubsza linearnym, doszedłem wczoraj do czasów, kiedy na studiach poznałem Ciebie. Opisałem, tak jak ją pamiętam, naszą pierwszą rozmowę w "Harendzie", a potem - wybacz - także to małpie pijaństwo, po którym wylądowałaś u mnie na łóżku w butach i kożuchu, bez przytomności. Opisałem je zresztą dlatego tylko, że wtedy, na ławce za tylnym murem uniwerku przypomniałem sobie - i to z zachwytem - jakieś podobne plenerowe jabcokowanie z Mileną w roli głównej. Był to bardzo krótki czas, gdy rzeczywiście szukałem w Tobie Mileny, i definitywnie skończył się tej nocy przegadanej u Ciebie na Mokotowskiej. Mówię o szukaniu w tym najprostszym i najwulgarniejszym sensie, bo ono jako takie nie ustało i nie tyle szukanie nawet, ile znajdowanie; i to tak obfite, że wręcz wydaje się prawdą to, co Ci powiedziałem, że cały mój świat i życie należą do Mileny, a przynajmniej są przez nią ukształtowane. Zobacz, ja nie mam nikogo bliskiego, kto albo by jej nie znał, albo chociaż jakoś pośrednio nie był związany. Ty, Michał, Kuba w mniejszym stopniu, ale przecież też. Biednej Magdzie również oboje - na nieszczęście mojego z nią krótkiego matrymonium -Milenę narzuciliśmy. Nawet - co już brzmi nieprawdopodobnie - Ewę też w jakiś sposób poznałem dzięki Milenie, ściśle, dzięki pracy w warsztacie Jacka Ch. Oczywiście, bywa, że w ludzkim życiu jest jakiś ośrodek, ku któremu jak w pajęczynie centrycznie biegną wszystkie nitki i z którego wychodzą. Z reguły jest to c o ś, na przykład rodzinne miasto, zakład pracy, dla wierzących kościół, dla grypsujących więzienie i tym podobne, a nie jak u mnie ktoś; miałaś rację, że pisząc autobiografię, powinienem ją zatytułować Milenium. Z tej pajęczyny wyrwać mnie mogła tylko - daruj, Myszko, określenie - inna równie silna samica. Ty nią byłaś. Każde pokrewieństwo jest w sumie przypadkowe, ale gdy chodzi o Ciebie i Milenę, przypadkowość wydaje się po stokroć absurdalna. Ten Twój z nią związek, jak gdyby w życiu przed życiem, nie ułatwiałby nam sprawy, nie mówię: "udaremniał", bo my we dwoje poradzilibyśmy sobie, to wiem, ale powtarzam: "nie ułatwiał". Joasiu, byłaś jedyną kobietą, oprócz Mileny Hrabicz, którą kochałem, jeśli ja w ogóle potrafię kochać. Czemu zresztą używam czasu przeszłego. Ty nią jesteś - Joasia Wrońska, mała Wrońska; jak okropnie, niby dźwięk łamanej gałęzi, brzmi mi Preiss, Twoje nowe nazwisko. Powiedziałem, że uwikłaliśmy w legendę Mileny Magdę Mielczarek, i to jest prawda, choć klasyczna zasada prawa rzymskiego mówi, że chcącemu nie dzieje się krzywda. A czy wiesz, że na Salwatorze nad ranem Milena spytała, czy jeszcze ją kocham, a raczej po prostu stwierdziła taki fakt. Minęła noc i ona świętowała to, że nie poszliśmy do łóżka, bo nie chciała zdradzać Jacka, a dla mnie też stało się lepiej, jako że po łóżku "bardziej byś za mną tęsknił i do reszty - uśmiechnęła się po swojemu, wiesz jak - znielubił-byś tę swoją biedną żonę; ty chyba ciągle mnie kochasz?" I miała, a przynajmniej udawała, że ma w związku z tym skrupuły. Wtedy właśnie odpowiedziałem, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Spodobało się Lence wyrażenie, nie znała go, więc wyjaśniłem, że to - uolentinon fitiniuria - z prawa rzymskiego. "Boże, ile ty wiesz", szepnęła z podziwem, też być może udając. Kilka lat potem podobny zachwyt okazywała mi ta moja Anka z Pabianic, która miała wykształcenie podstawowe. A czy Milena miała wiele większe? Dwie klasy ogólniaka. Joanno, "prawo prawem", ale takim chcącym krzywda się dzieje. I działa się również Magdzie M.; nie jej wina, że urodziła się niezgrabna i z mongoidalnymi rysami i że -jak do swojego kontrastu - przyssała się do Ciebie. "Tu stoję, inaczej nie mogę", Myszko. I choć wiele razy tłumaczyłaś mi złożoność waszego układu, wciąż postrzegam ją jako brzydką, zakochaną w Tobie lesbę, a w najlepszym razie pasożyta. Czy wiesz, że kiedy opowiadała o Tobie i tym Twoim pierwszym chłopaku - Marek mu było, chyba tak - to nie opowiadała, ale leżała z Wami na tapczanie, z Tobą razem miała go i z Tobą traciła. Kradła Ci radość, codzienność, a nawet smutek tego związku, bo wszystko, co Twoje, musiało być jej - brzydkiej dziewczynki, która pokochała śliczną dziewczynkę - więc także Milena. Czy to nie Magda wmawiała Ci, że musisz odrzucić bajkę o Twoim pokoju i wujku Ro"mualdzie, choćby na przekór matce, tak do pamięci brata przywiązanej, bo dla Magdy nawet Twoja matka była wrogiem i rywalką. Tak, Myszko, po ośmiu latach powtarzam słowo w słowo to samo, za co uderzyłaś mnie w twarz - pamiętasz dyżur w pokoju NZS, wejście od małego dziedzińca, dwa dni potem jak wróciłem z Krakowa i przepędziłem Magdę; pamiętasz - mówiłem, mówiłem, tłumaczyłem Ci, byliśmy sami, już zapadał zmierzch i dalibóg nie od razu zrozumiałem, co klasnęło i czemu piecze mnie policzek. Biegłem za Tobą po dziedzińcu, wlokłem się Krakowskim Przedmieściem, a Ty milczałaś, bo byłem już u Ciebie skreślony; tej nocy przyśnił mi się sen o trybunale, który mnie sądził i któremu przewodniczyłaś. Zbudziłem się bardziej podniecony, niż gdyby śniła mi się orgia. Wybaczyłaś mi i odezwałaś się do mnie, dopiero gdy Jaruzel wprowadził stan wojenny, tak jakby wobec narodowej tragedii samoistnie wymazały się moje prywatne draństwa (generale, za odzyskanie Aśki gotowym pocałować cię w tyłek). Lecz tymczasem jestem przy końcu lat siedemdziesiątych; nasze studia, pierwszy, drugi rok polonistyki, moja miłość do Ciebie; wszyscy ją w grupie widzieli; nasze godziny w "Harendzie" i nasza nierozłączność. Chodziliśmy, trzymając się za ręce, Twoja mała, ciepła łapka w mojej dłoni, jakbyśmy byli parą; po całonocnym uczeniu się u mnie, u Ciebie razem zawsze zjawialiśmy się rano na zajęciach, utwierdzając wszystkich w przekonaniu, że jesteśmy kochankami. Jedna Aldona, która żywiła mnie pod permanentną nieobecność mojej matki, wiedziała, że to między nami platoniczne, i też chyba tylko dlatego, że bez reszty ufała Twoim słowom, zawsze prawdomówna córeczko. Jaki sens dłużej o tym pisać? Pod koniec 79 - pamiętam, że to był ten dzień, kiedy Sowieci wkroczyli do Afganistanu i wyglądało, że Carter nie puści tego płazem - Aśka poznała Cyryla Preissa, a ja pijany, ze łzami w oczach i pawiem na kurtce, o trzeciej w nocy zapukałem do drzwi Magdy M. w mrówkowcu przy Grzybowskiej; jej ojciec groził, że zatelefonuje po milicję, a ja powtarzałem: "bracie Polaku, bracie Polaku, jakżebyś mógł?!" Bo w obliczu tej wojny i embarga na Sojuz czułem się - mimo osobistych dramatów - bardzo patriotycznie nastrojony. Na to wyszła Magda M., w szlafroku narzuconym na nocną koszulę, i wyjaśniła, że jestem uniwersyteckim kolegą Aśki, a potem cuciła mnie w swoim pokoju mocną, gorzką herbatą; z tych godzin mam jeno urywki wspomnień, więc nie biorę odpowiedzialności za to, co mówiłem i robiłem. Rano jej starzy poszli do pracy, mnie zaś nękał kacowy wzwód, nad którym ledwie panowałem i który reagował nawet na Magdę M., co ona spostrzegła i bynajmniej nie pomagała mi wzwodu okiełznać. Wreszcie kości zostały rzucone, bo powiedziałem albo zrobiłem coś, po czym ona uznała za właściwe rozpiąć mi rozporek; ustawiłem jej palce jak należy i osobiście wprawiłem dłoń w pożądany ruch, ale po chwili wyznała, że dalej nie umie, więc iżby się spuścić -a jak pies pragnąłem się spuścić - musiałem niestety użyć całej Magdy M. Ze zdumieniem stwierdziłem, że ktoś jej już do tego celu używał, ale czy to ja jeden na świecie mam kacowe wzwody. Długo, długo to trwało; kto je miewał, rozumie czemu, a Magda, biorąc przypadłość za namiętność czy wręcz miłość, spazmowała w trakcie, po zaś - uraczyła mnie napoleonem z ojcowskiego barku i wyznała, że z I Chinga oraz horoskopów zawsze wychodziłem jej ja. Miałem ochotę uciec i rzeczywiście na kilkanaście godzin uciekłem, ale pusty dom - mama z Andre w Zakopanem, Aśka z Cyrylem u niego w Wiązownie; przekartkowałem notes i mimo wszystko najmniej bez sensu wydał mi się numer na 24. - To ja. Przyjdź do mnie. I za pół godziny była. Powiedziałem, Joasiu, że'to my dwoje zainfekowaliśmy Magdę M. Mileną, ale to nie było oczywiście żadne nasze specjalne działanie. Ona po prostu, pałętając się przy nas przez cały pierwszy rok studiów i kawałek drugiego, musiała siłą rzeczy trochę nauczyć się naszego języka, chociażby terminu "milenijny nastrój", który zresztą nie tylko do mnie się odnosił, bo - choć w nieporównywalnie mniejszym stopniu - też swoje milenijne nastroje miewałaś i mimo że jej nie lubisz - w co wierzę, bo Mileny lubić się przecież nie da - nie możesz zaprzeczyć, że ona miała prawo obywatelstwa w Twych marzeniach, choćby przez miejsce swego poczęcia. Zgoda, słabe to prawo, ale jednak jest. Gdyby w moim pokoju zmarły brat mojej matki spłodził syna i gdybym w dzieciństwie tysiąc razy o tym słyszał, to jasne, że nie byłby to mój problem numer jeden, ale też nie wierzę, że całkiem by mnie to nie obchodziło. I gdyby następnie -choć wiem, że analogie rzecz wątpliwa - ten chłopak zjawił się nagle u mnie i - czternastoletni - opowiadał dziwne rzeczy o śmierci, a potem okazałoby się jeszcze, że uciekł z domu, to, Asiu, byłoby jakieś wspomnienie. I - nie ukrywaj - to było dla Ciebie wspomnienie. Zresztą patrzyłem na Ciebie, kiedy opowiadałaś, więc wiem. I zobacz, Magda M. wychodzi za mąż za chłopaka, o którym wie, że był kochankiem t e j dziewczyny. Pewnie nigdy nie sformułowała tego jak ja: że kochankiem Mileny niezależnie od upływu czasu jest się zawsze, podobnie jak człowiek, który zabił - choćby raz i dawno - do końca życia będzie zabójcą. Musiała wiedzieć jednak, że kobietami, które w sposób istotny liczą się w moim życiu, są Milena i Joanna W., przy czym z Tobą jeszcze nie umiała walczyć, toteż tylko Lenka jej została. Obawa, zazdrość, a przy tym niezdrowa fascynacja, która często z nienawiścią idzie w parze. Toć najzapieklejsi antysemici w gruncie rzeczy są Żydami zafascynowani, jak zresztą bez uczucia fascynacji przypisywać komuś wszechwładzę nad światem. To jest, Joasiu, znośne porównanie, bo Magda M. taką właśnie wszechwładzę nade mną przypisała Milenie, i wszystko, dosłownie wszystko, co się ze mną działo, musiało mieć - w jej odbiorze - z Mileną tajny związek. Pamiętam początek 81, gdy Sowieci zgromadzili na granicy wojska, a do Warszawy przyleciał straszyć Kanię Michaił Susłow. Łaziłem w nocy z kąta w kąt tego mieszkania, które wynajmowaliśmy na Ursynowie, i paląc tyle papierosów, ile tych ruskich dywizji, rozważałem: wejdą czy nie wejdą. - Ciągle myślisz o niej? - powiedziała wtedy moja żona. Potem zrozumiałem, że ma nieczyste sumienie, ponieważ jeszcze przed ślubem zniszczyła list, w którym Milena informowała o wyjeździe do Chicago i podała nowy adres; przez to małe draństwo aż do września 81 i mojej nocy na Salwatorze nie mieliśmy żadnego kontaktu. Powodowany nie nienawiścią, bo tę mogę ewentualnie poczuć kiedyś do Mileny, Michała O'Briena, względnie do Ciebie, mała, gdybyś - co niemożliwe - wycięła mi jakiś numer, słowem, do ludzi dla mnie istotnych, do których Magda M. nigdy nie należała, choć przez półtora roku nosiła moje nazwisko; a więc nie nienawiścią, ale szewską pasją powodowany, przedstawiam ją, jakby była zupełną maszkarą. I kłamię, bo podobne do niej, a nawet brzydsze widywałem na przystankach PKS w rozmaitych Mszczonowach i Księżowolach. Dziewczęta z tamtejszych zawodówek i techników odprowadzane po lekcjach przez adoratorów, gorączkowo przypominających o sobotniej dyskotece w domu kultury; w takiej grupce moja żona byłaby właściwym człowiekiem na właściwym miejscu - szeroka w tyłku, przaśna, mazowiecka. A tymczasem ona studiowała psychologię, czytywała Freuda, Fromma, Junga, Kępińskiego, Jankowskiego, Dąbrowskiego, Aronsona. Do kręgu jej znajomych należała cała śmietanka warszawskiej psychoterapii i już wtedy mówiła językiem, którego nie rozumiałem, a nawet posługiwała się nim w piśmie, vide dwa artykuły w jakimś psychologicznym, buddyjsko zorientowanym samizdacie. Ciekawe, mam przecież nie najgorszą pamięć do tego, co różni ludzie mówią i jak mówią, tak że po latach niemal wiernie odtwarzam słowa Mileny, O'Briena, Kuby, Jacka Ch. i chyba Twoje. Myszko, też - prawda? Tylko z jedną Magdą M. mam kłopot, bom z jej ust zapamiętał wyłącznie jakiś bełkot, jakiś żargon, w którym to środowisko odprawiało swoje w kucki na poduszkach gusła i którym ona rozmawiała ze mną o Milenie Hrabicz. O Milenie, tylko o Milenie, furt o Milenie; zupełnie jak antysemita o Żydach. Ale nawet nie potrafię tego powtórzyć. Może dlatego, że sam popieprzony, brzydzę się innymi popieprzonymi. I to chyba istota tego, co czułem w małżeństwie z Magdą M. O pogrzebie Danuty Hrabicz powiadomił mnie Kuba. Ja we wrześniu 81 byłem od wszystkich innych spraw odcięty, kontakt praktycznie ze mną nie istniał, bo na Narbutta bywałem rzadko, a w ursynowskim mieszkaniu, które wynajmowaliśmy z Magdą, nie było telefonu; tylko wtajemniczeni wiedzieli, że we wtorki i czwartki między czternastą a siedemnastą dyżuruję w siedzibie NZS-u i że tam na ogół można mnie spotkać. Pamiętam, że rozmawiałem akurat z jakimś księdzem i byłem zdenerwowany, bo on w imieniu Kurii pytał o coś, o czym powinienem wiedzieć, a nie wiedziałem; straszny mętlik panował w tym naszym centrum dowodzenia, co może i było romantyczne, ale nie usprawniało działania. - Przykro mi, proszę księdza, ale ja naprawdę o niczym nie wiem. Uśmiechnął się wyrozumiale i spytał o moją koleżankę, czyli osobę bezpośrednio w rzecz zaangażowaną, ale też nie umiałem mu nic konkretnego powiedzieć, a wtedy wszedł Kuba i - jak często laicy na widok księdza - niemal zabobonnie się speszył. Mnie powiedział "cześć", jemu - po dłuższym wahaniu - "dzień dobry". Pewnie wiedział, że istnieje inna, zwyczajowa forma pozdrawiania osób duchownych, ale nie przeszła mu ona przez gardło; udawał, że przegląda rozłożone na stole ulotki, i najwyraźniej odetchnął, kiedy ksiądz sobie poszedł. - W ogóle cię nie można złapać, cholerny konspiratorze, pełzający kontrrewolucjonisto. - Niby ironizował, ale tak naprawdę twardo stał po stronie partyjnego taty; zapalił papierosa i nagle spoważniał. - Milena cię szuka. Jej matka przedwczoraj umarła. - Jest w Polsce?! Aż poderwałem się z krzesła. - Tak, w Krakowie. Chciała się koniecznie z tobą skontaktować, ale widzisz, jaki z tobą kontakt. - Znasz jakieś szczegóły? Czy to był wypadek? Nie mieściło mi się w głowie, że niestara jeszcze i piękna kobieta tak po prostu umarła. -Właściwie powikłania powypadkowe - wyjaśnił fachowo Kuba. - W lutym jechała taksówką i doszło do zderzenia z autobusem; po dwóch dniach wypisali ze szpitala, a potem - krwiak podtwardówkowy, połowiczny niedowład, demencja... Pewnie gdyby jej w porę zrobili tomograf... Znałeś ją? -Tylko z opowiadań. - Bez sensu częstuję go papierosem, bo przecież pali. - Kurwa, chyba nie mam już numeru telefonu do Krakowa! Ze złością walę pięścią w nowy numer "Robotnika", co leży na stole. -Ja mam. - Kuba szpera w kieszeniach swojej brązowozłotej skórki i podaje mi kartkę. - Powiedziała, że możesz dzwonić o każdej porze. Taki jestem ideowy, że waham się, czy wypada skorzystać z NZS-owskiego aparatu; Kuba widzi, że nerwowo na ten aparat zerkam, i lekko się uśmiecha. -Już się tak całkiem od tradycji nie odcinajcie, a zresztą ile to może kosztować? - Kładzie mi dłoń na ramieniu w nieczęstym u niego serdecznym geście. - Pogadajcie sobie, mnie już tu nie ma. - Dzięki, stary. Jestem prawie wzruszony; przecież on Mileny nie lubi i nie lubi moich kontaktów z Mileną, a jednak zadał sobie trud, by mnie odszukać, wywiedział się o tych dyżurach, przyszedł. . - Nie ma za co. W rewanżu liczę na wstawiennictwo, gdy wasz rewolucyjny trybunał postanowi mnie rozstrzelać. Bo ja wiem, czy to był tylko dowcip. Wtedy wielu ludzi gryzło się wyobrażeniem takiego trybunału, a ich zgryzota nie pozostawała całkiem bez związku z sumieniem; sam Kuba miał na pewno sumienie czyste, ale czort wie, co myślał wtedy jego ojciec i czym go faszerował. Zadzwoniłem; zwykle czekam do siódmego sygnału i odkładam słuchawkę, lecz teraz, gdy on przebrzmiał, powstał we mnie potężny, irracjonalny sprzeciw. Nie dopuszczałem, że może nikogo nie być, nie godziłem się na to. Nie odłożę słuchawki choćby do wieczora i - dokładnie pamiętam - po osiemnastym sygnale, jak gdyby rzeczywistość naprawdę ugięła się przede mną, usłyszałem trzask. Najpierw pomyślałem, że pewnie przerwało się połączenie, bo linia ma dość bezproduktywnego, jałowego używania, ale nie - po sekundzie, nagle - jej głos, jakiś zmieniony, bezdźwięczny, trochę obcy, ale to ona, Milena Hrabicz, odebrała. - To ja, Kuba przed chwilą mi powiedział... - Nie odzywałeś się, nie pisałeś... Pomyślałam, żeś pewnie żonaty, dzieciaty; co ci się będę narzucać. - Dzwoniłem, ale tam w Nowym Jorku... - Nowy Jork to stare dzieje, od dwóch lat mieszkamy w Chicago, przecież ci pisałam. - Jasne, listy niekiedy nie dochodzą, ale wtedy Magda mieszkała u mnie na Narbutta, miała klucz do skrzynki; nieważne, nie umiem gadać o śmierci, ale trzeba spytać o Danutę Wierę. - Na operację było za późno i leżała, taki żywy trup. Mówi jak studentka medycyny, która w ramach praktyk zobaczyła oddział dla tego rodzaju chorych i teraz jest rozbita, przygnębiona, a nawet waha się, czy wybrała właściwe studia. Tylko tyle, ale może w wypadku Mileny aż tyle. - Ale co u ciebie? Kuba mówił, że stoisz na czele. Fajnie, my w Stanach ostro wam kibicujemy; Jac kupił colta i grozi, że w razie czego przyjedzie strzelać do czerwonych. Poważnie, sama też strzelałam do portretu Breżniewa! - Zobaczymy się jakoś? Nie wiem, naprawdę nie wiem, co bym zrobił, gdyby wymówiła się jakimiś obowiązkami, ale się nie wymówiła. -Może pojutrze. Jutro ten pogrzeb, ale potem jadę do Warszawy spotkać się z teściową, więc może między nią a lotniskiem; zadzwonię do ciebie. Nie, nie! To nie może być takie mgliste i niepewne; i znów uzależnione od jakiegoś telefonu. - Lenka, a może przyjadę na pogrzeb? - Po co ci to? Lubisz takie imprezy? - To twoja matka - mówię twardo. Później okaże się, że Danuta Wiera i jej śmierć nie tylko dla mnie są pretekstem, choć chyba rzeczywiście chciałem pożegnać ważną bohaterkę mojej legendy; również tego chciałem. -Dziękuję, Witku. - Grzecznie, trochę oficjalnie to brzmi. -Bądź w takim razie o jedenastej na cmentarzu Rakowickim. Masz taki pociąg, chyba piąta z minutami, akurat zdążysz. Magdzie powiedziałem prawdę, choć przecież pretekstów do wyjazdu miałem wtedy tysiąc. Mógł odbywać się w Krakowie kongres poświęcony nowomowie? Mógł. Mogli się tam zjechać dla upamiętnienia 17 września? Mogli; itede, itepe... Wachlarz kłamstw był bogaty i to wcale nie jest tak, że subtelne natury brzydzą się kłamstwem; przeciwnie -raczej te mało subtelne na siłę łakną komfortu mówienia prawdy. Prawdu łuczsze skazat', potomu czto ona prawda i wydumywat' niczego nie nado - przeczytałem w jakiejś dykteryjce w podręczniku rosyjskiego. I to jest właśnie to: co ja będę się trudził, by zmieniać kłamstwami rzeczywistość, skoro to jej, rzeczywistości, psim obowiązkiem jest dostosować się do mnie; ? zatem, Magdo, prawdę tobie mówię, a ty masz się tylko uśmiechnąć i zrobić mi na drogę kanapki; prawdu łuczsze skazat'. Wieczorem zatelefonowałem jeszcze do Aśki, ale jej nie było. więc powiedziałem Aldonie; chwila ciszy: - ...tak ją mam teraz przed oczami... Boże, jakie krótkie, smutne życie. Upiorne wrażenie robi ceremonia pod tytułem świecki pogrzeb; może i niektórzy kapłani mają coś z urzędników, ale mnie taka kapłańska urzędniczość nad trumną poniekąd nawet krzepi; bo kompetentna. Doświadczenie czy wręcz rutyna z tego przebija i jeśli recytują te formuły tak pewnie, że aż pozwalają sobie na lekką niedbałość, to i ja pewien jestem skuteczności formuł. W końcu nie pierwszego petenta tam ekspediują, zatem dobrze wiedzą, jakich załączników i oświadczeń wymaga w takich razach Najwyższy Urząd, i jak powiadam, to mnie krzepi. A tu tej kompetencji nie ma, wręcz przeciwnie: urzędnicy od kultury, którzy wzięli na barki trumnę z Danutą Wierą i cały ciężar ceremonii, wydawali mi się tu tak nie na miejscu i tak bez sensu, jakby na przykład do chorego zamiast lekarza przyszedł spawacz. Ich sztuka mowy, niedorzeczna stylistyka, zachowanie żywcem przeniesione z kursokonferencji, posiedzeń egzekutywy i jubileuszy ku czci tu - w zderzeniu z ostatecznością - zwyczajnie zakrawały na farsę; a jakby tego było mało, puszczono jeszcze płytę czy taśmę z nagranymi wierszami o śmierci; starannie, sterylnie i administracyjnie wyczyszczonymi z wszelkich motywów religijnych. Jako polonista nie wyobrażałem sobie, że istnieć może tekst typu requiem czy w ogóle sub specie aetemitatis, gdzie nie byłoby jednego choćby religijnego odwołania, ale okazało się, że jak najbardziej może. Jest rytm, jest rym, ktoś to na zamówienie napisał, jakiś aktorzyna wyrecytował, oni mają w magazynie taką taśmę i jeśli zemrze towarzysz lub towarzyszka.... Stałem obok Mileny, jakoś naturalnie tak wyszło, że usłużyłem jej ramieniem, i tym sposobem mimochodem znalazłem się w pierwszym szeregu żałobników obok Orłowskiego i najgłówniejszych oficjeli. Krzysztof, którego rozpoznałem z fotografii, stał dalej z tą Paolą; po latach pobytu w Niemczech wyglądała dokładnie jak schludna, niemiecka żona, a i on sam miał trochę twarz, jakie widuje się na zdjęciach różnych Bayernów Monachium i Borussii Dortmund. Milena miała na sobie czarny, skórzany płaszcz, a pod nim czarny sweter, lecz o komplet czerni, nawet udawany i sztukowany, nie potrafiła zadbać, i ludzi nawykłych do prawdziwej żałoby z woalką musiały razić dżinsy i wyzywające białe buty. To miała na sobie, w sobie zaś diabli wiedzą co, bo twarz Mileny, a nawet jej oczy były zupełnie bez wyrazu, równie wolne od emocji, jak te wiersze - od religii. A potem przeniosłem wzrok na Orłowskiego. Stał w tym samym co my szeregu, czy raczej półokręgu, tuż przy grobie, ale jego obecność zdawała się osobna, jak gdyby w innym wymiarze. On i tylko on naprawdę rozumiał, co się stało i gdy z nieruchomą twarzą i zmrużonymi oczami śledził krzątaninę grabarzy, pomyślałem, "przyszła pora na twoją najtrudniejszą, najbardziej beznadziejną grę, w której nie masz szans, bo przeciwnik trzyma w ręku wielkiego pikowego pokera, a ty wiesz o tym i tylko wieloletnia rutyna w hazardzie pozwala zachować ci spokój i utrzymać w ryzach mimikę". - Odejdźmy stąd na chwilę, chcę zapalić - mówi Milena. Trumna już zakopana i ekipa montuje jakieś prowizorium nagrobka; dalsze szczegóły ma uzgodnić z nimi Orłowski, więc szef firmy popatruje na niego wyczekująco. Nie jest najzręczniej, że odchodzimy, gdy większość żałobników dalej opasuje grób. "Przepraszam, przepraszam". Matowy głos Mileny, gdy musi przepychać się przez tłumek; na ich twarzach dość czytelna dezaprobata i gdy ja, przeciskając się, też mówię "przepraszam", czuję się, jakbym ich przepraszał za Milenę; żeby wybaczyli, nie mieli takich odętych pysków. Częstuje mnie camelem; kilkanaście kroków od grobu jakby inny świat, jakby wyzwolenie; myślę, że o to jej chodziło, nie o papierosa. - Jak głupia się cieszę, że cię widzę. - Ale tu musi przerwać, bo podchodzi Orłowski, przez chwilę boję się, że zrobi awanturę, a przynajmniej powie nam coś, że aż w pięty pójdzie za to odejście od grobu; nie - też przyszedł tu zapalić, "koniec gry, świt, przegrałem wszystko, ale mam jeszcze papierosa". Milena podaje mu ogień, Orłowski dłonią osłania od wiatru. - Można, myślisz, liczyć, że Krzyś dopilnuje tych majstrów? - Nie sądzę; za chwilę wracają do Essen. - Ach tak. Chwilę milczy i nagle, jakby dopiero teraz mnie spostrzegł, podaje mi rękę. -No i widzi pan, Danusi nie ma, wnuki po świecie, a ja ja mam już osiemdziesiąt lat, osiemdziesiąt lat - powtórzył i zrozumiałem, że chyba pierwszy raz w życiu zaczyna się czuć bezbronny; ale opanował się, mocno zaciągnął dymem. - Musisz mi teraz, Milka, poświęcić trochę czasu, bo jest kilka kwestii, które chciałbym... Skinęła głową; dom formalnie należał do niego, nigdy na córkę nieprzepisany, i teraz musi naradzić się z wnukami, czy chcą tam jeszcze kiedyś mieszkać. Krzysiek nie chce, ale prosi dziadka o pieniądze ze sprzedaży; rozsądnie, po co czekać na kolejną śmierć. Orłowski nie zna tylko zdania Mileny. -Zadzwoń do mnie koło szóstej, powinnam już być w domu - mówi i na pożegnanie dotyka mojej twarzy. - Zmarszczka ci się tu robi, wiesz? Łaziłem po Rynku, chodziłem do kościołów, trzy razy wysłuchałem hejnału, wreszcie poszedłem na dworzec zorientować się, o której mam powrót, i tu zmęczenie ostatecznie mnie dopadło, bo tej nocy, jak dzieciak w oczekiwaniu atrakcji, nie zmrużyłem oka, co zresztą wobec braku budzika wydawało się gwarancją bezpieczeństwa, iżbym nie zaspał na pociąg; byłem dziwnie pewien, że Magda by mnie nie obudziła. Usiadłem na ławce w poczekalni, przerzuciłem "Gazetę Krakowską", wtenczas organ partyjnych liberałów. Przy artykule o rabunkowej eksploatacji węgla poczułem, że dziad, który śpi obok i tuli się do mnie, wcale mi nie przeszkadza, przeciwnie - dobre, pożywne ciepło przechodzi na mnie z dziada, a im mi cieplej, tym mniej to wszystko realne, ten szum, ten tłum, te megafony; mam jeszcze dwie godziny, pomyślałem i - z gazetą na kolanach, a dziadem pod pachą - usnąłem. Realia niewyszukane: ten sam Kraków Główny, ta sama ławka. Mówi się, że sen przenosi, ale widać nie każdy sen. Podobieństwo do poczekalnianej rzeczywistości było tak dokładne, jakby specjalnie chodziło o nabranie mnie przez iluzję ciągłości z jawą. To są takie perfidne sztuczki, mające na celu łatwiejsze sprzedanie finalnej halucynacji: jeśliś zawierzył pierwszym obrazom, jeśliś ufnie zrósł się ze snem, tym straszniejsze będzie przebudzenie i tym większa wątpliwość, czy to aby na pewno tylko się śniło. Tak, to jest najpodlejszy rodzaj snów - te, które nigdzie nie przenoszą. Na ławce obok siedzi jakiś pan, do którego co chwila dobiega mały chłopczyk. - Tato, mucha? - najwyraźniej z pytaniem. Ojciec nic nie odpowiada, więc sytuacja powtarza się cyklicznie: "tato, mucha? tato, mucha?" Różne rzeczy dzieci wygadują, kto by zwracał uwagę. A i poczekalnia dalej jak poczekalnia, trochę tylko podejrzanie pustoszeje. W pewnej chwili jakieś tąpnięcie nastąpiło, jakbym głębiej zapadł się w sen, czy raczej przyśniło mi się, że zasnąłem, i nagle widzę, że w poczekalni jest prawie ciemno, światła wygasili, ludzi nie ma. Ten pan z chłopcem gdzieś daleko przy wyjściu na perony, "tato, mucha?", słyszę i czując, że to dla mnie istotna informacja, podążam za nimi. Na peronowej tablicy właśnie pokazuje się napis MUCHA, co niby zapowiada najbliższy pociąg. Cholera wie, co to oznacza - nazwę miejscowości czy może własną pociągu, coś jak "Hutnik" albo "Tatry,". Tylko my na peronie - ja i ten facet z dzieckiem - i dziwne oświetlenie; nie elektryczne, a przecież chyba noc. Takie światło jak przed burzą: czerwień i czerń; pociąg, który wjeżdża na stację, też jest jakiejś nietypowej barwy i jakby fosforyzuje. -Tato, mucha! Tato, mucha! Lokomotywa hamuje. Rozglądam się po peronie, gdzie wszystkie szczegóły fotograficznie realistyczne; w lewo patrzę, w prawo patrzę, wzbiera we mnie uczucie osamotnienia i rośnie strach. Tylko ja, ten facet i chłopczyk; i pociąg, który specjalnie po mnie przyjechał. -Tato, mucha? Drzwi wagonu otwierają się i na stopniach widzę kolejarza; jakiś kij czy wajchę trzyma w ręce, a drugą wyciąga ku mnie i kiwa palcem, bym się zbliżył. Robię kilka kroków w kierunku wagonu, słowo "mucha" powtarza się we mnie echem, wtedy snop czerwonofioletowego światła pada na kolejarza i raptem widzę, że to wcale nie kolejarz, lecz przebrany w kolejarski mundur kościotrup, i nie żaden kij trzyma, tylko kosę. Jestem o metr od otwartych drzwi, w których on stoi i kiwając palcem, przyzywa do środka; choć się opieram, nogi same mnie tam niosą. -Mucha-kostucha! Mucha-kostucha! - krzyczy dzieciak i klaszcze w dłonie. To był oczywiście finał, choć sam strach nie zdołał mnie obudzić i musiałem w tym celu wykonać jakiś gwałtowny ruch; chyba potrąciłem przy tym sąsiada, który w międzyczasie dziadowe miejsce zajął, bo spojrzał na mnie nieprzyjaźnie. -Przepraszam, choruję na epilepsję - wyjaśniłem i szybko opuściłem to miejsce. Zegar pokazywał siódmą, więc biegiem poleciałem do automatu. -Co tak późno, już się martwiłam. - Wyznałem, że jak kloszard zasnąłem na dworcu. - Bywa, mnie dziadek oka nie dał zmrużyć. Słuchaj, nie chce mi się nigdzie łazić, może ty byś przyjechał do mnie. Starą warszawą, która nie wiedzieć jakim cudem się uchowała, jadę na legendarny Salwator. Kierowca deklaruje się jako prawdziwy komunista i opowiada zupełne brednie o powiązaniach "Solidarności" z UPA. To niemożliwe, żebym takim autem, z takim szoferem jechał tam; najwyraźniej dalej śpię na dworcu albo wręcz na tej ławce - mucha-kostucha - umarłem i właśnie dokonuje się moje zbawienie lub potępienie. Milena stała przed furtką, rozmawiając z jakąś kobietą. - ...jedyne w tym dobre, że się nie męczyła - słyszę jej głos i odpowiedź tamtej, że święta racja i Bogu dzięki, bo najgorsze takie choroby z bólem. - Przepraszam, mam gościa. Milena przerywa rozmowę i kobieta, najwyraźniej sąsiadka, nim wejdzie przez furtkę obok, spojrzy na mnie zgorszona. -Wyszłam, bo bałam się, że taki zaspany nie trafisz. Jest w riflach obciętych nad kolanami i w koszulce z portretem Lennona; po zabójstwie musieli tego naprodukować miliony i takie koszulki kupuje się teraz na wagę w supermarketach; amerykańska nastolatka jak z filmu - ja tułałem się po mieście, spałem na dworcu, a ona w tym czasie młodniała. Powiedziałem jej to. -Nie mam jeszcze tylu lat, żebyś musiał mi prawić takie komplementy. W holu jest ogromne lustro, prawie takie jak u Orłowskiego w Konstancinie, i Milena egzaminuje przed nim swoją talię. -Ważne, że nie przytyłam po ciąży, mimo że brałam te świństwa na podtrzymanie. - Byłaś w ciąży? - Więcej, urodziłam. Z holu kilka stopni i ogromny pokój, stolica i główna scena tego domu, tu kiedyś powstał film, który mi na Batorego wyświetliła; ona - nastoletnia, matka, Krzyś, Królok i hrabia Siła-Potwornicki. Sadza mnie na wygodnej, starej kanapie, rozglądam się - czy tak sobie wyobrażałem Salwator? Chyba jednak bardziej monumentalnie, może muzealnie, niby wnętrze jakiegoś Wilanowa czy Schnbrunnu. Fakt, metraż wielki, wystrój wytworny i chyba rzeczywiście niezmieniony od pół wieku, gdy Jan Orłowski za zdobyte w paryskich szulerniach złoto i rodową biżuterię książąt Dołgorukich tworzył tu dla siebie rezydencję. Ale właśnie w tej niezmienności wystroju czuć zmęczenie życiem, które toczyło mu się na przekór - szybko i nieprzewidywalnie, aż nagle ustało. I jest tu coś z klimatu ostatnich scen Wiśniowego sadu: Krzyś w Niemczech, Milka w Ameryce, Danuta Wiera w grobie; za chwilę wejdzie tu jakiś Łopachin i każe porąbać te meble na podpałkę. - Patrz i zapamiętaj. To jest najgenialniejsze i najpiękniejsze dziecko świata, Maksymilian, syn Mileny! - Pokazuje fotografię bobasa, który po ojcu ma cerę, a po niej oczy i wygląda w związku z tym jak mały Arab, Latynos, w każdym razie jeden z tych, którzy tworzą wielobarwność etniczną jego, wybranej przez rodziców, ojczyzny; bo chyba już dokonali wyboru i nie wracają. - A ty już coś zmajstrowałeś? Bo Kuba mówił, żeś married. Fajna dziewczyna? - Nie, nie mamy dzieci i w ogóle... - Rozumiem, bez entuzjazmu o żonie. To nie lepiej było z Aśką? Co, nie chciała cię? Ale przespałeś się z nią chociaż? Też nie? O, ale pech... Coś się zmieniło, dawniej nie mówiła tak szybko, a może odwykłem od stylu Mileny? Ale nie, kiedyś była bardziej skupiona, momentami spowolniała i senna, a teraz nosi ją niepokój, nerwy. To widać. Chodzi bez przerwy, ręce skrzyżowane na piersiach, dłonie na ramionach, dłonie pod pachami; jest chłód w tym pokoju, który tylko ona czuje, i jakby zimna, szklana ściana, tłumiąca mój głos, kiedy opowiadam o wynajętym mieszkaniu i jakichś problemach na studiach. Nagle przyklęka przede mną, wspiera łokcie na moich kolanach, patrzy w oczy. -Mama umarła, braciszek się obraził, co sierotka Milenka ma ze sobą zrobić? W jej wzroku jest coś, co przypomina nienawiść; patrzy na mnie tak, jakbym to ja był wszystkiemu winien. Wyciągam dłoń, już końcami palców sięgam kosmyka nad czołem, tej grzywki tuż nad brwiami w niedbałym półloku, która kiedyś skojarzyła mi się z yorkshire'em; chcę coś powiedzieć, co odmieni ten wzrok, lecz w tym momencie on odmienia się sam i w oczach Mileny nie uśmiech, nawet nie śmiech, ale chichot. -Już wiem, Milenka napije się wódki! I wstaje z klęczek, szybko podchodzi do wielkiego, ornamentowanego kredensu, pewnie otwiera właściwe drzwiczki. -Chodź, mały, wybierz. Aśka Wrońska znielubiłaby ją teraz do kwadratu, ale ja jestem Witek, nie Aśka, więc podchodzę, zaglądam do środka - szklane skrzaty błyskają do mnie przyjaźnie; pukam w zacny, pękaty tułów najpojemniejszego - ten. -Wiesz, że jestem zawodową barmanką? - Na chwilę przysiadła obok mnie na kanapie, ale zaraz wstała. -Nie, nie tu, chodźmy do mnie! To jest na piętrze, idę za nią; stare, szerokie drewniane schody z godnością poskrzypują, w połowie drogi zatrzymuje się. -Jak byłam mała, Krzyś prowadzał mnie po tych schodach za łapę; mówiłam, że jestem jego misiem. Kojarzysz ten obrazek z Kubusia Puchatka"! Tak, obrazek pamiętam, ale nie pamiętam takiej Mileny; może moja mama pamięta, po tej nocy w pracowni, ale ja na pewno nie. Usiadła na stopniu, skulona jakby w ataku bólów menstruacyjnych; twarzy nie widzę, bo w dłoniach, razem z dłońmi do kolan przyciśnięta. -Przepraszam, zaraz mi przejdzie... Pooglądaj sobie obrazki. Obrazów jest tam tyle co stopni, nad każdym jeden, choć nie chwytam gradacji; akwarelki, karykatury, jest też dowcip rysunkowy: dwóch facetów - chudy i gruby - najwyraźniej o coś się spiera, ale ich kwestie po niemiecku i jeszcze gotykiem, więc nie zrozumiałem. -Ja już gotowa do drogi, a pan? Wstała, chwytając się mojej ręki i opierając o mnie. - Nie wiesz, o czym oni rozmawiają? - A rozmawiają? - No, zobacz: tu jest coś napisane... Przybliżyła twarz do rysunku. - Śmieszne, tyle lat tu mieszkałam, sto razy dziennie przechodziłam obok i dopiero ty mi na to zwróciłeś uwagę. Czekaj, "Ichhabeschon fiinftausendKronenuerloren", ten grubszy mówi, że stracił już pięć tysięcy koron, od kiedy der Kaiser, cesarz, den Grafen Taaffe entlassen hat, od kiedy zdymisjonował jakiegoś hrabiego Taaffe; wiesz, kto to był hrabia Taaffe? - Nie mam pojęcia... Czekałem, że przetłumaczy mi teraz respons chudego, ale straciła zainteresowanie rysunkiem. -To jakiś stary dowcip polityczny, trzeba by znać tamte czasy... Ściska mi lekko ramię. - A propos polityki... - Musisz mi potem dokładnie wszystko wytłumaczyć, okay? Kuba mówił, że jesteś teraz w tych rewolucyjnych władzach. - To jego styl humoru; nie ma żadnych rewolucyjnych władz. - Szkoda, przydałaby się w tej Polsce rewolucja; dopiero jak trochę pożyjesz na Zachodzie, widzisz, jaki tu syf i gówno. To co - uśmiecha się - nie jesteś nikim ważnym? - Jestem w zarządzie uczelnianym NZS-u - chwalę się, ale Milenie nic to oczywiście nie mówi. Otwiera drzwi pokoju, który przez siedemnaście lat był jej; matka, gdy wyklęła, zniosła do piwnicy wszystko prócz mebli. -Tu wisiały moje makatki. Taka z królikami, którą zrobiłam dla niej na gwiazdkę, ale uznała, że kicz, i wstydziła się powiesić u siebie. I druga - abstrakcyjna, twojej mamie by się spodobała. Tu przyklejałam zdjęcia z wakacji, rajdów, różnych imprez, ponad dwieście zdjęć... Miała jeszcze kolekcję kaktusów i dwie półki książek, a teraz w czterech gołych ścianach tylko tapczan, biurko i pusta szafa po jej ubraniach. -To najpierw ty mi opowiesz, co się z tobą działo, a potem ja tobie. Półleżymy na jej tapczanie, plecy o ścianę oparte, nogi wygodnie wyciągnięte. Co mam jej powiedzieć? Skarżyć się, że było mi pusto i źle, jak w tym pokoju ogołoconym ze wszystkich rzeczy, czy może żalić się na Aśkę, że wybrała Cyryla, albo - na siebie, że Magdę M. poślubiłem? - Nic się szczególnego nie działo. - Kłamiesz, ale ja cię podrążę - szepnęła. Nim przyszła na świat, hurysy-bachantki-gejsze zrobiły ostatni egzamin, także z szeptu, "zdałaś siostrzyczko, już możesz się urodzić". -Napij się i wszystko, wszystko Milence opowiedz. To niemożliwe, powtarza mi się myśl z taksówki, że jestem obok Mileny Hrabicz na Salwatorze, że przeniosłem się do własnych wizji sprzed sześciu, pięciu lat, które - gdy się nagle potem urwały - zostawiły niewyobrażalną pustkę i nudę. A teraz w nudzie jest kilka, najwyżej kilkanaście godzin antraktu, kilkanaście godzin normalnego życia, którego wspomnienie musi wystarczyć na następny zalew nudy. Jutro, gdy się pożegnamy, nuda znów zamknie się nade mną, jak lustro wody nad tonącym. Tak się przejąłem metaforą, że całą skórą czując topiel, mocno ścisnąłem dłoń Lenki. - Widzisz, po tamtych naszych latach nie umiem odnaleźć się w niczym innym, z nikim innym - to jest cała prawda i nie warto tego rozpisywać na szczegóły. - A Joanna? Byłeś z nią blisko... - Z kimś trzeba. W tym momencie doświadczyłem pewności, absolutnej wiary, że jedyną prawdziwą dla mnie bliskością jest być przy Milenie. Po prostu nie mam na świecie człowieka i przyjaciela bliższego niż ona; niż Lenka. Nie wymaga tłumaczenia, że ja mimo upływu lat i rozłąki nadal stawiam ją na piedestale, bom nie pierwszy i nie ostatni; wystarczy sięgnąć do literatury. Ale dlaczego ona nie zapomniała tam w Stanach i patrzy na mnie, i mówi do mnie, jakbyśmy widzieli się wczoraj; a nadto u niej ten czas nawet trudno nazwać rozłąką, bo - właściwie z kim? Z jednym z kilkudziesięciu facetów, z którymi spała, z jakimś kumplem, co pomieszkiwał tam na Batorego; nawet naszej jesieni i zimy miałem wrażenie, żem niewiele jej bliższy niż pani Adzie, ajentce "Sułtanki", a jednak po trzech latach, przyjeżdżając do Polski, szuka mnie; nie Siwego, Darka, Zamszyca, których pewnie już nie pamięta, nie Michała O'Briena nawet, ale mnie, który - wobec niewytłumaczalności zjawiska - skłonny jestem uważać je za cud i rodzaj niebieskiej manny. -Ładnie powiedziałeś: z kimś trzeba. Ja tak właśnie od wielu lat żyję; od kiedy ci naprawdę bliscy wypięli się na mnie. - Użyła liczby mnogiej, ale z następnych słów zrozumiałem, że chodzi o brata. - Umawialiśmy się, że przyjedzie sam; nie po to leciałam przez Atlantyk, żeby zobaczyć Paolę. Bezwiednie przyznała, że pogrzeb Danuty Wiery był dla niej przede wszystkim okazją do spotkania z bratem; warunków nie dotrzymał on. Mieli wyjaśnić zaszłości, wybaczyć winy, odnaleźć się, ale jakże robić to przy niej, Paoli Hrabicz z domu Winkler, która od samego początku znienawidziła młodszą siostrę Krzyśka, gdyż uznała za przeszkodę w jej planach. Stłamsić, zgnoić, przekształcić w maszynkę do robienia forsy - to sobie, niemiecka dziwka, umyśliła; mógł być wielkim rajdowcem, facetem, który liczy się w czołówce, a kim jest? Mechanikiem w warsztacie pod Essen, nawet nie właścicielem, i nie żartuj, Witku, kiedy ma jeździć w rajdach?! Po dwunastu godzinach harówy?! -W całym tym pieprzonym mieście tylko na mnie mógł liczyć, tylko moje głupie, szesnastoletnie serce naprawdę go kochało i dlatego wbiła w nie nóż! Stoi przy oknie, za którym taras i widok hen ku Tatrom, jak ich projekty, które snuli po najdalszy horyzont; stali oparci o balustradę, a dwa ogniki papierosów żarzyły się w ciemności, i mijały godziny, na rozmowach, kiedy nie chciało się spać. - Pokój Krzyśka też wychodził na ten taras, tylko mój i jego, bo mama mieszkała na dole. - Milena przytula policzek do szyby. - To był szok, kiedy ją zobaczyłam. Nawet jednego dnia nie chciała nam dać... Andrzej Chorąży właściwie palcem w ich sprawie nie kiwnął; to Aron Z. pomógł załatwić ubezpieczenie, kartę stałego pobytu, te sprawy, i on, gdy rodzony brat odmówił, udzielił pożyczki na piętnaście procent, którą Jacek właśnie kończy spłacać. Teraz zdani są już tylko na siebie, "mój ojciec jego uratował - mówi - a on mnie, więc jesteśmy kwita i nie wypada więcej zawracać Aronowi głowy". Mają dom z tawerną; Milena nazywa to tawerną - jakieś myszką trącące określenie, ale fajne, bo kojarzy się z pijaną marynarską bracią i szantami. Krok po kroku rozmija się już ze zwyczajnym językiem polskim współwłaścicielka domu i tawerny; kupili to z myślą o polskiej klienteli, ale złażą się tam różni, przeróżni, siła by gadać... - Z tego da się skromnie żyć, a przede wszystkim spłacać kredyt, bo w Stanach wszystko, Witku, na kredyt, więc choć byś był na samym starcie, tak jak my, możesz mieć samochód, telewizor, meble, pralkę, co chcesz, bylebyś spłacał; przerwiesz - koniec! Przychodzą, zabierają, wynoszą, wracasz do punktu wyjścia, a nawet gorzej, bo drugi raz możesz już kredytu nie dostać... Potworna robota - otwieramy o siedemnastej, jak ferajna kończy pracę i chce się napić, a zamykamy, bywa, że i o czwartej nad ranem, a wtedy już nie rozróżniam twarzy, tylko widzę przed sobą jedną, wielką, pijaną mordę, która bełkocze sprośności, i czuję jedną ich wspólną łapę, która mnie obmacuje albo podtyka jointa; mam przylepiony do twarzy uśmiech i jak automat robię drinki, cały czas bacząc przy tym, czy któryś nie zapali, bo za trawę, gdyby policja zrobiła nalot, od razu zabierają licencję, i to my mamy kłopoty, a nie taki pieprzony Latynos. - Widzisz, Witku, w Polsce się nie napracowałam, to teraz odrabiam z nawiązką. - A z jego zdrowiem? - Stoimy na tarasie; niebo szare, zasnute, bez gwiazd. - Teraz dobrze. Jest w pełni sił, ma energię, ostro idzie do przodu. W Ameryce niełatwo się przebić, to mit, że tam każdy się urządzi, ale tacy jak on mogą. Popatrz, siedzimy tam dopiero trzy lata, a już mamy własny dom; to o czymś świadczy, prawda? Przyszłość pozostaje jednak nieznana, choć czuwa nad nią sam Oscar Shapiro; naprawdę genialny lekarz i wspaniały człowiek. Rzadka to u Mileny atencja, ale on rzeczywiście był i jest ostatnią deską ratunku, więc patrzy w niego jak w obraz. Oscar Shapiro jak Bruno Schulz z Drohobycza, kolega ze studiów Wrońskiego, należy dziś do pierwszej dziesiątki amerykańskich onkologów; gdyby nie list, który Wroński do niego napisał, nigdy by się do takiej sławy nie docisnęli. Oglądał rentgeny i gdy myślała, że powie coś o rokowaniach, nagle podniósł na nią wzrok. -Jakie ty, dziecko, masz piękne oczy - powiedział po polsku, a potem zaczął mówić o Drohobyczu, a ona obiecała, że da mu Sanatorium pod Klepsydrą i Sklepy cynamonowe, bo, o dziwo, profesor Shapiro nigdy nie czytał Schulza i chyba nawet o nim nie słyszał. -Nie będę cię okłamywał: to się może odnowić za pół roku, za rok, za pięć lat. Ale zdarza się tak, że nigdy nie ma nawrotu, więc trzeba mieć nadzieję. Zrozumiała, że jeśli nawet on, facet z pierwszej dziesiątki, nie zna precyzyjnej odpowiedzi, to znaczy, że nie zna nikt i nikt nie odpowie na przepełnione lękiem pytanie; choćby krzyczała, świat będzie milczał. -Opowiadała ci mama, jak wtedy do niej przyszłam? Taki czas, wydaje mi się, można przeżyć tylko raz, bo za drugim będzie już mniej bolało; tym się pocieszam. Bezwiednie przyznała, że najgorszy w całej sprawie jest jej ból. Andrzej Chorąży, mało, że palcem nie kiwnął, to nawet ich nie odwiedza. Jest szczęśliwy, że pojechali do Chicago, i drży, żeby Jackowi nie powinęła się noga w biznesie albo - nie daj Boże - nie zachorował, bo wtedy horrendum, braterska pomoc i wydatki. Jac śmieje się, że co niedziela daje na tacę w kościele dwa centy; no, może pięć, bo w takiej szlachetnej intencji, iżby brat wyzdrowiał, nie wypada Bogu skąpić. -To nie jest tak, że w Ameryce nagle pokochałam Żydów, bo oni są tam bardzo różni i naprawdę nie wszyscy tacy jak pan Oscar, ale to Aron Z. i właśnie Shapiro podali nam rękę, podczas gdy brat Polak miał dla nas tylko faryzejski uśmieszek. To, co powiedziała, nałożyło się na myśli, które obracały się we mnie od jakiegoś czasu. - Widzisz, Lenka, sympatie i antypatie etniczne, jeśli nie są wszczepione, biorą się właśnie z takich przypadkowych doświadczeń. - Cyryl przy Aśce, Maciej D. przy mojej mamie, no a przede wszystkim ten, który jest przy mnie; mój od piętnastu lat Freud, Marks, Engels i nieledwie Pan Jezus, Rabbi mój. Po ojcu Irlandczyk, po babce z Rappaportów -Michał O'Brien. Jeślim nie miał myśli o spisku uknutym przeciw mnie, gdzieś w podziemiach nowojorskiej synagogi, jeśli w chwilach buntu przeciw Michałowi, żalu do Preissa i wrogiej niechęci do tego aroganckiego reżyserka nie wypowiadam się a la Dmowski czy Giertych, to przecież nie z powodu psychicznej równowagi lub rozsądku, bo tego tyle u mnie co kot napłakał, ale ponieważ ja sam, odkąd pamiętam, czułem się kimś nieomal etnicznie innym, drżąc przed motłochem na ulicy, pogromem i prześladowaniami. W moich wizjach notorycznie pojawiał się motyw, że zostaję rozpoznany gdzieś na mieście i zgraja chwyta mnie, powala, kopie. Niekiedy rozbierali mnie do naga, by szydzić z wątłej budowy, tłum rżał, bił brawo; i działo to się w centralnych punktach Warszawy: na MDM-ie, placu Unii, na rogu Alej i Marszałkowskiej; to ten od nich, ta gnida - szeptano w tramwajach i autobusach, wskazując mnie palcem, i gdy zobaczyłem Milenę w barze "Pod Dwójką", Milenę ściągającą wzrok i pożądanie Polaków, zrozumiałem, że ona w razie czego uratuje mnie, ocali. Starczy, że stanie gdzieś obok, wykona jeden ze swych kurewskich grepsów i wtedy ta swołocz odstąpi ode mnie, oszczędzi, na Milenie Hrabicz ześrodkuje uwagę; była tą, co wiedziała, jak postępować z motłochem, i to nieostatni powód, dla którego czułem się przy niej bezpieczny. A teraz za barem w tawernie radzi sobie z motłochem madę in USA pewnie tak samo dobrze; kocham cię, Mileno, za twoje zmęczenie o czwartej rano i za tę władzę, którą masz nad nimi. Sprzedali dom pod Jaktorowem, mieszkanie na Kawęczyńskiej, całe złoto, w którym Jac lokował gotówkę; wszystko poszło na koszty leczenia i tu w Polsce nie mają nic, zero; "on przynajmniej ma matkę, do której może wrócić, a ja... w tej chwili już nikogo". -Czy wiesz, że Orłowski - nie "dziadek Orłowski", ale Orłowski, jak podobno mówiła o nim Danuta Wiera - czy wiesz, że Orłowski po sprzedaniu domu od razu wypłaci Krzyśkowi jego część, a mnie nie, ja muszę grzecznie poczekać na śmierć dziadka i testament, bo według niego albo roztrwonię to, dokładając do podejrzanych amerykańskich interesów Jaca, albo na beznadziejną kurację, jeśli jemu odnowi się nowotwór. "A tak, Milka, gdy kiedyś wrócisz, pieniądze będą czekały, powiększone jeszcze o procent". Widzisz, jaki troskliwy dziadziuś, a najzabawniejsze, że on to rzeczywiście robi dla mojego dobra; może to prawda, co o nim mówią, że był najgorszym skurwielem w Krakowie. I po chwili: - Ale on był mądrym skurwielem, takim, który nigdy nie uderzał bez powodu i na ślepo. A ja, Witku, jestem zła jak on i głupia jak moja matka. A to już najgorsze połączenie. -Piliśmy na tarasie, piliśmy w jej pokoju, a gdy zabrakło, zeszliśmy po nowy zapas i przy okazji oprowadziła mnie po domu. - Mieszkałam tu przez siedemnaście lat i teraz wiem, że nie wszystko w tej chałupie było złe; chwilami niedorzeczne, postawione na głowie, ale jakoś dawało się żyć; i to może ja nie umiałam, ja żądałam zbyt wiele. Ten list, który matka do mnie napisała, był okrutny, histeryczny, ale pamiętasz, jak porównała mnie do tych dziewczyn z poprawczaka? Bo to prawda, że ja zawsze czuję się skrzywdzona, odepchnięta i - jak wystraszony psiak - muszę gryźć po łydkach. Witku, ona piła, zadawała się z rozmaitymi popaprańcami, chwilami był to burdel na kółkach, ale kochała mnie i starała się dać mi ciepło. Wiem, że choroba często brała górę, więc nie panowała nad nerwami, głupiała albo oddalała się od nas, ale i tak zawsze byliśmy na pierwszym planie; nie ci jej pokręceni kochasie, ale ja i Krzyś. Teraz wiem, że bardzo chciała ustrzec mnie przed własnym losem; Witku, ja to wymyśliłam, że ona zapomniała zapisać mnie do szkoły; nawet dziwię się, że uwierzyłeś, bo w Polsce to przecież niemożliwe. Prawda jest taka, że prawie całą pierwszą klasę podstawówki, od września do kwietnia, przeleżałam w szpitalu. - Ale rzeczywiście byłaś o rok starsza - wtrącam, bo pamiętam doskonale tę różnicę: ja szesnastoletni, ona siedemnastoletnia, już prawie dorosła. - Powtarzałam pierwszą klasę ogólniaka - mówi cicho i nagle uśmiecha się. - Jak zacznę odkręcać następne kłamstwa, to mi tu zemdlejesz. Przystanek - salon, kanapa, musi być północ, bo zegar krztusi się tuberkulicznie, z wysiłkiem wypluwając kukułkę; patrzę na podświetlaną tarczę mojego casio - 00.16. Nie najgorsza punktualność jak na stuletni rupieć. -Na co wtedy chorowałaś? Milena z pustym kieliszkiem pokazuje palcem, bym go napełnił; robię to. -Witku, ale to zostanie między nami? Przełknąłem wódkę i zdumienie; jaką wstydliwą chorobę mogła mieć siedmioletnia dziewczynka; w sekundę przekopałem całą wiedzę medyczną - nie, nie ma takiej choroby; "jasne Lenka, nikomu słowa". -Status post encephalomyelitis postuaccinalis, pierwsze łacińskie słowa, z którymi zetknęłam się w życiu; były wypisane na karcie, która wisiała przy moim łóżku, więc nauczyłam się na pamięć. Latem tamtego roku zanotowano we Wrocławiu kilka przypadków ospy i władze sanitarne wpadły w histerię, zarządzając w całym kraju szczepienia. Od Bałtyku po Tatry każdy, choćby w życiu nie był we Wrocławiu i nie wybierał się tam, musiał przyjąć szczepionkę, i ta w komunistycznym stylu akcja kosztowała życie i zdrowie tysiące ludzi. - Dziwię się, Witku, że ówcześni szefowie służby zdrowia nigdy nie stanęli przed sądem, bo dla mnie niczym się nie różnią od doktora Mengele; może teraz, jak macie wolność słowa, napiszesz coś o tej zbrodni... - Miałaś jakieś komplikacje? Wiem o epidemii we Wrocławiu, sam mam ślad po szczepieniu i choć rzeczywiście przypominam sobie teraz, że mój sąsiad od tego umarł, nigdy na tę sprawę nie patrzyłem w ten sposób. -Te komplikacje nazywają się poszczepiennym zapaleniem mózgu i zazwyczaj kończą śmiercią, więc lekarze tłumaczyli matce, że to pół biedy mieć teraz dziecko upośledzone, bo mały figiel, a w ogóle nie miałaby dziecka... Wypiła, opanowała się i już mówi w swój zwykły sposób. - Ale ty przecież nie byłaś upośledzona? - Nie widziałeś mnie wtedy. Cofnęłam się w rozwoju prawie do niemowlaka. Wszystkich podstawowych czynności uczyłam się od nowa. - Przerywa, zapala papierosa. - Jakiś profesor wymyślił, że pomoże mi rytmika i... od tego zaczęła się moja przygoda z gimnastyką artystyczną. - Zdobyłaś brązowy medal? Uśmiech. - Też ci skłamałam. Byłam jedenasta na dwadzieścia finalistek, i tak nieźle, jak na byłą kalekę. - Znów skarży się wskazującym palcem, że w kieliszku pusto. - Jestem, Witku, jak ten prawdziwy człowiek od Polewoja. No to - polewaj, polewaj. Pewnie po pierwszej, leżymy na tapczanie w jej pokoju; głowa Lenki na moich piersiach, delikatny zapach perfumowanych włosów, dotyk dłoni, szept. -Jesteś pierwszym facetem, któremu powiedziałam; nawet Jac nie wie. Witku, ja zrzucę te ciuchy, ale... Naprowadza w ciemności moje palce na mały metalowy przedmiot; jest okrągły i ona nosi go na szyi, więc może medalion, choć nigdy wcześniej nie widziałem u niej medalionu czy krzyżyka. -Panie Borowiecki, ja wiem, że to jest u was wielka świętość, więc niech pan przysięgnie na ten medalion... - przerwała, zamyśliła się. - Jeden ksiądz dał mi to, kiedy Jac wyszedł ze szpitala. Podświetla zapalniczką i "pokazuje wygrawerowaną Czarną Madonnę. A potem rozbiera się z przesadną starannością, układając rzeczy na krześle, co rozbieranie przedłuża, i pewnie o to chodzi. - Nie rób ze mną nic, proszę... Wsuwa się pod koc, którym we dwoje się otulamy; jej sutki dotykają mojej skóry; w pokoju na dole kaszle zegar. Kończymy drugą butelkę; opowiadam, jak zszedłem się z żoną. - Przepraszam, to nie lepiej było wziąć kurwę; ile to u was kosztuje? - Nie wiem dokładnie, to zależy od kursu dolara, a on ciągle idzie w górę. - A świętej pamięci Bronka brała równo tysiąc - przypomina się Milenie. Półsen, półsen z Mileną w ramionach; nawet wieczności się nie boję, drwię z oktylionów; mogę, a nawet pragnę tak umrzeć, byle tylko nie nadszedł ranek - gorszy od śmierci - który to przerwie. - Dziękuję. - Pocałowała mnie w usta, a ja nie od razu pojąłem. - Dziękuję, że dotrzymałeś słowa. Wyplątała się z naszego koca i poszła myć. A potem przy śniadaniu był ten dialog o żonie, którą bym do reszty znielubił; jej skrupułach i prawie rzymskim, ale chyba nie ta kolejność, jak Ci, Joanno, napisałem w liście. Tak, na pewno pierwszy był jej, prawdziwy lub skłamany, zachwyt nad moją erudycją, na co skromnie odrzekłem, że przesadza, bo przecież nie wiem, kto to hrabia Taaffe. To był mój dowcip z gatunku tych, co są jak ostatni papieros w rozmowie, który mężczyzna odkłada, by objąć i od słów przejść do czynów. Obejmowałem Milenę na środku kuchni i czułem, że jej postanowienie z nocy traci moc obowiązującą; zaczęliśmy się całować, ale chyba zbyt szybko zmierzałem do celu. I jak człowiek, który pospiesznie starając się coś rozplatać, często jeszcze bardziej zasupłuje, "tak i ty, Witku, zasupłałeś mnie i teraz zrobiłam się jak węzeł gordyjski". -Już nie jestem taka zakochana i nie do wzięcia jak przed wyjazdem, ale po co? I tobie też po co? Do reszty byś tylko znielubił tę biedną, jak jej tam... Wracamy czerwonym polonezem, który pożyczyła od jakiegoś kumpla, co znaczy, że nie wszystkie jej tutejsze kontakty ustały; "on ma interesy w Warszawie, bez problemu odbierze, zostawię mu na strzeżonym parkingu koło teściowej". Po drodze opowiedziałem swój sen z dworca. - Ładne - uśmiecha się. - Trochę jak po trawie; ostatnio jak popaliłam, śniło mi się, że nasza knajpa zarasta kaktusami; wielkie kaktusy napierają na bar, a ja podaję drinki i w dłoniach mam na wylot kolce, które muszę stale wyciągać. Przemykamy przez Skarżysko i zaraz za tablicą oznaczającą koniec miasta - karetka, radiowóz i kogoś zbierają z asfaltu. -Mucha-kostucha - mówi cicho Milena. - Pamiętasz jeszcze ten nasz wiersz - "Rosnę wierszem do ciebie, która o mnie nie wiesz..." - Błyskawica - oczywiście pamiętam. Już za Grójcem; dwupasmowa szosa, najwyżej czterdzieści kilometrów przed nami; Milenie najwyraźniej się spieszy - teściowa, samolot, czas coraz bardziej napięty. -Myślałam o nim niedawno, kiedy nie mogłam zasnąć, i odkryłam, że to może być inwokacja do śmierci. - Nie sądzę, śmierć jest w kontekście; tak bardzo pojednana ze swoim istnieniem, że nieśmiertelna. Tylko z wahań żyje śmierć; to, Lenka, odnosi się do dziewczyny; wiesz, do jakiej dziewczyny. - Nie do śmierci? - Nie do śmierci. - To mnie pocieszyłeś - uśmiecha się Milena Hrabicz. Janki. Pierwsze czerwone autobusy. - Miałeś mi opowiedzieć o polityce i co? Głupia przyjechałam, głupia wyjeżdżam. - W sumie niewiele więcej wiem, niż możesz przeczytać w gazetach. - To jeszcze mi powiedz, kiedy mam czytać! Do południa śpię, potem Maks, dom, zakupy, obiad, a o szesnastej kurewski makijażyk i myk za bar. Mały, ty wiesz, jakich ja się bluzgów nauczyłam po amerykańsku; kiedyś ci powiem. Zatrzymała się na skrzyżowaniu z Łopuszańską; tu miałem do siebie autobus. - Nie przedłużajmy pożegnania, bo się rozpłaczemy. - Dałbym głowę, że szczerze to mówi; stanęła na światłach. - Trzymaj się. - Też się trzymaj, Lenka. Wyskoczyłem, światła się zmieniły, czerwony polonez ruszył z fasonem, jak sam porsche, i pomknął w kierunku centrum. Chcę zapalić i stwierdzam, że zostawiłem papierosy w samochodzie; może dobrze, bo mam teraz zajęcie - od kiosku do kiosku, od knajpy do knajpy. Wrzesień 81, papierosowy kryzys, długa wędrówka się zapowiada; gdy wreszcie w barku na Grójeckiej kupiłem u szatniarza sporty, stwierdziłem, że najgorsze już minęło, że potrafię nawet - no, może nie od razu, ale jak wypiję winiak - wrócić na Ursynów do Magdy. Nie było jej; wziąłem kąpiel, przebrałem się, zacząłem czytać jakąś gazetę; nie zdążyłem opowiedzieć Milenie, co przewiduję i czego się boję, i teraz znów strasznie mi jej zabrakło. To na nią, a nie na Magdę M. powinienem teraz czekać, jej przeczytać tę napastliwą wypowiedź Siwaka, jej poradzić się, czy mam studiować dalej, czy - przeciwnie -przerwać studia i wziąć się do jakiegoś prywatnego biznesu. Moje życie, a nawet życie kraju wydawały się mieć przy Milenie sens. Gdyby do Polski wkroczyli Sowieci - gdyby czołgi, śmigłowce, transportery opancerzone i barykady, czyli to wszystko, co widywałem w telewizyjnych relacjach z rozmaitych Chile i Salwadorów, miało się stać pojutrze moim udziałem - z nią, przy niej byłoby to jak przygoda; jak najlepsze stronice Hemingwaya i Remarque'a. I myślałem o Danucie Orłowskiej, i wyobrażałem ją sobie w mieszkaniu Aldony; wtedy żyła jeszcze babcia Hrabiczowa, i to ona zaprosiła Dankę do środka, a z nią razem przekroczył próg czteroletni Krzysio. - Czy zastałam Romka? - spytała ta, którą wczoraj na Rakowicach zakopali do ziemi, "biedna Danka, tak ją mam teraz przed oczami". Może właśnie taką Dankę Orłowską, z małą podróżną torbą - bo niewiele zabrała z domu -i chłopczykiem uczepionym jej ręki, przypomniała sobie Aldona, gdy przedwczoraj do niej zatelefonowałem. Trzy, cztery miesiące temu, jakby mając jakieś przeczucie, opowiedziała mi o dniu przyjazdu Danuty Wiery do Warszawy. Musiałem się zdrzemnąć, bo kiedy weszła, w pokoju było już szaro, więc zapaliła światło; górne światło, którego nie znoszę; cztery mocne żarówki i Magda M. nad wersalką, gdzie leżę. Chciałem wyć. - Miałeś wrócić wczoraj. Milczę; Magda M. zrzuca z irytacją z fotela moje brudne skarpetki, bo oczywiście przebierając się, tam je położyłem, i mości na nim szeroki zad. - Rozumiem, że potem była stypa we dwoje. - Zapala giewonta z filtrem; to jej kolejne irytujące dziwactwo; nie znam nikogo oprócz Magdy M., kto by palił giewonty, a teraz kiedy o wszelkie papierosy trudno, ona histeryzuje, że innych nie może, i wysyła mnie gdzieś na plac Grzybowski, bo tam jako jedyny w mieście pewien dziadek, szatniarz z Teatru Żydowskiego, handluje giewontami. Wykupiłem od niego cały zapas, dwadzieścia paczek, ale to Magdzie starcza ledwie na parę dni, bo pali do połowy, a czasem tylko kilka razy zaciągnie się nerwowo i już gasi; teraz, czekając na moją odpowiedź, też już zdążyła zapalić, zgasić i sięgnąć po nowego giewonta. - Nic mi nie powiesz? Wstałem, włożyłem buty, byłem gotowy do drogi. - Magdziu, nie kochałem cię, nie kocham i nie ma szans, bym pokochał w przyszłości. Chciała, bym coś powiedział, to powiedziałem. Po czym wyszedłem stamtąd i tak skończyło się moje pierwsze małżeństwo. - Stary, ty naprawdę nie potrafisz sobie tego wyobrazić; ona była na granicy samobójstwa. Cyryl Preiss mówi to trochę w charakterze usprawiedliwienia, Aśka bowiem, spoliczkowawszy mnie i skreśliwszy, zabroniła mu się ze mną bawić, "ja i Cyryl uważamy cię za skończoną świnię i dlatego solidarnym chłodem reagujemy na twoje "cześć", a właściwie w ogóle nie reagujemy, boś od dziś dla nas jak powietrze". Strajk studencki, listopad 81; nocujemy na uniwerku; wyszedłem przed polonistykę zapalić, spotkałem Preissa. Byłem bliski wygarnięcia mu, że to jego wina, bo to on, nie kto inny, uruchomił fatalny łańcuch przyczyn i skutków: gdyby wtedy nie zabrał Aśki do Wiązowny, ja pewnie bym się nie spił, a przynajmniej nie w taki sposób, i nie dostałbym nad ranem kacowego wzwodu; "tak, Cyrylku, wszystko przez ciebie, wszystko przez tych Żydów". - To nie jest tak, jak myślisz; nie dane wam było wysłuchać relacji drugiej strony. Kłamię oczywiście, bo w gębę od Aśki dostałem właśnie dopiero wtedy, gdy odsłoniłem całą motywację postępku. -Jasne, stary, w takich sprawach trudno jest jednoznacznie przesądzać o czyjejś winie. Ale zrozum, Joanna była z nią zawsze bardzo blisko... I wymownym spojrzeniem migdałowych oczu dopowiada, że z kolei on jest bardzo blisko z Joanną, więc choć rozumie i osobiście nie potępia, to i ja muszę ze swej strony zrozumieć i nie potępiać go za to, że kiedy spotkaliśmy się w NZS-ie, był - bo musiał być - odpowiednio chmurny i odęty. Cyryl Preiss, w gruncie rzeczy porządny i mądry facet, tyle że ta jego inteligencja jakoś dryfuje: Trocki i tybetańska Księga Zmarłych, underground i Lao-Cy, Sartre i Sołżenicyn, Orwell i Ontheroad, a kiedym go poznawał - także Chrystus, oczywiście w cierniowej koronie mandali. Był dokładnie jak ci faceci - z których podśmiewa się Woody Allen - na nowojorskich rautach porozumiewający się tamtejszą intelektualną nowomową. -Mam nadzieję, że Joannie w końcu przejdzie - powiedział, gasząc papierosa. I raz jeszcze poprosił wzrokiem, bym go nie winił. Na początku zawsze jest Chaos i już się go nie boję, bo zbyt wiele razy był, stąd wiem, że nie on najgorszy, lecz to, co niedługo z Chaosu powstanie. Gdy oddzieli się światłość od ciemności, wróci czas i odbuduje wszelkie związki, na początek mój z własnym ciałem, kiedy je znów poczuję, bo najpierw Chaos odda mi ból - stopniowo odda: ciężkie nie do zniesienia pulsowanie w głowie, twoje, masz; żelazne obręcze na stawach także twoje, bierz; a żeś kobieta, to zrozum, że nie za chmurą i mgławicą boli, lecz ciebie boli i ty czujesz katowskie obcęgi na jajnikach. Wtedy przytomnieję i już potrafię spotkać się z pamięcią, którą także za chwilę mi odda, bo to, co przelewało się w półśnie, jest moje i do mnie należy; tamten ból musiał wprzód rozjaśnić umysł i teraz przekazuje mnie głównemu oprawcy - nie miej złudzeń, to o tobie ten film, to z tym rozpłynęłaś się w ciemności, lecz przecież nie na wieczność. Boże, czemu nie na wieczność i - jeżeli już musisz, to ugniataj tam, ale - nie przypominaj, nie przypominaj! I nie mów, która godzina, bo nie chcę uwierzyć, że po tym jeszcze jakaś godzina jest i że to dzieje się naprawdę. Na początku zawsze jest Chaos i z niego co dzień tworzy się mój świat. Aśka Wrońska przyszła do mnie 15 grudnia, kiedy nie działały telefony i inaczej nie dało się sprawdzić, gdzie jestem. Mogłem być w Białołęce, jak O'Brien, ale byłem w domu. Widzisz, Myszko, do tego stopnia mnie już nie ma, że nawet nie umieścili na tych swoich listach; Ty skreśliłaś Witka, Kiszczak skreślił Witka - nie istnieje. Miała jedynie, w poczuciu patriotycznego obowiązku, ustalić los rodaka i już szła ustalać kolejne losy, ale zatrzymałem, zrobiłem herbatę, wciągnąłem w rozmowę o polityce. I zmiękła. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu chciała zmięknąć, lecz nie wypadało, i dopiero historia stworzyła sposobność. -Tyle czasu się znamy, a nie umiem cię rozgryźć; przecież ty nie jesteś zły i prymitywny, więc dlaczego? Chodziło jej o to, dlaczego tak, a nie inaczej postąpiłem z Magdą, a jeszcze bardziej o te wszystkie odrażające treści, które wypowiedziałem w charakterze uzasadnienia. Przyszła z patriotycznego obowiązku, ale nie jest przecież żadną Joanną d'Arc ani Emilią Plater; tak naprawdę najbardziej interesują ją sprawy męsko-damskie. -Przeciwnie, Myszko, jestem dobry i subtelny. Nie chwyta ironii, kładzie na mnie łapkę i serdecznie patrzy w oczy. -Wiem i dlatego nie mogę zrozumieć... W styczniu dostaliśmy z mamą świąteczną, spóźnioną paczkę od państwa Chorążych - z mlekiem w proszku i czekoladą; napisałem tylko parę słów podziękowania, bo wiedziałem, że cenzurują listy, a nie chciałem nawet sobie wyobrażać jakiegoś mundurowego kutasa z normalnym moim listem do niej - jak bierze do łapy, czyta, z nudów komentuje, inne kutasy się śmieją. Napisałem wtedy też, choć oczywiście nie wysłałem, list do Gierka z prośbą, żeby wrócił do władzy i na nowo zarządził lata siedemdziesiąte, lata długich włosów, rozszerzanych spodni, sobotnich prywatek przy Black Sabbath, Uriah Heep, Led Zeppelin i algierskim winie gellala. "Panie Edwardzie - zwracałem się do niego poufale jak sam Iwaszkiewicz - epoka, która wiąże się z pańskim nazwiskiem, była moją epoką i innej podobnej już nie będę miał, więc może (a co nam szkodzi?) przeżyjemy to jeszcze raz. Pan w swojej willi w Klarysewie ze Stasia, ja na Batorego z Mileną; starczy, że wróci Pan na stołek, a cała reszta to już pryszcz, bo przecież Pierwszy Sekretarz może wszystko, nawet cofnąć czas". Miałem dwadzieścia dwa lata i wrażenie, że zmienia się wokół mnie, a przede wszystkim we mnie rytm życia. Po nocy spędzonej z Lenką w Krakowie zrozumiałem, że wszystko inne jest tylko namiastką, a teraz, gdy nawet namiastki mi odjęto - gdy nie było żadnego NZS-u, Koła Młodych Pisarzy i innych tego typu drobnych pocieszeń - czas stał się zupełnie jałowy i było tak, jakbym w czterech ścianach mieszkania na Narbutta odsiadywał bezterminowy wyrok. Przyszli tam kiedyś do mnie państwo Preissowie. - Nie nadaję się do tego, boję się, poza tym mnie to nie pociąga - odpowiedziałem, gdy Cyryl zaproponował mi współpracę z jakimś podziemnym tygodnikiem. Jasne, można rozumieć strach czy ogólny brak predyspozycji do konspiracyjnej roboty, ale ton zdeformował odpowiedź i najwyraźniej wskazywał, że na odmowie bardziej waży to trzecie, na końcu wymienione, mianowicie brak zainteresowania. Co tu owijać w bawełnę, Cyryl zrozumiał po prostu: a mam cię w dupie, razem z twoim tygodnikiem. Pewnie nie chciałem, żeby tak mu to zabrzmiało, ale zabrzmiało i już. -Co z twoim urlopem? - spytała Aśka. Była przekonana, że skoro od stycznia nie pojawiłem się na uczelni, musiałem wziąć urlop. -Już nie będę studiował, nie wiedziałaś? Naskoczyła na mnie, że robię głupio, i błagała, bym się jeszcze zastanowił; sama - choć zgodnie z wymogami stylu utrzymywała, że polonistyka jest bez sensu, bo to szkółka, kupa bzdur i gżdy-bżdy (taką skrótową nazwę nadaliśmy na pierwszym roku wszelkim fonetykom, fonologiom, gramatykom opisowym itepe) - w gruncie rzeczy swoją, że się językiem Magdy wyrażę, samorealizację wiązała ze studiami i tylko z nimi. Ja też zresztą nie umiałem sobie wyobrazić Aśki inaczej niż jako polonistkę. Powiedziałem jej to i też zabrzmiało niesympatycznie; chyba nawet bardziej niż odmowa w sprawie tygodnika. Stan wojenny miał jednak dla mnie pewien plus, bo gdy spotykałem znajomych i ci pytali mnie, co słychać, mogłem ponuro wzruszać ramionami i to starczyło za odpowiedź. Każdy Polak ten gest pojmował. Tym przez pół roku także mamie mydliłem oczy; nie robię nic, bo - widzisz - ręce mi opadły; tak, na pół roku to była metoda, potem jednak taka na los ojczyzny nadwrażliwość wydała się mamie podejrzana i, jakoś w lecie, spytała nagle, czy mam jakieś plany. -Nie mam planów - odrzekłem szczerze, zaskoczony, jakby pytanie dotyczyło banku, wsi z duszami czy prywatnego wojska. Wtedy sformułowała to nieco inaczej, mianowicie, co lubię i co chciałbym robić, gdyby to ode mnie zależało. Odpowiedź tak szybko przyszła na język, że nie zdążyłem się ugryźć. -Pić wódkę z Mileną. Mama była zbita z tropu. - Jak to, pić wódkę? Co to ma wspólnego z... - Słowa jej zabrakło. - Wódkę można pić z kolegą, jeśli ktoś to uważa za rozrywkę. - Następnie paląc papierosa w długiej fifce i tonem, jakby rozmawiała nie z synem, ale z Maciejem D., powiedziała, że choć ma wobec Mileny uczucia ambiwalentne, to jednak... - Witku, taka piękna i atrakcyjna kobieta powinna w normalnym mężczyźnie budzić innego rodzaju tęsknoty. - A syn Irki W. jeszcze się pedali? No, to pociesz ją, że z twoim Witkiem też nie za dobrze. Będziecie miały wspólny temat. - Przejąłeś jej rodzaj humoru - powiedziała cicho moja mama. W takim mniej więcej nastroju, nie robiąc nic, dotrwałem do jesiennych miesięcy 82. Dwa razy próbowali mnie wziąć do wojska, ale pokazałem papiery stwierdzające, żem wariat, więc przy wrześniowym poborze wreszcie wstemplowali mi "trwale niezdolny" i to akurat zbiegło się w czasie z wyjazdem O'Briena i Kajki, którym coś podobnego wbili w paszportach. Nie bardzo się na tym znam, w każdym razie Michał powiedział mi ze smutkiem, że to paszport w jedną stronę i powrotu nie ma, bo właśnie komuniści uznali go za trwale niezdolnego do lojalności obywatelskiej i życia na ich warunkach. - Witold, ta partia jest już przegrana. - Mówił nie o PZPR, lecz o partii szachowej, co istotnie zmieniało sens. - Zresztą, była przegrana już w debiucie. - I wyrzucił kupę jadu na autorów błędów; oni dziś, gdy korzysta z wątpliwej łaski władz zezwalających mu na emigrację, krzywią się i za plecami szepczą "zdrajca". - Tu będzie tylko demoralizacja, infiltracja i beznadziejna szarpanina, bo społeczeństwo, na które liczą, ma ich głęboko w dupie; powiedz, czy ty nie straciłeś zapału? - Jasne, straciłem. - A widzisz. Czego więc wymagać od jakiegoś hutnika czy pracownika PGR-u? Oni nie rozumieją własnego narodu i gdy im to próbuję uświadomić, gotowi są bić po twarzy. - Nie pogniewaj się, Michał, ale właśnie w tej chwili ułożyłem o tobie wierszyk: coś ty uczynił swoim, O'Brienie, że ci dwa groby kopie polskie plemię, oplwawszy pierwej. Krótko rozważał, co ma z tym zrobić, i - uśmiechnął się. - Dobre, twojej Milence by się spodobało... Pięć lat później moja Milenka powie, że jej wystarczyłby w zupełności jeden grób O'Briena, ale boi się, że to mrzonka, "ja umrę, ty umrzesz, wsie pomriom, a ten hucpiarz - tak się o nim wyraziła - jeszcze przez sto lat będzie chodził po świecie i truł swoje nadęte komunały". - Teraz, kiedy będziesz w Londynie, zostanę już zupełnie sam - powiedziało nagle coś we mnie, i to tak smutno, że aż się wzdrygnąłem. - Witold, zajmij się czymś - odrzekł twardo. - Nie wiem: powieść napisz, otwórz jakąś firmę, tylko, kurwa, nie siedź, melancholijnie zapatrzony we własny pępek! Pożegnaliśmy się; jeszcze kilka tygodni się w pępek gapiłem, a później poznałem Ewę Sz. Była sobota, wypaliłem ostatnią paczkę przysługujących na kartkę papierosów, więc ruszyłem w obchód kawiarnianych szatni, gdzie - jeśli gościa znano i odpowiednio płacił - wyczarowywano papierosy bezkartkowe. Kawiarnia "Mokotowska" koło placu Unii Lubelskiej, godzina siódma, początek listopada. W szatni dwie młode kobiety; czekam, aż włożą płaszcze i pójdą w cholerę, bo przy nich babcia może się bać sprzedać; one zwlekają, chichoczą, jakaś niewieścia we dwie okazja raczej, niż żeby przyszły tu na podryw, choć wymalowane i wystrojone odpowiednio. Nagle jedna się lekko na mnie zatacza, patrzy mi w twarz i - "a tego pana to ja znam" - mówi do koleżanki. - Ewka, nie zaczepiaj facetów - przygania żartobliwie tamta. - Ja bardzo pana przepraszam, ona, kiedy się wstawi... - Cicho, Jolka, ja naprawdę tego pana znam. I coś w tym może jest, bo mnie jej twarzyczka także nieobca, choć kobiet w ten sposób ładnych są tysiące, zwłaszcza w sobotnie wieczory w okolicach popularnych imienin; uroda proletariacka, ale uroda - pod banalnym makijażykiem i rauszykiem. -Pan pracował u Jacka Chorążego na Ząbkowskiej, co nie? Kiwam głową i teraz już mi się wyraźnie przypomina: prowadziła firmę wnętrzarską i przyjeżdżała do nas po żaluzje, na zmianę ona i mąż - krępy, łysiejący facet o wyglądzie boksera jakiejś lżejszej wagi. -Pani Ewa Sz.? Tylko nazwisko pamiętałem, ale że imię padło przed chwilą w rozmowie, więc skleciłem całość. -A widzisz, mówiłam, że się z tym panem znamy. A potem jeszcze jakieś chichy-śmichy i sam nie wiem, jak to się stało, że tamta poszła, a my zostaliśmy we dwoje aż do zamknięcia kawiarni, a później jeszcze odprowadziłem ją na postój taksówek. -To może byś dla mnie popracował - zaproponowała, bo największym moim dramatem wydawało się Ewie Sz. to, że jestem bez pracy. Plecy mojego męża zgarbione nad stołem w dużym pokoju na dole; zawsze rano poświęca dwie godziny na naukę języka. Ja znając nieźle angielski, amerykański załapałam w mig, a on, choć już wcześniej był w Stanach, ciągle kilkadziesiąt słów na krzyż i dlatego teraz zdecydował się wkuwać z samouczka. Boże, ledwie tu zeszłam - pocę się, serce tłucze, nogi wiotczeją, łapy się trzęsą; nie, nim go dotknę, obejmę, nim coś miłego z siebie wykrzesam, muszę- choćby się wściekł, muszę. Mijam go, widzę, że to nie nauka, lecz lektura jakiegoś pisma. Odkąd w Polsce rządzi junta, zainteresował się fanatycznie polityką, więc pewnie znowu o tym czyta. Otwieram barek - kieliszek, gdzie jest, kurwa, jakiś kieliszek, albo szklanka... Podniósł wzrok i patrzy na mnie. - Jac, co się stało z kieliszkami? - Milczy. - Słuchaj, jest poważny problem: Milenka nie ma z czego się napić! - Dalej milczy, a nawet wraca do lektury; coś jest nie tak - przecież odkąd mnie zna, klinowałam i jakoś mu to nie przeszkadzało, a teraz ma taką minę, jakbym trzymała w dłoni nie butelkę, tylko czyjegoś fiuta. - Trudno, jako żona chłopaka z Pragi Milenka walnie z gwinta... NiEbo, szarzeje za oknem, jestem sam, z dala od Bartka i od Ciebie i modlę się o spokojny świt nad Ursynowem, a szczególnie nad pewnym blokiem przy ulicy Dembowskiego, i o dobry dzień dla mojego chłopczyka i jego dzielnej mamy. Niech uśmiecha się do Was codzienność, z której -choć wycofałem się - przecież wiesz, sercem i myślą daleko nie odszedłem. Ewo, zacząłem dziś w nocy pisać o Tobie pod Twoją nieobecność, a to nie wydaje się w porządku, tym bardziej że z każdym napisanym zdaniem coraz bardziej pragnę Ciebie przy mnie - w naszym mieszkaniu, w naszych kolejnych samochodach, w kawiarni "Mokotowska", gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Tak się składa, że wszystko, co umiem, zawdzięczam kobietom, a to, że umiem żyć - jeśli rzeczywiście, ale chyba trochę już tak - zawdzięczam przede wszystkim Tobie. Poznałaś mnie, wedle celnych słów Michała O'Briena, zapatrzonego we własny pępek i otworzyłaś nagle przede mną świat, a przynajmniej Polskę - od Lublina po Sieradz, od Kielc po Bydgoszcz; dziesiątki miasteczek, których nazw już nie pamiętam, ale pamiętam smak przygody i ciężar w kieszeni grubo wypchanego portfela, z którym triumfalnie wracałem do Ciebie z łowów (serce Ewy zdobyć może tylko męstwo, celność rzutu i nerwów szaleńcze napięcie - kto, jak ja, bywał na takich polowaniach, ten wie, że nie ironizuję). Twoi starzy deklarze - bo przecież Kość czy "Jandyga" Grotkowski nie powiedzą o sobie akwizytor, tylko deklarz -patrzyli ze zdumieniem na moje postępy, tym bardziej że nigdy nie kantowałem, nie wykorzystywałem tak jak oni szyldu firmy do prymitywnych wyłudzeń. Zresztą, nie musiałem wyłudzać, bo wyłudza tylko słaby deklarz, taki, który nie potrafiąc narzucić człowiekowi własnej woli, godzi się przyjąć zamówienie na cokolwiek, co w głowie człowieka akurat się uległo, choćby firma takiej usługi nie świadczyła, i oczywiście pobrać a conto pieniądze, których Ty, Ewo, nigdy nie zobaczysz, a samo zamówienie ujrzysz dopiero u dzielnicowego, gdy wezwie Cię na przesłuchanie w związku z telefonogramem z jakiegoś Pcimia, gdzie "Pani pracownik, posługując się druczkiem, na którym jest stempel z Pani nazwiskiem, umówił się z pięcioma osobami, że firma wyłoży im mieszkanie polnym kamieniem, zamontuje klimatyzację, postawi na balkonie fontannę z amorkiem". Ja tego robić nie musiałem; nawet nie słuchałem, czego te prostaczki chcą, bo i tak mieli zrobić to, co każę, a ściśle - co za moim pośrednictwem każe im zrobić Ewa Sz. Zjawiałem się u Ciebie w soboty, po tygodniu buszowania po Makowach, Brzezinach, Przasnyszach, Ciechanowach, Ostrołękach, Nowych Miastach, Garwolinach, Rykach i - zwycięzca umazany gęstą krwią zwierzęcą - kładłem przed Tobą gruby, ciągle grubszy plik zamówień, a Ty uśmiechałaś się nie tylko z oczywistego powodu, że to był Twój zarobek. Gdzieś na marginesie uśmiechu byłem i ja, dzięki Tobie przemieniony w faceta, któremu wreszcie coś w życiu wychodzi. Ewo, byłem jednym z najlepszych deklarzy w kraju i porównywano mnie do legendy dekla - Jurka Madziara. Widziałem kiedyś Madzia w akcji i śmiem twierdzić, że mimo wszystko byłem lepszy. A to stało się na wiosnę w 83, gdy wróciła moda mini, a Ty jako jedna z pierwszych odważnie i wysoko odsłoniłaś uda. Pamiętam, spóźniłem się z Ciechanowa, bo jeszcze w sobotę chciałem dostukać kilkadziesiąt tysięcy, i Ciebie nie było w domu. Czekałem bez sensu przed klatką, bez żadnej gwarancji, że wrócisz, ale miałem zamówienia na poniedziałek i musiałem je przekazać. Ewuniu, ja umiałem narzucić tym ludziom taki termin wykonania usługi, jaki kazałaś, bym narzucił; gdy potrzebowałaś pieniędzy na środę, umawiałem ich na poniedziałek i wtorek, bo byłem Twój as, Twój rewolwerowy deklarz, lider grupy - nie chwalę się, cytuję, co szefowa o mnie mówiła. I przyszłaś dobrze po dziesiątej; zobaczyłaś mnie przed domem. -Jezu, myślałam, że nie przyjdziesz, inaczej kartkę bym ci zostawiła w drzwiach. Tu byłam, po sąsiedzku, na imprezie. Wskazałaś otwarte okno na drugim piętrze, skąd jeszcze słychać pohukiwania panów i chichy-śmichy pań, a Ty byłaś na rauszu, imieninowy makijaż i pachniałaś, może nieco za ostro, Peweksem. -Kazałaś pisać na poniedziałek, to pisałem. Pani każe, sługa musi. W przedpokoju zdjęłaś płaszcz, zobaczyłem Twoje nogi i w pierwszej chwili byłem przekonany, że wcale nie masz spódnicy, tak to na Tobie było kuse i obcisłe. -Nie gap się tak, bo mi głupio - powiedziałaś i wyjaśniłaś, że to Twój debiut po wielu latach zakrywania nóg i czujesz się jeszcze nieswojo, a zwłaszcza gdy chłopy po piją, co miało właśnie miejsce tam i dlatego wcześniej stamtąd wyszłaś. Zrobiłaś kawę - jak nazwałaś - zalewaną i rzeczowo omówiliśmy, co wymagało omówienia, "tu napisałem beżowy skaj na drzwi, ale brąz też przejdzie, bo to ludzie dobro-dupni"; "tu, Ewka, będzie chciał rachunek i w ogóle uważaj z nim, bo to jakiś glina, ubek czy inny chuj", itede, itepe rutynowe nasze rozmowy o klientach. -Jak ty się zmieniłeś - powiedziałaś nagle. - Taki byłeś wystraszony chłopczyna, jak cię poznałam, a teraz... Szukałaś słowa, a ja wgapiałem się w Twoje nogi i pod ich natchnieniem pomogłem ci znaleźć. A teraz, Ewuniu, pracuję z cudowną kobietą i stąd cała zmiana... Czy Ty myślisz, że gdybym robił dla Chmiela, Kazany albo Ryśka Kozła - wymieniłem kilku innych rzemieślników z branży - to choć w połowie tak bym się poświęcał. Mnie, Ewka, forsa jako taka nie bawi, w każdym razie nie przede wszystkim... -A co cię bawi? Przyjrzałaś mi się umalowanymi, błyszczącymi od alkoholu oczętami i wyraźnie spoważniałaś. - To, że działamy razem, że spotykamy się, rozmawiamy; stwarzasz, Ewuniu, klimat, w którym odżywam. Przy tobie... - Witek... - Słyszę Twój głos, czuję dotyk dłoni. - ...ja wiedziałam, że to tak jest i że mi to w końcu powiesz, ale... Miałaś obiekcje, że jesteś starsza i takie tam inne, długa była lista Twoich wątpliwości. Ewo, czy pamiętasz, w jaki sposób miałem Cię po raz pierwszy? Nie, to nie wynikło z naszego wyuzdania, lecz miało być Twoim kompromisem, między chęcią a obawą, oczywiście, nie w tym sensie, że bałaś się mężczyzn, bo się nie bałaś, to wiem, ale obawą przede mną i przed nami razem. Miało być kompromisem i namiastką, a tymczasem przekroczyliśmy najdalsze granice spoufalenia. I pamiętam Twoje westchnienie, gdy się zreflektowałaś: -Jak my zaczynamy od takich perwersji, to co będzie dalej? Potem zostałem na noc i poznałem mniejszy pokój w Twoim mieszkaniu, wolny od spraw firmy, czyli prawdziwie Twój; również tapczan poznałem, który na następne tysiąc i pięćset nocy stał mi się legowiskiem. -Dawno nie byłeś z dziewczyną? - spytałaś; ale jeszcze nie wtedy opowiedziałem Ci o moich dziewczynach; jeszcze o nie nie pytałaś, bo co innego budziło niepokój Twojego serca. - Witek, jeżeli mamy być razem na dłużej, to obiecaj, że nie będziesz pił... To znaczy, nie że w ogóle, ale wiesz, o jakie picie się rozchodzi. Rozchodziło się o picie Darka Sz., Twojego eks-męża, boksera, a wcześniej o chtóhie ojca. - A chcesz być ze mną na dłużej? - spytałem, wsparty na łokciu i zapatrzony w oświetloną pierwszym brzaskiem twarz mojej proletariackiej Giocondy. - Pewnie, że chcę - powiedziałaś cicho i wtedy zaczęliśmy się znów kochać; który raz Ewo, piąty, szósty? Tak jak wtedy świta, leżę na dywanie, Ciebie nie ma, już nie mogę pisać, staczam się w sen, gdy Ty tam na Ursynowie właśnie się budzisz. I niech to będzie dla ciebie dobry dzień, Ewo; matko mojego syna! Przechylam flaszkę i biorę właściwy, starannie odmierzony łyk; jeśli przejdzie, jeśli nie wyrzygam, będzie dobrze. Nie wyrzygałam i jest dobrze; hercklekot ustał i nawet pamięć trochę się uspokoiła; tak, nawet pamięć, więc po cholerę on tam jątrzy! -Nie dociera do ciebie, że się staczasz? W mikrobusie, którym ci trzej przyjechali, plus jakieś grube półkurwie, zrobiliśmy przedłużenie imprezy; zamknęłam bar, ale ta dziewczyna miała urodziny albo imieniny, więc z flaszkami przenieśliśmy się na parking do busa. Była chyba czwarta i ten, na którego mówili Ucho, puścił kasetę ze starymi kawałkami Stonesów. Był jakiś dramat potem, Jac przyszedł - kiedy przyszedł? - i żądał, żebym wysiadła, a oni coś mu pyskowali i chyba Jac przyłożył temu małemu blondynkowi, a ja darłam się na cały parking, na całą ulicę, żeby mnie nie ciągnął do domu jak psa. To wtedy wychylił się z okna jakiś sąsiad i groził, że wezwie policję. Co mu powiedziałam? Jeb swoją matkę? Chyba tak, bo to najczęściej mówię, jak się zaprawię, a potem Jac próbował zdjąć ze mnie ubranie, więc znów -fuck your mummy! I śniło mi się, czy naprawdę gryzłam go po rękach? W każdym razie zrezygnował, bo obudziłam się w ubraniu i w butach. - Rozumiesz, co by było, gdyby gliny zatrzymały cię na paleniu? A jeszcze w trzy dupy pijaną. - Nie paliłam, słowo honoru. - Co ja węchu nie mam?! Ten cały mikrobus śmierdział jak jeden wielki joint! Mileno, czy ty jak kurwa chcesz się szlajać po policyjnych aresztach? Machnęłam ręką. - Jac, piłam, zanim cię poznałam, piję i będę piła. A za ten numer przepraszam, rzeczywiście, coś mi odjebało; starczy, czy dalej drążymy temat? Od pół roku żyję z Ewą Sz., ale rozliczam się nadal jak akwizytor z szefową, biorąc swoje dwadzieścia pięć procent. Tym tylko różnię się od innych jej akwizytorów, że na sobotnie spotkania przychodzę nie jak oni rano, lecz - wieczorem i zostaję na noc. Tak, przez pół roku mieliśmy randki raz w tygodniu i nie sposób sobie wyobrazić, jak czekałem na sobotę, jak dni skreślałem, a od piątkowego popołudnia - godziny. Ewa odświętnie-imieninowa, w nowym ciuchu, bo nie zdarzyło się wtedy, bym dwa razy rozbierał ją z tego samego; wino na stole, kurczak w piekarniku, rozliczamy te kwity, żeby mieć później spokój, siadamy do papierków, Ewa Sz., moja szefowa, moja dłoń na udzie szefowej. W połowie pracy lądowaliśmy na dywanie, na sztucznym niedźwiedziu z realistycznym łbem i szklanymi oczami; Ewa pode mną w rozchełstanej bluzce, rajstopy pospiesznie z jednej nogi ściągnięte. Ewa, której mocne, sprężyste ciało amortyzuje coraz szybsze uderzenie moich lędźwi. -Na drugi raz włożę pończochy - powiedziała wstając. I dotrzymała słowa, więc w następną sobotę lot dywanem był jeszcze podniebniejszy. To była uwertura, a koncert trwał potem w jej pokoju do świtu. Kwiecień, maj, czerwiec; w lipcu mimo nocy i otwartych okien wisiał w powietrzu ciężki skwar i spoceni zlepiliśmy się jak dwie sardynki w puszce. - Jeszcze ci się nie znudziłam? - spytała samiczka. - A ja tobie? - pytaniem na pytanie samczyk. - Co ty? I boję się, że jak byś teraz odszedł, płakałabym w poduszkę... Wtedy pan sardynek zaproponował pani sardynce małżeństwo. Trochę bałem się, jak zareaguje moja mama i czy aby nie powie czegoś w stylu Danuty Wiery o famule i weselichu; przyszła synowa mówiła przecież "tu pisze", "kontrol", "pomarańcz", a także - i to dość często - momento mori, co w jej języku znaczyło "chwila, moment". Mało tego - Ewa musiała być symbolem nowej drogi Witka, drogi omijającej uniwersytet, a przez to złej, bo donikąd. Ale nie, powiedziała tylko, że ma taki skandynawski typ urody, a nawet porównała Ewę do jakiejś postaci Bergmana. -Jest z Radomia - uśmiechnąłem się - a w Radomiu są ładne dziewczyny. Mama uśmiechnęła się też. - Powiedz, jak zrobimy z firmą? - spytała rano bardzo poważnym tonem, bo pieniądze to był temat poważny. Drugi obok religii, Ewuniu, która pamiętałaś o wszystkich kościelnych świętach i okołoświątecznych zwyczajach. Nie dlatego, iżbyś była dewotką, ale ponieważ pamiętała o tym twoja matka, babka, prababka i wszystkie kobiety w rodzie do trzydziestego pokolenia wstecz, chyba dobrze liczę? Około trzydziestu pokoleń temu był chrzest Polski? Więc własny rozwód, a następnie małżeństwo ze mną, rozwodnikiem, i wykluczenie z sakramentalnej wspólnoty to był dla Ciebie cierń i to Tobie, bardziej niż Milenie, pomocny byłby ksiądz Olgierd. Myślała o mojej dalszej roli w firmie, bo teraz występowałem w dwóch sprzecznych - jako jej narzeczony, więc prawie wspólnik, a jednocześnie najemnik, za dwadzieścia pięć procent od obrotu. -Poprowadzisz to ze mną wspólnie? Skinąłem głową, a ona uśmiechnęła się; jakby dziękując, bo była bardzo dzielna, ale chwilami brakowało jej sił i czuła się zagubiona wśród belek skaju, ton blachy, setek awanturujących się klientów i pracowników, którzy - zwęszywszy słabość - kantowali ją na każdym kroku. - A od kiedy? - zażądała uściślenia. - Może od ślubu - zaproponowałem grzecznie. Chyba sprawdzała, czym nie nazbyt pazerny, i test wypadł dobrze. - Jak chcesz, możemy nawet od jutra. A to oznaczało, że od jutra, w końcu tak sobie mnie znając i nie mając żadnej pewności, czy rzeczywiście się ożenię, zacznie oddawać mi połowę zarobków. Tym mnie ujęła, więc w poniedziałek stanąłem jako jej rycerz i pogoniłem precz całą złodziejską hołotę. -Rysiu, Stasiu, wy dwaj kradliście najmniej, więc jeszcze daję wam szansę, ale pamiętajcie, ja to nie jestem pani Ewa, ze mną fuchy i numery nie przechodzą; będę was sprawdzał, patrzył na ręce, złapię choć na jednym - won! To były dwa głupie, rubaszne czerepy; patrzyły na mnie chytrymi, nieżyczliwymi, plebejskimi ślepkami, ale ja, czując na sobie przede wszystkim wzrok Ewy, przemawiałem śmiało i pewnie jak sam Chorąży i tak jakby za moimi plecami stali Saszka, Kolor i Michał Strogow. Skinę palcem i oni tych dwóch bydlaków zatłuką; mało, mało jest chwil, gdy czułem się silny, to była właśnie jedna z nich. Ewo, ten pierwszy raz, gdy solidarnie z Tobą uderzyłem, oznaczał początek naszej - ramię przy ramieniu - czteroletniej walki. Klienci od Pomorza po Śląsk gniewnie niezadowoleni i gotowi wbić w plecy nóż donosu, nasi robotnicy napompowani klasową niechęcią, kradnący ile wlezie i generalnie - jak to ujął średniowieczny poeta - "bydlęcy z pany"; a nad wszystkim, niby złośliwy bożek, władza ludowa - zsyłająca skarbowców, inspektorów robotniczo-chłopskich i tuzin innych plag... Czy zgodzisz się, że byliśmy twardzi - zwłaszcza Ty - bo ja dopiero przy Tobie wtórnym blaskiem nabierałem odwagi. Ewo, która niepokojem - nie neurastenicznym a bezproduktywnym - lecz niepokojem energii przerosłaś swoje osiadłe, robotnicze środowisko Radomia i dlatego pozwoliłaś się stamtąd porwać Szaremu i jego bandzie. Oni grasowali na Twoim osiedlu, robiąc dekiel lub wykonując usługi, a ten ze złamanym nosem najbardziej Ci przypadł do gustu, więc wsiadłaś do pociągu, pojechałaś za nim do Warszawy, w ręku miałaś świadectwo lekarskie stwierdzające ciążę i Szary zmiękł, ożenił się i razem prowadziliście interes. Jurek, jako sądownie karany, nie mógł otworzyć firmy na swoje nazwisko i Ty stałaś się właścicielką. Dwa poronienia uświadomiły Ci błąd i kiedy zjawił się po miesiącu chlania, zatrzasnęłaś drzwi przed fioletowym, pokiereszowanym ryjem. Wrzeszczał, że jego mieszkanie, jego firma, że taka owaka nie masz prawa, ale zobaczył te swoje dobra jak własny tyłek bez lustra, zresztą zaraz po rozwodzie znów coś nawywijał i poszedł siedzieć. -Byłam młoda, głupia i zaimponował mi chłopak z Warszawy - wyznajesz prostolinijnie. Przymknął powieki, jego długie, jakby dziewczęce rzęsy, tak dziwnie kontrastujące z twarzą i sylwetką praskiego zakapiora, i zmęczenie w rysach, które je uszlachetnia; wtedy przypomina któregoś świętego, czy nie świętego Dominika z obrazu el Greca... - Mileno, nie w tym rzecz, że mam pretensję o to, co zrobiłaś; problem polega na tym, że doszłaś do granicy, rozumiesz? Powiedz, zrywał ci się dawniej film? Miałaś takie kace jak teraz? - Milczałam; ten facet urodzony w dzielnicy, która jest żywym muzeum alkoholowego męczeństwa, wiedział, co mówi. - Przekroczysz tę granicę, a potem już z górki... - Wiem, skończę jak ta twoja sąsiadka, która za szklankę dynksu ciągnęła druta na śmietniku. Ej, małolat, zorganizuj Milence toto fioletowe, nie pożałujesz... - Moje błazeństwa, moje ukochane postaci różnych kurw, w które się wcielam, od dyskotekowych panienek po skończone degeneratki. Właściwie powinnam zostać aktorką i chyba minęłam się z powołaniem - za drugoplanową rolę prostytutki w obrazie Coppoli statuetka dla Mileny Hrabicz! A pierwszoplanowa, za którą dostałabym Oscara, to oczywiście rola Peyton Loftis. Gdyby zrobiono film z Lie down in darkness, to ja i tylko ja! Ta sekwencja od przebudzenia się przy mleczarzu i potem niedorzeczna wędrówka po mieście z budzikiem w torebce; "wtedy w mojej tonącej duszy pojawiły się ptaki. Szły przez równinę, szeleszcząc bezlotnymi skrzydłami do wtóru tragicznej, mrożącej dreszczem muzyki... ratuj mnie, Harry, ja tonę" - aż do sceny w jego pracowni. Jesus Christ, jak ja bym to umiała zagrać! "Spójrz tutaj, spójrz, Harry... wiesz co, możemy schronić się tam i wesoło, radośnie krążyć i krążyć dookoła - Harry i ja pośród sprężyn i kółek. Bezpiecznie będzie wirować, tak wiecznie leżąc na głównej sprężynie". Miałam czternaście lat, gdy czytałam to po raz pierwszy i zawsze tonę jak Peyton. - Myślisz, że zgrywając się, oddalasz niebezpieczeństwo? - Podszedł do mnie, delikatnie odebrał butelkę. - Mała, zostaw w cholerę ten bar; wiem, że jesteś świetna, faceci cię uwielbiają, ale po prostu przetrenowałaś się, dziecinko, taka prawda. - Przecież nie muszę z nimi pić; pamiętasz, na początku nie piłam. - To prawda. - I na początku nienawidziłam tej roboty - to były dyby, kierat - i gdybym tak bardzo cię, Jac, nie kochała, to, kurwa, ani sekundy za tym kontuarem. Pod obstrzałem ich spojrzeń, w wyziewie ich oddechów, gdy bolał krzyż, jakby między kręgi włożono rozpaloną podkowę, a nogi czułam już nawet nie w tyłku, ale w gardle. Tak, nawet pamiętam, że wypłakiwałam się w Krakowie Witkowi, a teraz, teraz polubiłam tę atmosferę i tych ludzi; Jac, co ty powiedziałeś? Mam zamienić się z naszą dziewczyną, tą głupią chłopką, która niańczy Maksa, zmywa gary i gotuje; ona do baru, a ja na jej miejsce - tak to sobie wymyśliłeś, Jac? Nie pamiętam okoliczności, w których powiedziałem Ci o Milenie. Może spytałaś, czy Magda była moją pierwszą dziewczyną; pewnie tylko tak, by się upewnić, bo nie wyobrażałaś sobie, że taki dzieciak - co aż dziw, że już po ślubie i rozwodzie - ma jeszcze jakąś przedmałżeńską przeszłość. Sądziłaś, że Magda M. uwiodła prawiczka i zakuła w małżeńskie kajdany. Jak rasowa druga żona, nie nosiłaś w sercu pierwszej i to wydawało Ci wszystkim do nienoszenia w sercu w związku z Witkiem. Byłaś zdziwiona, a może nawet mocniejsze słowo się należy, gdy po pytaniu i odpowiedzi odsunęliśmy nieszkodliwą Magdę na bok, a Ty ujrzałaś - zasłoniętą dotąd jej szerokim, poczciwym tyłkiem -swoją prawdziwą rywalkę; smukłą a piękną. -Jeśli znałaś Jacka, to mogłaś ją poznać, bo potem wyszła za niego za mąż. Ewa widziała Milenę, bo byli z Szarym na ślubie; jeszcze miała nadzieję, że chodziło o młodzieńcze, platoniczne afekty, bo nie mieściło się jej w głowie, że taka, która przywiodła do ołtarza samego Chorążego (na Chorążym kończyła się bezpośrednio znana Ewie drabina społeczna), mogła kiedykolwiek zabawiać się z jakimś studencikiem czy wręcz uczniakiem. -To ty ancymonek byłeś - powiedziałaś, bo wedle Twojej intuicji i wiedzy o ludziach, a kobietach zwłaszcza, obcowanie z Mileną - a ściśle: z taką jak Milena - musiało z definicji być czymś z lekka grzesznym. A dalej - samo poszło: żona przecież poznaje świat męża, a ten mąż akurat prawie własnego świata nie miał. Wszystko, co jego, należało także do tamtej dziewczyny; nawet część obecnych spraw zawodowych, skoro przy ich okazji spotykał się z dyrektorem Krzysztofem Hrabiczem, a w skaj do obijania drzwi zaopatrywał się u Aldony Wrońskiej, z domu Hrabicz. Szczególnie niepokoiła Ewę nowa i uzupełniona opowieść o moim rozwodzie; chyba już podczas pierwszej nocy spytała, czemu się rozwiodłem. Może nawet wcześniej, w "Mokotowskiej", gdzie oboje daliśmy w gaz. Kobiety lubią tę tematykę. Powiedziałem wtedy ogólnikowo o życiowej pomyłce, przykrym charakterze Magdy M., na przykład chorobliwej zazdrości; "zdradzałeś ją? Ależ skąd, mówię, że to była chorobliwa zazdrość". Teraz przyszła nowa, uzupełniona wersja, uczciwie odsłaniająca, że ostateczną przyczyną rozwodu był mój wyjazd do Krakowa i niepowrót stamtąd na noc; przyszła i zamieszała Ewie w głowie. -To co w końcu między wami tam zaszło? Udaje, może sama przed sobą, że rzecz bezpośrednio jej nie dotyczy, bo nie jest Magdą, i pyta tylko ot tak, z babskiej ciekawości. -Piliśmy wódkę, pokazała mi swój dom, opowiedziała trochę o dzieciństwie, trochę o Ameryce, wszystko. Ewie średnio się podoba, że dziewczyna ledwie pochowała matkę, już sprowadza sobie chłopa na noc i z nim pije, no ale sama, podłamana, w pustym domu - ostatecznie można to zrozumieć; rodzinną kłótnię rozumie doskonale, bo z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu. Ma tu na myśli własną, rozgałęzioną radomską familię, z którą niekiedy spotyka się przy okazji wesel, chrzcin, komunii i właśnie pogrzebów, więc wie, że wtedy po wódce często gęsto odżywają zadawnione spory; na tym jednak kończy się zrozumiały obszar. -Czyli nie spaliście ze sobą? I tu dotykamy tajemniczej kwestii, bo jeśli termin rozumieć literalnie, to tak, a jeśli przenośnie - nie; a jeszcze w tym, co zaszło na Salwatorze, oba sensy dokładnie się poplątały. - Leżeliśmy nago pod kocem i to było piękne, ale czy można mówić o zdradzie? Znam jej ciało, ona zna moje, między mną a Mileną nie ma skrępowania. Słuchała jak bajki o żelaznym wilku. Z jej doświadczeń wynikało, że jeśli osoby różnej płci kładą się razem nago, to nie po to przecież, by wspólnie gapić się w sufit. Jasne, przytrafiają się różne kłopoty - jemu, jej - i czasem rzeczywiście kończy się na niczym, no ale żeby tak kończyło się na niczym z założenia? Tego Ewa nie rozumie i podejrzewa, że albo kłamię, albo hołduję jakiemuś osobliwemu zboczeniu. I tu, Ewuniu, niebezpiecznie ocierasz się o prawdę, bo wiem, że w moim związku z Mileną niezdrowie jest, choć nawet sam wielki doktor Cz. nie potrafi po imieniu tego niezdrowia nazwać. Może dlatego, że ono ma wiele twarzy i postaci, a przez to jest trudniej uchwytne, niż gdybym na przykład - po ludzku, a prostolinijnie - domagał się od Mileny biczowania. Magda M. to czuła, czuła to moja matka, a teraz czuje i wie także Ewa. -Ja, panie doktorze, nazwałem to seansem. Styczeń, może luty 89, sławny gorszyciel umówił się ze mną we własnej willi na Saskiej Kępie, gdzie - chwilę przed mym przyjściem - czytał coś o muzyce komponowanej przez komputery. - Pan pociąg seksualny do tej osoby rozciągnął na całe jej życie, na zachowania zasadniczo nieseksualne, nawet na relację z rodziną. - Czy to zboczenie? Uśmiech gorszyciela, wszak nie ma zboczeń; odkąd Bóg i wszyscy konserwatywni psychiatrzy umarli - nie ma. - Nazwałbym to generalizacją. Na szczęście, w odróżnieniu od Magdy M., Ewa ma co robić, więc nie wraca do tematu co chwila. Wróci, gdy będzie naprawdę potrzeba. Mój wyjazd do Londynu, pierwsze pójście na Wita Stwosza; żona i wspólniczka z wykształceniem zawodowym lepiej od psycholog Magdy M. umie żyć z innymi i sobą w zgodzie. Chmury w iluminatorze, biała wełna jak pleśń, którą zdejmuję z oczu przed przebudzeniem; tam na St. Loma Street zaczęłam mieć podwójne przebudzenia i to pierwsze jest ważniejsze od prawdziwego: wstaję, po omacku do łazienki i w lustrze odkrywam, że ta mgła to katarakta pleśni, takie świństwo, które można wyhodować na kromce chleba, lecz przecież nie na oczach. Zanurzam palce w lepkim, odrażającym kłębku i odklejam, odrywam, ale to przyrosło mocno i odchodzi razem z rzęsami; nic nie widzę i czuję, że z gąbczastej narośli cieknie krew; wtedy budzę się; bez lęku, bez obrzydzenia, z lekkim zdziwieniem, że ten sen taki uporczywy, jak gdyby podświadomość zapadła na sklerozę; mój boeing w chmurach i sterylna amputacja wszystkiego na wysokości nastu tysięcy stóp; miękki zagłówek pod potylicą, cichy poskrzyp płyt pokrywających ściany kabiny. 20 grudnia 1983, godzina? Nieważne. Przecież tej nocy dla mnie zmieni się czas. Przed świętami Wielkiej nocy 85 - Bartek już na świecie, firma na najwyższych obrotach - montowałem żaluzje w siedzibie jakiegoś przedsiębiorstwa polonijnego w Raszynie. Potężne zamówienie, cały dzień pracy z czterema monterami i godziwy zastrzyk gotówki, na który z Ewą bardzo liczymy. Po tę gotówkę zjawiłem się następnego dnia, ale kazali mi czekać, bo na zleceniu wypłaty obok księgowego podpisać się musiał dyrektor, a on, "rozumie pan, zajęty i nie ma teraz głowy". Długonogie dziewczę zrobiło mi kawy i paplaniną o życiu i zarobkach w różnych sektorach gospodarki umilało dłużący się czas, kiedy jej pracodawca prowadził poważne rozmowy i absolutnie nie mógł poświęcić sekundy na machnięcie podpisu. Zrobiła się dwunasta, a o dwunastej trzydzieści mieliśmy jechać z Ewą po taśmę do uszczelniania okien i zapłacić za nią pieniędzmi, na które czekam, więc co rusz patrzę na zegarek. Za entym spojrzeniem sekretarka spojrzała również, po czym - w niespodziewanym przypływie dobrej woli i olśnienia - zdecydowała, że wejdzie tam i podsunie mu moje zlecenie; wyszła po sekundzie. - Teraz niech pan idzie do kasy. - A gdzie koleżanka kasa? - spytałem, wywołując uśmiech. Wytłumaczyła mi, ale zrozumiałem piąte przez dziesiąte, bo całą moją uwagę zaabsorbował fakt, że człowiek urzędujący tam za drzwiami, jak wynika z podpisu i pieczątki, nazywa się Krzysztof Hrabicz. - Przystojny, wysoki blondyn około trzydziestki? - Cholernie przystojny - wyrwało się szparce-sekretarce i na swoje usprawiedliwienie bez większego sensu dodała, że żona dyrektora, która czasem przyjeżdża z Niemiec, też bardzo elegancka kobieta. W tym momencie otworzyły się drzwi gabinetu i "aufwiedersehen, Aufwiedersehen", wymaszerowali stamtąd dwaj faceci; młodszy, mniej więcej w moim wieku, zdjął z wieszaka płaszcz i z szacunkiem okrył nim siwego starca, pewnie ojca. Gdy wziął się do własnego okrycia, spojrzałem na tego, który stojąc w progu, odprowadzał ich szerokim uśmiechem. Była to twarz znana mi z fotografii i pogrzebu na Rakowicach, brat Mileny i mąż Paoli z domu Winkler; tej, co wbiła nóż w szesnastoletnie serce. -Jaki ten świat mały, dyrektorze! Końcowe po niemiecku uprzejmości ucichły i wszyscy spojrzeli na mnie jak na żabę, no bo co ja w końcu za figura? Jakiś fachowiec od żaluzji, nie mnie odzywać się i przerywać, kiedy gawędzi Herren Verein. - Poznaliśmy się w smutnych dla pana okolicznościach, podczas pogrzebu pańskiej matki, więc ma pan prawo nie pamiętać, chyba nas zresztą wtedy nie przedstawiono, pan stał trochę dalej... - Nie rozumiem, o czym pan mówi - przerwał nieuprzejmie. Niemcy wyszli, bo mieli wyjść, ale wyglądało to tak, jakbym ich obraził, a już na pewno zirytowałem długonogą sekretarkę; "sprawiał normalne wrażenie, a tymczasem to jakiś przygłup i pajac", mówiło spojrzenie spod ciężkich od tuszu rzęs. -Jestem przyjacielem Mileny i byłem z nią wtedy na cmentarzu... Miałem wrażenie, że rzeczywistość nakłada się na fikcję, zupełnie jakbym rozmawiał z bohaterem powieści: okropny sen o tej zamęczonej kobyłce, Rodionie Romanowiczu; współczuję, serdecznie współczuję, że coś takiego się panu przyśniło. Zauważyłem, że lekko po aktorsku uniósł brew. -Tak, teraz sobie pana przypominam, ale pan chyba nie jest z Krakowa? Wyciągnął do mnie rękę, mocno uścisnął, przedstawiłem się, lecz moje nazwisko oczywiście nic mu nie mówiło. -Rzeczywiście, świat jest mały. Chwilę zastanawiał się, jak ma nasz konkretny przykład małości świata uczcić, ale nie przyszło mu do głowy nic poza grzecznym pytaniem, czy już wypłacono mi pieniądze; nie w tym sensie, że bierz swoje i zjeżdżaj, ale że w razie jakichś formalnych kłopotów on, dyrektor, natychmiast osobiście pomoże. - Nie, nie, już wszystko w porządku - wtrąciło się dziewczę. - Pan tylko czekał na podpis pana dyrektora. - Och, to trzeba było wejść bez krępacji - uśmiechnął się, antydatując obecną uprzejmość, bo już sobie wyobrażam jego minę, gdybym rzeczywiście godzinę temu tam wlazł. I tyle; wziąłem forsę i jadąc jak wariat, w ostatnim momencie zdążyłem na spotkanie z Ewą; już wyszła z baru "Delfin", gdzie byliśmy umówieni, i nerwowo mnie wypatrując, przechadzała się po Grójeckiej. Wiesz, lubiłem patrzeć na Ciebie, gdy byłaś sama, na przykład tam przed "Delfinem", czekając na mnie i ściągając spojrzenia mężczyzn, nieświadoma, że ja także Cię obserwuję; Ewo, paląca papierosa i nerwowo poruszająca kolanem. Twoje nogi w grubych, na wczesnowiosenny chłód, czarnych rajstopach, może nie baletnicy, ale naprawdę fantastyczne nogi, o czym zaświadczał wzrok mężczyzn. -No, nareszcie. Zapłacili? - Wsiada do naszego malucha; widzę, że jest zdenerwowana, ale przecież nie przez moje parominutowe spóźnienie - bo do tego przywykła, w naszej traperce wszystko jest na ostatnią chwilę, więc co innego Ewunię gnębi. - Znów napisał ten pajac z Lublina, już normalnie nerw do dziada nie mam! Chodzi o klienta, który od miesięcy nękał nas korespondencją; kwestionował cenę i jakość wykonanej usługi. - Wiesz, dyrektorem tej firmy jest brat Mileny - powiedziałem, gdy wjechaliśmy na most Poniatowskiego. - Ten, co z jego żoną darła koty? - Ten sam. - Paul Newman. Jakoś podobnie, ale zabrzmiało prawie jak Newman, i Paul. Około czterdziestki, trzy rozwody, siedemdziesiąt siedem panienek, akcent z Południa, bo po pięciu latach już to chwytam, plus minus czterdzieści tysięcy dolarów rocznego dochodu, prawnik? Raczej facet od ubezpieczeń, może od komputerów, w tej teczce pewnie projekt umowy, list intencyjny, oferta handlowa, ważne papiórki, które konwojuje przez Atlantyk, by w Londynie pochylili nad nimi łysiny, przecierali okulary. Paul... man, Paweł Człowieczek nie boi się wysokości i bariery dźwięku, "bo trochę w życiu polatałem". - W interesach? - W interesach też, jasne, ale wcześniej na B-52. Pani z Południa? - Zgadza się, z Port Warwick, Peyton Loftis. Oczywiście, nie czytał; pięć lat temu nie wyobrażałam sobie, że Amerykanin nie zna Faulknera, Styrona, Steinbecka, ale przecież w Warszawie też możesz się bez problemu przedstawić "Jacek Soplica", a najwyżej skojarzą cię z wódą o tej nazwie. - Tak, w tamtych stronach kobiety są niczego sobie, miałem kiedyś dziewczynę w... - nic mi nie mówi nazwa miasteczka. - Jesteś do niej nawet trochę podobna z profilu, ale ładniejsza; przepraszam, mogłabyś odgarnąć trochę włosy, o tak, fantastycznie, mała; powinienem ci teraz zrobić zdjęcie, ale aparat został w walizce. Uśmiecha się, szczerząc implanty, wszak nawet Newman nie ma prawdziwych takich zębów. - Wolno spytać o cel podróży? Czekaj, sam zgadnę. Turystyka raczej nie, biznes odpada, a może umarła daleka krewna i jedziesz odebrać spadek? Już wiem! - Paul Człowiek patrzy przenikliwie, zmiana w życiu: coś się skończyło, coś zaczyna. - Ciepło. - Bo nadmuch słabo działa. Dotarło do mnie, że nie zna gry w ciepło zimno; a czy w ogóle Amerykanie ją znają? - Miałam na myśli, że blisko trafiłeś. - Psychologia, kotuś. Kocham was, dziewczyny, patrzę na was i uczę się, choć i tak umrę głupi, bo kobieta to niezgłębiona tajemnica. Z jakim namaszczeniem wygaduje te pierdoły, ale intuicję ma i na pewno najmarniej dwucyfrowy wynik w zaliczaniu; pod tym względem moglibyśmy podać sobie ręce, a najzabawniejsze, że on to wie i ja wiem, że on wie; ludzie są przejrzyści jak szklanki; brzęk, brzęk kijem baseballowym, jak ten świr u nas w barze, i nie ma szklanek. - To był po prostu nie ten facet, mała, zgadza się? Jego dłoń już na moim kolanie, ciekawe, ile potrwa, nim centymetr po centymetrze zacznie podciągać spódnicę? Długo potrwa - jakby czucie wróciło, dotarło do mnie, że mam na sobie dżinsy; ostatni czysty ciuch, który uchował się w mojej celi na St. Loma Street, chyba St. Loma? - Tak, Paul, właśnie tak. To był chłopak z tamtej strony rzeki, rozumiesz? Po jednej stronie mieszkali tacy jak ja i ty, a na drugim brzegu, faceci z Porto Rico. - W Port Warwick? - nie zgadza się Człowieczkowi. - Nieważne; w mieście, gdzie go poznałam, jest taka dzielnica ruder i slumsów. I którejś nocy przeszłam przez most. Paul, posłuchaj, przemyciłam na pokład trochę old smugglera, więc jeśli się nie pogniewasz, dyskretnie... Mała, jesteś herosem: wytrzymałaś bez wódy jedenaście godzin! Otwieram torebkę, odkręcam nakrętkę, niedobrze, bo też pewnie będzie chciał, co za kretynka ze mnie, trzeba było pójść z tym do ubikacji. - Łykniesz, Paul? - Przykro mi, biorę antybiotyki, jakaś paskudna infekcja gardła. Przyłożył palce do grdyki, teatralnie odchrząknął, uśmiechnął się i ja też, bo ulga, co za ulga; o mikroby, złote chłopaki, któreście uratowały Milenkę! - Głupio tak samej... - Nie krępuj się, masz prawo; coś się skończyło, coś zaczyna, wiem, jak to jest. Czyli miałaś męża Portorykańczyka? Nie, ja nie mam uprzedzeń. - To u nich w konstytucji i w dobrym tonie; gdybym nagle powiedziała, że pieprzę Negrów, Latynosów, Żydów, miałby minę jak te patriotyczne kutasy, w których gronie Gombrowicz oświadczył, że Kościuszko był złodziejem i sprzedawczykiem; kto mi to opowiadał o Gombrowiczu? A już wiem - ten chłopczyna z Teatru Stu. - Paul, to nieprawda, że ludzie są równi. Jestem inna niż chłopak z Porto Rico; a najgorsze, że on nigdy tego nie rozumiał. Jak można było taką dziewczynę jak ja zrobić barmanką? Widzisz mnie za barem? Za barem w polskiej dzielnicy w Chicago?! - Trzeba się było, kotuś, uczyć, skończyć studia... - Skończyłam uniwersytet, języki słowiańskie. Stop, mała! To musi ci starczyć do Londynu, przecież wiesz, że nie zmrużysz oka... -Rosja, wiem - ekscytujący kraj; nasi nieprzyjaciele, ale duch tego narodu, na przykład balet... Zadzwonił następnego dnia i poprosił o spotkanie; czułem, że jest zakłopotany - firma wynajmowała mu M-3 w osiedlu Za Żelazną Bramą, blok dalej, niż mieszkała Magda M. Już przez telefon to wyczuwałem i potwierdziło się, gdy stanęliśmy naprzeciw siebie w przedpokoju. -Mam na imię Krzysztof. Był dla mnie królem wszystkich Krzysztofów, kiedy mówią Krzysztof, to ja słyszę "brat Lenki" i aż dziwnie mi było, że się przedstawia, podobnie jak kiedy przedstawił mi się raz w SPATiFie bardzo znany aktor. Weszliśmy do pokoju, miniaturowej Bundesrepubliki w centrum socjalistycznej Warszawy; postawił na stół rosyjską wódkę, zrozumiałem, że będzie męska rozmowa. -Jeżeli przyjechałeś na pogrzeb mamy, to rozumiem, że jesteś blisko z Mileną. Przepraszam, że pytam: była twoją dziewczyną? - Dziewczyną, przyjaciółką... W naszej znajomości były różne fazy; w każdym razie masz rację: twoja siostra jest osobą bardzo mi bliską. Chyba odetchnął, że się nie pomylił i zainwestował czas, flaszkę oraz bruderszaft we właściwego faceta. - Masz z nią kontakt? - Jest od roku w Londynie. Korespondujemy. - Wiesz może, co się stało? Dlaczego rozeszła się z tym Chorążym i wyjechała ze Stanów? Nie zrozum mnie źle, nie chcę szpiegować siostry, ale po prostu jestem niespokojny. Widzisz, jeszcze z Chicago telefonowała do mnie kilka razy i miałem wrażenie, że było z nią niedobrze. - Rozwód nie jest miłym przejściem. - Pewnie tak. - Najwyraźniej go nie przekonałem. - Pewnie masz rację. - Napełnił kieliszki, a z miny wywnioskowałem, że zmierza do sedna. - Mam prośbę, w zasadzie dlatego chciałem się z tobą spotkać i pogadać. Był zupełnie niepodobny do Mileny: typowy Aryjczyk z niebieskimi oczami; gdyby w nowej ojczyźnie Hrabicza przywrócono badania nad czystością rasy, otrzymałby pewnie najwyższą ocenę; "takim jak my, gdy maszerujemy, dziewczęta rzucają kwiaty, i trą udem o udo", zdawało się mówić jego spojrzenie na co dzień, ale dzisiaj było święto, jakieś niewesołe święto, i niebieskie oczy spoglądały na mnie smutne i skłopotane. -Tak? - zachęcająco przerwałem ciszę. - Gdybyś chciał pomóc mi zrozumieć, dlaczego moja siostra... - Spodziewałem się, że to będzie osobista rozmowa, ale stopień szczerości zaskoczył mnie, a takie zaskoczenia są z reguły na początku nieprzyjemne. Chyba trochę w podobny sposób, jak - wyobrażam sobie - dla kobiety musi być nieprzyjemna pierwsza, niespodziewana pieszczota; jest niechęć i opór przed nagle narzuconą bliskością i dopiero po pewnym czasie, jeśli nie spotęguje się to w ostateczny wstręt, można odnaleźć się w niej i poczuć, jak bardzo jest potrzebna. - Gdzie popełniłem błąd? - Tak, Krzysiek - opór ustał - bardzo potrzebuję takiej rozmowy z tobą. - Najbliższa rodzina, siostra, zupełnie zrywa ze mną kontakt; to przecież nie powinno się zdarzyć! - Nie widujecie się? Nie pisujecie do siebie? - Ostatni raz widziałem ją na pogrzebie, potem, mówiłem już, telefonowała, ale to nie była rozmowa... Nie sprecyzował, co przez to rozumie, może jednostronny monolog Mileny? Mogło tak być; następnie, mniej więcej w tym samym czasie co ja, dostał kartkę z Londynu. Odniosłem wrażenie, że kupiła pięć-sześć widokówek z Picadilly i na każdej napisała to samo; Wrońscy dostali, Krzysztof, ja, pewnie Orłowski, może jeszcze ktoś... Kilka tygodni później był w Londynie - niepowiedział: specjalnie czy w związku z jakąś sprawą - i zatelefonował do niej, ale wyraźnie wykręcała się od spotkania, mnożąc i piętrząc błahe, dziwaczne przeszkody. -Jeśli nie dziś, to jutro, pojutrze, mogę zostać aż do czwartku... Wtedy przestała się wykręcać. - Krzyś, odpuśćmy sobie, jeszcze nie umieramy, żeby na siłę się godzić i przepraszać. Miał przez chwilę wrażenie, że pomyliła go z kimś innym. Przecież nie zwariował, pamięta, jak przebiegło ich krótkie spotkanie przed bramą cmentarza Rakowickiego; gwałtowna, obrzydliwa i co gorsza publiczna scena z Mileną w głównej roli, więc to na pewno nie on powinien być teraz stroną przepraszającą i dążącą do zgody, ale już czort z tym, niech nikt nikogo nie przeprasza - "jestem po prostu w Londynie i moglibyśmy się spotkać". Na pewno do niego te słowa? Na pewno chodzi o ich spór? Ależ tak: okazuje się, że to on przyszedł do Canossy, a papież jeszcze sobie drwi. Stan Danuty Hrabicz gwałtownie pogorszył się w czerwcu; wtedy on przyjechał i cały czas był przy niej, od chwili gdy straciła w domu przytomność i została przewieziona do Akademii Medycznej, aż do 10 września, kiedy musiał na czterdzieści osiem godzin pojechać do Essen, złożyć podpis u notariusza, bo akurat Paola znalazła okazyjnie tani dom, sama załatwiała wszystko, ale umowę on także musiał sygnować. To Milka następnego dnia telefonem z Krakowa zawiadomiła go, że mama nie żyje; oczywiście, od czerwca wiedziała, co się dzieje, a wcześniej słyszała o wypadku, ale przyleciała dopiero dziesiątego wieczorem, minęli się, a jedenastego rano Danuta Hrabicz umarła. Przed bramą cmentarza powiedziała Paoli, że nie ma moralnego prawa uczestniczyć w pogrzebie; "wymusiłaś na Krzyśku ten wyjazd i w ten sposób zabiłaś mamę! Krzyś, jak ty mogłeś ją opuścić?!" I jeszcze raz do Paoli: ,perfluchte deutsche Hure!" Bo żona, urodzona w Bytomiu, istotnie wykorzystała panieńskie nazwisko, by obojgu przyznano obywatelstwo, ale nie zrobiła tego całkiem w zgodzie z sumieniem, więc to był cios ostateczny, po którym Paola rozpłakała się, załamała i gotowa była uwierzyć, że rzeczywiście przyczyniła się do śmierci teściowej. Zresztą i Krzysztof nabrał wątpliwości, tak sugestywnie Milena opisała nieme, bezradne pytanie oczu: "gdzie ten, którego obecność dodawała sił i pozwalała bronić się przed nadciągającą ciemnością?" W samochodzie, gdy wracali, pocieszał siebie i żonę, ale tak jak pocieszać się może dwoje ludzi, których publicznie oćwiczono. Jak oficer śledczy konfrontuję zeznania i widzę, że w wersji Mileny brak jakiejkolwiek wzmianki o dwumiesięcznym pobycie brata w Krakowie, to tylko ona przemierzyła Atlantyk - prawda, głównie dla niego, ale jednak - i to ona zamknęła matce powieki, podczas gdy Krzysztof ograniczył swą obecność do pogrzebu, po którym natychmiast wyjechał. Mogła oczywiście pogrążyć ich przede mną, wysuwając to samo oskarżenie co na Rakowicach, ale wtenczas, nawet gdybym dał wiarę, miałbym prawo zapytać: a gdzie byłaś ty? Czemu ciebie przy matce zabrakło? On, choć popełnił może błąd, wyjeżdżając, czuwał w szpitalu przez sześćdziesiąt dni, a ty - ile czuwałaś? Tak, stanowczo wygodniejsza była wersja, że oboje dowiedzieli się w ostatniej chwili, ale to Milena, choć miała drogę dalszą i choć była tym wyklętym dzieckiem, przybyła pierwsza. Nie, nie było żadnych ustaleń, że ma przyjechać sam; zatelefonowała, cicho, spokojnie powiedziała, co się stało -to wszystko. Zapamiętałby, gdyby padło takie kuriozalne żądanie. -Jeśli chciała zobaczyć się ze mną bez Paoli, czemu nie przyjechała w lecie? - Poznałem po oczach, że musiał wyobrażać sobie, jak są tam w Akademii Medycznej razem, może wręcz wpisywał obecność siostry w któryś dzień lipca lub sierpnia. - We dwoje byłoby nam łatwiej, a poza tym mama wtedy bywała przytomna, i myślę, że bardzo chciała ją zobaczyć. Było to podejrzenie z gatunku tych, przed którymi myśl się wzdraga i serce, ale naprawdę wyglądało tak, jakby Milena próbowała utrafić z przyjazdem dokładnie między śmierć a pogrzeb; żeby już nie było między nimi matki, a jeszcze nie zjawiła się Paola; i rachuba czasu okazała się prawie bezbłędna; nie przewidziała tylko, że Krzysztof wyjedzie do Essen. Krzysztof, Krzysztof, Krzysztof - całe jakieś piętrowe, obsesyjne konstrukcje myślowe i plany wokół faceta, który z posępną twarzą siedzi przede mną i nic a nic z tego nie pojmuje; banalnie przystojny blondas, były rajdowiec, z wykształcenia mechanik samochodowy, z talentu biznesmen, w gruncie rzeczy porządny chłop i po trosze prostaczek boży, najwyraźniej wolny od genów Orłowskich, które jednak nie darowały odrzucenia i przyszły niespodziewanie po zemstę; "nie ciesz się, że nie masz nas w sobie, jesteśmy bowiem tuż obok i tworzymy twoją siostrę, Milenę". - Widzisz, Krzysztof, byłeś dla niej, i pewnie nadal jesteś, kimś bardzo ważnym; odkąd ją znam, stale o tobie mówi. - Mówiła ci o mnie? - Wielokrotnie, zresztą nie tylko mnie, również Aśce Wrońskiej, Chorążemu... Każdy, kto bliżej pozna Milenę, automatycznie poznaje też ciebie, i dlatego musiałem mieć trochę głupią minę, kiedy zobaczyłem cię tam w firmie. - Uśmiechnął się, by za chwilę znów sposępnieć. - Tak, ona bardzo mnie kochała, ale pewnie wiesz, że nasz dom był... trochę nietypowy, więc i między nami działo się wszystko nie jak u ludzi; zdarzały się chwile, i to już we wczesnym dzieciństwie, że mogliśmy liczyć tylko na siebie, bo... taka była w domu sytuacja, i to nas na pewno zbliżyło. A potem, kiedy miał dwanaście lat, przyszła choroba Milki i wyglądało na to, że ją straci; wtedy pierwszy raz w życiu poszedł do kościoła, akurat trwało jakieś nabożeństwo, a on rzucił się przed ołtarzem na podłogę i zaczął płakać, szlochać, krzyczeć, aż ludzie wyszli z ławek, podnieśli, a ksiądz zaprowadził do zakrystii i razem z nim się modlił. - Od tamtego czasu wierzę w Boga, wiesz? - Podniósł na mnie wzrok, zamyślił się, sądziłem, że rozwinie wątek swego nawrócenia, ale to była tylko dygresja. - Tak, istniało zło, które nas zbliżyło - sytuacja w domu... - Jak długo mógł, unikał dokładniejszego nazywania. - ... i choroba, później długa rekonwalescencja Milki i... Uśmiechnął się nad figurą retoryczną, o którą bym go nie podejrzewał. - ... można by myśleć, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ale to niestety nieprawda. - Wiesz, że jej ojciec umarł, zanim się urodziła, i ja, starszy brat, pięć lat to jednak różnica, musiałem go troszkę zastępować; ojca, a mamę czasem też. I taka prawda, że całymi tygodniami głównie ja się nią zajmowałem, ja wychowywałem, więc właściwie miała prawo oczekiwać, że pochylę się nad każdą jej sprawą, a to nie zawsze przychodziło mi łatwo, zwłaszcza że mieliśmy bardzo różne psychiki, na przykład, zobacz, taki w sumie drobiazg. Ja mam twardy, zdrowy sen i lubię, nie ukrywam, długo spać, a ona, odkąd pamiętam, miała z tym kłopoty; ciągle się budziła, wstawała; jak coś się jej w nocy przyśniło, zaraz szła do mnie przez taras, żeby opowiedzieć. "Cześć, to ja, lunatyczka", i albo u mnie w pokoju gadaliśmy, albo wyciągała mnie, jak to nazywała, oglądać noc. Facet, to był młyn, kalejdoskop, te jej myśli, sny, fantazje. Wciągała mnie w jakieś nieprawdopodobne tematy: o końcu świata, ludziach po drugiej stronie lustra albo dlaczego urodziła się Mileną, a nie na przykład królikiem czy psem, no i tak schodziło do rana. Jeśli przerwał, kazał wracać do łóżka, obrażała się, a właściwie chyba inne słowo tu pasuje, choć obaj nie potrafimy go znaleźć; wtedy po raz pierwszy zorientował się, że potrafi być mściwa, i to wymyślnie. Przed wyjściem do szkoły zrobił jej śniadanie, jakieś płatki błyskawiczne, bo to umiał, i nagle dziewięcioletnia Milenka wypuściła z dłoni łyżkę, a w jej wzroku pojawił się rozpaczliwy lęk. "Krzyś, znowu mi się zrobiło to z ręką." Po chorobie miała kłopoty, głównie z nadgarstkami, a on nie wiedział, czy to, co po rehabilitacji szczęśliwie się cofnęło, może wrócić, nie był przecież lekarzem, i w jednej chwili stanął mu przed oczami kościół, tamta zakrystia i ksiądz. Nie poszła tego dnia do szkoły i on także nie poszedł. "Krzyś, było mi tak strasznie przykro, że nie chciałeś mnie wczoraj wysłuchać..." "Wczoraj?" "Tak, wczoraj w nocy, wyrzuciłeś mnie, już nie pamiętasz?" Przytulił, przeprosił, a wtedy odzyskała władzę w dłoni i obiad zjadła bez żadnych kłopotów. - Czasem żałuję, że nie nagrałem tego, co opowiadała; wiesz, układała na przykład taki serial o nas, jak razem łapiemy różnych morderców. To zaczęło się od sprawy Kota, którą Milka strasznie przeżyła; może dlatego, że ta dziewczynka, którą on pchnął nożem, była dokładnie w jej wieku, no więc... - Krzysztof się uśmiecha. - ... na dobry początek złapaliśmy jego, a potem te postacie były coraz bardziej fantastyczne, na przykład człowiek-ryba, który w dzień pływał w Wiśle, a w nocy wychodził mordować, albo taki, co mu wypełzały z brzucha kiszki i zamieniały się w jadowite węże. Jak w Reichu kupiłem wideo i zacząłem oglądać horrory, co chwila przypominała mi się Milka; dokładnie ten sam rodzaj wyobraźni. Powoli, niezauważalnie, a może przeciwnie: brutalnie i szybko - on sam nie określił czasu i trybu zmian - w odczuciach Krzysztofa do siostry pojawia się nowy wątek i kiedy Milka - dla niego Milka, dla mnie Lenka - kończy trzynaście, czternaście, piętnaście lat, Krzysiek - no, właśnie co? Mniej ją kocha, jak należałoby powiedzieć w literackiej polszczyźnie i - skłamać, bo przecież kocha tak samo. Jest wszakże w mowie ludu zwrot, który właściwie rzecz oddaje: Milka kończy ileś tam lat i on już nie jest tak jak dawniej za nią. Szybko zorientowała się, że podoba się mężczyznom; już trzynastoletniej nie dawali spokojnie przejść; na ulicy, w autobusie, w kinie - wszędzie zaczepki, umizgi. Pamięta, że zdrowo wytrząsł podtatusiałego pijaczka, który w Rynku, gdy mijali go z Milką, nagle zaszedł jej drogę, rozłożył ramiona i obleśnie się uśmiechając, powiedział "daj buzi". Nie inaczej zaczęli się zachowywać jego kumple, dla których niedawno jeszcze była nikim, a właściwie: uciążliwą młodszą siostrą Hrabicza, która histeryzowała, gdy szedł z nimi na imprezy, o czym wiedzieli, bo czasem skarżył się, ale nie potrafili zrozumieć. Przecież Siwy, Ropuch i Wojtek B. też mieli młodsze rodzeństwo, a nie stanowiło to w ich życiu problemu. Dla nich wracających nad ranem z "Jaszczurów", "Rotundy" czy "Bakałarza" groźni mogli być starzy - w wypadku Ropucha, który mieszkał w internacie ojców pijarów: wychowawcy - ale przecież nie jakaś gówniara, która o tej porze dawno powinna spać; "a w ogóle co jej do tego, z kim chodzisz, i skąd ona to wie; wtajemniczasz ją w swoje życie, do cholery, czy jak?" Co miał powiedzieć? Że sama się wtajemniczyła, bo narzuciła mu taką bliskość, w której trudno zatrzymać coś dla siebie. Milczał z miną, która na ich docinki hardo odpowiadała: "moja siostra, mój problem", lecz przecież nie docinków się bał, tylko powrotu do domu, gdzie Milka - choćby już świtało - nie śpi, czeka i ma, nie umiał tego nazwać, takie puste oczy. "Krzyś, strasznie się boję, kiedy chodzisz po nocy". Miała sen, że pchnięto go nożem, a potem jacyś ludzie nieśli ciało na noszach Floriańską; był nakryty białym prześcieradłem, spod którego wyciekała krew, a ona szła z naprzeciwka, jeszcze nie wiedząc, kogo niosą, ale uświadomił jej to złowrogi szept przechodniów, którzy wskazywali ją sobie palcami: "to ta, to ta, co jej brata zabili". I wtedy przedzierała się przez ciżbę, chcąc być jak najbliżej skrwawionego ciała pod płachtą, aż nastąpił najstraszniejszy, kulminacyjny moment snu, gdy nagle jakaś babina położyła jej dłoń na ramieniu i: "nie płacz, córcia, jego niesą Bogu"; "rozumiesz, Krzyś, Bogu, jak jakiejś bestii na pożarcie, i jeszcze to niesą!" Za oknem świt, a ona skulona w jego pokoju na wielkim, starym fotelu, który przez kontrast dodatkowo ją pomniejsza i - zdanie ze snu powtarza się w niej lodowatym echem; Krzyś Hrabicz wrócił właśnie z koncertu Brekautów albo Klanu, via mieszkanie Siwego, a może Marasa - czerwiec, trzecia nad ranem - "Krzyś, ona powiedziała w tym śnie..." Pierwszy odkrył Milkę taki Adam, który często wtedy do niego przychodził. Weszła po coś do jego pokoju prosto z tarasu, gdzie opalała się w kostiumie i "temu mojemu kumplowi, widziałem, rzuciło się na mózg, tylko oczami strzelał po udach, biodrach, cyckach". Miała drobne piersi, ale już niewątpliwie piersi, i gatunek ciała najczęściej wystawiany na sprzedaż w pismach, które przywoził ze Szwecji Adamowy ojczym. Wtedy pierwszy raz zobaczył w oczach siostry ten uśmiech, który nie miał nic wspólnego z naturalną zalotnością nastolatki, a nawet wcale nie był przeznaczony dla Adama; Hrabiczowi wyświetliło się w tym momencie wspomnienie hotelowych nocnych barów, bo z Wojtkiem B. i Marasem zaczęli już bywać w takich miejscach, i ujrzał w rządku dziewczyny na wysokich stołkach, z drinkami, przy których czekały uśmiechnięte same do siebie, do swoich myśli, wspomnień i doświadczeń; nie wiedział, do jakich myśli, wspomnień i doświadczeń uśmiechać się może jego siostra, ale to niewątpliwie był podobny rodzaj uśmiechu. Gdy z tym, po co przyszła, mijała próg, Adam - choć gdy była w pokoju, nie zamienili słowa - zaprosił ją nagle do siebie na prywatkę, "będzie prywat u mnie w sobotę, ty też, Milka, wpadnij". Widział tylko gołe plecy siostry, więc umknął Krzyśkowi moment bezpośredniej reakcji, a przecież pierwszy raz w życiu dorosły, pięć lat starszy chłopak ją zapraszał, i to musiało być dla takiej siusiumajtki przeżycie. Lecz gdy się odwróciła, z jej twarzy już nie dało się niczego wyczytać - "znasz tę twarz Mileny, która niczego nie wyraża?", i powiedziała tylko "zobaczę" albo "postaram się", i jakby przypominając sobie o dobrym wychowaniu, dodała "dziękuję" albo "Thanks a lot", nie, wtedy chyba jeszcze nie mówiła "Thanks a lot" i nie żuła gumy w ten wyzywający sposób; to jeszcze nie był ten rok. Hrabicz czytywał powieści Tołstoja, stąd zna uroczysty klimat, który towarzyszył pierwszemu pójściu na bal młodziutkiej panienki; jej rozmarzenie i trema, opiekunów wzruszenie, a to on był właśnie tym opiekunem, który wprowadzał ją na salony, jak Rostow Nataszę czy Szczerbacki swoją Kitty i... - Widzisz, nie ma pewnie czasów idealnych, ale kiedy przypomnę sobie tołstojowską aurę, a potem uzmysłowię, gdzie, w co ja wprowadzałem Milkę... Jasne, stary, ci wszyscy książęta i hrabiowie gnali potem do burdelu, ale przynajmniej ich siostry i córki zostawały z dala od brudu; a dziś ja nie muszę iść do burdelu, bo mogę rżnąć profesorównę Iks, mecenasównę Igrek, dyrektorównę Zet, z najlepszych domów panny mogę posadzić na kutasa; i pięknie, i to mi odpowiada, tylko niestety muszę się pogodzić, że inni to samo zrobią z moją siostrą. Pierwsza impreza Milki; nawet nie wiedział, że ma taką kieckę, co wyeksponuje wszystkie gibkości czternastoletniego ciałka; była w ich gronie najmłodsza, zdała dopiero do ósmej klasy, a Adam, Ropuch, Wojtek B. - wszystko chłopy pod dwudziestkę i odpowiednie wiekiem dziewczyny przy nich. Nie miała tremy, jak gdyby rozsądek podpowiedział jej, że trudno przypuścić, by faceci na prywatce u Adama jakoś zasadniczo różnili się od tych, których spotykała co dzień na ulicy i którzy każdym spojrzeniem, a często też słowami i gestem poświadczali wartość jej ciała i siłę seksapilu, bo te dwie rzeczy niekoniecznie muszą iść w parze, ale u Milki szły, więc i ona szła pewnie, uśmiechnięta tak, jakby w poprzednim wcieleniu była samą Naną, i teraz nagle uświadomiła sobie, że przecież zna ich wszystkich na wylot - Siwego, Ropucha, Wojtka B., Adama, a nawet najstarszego z nich, Marasa Szymkowiaka, o którym wiadomo było, że przeleciał sławną artystkę estrady. Była tam sensacją, gwoździem programu, tego jeszcze nie grali; stanowiła centrum balangi na trzy pokoje, które przesuwało się wraz z nią i osaczającymi ją kumplami Hrabicza; zblazowanymi, bo na trasie od "Jaszczurów" do wiecznie wolnej chaty Szymkowiaka zerżnęli już wszystko, co nie uciekało na drzewo, a ci, których Kraków by night obdarzył nieco skąpiej, również udawali zblazowanych, gdyż taki w tym światku obowiązywał genre, i ta czternastolatka -w migającym wielobarwnie oświetleniu dyskotekowej aparatury Hrabicz ujrzał nieznane mu dotąd, elektryzujące piękno siostry - ta czternastolatka dopiero zmusiła ich, by zrzucili maski zblazowania. Ich dziewczyny, ładne dziewczyny, zgrabne dziewczyny, dziewczyny poznane w klubach studenckich i modnych młodzieżowych kawiarniach, patrzyły na swoich facetów, jakby widząc ich po raz pierwszy; "Dance, dance, little sister, dance!' - niosło się z pięćdziesięciowatowych głośników, i ona tańczyła, a Siwy, Wojtek B., Maras i cała kohorta w epileptycznych podrygach popisywali się przed nią, obok niej, wokół niej - prężyli, kusili, pióropuszyli. Samiczka przymknęła oczy, odrzuciła w tył głowę, w wielobarwnych błyskawicach rozdzierających ciemność pokoju zawirowały włosy, a ciało każdą komórką stopione z rytmem wniebowstąpiło w doskonałość; "Dance, little sister, dance". - Niesamowita dziwka - usłyszał Hrabicz, gdy muzyka na chwilę przycichła; obejrzał się; obok stali wyczerpani popisami solo Ropuch i Szymkowiak. - Ciekawe, jak się wali; pod tym względem nie mam zaufania do takich ładniutkich; brzydka wie, że musi się starać, a ta pewnie uważa, że jak tylko rozłoży nogi... - Nie ma co teoretyzować, sprawdzi się. - Ile ona może mieć lat? - Czternastka, stary, prokuratorski wiek. W tym momencie rozległy się pierwsze dźwięki Angie i Maras Szymkowiak podszedł do niej, a ona przytuliła się i tańczyli zasłuchani w przesłodzony vocal Jaggera; w sinym, trupim rozbłysku światła Hrabicz dojrzał dłoń Marasa, wprawnie przesuwającą się po plecach Milki. - A jaki był powód rozwodu? Paul Człowiek ma mnie na wyciągnięcie ręki, rozklejoną przez alkohol i doskonale czuje się w roli mądrego, doświadczonego spowiednika-pocieszyciela. Masz fart, Paul - na moim miejscu mógł siedzieć profesor matematyki, emerytowany pułkownik, pastor, ktoś, z kim przez cały lot zamieniłbyś cztery uprzejmościowe zdania, a przecież ty. Człowieku, lubisz gadać, zwłaszcza z dziewczynami, do których aż świecą ci się oczy w półmroku i - najwyższa pora przepędzić twoją łapę z biustu. - Niewierność małżeńska. - Zdradzałaś go? Zaszeregował mnie już - szklanka, przejrzysta-przezroczysta; ale myli się, wszyscy się mylą; przez te sześć lat ani razu nie spałam z innym facetem; nie, nie świeci mi nad głową aureolka - zdarzało się chlanie, jakieś drobne poufałości, obiecanki-macanki, ale nothing more, bo po prostu kochałam cię, głupi chłopaku z Pragi. - I'just looed nim, Paul. - I co? Po rozwodzie nieźle musiałaś go skubnąć? Nie, mała, ja do was nie mam pretensji, takie mamy w kraju prawo i byłybyście głupie, nie korzystając. Mnie moja druga żona wyczyściła dokładnie: dom, konto, cały dorobek życia... Miałem trzydzieści pięć lat, a musiałem właściwie zaczynać od zera. - Jesteś twardy zawodnik, twoje zdrowie, Paul! Objął mnie i zmienił płytę na liryczną; dobrze trafił, bo natym etapie flaszki to właśnie Milenka lubi. - Popatrz, Peyton, między oceanem a gwiazdami dwoje ludzi, których drogi nagle się przecięły: czterdziestoletni facet z powichrowanym życiem i mała, biedna dziewczynka z Port Warwick. - Bardzo biedna dziewczynka. Wzięłam jeszcze łyk i położyłam mu głowę na piersi; w fotelu obok drzemało dwóch starszych panów; chyba bracia, przed resztą zasłaniały nas oparcia. - Posłuchaj, będę w Londynie cztery dni i właściwie tylko przedpołudnia mam zajęte, więc potem... Mała, zamieszkajmy razem, zapłacę za ciebie, hotel i... - Nie wiem, Paul. W Londynie czeka na mnie chłopak. - Maleńka obieżyświatka - szepcze i pieści moją szyję. - Tak, Paul, które to już moje miasto: Nowy Jork, Chicago, potem ta duszna, gorąca jak rzeźnia mieścina w Kalifornii. - Byłaś w Kalifornii? - W więzieniu. - Na chwilę przestał pieścić. - Przenośnia; to było po prostu straszne miejsce, rozumiesz? - Zrozumiał, pieści znów. - Absurd, wynajęte studio, jakiś facet, który mnie tam ściągnął i do którego nic nie czułam, odsiedziałam wyrok, właściwie odleżałam, bo całe dnie spędzałam w łóżku, sama, Paul, sama, ten ktoś zupełnie się nie liczył i w końcu powiedziałam, żeby przestał przyłazić i chyba nawet specjalnie nie płakał, bo ze mną to była normalnie nekrofilia; leżałam, leżałam, leżałam, "biezob- raznyj trup użasnyjposinieł i wieś' raspuch". - Ech, Paul, pieprz te antybiotyki i napij się z Milenką! - Milenka? Jezus, jak Amerykanie to jajecznie wymawiają! Chyba powiedziałaś przedtem inne imię... Podsuwam mu butelkę, on grzecznie odmawia, więc biorę łyk za nas dwoje i znów się w niego wtulam. - Pawle Człowieczku, też mam fart, że to akurat tobie sprzedali bilet na to miejsce; pewnie nie zamieszkam z tobą jutro w hotelu, zresztą czy ja wiem, co będzie jutro, ale... Gdyby nie ty, chybabym się rozpadła w tym samolocie na trzy tysiące małych, wyklonowanych ze mnie Milenek, a ty konwojujesz mnie jak te swoje ważne dokumenty. Jasne, Paul, że nie robisz tego z ewangelicznej miłości bliźnich, więc okay; jak ci pasuje, żeby moja dłoń tam leżała, niech leży, nie, nie aż tu, ale zawrzyjmy kompromis, troszkę wyżej. - Człowiek szepnął coś, czego nie zrozumiałam, i pocałował mnie w usta. Minął rok, a oni wszyscy łazili zirytowani, podminowani, wiecznie rozdrażnieni; wiesz, ona ma talent do wprowadzania takiej atmosfery, w której wszyscy czują się okropnie, poza nią samą. Dziewczyny nienawidziły jej, udawały, że nie rozumieją, jak gówniara mogła do tego stopnia ogłupić dwudziestoletnich facetów, i to przecież nie jakichś zakompleksionych prawiczków, ale gówniara mogła; mało tego - potrafiła ich jeszcze skłócić, tak że przy byle okazji skakali sobie do oczu, więc na prywatkach było nieprzyjemnie, w "Rio" i "Fafiku" ponuro; Milka Hrabicz, żując gumę, kontemplowała swoje dzieło. Nie, to nie tak, że ze wszystkimi się przespała; przeciwnie, wtedy jeszcze żaden z paczki nie miał jej, i właśnie stąd to rozdrażnienie. Sam wiesz, do czego może faceta doprowadzić męczychujka, a ona była wyjątkowo perfidną męczychujką i na dodatek wyraźnie przerastała ich inteligencją i bystrością, więc nawet taki Szymkowiak był przy niej jak gość, który nie umie dobrze trzymać kart i wystarczy troszkę się nachylić, żeby podejrzeć. Szybko odgadła, że nie tylko ich rajcuje, ale i wyzwala rywalizację, bo dla każdego zaciągnąć ją do łóżka było punktem honoru i każdy widział się w roli wchodzącego do "Fafika", gdzie się zbieraliśmy, i: "panowie, szampan dla mistrza!" Bo ustalili, że ten, który pierwszy ją przeleci, wygrywa skrzynkę szampana. Nie był to pierwszy tego rodzaju zakład w "Fafiku", "Rio", "Kolorowej", "Mozaice"; sam wygrał niejedną butelkę sowietskogo szampanskogo, ale kiedy rozmawiali w taki sposób o siostrze, miał ochotę wdeptać ich w glebę. - Niepotrzebnie chyba się wkurwiałem, bo ona świetnie się przecież bawiła i doskonale dawała sobie radę, znacznie skuteczniej w glebę ich wdeptując. Najbiedniejszy był właśnie Maras - naprawdę, jeśli chodzi o ten sport, niezły zawodnik. Nie mógł pogodzić się, że piętnastolatka po prostu publicznie go ośmiesza. Hrabicz pamięta scenę z jakiejś prywatki, gdy podczas tańca wysunęła mu się z ramion i spokojnie, bez krzyku - ale tak, żeby wszyscy usłyszeli - poradziła mu, żeby łykał może jakiś brom, bo ona niespecjalnie życzy sobie tańczyć z facetem, który jak zboczeniec się o nią ociera, "chłopak, ty masz dwadzieścia lat i to jest naprawdę żenujące". Szymkowiakowi puściły nerwy i spytał, kiedy ostatnio dostała po buzi, a ona zareagowała takim grymasem, jakby głośno puścił wiatry, i poszła do przedpokoju po płaszcz. "Waldku, odprowadź mnie na przystanek", zwróciła się do Siwego, który wykonał w stronę Marasa gest mający oznaczać: "przykro mi, stary, 1:0 dla mnie", po czym pobiegł za nią jak piesek; mówi się "jak pies za suką", ale Hrabicz w tym wypadku wyraził się eufemistycznie. To działo się na wiosnę w 73, gdy skończyła podstawówkę i po kłótniach z mamą złożyła papiery do ogólniaka, bo jej samej marzyła się szkoła tkactwa w Zakopanem. Hrabicz podejrzewa, że już wtedy planowała prysnąć z domu i szukała okazji. - Tak, nie spała z tymi, których wówczas uważałem za swoich kumpli, straciła cnotę z kimś innym, z facetem nie z tego kręgu, nie wiem, kto to był, bo mi nie powiedziała, zwierzyła się tylko, że spotyka się z pewnym człowiekiem. Któregoś dnia wróciła do domu po północy. Mamy nie było, przyszła do mnie na górę i wyciągnęła na taras pooglądać noc; staliśmy, pamiętam, oparci o balustradę, a z ogrodu niósł się rechot żab; poprosiła o papierosa. - Przerżnął mnie, wiesz? - Powiedziała to bez żadnej szczególnej intonacji. Hrabicz spojrzał na nią, spodziewając się, że za chwilę usłyszy coś więcej, bo po tym wyznaniu poczuł się jak uderzony w splot i bardzo chciał innych słów, które ujęłyby tamtym brutalności. - Krzyś, z tym seksem to jakaś bzdura. Zrobiła minę, w której wyrażało się i rozczarowanie, i świadomość wynikającego stąd komizmu; wielkie rozczarowanie, to i komizm niemały. On - seks, mroczny pan świata, natchnienie artystów, kamień filozoficzny psychoanalityków, do nieba droga, droga do piekła, seks jako element kultury, seks a zdrowie psychiczne, seks a religia... i co? I gówno! Ani to przyjemne, ani estetyczne i w ogóle zawracanie głowy. I nigdy później, choć okazji nie brakowało, nie rozmawiali już o seksie. - Ale to wszystko, co Milka wyczyniała z nimi, względnie pozwalała ze sobą robić... Wreszcie szampana wygrał Siwy, choć zakład się już chyba przedawnił... Spotykaliśmy się wtedy we czworo: ona z nim, ja z różnymi moimi paniami, wiesz, wypady do Zakopca, rajdy, opowiadała ci o tym, nie? Tak, to były fajne chwile, to mógłbym zatrzymać na dłużej - mówi Krzysztof, choć w odróżnieniu od swego ojczyma nie zna myśli Fausta. - Więc mówię ci, to wszystko nic, nawet te dziadostwa, które robiła mojej żonie... Ale zostaje jeszcze pamięć domu. Zwłaszcza teraz, gdy patrzę wstecz i widzę, że mamie był pisany taki krótki czas. Jej ostatnie dziesięć lat, rozumiesz? Nie, tego mojej siostrze nie potrafię wybaczyć. "Danuta Wiera Hrabicz porusza się sennie, głos ma senny, gestykulację senną i senną mimikę. Niektórych tym urzeka, ale Milena wie, że to od wódy, bo ona pije codziennie, rano zaczyna zbożnie od wody sodowej na kaca, a potem..." Tak, do kurwy nędzy, to prawda! Po śmierci mojego ojczyma przeszła załamanie nerwowe, a potem zaczęła mieć ciągi, rozumiesz: tydzień, miesiąc z życia! Tak, złazili się do niej w takich chwilach jak szczury... Siła-Potwornicki? Bzdura! Nikogo takiego nie było, to Milka w ten sposób przezywała tych ludzi; śmiała się, miała kino za darmo. W nocy budziła go. - Krzyś, posłuchaj, ten świr pieje jak kogut! - Ciebie to, Milka, śmieszy? - A ciebie nie? Jezu, facet ma autentyczny talent! Czekaj, też zapieję; zobaczymy, czy odpowie... Nie, mnie tak ładnie nie wychodzi... - Wcześniej mieszkał z nami Orłowski, nasz dziadek, i traktował mamę tak jakoś z góry; wiesz, ciągłe przytyki, uwagi, że nieposprzątane, niepozmywane; stary, nieprzyjemny, stetryczały człowiek. Z ulgą przyjąłem, że się wyniósł. Zdaniem Hrabicza, to on w dzieciństwo Milki wniósł ducha pogardy, i to nie tylko dla Danuty Wiery, która była tą, co robiła wszystko nieudolnie i źle i gdyby nie ojciec z głową na karku, dawno by zginęła, lecz także pogardy dla niemal wszystkiego i wszystkich. Przy byle okazji zaczynał pleść ponuro, że ludzie są podli, ideały fałszywe, słabi przepadną, silni przetrwają itepe. Nachodziło go to zwykle nagle, gdy spacerował po domu zatopiony w myślach, a wokoło działo się coś normalnego, zwykłego i całkiem bez związku z przedmiotem jego zadumy. Puszcza Milce kolejkę piko, torów miał na cały duży pokój, a wagonów i lokomotyw kilkadziesiąt, bawią się, dziadek chodzi w tę i z powrotem, przystaje, niby śledzi wzrokiem pociążek, stuk, stuk laską w podłogę. - I dobrze - odzywa się nagle. - I nie ma co wszy żałować! - Jakiej wszy, dziadku? - zaciekawiła się Milka. Spojrzał niewidzącymi oczami. - Ech, dziecko, gdyby się tak nad każdym rozczulać... Po czym stuk, stuk powędrował do swojego pokoju. - Za to babcia Swietłana była wspaniałą osobą. Ale nie rozwija tego wątku, bo nie o wspaniałych osobach i nie o dobrych stronach życia ma ze mną do pogadania. Orłowski wypominał córce brud i bałagan, ale przecież to nie ona zajmowała się domem, tylko służąca, więc to ją powinien besztać za niedociągnięcia. Tak, ich matka nie gotowała, nie robiła zakupów, nawet nie wynosiła śmieci; "niech Marianna to, niech Marianna tamto". Była głucha jak pień, ale umiała czytać z ruchu warg, a poza tym pani Hrabicz nie wymagała od niej niczego wyszukanego, więc na pamięć znała codzienne polecenia, a niektóre rzeczy robiła z własnej inicjatywy, na przykład zanosiła do punktu skupu makulaturę i butelki. Ze sprzedaży pism prenumerowanych przez Danutę Wierę oraz - w okresach ciągów - opróżnionych flaszek rósł pochówkowy kapitalik Marianny, gdyż na taki cel ciułała. Hrabicz wcale nie jest przekonany, czy matka, a wcześniej dziadek, oprócz tego, że dawali dach nad głową i pozwalali przy nich się żywić, cokolwiek płacili tej kobiecie - inna rzecz, że Marianna poza tacą w niedzielę nie miała wydatków. Danuta Wiera, piękna, inteligentna Danuta Wiera - poza krótkim, pełnym buntu czasem w Warszawie, dokąd uciekła, by pobrać się z Romkiem Hrabiczem - pozostawała zawsze pod materialnym, a przynajmniej psychicznym dyktatem Orłowskiego. Skrzywdził ją, czuła żal, ale gdy po śmierci męża przyjechał zabrać ją z Warszawy i bezradnej podał wybaczającą ojcowską dłoń, zamiast odtrącić, schwyciła kurczowo i błagała tylko, by nie kazał przerywać ciąży. Kłamała, że już za późno, bo zabrakło odwagi, by wykrzyczeć w te zimne jak z rtęci oczy, że ma dość, na całe życie dość jego mądrości i kurateli, i nie zapomni nigdy, że to przez niego skazana była na bojkot i ostracyzm, które jeden jedyny Romek ośmielił się złamać, więc jak on może, ten folksdojcz, ten diabeł, żądać, żeby zabiła ich dziecko. Chciała to wszystko wykrzyczeć, ale ograniczyła się do rozpaczliwej, kurczowej obrony; "trudno, jak za późno, to za późno", mruknął, a potem zapakował z Krzysiem do auta, zamknęły się drzwi; jak w więziennej karetce wracała na Salwator. Danuta Wiera nie gotowała i nie prała; centrum jej świata była stara olimpia, na której stukała swoje coraz bardziej koniunkturalne artykuły i reportaże. To nie był już ten najgorszy czas, gdy dziennikarze musieli kopać leżących, w jej latach wystarczyło, że kadzili stojącym na czele i ich dziełu, i redaktor Hrabicz na to poszła; wyjątek stanowił niesławny tekst popełniony w Marcu, choć kto wie, jakie naprawdę myśli zainspirowały jego powstanie... Jeśli władza dała ci tyle, a ty wziąłeś i nadal chcesz brać, to czy uczciwie jest, że biorąc, plujesz? Ej, studenciku, studenciku, zapłacili czerwoni za twoją szkołę, za trzy lata polonistyki, romanistyki, psychologii, filozofii, czy co tam miałeś kaprys zgłębiać, pewnie dali jeszcze stypendium i miejsce w akademiku, a ty co? A ty im ubliżasz? Toć to tak, jakby dziwka zbluzgała klienta. Widzisz, chłopcze, dziewczyno, ja też bardzo rozeźliłam się kiedyś na moją władzę, ale byłam za słaba, żeby zrezygnować z dobrodziejstw i żyć na własny rachunek, więc -wróciłam tu, poddałam się, buzia na kłódkę, nie szemrzę, nie wypominam, a nawet nie wspominam; tak naprawdę jest, studencka czapeczko, uczciwiej... I jeszcze dypsomania, okresowe opilstwo, jak elegancko archaizując, nazywa je Bilikiewicz. - "Widzisz, Janku, ja prawdziwie żyłam tylko dwanaście miesięcy, tam w Warszawie, a reszta..." "Nie przejmuj się, Danuśka, ja też przegrałem, przesrałem życie; chcesz, opowiem ci: - kukuryku! kukuryku!" - Słuchasz mnie? - pyta nagle Hrabicz. - Jasne. Zamyśliłem się tylko o twojej... o waszej matce. Wiesz, Milena pokazywała mi kiedyś jeden jej tekst. Nie była przygotowana na taki rozwój zdarzeń; martwiła się Krzyśkiem - jego skłonnością do hulanki i brakiem skłonności do książek, "synku, czy ty się w ogóle czymś interesujesz?" "Jasne, mama, samochodami." Milka była jej bliższa -mała fantastka, z którą odnajdowały się w świecie myśli i słów. Lato w Zakopanem i ich wędrówki po dolinach, gdzie tworzyły własną wersję Tetmajerowskich baśni. Wtedy odkryła u córki tę wrażliwość. - Nie wydaje ci się, mamO, że dawniej język był ładniejszy, te wszystkie wprzódy, iżby, krom, znaszli, ważyć lekce - powiedziała córka skamandryty, o którym milczą podręczniki literatury. I milczy Danuta Wiera na drodze Pod Reglami; wie, że powinna i że kiedyś opowie Milce, ale przecież nie teraz, nie w tydzień po odtruciu i neurynie, gdy jeszcze trwa wewnętrzny dygot. To był córki pomysł, żeby tu przyjechać. Wakacje 72, chłodny, dżdżysty zakopiański sierpień, Milka nad szklanką coca-coli w "Kmicicu"; wtedy właśnie zakupiono licencję. - A jeszcze niedawno pisano, że to narkotyk. - Że coca-cola to narkotyk? - dziwi się mała. - I ludzie w to wierzyli? - Widzisz, ludzie wierzą w kłamstwa, nie wierzą w prawdę, i w ogóle tak, jakby żyli w ciemnościach. Tu coś błyśnie, tam zaświeci. Prawda czy błędny ognik? - Mamo, przepraszam... Nie lubię, kiedy tak mówisz. Danuta Wiera napotyka niespokojny wzrok, opuszcza oczy, "tak, córeczko, wymusiłam na tobie przedwczesną mądrość, więc teraz cię nie zwiodę i oczywiście masz rację, że to, co powiedziałam, bierze się z tego w środku; tego, co mimo zastrzyków ciągle się w duszy telepie, ale nie bój się, nie będę piła". -O rany, już druga, spóźniłyśmy się na obiad. Milka z lękiem i dziecięcym poczuciem winy patrzy na zegarek; w Domu Literatów obiad był punktualnie o czternastej. -To przeze mnie, mamo, po co wyciągnęłam cię na tę colę. I to był ostatni raz, kiedy winę przypisała sobie. - Na wiosnę, tuż przed egzaminem do liceum, zniknęła; mama telefonowała do jakiegoś sekretarza, sekretarz do komendanta milicji. Minęły dwie doby i czuli się tak jak wówczas, gdy w szpitalu postawiono diagnozę, która była wyrokiem: zrobimy wszystko, co w naszej mocy, ale to jest poszczepienne zapalenie mózgu. Teraz to samo koszmarnym echem powtarzali milicjanci, a przed oczami Danuty Hrabicz stanęli ci wszyscy, z których procesów pisała sprawozdania. Kraków był dżunglą pełną bestii, a Milka zabłąkała się tam sama, w nocy, i "musiało coś się stać, Krzyś, ja znam Milkę, nawet gdyby przeszła jakieś załamanie nerwowe, dałaby chociaż przez telefon znak życia, przecież wie, jak się denerwujemy, Krzyś, to nie jest dziewczyna tego rodzaju". W dramatycznym rytmie powtarza cztery słowa: musiało - się -coś - stać. Trzeciego dnia rano znów pojechali na komendę, gdzie porucznik zaserwował im opowieść o grasującym po mieście zwyrodnialcu, a potem - jeszcze dziesięć godzin -dzwonek do furtki, wraca Milka. -Domyślam się, jaki obraz mamy kreśliła przed tobą, i dlatego posłuchaj, bo chcę, żebyś znał prawdę; posłuchaj, jak mama wtedy zareagowała. - Jestem obcym człowiekiem, ale idzie o pamięć matki; Krzysztof jest rycerzem Danuty Wiery, lecz to doprawdy przypadek, że nie szarżuje na wiatraki; nie może przecież wiedzieć, jak bardzo obchodzi mnie ich dom. - Do dziś pamiętam spotkanie w przedpokoju; "nie pytam cię o nic, po prostu nie rób nam tego nigdy więcej". Milka skinęła głową, że rozumie, i bez słowa poszła do siebie. Co to było? Idź, dziecko, i nie grzesz więcej? A może układ: ja nie chcę wiedzieć, bo dość mam własnej biedy, a ty - w zamian - oszczędź mi na przyszłość takich trzech dni i dwóch nocy. - Następnego dnia rano ktoś zadzwonił. Na ten telefon widocznie czekała, bo zleciała z góry tylko w pospiesznie naciągniętych dżinsach, bez bluzki, szybko, by nikt jej nie ubiegł; podniosła słuchawkę, "no, to ja". I zaraz się roześmiała, widać chłopak walnął jakiś dowcip i, rozumiesz, luz-bluz, słuchawkę przytrzymuje ramieniem, a ręce zajęte bosą stopą, z której próbuje wyciągnąć drzazgę; jak zbiegała po schodach, musiała się jej wbić. - Normalnie wróciłam, autobusem... Jeszcze kumpla spotkałam, o rany, normalnego, co się głupio pytasz? Danuta Wiera słyszy wszystko w kuchni; nie każdy ma takie normalne wspomnienia z tych trzech dni. Milka śmieje się i idiotycznie powtarza blessing, już wyjęła drzazgę, ogląda, obraca w palcach, "poważnie? blessing?", wyrzuciła drzazgę, "o rany, pewnie jeszcze sto dwa razy, ale teraz mam egzaminy i wiesz... Blessing, tylko tam nie z tego egzaminują... Muszę kończyć, Misiek". Zobaczyła wchodzącą matkę; nazwany Miśkiem znów powiedział coś zabójczo śmiesznego, bo aż odrzuciła głowę na oparcie, "blessing! trzymam cię za słowo, pa". Była jak gąbka nasączona rozbawieniem; odłożyła słuchawkę, wstała, przeciągnęła się, kładąc ręce na kark. I wtedy Danuta Wiera uderzyła ją sznurem od żelazka. Krzysztof pamięta zdumienie w oczach; nie strach, lecz właśnie najwyższe zdumienie, jak gdyby wraz z twarzą matki zmienił się nagle cały świat. Bez trudu przewróciła ją na podłogę, wiesz, Milka jest fizycznie bardzo słaba. -Mamo, zwariowałaś?! - krzyknęła, a potem zastygła, znieruchomiała niby owad, co w obliczu grozy udaje nieżywego, i nie reagowała na razy, których odgłos był w tym domu czymś tak obcym i akustycznie niedorzecznym, że wydawał się odrażającą halucynacją. - Rozumiesz, mama nigdy dotąd Milki nie uderzyła, nawet klapsa w dzieciństwie, więcej: nigdy nie podnosiła na nią głosu, a już na pewno od czasu jej choroby. - Czym cię sprowokowałam? Dzieci, które uważają karę za niesłuszną, pytają, co zrobiły. Lecz Milka nie jest przecież dzieckiem, "czy w ogóle byłam kiedyś twoim dzieckiem", więc pyta, jak powódka w sprawie o pobicie. - Rozmawiałam normalnie przez telefon, a ty... Czy zdajesz sobie sprawę, że uderzyłaś mnie dwanaście razy? - To był ten sam dorosły ton, którym ustawiała Marasa Szymkowiaka. Przedłużająca się cisza i nagle: - Mamo, przeproś mnie; po prostu przeproś i wszystko będzie jak dawniej. Danuta Wiera nie przeprosiła i już nigdy nie było jak dawniej. -Aż do wyjazdu Milki z Krakowa w 76... -W 75. - Tak, w 75... Myślisz, że tylko w ciebie sączyła te kłamstwa; nie, każdy, kto miał uszy, musiał słuchać, że u nas w domu schodzą się degeneraci, że się pije spirytus salicylowy, a potem na całe miasto rozpuszczała plotki o Króloku... Wiem, to nie był ciekawy typ, sam go nie lubiłem, ale jakie ona miała prawo oskarżać i sądzić? Głupia, wiecznie pijana gówniara, która co dwa dni zabawiała się z innym! -Opanował się, milczy, podnosi butelkę. - Widzisz, na to się mówi "męski napitek", prawda? I to, stary, racja, bo one powinny się trzymać od tego jak najdalej. Facet pijak to nieszczęście, ale pijąca kobieta to piekło, wierz mi, wiem coś o tym. Ponieważ nie byliśmy kobietami, nalał do pełna. Domagała się, żeby był po jej stronie; miała pomysł, że powinni wyjechać razem z kraju, "ona niech zgnije z tym swoim panem K., my mamy przed sobą całą kulę ziemską; Krzyś, zobacz - pokazywała mapę - są miliony miejsc, więc po cholerę tkwimy akurat tu i marnujemy najlepsze lata?" Miał zostać sławnym kierowcą rajdowym. - Widzisz, dla niej od piątego miejsca w Pucharze Pomorza do pierwszego w rajdzie Paryż-Dakar był tylko mały krok i po prostu należało go zrobić; "Krzyś, chcę być twoją pilotką, zmienniczką, ale jeśli wolisz jeździć z facetem, w porządku, zajmę się czymś innym; mogę być modelką, striptizerką, nawet dziwką, póki się finansowo nie ustawimy, gdzieś tam z dala od Salwatora". Inny kraj był w słowach i zaklęciach, inny kraj wróżyła z gwiazd, gdy stali nocami na "tarasie. Błyszczała w poświacie księżyca nitka Wisły, w przejrzystym, letnim powietrzu majaczyły na horyzoncie góry - hen, za rzekami, za górami mieli mieć dom z ogrodem, basenem i garażem, w którym stałby ich porsche carrera. -Krzyś, dlaczego mnie zbiła? - Nie ma nocy, by to zdarzenie nie powróciło. - Rozmawiałam zwyczajnie przez telefon z chłopakiem, nawet nie był moim kochankiem; pamiętasz, dostałam dwanaście razy tym pieprzonym sznurem i nie płakałam, bo ja nie umiem płakać. - Rzeczywiście nie widział nigdy, by płakała, nawet w dzieciństwie. - Ale czy myślisz, że jeśli nie ma łez, to nie ma bólu? - I pokazując w przestrzeń, zakreśliła łuk. - To wszystko zadaje ból... Miasto, Wisła, gwiazdy. Wiedział, że cierpiała, ale nie umiał jej pomóc, bo jak pomóc komuś, czyim źródłem cierpienia jest wszystko; z nieszczęsną męską logiką próbował dociec istoty rzeczy, ale Milka odpowiadała zawsze ogólnikami, jak ten o gwiazdach, względnie skargą na bezmiar codziennych spraw. Najpierw obudzenie się w tym domu, "gdziekolwiek się budzić, nawet na dworcu, byle nie tu"; potem - ulica brzydka i odrażająco brudna, w szkole nudno, duszno, śmierdzi lakierem do podłóg. Nie wytrzymała, musiała się zwolnić, wracała autobusem, to z kolei ludzie śmierdzieli; "Krzyś, czy bolesne miesiączki mogą być od raka?" Tylko jazda samochodem sprawiała jej przyjemność, więc prawie co wieczór odbywali trasę do Myślenic; uczył ją prowadzić. -Dziwne, Krzyś, tak bardzo mi z tym wszystkim źle, a jednak boję się umrzeć; wiesz, bolidy to dla mnie wynaturzenie, ale chciałabym kiedyś... Tak po torze, czterysta na godzinę; a ciebie bolidy pociągają? Kurwa, jutro znowu do szkoły, słuchaj, a może by pana K. czymś otruć? Któregoś wieczoru byli o włos od śmierci i Hrabicz podziwia do dziś jej refleks. - Kochany, gdybym ja wtedy prowadził, już byś dzisiaj ze mną nie pogadał. Paola Winkler nigdy nie mogła zrozumieć... Od początku, od pierwszego dnia, gdy Krzysiek przyprowadził ją do "Fafika" - nie, to nie było w "Fafiku", tylko w "Vis a vis". Miała nieszczęście powiedzieć "wisawis" - i Milena natychmiast to wykorzystała. To zwykła rzecz, że dziewczyny krzywo patrzą na przyszłe bratowe, ale żeby do tego stopnia i na takim poziomie, z niesmakiem dziwiła się studentka AGH, córka sztygara z kopalni Bytom. Kupiła kiedyś antybiotyki, a tej małej, złośliwej kretynce skojarzyły się z grzybicą pochwy. Paola potrzebuje stale nosić opatrunek i używać przeciwgrzybicznych kremów, co - uśmiecha się z politowaniem - musi chłopaka cokolwiek brzydzić; zresztą cała Paola jest obrzydliwa i nieestetyczna; i nie potrafi posługiwać się sztućcami, "kotuś, naucz się nie dzwonić łyżeczką, jak mieszasz cukier, ale przede wszystkim, błagam cię, nie ciamkaj!" W wakacje 75, krótko przedtem, jak Cezary L. doniósł na Krzyśka w prokuraturze, zamierzali jechać we czwórkę na Węgry - oni i Milena z Darkiem. Już wszystko było gotowe, zapięte na ostatni guzik, kiedy Paola zbuntowała się. Koniec, z tą zołzą nigdzie nie pojedzie. To było na imprezie u Wojtka B., bezpośrednio stamtąd mieli rano startować; "trudno, Darek, musisz jakoś to Milce wytłumaczyć". Tłumaczył w kuchni, Hrabicz czekał na wynik, rozmowa nie trwała długo. - I jak, stary? - W porządku, zabieram twoją siostrę nad morze, wiem, głupio wyszło, ale rzeczywiście mielibyśmy z nimi piekło. Po północy podeszła do Krzyśka, wzięła za rękę, przyłożyła do piersi. -Słyszysz, jedyne serce, które dla ciebie biło... Rzeczywiście wyczuł, że rytm staje się wolniejszy, i za chwilę Milka osunęła się na podłogę. -Kurwa, to te leki! - odkrył Wojtek B. Jego babka czy ciotka była epileptyczką i zawsze na widocznym miejscu trzymano u nich luminal. -No i karetka, płukanie żołądka, mam wrażenie, że sama się porządnie wystraszyła; nigdy ci o tym nie opowiadała? -Nie. Widzisz, Krzysztof, ona była z każdym z nas w innej relacji; ("być w relacji z drugim człowiekiem", chyba Magda M. nauczyła mnie takich ładnych zwrotów). Przy tobie mała, słaba, targana lękami, a przy mnie... Zawahałem się, co powiedzieć. - ...mądra, doświadczona, znająca życie wzdłuż i wszerz. Cóż, szesnastolatkowi jako taka się jawiła. Gdy wydawało się, że Cezary L. doprowadzi rzeczywiście do skazania, "oni wszyscy jak szczury, jak szczury z tonącego okrętu, rozumiesz?", nagle zrobiło się przy nim pusto, nawet Paola przeczekiwała najgorsze w Bytomiu. I wtedy Milka również wyjechała. - Krzyś, postaram się wyciągnąć cię z tego. Przynajmniej tyle jestem ci winna. - Mówiła, że Wroński przez wiceministra... - Kochany, żeby to było takie proste, też bym na to wpadł. Co ja, nie znam Wrońskich? Cała tajemnica umorzenia Krzysztofowej sprawy polegała na łapówce; prokurator przyjął forsę, a Cezary L. warunki ugody. Wrzesień, może październik 76, już po ich ślubie, Essen. Paola trzyma w ręku list - nie do brata, nie do nich razem, ale wyraźnie adresowany "Frau Paola Winkler". Ona wie, że Niemcy rozumieją tylko język ekonomii, więc proponuje transakcję: "sześć tysięcy marek, jeśli rozwiedziesz się z moim bratem". Hrabicz nie wie, skąd i czy w ogóle Milena dysponowała taką kwotą, w każdym razie on w tym czasie zarabiał niewiele mniej miesięcznie, "więc rozumiesz, facet, poza wszystkim innym, kompletny idiotyzm". I kompletny idiotyzm, że on prosi mnie, bym przy okazji przekazał pozdrowienia od brata. -Pewnie pierwszy będziesz się z nią kontaktował, więc przekaż. Obiecałem, ale nie dotrzymałem, a nawet nie wspomniałem w liście o naszym spotkaniu. Pomału domyślałem się już odpowiedzi na pytanie - które nurtowało mnie tamtej nocy w Krakowie - o przyczyny, dla których Lenka jest mi życzliwa. Na pewno nieostatnią było to, że tak naprawdę jestem dla niej zupełnie nieważny; "i tak, Witku, trzymaj, a nawet nie zbliżaj się do tych ważnych, bo po cholerę mam cię przestać lubić". Ewa miała lekki żal, że wracam w środku nocy i po wódce. - Tragiczna rodzina, tragiczni ludzie - strzeliłem z grubej rury. - Kto? - zaciekawiła się, więc wyjaśniłem. - Jezu, jak ty przeżywasz wszystko, co jej dotyczy. Nie, Ewka, to nie była u ciebie zazdrość; chyba po prostu zafrapowało cię samo zjawisko. - I ja to, panie doktorze, nazwałem seansem. - I jeszcze zabrała mi dwóch synów; wywiozła tam, gdzie teraz mieszka, pod samą granicę z Kanadą. Jak, kiedy mam ich widywać?! Też mam synka, Paul; najpiękniejsze i najinteligentniejsze dziecko świata, mówię serio. Chcę znaleźć fotografię, grzebię w torebce, wertuję dokumenty, nie ma, nie mogę znaleźć, niemożliwe, że zgubiłam zdjęcie Maksa. -Gdzieś jest, nie szukaj, i tak po ciemku nie zobaczę. Pod kanadyjską granicę? Ja też wywiozłam go pod kanadyjską granicę... Niagara. Wiesz, Maks, że jeden facet spłynął z Niagarą w beczce, chyba Houdini, a może inny, mamusia dokładnie nie pamięta. Tak, potem wrócimy do motelu i zadzwonimy do taty, on już na pewno zauważył, że nas nie ma i że nie ma... Ale nie, ty przecież wiesz, że tego nie zrobię, chodzi tylko o to, żeby do tatusia dotarło, co zrobił. Maks idzie zapatrzony w podświetloną ścianę wody, której rozmiarów chyba jeszcze nie ogarnia, tak jak niedawno nie zobaczył w zoo słonia. Maleńki, ciemny jak ty, z moimi oczami Maksymilian Chorąży, syn, którego ci urodziłam, choć lekarze nie dawali tej ciąży szans, ale przecież wiedziałam, że tego chcesz i że na drugą ciążę może być za późno, bo każdy nasz dzień był darowany. Shapiro nie pozostawił złudzeń. Środki hormonalne na zawsze zdeformować mogły moje ciało, ale poświęciłam je - rozumiesz, gotowa byłam dla twojego dziecka poświęcić moje ciało i niezliczonych facetów, którzy o nim śnili, a z mocy ich snów stałam się i jestem Milenką, dla której strata urody byłaby tym, czym dla szachisty lobotomia. Oprócz hormonów była psychiczna siła, moje postanowienie i przysięga, że muszę donosić; Jac, napiętą wolą każdej komórki ciała przez siedem miesięcy chroniłam Maksa i termin "przedwczesny poród", choć wiem, że tak to się nazywa, wydaje mi się koszmarnym nieporozumieniem, chamskim żartem ludzi, którzy nie doświadczyli dwustu dwunastu dni walki. A ty policz, ile to godzin, minut, sekund bólu i lęku. Urodziłam dziecko, którego pragnąłeś w te noce, co były schronieniem przed świtem, nowym dniem, nieznaną przyszłością; Jac, oddawałam się tobie, a nad twoimi ramionami - pamiętasz, jak stał nasz tapczan - widziałam okno, rozchylone żaluzje. To było oko śmierci, która na ciebie patrzyła; całowałam potem bliznę pod pachą, tam gdzie Shapiro wyciął ci te węzły, i to były moje czary, moja magia, przeciwko oku, które szpiegowało naszą miłość. Jac, czy ona całowała twoją bliznę, czy jej dłoń drżała z lęku, że przy pieszczocie napotka nagle na twym ciele zwiastuna śmierci - stwardniały węzeł chłonny? Jac, głupi chamie z Kawęczyńskiej, żałosny chicagowski knajpiarzu, który rżniesz ściągniętego z białostockiej wiochy ostatniego polskiego kocmołucha, naszą służącą. I co, co mi potem mówisz? Że kochasz mnie, ale że jesteś normalnym mężczyzną, który... Maks, twój tata powiedział, że ma dość żony wiecznie pijanej, zarzyganej i bełkoczącej. Tak, Maks, to jest chyba największy wodospad świata, w każdym razie najsłynniejszy. Jak wyglądał ten glina, który przyjął od Jaca zgłoszenie; może tak jak ty, Pawle Człowieku? Wyjechała wczoraj około dziewiątej, czerwonym fordem truckiem, taki a taki numer, zabrała dwuletniego syna, tu ma pan ich fotografię i moją broń, rewolwer czterdziestkę piątkę; sierżancie. Milena nadużywa alkoholu i jest ostatnio niezrównoważona, więc boję się, szczególnie po tym dziwnym telefonie. Powtórzył sierżantowi, który ma twarz Paula Człowieczka, co mu powiedziałam i że u niego na Ząbkowskiej sąsiadka wyskoczyła oknem razem z dzieckiem. Sierżant skinął głową, lecz nie potrzebował egzotycznych przykładów - w obwodzie, który podlegał dwudziestemu dziewiątemu komisariatowi, też zdarzało się, że ludzie, co za jedyne lekarstwo uznawali śmierć, zaczynali hojnie nim szafować i kurowali tak żony, dzieci. Jeden zastrzelił niedawno starych rodziców, by nie cierpieli po stracie syna. Powiedziała: "nie szukaj nas, bo odchodzimy jak dzień wczorajszy w ciemność"? Przepraszam, że pana tak wypytuję, ale to ważne dla kapitana, bez istotnych przesłanek nie możemy uruchomić całej machiny. Przekazał. Kapitan docenił przesłanki, machina ruszyła - zdjęcie Maksa i moje faksowano do posterunków w promieniu dwustu mil. Wróciłam późnym wieczorem, Jac siedział w kuchni z bezprzewodowym telefonem, który był teraz w całym domu najważniejszy. -Nawet nie potrafię z tego strzelać, za ciężki i ma za duży odrzut. Położyłam colta na stole; podniósł na mnie wzrok. Nie oskarżał, tylko rozpaczliwie pytał. -Ładnie wymyśliłam: odchodzimy jak dzień wczorajszy...? Widzisz, Jac, twoja Milenka umie odpłacać. - Ej, Pawle Człowieku, co jest grane, dlaczego się odsuwasz? - Naprawdę zrobiłaś mu coś takiego? - Tak. A potem, po rozwodzie, jak twoja druga żona, zabrałam wszystko. Zgadza się, Paul, nie stać go będzie na leczenie, ale niech się tym martwi ta jego polska dziwka! Odkręciłam butelkę, noc, czarna, nieprzenikniona noc w iluminatorach; twoje zdrowie, Paul; wasze zdrowie, ciemne przestworza, gwiazd nie widzę, ale wasze zdrowie też, gwiazdy; i w ogóle wszystkiego i wszystkich, z wyjątkiem kilku osób. - Mała, jeśli mówisz prawdę, to znaczy, że jesteś chora. Mam jednak nadzieję, że zmyśliłaś tę okropną historię, tak jak imię, bo przecież nie nazywasz się Peyton Lothis... - Lofis. A ty też kłamiesz, nigdy nie latałeś na żadnych B-52 i, posłuchaj, parszywy skurwielu ze sztucznymi zębami: nie masz żadnego prawa mnie oskarżać! - Ciszej, kretynko! - sapnął, bo mój krzyk obudził braci- -starców obok. - Sam jesteś kretyn, zasrany psycholog amator. Zerwałam się i chlusnęłam mu resztką whisky w oczy; jakiś zgiełk, ludzie podnoszą się z foteli, pokazują palcami: "to ta, która groziła, że własne dziecko zabije, psychopatka-socjopatka, chory mózg, ścierwo!" Trzeszczy kadłub, widocznie spadamy i za chwilę nastąpi uderzenie i ocean nas zmiażdży; już mnie ma, nie wymknę się; tam za iluminatorem nie noc, ale biliardy galonów wody i małe, zimne rybki, które dostaną się przez uszy, nozdrza, usta i będą wyjadać mózg; ratuj mnie, tonę. Ale nawet nie ma imienia ten, którego przyzywam na pomoc. Wszyscy wstali, tworząc szpaler, przez który się przesuwam. Gapią na mnie ślepia, otwierają ryje: "to ta, to ta, to ta". Nie słuchaj, mała, nie patrz na nich, tylko idź przed siebie, idź, oni się skończą, samolot się skończy; tam wreszcie zrzucisz te przepocone ciuchy i naga, wolna odejdziesz w śmierć. Ktoś schwycił moją rękę i w tym samym momencie -w zastępstwie śmierci - przyszła po mnie niepamięć. Droga Pani Aldono. Nie widzieliśmy się szmat czasu, dokładnie od lata ubiegłego roku, kiedy z Mileną złożyliśmy Państwu wizytę. Pamiętam na początku drobną niezręczność, gdy Pan Profesor -jak przypuszczam, powodowany profesjonalną ciekawością - spytał o Jacka Ch. Pani dała mu wtedy ostrzegawczy znak; w Państwa domu jest mi zawsze dobrze, więc i wówczas było, choć ze wszystkich moich wizyt na Mokotowskiej nie ta akurat dla mnie najważniejsza. Pani Aldono, mija jedenaście lat, odkąd się poznaliśmy. W późnojesienny wieczór, deszcz, Aśka i ja wchodzimy jak zmokłe kury. "Ty chyba od miesiąca nic nie jadłeś". Byłem studentem, dziewiętnastoletnim chłopem, ale mówiła mi Pani po imieniu - "Wiktorek", co Aśka za każdym razem poprawiała, ale i tak zostałem dla jej mamy Wiktorkiem. Zjadałem wtedy u Was kolację i otrzymywałem nie tyle nawet zaproszenie, ile nakaz regularnego bywania na posiłkach, począwszy od następnego dnia, aż do czasu, gdy wróci moja matka. Mama moja wracała i znów wyjeżdżała, jak to ona, więc ileż tych kolacji, obiadów, a także śniadań po całonocnej pracy z Aśką nad tłumaczeniem staro-cerkiewno-słowiańskich tekstów lub referatem o Sępie-Szarzyńskim - sto? dwieście? - w każdym razie, Pani zdaniem, i tak za mało, skoro ciągle byłem chudy. Jest Pani jedyną osobą, prócz Teresy L, do której chętnie zwracałbym się "mamo". Wobec pani M. słowo takie nie przechodzi mi przez gardło, matki Ewy zaś - tak się złożyło - nie poznałem nigdy. Tak, teściową moich marzeń była zawsze Pani; czemu marzenia się nie spełniły, wytłumaczyłaś mi zaraz po ślubie Aśki, kiedy u wszystkich szukałem pocieszenia i jakiejś rady, ale dostałem je od Pani, która właśnie wydała ją za mąż za innego. - Wiktorek, jeśli ty na pierwszej randce opowiadasz o pijatykach u Mileny, to się nie dziw, że dziewczyna nabiera wątpliwości. Aśka tego nie okazuje, ale jest bardzo wrażliwa, a ty serwowałeś jej historie, jak to po pijanemu rozbijaliście klozety, i jeszcze się cieszyłeś. Najwięcej ją zniesmaczył nawet nie sam fakt, ile właśnie, że ciebie to tak bawi. A poza tym, Wiktor, spójrz w lustro i domyśl się, dlaczego nie chciała chłopaka, który doprowadza się do takiego stanu. Spojrzałem w lustro i odejrzała mi stamtąd głupia, mimicznie zniekształcona gęba i wybałuszone, nieruchome oczy. Tego wieczoru po chlaniu u Kuby ubzdurało mi się, że Aśka może być na Mokotowskiej, ale oczywiście była w Wiązownie i zastałem tylko Panią. Student, wdzięczny Pani stołownik, rzemieślnik, wdzięczny odbiorca skaju do tapicerowania drzwi, Zakładu Produkcji Tworzyw Sztucznych; Aldona Wrońska; Izabelink. W-wy. Dziwna i trochę jak ze snu ta rozmaitość relacji z Panią. Aldona Wrońska, matka Joanny; Aldona Hrabicz, ciotka Mileny. Pozwoli Pani, że - na mocy spełnionego w sylwestra stanu wojennego bruderszaftu - będę mówił po prostu: Aldono... Niezależnie od obustronnej, spontanicznej i od pierwszego wejrzenia sympatii - bo tak było, prawda? - łączyła nas, Aldono, a przede wszystkim mnie z Tobą więź silniejsza i skryta przed codziennością. To święta były, szczególny rodzaj moich świąt, gdy przy okazji "milenijnych nastrojów" (znałaś ten termin od córki, chyba tak?) opowiadałaś mi tamtą historię i stawałaś się wtenczas dla mnie czymś na kształt żywej księgi, a najdokładniej: Genesis, bom właśnie od Ciebie czerpał wiedzę o początkach. W jakimś sensie bezczelnie pasożytowałem na Twojej pamięci i rozmyślaniach, bo przecież Ciebie niewiele obchodziła sama Milena. Obce Ci były nawet - przypuszczam - proste sentymenty w rodzaju: cząstka zmarłych żyje w ich dzieciach. Twoja pamięć oRomualdzie, dziś to rozumiem, była Twoim - daruj wyświechtane modne wyrażenie, ale nie potrafię innego znaleźć - egzystencjalnym doświadczeniem. Jeśli sięgałaś do tamtych zdarzeń, do godzin spędzonych z Danką w szpitalu Dzieciątka Jezus i waszych powrotów do pustego domu po nim, to przecież nie po to, by jak Aśka, dla której w gruncie rzeczy był to jakiś melodramat, przykładać chustkę do oczu, lecz by twardo, wytrwale pytać o sens. "On umrze, mówili przed matką" - pamiętasz, pierwszy raz opowiadając mi o Romku, powtarzałaś słowa z Godziny myśli, bo kiedy w gimnazjum czytałaś o Spitznaglu, w oczach pojawił ci się brat. Potem "on umrze" powtórzyło się echem, gdy wiosną 44 spakował podróżną torbę i nie bacząc na Twoje przestrogi, poszedł. Nie, nie do partyzantki, do niej pojechał, córki folksdojcza Orłowskiego, którą rok wcześniej poznał był u waszych kuzynostwa, jakichś drobnych galicyjskich hrabiów, w mająteczku R. Czemu gościli u siebie Dankę, trudno dociec, pewnie przez pamięć przedwojennej zażyłości, bo Orłowski lubił podupadłe nawet, ale arystokratyczne gniazda. Była orientalnie, seraficznie piękna, jak jej kupiona w Paryżu matka; trwał bal - a raczej okupacyjna namiastka, bo iśrodki nie te, i nie godziło się hucznie na grobie Ojczyzny - ale zeszło się trochę młodzieży i w zwykłych czasach byłaby centrum balu i ozdobą, więc nic nie rozumiała. Ormiańskie, cudowne oczy spoglądały pytająco i lękliwie - czemu nikt nie prosi do tańca ani nawet nie zabawia rozmową. Czytała wszak tyle książek, na pamięć znała tyle wierszy, umiała mówić o Liszcie i Beethovenie, o Norwidzie i Heinem, o Malczewskim i Goi; nawet i o samym Spinozie, ale nikomu nie były tu potrzebne jej uroda i oczytanie - czemu? Dlatego że ojciec gra z Niemcami w karty? -Przecież on jest Orłowski? - spytał ten, który jedyny tańczył z nią i któremu na ganku pod rozgwieżdżonym niebem deklamowała smutny wiersz Koraba-Brzozowskiego ośmierci. - A właściwie, jak słyszałem, Orłów, tylko po powrocie z Rosji spolszczył nazwisko. - Nie wiem. Od tych życiorysowych zawirowań i migoczącej jak błędny ognik tożsamości ojca kręciło jej się w głowie iodczuwała lęk. - Podobno Orłów był jego ojczymem, a prawdziwym ojcem ten jakiś Vinke; są na to dokumenty; - Boże, Romek, nie pytaj mnie! - Odkąd pamięta, stanowił dla niej tajemnicę; instynktem dziecka czuła, że ma tylko małą jego i w gruncie rzeczy nieważną cząstkę - kilka słów, kilka banalnych gestów, gdy mijali się w pokoju na dole, gdzie nie można się było nie spotkać, bo tam i wszystkie wejścia i wyjścia ich domu, wszystkie drzwi, i wszelkich dróg skrzyżowanie. Ona z nianią Marianną szła na spacer, on do siebie na górę wracał - skąd wracał? - Tatusiu, po Rynku chodził wczoraj lajkonik, myślisz, że dziś też będzie? - A wiesz, skąd wziął się ten zwyczaj z lajkonikiem? - Oczywiście, tatusiu, z czasów gdy Tatarzy oblegali Kraków. Uśmiecha się wtedy do niej, ale przecież nie tak, jakby chciała, żeby tatuś się uśmiechnął, i odchodzi, jak zawsze już po chwili odchodzi. -Kim jest mój tata? Marianna patrzy na nią wylękniona; Planty, w południe przywiózł je tu szofer i szofer odbierze, gdy przyjdzie czas na naukę, bo Danka Orłowska nie chodzi jak inne dziewczynki do szkoły, lecz do niej przychodzą nauczyciele. - Pan ma domy, fabryki, grunta - szepcze służąca nabożnie, jakby parafrazowała psalm. - Wiem, to wszystko wiem, ale - kim jest? Milczy Marianna, milczy także matka, która nie zna polskiego, więc trudno się z nią porozumieć. -U niego bolszyje dieta, wstrieczajet bogatych i ważnych liudiej, mnogo putieszestwujet. - Mama, ja eto wsio znaju, no prosto, kto on? Kto moj otiec? Kim jest i nad czym rozmyśla, wędrując po bibliotece z rękami założonymi do tyłu, nieobecny, niezmiennie jakby czekający na kogoś lub na coś, nawet w nocy. Pamięta skrzypienie podłogi, tata nie śpi, dlaczego nie śpi? Czy stało się coś złego? -Nic złego się nie stało, córeczko. To już kilka lat później, październikowa niedziela, plac Świętego Ducha, z trzaskiem butów maszeruje Wehrmacht. -Tragikomiczny naród, nawet hymn mają jak z domu wariatów... I nagle zaczyna się śmiać. Pierwszy raz widzi ojca śmiejącego się, aż łzy mu ciekną po policzkach. -Jawohl, jawohl, jakeście samej Polsce dali radę, to już naprawdę iiber alles in der Welt... No dalej, zuchy, ein, zwei, drei. Sprawiał wrażenie człowieka, który stoi przed klatką z małpami, a przecież wtedy właśnie sam zmienił się w Niemca; z dnia na dzień przeszedł metamorfozę, jaka zdarza się jedynie w baśniach, gdzie czarownik miewa wiele wcieleń. -Tato, kim ty jesteś? Odpowiada, że muszą przeczekać. - Bo widzisz, małych, zwykłych ludzi oni nawet nie zauważą, ale tych bogatszych, znaczniejszych... Słyszałaś, co zrobili z profesorami? Inna rzecz... - Mruży oczy. - Zobacz: o mnie powiedzą "kolaborant", a wiesz, że ten odczyt, na który ich zwabili, miał mieć tytuł Hitler a kultura? I kwiat polskiej inteligencji, tuz w tuza lojalnie podreptał wysłuchiwać bredni... Hitler a kultura; niestety, zamiast prelegenta czekało gestapo. Niewiele wiedziała o ojcu, poza jednym - że z jakichś niedocieczonych przyczyn głęboko gardzi Polakami. -Romku, nie chcę, żeby on stawał między nami. Mówiła w przenośni, mając na myśli swoją z winy ojca infamię i ewentualne skrupuły tego chłopca, z którego oczu bez trudu wyczytała, że dopóki jej nie poznał, marzył jedynie o walce, a teraz jest w rozdwojeniu i cierpi pewnie, że ona, Danka, nie chadza wzorem swych rówieśnic, dziewczyn jego kolegów, na konspiracyjne zebrania. Mało tego, przy niej trzeba uważać, co się mówi, bo jako Niemka natychmiast gotowa donieść. Mówiła w przenośni, nieświadoma, że Orłowski w sposób zupełnie realny między nimi stanie. Ty, Aldono, miałaś więcej zdrowego rozsądku - "on umrze" - nie poetyckie tym razem przeczucie, ale umotywowany strach; przecież już sama podróż pociągiem była wtedy niebezpieczna. Niemcy wsiadali na stacjach, zatrzymywali w polu i kto, jak Romek, nie miał porządnej arbeitskarty, mógł zamiast do Krakowa trafić na roboty, w najlepszym razie na roboty. Rzesza przegrywała na wszystkich frontach, ale tu w Krakowie nadal grało się nocami w pokera - przerażający krąg ostatnich szumowin, folksdojcze, Ukraińcy z SS-Galizien, jacyś niemieccy kryminaliści, którym za udział - jak oni mówili, Aldono? - aha, za udział w tłumieniu żydowskiej rebelii darowano wyroki. Gromadzili się na Jana u przemysłowca Ryszarda - Richarda B., nałogowego hazardzisty, niedługo potem zastrzelonego przez podziemie - i zmierzchem rozpoczynali swój sabat. Orłowski był dżentelmenem, więc skrzywił się z lekkim niesmakiem, lecz - cóż robić, takie czasy - zgarnął do kieszeni wygrane złote zęby. Dwukrotnie w salonie odezwała się kukułka i jej głos rozszedł się echem w pustym domu: mama z Marianną pojechały na wieś, ojciec wróci dopiero za kilka godzin. -Mamy jeszcze czas, on nigdy wcześniej nie wraca. Czy rzeczywiście miała czas? Przecież potrzebowała nieskończoności, by wiecznie szeptać jego imię i wiecznie słyszeć jego szept. I by nigdy nie ustał dotyk, bliskość jego ciała, dreszcz pierwszej w życiu nagości. Niech nie przemija cud... - Werd' ich zum Augenblicke sagen: Verweile doch, du bist so schón - spotkały się ich myśli. - Romku, mówisz po niemiecku. Nie, nawet żartować w ten sposób nie powinna, jest strasznie, strasznie wrażliwy na te sprawy; Boże, z ciała mężczyzny zgaduje się jego myśli! - To Faust. - Przecież wiem, przepraszam... Rozluźnił się, gładzi skórę jej pleców, opuszki palców mówią coś bardzo ważnego, trzeba wsłuchać się, wsłuchać każdym porem skóry, "kocham, jestem szczęśliwy", lecz dłoń milknie nagle i co oznacza cisza? Czekaj, zrozumiem -jest niepokój, lęk? Masz osiemnaście lat i strasznie chcesz żyć - Romku, teraz ty mojego dotyku posłuchaj -jestem, więc nie myśl o tym, ocalę cię, po to jestem, by cię ocalić, słyszysz? Oczywiście nie mam pojęcia, czy Twój brat akurat wtedy zacytował słowa Fausta, wiem jedynie od Ciebie, że było to jego życiowe motto - szukał chwil, a pośród nich najbardziej godne uwiecznienia zdawały mu się te z Danutą Wierą. Ja pisząc Seans - mówię o tej powieści autobiograficznej - także kilkakrotnie w związku z Mileną nawiązuję do "Verweile doch". Tak naprawdę nigdy nie czytałem Goethego i to Romuald Hrabicz mnie nauczył, choć wiem, że porównywać jego i moje chwile jest w gruncie rzeczy świętokradztwem. Willa na Salwatorze, trzecia nad ranem. Byłem tam, Aldono, o trzeciej nad ranem, jak oni słyszałem ten zegar -choć teraz już okropnie staruszek chrypi - 15 września 1981. W kilka miesięcy później w związku ze śmiercią Danki i przy okazji stanu wojennego opowiedziałaś mi w konfidencji to, o czym nigdy nie dowiedziała się Danka, a więc nie powinna też wiedzieć Milena, wolą Romka bowiem było, iżby jego wiedza o Orłowskim nie przeniknęła do następnych pokoleń w rodzinie, odtąd przecież także rodzinie Hrabiczów. Willa na Salwatorze, trzecia nad ranem; Danka wie tyle, że jej ojciec, zastawszy ich razem, był wściekły. -Będzie to pana drogo kosztowało. Nawet w największym gniewie nie zapominał o formach, a ona myślała, że za chwilę zatelefonuje po policję, uruchomi cały niemiecki aparat represji przeciwko jej Romkowi, który smutny milczy i zapina koszulę. Patrzyła na ojca, pierwszy raz w życiu błagając go o coś, bo dawniej o co miała błagać? Nie działo się nic ważnego, a z nieważnych rzeczy dał jej tam na Salwatorze wszystko. Potem Orłowski wyszedł, trzaskając drzwiami, a gdy wrócił po kwadransie, a oni już zdążyli się ubrać, w nim także zaszła zmiana; już tylko był nadąsany. -Młody człowieku, gdzież pan mieszka? Romek zatrzymał się u kuzyna na Woli Justowskiej. Orłowski, jako jedyny z całej trójki zachowując trzeźwość umysłu, zauważył, że jest godzina policyjna; wracać teraz, "i to jeszcze, przyjacielu, taki kawał", nad wyraz niebezpiecznie. -Choć wcale pana nie zapraszałem i miałbym święte prawo wyrzucić po prostu za próg, to jednak, z uwagi na czasy, chyba muszę pana odwieźć. Co pomyślała Danka? Pewnie, że ojcu serce zmiękło i że źle go dotąd osądzała. A co Romek? Mniej więcej to samo i że pewnie po drodze będzie chciał po męsku się rozmówić. Coś pan za jeden? Z których Hrabiczów? Jakie plany względem córki itede. A sam Orłowski? Nie wiemy, Aldono, mimo wielu godzin i myśli, które poświęciliśmy tej zagadce. Romek oczywiście najwięcej, potem Ty i ja na końcu. Ale przecież - inaczej niż wy. Czasem aż korci, żeby po prostu spytać u źródła; nawet miałem niedawno okazję, bo spotkaliśmy się przypadkowo w mieście - jest to już zgrzybiały starzec, ledwie chodzi; oczywiście o nic nie spytałem. Jechali daimlerem Orłowskiego pustymi o czwartej rano, policyjnie wyludnionymi ulicami; Romek wzdrygnął się, kiedy ojciec Danki poruszył nagle polityczne zagadnienia. - Niechże się pan nie obawia; czy ja wyglądam na człowieka aż tak głupiego, że posądza mnie pan o sympatię dla Hitlera? Przepraszam, jak panu na imię? A więc, panie Romualdzie, tak samo jak pan odczuwam najgłębszą pogardę dla tego tępego germańskiego motłochu, zresztą nie warto już się teraz nimi zajmować, ostatnie podrygi konającej ostrygi. A potem o Anglii, Rosji, Ameryce, Japonii. Romek Hrabicz słuchał, ze zdumieniem łapiąc się na tym, że momentami wręcz chłonie wiedzę i przemyślenia tego pana za kierownicą, który osiemnastolatkowi wydawał się autorytetem nie mniejszym niż uwielbiany profesor z tajnego gimnazjum. W taki sposób pokerzysta uśpił jego czujność i pojechał kawałeczek dalej - do Lasku Wolskiego; tam się zatrzymali. Lasek Wolski, świt - wpół do piątej, plener. Obok zarośli szary daimler, przy nim dwaj mężczyźni - JAN ORŁOWSKI (po czterdziestce, wysoki, chudy, dystyngowany, w wytwornym, wiosennym popielatym płaszczu) i ROMUALD HRABICZ (osiemnastoletni, bez wierzchniego okrycia, w jasnej, rozchełstanej koszuli, trochę tak, jak w teatrze lubią pokazywać Kordiana), Orłowski trzyma pistolet. ORŁOWSKI: Widzi pan, w domu z wielu względów byłoby mi niezręcznie, a tu cisza, odludzie. Zresztą, zawsze mogę wytłumaczyć się, że spełniłem narodowosocjalistyczny obowiązek: jadę sobie, mijam podejrzanego młodzieniaszka, który na widok niemieckiego auta daje drapaka, więc... trudna rada, wojenny czas - srogi czas. HRABICZ: Niech pan posłucha! ORŁOWSKI: Z miłą chęcią. Jeśli wskaże pan jeden choćby rozsądny powód, dla którego nie powinienem... Cisza, więc Orłowski bawi się, wchodząc w rolę obrońcy Romka. ORŁOWSKI: Cóż, jest pan młody i pewnie bardzo chce żyć, ale zgódźmy się, że to dość niepoważny powód... Noo, dalej, dalej, rusz pan głową! Mam za pana wymyślać. Może ze względu na Danusię nie powinienem, co? Otóż właśnie ze względu na nią powinienem. Romek Hrabicz milczy, więc Orłowski wykonuje gest pogardliwie wyrażający, że "z takim nawet nie pogadasz", i celuje z pistoletu między oczy chłopca. ORŁOWSKI: Przykro mi, panie Romku, ale sam pan sobie napytałeś biedy. HRABICZ: Boże, a ona tak strasznie chce wierzyć, że pan nie jest złym człowiekiem! Orłowski namyśla się, opuszcza broń. ORŁOWSKI: Mówi pan o mojej córce? Dalej myśli nad słowami, które usłyszał. ORŁOWSKI: No, cóż zrobić? Niestety jestem, jak się pan był łaskaw wyrazić, złym człowiekiem; powiedziałbym nawet: "bardzo złym". HRABICZ: Pan jej nie kocha? ORŁOWSKI: Ależ przeciwnie! Nawet źli ludzie kochają własne dzieci; zresztą, sam pan widzi, gdyby Danusia była mi obojętna... nie przywoziłbym tu pana. HRABICZ: Ona też... zawsze chciała pana kochać. ORŁOWSKI: Trudno. Robię to, co uważam za słuszne, i nie wymagam od nikogo miłości. (Uśmiecha się.) Niech ludziska Boga kochają, bo On spragniony uczuć, a Orłowski obejdzie się. Ponownie składa się do strzału, ale chyba jeszcze się waha. Hrabicz nagle w desperacji chwyta go za nadgarstek, opuszcza dłoń z pistoletem, pada strzał, kula rani nogę Hrabicza, który utykając, rzuca się do ucieczki - nie w zarośla, jakby nakazywał rozsądek, ale przez otwartą przestrzeń. Orłowski strzela za nim kilka razy, ale chybia, potem chowa pistolet. Romek ucieka ku odległym zabudowaniom. Zbliżenie twarzy Orłowskiego. Wybrałem, Aldono, świadomie taką formę zapisu, bo zwalnia mnie od wszelkich "pomyślał, poczuł, miał wrażenie" - a doprawdy nie wiem, co pomyślał, poczuł i jakie miał wtedy wrażenia Orłowski. Twój brat twierdzi, że widział duszę tego człowieka, ja nie widziałem, nie przeżyłem, jestem przekonany, że skurwiel po prostu chciał go zamordować, tylko nie trafił, ale powtarzam: sędzią w tej sprawie może być jedynie Romek, a ja - cóż? W Studium Scenariuszowym przy Państwowej Wyższej Szkole Filmowej nauczyli mnie konstruować sceny, to je konstruuję, wszystko. Wedle Romka Orłowski od początku i przez całą drogę, gdy jechali razem, wahał się, a potem - już w Lasku Wolskim - zupełnie zabrakło mu odwagi i próbował dodać jej sobie, a ściśle: wyzwolić w sobie okrucieństwo, czemu służyć miała ta odrażająca konwersacja, którą zagaił. Nie pomogła i ona, powiedział "pas" i po cichu modlił się, żeby tamten w ostatniej chwili stawił opór i przerwał patową sytuację. Przecież Romek z rozciętymi mięśniami łydki ledwie biegł, więc mógł go bez trudu dogonić i strzelić z przystawienia. Aldono, w tej scenie Twój brat wyszedł mi trochę jak Myszkin, bo my grafomani i literaci w takich razach odwołujemy się do wielkich wzorów, a dalibóg, najtrudniej przedstawić dobro, może jeszcze trudniej niż czynić. Pamiętasz, powiedziałem, że nie godzi się zestawiać jego i moich chwil, ale to jest w jakimś sensie nieuniknione; i nie tylko chwil, lecz całej naszej drogi, naszego życia w całości - choć zupełnie inaczej - poświęconego kobiecie. Dla Romka była nią Danuta Wiera Orłowska, dla mnie Milena. Gdyby obu nam marzenia do końca się spełniły, mówiłbym dziś do niego "tato", niestety: on nie żyje, Milena Bóg wie gdzie... Zostaliśmy obcymi ludźmi rozdzielonymi trzema dziesiątkami lat. A nawet ta scena w Lasku Wolskim... Ja też mam swoją scenę. Orłowski trzyma pistolet - dalekie echo, żadna proporcja. Strzelił po prostu do psa, i to z humanitarnych względów; no właśnie, Aldono, tak wypadają nasze porównania, a co gorsza, straszna ich mnogość, bo i podobieństw wiele -jego wielkie czekanie w Anglii na szansę powrotu do kraju i Danuty i moje wielkie czekanie na Milenę, co w Anglii; nawet czas zbliżony. Ile on czekał? Od 44 do 57 - trzynaście lat, a ja - od 76 do... - no minimalnie krócej. A potem obaj mieliśmy swoje kilkanaście miesięcy - i to porównanie zupełnie mnie dyskredytuje. Gdy kilka tygodni później szedł do Powstania, miał podwójnie jedyny cel - wyzwolić kraj i Dankę - raz na zawsze wytrącić im z dłoni lugery i parabella. Pomyśl, czy to nie symbol, że w Orłowskim ucieleśniła się nowa okupacja? Nie wyzwolisz jej, bo ja, okupant, jestem tu wieczny; grałem w karty z Obersturmbannfuhrerem Schmidtem, teraz chleję spirytus z oficerką NKWD; jestem wieczny i przechodzę tylko metamorfozy, na przykład zmieniam tożsamość. Po Powstaniu Niemcy wywieźli Romka do Chemnitz, do fabryki amunicji, i koniec wojny zastał go po tamtej stronie; chciał wracać, ale ludzie ostrzegali, że w kraju niewiele się zmieniło. "Danka żyje, pan O. ma się dobrze" - napisałaś w liście i co on czuł, czytając to w Londynie (a może już w Glasgow, nie wiem, gdzie był w 46), co wtedy czuł? - Mówi Romek Hrabicz. Pamiętasz mnie jeszcze? Jestem znowu w Polsce, u matki w Warszawie (wtedy jeszcze żyła Wasza matka). Mógłbym przyjechać do Kra... Rozumiem. To może napisz chociaż kilka słów - podał adres, położył słuchawkę; miał minę człowieka, który ostatecznie przekonał się, że żył mirażem. Minęło trzynaście lat, oczywiście pamiętała go, ale - te trzynaście lat wszystko tłumaczy, więc po cóż rozwijać... Lecz był cud; Ty mówisz: "nie wierzyłam własnym oczom", bo tak się o cudzie mówi, świadectwu zmysłów nie daje się wiary, prawda? Ale ona rzeczywiście stała w drzwiach, trzymając za rękę czteroletniego chłopczyka, bo przecież nie była żadną Penelopą i, choć jej nie wychodziło, starała się żyć jak normalna kobieta; pewien skurwiel, ojciec Krzyśka, potrafił to wykorzystać. Orłowski podobno był na swój sposób zadowolony, to znaczy niezadowolony mniej, niż gdyby wyszła za mąż; - "z dwojga złego wolę w tym domu dziecko niż jakiegoś łobuza". W jego przekonaniu, często bliskim prawdy, mężczyźni adorujący Dankę byli nicponiami łaszczącymi się na jego majątek - ot, choćby te wygrane złote zęby - no i oczywiście szukającymi okazji, by z kwaterunkowych nor przenieść się do willi na Salwatorze. Masz rację, Aldono, i ja wcale nie przedstawiam tego tak, że Danka Orłowska na pierwszy zew wsiadła do pociągu, bo przez trzynaście lat śnił jej się telefon od Romka, a wszystko inne nie miało znaczenia i mogło być z dnia na dzień zostawione. Mogło być zostawione i nie miało znaczenia nie z uwagi na jej czekanie, lecz dlatego, że trzydziestoletnią pannę z dzieckiem - córkę coraz bardziej przykrego i zdziwaczałego Orłowskiego, bibliotekarkę w szkolnej wypożyczalni książek - otaczały same takie rzeczy, które nie tylko można było, ale wręcz z ulgą zostawiało się za sobą. Gdy dzień dzisiejszy i jutrzejszy solidarnie odmówiły nadziei, z odsieczą niespodziewanie przyszło wczoraj, i Danka po prostu uchwyciła się tej szansy. Miłość wróciła; albo przyszła dopiero w Warszawie. Tam na Mokotowskiej zaczęła pisać. Nie szło łatwo. Była z zewnątrz, a wszystkie redakcje koteryjnie obstawione, oblężone, a jednak przecisnęła się. Jej piórem i osobą zachwycił się sam wielki P., wiemy, o kogo chodzi, pełne nazwisko psułoby to zdanie i rzucało przykry cień podejrzeń, całkiem niesłusznych, gdyż pierwsze teksty Danuty Wiery Hrabicz były zupełnie różne od tych z Marca i lat 70., zresztą pisała wtedy wyłącznie" omówienia wypuszczanej na polski rynek zagranicznej literatury. Na tydzień przed ich ślubem w charakterze prezentu "Polityka" w dziale kulturalnym zamieściła jej rozważania o Ameryce z propagandy i Ameryce z powieści Steinbecka, a potem - to była erupcja, jak gdyby z dawna tłamszone powołanie wreszcie dobiło się do głosu - pisała mnóstwo, publikowała, a jedyny, choć dotkliwy problem polegał na tym, że żadna redakcja nie chciała zatrudnić jej etatowo. W kręgu prasowym była znana i nieznana; znana, bo widywało się jej nazwisko regularnie w kilku tygodnikach, ale przecież tak naprawdę znany jest tam tylko ten, kto pije z nimi wódę, kumpluje się, łajdaczy, nawet robi świństwa, ale - wtedy jest, a jej nie było. Przynosiła tekst, uśmiechała się z lekkim zażenowaniem, gdy P. albo inny próbował ją emablować, i szła do domu, bo w Warszawie liczył się dla niej tylko Romek. Dlatego w chwili gdy go zabrakło, okazało się, że poza Tobą, Aldono, nie ma tu nikogo - ani przyjaciół, ani zawodowego środowiska. Była rozbitkiem i musiała wracać do Krakowa. A Romek trochę imał się dorywczych zajęć - malował mieszkania, rozładowywał wagony - pieniądze jakieś były, większa bieda z ubezpieczeniem, więc - gdy Danka zaszła w ciążę - zatrudnił się jako palacz w szpitalnej kotłowni; to Twój ówczesny narzeczony, a dziś Pan Profesor, załatwił mu tę posadę. Poeta w kotłowni. Ale nie skarżył się ani nawet nie ironizował, bo było mu zupełnie wszystko jedno, co robi, jeśli trwa jego chwila; pamiętasz, Aldono, tego chłopaka, mojego i Aśki kumpla z roku, który musiał kiedyś, nie wiedzieć czemu, krótki czas pracować jako pomocnik magazyniera w Delikatesach na Wilczej, i te jego wiersze o dźwiganiu skrzynek; dramatyzm na miarę - ja wiem? - Borowskiego, Mandelsztama, a jednocześnie szyderstwo ze świata, na którym możliwe jest równie urągliwe zestawienie, jak on i te skrzynki. Aśka Ci toto pokazała, a Tobie przypomniał się wtedy Romek i jego stosunek do rozładowywania węgla albo tej kotłowni, streszczający się w dokładnym umyciu rąk po powrocie do domu, bo na jakie większe względy zasługują wagon i palenisko - wiersze o nich pisać? Wiersze pisał oDance i też tylko w Glasgow, bo tu po prostu ją miał. Kończył pracę, a ona była w trakcie swojej. W późniejszym pokoju Aśki roiło się od pomiętych, nieudanych stronic; Krzyś, przybrany syn, zbierał je, starannie rozprostowywał, by na odwrocie mazać kredkami. - Nie mam sumienia cię męczyć, ale jakbyś mógł... Patrzyła na niego tym samym wzrokiem, który na balu w R. sprawił, że wyłamał się z bojkotu, bo uznał nagle, że wszystko jedno, jakim wzrokiem patrzą na niego inni; chodziło o to, żeby przejrzał, poradził, pochwalił. To nie było umęczeniem, na to czekał. Danka znacznie sprawniej posługiwała się piórem, ale potrzebowała jego opinii, a przede wszystkim bliskości. -Ma nieprzeciętny talent, jej myśli brzmią jak muzyka. Pokazałaś mi teksty, które u Was powstały, przedmiot jego dumy: pisała żywym, iskrzącym stylem, nadużywając równoważników i wielokropka; dziś już nikt tak nie pisze, nawet kobiety w bólach rodzą ciężkie, uczone zdania; tak, Danuta Wiera miała łatwość pióra graniczącą z talentem, iszkoda, że z amerykańskich powieści przerzuciła się na socjalistyczną kulturę w osiedlach. Aldono, pas. Nie potrafię przedstawić tego uczucia. Widziałaś, jak się szarpałem: zacząłem od nich pochylonych nad rękopisem Danki, bo w tym samym pokoju tworzyłem z Twoją córką aż po świt elaboraty o Szarzyńskim i Brunonie Schulzu, więc pomyślałem naiwnie, że współodczuwam i starczy, że pomnożę przez dwa, trzy, dziesięć... Potem chciałem Wasz pokój jadalny i Was przy stole: Danka, Krzyś obok ojca - bo już nosi jego nazwisko - Ty obok młodego lekarza, Twojego narzeczonego, i staruszeczka, mateńka, jak ją nazywaliście, która mówiła "wieczerza" i - bez dzisiejszej ironii, a przynajmniej cudzysłowu - "szczęść wam, Boże" i "pokój wam, dzieci". Znała historię Danki i - podobnie jak Ty - nie od razu zaakceptowała jej obecność w Waszym domu, ale pochyliła wreszcie siwy koczek przed uczuciem, którego promień musiał trafić do wszystkich czystych serc. Zamierzałem jeszcze wniknąć wyobraźnią w ten dzień, gdy z przychodni przy Waryńskiego poszli prosto do "Szanghaju" uczcić chińskim obiadem poczęcie dziecka. Ale pas, pas, Aldono, nie potrafię, umiejętności nie staje, talentu; myślałem, że pisząc list do Ciebie, w nocnej rozmowie z Tobą znajdę właściwe słowa i obrazy, bo chciałem wątek Romka i Danuty wpleść do powieści, nad którą pracuję. Rzecz może nie tylko w umiejętnościach i talencie, lecz również w odwadze potrzebnej, by po pewne słowa sięgnąć; a mnie jej brak, już bowiem wzdragam się przed sformułowaniem "czyste serce", natychmiast pobrzmiewa echem "orlę - dziewczę - chłopię", mnie dokładnie wyferdydurczonemu i zdeprawowanemu oraz zgwałconemu wielokrotnie przez ucho (w tym przez niejaką Milenę H.). Krótko mówiąc - miłość i dobro najwyraźniej są poza moim diapazonem, trudno; ważne, że są i były. Ty powiedziałaś po prostu: "widziałam dwoje szczęśliwych ludzi", kropka. A zresztą po cóż łączyć ich z moją autobiografią. By szukać sankcji w przeszłości? Kontrastować to, co było moim i Mileny udziałem, jakimś aurea prima aetas? A przecież ślepy widzi, że to po prostu inna sztuka i inne postaci, mimo szeregu pozornych podobieństw między Danutą Wierą a jej córką i między Romualdem Hrabiczem a Witkiem. Cóż, dwóch robi to samo, ale to nie jest to samo. Zresztą, my na Wita Stwosza robiliśmy zupełnie coś innego, i dobrze, że nas tam nie widziałaś. Tak, sztuka diametralnie różna, a dopisywanie się na prawach "trzydzieści lat później" jest, już wcześniej użyłem tego słowa, rodzajem świętokradztwa. Aldono, zbliża się świt, a to oznacza, że muszę kończyć, bo jak rasowe upiory, po świcie już się nie udzielam. Cóż, Romek umarł głupio, na zapalenie płuc po zlekceważonej grypie; był silny, zdrowy i była druga połowa XX wieku, a nie jakieś zamierzchłe czasy, ale "on umrze", pamiętasz? Godzina myśli. Jakże inaczej wieczną stać się miała chwila? - Dla mnie też życie się skończyło - powiedziała Danuta Hrabicz A może: "nie mam już po co żyć", bo ludzie w jej sytuacji mówią takie rzeczy, a potem - po pięciu, dziesięciu latach - spotykasz ich zdrowych i pogodnych, albowiem życie z reguły zwycięża śmierć, choć nie każde życie i nie każdą śmierć, co udowodniły dalsze losy Danuty Wiery. Panie Profesorze, czy nie jest czasem tak, że Pański trud w ratowaniu Jacka Ch. - uruchomienie ministra, konsula i samego Shapiro - że ten trud, obok zwykłego poczucia zawodowej etyki, inspirowała także pamięć, nie chciał Pan bowiem dopuścić, by w następnym pokoleniu tej rodziny powtórzyła się identyczna tragedia. A dziś, gdy pyta Pan o jego zdrowie, żona daje dyskretny znak, że to faux pas. Aldono, Profesorze, to inna sztuka: ich rozdzieliła śmierć, a nas - Lenkę i Jaca, Lenkę i mnie - co rozdziela? Bar. W barach są telefony. Do nas, do tawerny też przychodzili telefonować. Taksówkarz przywiózł mnie -skąd? Chyba z lotniska. Pod adres, który miałam w notesie. - Niech pan zobaczy, bo zapuścili mi do oczu lekarstwo; przy Londynie, bo tam mam jeszcze adresy z Nowego Jorku i z Chicago. Jak to, nie ma? Zaraz, pan da notes, nie. l'm sorry, oczy nie pracują, a może, może to ta gąbczasta pleśń, a jeśli tak, to znaczy, że za chwilę się obudzę; tylko gdzie - w samolocie? na St. Loma? Jest problem, bo ten chuj przywiózł mnie chyba nie tam, gdzie trzeba, a ja nie znam Londynu. - Widzisz, mam problem, bo nie znam miasta, a taksówkarz... Chłopak za barem bez słowa stawia przede mną aparat. - Mógłbyś? Sorry, ale do oczu zapuścili mi lekarstwo. Podaję mu kartkę. - Wiesz, w Chicago tak jak ty pracowałam za barem. Lekko się uśmiechnął, wystukuje numer, z trudem stoję i chwieję się w rytm sygnałów, które dobiegają ze słuchawki - pyknięcie - połączenie, yes? Śmiesznie znajomy głos, i wtedy odpadłam od baru, poleciałam w tył, równowagę łapiąc dopiero po kilku metrach, widzę dłoń barmana z wyciągniętą do mnie słuchawką, z której rozlega się coraz bardziej zniecierpliwione yes? - Słuchaj, powiedz, że czekam tu... - Młoda kobieta, chyba Amerykanka, czeka na pana w pubie przy... Street. Nie zrozumiałam, gdzie czekam, on, jak automacik spełniwszy moją prośbę, odłożył słuchawkę i wymienił należną kwotę, więc rzuciłam na kontuar nie wiem ile, ale na pewno znacznie więcej. -Jakąś wódkę... Widzisz, po słowiańskich przodkach mam takie śmieszne sentymenty. Nad jego głową telewizorek: ona gada, że mąż na pewno już wysłał za nimi swoich zbirów, a blondyn - Chuck Norris? Nie, to nie on... Wcale się nie boi, obejmuje ją plaża, skały, ze mną, mała, nie zginiesz, na horyzoncie pojawia się helikopter. - Może lepiej byś coś zjadła, przepraszam, to nie moja broszka, ale nieszczególnie wyglądasz... - To pijaczka, taka sama jak Dolly! - wrzasnął ktoś za moimi plecami, ale chłopak spiorunował go wzrokiem. - Masz na imię Robert - odczytałam z plakietki, którą nosił na piersi. To musiało być po kolejnym drinku, kiedy już przejrzałam na oczy; skinął głową. - Blondyn tuli wystraszone dziewczę i razem do skał się tulą, a na plaży cała kupa kolesiów z bronią automatyczną - Czerwony Ryj i Piegowaty Ryj gapią się na to bezmyślnie, mijam ich, wracając do stolika. - Powiedz, chłop cię rzucił? - spytał Ryj Piegowaty, a Czerwony na to, że jestem pijaczką jak jego Dolly. - Ale twoja Dolly jest śmieć, a to, zobacz, w porządku dziewczyna, ładna, sympatyczna... Mówię: facet kurewsko z nią pograł; co nie, mała, że tak było? Przy entym dosiadam się do nich. - Robert, powtóreczka... - Mała, serio mówię: stop! - Co się o nią tak troszczysz? Ona jest dziwka! Taka jest prawda, że nikt jej zdrowo nie przylał. Gdybym ja Dolly od razu, z mety w pysk... Szarpię jakiś kabel. - Zostaw, odbiło ci! Odpycham go, w jakiś niebyt odpływa barman Robert; szarpnęłam mocniej, wyrwałam, nie ma Chucka Norrisa i panienki; ekran pokrył się szronem, głos ucichł; zamiast filmu - duch filmu; wracam do nich, trzymając w ręku przewód. - Masz, bij! Moja matka uderzyła mnie takim dwanaście razy! - Dziewczyno, odwiozę cię do chałupy. Piegowaty Ryj staje między nami. Odtrącam go, wciskam przewód w Czerwoną Łapę. - Mogę się rozebrać, żeby bardziej bolało! - Johnny, wyprowadź ją stąd! - komenderuje Robert barman. Ściągam bluzkę, zaczynam rozpinać spodnie. - Odwalcie się! Jak chce oberwać, proszę bardzo... Świst. Piekący ból nad pośladkami. Ja nie płaczę, nigdy nie płaczę, nie umiem płakać. - Ron, tobie też odpierdoliło?! Rzuć ten kabel! - Chciała, dziwka, to ma! Drugie uderzenie i z barem dzieje się to samo co z telewizorem, gdy wyrwałam przewód. Na początku jest Chaos i już się go nie boję, bo zbyt wiele razy był, stąd wiem, że nie on najgorszy, lecz to, co niedługo z Chaosu powstanie, gdy oddzieli się światłość od ciemności, wróci i odbuduje wszelki związek, na początek mój z własnym ciałem. Jakiś błąd, Chaos pomylił mnie dziś z kimś innym: to nie moje nadgarstki i łydki unieruchomione, nie w mojej ręce tkwi metalowy cierń, nie nade mną zawisł zimny szklany słój - jestem w szpitalu, tak? Pamiętam, że zabrał mnie z tego pubu i że jechaliśmy - chyba do niego? Tak, do niego do domu, bo mówił, co kupił na kolację; jasne, musieliśmy mieć wypadek. Siedzi przy łóżku i jak zły szeląg znam tę posępną, zadumaną minę i spojrzenie zmartwionych oczu; a jeszcze zaraz coś powie - coś tak poważnego i stroskanego o Milenkę, że Milenka parsknie śmiechem. -Przykro mi, ale nie miałem wyjścia. Tak, pamiętam, już raz mówił, że nie ma wyjścia, po tym jak szarpał się z tym Irishem i prowadził mnie do samochodu; nie miał wyjścia i było mu przykro; powtarzasz się, stary. Spotykają się nasze spojrzenia; Jesus Christ, jak on się postarzał - twarz tatuśka, sylwetka tatuśka, choć przecież ta kretynka niczego mu nie urodziła. Smutny bezdzietny tatuś i tylko głos ten sam i ton jak dawniej nieodmiennie wpadający w uroczyste drżenie, gdy coś puentuje. A właśnie puentuje. -Mileno, jesteś w szpitalu psychiatrycznym. 1987, koniec sierpnia, koło południa, apteka na placu Wilsona; stoję w kolejce po jakąś odżywkę dla Bartka. Przede mną zgarbione starcze plecy. Z trudem stoi oparty na lasce, właściwie powinni go przepuścić, bo choć co drugi w kolejce stary, ten - twarzy nie widzę, lecz wnioskuję z sylwetki - chyba największy matuzalem. Doszedł wreszcie do okienka, podał receptę. Jakiś zagraniczny lek, chyba rzadko kupowany, bo aptekarka długo sprawdza, czy jest i gdzie; w końcu znalazła właściwą półkę, wraca z elegancja-Francja pudełkiem, podlicza na recepcie. Wychodzi jakaś straszna kwota, ale staruszek dzielnie dobywa portfela. - W kasie pan płaci. - Przepraszam, nie dosłyszałem? - W kasie pan płaci! Okienko po drugiej stronie! - Aha, rozumiem, w kasie. Sunie tam z wysiłkiem, a wtedy widzę jego twarz i poznaję - to Jan Orłowski. Podejść? Nie podejść? Nie mam wyboru - załatwiam swój zakup, a on wraca z opłaconą receptą i teraz we dwóch stoimy przy okienku. -Dzień dobry! Chwilę wpatruje się we mnie, w spojrzeniu odbija się wytężony trud pamięci, i nagle - jest ten blask, który wtedy w Konstancinie zaobserwowałem i który przypominał mi grę świateł w oczach Mileny. -Pan Witold, nieprawdaż? Ma kłopot, żeby podać mi rękę, bo pewnie czuje się, tylko oburącz trzymając laskę, kiedy idzie, łatwiej mu utrzymać równowagę, ale strasznie powłóczy nogami; wychodzimy przed aptekę. -A może byśmy tak, panie Witoldzie, wstąpili gdzie na kawę? I pan Witold ma dylemat, bo właściwie nie godzi się z takim wstępować, od dawna domyślałem się, że nie godzi, a od paru lat wiem na pewno. W lutym 1982 Aldona opowiedziała mi o Lasku Wolskim, więc niech pan poda chociaż jeden sensowny powód, dla którego powinienem... Cóż, jest pan stary, chory, nad grobem i pewnie bardzo samotny, ale, umówmy się, to dosyć niepoważny powód. Nie, dziadziuniu, powód jest i wcale nie ten, że lubię cię słuchać, bo chwilami mądrze i ciekawie gadasz, lub że fascynuje mnie twoja - dziś już bardzo wyblakła - demoniczność. Orłowski prawie zupełnie łysy, brzydki, pomarszczony czeka mojej odpowiedzi. Ten jest powód, że należysz do seansu, nie rozumiesz? Nieważne, ja rozumiem i to wystarczy. -Z miłą chęcią, panie Janie; o, tu zaraz jest taki barek. Ręka mu drży, gdy podnosi filiżankę. - Cóż robić, zramolałem, w moim wieku to nie grzech. Bierze ode mnie papierosa. - Po śmierci Swietłany powinienem właściwie sprzedać dom i przenieść się do jakiegoś przyzwoitego przytułku, ale szkoda mi Konstancina, a przede wszystkim biblioteki... Czy wiedziałem o śmierci jego żony? Wydaje mi się, że tak, ale niby od kogo? Nie od Krzyśka, nie od Mileny - więc pewnie stąd, że skoro stara była, to umarła; tak, na pewno stąd. - Ale co pan powie depublkis, ciekawe rzeczy się dzieją, nieprawdaż? W Rosji druga rewolucja i najpewniej koniec epoki genseków. - Tak pan myśli? - Nie myślę, wiem; widzi pan, Związek Sowiecki to był gigantyczny, wspaniały rosyjski blef. Koła rządowe Zachodu uwierzyły w potęgę militarną, inteligencja w ideologię. Wszystkim się zdawało, że gensek ma w ręku jeśli nie pokera, to przynajmniej czwórkę asów, a to, panie Witoldzie, był tylko strit, i kiedy Reagan powiedział: sprawdzam... -Zakrztusił się dymem, z trudem chwilę łapał oddech. - No, ale Zachód potrzebował siedemdziesięciu lat na przejrzenie blefu; ciekawym, jaki nowy blef wymyśli teraz Rosja. Nagle odmłodniał - twarz nabrała wyrazu, oczy się ożywiły, palce głośno, sprężyście stukają w blat stolika, jakby wybijały rytm wojskowego marsza; Nikołaj Aleksandrowicz Romanów, profeiessija - bywszyj car, odśnieżał pałacowy ogród, a potem w Jekaterynburgu rozerwały go bolszewickie kule i przez siedem dziesiątków lat trwał wielki blef, bo, "młody człowieku, w państwowości rosyjskiej zdają się tkwić pierwiastki zła absolutnego". Tak, pamiętam konstancińską rozmowę i ten święty ogień w twoich oczach. Rosja, panie Orłowski, to twój diabeł i teraz bez zastrzeżeń wierzę, że spisałeś z nim kiedyś cyrograf, starczy, że wypowiesz jego imię, i już cudownie ubywa ci lat. Od polityki przeszliśmy do spraw mniejszej wagi - powiedziałem, że mam żonę, dziecko i firmę. To trzecie wzbudziło w nim zainteresowanie; zaczął opowieść o własnych niegdysiejszych przedsięwzięciach - o drukarni, fabryce czegoś tam, spekulacjach giełdowych, zamówieniach rządowych i Żydzie Goldbergu, z którym do spółki stawiał kamienice. - Krzysztof idzie chyba w ślady dziadka; w każdym razie, z tego, co wiem, nieźle sobie poczyna. A biedna Danusia martwiła się, że nie skończył szkół... Tak, panie Witoldzie, smykałkę do zarabiania pieniędzy albo się ma, albo nie, a kto jej nie ma, to choćby najlepsze uniwersytety skończył... Zaraz, ale czy pan w ogóle zna mojego wnuka? - Trochę, właściwie tylko z widzenia. -Nie wiedziałem w tym momencie, czy kłamię. - No, właśnie, coś mi się chyba pomyliło: pan nie z Krzysztofem przyjeżdżał do nas do Konstancina, tylko z Mileną. - Umysł miał jeszcze sprawny, ale niektóre rzeczy już mu się widocznie plątały, a zresztą - zganiłem się - co ja za ważna osoba, żeby moją wizytę musiał zapamiętać i jeszcze precyzyjnie osadzić w okolicznościach... - A widuje się pan z nią nadal? Oj, chyba jednak bardzo mu się niektóre rzeczy plączą. - Pisujemy do siebie, czasem telefonujemy; byłem nawet w zeszłym roku wLondynie. Przeakcentowałem w nadziei, że przywrócę mu pamięć - ale jakoś nie udało nam się spotkać. Teraz on z kolei dziwnie na mnie patrzy i nagle uśmiecha się w sposób, o który bym go nie podejrzewał; zaryzykuję, że ciepło. - Panie Witoldzie, niech pan wyrzuci ten londyński adres i zapisze sobie nowy. - Sięga do kieszeni marynarki po kalendarzyk; nie przypuszczałem, że u starego człowieka może być tak gęsto zapisany adresami, ale widzę na okładce - rok 1971, więc to już poniekąd archiwum. - Wita Stwosza... to na Mokotowie, a telefon? Oj, słabo widzę, niech pan sam rzuci okiem... Rzucam. Na stronie "M" wszystkie kolejne znane i nieznane mi miejsca pobytu Mileny. 43-12- ... - zapisuję na serwetce. -Od dawna jest w Polsce? Staram się nie okazywać poruszenia, ale pokerzysty przecież nie oszukam. -Jakoś tak z końcem wiosny zjechała. Zawahał się, czy ma mówić dalej, i uznał, że nie ma; a potem, pewnie czując, że teraz już trudno mu będzie absorbować moje myśli sobą, grzecznie spojrzał na zegarek i powiedział, że musi wracać.. Odprowadziłem go do taksówki i od tej pory nie widziałem, choć z tego, co wiem, żyje nadal. Jan Orłow-Orłowski-Vinke, człowiek seansu. Szukając działającego automatu, zastanawiałem się, czemu Milena, będąc w Warszawie co najmniej od dwóch miesięcy, nie odezwała się do mnie. Jasne, nie znała numeru, nie tyle mojego, co firmy, bo na Dembowskiego u Ewy nie było telefonu i korzystaliśmy ze słono opłacanej uprzejmości sąsiadki. Ale przecież wystarczyło, żeby zadzwoniła na Narbutta; mama ostatnio jest tam cały czas i - zawahałem się - chybaby mi przekazała wiadomość. Ależ oczywiście, że przekazałaby, przecież korespondencja od Mileny, iżby Ewy nie drażnić, szła właśnie na mamy adres i wszystko bez problemu dostawałem; właśnie, kiedy ostatnio pisała? Z Anglii wróciłem rok temu we wrześniu, na Boże Narodzenie na pewno dostałem od niej kartkę - i czy potem? Nie, na Wielkanoc już nie przysłała, a w maju dzwoniłem kilkakrotnie, ale nikt w tym ich podlondyńskim domu nie odbierał. Wszystko? Nie, nie wszystko. Jeszcze jakoś z początkiem roku rozmawiałem z Michałem i gdy spytałem o nią, choć pewnie nie powinienem, odparł, że żyje; "żyje, to wiem, a szczegóły życia pani Hrabicz-Mościckiej specjalnie mnie nie ciekawią". Właściwie w tym momencie powinienem opowiedzieć o moim czterotygodniowym pobycie w Anglii - niechętnie to zrobię. Niechętnie, bo choć popełniłem w życiu niemało głupstw, ten wyjazd był i pozostaje wśród nich królem: przebyłem szmat drogi, naharowałem się, naponiewierałem się, gówno zarobiłem, ani razu nie spotkałem się z Mileną, straciłem w oczach Ewy - no, ale jak muszę, to opowiem. Był rok 86, czerwoni pofolgowali z paszportami i znów, jak za Edzia, zaczęły się saksy, handelki - winobrania francuskie, szwedzkie jagody, niemieckie lada co - byle za marki - wiedeńskie na Mexico Platz szwindlowanie. Aśka i Cyryl pojechali na tulipany do Holandii, sąsiad z góry na jakąś budowę do Niemiec. W odróżnieniu od nich zarabiałem tyle, że nie musiałem, ale z otwarciem granic poczułem zew i, co tu kryć, to Londyn wołał, miasto Mileny (i na drugim planie - Michała). Zacząłem od niego, zatelefonowałem, by pogadać o zaproszeniu i tych rzeczach, ale grzecznie się wykręcił i wtedy - "Ewa, to ważne, kilkaset funtów piechotą nie chodzi" -tę samą prośbę zawarłem w liście do Lenki. Nie doszedł, bo właśnie zmieniła nazwisko i adres, poinformowała mnie o tym w kartce na Wielkanoc, więc ja znowu za długopis, że życzę szczęścia na nowej drodze życia, ściskam, całuję, a w postscriptum: "gdybyś tak mogła"... Pewnie miał trochę racji Orłowski, mówiąc o Polaczkach. Miesiąc później przyszło od niej zaproszenie, bo jako urzędowo zatwierdzona obywatelka GB miała prawo tam zapraszać, i króciutki list informujący, bym po przylocie zgłosił się w sprawie pracy pod taki a taki adres. -Ewo, to kilkaset funtów, ponad tysiąc papieru... A w do datku zarobię to w czasie, gdy mamy urlop i zawieszamy działalność. Ewa liczyła, że sierpień spędzimy na normalnych, rodzinnych wakacjach - ona, ja, nasz Bartuś; spojrzała na podpis pod zaproszeniem. -Milena Hrabicz-Mościcka; wyszła za mąż? Ale to zabrzmiało jak: "znowu złapała faceta?" Pokiwała głową. -Jezu, masz zaproszenie, robotę, to jedź, pewnie, że jedź. Tak, Ewka, ty wtedy do końca mnie przejrzałaś; i nie było w tobie złości - bo jakże gniewać się na kogoś za to, jaki jest - ale smutek i nazwijmy to po imieniu, odcień pogardy. Nawet korzyści kulturalne z tego wyjazdu - zero; nic nie zwiedziłem, cały czas obijając się po jakichś zapyziałych przedmieściach. Firma męża Mileny załatwiła mi coś zbliżonego do legalnego angażu i zadbała o mieszkanie, więc gnieździłem się kątem u pewnej starej Polki, antypatycznej i tak skąpej, że ledwie wszedłem z walizką, spytała, czy mam własny papier toaletowy. Mieszkałem u niej, spędzając wieczory po ciemku, bo wyłączała prąd (u siebie zresztą też), kłamiąc, że jest awaria. Powtarzam: to był jeden wielki ciąg żenujących, niedorzecznych okoliczności ten mój wyjazd -to babsko, ciemna, brzydko pachnąca klitka, harówka na budowie. Wznosiliśmy mianowicie dom starców - z hołotą, przy której moi monterzy wydawali się hrabiami, jako że ten szef, Irlandczyk, za psi grosz zatrudniał wyłącznie najgorszy element. Ja też taki grosz brałem, a nadto cierpiałem ich docinki, które na szczęście nie zawsze rozumiałem, ale przecież przykro człowiekowi, gdy pcha wyładowane taczki, pot oczy zalewa, a jakieś typy jeszcze z niego szydzą. Soboty i niedziele miałem wolne, cztery weekendy w Londynie, i zawsze już w piątek po pracy dzwoniłem do państwa Mościckich; "nie, mały, nie dam rady się wyrwać, przykro mi". A potem powiedziała, żebym podał numer do budki, z której dzwonię, to wtedy ona zatelefonuje i nie będę się wykosztowywał. Odkładałem słuchawkę i nerwowo czekałem, bo dla Polaka to był cud, że do budek się dzwoni, i nie do końca w cud wierzyłem, ale następował. Z wiszącego aparatu rozbrzmiewał ostry, jakby alarmowy sygnał, a dla mnie to tak, jak gdyby zadzwonił kran w łazience albo szafa. Nie dowierzając, podnosiłem słuchawkę - "no to ja" -i gadaliśmy długo o niczym, właśnie o niczym - o szkłach kontaktowych, nowej muzyce disco, zanieczyszczeniu powietrza, tłoku w metrze. Wykazywała zdumiewającą przemyślność w wynajdowaniu tego rodzaju zastępczych tematów. Tylko co nimi właściwie zastępowała? Czyżbym naprawdę wierzył, że w Londynie będzie jak na Batorego albo w Krakowie; że zostawi męża, mojego oberszefa - by naga wejść ze mną pod koc i kreować seans? A ja cóż? Miałbym skarżyć się na skąpą gospodynię i kolegów z pracy; przecież niewdzięcznie i niestosownie darowanemu koniowi zaglądać w zęby. Jasne, gdybym się poskarżył, być może spowodowałaby zmianę lokum albo nawet poprawę pracy i płacy, ale byłoby to coś tak żenującego, że nawet wolałem sobie nie wyobrażać Witka mówiącego podobne rzeczy, a więc - szkła kontaktowe, nowe hity, tłok w metrze. I oczywiście nigdy nie zaproponowała, bym ich odwiedził. Byłem natomiast raz u Michała i Kajki; też mieszkali w takim miejscu, o którym milczą przewodniki po Londynie. Pamiętam, że ta wizyta idealnie wpisała się w klimat całego mojego pobytu. Owszem, nawet niebrzydko mieszkali: dwa pokoje w nowym, kilkupiętrowym domu, który Polakowi kojarzył się z dzielnicą rządową, ale tu miał niewiele wspólnego nawet z middle class. Mieszkali - powiedziałbym - smutno i gnuśnie, a wyglądali tak, jakby któreś cierpiało na nieuleczalną, przewlekłą chorobę. Byli też dziwnie nie-ufnii - sądzę - do końca podejrzewali, że czegoś od nich chcę: - pracy, dachu nad głową, pożyczki, i że zaraz z tym wyskoczę, a oni oczywiście mi odmówią, identycznie jak nie poczęstowali kolacją, czekając z nią najwyraźniej, aż wyjdę. Jedliśmy coś w rodzaju sucharków, O'Brien poczęstował mnie szklaneczką whisky i zaraz schował butelkę; mało tego - ta rozmowa też w gruncie rzeczy była o niczym: o jego pracy komputerowca w jakiejś firmie, o szachach, w które tutaj też czasami grywa, o polityce. - Polska po zmianie sowieckiego kierownictwa ma szansę na status Finlandii - wieścił, a przeczytał to pewnie u Kisiela. Zauważyłem, że książek polskich a politycznych u nich sporo; miewał też kontakty z emigracją i strukturami rządu londyńskiego, ale - jak to on zwykle - sarkał na nich. Ożywił się prawdziwie tylko na chwilę, gdy wspomniałem o Milenie. - Widziałeś się z nią? - To pewnie ona przysłała zaproszenie Witkowi - powiedziała Kajka takim tonem, jakby demaskowała jakiś wstydliwy mój występek. Ledwie pamiętałem tę Kajkę z Warszawy; kiedyś była raczej ładna, po latach roztyła się i zbrzydła; na ulicy bym nie poznał. - Jeśli będziesz się spotykał z Polakami... - Miał, jak sądzę, na myśli zasiedziałą emigrację. - ...raczej nie chwal się znajomością z panią Hrabicz. Nie spytałem czemu, ale sam chętnie wyjaśnił, że pani Hrabicz nie cieszy się w środowisku emigracyjnym dobrą opinią; "wiesz, pewne okoliczności towarzyszące jej zamąż-pójściu i nie tylko..." -Zostawmy, Michasiu, nieobecnych - przerwała Kajka, ale nie tak, jakby ujmowała się za dawną przyjaciółką, "jak chcecie, chłopy, o Milence gadać, idźcie do pubu", usłyszałem w głosie Kajki O'Brien. Wszystko. Cztery tygodnie pracy, cztery telefoniczne rozmowy w tej budce, jedna - jak wyżej - wizyta u O'Brienów, po odjęciu kosztów trzysta funtów zarobku; cały bilans. - Widziałeś się z dawną miłością? - spytała Ewa. - Nie. Z czystym sumieniem mogłem wręczyć żonie dżinsy, a Bartkowi model rolls-royce'a. -Ech, co ja mam z tymi chłopami - westchnęła nagle. - Jeden pijok, drugi hula-hop! I przy słowie "hula-hop" wykonała charakterystyczny gest - kółko palcem w okolicach płatów czołowych. Ja to, panie doktorze, nazwałem "seansem", a moja żona "hula-hop". - No więc łażę, Kuba, po tym Żoliborzu, wszystkie automaty rozpieprzone, w końcu wsiadłem w taryfę i jadę na Narbutta; mamy nie ma, otwiera mi ten reżyserek. -Co cię, Witku, sprowadza? On zawsze tak pyta, jak gdyby chciał podkreślić, że to już jego dom, nie mój. -Chciałbym skorzystać z telefonu. Patrzy na mnie nieżyczliwie, że się pod nieobecność matki szarogęszę. Posłuchaj, facet, ja tu dwadzieścia parę lat przemieszkałem i gdyby na Mokotowie zachciało mi się srać, też bym tu przyszedł, rozumiesz? A teraz odsuń się, bo idę dzwonić! I nie podsłuchiwać mi tu! - Jasne, wiesz, gdzie jest aparat. - Oczywiście, dzięki, Maćku, i przepraszam za kłopot. Zwykle odkładam po siedmiu sygnałach, ale znowu jest tak jak wtedy w pokoju NZS-u, gdy powiedziałeś mi o jej przyjeździe. Wtedy dopiero za osiemnastym sygnałem, a teraz już za dziesiątym odbiera. Kto? Facet! - Czy mogę rozmawiać z panią Hrabicz? - Zaraz zobaczę, czy jest. To willa, polazł gdzieś, kroki się oddaliły, minuta ciszy i tylko jakaś muzyczka w dalekim tle - i szur-szur-szur -wracają kroki. - Niestety, nie ma. - Przepraszam, a nie orientuje się pan, kiedy wróci? - Myślę, że niedługo, zostawiła psa. Ulga, więc to jakiś gospodarz czy ktoś w tym rodzaju; ktoś, czyim psem nie jest pies Mileny, więc mam nadzieję, że i reszta nie jego. Zabawne, Lenka ma psa! Maćku, co to znaczy niedługo? Nie spytałem pana D.; po prostu usiadłem i ku jego zgorszeniu czekałem; po godzinie przyszła mama, pogadaliśmy, za trzy godziny zadzwoniłem znowu. -Stary, przepraszam, ale okropnie rozwlekle to opowiadasz. Kuba sięga po nową butelkę piwa, pyk - zręcznie kluczem zerwał kapsel, który poturlał się pod stół; ale niech sobie leży, bo i tak bajzel w tym mieszkaniu u Witka, nie u Witka. -Milena Hrabicz-Mościcka, słucham - i w tle narastający szczek - Czikita, to nie do ciebie. Kto mówi? Przepraszam, przez tego psa nic nie słyszę... O rany, Witek! Jak fajnie, właśnie się zbierałam do ciebie zadzwonić; skąd miałeś mój numer? Stary, streszczaj się, wiem mniej więcej, co gada się w takich sytuacjach - mówi wzrok Kuby znad butelki. No więc - jak w Londynie - kupa nieważnych spraw, chyba przez dziesięć minut same takie tam, wreszcie zebrałem się w sobie i przerwałem kwestię o dentyście. - Lenka, chciałbym się z tobą spotkać. Nie, inaczej: czy możliwe jest jakoś się spotkać? - Jasne! Miałem wrażenie, że rozmawiam z kimś innym. Cztery londyńskie rozmowy zatrute ledwie grzecznością zmiękczonym "nie" i - nagle - "jasne"; to tak, jakbym od zatwardziałego komucha posłyszał raptem, że jasne, "Solidarność" jest super! Tak. Kuba, jak zwykle nie brałem pod uwagę okoliczności. - Posłuchaj, codziennie rano, no, może nie bardzo rano, wyprowadzam moje bydlątko do takiego parku przy Puławskiej; wiesz, jak ten pałacyk Dunikowskiego. - Królikarnia? - Królikarnia-psiarnia, wiesz, jaki jest uciążliwy kontakt z właścicielami psów? To co, jutro o dwunastej przy Dunikowskim? Miałem jutro o dwunastej jechać z Ewą do zakładów ,,Era" we Włochach, podpisać umowę na kompleksowy remont stolarki okiennej. To ma być robota za kilka milionów, ale Ewka, baba na cztery nogi kuta. poradzi sobie beze mnie. - Jasne, Lenka. O dwunastej. - Chyba pierwszy raz, tak, na pewno pierwszy raz, widzę Lenkę w mini; naszą epokę ominęła ta moda, teraz mam prawie trzydziestkę i naprzeciw mnie idzie kobieta, o której wiem, że też ma prawie trzydziestkę, ale, Kuba, to nie kobieta, to nadal dziewczyna. Rysy, sylwetka zatrzymane w czasie i tylko, nie śmiej się, nogi nowe. Wiedziałem, stary, że jest zgrabna, ale... - Dobra, stop, nie podniecaj się! Obaj wiemy, że to fantastyczna laska, a jak cię znam, to jeszcze musiało ci schlebiać, że idziesz z taką, do której wszyscy faceci się ślinią. Kuba podejrzewa, że mimo kilkunastu pań po drodze, nadal noszę w sobie kompleksy z ogólniaka i leczę je Mileną; rację ma w tym sensie, że rzeczywiście mi schlebiało. -Poznajcie się: mój pies, mój... Zawahała się, spojrzała na Czikitę. - Nie wiem, piesku, kto. Żonaty, dzieciaty; może już wcale nie mój. Czikita to pięciomiesięczny wilczarz irlandzki, szczenię jak pół cielaka; toczy się przed nami na grubych, jeszcze niewprawnych łapach i jakby skrępowana własnymi rozmiarami. Schodzimy w dół - ku jeziorkom, długim jak kanał. Milena wsuwa mi rękę pod ramię, biodro przy biodrze... Uśmiech Kuby. Nad wodą oparła mi jeszcze głowę na ramieniu; ale tak, jakby nagle rozbolała ją skroń i chciała do czegoś przyłożyć; ból minął, odjęła głowę i niedługo potem resztę bliskości, gdy sięgnęła do torebki po papierosy; poczęstowała, zapaliliśmy. -Wiesz, że jestem wdową. Domyślałem się, że coś nie tak z jej małżeństwem, skoro wróciła, ale nie dopytywałem, w przekonaniu, że powtarza się historia z Chorążym. -Umarł? Nie znam innego sposobu uczynienia kobiety wdową, ale zdziwiłem się, że ktoś już w półtora roku po ślubie... -To był, Witku, starszy człowiek, bardzo schorowany. - Miało być na smutno, ale wyłapała moje spojrzenie i w oczach zamigotały ogniki-diabliki. - No co? Wyszłam za mąż za starszego pana. - Czy ja coś mówię? - bąknąłem. Teraz już bez żenady się uśmiechnęła. - No, mam nadzieję! - I po chwili: - A tak, było zgorszenie, oburzenie; wiesz, jak się nasz przyjaciel oburzał i gorszył? O mało nie pękł. - Znikł uśmiech. - Dziwna rzecz taki związek, właściwie tylko przyjacielski, trochę jakby z ojcem. On zresztą znał mojego ojca, poznali się, kiedy był w Anglii; bo wiesz, że mój ojciec długi czas mieszkał w Anglii? - Ściśle: w Szkocji. - Patrz, a ja dowiedziałam się dopiero od Jaremy; Wrońska wcześniej coś wspominała, ale nie dotarło do mnie, że to było tyle lat. Milczymy, rzuca Czikicie patyki. - A jak twoje małżeństwo? Pokazałem fotografię Ewy i Bartka; zrobiła minkę wyrażającą uznanie. -Seksy, chyba trochę starsza od ciebie? A to - wasza robota? Sporo mniejsze od mojego, racja, to twoja druga żona. - Pies przynosi w zębach patyk, domaga się, by mu zabierać. - Prezent od Maksa, wiesz? Nie bardzo zrozumiałem. - Ten patyk? - Czikita. Maks kupił mamie pieska; był z ojcem w Polsce w te wakacje. Wyszarpnęła z warczącego pyska patyk i odrzuciła daleko, jak przykre myśli. A potem znowu nieważne tematy: o mojej firmie, o studium scenariuszowym, do którego od roku uczęszczamy we troje - z Aśką i Cyrylem. - z Joanną moglibyśmy się kiedyś spotkać. - Zupełnie chyba bezwiednie zrobiła z nas parę. - A ten jej facet jakiś sensowny? - Taki... śmieszny. Bo jak tu krótko o Preissie. Wyłapałem w jej spojrzeniu drwinę. Jasne, jak mogę lubić Preissa, skoro on i Aśka... Ale nie, Lenka, nie masz racji, minęło tyle lat i już się przyzwyczaiłem; nawet go lubię - czy na pewno? Kończymy nasz spacer po trzynastej, gdy Ewa pewnie finalizuje tę umowę. Może źle, że tam nie byłem, w kwestiach prawnych jestem przecież bieglejszy, lepiej potrafię się wysłowić. - A twoje pierwsze małżeństwo chyba nie trwało długo? - Tak, Lenka, i rozpadło się. - Po cholerę jej to mówię? - Tego dnia, kiedy wróciłem z Krakowa; dosłownie, wysiadłem z twojego samochodu, pojechałem do domu i koniec. Nie zareagowała. Jakbym wymienił zupełnie obojętne, niezwiązane z nią okoliczności: wróciłem ze sklepu, padał deszcz, rozwiodłem się; może po prostu, choć sama zaczęła, nie chciała rozwijać tematu rozwodów? Doszliśmy do Puławskiej; Czikita poznaje swój samochód i podbiega do czerwonego daihatsu. -Widzisz, co mi braciszek kupił; chyba na złość. - Tłumaczy, że to zabawka, która nie nadaje się do prawdziwej jazdy, takiej jak ona lubi. To nie samochód, to japoński gadżet bez duszy. - Ale trudno: Krzyś zarządza całym spadkiem po Jaremie, a tam - długi, mętlik w księgowości, nie jasne, co aktywa, co pasywa, i dlatego szczypie się z forsą; daihatsu to dla Mileny tak, jakby brat kupił jej rower. Na pożegnanie objęła mnie i pocałowała - nie w same usta, ale blisko. - Pa, mały. I pamiętaj o mnie. - Uśmiech aktorki przy sto siedemdziesiątym autografie i, Kuba, czy ty wiesz, jak to autko ożyło. Faktycznie, taki gadżecik, ale samochody są jak konie i zupełnie różnie prezentują się w zależności od jeźdźca. Kuba, to jest artyzm, jak ona rusza - pewność, szybkość, oszczędność manewru i zdecydowanie niemające nic wspólnego z brawurą. Włączyła się w ruch na Puławskiej. Daihatsu prowadzone przez Milenę to perełka, zwinnie tocząca się między wieprzami innych aut. - I na drugi dzień zadzwoniłeś znowu, tak? - Nie, Kuba. Nie obrażaj mnie. Trzymałem się cały miesiąc i to wcale nie było tak, jak pewnie uważa Ewa, że chciałem odejść od nich i marzyłem o zmianie w życiu; przeciwnie, stary, to był lęk i głębokie poczucie winy. Dziwne dla tego, że wybiegające w przyszłość, wobec której byłem bez silny i wiedziałem, że to ostatnie dni, a Bartek, mój synek, on tego nie wiedział. Podchodził do mnie z książeczką o takim panu, od którego uciekły buty, gdyż nie dbał o nie, i śmiał się, pokazując obrazek bosego faceta, goniącego za obuwiem. Podchodził do mnie z ufną, naturalną wiarą w porządek, który wyznaczył mi rolę taty. Tak, Kuba, na seans, jeśli już, mogą pozwolić sobie ludzie samotni, na własny rachunek i odpowiedzialność. Spojrzenie Kuby mówi, że powinno się mnie obwozić z pogadankami, tak jak po amerykańskich szkołach obwozi się chorych na AIDS, iżby własnym przykładem odstraszali młodzież od narkotyków i porubstwa. - A jednocześnie popisywałem się przed Ewką: widzisz, jak mnie niesprawiedliwie osądzałaś; mnie, odpowiedzialnego męża i ojca, który choć doskonale wie, że pani H. jest w Warszawie, w tej samej dzielnicy, żyje tak, jakby nie robiło to na nim wrażenia. Zresztą, rzeczywiście nie robi wrażenia, mimo że nawet raz się z nią spotkał i pewnie spotka kiedyś jeszcze, tak samo jak z Aśką, Preissem, Kubą. Popisywałem się i pyszniłem przed Ewą i sobą, a chwilami zaczynałem sam w to wierzyć; podobnie jak alkoholik wierzy często, że może pić w sposób kontrolowany; wczoraj kieliszek, za kilka miesięcy drugi, jeśli trafi się okazja, wszystko; tak, Ewuniu, zrównoważony, odpowiedzialny facet, nie żadne hula-hop. Zadzwoniła o ósmej, gdy zaczynałem dyżur przy firmowym telefonie. Właśnie cisnąłem słuchawką durniowi, który o coś się pieklił, i myślałem, że to znowu on nie daje za wygraną. Gdy z najwyższą irytacją rzuciłem: "słucham, zakład", w odpowiedzi usłyszałem głos Lenki. Tak, stary, dałem jej ten numer, ponieważ człowiek zrównoważony i odpowiedzialny nie musi stwarzać sobie niedorzecznych zabezpieczeń, a wiesz, czego chciała? Ech, Kubuś, ty też masz niezłe hula-hop albo do ciebie rzeczywiście kobiety dzwonią w tej sprawie. Nie zgadłbyś: chciała, żebym zaopiekował się przez kilka godzin Czikitą, jej psem. - Ewka, muszę pojechać do Mileny, bo jej pies ma skaleczoną łapę i chodzi o to, żeby nie rozgryzł na niej szwów, a ona musi być w Łodzi, więc prosiła, żebym... Spojrzała na mnie tak jak dotąd żadna kobieta, ale nie mam się czym chwalić. -A co ty, weteryniarz jesteś? Byłem bliski, by ją poprawić; pierwszy raz w życiu. - Zrozum, koleżanka prosi mnie o przysługę, więc z jakiej racji mam odmawiać? Spojrzała na zegarek i uznała, że nie ma czasu się kłócić - plan dnia napięty, ja też w ten plan jestem wpisany. O szesnastej mam odebrać żaluzje od producenta. - Długo ci z tym zejdzie? - Nie wiem; do Łomianek powinienem się wyrobić. Ten producent miał warsztat w Łomiankach. - Postaraj się, bo ja się nie rozdwoję; w razie co zadzwoń. - Albo ty zadzwoń. Chciałem jej dać numer telefonu Mileny, że niby taka stuprocentowa normalność sytuacji, ale Ewa nawet nie spojrzała na kartkę. -Ja tam na pewno nie będę dzwonić. Milena czekała na mnie już w płaszczu, gotowa do drogi; piętrowa willa z niewielkim ogródkiem; na górze, na tarasie suszy się bielizna całej rodziny, więc jej pewnie jest dół. - Tak, wynajmuję cały dół, z osobnym wejściem - na przycisku dzwonka do niej folia z nadrukiem "Milena Hrabicz-Mościcka/Hrabicz - International Office". - W lodówce są sandwicze, jakbyś się nudził, u mnie w sypialni masz wideo; dzięki, Witku, i przepraszam, ale do sądu jej przecież nie zabiorę. W łódzkim sądzie rejestrują dzisiaj spółkę, w której jest udziałowcem, a wczoraj Czikita wlazła na jakieś szkło i ma założone szwy. - Rozprawa o dwunastej, potrwa pewnie godzinę, więc o piętnastej jestem. Delikatny, przyjacielski buziak, daihatsu rusza i - zostaję sam na sam ze szczenięciem jak pół cielaka. Studiuję nowy entourage. Tu trwać będzie teraz seans, a ściśle, już trwa. Czikita, pokaż panu dom, tak, piesku, chodzimy razem, cały czas razem - ty wiesz, że niczego nie ukradnę, ja wiem, że nie zabierzesz się do szwów. Przedpokój w sosnowej boazerii łączonej na obce, ciemne pióro, estetyczna tandeta, ale pewnie tak tu już było, nim wynajęła, i tylko lakier nowy; dalej - wielki, pusty pokój główny, raczej przyszłe niż obecne Hrabicz - International Office. Biurko, dwa regały, kilka krzeseł, patrzę na nalepkę na oparciu -madę in Italy, włoskie meble biurowe, których znaczna część jeszcze w kartonach. Drzwi grubo tapicerowane (ja bym lepiej naciągnął skaj, czemu mnie nie najęła?), zamknięte, i za nimi pewnie komputery, faksy, kserokopiarki. Korytarzyk (Czikita, bo zwiążę ci pysk!) i dyskretne przejście do części mieszkalnej. Łazienka - chyba jestem gdzieś w Las Vegas. Kibel - ani chybi Miami. Kuchnia, a właściwie pokój jadalny z kuchnią - ja wiem? Piekiełko w jakimś klubie. Te ćwoki na górze, co oflagowały taras gaciami, złapały pana Boga za nogi: przecież to wszystko, ten wystrój, niezależnie od dalszych losów najmu - zostanie. I Malinowska udusi się z zazdrości; jeszcze dwa - drzwi w drzwi - pokoje. Nie, tu nie starczyło inwencji, bo nie przypuszczam, że środków: tylko wytapetowali w delikatny wzór na kremowo, matowym lakierem pociągnęli posadzkę, żaluzje w oknie założyli (nie widziałem takich żaluzji, nie wiem nawet, jak je montować - zmienia się Polska, nowe idzie). Otwieram drzwi naprzeciwko - sypialnia Lenki: kanapa skórzana, czarny wysoki stolik, dwa w komplecie z kanapą fotele, czarne; przeszklone dwa regały, wiszące półki pełne płyt kompaktowych i wideokaset, na biurku PC, na podłodze mały sony z odtwarzaczem, na parapecie - sony miniwieża, na śnieżnobiałych ścianach trzy gustowne obrazki kolorystów. Pachnie pieniędzmi, innym światem, a bez przenośni -drewnem sandałowym. Chyba jakiś środek zapachowy, bo nic tu z drewna sandałowego nie widzę; da Bóg, za pięć-dziesięć lat nikogo w Warszawie nie poruszy taki pokój, ale dziś, A.D. 1987, porusza, oj, jak porusza; widzisz, piesku, w jakim smutnym kraju żyjesz. A potem podchodzę do skórzanej kanapy i patrzę, patrzę, jakbym liczył kwadraty, w które szyta. - Milena Hrabicz, Lenka - szepczę niczym zaklęcie. Nastrój pryska, bo Czikita wskoczyła na kanapę i uważam za stosowne ją spędzić. Zjadłem, jak je nazwała, sandwicze, usiadłem w skórzanym fotelu, Czikita przy moich nogach podgryza frędzle - frędzli też pewnie nie wolno, ale jestem od pilnowania szwów. Oglądam, wstyd przyznać, Emmanuelle2, bo niedawno ktoś przyniósł mi do domu jedynkę, więc ciekawym, kto jeszcze ją przerżnie. Doszedłem zaledwie do sceny z Filipinkami, gdy Czikita nagle zaczęła szczekać i ja, który nigdy nie miałem własnego psa, nie od razu pojąłem prosty przekaz, że chce na dwór - istotnie, zbliżała się pora, gdy Lenka chadza z nią - "nie tak bardzo rano" - koło Dunikowskiego, więc może ja też przespaceruję się do Dunikowskiego? Nie, nie mam kluczy, a nie zostawię domu otwartego, więc tylko wypuszczam do ogrodu. Tylko tyle i aż tyle, bo z chwilą przekroczenia progu to był inny pies, wolny, a przynajmniej zwolniony z wszelkiego posłuszeństwa; mogłem gardło zedrzeć i nogi pogubić, a i tak uciekała, zamiast przyjść - oddalała się na bezpieczną odległość i, jakby drwiąc z mojej bezsilności, demonstracyjnie szarpała zębami bandaż. - A żryj! A zrób se zakażenie! A zdechnij! Świadom, jak komiczna jest moja wściekłość, co przecież nie polepsza nastroju, zostawiłem Czikitę w ogrodzie, ale okazało się, że to właśnie był sposób, bo za kwadrans usłyszałem skrobanie do drzwi. Otworzyłem, a ona, skulona i skruszona, na progu pokazywała mi krwawiącą łapę i skamląc wzywała mojej pomocy. - A co ja "weteryniarz"? Spojrzałem na zegarek - trzynasta; Ewa już pewnie pojechała do "Ery" popędzać naszych pracowników, Bartuś z Lidką, naszą babysitterką, studentką rusycystyki - wszyscy na swoich miejscach, krótko mówiąc. I tylko tatuś zajmuje się czymś bardzo dziwnym. Widzisz, synku, piesek był niegrzeczny i przez to narobił sobie biedy. Właściwie można by kupić Bartkowi psa - myśleliśmy z Ewą o tym - jak oczywiście będzie trochę starszy; Ewa lubi zwierzęta, ma do nich taki plebejski rzeczowy stosunek, ale lubi. Opowiem Ewie i Bartkowi o Czikicie - próbuję godzić wodę z ogniem - opowiem, bo to zabawne i sympatyczne... Czyś ty się z chuja urwał? Dla kogo sympatyczne i zabawne? Dla tego zwierzaka, który piszczy z bólu? Czikita, bydlątko ty moje, pewnie nie wiesz, że ludzie są głupsi i mądrzejsi, a ty miałaś pecha trafić na kompletnego głuptaka - tu źle i tam niedobrze, w domu napsułem i Milenie na-psułem; czekaj, przestań skamleć, bo myśli nie mogę zebrać! Nie znam żadnego psiego doktora, mgliście wiem, że leczą was gdzieś na Grochowskiej, ale jak ja teraz z tobą na Grochowską? Zaraz, informacja telefoniczna - tam powinni wiedzieć. Przyszła dziewuszka z jakiejś przychodni weterynaryjnej, sprawnie zszyła, założyła opatrunek, wzięła dwa tysiące i siedemset za lekarstwa. 16.15 - dzwonię do Ewy, że nie zdążę do Łomianek, ale nikt nie odbiera. Rozdwoiła się, pojechała sama; właścicielki mieszkania i aparatu też nie ma, bo jak zwykle polazła na ploty - szkoda, bo przekazałbym przez nią chociaż babysitterce, co i jak. Widzisz, Bartuś, tatuś opiekuje się chorym pieskiem, któremu pani doktor zszyła łapę, a kiedy będziesz większy - też będziesz miał pieska, chcesz? A może takiego samego jak ten, bo fajny, prawda? Wilczarz irlandzki, a ma na imię Czikita; wiesz, Czikitę synek kupił swojej mamusi, kiedy spotkali się po kilku latach. Nie rozumiesz, Bartuś, jak można przez kilka lat nie widzieć własnej mamy? No cóż, ty masz inną mamę niż ten chłopczyk, więc nie musisz się martwić - o mamę, oczywiście, bo z tatą różnie może być, to zresztą nie przypadek, że taki tata jak twój lubi mamę Maksa; czy bardziej niż twoją? Nie, Bartku, nie bardziej, tylko i n a c z e j - ale w tym słowie chyba jeszcze więcej biedy. 18.00 - telefon sąsiadki nadal nie odpowiada, byłem z Czikitą w ogrodzie, nie gryzła szwów, zwierzęta uczą się na błędach. 18.30 - Witku, przepraszam, daruj życie, ale przeciągnęło się w tym sądzie i w ogóle... posłuchaj, dosłownie w tym momencie startuję, więc mierz mi czas, okay? - określiła moment, stąd wiem, że 18.30. Była o 19.52 według jej szwajcarskiego, kwarcowego. Milena nie uznaje japońskich gadżetów także na ręku. Daihatsu jednak się spisał - od Rawy non stop stopięćdziesiątką; w ten sposób uzyskała czas, z którego jak dziecko jest dumna. Upycha jakieś dokumenty po szufladach, potem przechodzimy do jadalni; pomału, pomału opada strzałka szybkościomierza. -Cały dzień dla mnie poświęciłeś; naprawdę, głupio mi. Mnie też głupio, opowiadam, co się stało. - Wstrętna suko! Jak mogłaś mu taki numer? Mam oddać hyclom? Czikita jest najwyraźniej uwarunkowana na te słowa, bo kuli się i chowa do kąta. -Ile zapłaciłeś? Otwiera torebkę. - Daj spokój, Lenka. W końcu moja wina. - Jaka twoja? - nie zdzierżył Kuba. - Serio, nie wziąłeś od niej forsy?! 21.00 - dzień i tak już zawodowo stracony, na nic się Ewie dziś nie przydam, więc zjadłem u Mileny kolację, a potem z kawą przeszliśmy do jej pokoju. Wzięła prysznic i przebrała się w coś takiego, co Krzyś Hrabicz nazwał kiecką eksponującą wszystkie gibkości ciałka. 21.40 - pogadam z nią jeszcze chwilę i zamówię taksówkę na Ursynów. - Sorry, że cię nie częstuję żadnymi procentami, ale jakoś zapomniało mi się kupić. "Co byś najchętniej robił w życiu, synku? Pił wódkę z Mileną!" - To akurat nie problem: są nocne sklepy, poza tym plac Zbawiciela funkcjonuje jak za dawnych dobrych czasów. Coś się stało. Spojrzała na mnie. Kuba, nieprawdę powiedziałem, ona zmieniła się z wiekiem. W liceum po prostu była ładna, bardzo ładna, a teraz to wysublimowało się w coś piętro wyżej, rozumiesz? Jest w tej samej strefie, co jej matka. Kiedy też miała trzydzieści lat i przyjechała do Warszawy, mówiono: Danka Hrabicz, piękna kobieta - i to prawda, bo u Wrońskich widziałem fotografię. - Taka Mona Liza? - pyta Kuba. - A skąd! To już bardziej Rafael, choć też tylko pozorne podobieństwo, bo inna w rysach dusza, inaczej objawiona, nie ta muzyka rysów. Aśka porównywała kiedyś jej fotografię do portretu Donii Jeronimy i to jest chyba dobre przybliżenie. - Rozumiem, że chodzi o tak zwaną estetyczną głębię? - Właśnie! O coś, co w ogóle uprawnia do takich porównań. A Lenka, cóż? Ty mówisz: fantastyczna laska, i to prawda, bo to była po prostu panienka z rozkładówki "Playboya", skąd, jak wiesz, daleka droga do płócien mistrzów. Ale wtedy na Wita Stwosza - pewnie nie pierwszy raz, ale pierwszy raz w sposób wyraźny - zobaczyłem, że potrafi być także piękna, choć oczywiście odmiennie niż matka, i innych, z innej epoki należałoby przywołać malarzy. Madame Samary? Jest podobieństwo, ale to za łagodna twarz. Może bardziej Degas? Pierwsze skojarzenie podsunęło naturalnie tancerkę, lecz tuż za nią, jak widmo, zjawiła się kobieta nad kieliszkiem absyntu. Spojrzała na mnie. -Ale ja nie funkcjonuję już jak za dawnych dobrych czasów; nie, Witku, odpuśćmy sobie. 22.40 - skoro i tak mam wracać taksówką, to nie muszę się spieszyć i spokojnie mogę jeszcze jedną kawę i obejrzeć zdjęcia. -Co to, Lenka, safari? Byłaś na safari? Mała, ty wszędzie byłaś! W tej drugiej kopercie są pewnie zdjęcia z bieguna, znad Amazonki i z Księżyca; Milena i sawanna, Milena i tubylcy, teleobiektywem złowione strusie, antylopy, żyrafy - zebry? Nie zebr nie ma. I znów. Milena na tubylczej ulicy, w tubylczym mieście, na tubylczym targu, Milena przed europejskim hotelem; Milena w basenie dla białych bwana; mała Amerykanka w blue jeans szortach i śmiesznym kapeluszu na pięćdziesiąt stopni w cieniu; Milena na tle baobabu (we włosach słoneczne okulary). Pani Hrabicz-Mościcka, długonoga boginka interioru. A obok na wpół prześwietlony w złowrogim proroctwie celuloidu - duch; stary człowiek, który za trzy tygodnie umrze. Tego lata mieli jechać na Daleki Wschód. 23.20 - dzwonię do radio-taxi, ale jak długo można wytrwać ze słuchawką przy uchu, ile razy usłyszeć, że mam czekać? Siedzę w fotelu, jakby przewód aparatu mnie oplatał, Milena robi mniej więcej to samo co wszyscy, gdy w ich obecności ktoś rozmawia przez telefon, coś przekłada z miejsca na miejsce, poprawia na półce, uchyla okno, ściera kurz z głośnika; ja próbuję zamówić taksówkę, a Milena po prostu - jest. Te wszystkie bez znaczenia działania (tak, Kuba, skądinąd również eksponujące gibkość) sumują się przecież w jej czynność nadrzędną, a więc istnienie i obecność. Jest tak, jakbym nagle mową serca i krwi powtórzył kartezjańską myśl, bo przecież (to troszkę bluźniercze, Kuba, ale ty chyba nie jesteś religijny) atrybutem najwyższej doskonałości tej dziewczyny jest, że istnieje, i to konkretnie - o 23.21 w tym pokoju, a więc to absurd, że wysłuchuję po raz czterdziesty "proszę czekać", bo nie chcę czekać - chcę korzystać z istnienia Mileny! Odłożyłem słuchawkę, podszedłem, wyjąłem z jej dłoni "Burdę", którą kartkowała i - to wcale nie było jak z wyobrażeń o kobiecym przyzwoleniu - "rozchyliła usta, a ich wargi..."; przeciwnie, uniknęła pocałunku, przytulając twarz do mojej piersi, a ja pieściłem jej kark, plecy, pośladki. I trwał mój monolog, bo dłonie Mileny nie odpowiadały, ciało było głuche i nieme. -Gumowa lalka? Kuba kontent, że wreszcie mówię o czymś ciekawym. - Chciałem ładniej powiedzieć, ale masz rację: guma, ani przyzwolenia, ani sprzeciwu. A we mnie naprzemiennie, sinusoidą, pożądanie i wrażenie niedorzeczności, pragnę cię i głupio mi. Właśnie po spłynięciu z góry osuwałem się w depresję i już chciałem przerwać, odjąć ręce i tylko szukałem dobrych słów dla rozładowania sytuacji, gdy nagle opuszkami palców dotknęła mojego policzka. - Poczekaj, zmienię muzykę - szepnęła, a do mnie do tarło, że z radia od dłuższego czasu lecą same kawałki w stylu Chałupy welcome to. - Cudne jest, Kuba, to stonowane rozbawienie w jej oczach: rzeczywiście, nie sposób kochać się przy czymś takim. - I co czułeś, jak ci się spełniło po tylu latach? Ostatni raz kochałem się z Lenką w marcu 1976, a więc, Kuba, jestem z nią znów po jedenastu latach i sześciu miesiącach, lecz nie przedstawiam mu tych wyliczeń. Milczę, jestem już zmęczony pozycją siedzącą, sedenteryjną - jak mawia Preiss - najchętniej wróciłbym na mój dywan. - Nie musisz mówić, przepraszam w ogóle, że zapytałem, ale byłem ciekaw, bo, wiesz, to twoje czekanie jest mi tak obce... - Przestań, Kuba, jak już rozmawiamy, to o wszystkim. - Sprawdzam, czy kręci się taśma w dyktafonie. - Widzisz, to było tak, jakbym po jedenastu latach wrócił do własnego kraju i znowu mówił w ojczystym języku; mam rozwijać czy zrozumiałeś? - I nic się nie zmieniło? Rzeczywiście była w łóżku taka sama? - Dlaczego ty wszystko tak dosłownie?... Przecież to nie tak, że ona robi coś szczególnego albo jakoś szczególnie, choć oczywiście ma niepowtarzalny styl, kiedyś ci więcej powiem; i też nie chodzi o zgranie, bo lepiej zgrany jestem z Ewą, z którą kochałem się dziesięć razy częściej... - No, to Ewa powinna być twoją ojczyzną. - Kuba uśmiecha się z politowaniem nad metaforą. - Kuba! Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć? Chodzi o stopień rzeczywistości: prawdziwie rzeczywisty jest dla mnie tylko seans, a to, co poza nim... Tak, również istnieje, tyle że nie pozwala doznać, bo o doznaniach mówię - także seksualnych - wrażenia pełnej prawdy. Zrozum - jeżeli ona pieści, całuje moje ciało, to ono jest prawdziwe, jak gdyby je stwarzała. Inaczej: tylko przez Milenę udowadniam sobie rzeczywiste istnienie mego ciała i w ogóle wszystkiego. Kuba, ja po prostu nie ufam, nigdy nie ufałem sobie, swoim myślom, wiedzy, poznaniu. I dlatego pewnie wszedłem w seans, to znaczy świat Mileny, który jest, bywa różny, często odpychający, ale to właśnie moja ojczyzna. Kuba przeciera okulary; jak większość krótkowidzów, którzy od dzieciństwa noszą szkła, ma brzydkie oczy; ale poczciwe są te brzydkie oczy Kuby. - Stary, czy ty ją kochasz? - Już ci to kiedyś mówiłem: ciekawość jest silniejsza od miłości. - Czyli jak wyłączyła ten kawałek i nastawiła... co? Coś wolnego, słodkiego, z klimacikiem... - Nie, chyba po prostu Gershwina, tak, na pewno... - No więc, kiedy nastawiła Gershwina, zdjęła to, co eksponowało gibkość i, niby jedna wielka gibkość, wsunęła się w twoje ramiona, to co? Dalej czułeś tylko ciekawość? - Kuba, powtarzam: całowała moje ciało i ono stawało się prawdziwe, nigdy przez jedenaście lat nie czułem tak mojego cholernego ciała! - I w tym momencie rozpłakałem się; Kuba sięgnął, by wyłączyć dyktafon. - Nie, zostaw, niech się nagrywa! - Chłopie, ty ją po prostu do szaleństwa kochasz. A ja łkałem zgięty wpół i chyba tłukłem czołem o blat stołu, bo skąd w zapisie ten stuk i brzęk podskakujących butelek. Około 1.00 - leżymy pod kocem, palimy papierosy; gdzieś z kąta nagle objawia się Czikita, opiera przednie łapy o kanapę i patrzy zdziwiona, przekrzywiając łeb. -No i co, Czika? Pilnował cię cały dzień, to coś mu się należy. - Tarmosi spadające na ślepia kudły. - Może jeszcze kiedyś posiedzi z Czikunią, jak pani wyjdzie... Humor Mileny. Niezmiennie i jak gdyby instynktownie ciągnący ku sprawom nabolałym i bynajmniej nie po to, by terapeutycznie ból obrócić w śmiech. Wie, że proporcja jej i mojego zaangażowania w związek, który właśnie odżył, ma się jak jeden do tysiąca. I wie również, że ja to wiem. Humor Mileny ma za motto antyprzysłowie: w domu powieszonego jak najwięcej o stryczku. Mieszkanie w bloku przy ulicy Dembowskiego, świt -wpół do szóstej. Państwo Iks, Ewa i Witold, rozmawiają w kuchni, której wystrój, a więc wioska glazura i cepeliowskie szafki, świadczą o pewnej zamożności, choć takich kuchni w Warszawie tysiące; Ewa - kobieta trzydziestoczteroletnia, ładna blondynka o dość pospolitej urodzie, ubrana w zielony, chyba zagraniczny, szlafrok frotte; Witold - mężczyzna dwudziestoośmioletni w okularach, w typie Woody Allena; wrócił właśnie do domu i ma na sobie czarną skórzaną kurtkę, choć do jego rysów i sylwetki bardziej pasowałaby wełniana kamizelka. Ewa stoi oparta o zlewozmywak, Witek siedzi przy stole; oboje palą papierosy; przeciągająca się cisza. E: Mam jak twoja pierwsza żona uwierzyć, że nic nie było? W: Tym razem było. Tak, Ewa, nie będę cię okłamywał. Witold patrzy na żonę, najwyraźniej spodziewając się typowej reakcji, a więc - płaczu, histerii, wymówek, wymysłów. Nic takiego się jednak nie dzieje; Ewa pali papierosa, zapatrzona w okno, za którym wstaje świt; mimo nieprzespanej nocy, a może właśnie w związku z nią i wszystkim, co ta noc dla niej oznacza, Ewa jest dziwnie piękna. W: Widzisz, to jest we mnie bardzo silne, silniejsze, niż myślałem. Przecież starałem się nie kontaktować z nią; wiesz, że przez cały miesiąc ani razu nie zatelefonowałem. Czeka, że Ewa coś powie, ale ona milczy. W: Ewo, ja cię nadal kocham. Niezależnie od tego, co się stało, jesteś dla mnie... Wiem, to brzmi banalnie i patetycznie, ale jesteś całym moim życiem! E: Jurek Szary dokładnie to samo mówił, toczka w toczkę. A potem szedł na tydzień chlać; bo naprawdę jego życiem była knajpa. W: Ja nie piję po knajpach. E: A czy ja mówię, że pijesz? Nie, ty masz nawet -w porównaniu z nim - sporo zalet. Zgasiła papierosa, sięgnęła do paczki po nowego, ale paczka już pusta, więc Witold częstuje ją swoimi; Ewa bierze, on podaje jej ogień; rozmowa ma dziwnie spokojny i nieco senny przebieg. W: Nie umiem ci obiecać, że wytrwam, ale - jeśli mi przebaczysz - przysięgam, przysięgam, Ewka, że zrobię wszystko, żeby przerwać w sobie ten związek. E: Co mam przebaczać? Przebaczać to mogłam, jak rżnąłeś tę klientkę w Pabianicach. I przebaczyłam. W: Ewka, uwierz: znajdę w sobie dość sił... E: Kogo ty, chłopak, cyganisz - mnie czy siebie? Witold zamilkł. E: Przecież między wami jest tak, że wystarczy, jak ona kiwnie na ciebie palcem... Witold unosi rękę, jakby prosił o głos i chciał zaprotestować. E: A co, inaczej jest? Witold opuszcza bezradnie rękę. W: Tak, masz rację. Znów przeciągająca się cisza; Ewa otwiera okno, patrzy na podwórze - szare, smutne blokowisko Ursynowa o szarej godzinie; odwraca się od okna. E: Rozstańmy się, Witek. Bez huku, bez nerw, jak inteligentni ludzie. Witold chyba nie spodziewał się tego; chyba nie aż tego, bo wygląda, jakby nagle dostał w pysk. W: Ewka, oszalałaś?! Jeden głupi wyskok i przekreślić chcesz wszystko, nasze cztery wspaniałe lata! A Bartek? Co on winien? Czy pomyślałaś, jak to przeżyje... Ewka, sam pochodzę z rozbitej rodziny, więc wiem... E: I dlatego mam przymykać oczy, jak będziesz wpadał do niej na nocki. Nagle patrzy na zegarek. E: Posłuchaj, muszę teraz jechać do "Ery", a ty spakuj przez ten czas, co tam chcesz zabrać. Może w sobotę spotkamy się, żeby obgadać sprawy firmy; pasuje ci sobota? Zbliżenie twarzy Witolda, który patrzy na nią tak, jakby nagle przemówiła po wietnamsku. Ewa wiedziała, że choćby pękła, Jurek się nie zmieni, Witek się nie zmieni; była mądra jak sam Marek Aureliusz i dlatego pokazała nam drzwi. A gdy wyszedłem od niej i taszcząc walizkę lazłem na postój taksówek na Ciszewskiego, stało się tak, jakby nagle opadła mgła codzienności, zasnuwająca prawdę o naszym małżeństwie. Taką prawdę, że przynajmniej od roku Ewa już mnie nie kochała. Kuba bawi się, dmuchając dym do butelki po piwie. - A dziwisz się? Nie, aż tak farsowo nie było, iżbym z walizką zjawił się z rana u Mileny. Wyczucie teatralnych form sprawiło, że -wbrew chęci - podałem taksówkarzowi inny adres, mianowicie ulicę Narbutta. Tam także, choć z innych względów, nie było mi zręcznie prosić o azyl, ale żadnej trzeciej możliwości nie miałem. Mama spała jeszcze, więc otworzył mi w pidżamie Maciej D. Im sławniejszy człowiek, tym śmieszniej prezentuje się wyciągnięty z wyra, rozczochrany, z zaropiałymi, szczurzymi oczkami - mnie wszakże nie było do śmiechu. Postawiłem walizkę w przedpokoju i w krótkich słowach zawarłem ciężką jak ona prawdę. Powiedział coś w stylu, że to smutne albo że przykre, a potem staliśmy dłuższy czas naprzeciw siebie, w milczeniu zjadając naszą żabę, bo naprawdę trudno wycenić, który którego bardziej nie lubi. Na to zjawiła się moja mama: rzut oka na mnie, walizkę, Maćka D., złożyła puzzle, podeszła do mnie zwyczajnie, na dzień dobry pocałowała i spytała, czy jadłem śniadanie. D. skrzywił się, jakby na próbie aktorka pomyliła kwestie. Przygotowywał wtedy autorski spektakl skompilowany z fragmentów wszelkiej polskiej klasyki, nie tylko zresztą teatralnej, bo cytował na przykład księdza Kitowicza - miał to być Polaków portret własny, jak anonsował w wywiadach, a w gruncie rzeczy paszkwil. Ostatecznie wszystko zginęło w symbolice tak zagmatwanej, że przy sztuce Maćka D. U marła klasa czy Wielopole, Wielopole... wydawały się proste i klarowne jak Zemsta. Dostaliśmy zaproszenie na premierę, a ponieważ moja percepcja natychmiast zamknęła się na działania sceniczne, obserwowałem z profilu Lenkę. Sprawiała wrażenie skupionej, zapatrzonej, zasłuchanej, tedy zaskoczyło mnie, gdy nagle poczułem jej dłoń, najwyraźniej nakazującej mi powstanie z miejsca. -To jest nie do oglądania - szepnęła, i nie powiem, by zaskoczenie było niemiłe; tak, szczęście rozpierało mnie, gdy opuszczaliśmy przedwcześnie teatr, wymijając ekipy Polskiego Radia i Telewizji. Wyglądało to jak demonstracja przeciwko Maciejowi D. Przetrwałem kilka godzin w przykrej półdrzemce w moim dawnym pokoju i po obiedzie zatelefonowałem do Lenki. - Mogę wpaść do ciebie? - Stało się coś? - poznała po głosie. - Tak. Ale jeśli jesteś zajęta... - Nie jestem. Chciałam pojechać do Konstancina do Orłowskiego, ale mogę jutro, pojutrze; to nie ucieknie. - Nie, to jedź. Nie chcę ci zmieniać planów. Zirytowała się. - Zdecyduj się, Witku, masz do mnie sprawę czy nie? - Ty rzeczywiście uczyłeś się na pamięć tych rozmów. Powiedziałem kiedyś Kubie, że notowałem rozmowy z Lenką; prawie wszystkie po jej powrocie z Anglii, a także niektóre z dawnych czasów, ale oczywiście nie uczyłem się na pamięć; samo się zapamiętywało. Pan Bóg wcisnął "rec", Witek-kaseta rejestruje. Mam wrażenie, że nie podejrzewała, jakiego rodzaju problem mnie sprowadza; spodziewała się raczej, że to coś ze sfery psychiki: przespaliśmy się i dostałem nowego jakiegoś jebla, oczywiście w związku z nią i dlatego tak mi spieszno rozmawiać. Była piąta po południu, ale otworzyła w szlafroku, łóżko nie posłane, na poduszce angielskie wydanie Umberto Eco, przy łóżku pełna popielniczka. Poprosiła, żebym wyszedł z psem, sama w tym czasie schowała pościel, wzięła prysznic, umyła głowę. -A po cholerę mówiłeś jej o nas? Jesteśmy w jadalni, powtarza się coś ze sceny z Ewą: ja siedzę przy stole, Milena oparta o barek. -Witku, jeżeli dziewczyna coś podejrzewa, zawsze kłam, kłam, aż uwierzy, bo ona chce uwierzyć, nawet jak cię przyłapie in flagranti... Gwizd czajnika przerywa złotoradzenie; zalała kawę wrzątkiem, siada przy mnie. -Posłuchaj, a może ja bym z nią pogadała? - Wiesz, Kuba, ona miała wtedy jałowy czas; potem ci powiem, co to znaczy. Mój kłopot, mój przecież, nie jej, stanowił po trosze rozrywkę. Na chwilę zapaliła się do pomysłu. - Nie wiem, jak to przedstawił pani mąż, ale zapewniam, że z mojej strony... - Wpadła w konwencję filmów z między wojnia i nawet głosem upodobniła się do ówczesnych amantek. Nie jestem przekonany, czy istotnie miała talent aktorski, ale na pewno rewelacyjnie parodiowała. To chyba Leverkuchen, tak, znowu on, ten od ciekawości silniejszej niż miłość, powiedział, że wszystko jawi mu się jako własna parodia, i przypuszczam, pod tym Lenka mogłaby się podpisać. - Nie, bez sensu. Machnęła w końcu ręką; na pół papierosa chwila ciszy nad niedopitą kawą i po wesołości wyimaginowanego dialogu z Ewą martwy bezwyraz twarzy; a potem pstryk - diabolo włączył oświetlenie w oczach. - I pewnie chcemy się przeflancować do Milenki? - Nie, mam gdzie mieszkać. Zaprzeczam, ale to, co mówię o sytuacji na Narbutta, zmienia w sposób zasadniczy treść, słabe zaprzeczenie przeistaczając w żebraczą prośbę: mam gdzie mieszkać, ale tam mieszkać nie sposób, bo patrzeć nie mogę na Macieja D. i ukeoersa. Tydzień nie minie, a zajdzie coś bardzo przykrego, już dzisiaj było wyjątkowo nieprzyjemnie, wot yjzń so-baczaja, ale ostatecznie mogę tam mieszkać; w końcu tyle się już nacierpiałem, że doszedłem do wprawy; pamiętasz, Lenka: "ktoś go cierpienia musiał wyuczyć, że niewidoczne na drwiącej twarzy". -Czika, przygarniemy go? Pies nie rozumie, myśli, że to jakaś pretensja, i z lekka się kuli; Milenie w to graj. -Nie lubisz go? Czemu? Przecież był dobry, pozwolił pieskowi gryźć szwy... - Wychodzimy z jadalni, korytarz, Milena otwiera ten nieumeblowany pokój. - Tu go możemy zahodować i pamiętaj: chcesz na spacer, to drapiesz w te drzwi, nie tam - pokazuje na swoją sypialnię - ale tu! Dla niej wyjście z psem w południe to było jak o piątej rano; moja obecność miała zdjąć ten ciężar i przy okazji kilka innych; była wtedy w jałowym czasie. Znów taksówka i dalsza droga walizki. Gdy zabierałem rzeczy z Narbutta, nie powiedziałem mamie dokąd; domyślała się, że kogoś mam, dopiero jednak po paru tygodniach wyznałem prawdę. Nie okazała tego, ale podejrzewam, że to był dla niej cios, nie żeby uwielbiała Ewę (zresztą, ledwie ją znała, a co gorsza, ledwo znała własnego wnuka, jakby z góry odrzucając rolę babci; nawet mój ojciec, który mieszkał teraz w Zamościu, częściej odwiedzał Bartka niż ona), ale ponieważ słusznie odgadła, że w mojej duszy znów biorą górę pierwiastki irracjonalne: alkohol - Milena - padaczka, czyli mój bermudzki trójkąt. A jeszcze miałem nieostrożność powiedzieć, że seans trwa, i dla niej musiało to zabrzmieć tak, jakbym przyznał się do zwidów czy innych osiowych objawów obłędu, bo znała słowo "seans" w moich ustach i jego - mroczną dla niej - semantykę. - Mój pierwszy dzień na Wita Stwosza, po jedenastu latach, w tym dziewięciu, gdy w ogóle Mileny nie widziałem. Mieszkam z nią; Kuba, tego święta opisać nie potrafię. Nie wiem, może to było coś takiego jak dla ludzi wyzwolenie, koniec wojny, dla Romka - dzień, w którym Danka przyjechała do Warszawy. Ale, stary, na marginesie było jeszcze coś, co ostrzej widzę z perspektywy, prosta ulga wypoczynku, bo choć z Ewą dobrze mi się pracowało, ta firma to jednak był kierat, ciągłe naginanie natury do sprzecznego z nią wysiłku, chociażby do codziennego wstawania o siódmej. W sobotę Ewka wypłaciła mi pieniężny ekwiwalent za połowę materiału i narzędzi, czyli dostałem na rękę czterysta tysięcy, za co mogłem przyzwoicie żyć przez pół roku. Chciała dać równe pół bańki, ale uznałem, że ta setka to moje alimenty dla Bartka. - Pewnie w tych dniach wniosę o rozwód. - Z mojej winy? - bardziej stwierdziłem, niż spytałem. Magda M. domagała się za radą adwokata uznania, żem winny, i obciążenia alimentami - na nią - więc Ewa tym bardziej była w prawie. -Mogłabym, ale nie jestem mściwa. O rozwodzie przy kawie - ideał możliwy wtedy i tylko wtedy, gdy po żadnej stronie nie ma już wielkich emocji; w sobotę, po dwóch dobach na Wita Stwosza, już ich we mnie nie było. -Ewka, jakby coś się działo, jestem pod tym telefonem. Tym razem bez problemu przepisała do notesu numer Mileny i ledwie notes schowała, dzwonek do drzwi - przyszedł Rysiek M., sąsiad z góry, właściciel ciężarówki i sam jak ciężarówka. -A cześć. Był bardzo niekontent, że mnie u Ewy zastał. - Co to za facio? - zaciekawił się Kuba. - Taki jeden, zawsze na różnych imieninach ją obłapiał; żona wyjechała mu do Stanów, więc rozumiesz? - Myślisz, że oni ze sobą? - Niewykluczone; Ewka miała do niego słabość, więc kiedy mnie wyrzuciła... Tak, myślę, że było coś na rzeczy. Kuba otworzył nowe piwko. - No dobra, ale zgubiliśmy wątek: pojechałeś do niej z walizką, i co? Już się odziała, uczesała, umalowała; przesadziłbym, że zrobiła się na bóstwo, a tym bardziej dla mnie, ale po prostu była ładnie i seksy ubrana - w czarną bluzkę i białe szorty, zresztą myślę, że losowo wyjęła z szafy, co akurat leżało na wierzchu. Widzisz, w jałowym czasie Lenka potrafiła w ogóle nie wstawać z łóżka; właściwie do wyjścia z domu, do ubrania się i zadbania o wygląd mobilizowała ją tylko Czikita, a teraz ja miałem mobilizować; tak sobie przynajmniej wyobrażała, szczotkując włosy przed lustrem i malując oczy. Byłem, nie licząc brata i pewnie jakichś interesantów firmy, którą tu otwierali w czerwcu, jedynym człowiekiem, co odwiedzał ją w tym wielkim mieszkaniu. Nie, Kuba, z panem Ż. spotykała się wyłącznie w Łodzi. Zrobiła nie najgorszą pizzę z ananasem. Przy okazji biedny Polaczyna pierwszy raz zobaczył, jak działa mikrofalówka. Do kolacji podała wino, ale sama nie piła, twierdząc, że bierze jakieś lekarstwa - zresztą rzeczywiście brała, często kilkanaście pastylek naraz - więc mnie też niespecjalnie wypadało więcej niż kieliszek i dotarło do mnie, że to nieznana karta - spędzać wieczory i noce z Mileną na trzeźwo. -A co to były za leki? - zainteresował się profesjonalnie Kuba. - Pamiętasz nazwę? - Nie pamiętam; nawet zapytałem, ale odpowiedziała po swojemu, że to "takie tam dla Milenki na jej choroby". A po kolacji poszliśmy do niej do pokoju, zaproponowała, że może obejrzymy jakiś film, "co lubisz? thrillery, komedie, horrory, pornosy? Krzysiek, jak wpada, przywozi mi tego dwa hektary, więc nauczyłam się oglądać jak leci". Nie mogłem się zdecydować, wybrała kasetę na chybił trafił, coś w stylu "zabili go i uciekł". Zacząłem popisywać się wiedzą wyniesioną ze szkoły filmowej, że każdy dobry film ma dwa punkty zwrotne, więc zaraz będzie taki punkt, ale przelicytowała mnie - "ty, to się dzieje w Chicago" - i w pewnym momencie nacisnęła "pauzę"; palcem na ekranie pokazała mi, że gdybym poszedł, jak ten dom, skręcił w lewo, wsiadł w metro i przejechał - raz, dwa, cztery stacje, to znalazłbym się w jej dzielnicy. Po kolacji, w jej pokoju, gdy w połowie filmu straciliśmy zainteresowanie punktami zwrotnymi i plenerami, podciągnąłem czarną bluzkę; odsunęła mnie. - Witku, może cię to zaboli, ale byłoby nie fair, gdybym ci tego nie powiedziała... - O panu Ż.? - A skąd, Kuba! Pan Ż. to był królik z cylindra! Wtedy powiedziała tylko, że to, że sypiam z nią i ona pozwala mi tu mieszkać, "nic nie znaczy, więc nie rozum tego tak, że zmienił się mój stosunek do ciebie. - Szukając słów i trochę na zasadzie machinalnej czynności rąk, gdy nad czymś się namyślasz, przesuwała po mnie palcem, od piersi do podbrzusza. - Jesteś moim kumplem i nie oczekuj, że będzie kiedyś inaczej". - Bardzo uczciwe postawienie kwestii. Kurczę, zaczynam lubić tę Milenę. Seks bez zobowiązań, fantastyczna sprawa. - Problem Kuby był niezmiennie odwrotny: kobitki kochały się w nim, a on musiał je spławiać. - Bo rozumiem - zaniepokoił się nagle - że seks był? - Tak, Kuba, był; i wiele innych rzeczy było od września do czerwca, jest co opowiadać, przyjdź jutro. - Przyjdziesz, Kuba? - Tak, dyżur kończę o piętnastej, zjem jakiś obiad i jestem. Mam nadzieję, że o tej porze już będziesz na nogach? - Opowiem ci o Szeherezadzie i jeszcze trochę o jałowym czasie; tak, Szeherezada powinna ci się spodobać, ale teraz, Kuba, już jestem zmęczony, muszę się położyć. - Właściwie dlaczego ty śpisz na dywanie, przecież masz wersalkę? - Nie wiem, przyzwyczaiłem się; słuchaj, stary, ten trzeci migdałek u Bartka to nic groźnego? - Dałem Ewie skierowanie do laryngologa, może będzie trzeba wyciąć, nie przejmuj się, rutynowy zabieg. - Patrzysz na mnie cierpliwie zza przyciemnionych szkieł. - A propos zdrowia: kolega Ł. dopytuje się o ciebie. -Wiem, Kubuś. Wiem, kochany grubasie, nie martw się - nasza umowa stoi: skończymy te nagrania i pójdę do niego, ale - widzisz, jest jeszcze trochę roboty, dopiero jesteśmy w jesieni 87; pozdrów doktora Ł, powiedz, że na pewno się zjawię. - Wiesz, to pewnie brało się trochę stąd, że choć zmęczony nieustanną, czteroletnią aktywnością, gdy prowadziliśmy z Ewką firmę, siłą rzeczy odwykłem od bezruchu, a sekwencje na Wita Stwosza to właśnie bezruch i mnóstwo godzin pustych. Jak na ironię dla kogoś, kto jedenaście lat na to czekał. - A ja przez jedenaście lat byłam Milenką; chyba lepiej wyszedłeś na czekaniu. Innej nocy opowiedziałem o seansie. - Po raz pierwszy? - W sumie tak; wtedy, w ogólniaku, używałem już tego słowa, choć sam w pełni go jeszcze nie rozumiałem; oczywiście, coś tam musiałem mówić, ale... - Ale tak z detalami dopiero teraz, rozumiem. No i co ona na to? - Trzy elementy. Niedowierzanie, podejrzenie, że przerysowuję doznania, bo rzeczywiście to brzmi nieprawdopodobnie, papierem szeleści, widzę to zwłaszcza, gdy opisuję seans; po drugie - zaciekawienie i na pewno połechtana próżność. U kresu - odrzucenie. Tak, wprost powiedziała, że nie chce być oplątywana jakąś siatką spekulacji i wyobrażeń. I nagle roześmiała się. "Witku, już wszystko rozumiem: to nie byłam ja, tylko ta panienka z twojej niezdrowej wyobraźni". -Czekaj, jakaś dziwna rozmowa. Zgubiłem się. - Miała na myśli, że skoro stwarzałem sobie jakiś jej obraz, według niej fałszywy i cokolwiek schizogenny, to mogło się zdarzyć, że nastąpił rodzaj efektu Pigmaliona: prawdziwa Milena Hrabicz zaczęła zachowywać się jak tamta... no; dalej rozumiesz. Ale, Kuba, takie rozmowy to były wyspy, a poza tym - bezruch czasu, jałowy czas. Miałem jej pomóc go przerwać, a utkwiłem w nim. Stary, zrozum i wczuj się w to: godziny pełne słów, działań, których równie dobrze mogłoby nie być, bo zupełnie nic nie znaczyły, niczemu nie służyły, większy sens miałoby, gdybyśmy po prostu usiedli naprzeciw w milczeniu i tak dotrwali do wieczora, by dopiero w łóżku - mówię w liczbie mnogiej, ale to chodzi o Milenę - wykrzesać wreszcie iskierkę życia. -To można się było kochać także w dzień. - Pewnie tak... Widzisz, ona koszmarnie się nudziła; patrzyłem na nią i docierał do mnie literalny sens zwrotu, że ktoś umiera z nudów. Była udręczona tą nudą jak jakąś pracą ponad siły, a każda czynność, nawet rozmowa, nie tyle ją męczyła, ile nużyła. Z cierpienia na twarzy Mileny czytałem: Boże, ile można siedzieć na tym krześle, ile czasu palić tego papierosa, ile razy otwierać i zamykać te cholerne drzwi, nieznośna ograniczoność i powtarzalność czynności w zamkniętej przestrzeni domu, nuda, nuda, nuda... - Co się czepiasz Mileny, stary? Tak samo teraz żyjesz. - Nie, Kuba! Ja się nie nudzę: mam te nagrania z tobą, mój trud pamięci do świtu, wysiłek, by zrozumieć, a przez to wyrwać z niebytu ludzi i całe zdarzenia... - A nie przychodzi ci do głowy, że ona podejmowała taki sam wysiłek, że być może również na swój sposób zmagała się z pamięcią, rozliczała z przeszłością. Jak ty masz swój obszar zainteresowań, tak ona pewnie miała swój, a problem polegał na tym, że nie było między nimi styku i dlatego nudziliście się ze sobą. Cofam taśmę; Kuba, ty jednak mówisz czasem niegłupio - na swój sposób rozliczała się z przeszłością, bezsensowne snucie się po domu - jako swój sposób. Tak, pewnie właśnie tak było. Ty, grubasie, umiałeś dać rzeczy słowo; na swój sposób, po swojemu, po milenkowemu - jeszcze nie wiesz, że ktoś inny oprócz ciebie to powiedział, dojdę do tego. - I nie ruszaliście się nigdzie z tej chałupy? Nie wiem, do kina, teatru, do znajomych... - Bywali u nas czasem Aśka z Cyrylem, kiedyś nawet przyszedł z nimi jeden ksiądz, zasiedział się do północy, rozumiesz, Preissowie wyszli, a on został. - Odwiozę księdza. Uśmiechnął się, grzecznie podziękował, że nie trzeba, bo zamówi sobie przez telefon taksówkę; był wysoki, szpakowaty i w każdym calu arystokratyczny, z siwymi, zamyślonymi oczami. Hrabia B., który wdział sutannę. -Naprawdę, mogłabym księdza odwieźć... - powtórzyła, a wtedy spojrzał na nią z mądrością nabytą przez dziesięciolecia pracy w konfesjonale, bo przecież konfesjonałem może być także daihatsu charade. Pamiętam moment, gdy podałem mu palto, a właściwie to była szuba, tak, bracie, ksiądz hrabia B. w szubie od nas wychodził i wychodząc, uśmiechnął się, jak gdyby to był zwykły, katolicki dom, gdzie zjadł kolację i podyskutował o moralnych aspektach gospodarki rynkowej. Pamiętam ten moment ze względu na wyraz twarzy Mileny - trudny do odczytania, lecz na pewno po raz pierwszy od dawna bez znużenia; wróciła po dwóch godzinach. - Wiesz, co to jest soteriologia? Nie miałem pojęcia; Kuba też nie ma. - Soteriologia to jest nauka o zbawieniu. Tak, stary, bywali u nas czasem Preissowie - wtedy razem z nimi chodziłem na drugi rok studium. Kiedyś po zajęciach Milena przyszła po mnie. Koniec października, może listopada, bo to było zawsze raz w miesiącu, około dwudziestego, zblokowane w trzech dniach, w każdym razie wyszedłem z pomieszczeń zespołu "Perspektywa", gdzie miała zajęcia nasza grupa, i ona czekała w holu - taka fajna, jak z Peweksu, made in USA, ostra cizia, bo tak się w ten wieczór wykreowała. W skórzanej amerykańskiej kurtce i paskudnie wyzywających butach. Aśka w pierwszej chwili jej nie poznała, więc było zaskoczenie, ale i wymóg, żeby buzi-buzi - "bo ostatecznie to moja cioteczna siostra, a to Cyryl, mój mąż". W migdałowych oczach Preissa odbiła się Milena od stóp do głów. -Jak spotkaliśmy się w takim miłym gronie, to może pojedziemy do mnie. Wsiedliśmy wszyscy do daihatsu i do pierwszej w nocy gadaliśmy na Wita Stwosza, Aśka tylko zatelefonowała do matki, że się spóźni, więc może niech już dzieciaki nocują na Mokotowskiej. - Dwójkę macie; ja mam jednego. Pokazała Aśce fotografię Maksa. - Jest teraz z ojcem w Stanach. - A czym się w Polsce zajmujesz? - spytał Preiss. - Zakładam z bratem firmę... To się chyba u was nazywa przedsiębiorstwo polonijno-zagraniczne; no, to właśnie coś takiego chcę założyć. Aśka wyczuła, że lepiej nie wypytywać o minione lata, więc skoncentrowaliśmy się na naszym tu i teraz; siłą rzeczy zrobiło się przedłużenie zajęć i dyskusji nad scenariuszem Aśki, który był tam dzisiaj omawiany. Asia jest mądrą, ładną i kochaną dziewuszką, ale talentu literackiego Bozia jej poskąpiła, a może nawet nie tyle talentu, ile umiejętności wymyślania zręcznych fabuł; to zresztą nie ma nic wspólnego z inteligencją, a tym bardziej kulturą duchową i jest po prostu rodzajem smykałki. Ja na przykład ją mam i już na pierwszym roku sprzedałem dwa pomysły pewnemu zespołowi (będąc człowiekiem normalnym i żyjąc w normalnym kraju, prawdopodobnie nieźle bym żył z pisania scenariuszy), a Aśka nie ma, więc jej scenariusz był nudny, a do tego przeciążony ideologią, mianowicie feminizmem. Jej bohaterka dokonała jakiegoś odkrycia czy wynalazku, którego wartość wszyscy naokoło kwestionują tylko dlatego, że dokonała, a nie - dokonał. Dziś dyskutowaliśmy w grupie o zakończeniu i czy właściwe jest, by pani w ostatniej scenie rzucała się z dachu wieżowca, a ponieważ trzon grupy znalazł się na Stwosza, więc kontynuowaliśmy i tym sposobem Milena także poznała okrutny los niejakiej Lidki Borowskiej. Aśka trwała w przekonaniu, że krytyka jej tekstu ma u podłoża uprzedzenia wynikające z płci - no bo ja, Cyryl i obaj profesorowie, sami faceci - tedy w naturalnym odruchu zaczęła szukać wsparcia u Mileny. -Milena, przecież to prawda, że nas tłamszą, usuwają w cień. Im dalej, tym bardziej ubywa ironii pro forma; zakończenie jest już bardzo serio: "a gdy któraś próbuje wyłamać się z narzuconej roli, wtedy solidarnie niszczą!" Milena słuchała z przymkniętymi oczami, paląc papierosa; była chyba bardzo zmęczona, przepraszam: znużona. -Nie wiem, Joasiu... moje doświadczenie... - mówiła wolno, tak jak ludzie, którym jakaś dolegliwość utrudnia zborne wyrażenie myśli - ...moje doświadczenie jest takie, że gdybym była facetem - uśmiechnęła się kącikami oczu - to pewnie by mnie już po prostu nie było. Później powtórzyła się między nimi podobna sytuacja, wiesz, z tym seksem, gdy Milena odpowiedziała, że seks to bilard, już pisałem o tym w pierwszej części. -Kuba, cofnij taśmę, chyba bez sensu dywagowałem o studium; pilnuj mnie, bo widzisz, jak mi myśl ucieka, a chcę ci jeszcze dziś opowiedzieć o Szeherezadzie. - Otej waszej grze? - To się, bracie, wzięło z seansu, ale bezpośrednim natchnieniem była Emmanuelle; nie, nawet nie Emmanuelle, tylko coś o podobnej konstrukcji, ale już całkiem pornos; w każdym razie ten motyw, że faceta rajcują opowieści partnerki o innych. - Ty w tym twoim seansie robisz ze mną dokładnie to samo. Do tej pory śmialiśmy się, oglądając film. A, już pamiętam, to był arystokrata, który wysłał swoją żonę na ulicę, żeby mu się później zwierzała. Ryliśmy, bo arystokratę grał facet z mordą dokera i w ogóle była kupa niezamierzonego komizmu, zwłaszcza w tych powtarzających się jak lejtmotyw scenach ich spotkań, kiedy on po amatorsku, crescendo, grając podniecenie, dyszał: "Lady, ilu cię dziś miało?! Ilu cię miało tej nocy?!" -Dokładnie to samo - powiedziała i mnie przestało być do śmiechu. - Wiesz o mnie, że spałam z wieloma mężczyznami, i to nie tylko cię rajcuje, ale wręcz inspiruje twórczo. Odpowiedziałem myślą z dawnych lat, że mam w związku z nią wiele odczuć, więc w ich liczbie być może również te. - W sumie ten twój seans to nic innego, tylko studium kurwy. - Czy to cię ode mnie odpycha? Wyłączyła pilotem pornola, wstała po papierosa, zapaliła, wróciła na kanapę. Leżę, na moich piersiach popielniczka, do której strzepuje. -Witku, jeśli chodzi o seks, jesteś dla mnie tak mało ważny, że nic mnie w tobie ani nie pociąga, ani nie odpycha. Akademia Teologii Katolickiej Wydział Filozofii Chrześcijańskiej Warszawa, ul. Dewajtis 5 Oświadczam, co następuje: 1. Moje poglądy nie mają nic wspólnego ze skrajnym empiryzmem Berkeleya, a tym bardziej z Kantem. Nie wiem i nie obchodzi mnie, czy rzeczy są same w sobie, bo one po prostu są - niezależnie od tego, czy je spostrzegam. 2. Wszystko, co istnieje, istnieje w pamięci - i nie ma niczego, co by istniało poza nią. 3. Dramat epistemologiczny - a ściśle: poznawcza tragifarsa -zaczyna się tam, gdzie kończy się moje zrozumienie, lecz to nie rzeczy i związki między nimi przestają wtenczas istnieć, lecz mój byt ulega redukcji: im mniej rozumiem, tym bliższy jestem niebytu. 4. Jestem kasetą, na której Demiurg rejestruje swoje dzieło. Zrozumienie to dobry zapis, niezrozumienie - świsty, szumy, trzaski; takie kasety On rzuca w ogień jak zielsko i to jest potępienie. 5. Zmartwychwstanie polega na zrozumieniu pełnym. 6. Demiurg kazał mi zapisać Milenę - to jest seans. Demiurg każe zrozumieć Milenę - to jest seans. Poznać Milenę - znaczy zrozumieć wszystko - przez Milenę jest zatem zmartwychwstanie. Przez wiele tygodni myślałem, że temat wyczerpany, bo i po co wracać do czegoś, co tkwi w człowieku nieważnym. To już było na pewno po świętach i jej spotkaniu z Maksem, styczeń, może luty; widzisz, ona narzuciła, że śpimy oddzielnie. Miałem swój pokój, gdzie położyła mi materac, i tam musiałem wracać; nie przedstawiaj sobie tego trywialnie, że Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść -zresztą nie zawsze, nie co noc szliśmy do łóżka. Każda noc w jej pokoju to była ulga, wytchnienie dla mnie po dławiącej samotności we dwoje, patrzenia na Lenkę godzinami jakby przez szybę. Tak, Kuba, po zmierzchu ona na krótko się budziła, wyrywała z letargu i - pal diabli seks! - był z nią po prostu normalny kontakt. Po kolacji, u niej -ulga, lecz w tle ssący lęk: na jak długo ożyła, kiedy znów stoczy się w nieobecność? Zaczyna mówić wolniej, coraz wolniej i z narastającą niechęcią, a potem: "idź już, Witku -koniec". Szedłem do siebie do pokoju - zamykał się nad nami jałowy czas; więc niekiedy z obawy przed tymi słowami uprzedzałem cios i na widok pierwszych objawów sam odchodziłem. Tak było właśnie wtedy - pamiętam niechęć i rutynę, z którą mnie zaspokoiła i która uzasadniała przeczucie, że dziś jej obecność będzie wyjątkowo krótka; dopali tylko papierosa, zgasi, i zgaśnie dla mnie. Podniosłem się na łokciach, sięgnąłem po ubranie - to było właśnie uprzedzenie ciosu. - Właściwie moglibyśmy się pobawić w lorda i lady. Masz pewnie rację, że i ona żyła tam między bólem a ulgą, a to, co czułem, było odwzorowaniem i refleksem jej sinusoidy. Było wtedy tak, jak gdyby nagle ból ustąpił, a ona w zaskoczeniu nie bardzo wie, jak darowane chwile spożytkować, więc chwyta, co popadnie, na staranny wybór bowiem szkoda czasu. - Mam nadzieję, że nie posyłałeś jej na ulicę? - Posłuchaj, wymyśliliśmy reguły bardziej skomplikowane niż w tym pornolu; to była cała gra, trochę wzorowana na tych grach towarzyskich, w których musisz ułożyć dalszy ciąg niedokończonej opowieści. Szeherezada przerywała w jakimś momencie, a ja kontynuowałem, i potem była weryfikacja, czyli ujawnienie prawdziwego zakończenia; i porównywaliśmy. Nie, Kuba, to nie było takie trywialne: "rozebrał mnie, a teraz zgadnij, najpierw od tyłu czy od przodu?" Zaczynało się opisem dnia, wychodziła rano z domu. - Idziesz do szkoły? - upewniała się Danuta Hrabicz. - Z najwyższą niechęcią - odpowiadała Milka. - Nie kłamałam, faktycznie szłam do szkoły, a nawet dotarłam na drugą lekcję. Była sobota, początek grudnia, pomału za oknami robiło się coraz jaśniej. Myślałam o ulicach w świątecznym szpalerze choinek na witrynach, o śniegu, który, kiedy rozstąpiły się te chmurzyska, iskrzy w słońcu na Plantach, o lekkim mrozie poszczypującym w policzki - iść, iść przed siebie, Starowiślną i Sienną, w cieplutkim białym kożuszku, w ukochanych wytartych riflach, w ślicznych nowych kozaczkach - moje ciałko tak strasznie lubi wędrować - patrzą na nie faceci, ale ono nie do was idzie, przed siebie niosą je nogi, w które się wgapiacie. W kinie grają Kabaret. Jasne, mogę iść tak, że całkiem dostaniecie kota, bo co za problem wprawić biodra i pośladki w wasz ulubiony ruch i rytm - o właśnie tak, prawda? W Peweksie moja wymarzona kurtałka, z otwartego okna solówka z Loue like a man - i czego się, głupi, oglądasz? Nie do ciebie ciałko idzie - przed siebie idzie - za siódmą górę - za siódmą rzekę - za siódmy las. A w szkole ciałko zdychało i dlatego po dwóch lekcjach poszłam do gabinetu lekarskiego i faktycznie wyglądałam tak, że pani doktor natychmiast mnie zwolniła. W Rynku trudno było nikogo nie spotkać; nie ona jedna w sobotnie przedpołudnie zrezygnowała z dobrodziejstwa darmowej socjalistycznej oświaty; "cześć, Milka!", "hey, Milka!" -Przez godzinę wałęsałam się sobie a muzom, w końcu wessało mnie do takiej grupki z Kołłątaja: Krzysiek, Andrzej, Piotruś, panienka od nich; siedem win gellala w torbach i plecakach. Siadamy u stóp Mickiewicza, rozważamy, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Andrzej ma magnetofon kasetowy, pamiętam, że zmusiliśmy wieszcza, by słuchał z nami The dark side of the moon: stop-klatka, wysilaj wyobraźnię! - Czekaj, trochę za mało wiem; powiedz coś o tych facetach. - Normalne chłopaki z liceum, trzecia, może czwarta klasa, dwa-trzy lata ode mnie starsi. - A spałaś wcześniej z którymś? Namyśla się, ugniata pamięć, a w oczach ubaw, że tyle trudu dla takiej głupoty. - Coś mgliście pamiętam, że z Piotrusiem były lekkie poufałości. Ale ułatwię ci, to nie będzie Piotruś. Już ci tylko dwóch zostało. - Może obaj? - Masz pełną swobodę fantazji, chcesz, żeby dwóch mnie rżnęło, okay, najwyżej przegrasz. - Przepraszam, Lenka, a było kiedyś tak, że dwóch? - Jakiś ty szybki, poczekaj, dojdziem, Szeherezada ma jeszcze tysiąc nocy... Fantazjuję na temat prywatki u tego jakiegoś Andrzeja. Ciebie, Kuba, podstawiam sobie w tym obrazie, bo ty na imprezach zawsze pierwszy znikałeś w pokoju na ten cel przeznaczonym. Czy wiesz, że w ogólniaku byłeś dla mnie groźnym symbolem: niby Ubermensch światem rządził twój butny, wyprężony kutas, a ja - nieszczęsne życie niepełnowartościowe - musiałem schodzić mu z drogi i czapkować; "diabła sobie zrobiłeś z tego Kuby" - powiedziała Milena, a wtedy, wystraszony, przytuliłem się do niej i tak zaczął się seans. - Po co miałam to robić w drugim pokoju? Po prostu zostałam u niego na noc. Mówi, że nigdy nie uznawała szybkich numerów; na seks musi być co najmniej kilka godzin, a najlepiej cała noc. Jako były i obecny kochanek powinienem te jej preferencje znać, a skoro nie znam, to znaczy, że w ogóle nie jestem uważny na drugiego człowieka i niech lepiej dam sobie spokój z seansem. Przejmuje pałeczkę i opowiada, demonstrując nieprawdopodobną pamięć szczegółów; nie wiem, może zmyśla, ale niewykluczone, że podobnie jak ja jest kasetą i zarejestrowała wszystko aż po świt Chyba po piątej, bo już jeździły tramwaje, ubrałam się, włożyłam buty, kożuszek. Andrzej odprowadził mnie do przedpokoju, pocałował na do widzenia, pocałunek się przeciągnął i w nim znów zagrały żądze; stop-klatka. -Wróciliście do pokoju? Nie, na podłodze cię wziął, ściągnął ci dżinsy z pośladków, leżałaś na brzuchu, twoja skóra i zimne, twarde drewno posadzki; oderwałaś biodra, by łatwiej w ciebie wszedł... Kładzie mi palec na ustach. - Cichutko; nie zgadłeś, nie znasz Milenki. - A ja się chyba domyślam. Kuba uśmiecha się świńsko a dobrodusznie. Tak, gruby, trafiłeś! Widzisz, też mógłbyś grać w Szeherezadę; trzeba byłoby ciut uprościć dla ciebie reguły. Ale dla Lenki to akurat nie problem; ona lubiła prostych chłopaków, wiesz? Przy niektórych z nich, Kuba, to ty jesteś Kierkegaard i Einstein. Wykorzystałem reguły gry, by zapytać o sprawę sprzed lat - o jej powrót z sylwestra w Krakowie, o Siwego, Darka, podkoszulek. W odpowiedzi usłyszałem, że jestem pamiętliwy jak słoń. -Pewnie w dodatku w składzie porcelany, ale mimo to chciałbym wiedzieć. - Przecież wiesz. Siwy był moim chłopakiem, Darek był moim chłopakiem, żadna tajemnica. - Nie wykręcaj się. Pytam konkretnie: co działo się w nocy z 1 na 2 stycznia 1976? - Niemożliwe, to było aż tak dawno? Wzdrygnęła się, jak gdyby czas zmaterializował się nagle w zimny metal, którego dotyk poczuła na skórze. A potem - zmieniła temat. - Rozumiem, Milena do tego stopnia cię podnieca, że chciałbyś wcielić się we wszystkich, co ją pieprzyli. - Nic nie rozumiesz! Ci gnoje mnie nie obchodzą! Liczy się ona, każdy jej dzień, moja kaseta i jej kaseta, nici RNA coraz bliżej, coraz mocniej splecione... - Co mają do tego nici RNA? - Pamięć, koncepcja Hydena. Jako lekarz powinieneś o tym wiedzieć. Pewnego dnia staniemy się jedną pamięcią. - Mniejsza z tym. Tak czy siak, ciebie rozumiem, ale co ją skłoniło, żeby się w to bawić? Młoda, ładna, nie musi wyżywać się we wspominkach. Dogodzić ci chciała? A może przeciwnie - poniżyć, udowadniając, że jesteś zboczony. - Doktor Cz. twierdzi, że co druga para urozmaica sobie przeżycia i to tylko jeden ze sposobów. - Wypaczona statystyka seksuologa; tak samo ja mógłbym twierdzić, że co drugi dzieciak ma wadę serca. - Pamiętasz, kiedy przyniosłeś mi forsę z naszego biznesu... - Tego może nie nagrywaj. Pewnie ma rację, bo to był lekki szwindel: za moje dolary, zalegalizowane fikcyjną darowizną od Lenki, sprowadziliśmy IBM-y, które - dzięki układom ojca Kuby i łapówie -ministerstwo odkupiło od nas z dwukrotnym przebiciem; ja wniosłem kapitał, on know-how - zysk uczciwie podzieliliśmy na pół. - Rozmawialiśmy wtedy o dupach i ja robiłem takie kulinarne porównania. - Coś pamiętam, miałeś wrażenie, że jesz same przyprawy. - Tak, a teraz powiem ci to wprost: Lenka uprawiała bardzo szczególny rodzaj seksu - pieszczoty, petting, 69, te rzeczy, a sam stosunek był dopiero na końcu. Czasem po wielu godzinach takiego elektryzowania uwalniałem się od bólu w jądrach i podbrzuszu i, bez przenośni, cały świat wirował, ale jakąż ona mogła mieć satysfakcję z tych kilku pchnięć? Posłuchaj, tam, w Jaktorowie, z Jacem, też oddała się dopiero na finiszu; wiem, bo niechcący podejrzałem, czyli nawet z facetem, którego wtedy obłędnie kochała, jak najkrócej chciała normalnie. - Zaskoczyłeś mnie. Ale to się zdarza, bolesność psychogenna, te sprawy... - Cz. uważał nawet, że jest oziębła i jak to mądrze nazywał, infantylna w sferze emocjonalności seksualnej, i jeszcze coś, czego nie zrozumiałem, o idealistycznych wyobrażeniach... - Ładny mi idealizm - mruknął Kuba. - Ale ja myślę co innego: dla niej seks to była zabawa, a nawet nie zabawa z facetem, tylko facetem, więc po prostu eksperymentowała sobie na mnie. - Z nudów? - Tak. W odpowiedzi na jałowy czas i absurd własnej sytuacji, bo gdzie absurd, tam przecież można wszystko, nawet gorsze rzeczy od gry w Szeherezadę. Kuba wstaje, rozprostowuje kości, podchodzi do okna. Po drugiej stronie Woronicza jest warsztat samochodowy i właśnie sprawdzają obroty silnika - potworny ryk, Kuba przymyka okno. -A ty to wszystko, bracie, wspominasz jak jakiś raj utracony. PPZ Hrabicz - International Łódź, ul. Czerwonych Kosynierów W Pan Dyr. Krzysztof Hrabicz Nie oczekuję rewanżu za rozmowę z marca 1985 (Warszawa, ul. Grzybowska 9), kiedy Ty miałeś chwilami łzy w oczach, a ja występowałem w roli krzepiąco-wspierającego słuchacza; nie oczekuję niczego, przeciwnie - wiem, że mając w pamięci zgoła nie dyrektorską, okazaną przede mną słabość, tym bardziej musisz mnie nie lubić. Krzysztofie, raz jeszcze ponawiam ofertę. Za prawo przebywania w lokalu przy ulicy Malawskiego 5, który stanowi własność Twojej siostry, gotów jestem płacić normalną, rynkową cenę najmu; ultimatum natomiast żadnego nie przyjmuję - powiedziałem już, jak zareaguję na próbę siłowego rozwiązania. Krzysztofie, nie strasz mnie milicją, nie rozmawiaj na mój temat z rodziną Wrońskich, daj mi żyć i zostać tutaj, dopóki nie wypełni się seans. Przecież Ty również jesteś człowiekiem seansu. Jako polonistka, za którą uważa mnie Witek (a w jego ustach, domyślam się, to określenie ma mnie zaemblematować, zaszufladkować i pomniejszyć), mogę powiedzieć o tej powieści tylko tyle, że jest napisana po pierwsze źle, po drugie niechlujnie, a po trzecie nieprawdziwie. Jestem pewna, że czytelnik, bez mojej znajomości realiów, musi odnieść wrażenie fałszu i szelestu papieru. Na to nakładają się jeszcze typowe grzechy autobiografów amatorów: mieszanie okoliczności ważnych z nieistotnymi, wpadanie w zacietrzewioną prywatę przy opisywaniu osobistych wrogów itede, itepe. Nie chce mi się szczegółowo udowadniać, dlaczego ta powieść jest zła, tym bardziej że to udowadnianie jest przykre, wolałabym przecież, żeby cała nieprzyjemna historia zaowocowała przynajmniej dobrym tekstem literackim. Tkwię w niej. Zostałam wciągnięta w seans. Zdaje się, że nawet jestem człowiekiem seansu (między innymi w odrażającym towarzystwie pana Jana Orłowskiego), i chwilami dociera do mnie absurd mojej sytuacji, którego wrażenie potęguje jeszcze lektura złej i pretensjonalnej powieści. Absurd. A przecież, jeśli idzie o fakty, to wszystko rzeczywiście zaistniało. W moim domu na Mokotowskiej, w latach pięćdziesiątych (a więc przed moim urodzeniem) naprawdę mieszkał wujek Romuald z żoną, których historia wygląda trochę jak z powieści, lecz przecież w równym stopniu powieściowy charakter miało na przykład życie mego dziadka ze strony ojca, pułkownika Józefa Wrońskiego, oficera AK, później oczywiście więzionego przez czerwonych. Dlatego nigdy nie uważałam, że w moim domu stało się coś szczególnego. Nawet moja mama, choć silnie uczuciowo związana z bratem, nigdy nie podnosiła tych wydarzeń do rangi mitu. Dopiero Witek zaczął narzucać kategorie, w których on to widział, więc dziś chwilami bliska już jestem tego, by patrzeć na los wujka jako na fragment seansu. Jeśli zatem istnieje "metafizyczna tajemnica", to tkwi w tym, że poznałam tego człowieka, jak gdyby stając się narzędziem w rękach fatum, które jemu kazało wszędzie natrafiać na ludzi i miejsca seansu, choć przecież mnie samej nie przyszłoby nigdy na myśl mówić w ten sposób o sobie i swoim mieszkaniu. Oczywiście nie jest tak - jak on usiłuje przedstawić - że w każdym momencie życia tkwił w seansie: na pewno poruszyło go, kiedy powiedziałam, co stało się w moim pokoju, ale przecież już w następnej chwili całe zainteresowanie skierował na mnie, a mówiąc krótko - usiłował przespać się ze mną. Miewał, jak to nazywaliśmy, "milenijne nastroje", ale nie przypisywałam temu specjalnego znaczenia, bo na polonistyce co drugi chłopak jest nawiedzony, a przynajmniej udaje takiego. Długo więc uważałam, że to taka poza werterowska i przy okazji - choć chybiony - sposób na mnie. Inna rzecz, że - co tu kryć - miałam do tego człowieka słabość i on, niestety, wiedział o tym, więc w poczuciu bezkarności umęczał mnie "milenijnymi nastrojami" i już wtedy wmanewrowywał w sytuacje kompletnie "nie moje" (na przykład jeden jedyny raz w życiu upiłam się do nieprzytomności właśnie z nim, chyba w trzecim dniu znajomości - drobiazg może, ale o czymś świadczy). Na szczęście (?), ilekroć moja słabość do niego przybierała niebezpieczne rozmiary, natychmiast robił albo mówił coś, co skutecznie mnie odstraszało; on to oczywiście rozumie tak, że go odrzuciłam, i do dzisiaj ma do mnie żal o to, że wyszłam za Cyryla. To, co się dzieje w ostatnich tygodniach, jest dla mnie zaskoczeniem. Powtarzam: Witek mówił o seansie wiele razy, ale przecież mówi się różne rzeczy, i to trochę jest taka różnica, jak słuchać kogoś opowiadającego o narkotykach, a zobaczyć go zaćpanego. Zresztą nigdy nie przypisywałam seansowi narkotycznej mocy - był czymś dziwnym, niebudzącym we mnie sympatii, ale nie wydawał się zarzewiem prawdziwego dramatu. Na początku roku przysłał mi fragment powieści. Wiedziałam, że Milena od niego odeszła, lecz mimo to nie wyprowadził się od niej, ale przez myśl mi nie przeszło, że to jego symboliczny protest. Dopiero kiedy Krzysiek Hrabicz opowiedział mamie o niedorzecznym szantażu stosowanym przez Witka, zrozumiałam, że to nie literacka zabawa. Oddając mu pierwszą część maszynopisu (ciepło ocenioną przez Ł, który - podejrzewam - specjalnie nie zagłębił się w tekst), poruszyłam problem mieszkania na Malawskiego i wtedy powiedział mi to samo, co Hrabiczowi - że przy pierwszej próbie usunięcia go stamtąd wyskoczy oknem. Jest przy tym przekonany, że milicja i ludzie wynajęci przez brata Mileny będą próbowali go ująć poza domem, i z tego powodu w ogóle nie wychodzi za próg. Jakaś sąsiadka robi mu zakupy, a nawet wyrzuca śmieci; babina nie dość, że zarabia, to jeszcze wierzy, że spełnia dobry uczynek, bo Witek powiedział jej, że jest chory na Biirgera. Myślę, że tym, co najsilniej odrzuca mnie od seansu, jest osoba bohaterki. Nie lubię Mileny. W powieści - nie wiem, na ile świadomie - przedstawiona jest w sposób abominacyjny, ale w życiu także budzi moją niechęć. Zdaję sobie sprawę, że łączy mnie z nią bliskie pokrewieństwo, ale przez dwadzieścia lat - poza jednym, krótkim, choć treściwym spotkaniem - nic dla mnie na szczęście z tego faktu nie wynikało. Dopiero Witek wspaniałomyślnie sprawił, że odzyskałam siostrę (celowo usuwa słowo "cioteczna", bo jego zamiarem jest jak najsilniej związać mnie z seansem), najpierw za pośrednictwem jego zwierzeń, a później już dosłownie. Oczywiście, kogokolwiek dotyczyłby seans, byłby tym, czym jest - dziwacznym, nieco żenującym kramem z egoizmem, dziecinadą, minoderią, głupotą, bo to niestety wystawił na sprzedaż, ale to wszystko dotyczy Mileny, przez co bariera jest dla mnie jeszcze trudniejsza do przekroczenia. Nie potrafię pochylić się nad takim seansem. Ta dziewczyna z własnej, nieprzymuszonej woli jest ucieleśnieniem wulgarności i złego smaku. A przecież jest chyba ładna, o niebanalnej urodzie i, choć bez matury, jakoś tam inteligentna (a przynajmniej z inteligenckiego domu), więc mogłaby wykreować inny swój image. Czy ona naprawdę lubiła siebie taką, jaką ją pierwszy raz zobaczyłam: niechlujną, niedomytą, z ostrym makijażem na czternastoletniej buzi? I czy lubi siebie dzisiaj w tej świecącej skórzanej kurtce i butach, które - przepraszam - nadają się do wydeptywania chodnika pod "Polonią". Mówię tylko o cechach zewnętrznych, ale na podstawie kilku zdań, które z jej ust usłyszałam, obawiam się, że duchowość mojej kuzynki niewiele różni się od eksterieru. -Na miejscu Krzyśka wyważyłbym drzwi i niech wyskakuje! - irytuje się mój mąż. - Ale tu mi kaktus wyrośnie, jak wyskoczy. Czy nie widzisz, że to histeryk, który terroryzuje otoczenie: Hrabicza, Kubę, teraz ciebie. Cyryl, który określając swój narodowościowy status, mówi o sobie "polski Żyd", uważa, że w Witku ucieleśniły się najgorsze cechy przypisywane właśnie Żydom: histeria, brak taktu, hucpa, a jednocześnie kompleks niższości. -Rozumiem, to pewnie obciążenie genetyczne, bo jego matka też jest kopnięta, i może wypadałoby współczuć, ale, wybacz, Joanno, jakoś nie potrafię. O czym ty właściwie z nim rozmawiasz, przecież ten człowiek nie ma, o ile wiem, żadnych zainteresowań? Streściłam w kilku zdaniach "filozofię seansu". - On wierzy, że przez metafizyczny związek z Mileną wypełnia boski nakaz poznania świata. Wzruszył ramionami. - Wiem, to brzmi jak z podręcznika psychiatrii, ale w dalszym ciągu uważam, że to tylko paskudny histeryk. Ja tak do końca nie uważam i dlatego na zmianę z Kubą dyżurujemy na Malawskiego. Nawet już nie opowiadam o tym Cyrylkowi, żeby go nie drażnić. Tym bardziej że z ostatniej mojej wizyty miałby prawo być niezadowolony, bo w pewnej chwili Witek poprosił mnie, żebym położyła się koło niego na dywanie. On na tym dywanie cały czas leży, mówi, że męczy go inna pozycja. Trochę mu nie dowierzałam i bałam się, czy to nie podstęp, ale nie, niczego nie próbował, po prostu sobie leżeliśmy, a on, patrząc w sufit, mówił, że jest już w punkcie, z którego nie ma odwrotu. Nie wiem, czy grał przede mną rolę faceta tragicznego, czy rzeczywiście nachodziły go takie myśli. - Co zrobisz, kiedy skończysz powieść? - Nie wiem. Trudno mi będzie odnaleźć się poza seansem. Poza tym nie bardzo mam dokąd pójść. - Z Ewą już wszystko skończone? - Tak. Mam z nią poprawne układy, nie okazuje mi wrogości, ale jako partner jestem przez nią skreślony. Chodzę, to znaczy, chodziłem do niej, póki nie wynikła ta sytuacja z moim mieszkaniem. Wiesz, Ewa ma teraz sklep spożywczy i pracują u niej takie siksy, które chyba wiedzą, że jestem były mąż. Patrzą na mnie: brudny, nieogolony dziad, pewnie pijok, nic dziwnego, że szefowa pogoniła w cholerę. - A mój Bartek - ożywił się nagle - już duży chłopak! Powiedziałam, że przede wszystkim ze względu na syna powinien wstać z tego dywanu, ale on chyba wcale nie słuchał, i od myśli, że naszym dzieciom przyjdzie już żyć w innej Polsce, przeskoczył do polityki, a zaraz potem do polityka, czyli pana Ż. - Dwa teksty wydrukował Milenie w tej swojej szmacie. Jeden o sektach, żywcem przepisany z jakiejś angielskiej prasy i beznadziejnie przetłumaczony, i drugi - właściwie nie wiem o czym, chyba o wyższości Londynu nad Łodzią. Pewnie uroiła sobie, że zostanie publicystką jak matka, ale ona, Joanno, jest cieniem Danuty Wiery, podobnie jak ja jestem tylko nieudaną podróbą twojego wuja. - Nie rozumiem! Ż., dziennikarz z wieloletnim stażem... Dlaczego tego nie zaadiustował? Przecież musiał widzieć, że się nie nadaje do druku! A może taki zaślepiony, taki zakochany, że nie widział... Jedno mnie uderzyło w powieści Witka, co mogę zapisać mu na plus, mianowicie, że nie uległ zaślepieniu. Na przykład fragment o tym, jak ona rezygnuje z nauki, i jego komentarz, że Milena prędzej wykąpałaby się w kwasie solnym, niż podjęła jakąś pracę, albo to ironiczne zdanie o mężczyznach jako sposobie na nudę... Tak, jego bohaterka jest osobą zblazowaną, cyniczną, kłamliwą, leniwą i wulgarną, a mimo to Demiurg właśnie ją, pod rygorem potępienia, kazał mu do końca poznawać. Dywan pode mną i nieład wszelaki we mnie, a obok mnie Joanna Preiss, którą skłoniłem, by do towarzystwa przyjęła pozycję horyzontalną; zapada zmierzch, na suficie w jakiś niewytłumaczalny sposób pojawia się refleks żaluzji: paski światła i cień listew, naprzemiennie niby klawiatura. Joanna mówi o moim synu. Nie, to jest drabina Jakubowa, do Boga droga - wypływa z pamięci i wibruje w tkankach głos Niemena. W jesieni 75 na Batorego słuchaliśmy z Lenką Piosenki dla zmarłej i bywało po zmierzchu jak teraz. Za chwilę wstaniesz i wyjdziesz: do siebie, do Cyryla, do dzieci, a ja dalej będę leżał po ciemku na dywanie, bo nawet na mój pamiętnik nie mam dzisiaj siły; to prawda, Joanno: sens jest w cierpliwości i wielkim czekaniu. - Posłuchaj wigilijnej opowieści o Milenie, chcesz? Szukam dłonią dyktafonu; w ciszy niestosowny wydaje się dźwięk wkładanej kasety; Aśka milczy, niczemu się nie dziwi, pewnie wie od Kuby, że nagrywam. -Wspomniała wcześniej, że Chorąży z Maksem przyjedzie na Boże Narodzenie odwiedzić matkę, a przy okazji rozejrzeć się w Warszawie za biznesem. W Stanach, jako właściciel kilku domów czynszowych, dobił do middle class, ale natura ciągnie wilka do lasu - w gąszcz bud bazaru Różyckiego, w mateczniki starych zaułków i mrocznych podwórek z mnogimi sklepikami i warsztatami; w ten nurt podskórny życia gospodarczego, który - jak się spodziewał - z bliską chwilą końca komunizmu wytryśnie na powierzchnię; chciał włączyć się, zasilić swymi zza Wielkiej Wody pieniędzmi - Jacek Chorąży, chłopak z Kawęczyńskiej w Chicago i Amerykanin na Pradze. Widzisz, Joasiu, ci, którym odmieniło się życie w takim sensie, że... - szukam słowa i nagle przypomina mi się określenie, które słyszałem od Hrabicza - ...że jest u nich nie jak u ludzi, tego rodzaju odmienność umieją od biedy maskować na co dzień, ale przychodzą święta i zasłona spada. Ludzie w świątecznym rytmie, w rodzinnym gronie, przy wspólnym stole, a taki Witek czy Milena - outside, błąkanina, namiastka. W południe byłem u Bartka, potem telefonowałem do ojca do Zamościa, koło czternastej Lenka wróciła z Konstancina od Orłowskiego ze świerczkiem z jego ogrodu i zabrała się do przygotowywania swoich świąt. To nie miała być nasza Wigilia - nie dla mnie świerczek, wiktuały z Baltony, dwie wielkie paczki wszelkiego ciasta. Tak, już wtedy ten, kto płacił prawdziwymi pieniędzmi, dostawał za nie normalny kraj, gdzie chłopak od cukiernika z ukłonem przynosi do domu zamówione wypieki. Ale nie dla mnie długa suknia, choinkowo kolorowa, z niespodzianką rozcięcia, które w podarunku zmysłom odsłaniało nogi Mileny; ani jej włosy po długich zabiegach fryzjerów z hotelu "Victoria". Lekko nawet je musnąć takie samo, czułem, miałem prawo, jak dotknąć fryzury Goldie Hawn, gdybym przypadkiem przecisnął się przez gapiów, dziennikarzy i ochronę. I właśnie jej uśmiechem, Goldie czy innej Sharon, zareagowała na mój prezent - dziewiętnastowieczną litografię przedstawiającą Żydów na targu; na wybór wpłynęło moje upodobanie do tamtej epoki, moda na judaika, a dopiero na trzecim miejscu wyobrażenie o gustach Mileny. -Pójdziesz do matki? - spytała, jak gdyby chciała mieć pewność, że zostawię ją w ten wieczór samą z Maksem, ale to nie tylko o Maksa szło. Dzwonek do furtki zastał mnie, gdym już zbierał się do wyjścia, i dlatego w przedpokoju asystowałem scenie, która się między nimi rozegrała i w której Maks za barczystymi plecami ojca był na drugim planie. Miałem wrażenie, że powtarza się we fragmentach zmartwychwstałych z dna lat ich pierwsze spotkanie u Tadexa: rozpięty na męskim torsie kożuch i bliska lęku niepewność w oczach dziewczyny, a obok nich patrzący ze szczeniacką fascynacją Witek, któremu potężny pan każe zaraz nastawić płytę i poprosi panią do tanga. Lecz potężny pan jest dzisiaj siwy na skroniach i ma wygląd człowieka, któremu nie w głowie zabawa. Pamiętasz, Jacku, co mówiłeś tam u siebie na Kawęczyńskiej, kiedy siedzieliśmy po ciemku, niby w teatralnej symbolice niewiedzy o przyszłości? Powiedziałeś: zabawa, gra zręcznościowa, masa nieważnych rzeczy i tylko ty, Milena i Bóg! -Mówiłeś, że wobec cudu naszego spotkania nie liczy się dla ciebie nic, bo z niepojętej łaski rozpoznaliśmy się po tysiącleciach w tłumie zwyczajnych ludzi - i dla mnie, Wodzu Gwardii, to też był cud i tak samo nic już się dla mnie nie liczyło. Bo cóż więcej może liczyć się dla córki króla, którą kocha najdzielniejszy z rycerzy. Wiesz, Jac, ja ciągle jeszcze wierzę w naszą bajkę i nie potrafię się zmienić tak jak ty. Zobacz, stoi przed tobą ta sama dziewczyna, bo przecież nie wyglądam na trzydzieści lat, prawda, Jac? - wszyscy mówią, że nie. - Dzień dobry, Jac. Lekko skinął głową. Ma minę skłopotanego posłańca, który musi przekazać przykrą wiadomość i najchętniej znalazłby się już za progiem. Maks czeka niepewnie i rozgląda się wkoło, jakby czekał na przyzwolenie ojca. -No, przywitaj się z mamą, synku. Mały cyganek podchodzi do Mileny, ale wyraz niepokoju nie znika z oczu. -Mummy, where is the dog? Rzeczywiście w przedpokoju zabrakło Czikity, którą w trosce o wigilijny stół musieliśmy zamknąć. W pytaniu Maksa nie tylko lęk, lecz również oskarżenie. -Nie bój się. Pies jest. Cały i zdrowy. Tylko już strasznie, strasznie duży. Ale to już tak musi być, że mamę wszystko przerasta. Nawet psy. Maks, który chyba bardzo słabo zna polski, zrozumiał z tego tyle, że z Czikitą w porządku, i dopiero wtedy przywitał się z matką. -O, jak fajnie cię spotkać! - ucieszył się nagle Chorąży. - Nic a nic się nie zmieniłeś! Kordialnie ściska mi dłoń, po amerykańsku szczerzy zęby; "nieważne, że skoro tu cię widzę, pewnikiem sypiasz z moją byłą, ważne, że jesteś równy chłop, John; a czym się zajmujesz? Bo ja robię w nieruchomościach; jasne, od kiedy Republikanie obniżyli podatki, jest znacznie lepiej; a w twojej branży jak?" Milena zdejmuje z Maksa kurtkę, wiesza do szafy, prowadzi przez pokój, gdzie to in statu nascendi biuro; Chorąży bezwiednie idzie za nimi, jak gdyby sprawdzał, dokąd zabiera mu syna. - Jac, a ty nie zdejmiesz tego kożucha? Spójrz - to ja, Milena; Milena - miliard sekund, bo czas stał się bezsensownym liczeniem, monotonnym sekund sumowaniem; zakląłeś mnie w absurdalny zegar i to jest twoja kara dla mnie, ponad wyobrażenie wymyślna, bo nikogo poza mną nie skazano na liczenie do miliarda, widać w nikim nie było winy, za którą skazuje się na liczenie do miliarda. Jac, czy w wigilijny wieczór nie pozwolisz na chwilę przestać? Nie proszę o darowanie kary, od jutra znów będę uczciwie liczyła, lecz teraz po prostu usiądźmy razem przy stole - Jac i Milena, przed którą pusty kieliszek; Jac i Milena, i nasz syn, w imię którego mógłbyś zawiesić karę. Posłuchaj: po uldze cierpi się bardziej, więc jeśli nie dla mnie i Maksa, to przez wzgląd na karę powinieneś przerwać; radzę ci przeciw sobie, ale radzę dobrze, wiesz przecież, że jestem specjalistką od zadawania bólu. Więc jak? Zdejmiesz kożuch? Usiądziesz przy stole? Zatrzymasz koszmarny zegar? -Nie, Mileno, muszę pędzić; mam dziś jeszcze kilka wizyt. To normalne, że facet, który przyjechał na krótko, chce odwiedzić jak najwięcej starych znajomych, ale - gdy wyszliśmy razem - okazało się, że nigdzie się nie spieszy. Odwiózł mnie na Narbutta, a nawet wdepnęliśmy na kawę do "Morskiego Oka", które mimo Wigilii było czynne. Pytał, jak teraz w Polsce z prywatnym biznesem, więc opowiedziałem mu o swojej firmie i siłą rzeczy o Ewie, którą mgliście pamiętał jako niegdysiejszą odbiorczynię żaluzji oraz żonę kumpla, Jurka Szarego. I tym sposobem na nasz stolik, niby wielki, kosmaty pająk, wypełzł temat rozwodów; Chorąży skrzywił się. - To jest tak, jakby nagle umarł bliski człowiek, a w jego ciało wstąpił wróg. - "Dziewczyna, która nigdy nie będzie już tobą, twoim jeszcze gestem zamknie za mną drzwi". - Dobrze powiedziane. To z jakiegoś wiersza? - Tak, Jacku. Uniwersalne motto do wszystkich powieści o kobiecie i mężczyźnie. - Zgadza się. Ale czasem są rzeczy, które zaskakują. Chwilę milczał, zastanawiając się, czy dzielić się ze mną zdziwieniem i zadumą nad nieprzewidywalnością ludzkich zachowań. -Czy wiesz, że ona zaproponowała mi niedawno zwrot pieniędzy za nasz dom? Opowiedział, że sąd, orzekając rozwód, przyznał dom w całości Milenie; jej adwokat udowodnił, że Chorąży przez cały czas trwania małżeństwa był z powodu choroby niezdolny do pracy, więc to ona zarabiała, pomnażała majątek, mało tego - jeszcze finansowała jego kurację. To był nie tylko dom, ale przecież także knajpa plus lokale, które wynajmowali, więc po takim wyroku został praktycznie bez środków do życia. - Bez dachu nad głową, z pustym portfelem. Doszło do tego, że zamieszkaliśmy z Maksem w przyczepie kempingowej; pięć miesięcy - od kwietnia do września 84, kiedy w Teksasie znalazłem robotę przy ścinaniu gałęzi. Na szczęście w Teksasie ciepło. - A Milena? - spytałem bez sensu, bo przecież jasne, że sprzedała ich dom i wyjechała z pieniędzmi do Anglii. Nie, na odwrót było: najpierw wyjechała, a potem sprzedaży dokonał upoważniony adwokat; wziął swoją prowizję, resztę wysłał do Londynu. -Nie wiem, ile odziedziczyła po tym dziadku i czy osiemdziesiąt tysięcy to dla niej dużo czy mało, ale liczy się intencja. Chorąży nie przyjął forsy, ale - ujęty gestem - pozwala odtąd Milenie na spotkania z Maksem. -Cholera! - zreflektował się nagle - ja ci tu mówię o niej takie rzeczy, a przecież to chyba twoja dziewczyna. Zadzwoniłem z Narbutta do mojej dziewczyny. - Nie będę już dziś do ciebie wracał, przenocuję u mamy. - Jak chcesz, ale zaraz przecież położę go spać, więc możesz przyjechać. W tej sytuacji zjawiłem się około jedenastej, ale na Wita Stwosza spała tylko przekarmiona przez Maksa Czikita, a on sam siedział w pidżamce obok Mileny, która uczyła go grać na elektronicznych organach. -Patrz, Maks, When the Saints go marching in, tu paluch, tu paluch i tu, a teraz zrobimy inny instrument, co wolisz fortepian, flet? Wspólnie bawią się przyciskami. - A jak będzie na smyczkach? Czekaj, sama jestem ciekawa, When the Saints, nie, Maks, jakiś horror, wracamy do klawiszy. W moim pokoju było posłane dla Maksa, więc nie bardzo miałem co ze sobą zrobić; wziąłem książkę, usiadłem w kącie jadalni, starając się być równie nieobecny jak Czikita. Lecz słowa docierały do mnie - zdania po polsku, po angielsku, po amerykańsku; tak, nawet tam na budowie w Londynie nie słyszałem takich skrótów i konstrukcji, jakich używa Maks, więc to chyba amerykański. - Mama, ty nie jesteś American? -Amerykanką; n i e, nie jestem. - Ale mówisz jak Ameri... jak Amerykanka. - Maks, jeżeli wolisz, możemy po angielsku; a w domu jak rozmawiasz? - Teraz english, chodzi, żeby Wirginia rozumiała. Głupio mówić przy kimś foreign language. - W obcym języku. Synku, dla mnie to bez różnicy. - No, we can 't speak English, he doesn 't understand - wskazał na mnie. - Not a problem, Maks, I'm busy, You see: I'm reading. Spojrzał na mnie, na Milenę. - He doesn 't speak English. Widzisz, mama, musimy po polsku. Maks, jak w tobie to nazwać - taktem, dobrocią, zdolnością do poświęceń? Gotowyś dla nieznajomego pana Witka, iżby nie czuł się obco, trudzić głowę przypominaniem słów, które dawno z niej wyfrunęły i język udręczać niedorzecznym "chrząszcz brzmi w trzcinie". A jak nazwać to w niej, co sprawiło, że świadomie, z rozmysłem skazała ciebie, trzyletniego, na życie na samym społecznym dnie? Pamiętasz, Maks, Teksas? Na pewno pamiętasz, a jednak przytulasz się teraz do tej kobiety, bo mimo wszystko jest twoją matką. Ta różnica między nami, że ja wobec niej nie muszę mieć złudzeń. I nie mam ich, cienia złudzeń co do Mileny nie mam, Maks, a przecież także tu jestem i gdy ty położysz się spać, też się do niej przytulę. Wigilia, a ja tu, zamiast z moim synem, którego w ten sposób krzywdzę. Oczywiście - nie tak jak ona ciebie, ale co za pociecha, że można krzywdzić bardziej niż ja? Wiesz, twój ojciec opowiadał mi kiedyś o człowieku, który wytatuował sobie na piersiach: "urodziłem się, by czynić zło". Nie, Maks, na piersi, która cię karmiła, nie ma takiego napisu - to piękna, gładka pierś, fantastyczna jak całe jej ciało. Milena nie tatuowana po prostu czyni zło, a być może nawet urodziła się w tym celu, podobnie jak urodził się, by czynić zło, Jan Orłowski, wytworny pan i gdzieżby z jakimś tatuażem. Mały, jakąż ty mieszanką genów jesteś! Orłowski, Lenka, Danuta Wiera, Romek Hrabicz, Jac - wszystko ludzie seansu. I ty też, Maks, jesteś najmniejszym człowiekiem seansu. Ten jest powód, dla którego siedzę teraz z wami. Maks przysypiał wtulony w Milenę, która w lekko jazzowym stylu grała Silent night; ocknął się. - Mama, ty mnie chyba kochasz, in your own way, jak to powiedzieć po polsku? Nie zrozumiałem i dopiero głośne rozbrzmienie kolędy, gdy bezwiednie mocniej nacisnęła klawisze, uświadomiło mi, że coś się stało; ale twarz Mileny była spokojna. Zaduma zdawała się dotyczyć wyłącznie translacji. - Na swój sposób, po swojemu - spojrzenie w moją stronę, uśmiech - po milenkowemu. Nie spytał, co znaczy "po milenkowemu", bo już spał; do spokojnego snu wystarczyło mu przekonanie, że mama - jakkolwiek bądź, ale - kocha. - I nie zatrzymał zegara? Patrzą na mnie siwe oczy, a w spojrzeniu łagodność i ironia w proporcji 10:1; czasem zastanawiam się, co kształtuje wyraz ludzkiego wzroku, bo ja nawet nie potrafiłabym podrobić takiego spojrzenia. Głos prawie każdy umiem naśladować, a ze spojrzeniami problem, bo żeby je małpować, trzeba domyślać się uczuć i nastrojów, które mają wpływ na wyraz spojrzenia, a ze mną o uczuciach i nastrojach to chyba jak ze ślepym o kolorach; ja sama ze wszystkich zdjęć patrzę tak, jakbym starała się wytrzymać czyjś wzrok albo spoglądała komuś bezczelnie w oczy; czy właśnie tak patrzę teraz na tego księdza? - Nie. I nigdy nie zatrzyma. Poróżniliście się państwo, rozwiedliście. - Właściwie akcentuje, zupełnie jak moja matka; na złość jej specjalnie kładłam w tych formach czasownika akcent na przedostatnią sylabę, co dla niej było symbolem mojej deklasacji. - Jak rozumiem, wyszła pani powtórnie za mąż. - W sensie kanonicznym nasz związek trwa nadal. Co ja właściwie robię? Chyba skarżę się przed nim, jakbym liczyła na to, że sługa boży wpłynie na Pana, by przemówił Jackowi do sumienia. -Przed Bogiem nadal czuję się jego żoną. Rozglądam się, śmiesznie mieszka ten ksiądz; właściwie jego kawalerka jest klasztorną celą: wąska leżanka, stół, trzy krzesła, kuchenka we wnęce i ściana książek: kilka tysięcy dzieł bezpośrednio lub pośrednio mówiących oBogu, bo na pewno wedle takiego kryterium gromadził księgozbiór. Błądzę wzrokiem po tytułach na grzbietach - nic z tego nie czytałam, poza Platonem, Augustynem i Arystotelesem nie słyszałam nawet nazwisk autorów; przychodzi myśl, że w moim wielkim domu, gdzie mieszkam z Witkiem czy dowolnym facetem, którego mogę tam zahodować, jestem bardziej samotna niż ksiądz w swojej zaksiążczonej celi. - Pani nie prosi Boga o łaskę dla waszego związku, lecz oskarża przed Nim męża. Mimo werbalnego uznania swojej winy, nadal oskarża... Wymaga przebaczenia dla siebie, a sama nie chce przebaczyć. Przymknął oczy, jak pewnie czyni to w konfesjonale, znużony monotonią i uporczywością zła. Ja też już jestem znużona, choć sama zainicjowałam tę rozmowę i naprawdę kierowała mną jakaś nieokreślona, potężna nadzieja; teraz nadziei coraz mniej, pustkę po niej wypełnia zmęczenie; Boże, to rzeczywiście cela w klasztorze surowej reguły, niech szlag trafi to twarde krzesło. -Grzech męża był natury cielesnej, a pani odpowiedzia ła w sferze ducha, bezczeszcząc w sobie miłość do włas nego dziecka, bo przecież sama konstrukcja pani okrutnego, wyrafinowanego w okrucieństwie odwetu wymagała właśnie aktu owego zbezczeszczenia! A później odrzuciła pani całkiem macierzyństwo, skazała synka na materialny niedostatek. - Odemknął powieki. - Pani Mileno, czy pani rozpoznaje siebie w tych uczynkach? Bo odnoszę wrażenie, jak gdyby istniała jakaś stworzona przez panią inna osoba; pani powiada: uczyniłam zło, lecz ja słyszę: ona zło uczyniła, jej jest wina; jej - nie moja! Ma rację, ale ja też mam rację, oczywiście - to Milenka, wszystko Milenka, nie zaprzeczam. Tylko widzi ksiądz, jakby z innej strony spojrzeć, to przecież ta Milenka jest mi dana, z całym dobrodziejstwem inwentarza, a wcale nie zamawiałam akurat Milenki; pamiętam taką gadkę z Krzysiem, kiedy tłumaczyłam mu, że mogłam być przecież wiewiórką albo zaskrońcem (miałam wtedy może jedenaście lat, on chciał odespać jakieś pijaństwo i wykopał mnie z pokoju). Jasne, proszę księdza, jej uczynki są moimi i jej ból moim bólem, a właśnie Milenkę zaczyna boleć i chyba już jutro powinna dostać miesiączki. Oby, oby - módlcie się o to we wszystkich kościołach, bo to horror byłby, gdyby Milenka teraz zaskoczyła, i to jeszcze z tym pajacem. - Cóż, nie pani pierwsza ucieka w taki dualizm; popularność wszelkich idei o zabarwieniu manichejskim stąd właśnie się bierze. Część mnie należy do Ormuzda, ale drugą częścią wszechwładnie rządzi Aryman! - A nie jest tak? - Kościół katolicki nie uznaje równoważności dobra i zła; odrzucamy herezję, wedle której - w jej skrajnej postaci - Szatan miał być pierwszym Synem Bożym przed Chrystusem. - Być może tak prościej. - Nie sądzę. Prościej jest zawsze zwolnić się z obowiązku, a czymże innym jest uznanie się za bezwolny przedmiot przetargu sił dobra z siłami ciemności? Choć oczywiście ta walka trwa i Szatan podobnie jak Bóg działa przez historię i jednostki, wszelako - i ten pogląd odróżnia nas od manichejczyków - działanie to ma wyłączny charakter destrukcji, moc zaś kreacji pozostaje u Boga. Czy Witek nie jest przypadkiem tym, no tym na "m", bo coś kiedyś mówił, że Bóg i Diabeł grają w szachy? A w ogóle Witek już całkiem odjechał - ze mną też czyni jakieś dziwactwa, prawdę mówiąc, uprawia kult mojej osoby i to wcale, wbrew pozorom, nie jest miłe. -I dlatego ani jednej komórki w pani ciele nie stworzył Szatan, lecz każdą powołał do życia Bóg, którego dziełem pozostaje pani w całości, duszą i ciałem. To już dawniej słyszałam, choć i wtedy miałam wątpliwości. Absurd! Absurd, mała! Sypiasz z facetem, który cię ani trochę nie pociąga, trzymasz w domu psa, chociaż nie lubisz zwierząt! Gdyby się okazało, że ten Witek zrobił ci jeszcze dziecko, ale nie okaże się - od tamtej zimy w pierwszej klasie ogólniaka, kiedy po etylowo-seksualnym maratonie wydawało mi się, że wpadłam, uważam aż do przesady. Jezu, jaką awanturę zrobiła mi wtedy stara! Kurwy leciały we wszystkich przypadkach! I to jeszcze koło tego krzyża na Gubałówce. Opowiadałam później ludziom, że mnie zbiła, skopała i w ogóle. - Nie ma żadnych logicznych ani rozumowych przesłanek, aby mniemać, że w czyjejkolwiek duchowości lub cielesności tkwią immanentne pierwiastki zła, a zwłaszcza że może istnieć w osobie ludzkiej jakieś rozszczepienie. - Bo moralnie naprawdę mnie zbiła i skopała. - A genetyka? Czy ksiądz wie, że w mojej najbliższej rodzinie był człowiek bezgranicznie zły, w dosłownym sensie zdolny do każdej podłości? Mam w sobie cechy Romualda Hrabicza, lecz także Jana Orłowskiego, i czy to czasem nie jest ta mani... Uśmiecham się z wdziękiem głupiątka, prosząc o podpowiedź, i jest mi udzielona. - Ta manichejska walka dobra ze złem? Pani w to wierzy? - Nie wiem, po prostu pytam. Nigdy z nikim nie rozmawiałam o moim pochodzeniu, zresztą do niedawna nie znałam go; tak naprawdę, jaki był mój ojciec, dowiedziałam się dopiero w Anglii, tak samo jak dopiero po wielu latach złożył mi się w całość odrażający wizerunek mojego dziadka. - Pani ciągle szuka winy poza sobą. - Milczał chwilę. - Oczekuje pani wybaczenia, a pod jakim warunkiem jest ono możliwe? Słucham, podobno czytała pani katechizm... - Poprawa, nieczynienie w przyszłości zła... Proszę księdza - uśmiecham się, bo nie umiem mówić takich rzeczy poważnym tonem - mam w sobie mocne postanowienie poprawy. - Gdyby zbawienie warunkowała wyłącznie poprawa, niewielu, obawiam się, byłoby zbawionych. Nie, Mileno, warunkiem wystarczającym jest żal! Znów katechizm się kłania -żal doskonały, nie mający nic wspólnego z roztkliwianiem się nad sobą i biadoleniem nad jakimś zegarem. Tak, ja wiem, pani nie przyszła do mnie rozmawiać o wybaczeniu Boga, bo dziś pani w Niego nie wierzy; chodzi o wybaczenie mężczyzny, ale - zrozumże, Mileno - jeżeli nawet Bóg wybacza jedynie pod warunkiem żalu, jak możesz żądać od niedoskonałego człowieka, by okazał większą wspaniałomyślność i nie widząc w tobie śladu poczucia winy, przebaczył tak wielką krzywdę! Wstałam, tak, jutro najdalej zacznie się miesiączka, stoję przed półkami - mariologia, soteriologia, teodycea - Pan Bóg, Pan Bóg, Pan Bóg, który dał mi głupią Milenkę, co wyobrażała sobie, że po prostu pożyczy od księdza nabożną książkę, bo czasem ma takie odbicia, że chciałaby się czegoś o tych rzeczach dowiedzieć; zaraz - ksiądz krzyczał na Milenkę, o coś oskarżał, gniewał się. Wyznania Augustyna, o, to nawet kiedyś miałam w ręku; spokojnie, zbierz myśli, przecież potrafisz się bronić. -Niczego nie żądam, bo żądać mogą silni, ja tylko proszę. Rzeczywiście, nie ma we mnie żalu, choć upieram się, że to może być moja cecha konstytutywna, tak samo jak niezdolność do płaczu, lecz uznaję moje winy, i to nie tylko w stosunku do Jaca, ale również wcześniejsze, bo teraz kiedy trzeźwieję, zupełnie inaczej widzę przeszłość. Księże Olgierdzie, wiem przecież, że byłam złą córką, siostrą, żoną, matką - i to już chyba pikowy poker, tego nie da się przebić. I wcale nie jest tak, że teraz nie wierzę w Boga; przeciwnie - z dużym prawdopodobieństwem przyjmuję, że On istnieje: w odróżnieniu od matki nigdy nie byłam w pełni ateistką, zresztą ona też pod koniec życia zmieniła poglądy i komuniści zrobili kurewstwo z tym świeckim pogrzebem, ale mam nadzieję, że Bóg, jeśli jest, nie dał się oszukać. - Zgubiłam wątek, ostatnio ciągle gubię wątek; za krótko dla mózgu, żeby nauczył się pracować na trzeźwo -patrzy na mnie jakoś dziwnie. Czyżby coś nie tak mi się powiedziało? No, "kurewstwo" mi się powiedziało, ale przecież w dobrej sprawie, więc chyba nie to go smuci; jest, jest wreszcie wątek! - Chodzi mi o to, że czego Bóg we mnie nie lubi, niemiłe jest także ludziom. Być może są wyjątki, na przykład moja swoboda seksualna pewnie nie wszystkim jest niemiła, ale ogólnie: tam gdzie zrażam Boga, zrażam też ludzi, i na odwrót. Nie muszę specjalnie wysilać wyobraźni, by zrozumieć, czym jest Potępienie, skoro od lat żyję w potępieniu u ludzi, i to ludzi niegdyś mi bliskich... Ksiądz mówi, że biadolę nad jakimś zegarem; bo jest, proszę księdza, nad czym biadolić; ten zegar - to po prostu zadatek piekła; gdy umrę, a potępienie zmieni się w Potępienie, on zostanie pomnożony dziesięć razy, sto razy, tysiąc razy, ale to będzie ten sam zegar! Liczenie sekund - do miliarda, do stu miliardów, miliarda miliardów. Wstał również, podszedł do mnie; wiem, że wróciliśmy do punktu wyjścia, więc już mu się nie chce robić nowej rundki. Jest zmęczony, przetrzymałam go do drugiej w nocy, a pewnie z samego rana odprawia jakąś mszę. Tak, nie ma ochoty gadać dłużej, lecz to dobry człowiek, więc choć uważa mnie za ostatnią bladź, usiłuje zrobić coś z zegarem, tylko co? Przytulić Milenki nie wypada księdzu, choć może? Nie, po prostu położył mi dłoń na ramieniu. To było już na wiosnę, po świętach Wielkiejnocy; spodziewała się chyba, że Jac znowu przyjedzie do Warszawy, ale nie przyjechał, Maks tylko telefonował kilka razy. Prosił, pamiętam, żeby Czika zaszczekała przez ocean, a ona nie bardzo miała ochotę tak na zawołanie, więc trzeba ją było prowokować, kusząc kęskiem, a jednocześnie odmawiając, aż wreszcie dopominająco się rozujadała. Jac nie przyjechał, a jeszcze doszła kłótnia z bratem; jak w tym dowcipie o wariacie, który znowu bęc w okno ciotki Anielki, ponownie ożyły wszystkie stare motywy, z nienawiścią do Paoli na czele. Krzysiek objechał ją za to, że przez tyle miesięcy nie zrobiła tu w Warszawie nic, nawet nie zaniosła do sądu, urzędów, czy gdzie tam było trzeba, stosownych dokumentów. On płacił za najem dużego lokalu, bo tu miało być biuro firmy, "a zabawiać się z facetem to możesz, Milka, w pokoju z kuchnią". Już wtedy był nastawiony do mnie nieprzyjaźnie, ale to normalne, bo gdy wytrzeźwiał po naszej rozmowie i zrozumiał, co mi naopowiadał, musiało mu się zrobić głupio, więc oczywiście mnie znielubił; toteż bez krępacji, a z satysfakcją czynił przy mnie ze mnie zarzut, zresztą tylko jeden z wielu zarzutów, bo oprócz tego była na przykład flejowata: "Milka, czy tu ktoś w ogóle sprząta? Zastanów się, przyjdzie do ciebie człowiek, a ty nie dość, że przyjmiesz go w szlafroku, to jeszcze w takim bajzlu". Zniesmaczonym człowiekiem miał być przedstawiciel jakiejś zachodniej firmy. Inna sprawa, że za mojej przytomności nikt taki się nie zjawił, choć niewykluczone, że mógł próbować kontaktować się, ale do czternastej-piętnastej żadne z nas nie odbierało telefonu. - Krzyś, ja bardzo seksy wyglądam w szlafroku - powiedziała, po swojemu grając jak najgłupszą. Wtedy uderzył mocniej, mówiąc, że - jak na kobietę trzydziestoletnią - jest żenująco infantylna, a do tego - zupełnie z innej beczki - ostatni raz zajmuje się jej samochodem, bo to, "Milka, nie jest wóz do twojej paranoicznej jazdy, silnik wygląda jak po trzykrotnie dłuższym przebiegu; w daihatsu w zasadzie nie robi się remontu silnika, więc jeszcze trochę i wszystko będzie szmelc, a zapamiętaj - nowego samochodu ci nie kupię!" No i wtedy - bęc w okno ciotki Anielki! - Co to za kawał z tą ciotką? Kuba nie znał, to streściłem: maniak rozbijał ciotce szybę kamieniem, więc wzięli go do czubków i po kuracji, dla ustalenia, czy skuteczna, spytali o plany na przyszłość. Odparł, że ma już całkiem nowe zainteresowania, na ten przykład kobietami. Pierwsza rzecz po wyjściu ze szpitala - przygrucha sobie panienkę itede, itepe. Opisuje, co będzie z nią robił, i lekarze triumfują, ale niestety przedwcześnie, bo "panie doktorze, potem wyciągnę z jej majtek gumę, zrobię procę i - bęc w okno ciotki Anielki"; więc jak on miał swoją szybę, tak Milena miała Paolę, której nigdy nie straciła z oczu i - przy pierwszej okazji - bęc w nią! - Krzyś, pozwól sobie przypomnieć, że ten straszny kłopot w postaci kilkuset tysięcy funtów masz na głowie dzięki mnie. A o ile wiem, dawniej nie zdarzało ci się mieć do czynienia z takimi sumami. Milczał, mogę przysiąc, że nic nie powiedział, ale ona coś musiała usłyszeć, bo nagle rozjazgotała się jak ta prowokowana Czikita. Najpierw krzyczała, że jeśli on również potępia sposób, w jaki weszła w posiadanie majątku, to niech rzuci wszystko w cholerę i przestanie czerpać korzyści z cudzego nierządu, a potem doszła do sedna i już nieco spokojniejszym tonem powiedziała, że "w porządku, Krzyś, może jestem dziwką, ale widocznie byłam warta tych pieniędzy, a wyślij na ulicę Winklerkę, to zobaczysz, ile jej dadzą"; myślowa droga do spotwarzenia Paoli była tak dziwaczna, że chciało mi się śmiać. Hrabiczowi do śmiechu nie było i po chwili milczenia zrobił jedyną rozsądną rzecz, mianowicie popukał się w czoło. Milena wstała, bo rozmawialiśmy w jadalni, poszła do siebie i z trzaskiem zamknęła drzwi; słyszałem od ludzi o jej furiach, ale świadkiem byłem po raz pierwszy, bo przy mnie trzymała zawsze inny styl - wiesz: zimny spokój, ironia, cynizm, te rzeczy... - Z tą Paolą to faktycznie trochę maniakalne - orzekł Kuba. - Na przykład konflikty z matką mogę zrozumieć. Ty akurat bardzo bronisz tej kobiety, ale moim zdaniem, to właśnie ona ponosi winę za to, jaka jest Milena. Stary, ciebie dziwi, że wojna między nimi wybuchła nagle, po tym jak matka wlała jej w tyłek, i obrażasz się, bo czujesz się oszukany, że karmiła cię paszkwilanckim opisem domu i mamusi; konfrontowałeś to z wizerunkiem pani Hrabicz z zupełnie innej epoki i masz do Mileny żal... Posłuchaj, akurat to, że jej wlała, to dla mnie małe piwo, sam bym wlał piętnastce, co zrywa się na giganty i puszcza. Ale spójrz na to od strony Mileny: na pewno dużo cierpliwości - i to sprzecznej z charakterem - wymagało, by pozytywnie odnosiła się do matki, prawdopodobnie w tym układzie uważała się za wierzycielkę, i według mnie jakoś tam słusznie; w każdym razie w jej mniemaniu -taka matka nie miała prawa uderzyć. - Kuba, ale sposób! To błoto, którym ją obrzucała! Przecież to wstrętne! Uśmiechnął się. - Szkoda, że nie urodziłeś się trzydzieści lat wcześniej: z mamuśką byłoby ci lepiej, przecież widzę, że masz do niej słabość. A że wstrętne - zgoda. Bo cała ta twoja Milena jest wstrętna. No, co się tak na mnie patrzysz? Mam prawo do własnego zdania. - Nigdy jej nie lubiłeś. - Oczywiście. Bo zawsze była wstrętna. - Zadumał się przez chwilę. - Witek, czy ciebie nie zastanawiało, dlaczego ja, znany pies na dupy, nigdy nie robiłem podchodów do takiej laski? Nie zastanawiało. Kuba nie należał do seansu. Tak, Kuba, to było na wiosnę, po świętach Wielkiej nocy; pojechałem do starego, do Zamościa. Wiesz, on ożenił się z tą dentystką i uczy w szkole, warszawski docent w prowincjonalnym liceum, ale moim zdaniem, robi wreszcie coś pożytecznego, bo ta historia nauki to sam wiesz. Tylko że on mnie wkurwia! Może dlatego, że od niego odwykłem. Nie lubię tych głupawych połajanek, że nie skończyłem studiów, że dwa razy się rozwiodłem; a on niby co? Tak uprzykrzył życie matce swoją prawością i kostycznością, że w końcu go pogoniła; Kuba, małżeństwo moich starych było tak niedobrane, że musiał wyjść z tego Witek czy inny imbecyl. Dobrze, o czym ja mówiłem? Że był kwiecień i wróciłem z Zamościa, tak? No, więc jak wróciłem, ona już piła; nie wiem, od ilu dni, bo mnie nie było tydzień, ale na pewno nie od dziś i nie od wczoraj; także liczba pustych flaszek na to wskazywała. Pamiętam, otworzyła drzwi i - pierwsza rzecz -poprosiła, żebym wyprowadził psa. Balangowaliśmy kiedyś razem, więc wiesz, że ona w ogólniaku miała mocną głowę - myśmy pieprzyli już o Chopinie, haftowali po kątach, a Lenka spokojnie sączyła swoje drinki, bo rzadko piła jak my czystą wódę; wolała rozcieńczać. Pamiętam noc na Batorego, kiedy we dwoje rozpracowaliśmy litr spirytusu, siedemnastoletni gnoje, rozumiesz? Przy czym ja padłem zaraz po półmetku, a ona samotnie wykończyła resztę. - Wypiła, rozumiem, trzy czwarte litra czystego alkoholu - nie bez podziwu podliczył Kuba; sam miał dość mocną głowę, mocniejszą od mojej, ale oczywiście nie taką. - A kiedy tam wszedłem, ona chwiała się; pierwszy raz w życiu widziałem Lenkę, która nie może ustać na nogach; wahadełko - żeby nie upaść, trzymała się wieszaka. Pies chyba nie był sto lat na dworze, bo lał i srał non stop pół godziny, a gdy wróciłem, zastałem Milenę w pokoju niby-biurowym, na jednym z włoskich foteli; skóra była w czterdziestu i czterech miejscach przypalona papierosem, bo ona chyba specjalnie hartowała pety - na nim i jeszcze na dywanie; widocznie na złość bratu, że wypomniał jej bałagan. -Zostawiłeś, Witku, dziewczynę samą, to masz... I zaczęła dopytywać się, czy zerżnąłem żonę ojca, siostrę żony ojca i takie tam purnonsensy. - Nie rozumiem - tyle pięknych kobiet, a ty nic. Widzisz, a Milena miała faceta; to co, gramy w Szeherezadę? - Rzeczywiście miała? - Może była w Łodzi u Ż. Ale nie sądzę; podejrzewam, że piła samotnie, nie wychodząc z domu, najwyżej po flaszkę. Miała świadomość, że w takim stanie nie powinna pokazywać się ludziom, bo to nie są już te pijaństwa co dawniej; zresztą jawnie odsłoniła przede mną swoją słabość i sama z niej szydziła. - To co, już nie lubimy pić wódeczki z Milenką? Popsuła się wódeczka od naszych czasów, co nie? Widzisz, bracie, najdziwniejsze jest to, że mi do głowy nie przyszło, że ona może być w takim stadium; domyślałem się, że coś nie tak, skoro tyle czasu w ogóle nie piła, ale przyczynę abstynencji lokowałem raczej w chorobie ciała; czasem myślałem, że chodzi o zmianę stylu życia, o niedopuszczenie do rozwinięcia się nałogu. Że to już nałóg, i to tak zaawansowany - dalibóg zaskoczyło mnie. Zresztą to chyba coś więcej niż nałóg; ty fachowo się wypowiesz... -Po co zaraz coś więcej? Alkoholik po kilku dniach ciągu tak właśnie wygląda, zwłaszcza jeśli to powrót do picia po dłuższej przerwie. Mówiąc krótko, była z tych, co już swoje w życiu wypili i powinni przestać. Wiedziała o tym, użyła prawie tych samych słów. - To się nazywa zmęczenie materiału. Obudziła się z dwugodzinnego snu, nie do końca trzeźwa, ale w każdym razie już był z nią kontakt. - Właśnie przez to rozpadło się moje małżeństwo, nie chciałam ci mówić. - Zrobiłem jej mocną kawę i musiałem przytrzymać filiżankę, bo już brał ją kac i ręka zaczynała dygotać. - Połóż się przy mnie - poprosiła, ale miałem opory tego samego rodzaju, co przed wejściem do łóżka komuś, kto leży w szpitalu pod kroplówką, więc tak ni to się położyłem, ni to siedziałem na brzegu, pilnując tylko, żeby nie rozlała na siebie kawy. - Fajnie, że wróciłeś. Przepraszam, chyba cię przyjęłam na zerwanym filmie, która godzina? Dochodziła dwudziesta trzecia. - Samochód na miejscu? - spytała. Wyjrzałem przez okno: daihatsu stał tam gdzie zwykle. - Autko było trzeźwe i trafiło do domu. Potem znów na godzinę usnęła i zbudziła się z krzykiem; nie, źle mówię, to nie był krzyk, raczej coś w rodzaju: zostaw! odejdź! - i zrobiła ruch, jak gdyby się komuś wyrywała; poszła do łazienki, słyszałem, że rzyga, potem długo brała prysznic, wyszła z mokrą głową i poprosiła, żebym rozczesał włosy, bo nie była w stanie utrzymać szczotki. - Dobrze ci idzie. Ostatnie czesanie też u ciebie zamówię. Nie zrozumiałem. - No, wiesz: do trumny. Nie spojrzałem, która była godzina, pewnie koło czwartej, kiedy zaczął koncert ten pijak; bracie, facet z otwartego okna w bloku naprzeciwko wykrzykiwał do kogoś, najpewniej nieobecnego: "ty kurwo", ale z tych dwóch słów potrafił skomponować długą pieśń, modlitwę, chorał, nie wiem, jak to nazwać. Wsłuchaj się, wysil wyobraźnię - cisza przedświtu i nagle głuche, złowieszcze stęknięcie: "ty kurwo! - pauza, echo przebrzmiało - i w zupełnie innej tonacji błagalnie, jakby wołał: o, pani moja! - kurwo ty!" Wszystko tam było: ty kurwo! - piskliwie, histerycznie kurwo ty! - ze smutkiem i politowaniem ty kurwo? - pytająco i podejrzliwie kurwo ty! - nieomal uroczyście ty kurwo! - z najwyższą pogardą ty kurwo, ty kurwo, kurwo ty! - w dramatycznym stopniowaniu bólu ty kurwo! - z tragiczną rezygnacją kurwo ty! - prawie miłośnie ty, ty, ty, kurwo! - ze zdziwieniem kurwo ty! - wesołkowato, jakby się droczył ty kurwo! - żałościwie kurwo ty! - modlitewnie ty kurwo! - ostrzegawczo kurwo ty! - melancholijnie ty kurwo! ty kurwo! ty kurwo! - crescendo i odwrotnie: kurwo ty! kurwo ty! kurwo ty!... - schodzące do szeptu; miał do dyspozycji dwa słowa i ciszę; z tych trzech elementów stworzył swoiste arcydzieło; z odległymi, misternymi powtórzeniami, zrymowaniami, dyskretnym rytmem, który porządkował to w wyszukane akustyczne figury; Kuba, to był wirtuoz, co sam stworzył nowy gatunek ekspresji i sam do końca wyczerpał. -Paganini! - powiedziałem. - Mistrz jednej struny! Już dniało, więc zobaczyłem jej twarz, zmęczoną, postarzałą o dziesięć lat. -Witku, to jest głos mojego sumienia. Chyba już w ogóle nie zasnęła, ja tylko, niestety. Rano słyszałem, jak krząta się po domu, była krótko z psem, w pewnym momencie przyszła do mnie, przysiadła na brzegu łóżka, spytała, czy śpię, odmruknąłem, że fifty-fifty; jeszcze chwilę czekała, które fifty przeważy; pogłaskała mnie jak dziecko, powiedziała, że pójdzie się przejść. Wtedy ocknąłem się i oparłem na łokciach, byłem po tej nocy skonany, ale wiedziałem, że ryzyko puszczać ją samą. - Czekaj, ubiorę się, razem się przejdziemy. - Śpij, mały. Tylko wyskoczę po gazetę, chcę zobaczyć artykuł znajomego i w ogóle dobrze mi zrobi, jak wyjdę na pole. - Artykuł Ż.? - A czyj by? - Lenka normalnie nie czytywała gazet, najwyżej pisma o modzie i czasem "Newsweeka". - I pozwoliłeś, żeby sama wyszła? - Kuba, miałem dwie noce do tyłu, najpierw podróż z Zamościa, potem te cyrki z nią, a poza tym mówiła tak przekonywająco, tak naturalnie, że tylko do kiosku. Jasne, wróciła z tego kiosku po trzech godzinach, chyba zupełnie zdezorientowana w otoczeniu, bo gadała coś do mnie po angielsku, sztywna jak manekin poszła do swojego pokoju i na kanapie zasnęła, a właściwie do reszty straciła przytomność; a potem repeta wczorajszego dnia: na półtrzeźwe obudzenie; ściągnęła płaszcz, buty, z typowym u pijaków lękiem przed niepamięcią, spytała, ile czasu jej nie było - możliwe, że tak długo wracałam z "Pod Skocznią"? - bo ostatni rejestr miała z baru "Pod Skocznią", gdzie utrwalił się jej hejnał; potem - nicość i moje świadectwo, że dotarła do domu trochę po trzynastej. Wtedy jeszcze przed południem nie podawano w knajpach alkoholu, więc zaopatrzyła się w Peweksie, i w ogródku, na świeżym lufcie, jak menelka piła spod stolika. - Czyli jednak nie krępowała się pokazać ludziom? - Musiała. Wiedziała, że w domu nie pozwolę się schlać; inaczej: podejrzewała, że nie pozwoliłbym, ale okazało się, że moja kontrola jest gówno warta. Kuba, to coś jak w złym śnie: ta chałupa stała się nagle pełna alkoholu, jakieś piersiówki, reklamówki, cholera wie skąd; może zawsze były, nie wiem, bo przez tyle miesięcy problem nie istniał, i teraz to szklane draństwo powyłaziło ze wszystkich kątów, a ja byłem bezradny, bo sam nie potrafiłem wziąć za pysk, a pojęcia nie miałem, kogo prosić o pomoc. Brata? Nie znałem numeru telefonu. Pogotowie? Tak, w końcu wezwałem pogotowie, ale co oni mogli, skoro nie wieszała się ani nie rzucała na mnie z nożem? - A dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? - Chyba chciałem oszczędzić jej wstydu: jesteś lekarzem, ale równocześnie znajomym. Sam bym nie chciał, żebyś oglądał mnie w takim stanie, więc ona pewnie też by nie chciała. Dociera do mnie, że teraz jakoś nie krępuję się pokazywać Kubie moich stanów, ale tylko krowa nie zmienia poglądów. - Chciałem nakłonić, żeby coś zjadła; otworzyłem puszkę, z obrzydzeniem zjadła kilka plasterków szynki konserwowej, resztę dała psu; poszła się myć i z łazienki wróciła kompletnie pijana, pomyślałem, że to nawrót poprzedniego zamroczenia, ale nie - znalazłem za kiblem dwie puste reklamówki Black and White; śmieszna ilość, ale na wątłe światełko przytomności wystarczyła, żeby zgasić; wyciągnęła skądś książkę, pamiętnik psychopaty, seryjnego mordercy; zaczęła czytać na głos: "facet szedł ulicą, niósł pod pachą... - śmiech, chichot, ja nie mogę! "Posłuchaj: - pod pachą niósł niemowlę, któremu wcześniej roztrzaskał czaszkę o mur -odrzuciła w tył głowę, ze śmiechu o mało nie wypuściła książki - otwierając niby konserwę - zobacz, nie zgrywam się, tu tak naprawdę jest napisane - i sięgał dłonią, by czerpać lepki, ciepły mózg, a za nim - Czika, posłuchaj! -biegły psy, więc je karmił..." Potem wzrok odmówił jej posłuszeństwa, więc poprosiła, bym dalej ja czytał głośno; przewróciłem kartkę i natrafiłem na opis gwałtu na dziecku, połączonego z wykłuwaniem oczu; Kuba, to miało pięćset stron i na każdej ze trzy tego typu opisy. Książka była po angielsku, więc skłamałem, że nic nie rozumiem, odłóżmy na razie, jutro sama sobie poczyta. - To moja biblia - powiedziała cicho. - W Chicago miałam kochanka, z którym czytaliśmy razem te święte, ociekające krwią wersety; piękna, prawdziwie kosmiczna jest miłość, w którą wplata się wyobrażenie bólu i najwyższego okrucieństwa. Po jakimś czasie już nam to nie wystarczyło i pewnej nocy Adam, bo tak miał na imię mój chłopak, przyprowadził do mieszkania czteroletniego Murzynka... Tu wypadła z roli, parsknęła śmiechem, ale ja, patrząc na nią, byłem gotowy uwierzyć we wszystko. Nie miałem już żadnej wiary i zerknąłem na stronę tytułową - rok 85, wydanie pierwsze - więc nie mogła tego czytać w Chicago. Znów znalazła gdzieś łyk alkoholu i odpłynęła, zasypiając z głową na stole; przeniosłem na kanapę. Czikita, kierowana zwierzęcym instynktem, który nakazuje odsuwać się od chorych, opuściła posłanie w pokoju Mileny i towarzyszyła mi w moich wędrówkach po domu, gdy chodząc jak więzień po ogromnej celi niedoszłego "Hrabicz - International Office", zastanawiałem się, co robić. Byłem wtedy bliski podjęcia decyzji, by wyjść i więcej nie wrócić, choć dobrze wiedziałem, że realny jest tylko pierwszy człon, a skoro tak, to szkoda sobie nawet zawracać głowę mrzonkami. Przetrząsałem kąty w nadziei, że odkryję i unicestwię jej tajne zapasy - nie, nie wyleję, lecz sam wypiję, bo w końcu też, do cholery, cierpię na skłonność do tego płynu - a zdaniem matki, Aldony, Aśki, Magdy M. i jeszcze wielu innych osób - po prostu jestem alkoholikiem; więc gdy znajdę, wypiję, ale przecież nie zerwie mi się po tym film, nie będę się chwiał, zasypiał przy stole, rzygał, wygadywał ponurych bredni i nikt mnie nie będzie musiał czesać. Na marginesie nastroju, który był bliski rozpaczy, trysnęło nagle przyjemne źródełko; królewska pycha jednookiego wśród ślepców. Z alkoholizmem, pomyślałem, jest pewnie jak z reumatyzmem, jednemu strzyka w kościach, a drugiego całkiem pokręciło i zdeformowało. Czy było mi żal Lenki? Chyba bardziej jej obrazu, który przez lata w sobie pielęgnowałem: zawsze pijanej, lecz niezmiennie sprawnej umysłowo i błyskotliwej; obrazu Lenki, która permanentne upojenie umiała tak gustownie włączyć w swój image, także erotyczny image, bo przecież to, co objawiała, zasługuje na miano elektryzującego alkoholowego wdzięku. Przede wszystkim jednak żałowałem tych nocy, gdy ona, ja i alkohol, w imię których - ważąc lekce zdrowie, a może i życie - wsiadłem kiedyś na transatlantyk. To wtedy znalazłem nazwę seans i - choćbyś, mamo, oblała się benzyną i podpaliła, a twoi psychiatrzy wilczym chórem zawyli pod oknem - wiedziałem, że nie zrezygnuję. Potem była jeszcze noc w Krakowie, po której z przekonaniem wypowiedziałem słowa, że szczytem szczęścia jest dla mnie pić wódkę z Mileną Hrabicz, czego moja matka nie zrozumiała, podobnie jak nie pojęła tajemnicy Krakowa Ewa. Żal za tym wszystkim przesłonił mi samą Lenkę. Nagle złapałem się na tym, że traktuję ją zupełnie jak popsutą zabawkę - autko, co nie jeździ, pistolecik, co nie strzela, Lenka, co nie umie już pić wódki. Tak, Czikita, ludzie mówią, że do granic obłędu kocham twoją panią, a to wcale nie musi być prawda, choć z drugiej strony, kocha się zawsze - no, może prawie zawsze - za coś, zawsze - no, może prawie zawsze - istnieje jakiś główny element konstrukcyjny, po którego usunięciu budynek zaczyna się rozpadać. Najpowszechniej jest nim uroda i mimo szlachetnych zaklęć i zapewnień, biada zwykle miłości, gdy kobieta nagle zostanie oszpecona lub okaleczona, lecz to, piesku, dość paskudna analogia, bo wynika z niej, że kochałem twoją panią dlatego, że była dobrą pijaczką. Przechodziłem po raz kolejny korytarzem, a Czikita wiernie za mną, gdy Milena wyszła nagle z pokoju i trzymając się framugi, niemo otworzyła usta; popsuta zabawka, zdezelowany zegar, który wyrzucił przed drzwi felerną kukułkę -o niewłaściwej porze i niezdolną do wydania głosu; uszkodzony, chory ptak osuwał się ku podłodze w gasnących podfruwach, skrzydła ramion kuliły się. Zapaliłem w korytarzu światło i zobaczyłem, że jej usta są sine. - Lenka! - krzyknąłem i tak jak nauczono mnie postępować w przypadkach zadławień, podniosłem jej ręce wysoko do góry; ciało prężyło się i napinało w walce o oddech, a z płuc dobywały się krótkie świsty, niby koszmarny przekaz morsem. - Kurwa, nie umiesz robić sztucznego oddychania?! - przerwał fachowiec. - Nie umiem... Tylko te ręce... Że trzeba podnosić, choć to nic nie pomagało. Usta siniały coraz bardziej, sygnał z płuc coraz krótszy; rzucała na boki głową, jakby w geście gwałtownego przeczenia, i miała w oczach wstręt - nie lęk, ale wstręt - jak gdyby to, co brało ją we władanie, było starym, odrażającym mężczyzną. A potem na samej krawędzi zatrzymała się i pomału, coraz większym i równiejszym oddechem popłynęła w górę i opierając się o moje ramię, wstała. Zaprowadziłem do łóżka, ale tam odepchnęła już pomoc, zza głośnika wyciągnęła piersiówkę żytniej; niewiele na dnie, dwa łyki, może sto gram, ale z takich skrawków pozszywany był przecież ten koszmar. -Lenka, wezwę pogotowie. Machnęła ręką - a wzywaj se samego Boga - i osunęła się na fotel. Kuba nadstawił uszy jak królik, bo lekarze lubią słuchać o innych lekarzach. Tak, gruby, zaraz przyjedzie twój kolega. - I nie wzięli jej do szpitala? - Nie zgodziła się. Taki młody chłopak, chyba zaraz po studiach, tłumaczył, perswadował; młokos, więc jeszcze przejęty rolą, choć sam dobrze nie wiedział, co jej jest. - A skąd miał wiedzieć? Zaburzenia oddechu to objaw nieswoisty; to mogło być krążenie, astma, polineuropatia alkoholowa, padaczka. Przy ogólnym wycieńczeniu i zatruciu wszystko się w organizmie rozprzęga; pierwsza rzecz, powinni ją wziąć na detoks. Rzeczywiście, zupełnie nie rozumiem, czemu nie zatelefonowałem do Kuby, zdając się na jakiegoś z przypadku łapiduszka; nieśmiały, młodziutki, kojarzył się z klerykiem iMilena momentalnie wyczuła jego słabość. - Jeśli pani nie zgadza się na szpital, to jak mam pani pomóc? - spytał bezradnie. Uśmiechnęła się tak, jak w powieściach uśmiechają się zepsute nauczycielki, kiedy chcą uwieść ucznia. -Panie doktorze, czy ma pan taką, taką długą igłę, żeby się wkłuć bezpośrednio do serca? - Nie ma potrzeby stymulować mięśnia sercowego; on pracuje normalnie. Na plus chłopcu trzeba zapisać, że starannie ją osłuchał. - Nie zrozumieliśmy się. Patrzy na niego spod przymkniętych powiek - pani de Renal i Sorel, Gruszeńka i Aloszka Karamazow - ale pierwszy raz w życiu widzę mężczyznę, który nie reaguje na jej urodę; nie, że taki purytanin, lecz po prostu tej nocy nie ma na co zareagować. -Chcę, żeby mi pan wstrzyknął coś, co zatrzyma serce; benzyny nie mam, bo jeżdżę dieslem, ale może zmywacz do paznokci będzie dobry? Młody lekarz zostawił jakieś leki na wypadek, gdyby atak się powtórzył, i wyszedł w poczuciu, że go obrażono. Łapało ją jeszcze dwa razy, ale już nie tak ostro. -Miałeś z nią, bracie, urwanie jajec - podsumowuje Kuba, ale za wcześnie na podsumowania, minął dopiero drugi dzień. A dnia trzeciego zjawiłeś się Ty, mój Rabbi. Rano nie piła, zjadła nawet coś na śniadanie, w południe pojechaliśmy z Czikitą do parku; ja prowadziłem. Gdy za czwartym podejściem nie trafiła kluczykiem w stacyjkę, zrezygnowana puściła mnie za kierownicę - "nie mogłam słuchać, jak mój brat gra na gitarze i nie mogę patrzeć, jak ty prowadzisz" - ale długo nie patrzyła, bo już na Puławskiej zapadła w drzemkę i gdy zaparkowałem przed Królikarnią, niechętnie wysiadła; jak na mróz. Dzień był prawie już letni, dwadzieścia stopni, a ona szła, otuliwszy się skórzanym płaszczem - powoli, niepewnie, w ciemnych okularach sprawiając wrażenie niewidomej. - Dobrze powiedziałam wtedy Aśce: troszczyłbyś się tak o mnie, gdybym była facetem? Opiera się o mnie, tak łatwiej jej iść. Przechodniów dezorientuje moja osoba: gdybym tak samo jak Lenka zasłonił się ciemnymi szkłami i miał obrzękłą twarz, nie mieliby wątpliwości, że to dwoje meneli na kacowym spacerze. A tak -widocznie prowadzi chorą żonę, pewnie pierwszy dzień po szpitalu, bo wygląda jak śmierć na chorągwi, widać doktorzy zalecili przechadzki. Po półgodzinie nie miała już sił i musieliśmy wracać. Właśnie wchodziliśmy do mieszkania, gdy zadzwonił telefon. -Czekaj, odbiorę, może to ktoś do Krzysia. Od tamtej kłótni nie poczuwała się już do zawodowego wspólnictwa z bratem. Ale to nie był telefon do Krzysia, tylko do Mileny, i to bardzo do niej, jak wskazywał wyraz oczu, trudny do odgadnięcia, raczej nieżyczliwy, ale mówiący, że na pewno nie ważyła swego rozmówcy lekce. -Na długo przyjechałeś?... Nie wiem, trochę mnie zaskakujesz... Zapaliła papierosa, krótki, ale intensywny namysł. - Nie jest tak, że nie chcę. Po chwili rozmówca musiał coś odgadnąć z głosu, bo skłamała, że ma grypę. -Oczywiście - uśmiech - to zawsze ja wymagałam od ciebie decyzji. I tak dalej, i tak dalej, w końcu zaprosiła tego kogoś na wieczór. Położyła słuchawkę z wyraźną ulgą. -Będziemy mieli gościa, Witku! - Ty będziesz miała. Uśmiechnęła się. - Przecież to podobno twój najbliższy przyjaciel. - Michał? Gdzieś na dnie mózgu pobłyskiwał taki domysł, że to właśnie z tobą rozmawia, ale nie brałem go serio, mój Rabbi. -Ano on - westchnęła. Nie byłeś kontent, widząc mnie; zresztą Lenka chyba specjalnie tak to zaaranżowała, żebym ja ci otworzył. Przed twoim przyjściem długo malowała się, pudrowała i tak dalej, mniej pewnie nawet po to, by ci się podobać, lecz by ukryć ślady ostatnich dni; w każdym razie, gdy zadzwoniłeś do furtki, była jeszcze w łazience. - Otwórz mu! - krzyknęła stamtąd. - I nie zapomnij pocałować w pierścień! Stałeś, Rabbi, przed furtką, z łysiną jeszcze wyższą, niż gdym cię przed dwoma laty widział w Londynie, i miałeś na sobie wykwintny ciemny płaszcz, w którym kołnierz postawiłeś, a przez to skojarzyłeś mi się z ważną osobistością, starającą się zachować incognito, tak przynajmniej mógłby to pokazać reżyser mydlanych oper. Wyciągnąłem rękę, a ty niezręcznie przełożyłeś do lewej kwiaty i uścisnąłeś mi dłoń; niby ciepło, ale jakiegoś diabła miałeś w oku. -Cieszę się, że cię tu widzę i że - uśmiechnąłeś się - stara miłość nie rdzewieje; mieszkasz u niej? Nachyliłeś się konfidencjonalnie i poczułem ostry zapach męskich perfum; płaszcz, który, pełniąc honory pana domu, powiesiłem do szafy, też był nimi przesiąknięty. -Tak, Michał, w zeszłym roku rozwiodłem się. Chciałem powiedzieć ci w krótkich słowach, jak było, ale nie zdążyłem, bo właśnie zjawiła się Lenka; bezpretensjonalnie w dżinsach i swetrze, tylko z włosami zrobiła jakąś faramuśność - podkręciła grzywkę i przyciemniła w niej kilka pasemek. Blask w oczach Mileny. - Robisz się romantyczny, Mick - powiedziała. Kwiaty, które jej wręczył, były niebanalne - nie róża, nie goździk, nie tulipan; chyba po raz pierwszy widzę taki tęczowy kielich, więc musiał się zdrowo naszukać po kwiaciarniach i na pewno nie bez powodu takie kupił, bo to prawdopodobnie przekaz, znak, nawiązanie do czegoś, przypomnienie czegoś. Widzę po Milenie, że właściwie odczytała sygnał; blask oczu. I w tym samym momencie dociera do mnie, że jeśli tak precyzyjnego fryzjerskiego zabiegu dokonały łapki, które kilka godzin wcześniej nie potrafiły włączyć rozrusznika, to albo stał się medyczny cud, albo w robocie była flaszka; ten blask potwierdza moje podejrzenia. Na twoją cześć, o Rabbi, kupiliśmy w Peweksie Smirnoffa; byłem przeciwny, ale przekonała mnie, że musi być normalnie; ona ma grypę, więc nie pije, ale przecież ja i ty, przyjaciele, którzy od lat się nie widzieli, powinni okazję uczcić. - Witku, świat nie może stanąć na głowie przez moje problemy. Nie wiem, czy przez moją nieuwagę kupiła tam drugą flaszkę, czy dalej czerpała z jakichś domowych zapasów, dość, że cały czas piła; my jawnie, do kolacji, przy stole, a ona gdzieś za kulisami; odchodziła pod jakimś pretekstem na chwilę, by wrócić z oczkami bardziej błyszczącymi. Byłem w trudnej sytuacji, bo wiedziałem, widziałem, a przy tobie nie bardzo mogłem reagować - z tego samego powodu, dla którego nie zadzwoniłem w nocy do Kuby. Z jadalni przenieśliśmy się do jej pokoju posłuchać muzyki - my w fotelach, ona na kanapie, wtulona w oparcie, z kolanami pod brodą, nic nie mówi, słucha naszej rozmowy, ale jej oczy coraz bardziej nieobecne i rusza sinusoida przyśnięć i ocknięć, w których odgarnia grzywkę i przymusza wzrok do przytomnej uwagi. Rozważałeś społeczno-psychologiczny aspekt nadchodzących przemian i w duchu Fromma oskarżałeś Polaków o skłonność do ucieczki od wolności. -Mick - przerwała ci nagle; widać w Londynie tak do ciebie mówili i ona to przejęła - najohydniejsze było to, że czytałeś moje listy do Krzyśka. Wszystko inne wybaczam, nawet te anonimy. Przy mnie lewy głośnik, przy tobie prawy, między nami Jim Morrison i pijana wędrówka pod księżycem Alabamy. Milena mówi cicho, niewyraźnie i właściwie do siebie, więc pomyślałem, że nie usłyszałeś. -Mick, pisałeś do Jaremy, prawda? To the next whisky bar - nie ma mnie, tylko wy dwoje; to the next little girl - tylko wy dwoje w tym pokoju; i tell you we must die. - Czy Mościcki pokazywał ci kiedyś taki list? - Milczała. - Powiedz, czy widziałaś kiedyś taki list? - Milczała. -Nie mogłaś widzieć, bo ani ja, ani nikt inny nie pisał do Mościckiego anonimów! - Ale moją korespondencję z bratem... - Dziecko, wracasz do wydarzeń sprzed dwunastu lat. - Chciałeś mówić dalej, nie bacząc na moją obecność, bronić się, ale po chwili atak na ciebie ustał; Lenka osunęła się na bok i zasnęła. -There is moon of Alabama. Spojrzałeś na mnie, jakbyś uzmysławiał sobie, że jestem i słyszałem, i że teraz już dziwacznie byłoby wracać do rozmowy o polityce. - Ojakich anonimach ona mówiła? - O rzekomych anonimach do jej męża. Bała się, że będę próbował skompromitować ją przed nim. - Po co miałbyś to robić? Tak, Rabbi, przysięgam, że nie domyślałem się, co was naprawdę łączy. -Wiesz, miałem prawo być wściekły: dwa lata inwestowałem w nią wszystko, a ona nagle wychodzi za mąż za bogatego starca i w dodatku mojego przyjaciela, z którym sam ją poznałem. Spojrzałeś na śpiącą Milenę. - Który to dzień? Nie zrozumiałem. - Który dzień ciągu? Podejrzewam, że najmarniej czwarty. Miałeś to przećwiczone, bo w Londynie siedmiokrotnie ją wskrzeszałeś, licząc ten pierwszy, najgorszy raz, gdy nieprzytomną, gołą, pobitą przez jakiegoś psychola zawiozłeś do kliniki wyspecjalizowanej w leczeniu ćpunów i pijaków. Wyszła stamtąd po dziesięciu dniach, odtruta i wyciszona dobroczynnymi farmaceutykami, do domu, który prowizorycznie jej zorganizowałeś, by samemu żyć odtąd w dwóch. Posłuchaj: one powinny zrzeszyć się jako socjuszki doloris, za przykładem partnerek alkoholików i matek dzieci uprowadzonych do sekt stworzyć stowarzyszenie żon kochanków Mileny Hrabicz. Ja dostarczam aż dwie, ty swoją Kajkę, to już trzy, a jakby poszukać, pewnie więcej by się znalazło, bo, niestety, Rabbi, na nas i naszych żonach nie kończy się jej świat. Michał, Mick, Rabbi, nakręćmy razem film; patrz - scena pierwsza. Twoje mieszkanie, przedpołudnie, wnętrze. Kłócisz się z Kajką o samochód, ona musi pojechać w sprawie pracy, bo przecież motyw szukania pracy jest u was stały, ale ty bardziej potrzebujesz dzisiaj starego austina. Jasne, mógłbyś odebrać Milenę ze szpitala taksówką, lecz nie chcesz, by ktokolwiek asystował przy twoim pierwszym spotkaniu ze wskrzeszoną: sam ocaliłeś, więc konsekwentnie, do końca wszystko sam, a zresztą przecież twój jest samochód i niech Kajka bierze taksówkę. KAJKA (sakramentalnie): O której wrócisz? MICHAŁ: Nie wiem, pierwszego dnia na pewno nie może być sama. KAJKA: I pierwszej nocy? MICHAŁ: Na Boga! Przecież jest moją przyjaciółką, naszą przyjaciółką, to był nasz wspólny pomysł, żeby przyjechała do Londynu. KAJKA: Na dwa tygodnie. Nie było mowy, że zostanie na stałe. Udręka z tymi żonami, nie, Michał? Na dobrą sprawę nie wiem, co cię przy tej Kajce trzymało, przecież dzieci nie mieliście, poważnie. Czułeś się za nią odpowiedzialny? Jasne, powinieneś: wywiozłeś do obcego kraju, obcego miasta, ty w zasadzie prawie autochton, nawet nosisz irlandzkie nazwisko, ale ta sierota jak tu sobie sama poradzi? Do Polski ma wracać, narażać na represje, przecież tam dalej rządzą ci sami ludzie, którzy zmusili was do emigracji? Powinieneś być odpowiedzialny, ale nie wszystko, co powinno być, przez to samo jest, i dlatego spójrz mi w oczy. Sorry, Mick, mierzę cię swoją miarą, a ty chyba jednak jesteś uczciwszy ode mnie. Scena druga - jaka? Wynajęte mieszkanie, wieczór, wnętrze. Leżycie w łóżku. Kiedy miałeś ją ostatni raz, pewnie gdy jeszcze mieszkała na Batorego, więc też nielicha przerwa, siedem lat... MILENA: To był bardzo zły pomysł, żebym tu przyjechała. Miło coś takiego usłyszeć, Mick, co nie? Więc krzywisz się. (Michał krzywi się, wyraźnie zirytowany.) MICHAŁ: Miałaś lepszy? MILENA: Wiesz dobrze, że nie. Przytula się do Michała, by powiedzieć to, co on najmniej chciałby usłyszeć. MILENA: Będę musiała wrócić; Michał, zrozum, zostawiłam męża i dziecko! MICHAŁ: Rozwiodłaś się. MILENA: Boże, jakie to ma znaczenie? MICHAŁ: Jakieś jednak ma; o ile wiem, nie rozwiedliście się fikcyjnie. MILENA: Przestań! To wszystko można cofnąć! Byłam z nim ponad sześć lat; czy kilka dni może to przekreślić? MICHAŁ: Bardzo takie sobie rozumowanie. Popatrz, człowiek żyje czasem i sto lat, a umiera w ciągu sekundy. Milena leży na wznak, pali papierosa, nie słyszała ostatnich słów O'Briena. MILENA: Pomożesz mi napisać list? Nie potrafię zebrać myśli, a przecież on nawet nie wie, że wyjechałam. Michał, pomóż mi, ja nawet nie mogę utrzymać długopisu. Napisaliście kilkadziesiąt listów; większość do kosza, kilka za ocean, na żaden nie przyszła odpowiedź. Dzwoniła do mieszkania, które wynajął po rozwodzie, ale był tam już inny lokator, dzwoniła do Nowego Jorku do Andrzeja Chorążego, który nie umiał, albo nie chciał podać telefonu do brata; a jednak listy na jego adres były przekazywane Jacowi, czytał je i - nie odpisywał. Ty, Rabbi, w słowa ubierałeś coraz to nowe pomysły i propozycje: chciała zgody, odkupienia domu, wspólnego prowadzenia interesów, nalegała na jego przyjazd do Anglii, domagała się, by oddał jej Maksa, i odwrotnie -obiecywała odstąpić od tego żądania, choć Jac, zdaje się, nie brał na serio pogróżki. Wszystko, co pisała, a ty szlifowałeś, streszczało się w jednym rozpaczliwym krzyku: wróć! A on, choć ciszej i jakby echem, powtarzał się także w twoim domu, gdy Kajka prosiła, byś zerwał z Mileną. A potem - płynęły miesiące, korespondencja transoceaniczna ustała, Lenka kupiła mieszkanie, twoja żona pogodziła się z losem. Rabbi, dajmy teraz trochę retrospekcji. Scena trzecia, początki liceum, kawiarnia "Sułtanka", popołudnie, wnętrze i dwaj chłopcy nad kawą; piętnastoletni rówieśnicy, ale ty przecież wyglądasz na dwa-trzy lata starszego, jużeś dawno po mutacji, zarost ci się sypie, a ja - dzieciak, który w charakterze jedynego atrybutu dorosłości pali papierosy i chyba wręcz niestosownie wygląda, że ten dorosły częstuje szczyla, a jeszcze podaje ogień. Pamiętasz, wtedy rozwiedli się moi rodzice i nagle runął mi świat, bo nie pojmowałem, że ojciec i matka mogli coś podobnego zrobić. Do kogo miałem się zwrócić? Z kim otym rozmawiać? Z nimi, którzy sprokurowali ten ból? A za tem zwróciłem się do ciebie, bo byłeś jedynym dorosłym przyjacielem, i usłyszałem, że najważniejsza jest droga, nie dodałeś: krzyżowa, ale sens był ten; czekało mnie wiele stacji męki i ta była pierwsza; każdą Bóg wyznaczył mi w zgodzie z Planem. MICHAŁ: Jest to twoje doświadczenie. Możesz obrócić je w zło, lecz także w dobro - na przykład nie brać w przyszłości rozwodu - musisz także nauczyć się wybaczania iwielkiego taktu, to będzie dobrem i pożytkiem, złem zaś byłoby, gdybyś wzorem wielu dzieci z rozbitych rodzin próbował wygrać antagonizm rodziców dla własnych korzyści. I pamiętaj, że trwasz w Kosmosie tak samo jak drzewa i gwiazdy - cytowałeś znany tekst, lecz wtenczas tego nie wiedziałem - i masz identyczne jak one prawo do istnienia w porządku ustanowionym przez Stwórcę. Mówiłeś słowa, które mądrością swoją porażały, a twój głos, cichy, ale mocny, po prostu hipnotyzował; gdybyś był homoseksualistą, uwiódłbyś mnie natychmiast, lecz nie byłeś nim, przeciwnie - od najmłodszych lat interesowałeś się ze wzajemnością dziewczętami i chyba już pod koniec podstawówki miałeś pierwszy, prawdziwy romans, choć nigdy cię o to nie pytałem, bo to trochę tak, jakbym o intymne sprawy wypytywał swojego ojca; Kubę mogłem, ale ciebie - nigdy. Rabbi, czy wiesz, z jakim bijącym sercem oczekiwałem twoich odwiedzin. Przychodziłeś do mnie wieczorami, na godzinę, czasem na pół, a ja cały dzień przemieniałem w adwent i zawsze miałem do ciebie ważną sprawę. Wątpliwość co do swego postępku, obawę przed czymś, którą - wierzyłem - rozproszy, wiersz, który napisałem i czekałem twojej oceny. Spóźniałeś się, drżałem, że nie przyjdziesz i że wypadnie mi czekać do rana, do spotkania w szkole, gdzie otoczony grupką akolitów, a zwłaszcza akolitek, nie wyróżniałeś mnie w najdrobniejszym nawet stopniu. Rabbi, to aż śmieszne, że ty, Nauczyciel, chodziłeś do szkoły i rzeczywiście byłeś w niej, ale byłeś przecież poza nią, choćby przez to, że duma i dorosłość nie pozwalały ci angażować się w konflikt z belframi, dzięki zaś rozumowi wszelki materiał potrafiłeś opanować błyskawicznie przynajmniej na czwórkę. Nauka, jak sądzę, nie zajmowała ci więcej niż godzinę dziennie, a niektórych przedmiotów, na przykład matematyki i historii, wcale nie musiałeś się uczyć, bo znałeś je na poziomie uniwersyteckim. Umysłowo, psychicznie i biologicznie byłeś człowiekiem w pełni dorosłym, w jakimś niedorzecznym rozziewie z wiekiem metrykalnym; widzieli to także profesorowie i traktowali cię inaczej niż mnie, Kubę czy Zamszyca. Za dorosłego miała cię również moja matka. Czy pamiętasz, wychodziłeś ode mnie, staliśmy we troje w przedpokoju i ona zrobiła jakąś aluzję do zmiany w swoim i moim życiu. Nie odezwałeś się słowem, ale w twym wzroku musiało być coś, co ona odczytała jako naganę, bo ni stąd, ni zowąd zaczęła się przed tobą tłumaczyć i - pamiętasz, Rabbi? -nagle rozpłakała się, a ty głosem dojrzałego mężczyzny i dyskretnie głaszcząc jej ramię, mówiłeś: "pani Teresko, po nocy przychodzi dzień, po każdej nocy przychodzi, pani jest młodą, piękną kobietą", i tak dalej, i tak dalej - i od tej pory moja matka cię uwielbia. Kartkuję Seans, natrafiam na fragmenty z tobą. Opisałem cię półpaszkwilancko, z komentarzem nieodmiennie ironicznym, ale przecież piszę to t e r a z i o czasie od poznania Mileny, a był też - choć trudno mi dziś w to uwierzyć - czas, gdy jej nie znałem, i nim niepodzielnie władałeś ty. Bywało nawet tak, że stare i nowe bóstwo toczyły walkę o moją duszę, ona zwyciężyła i zaczął się seans, lecz ancien regime nie zniknął bez śladu; za podszeptem Mileny rewolucyjnie zrzucony oraz wydrwiony przejętym od niej językiem, pozostawił wszakże po sobie jakieś budowle i pomniki. Ona woła z łazienki, bym nie zapomniał pocałować cię w pierścień, i to nie jest do końca żart absurdalny, bo gdy przed furtką uścisnąłeś mi dłoń, poczułem, że wraca coś z tamtych lat, i serce zabiło trochę jak wtenczas, gdy dawałem ci do czytania moje wiersze i czekałem na twą opinię jak na wyrok. Stop, Michał, mieliśmy kręcić film, a ja znowu o sobie, więc scena enta. Znowu wnętrze (za dużo wnętrz), twoje mieszkanie na Nowym Świecie, wieczór, państwo O'Brien w Krynicy. W twoim pokoju zawalonym książkami, płytami - gdzie na centralnym miejscu wiecznie rozstawiona szachownica - puściłeś sierżanta Pieprza i dumasz nad końcówką z siódmej partii meczu Fischer-Spasski, bo właśnie jesteś na jednej z ostatnich stron Bojaźni i drżenia i potrzebujesz zmiany myślowego klimatu. Dzwonek; przyszła spóźniona piętnaście minut - umówiliście się o osiemnastej punkt, ale miała kłopoty, żeby do ciebie trafić, bo przecież nie zna jeszcze dobrze Warszawy - najładniejsza dziewczyna w naszej szkole i niewykluczone, że we wszystkich stołecznych liceach. Przyjechała -przepraszam: przyleciała - niedawno z Krakowa. Zima, to już po pasterce, na której byliśmy wspólnie, zdejmujesz z niej w przedpokoju biały kożuch; była pewnie w jednej ze swoich długich, obcisłych spódnic i w jednej z czarnych bluzek z głębokim dekoltem. Pachniała Soir de Paris i kąciki oczu przedłużyła niezbyt dyskretną kreską, czy tak, Rabbi? Czy mijając lustro w przedpokoju i odruchowo coś przed nim poprawiając, spojrzała na swoje odbicie, trochę tak jak kobiety spoglądają na atrakcyjne rywalki: z mieszaniną niechęci, drwiny, ale i mimowolnego uznania? MILENA: Mój dziadek dobrze gra w szachy, ja nigdy się nie nauczyłam, wiem tylko, jak ruszają się figury; masz jeszcze tych Crimsonów, których przyniosłeś do Kuby? To puścisz mi potem, dobrze? O'Brien otwiera elegancko, korkociągiem, bo gdzieżby wybijał ręką. Butelka rieslinga, nasza elegancja z tamtych lat: riesling i papierosy caro, śmiejesz się z tego w Londynie, co? Milena bierze kieliszek, przechadza się po twoim pokoju, poznaje twoje królestwo, staje przed regałem. MILENA: O, masz Na pastwę płomieni, a czytałeś Pogrążyć się w mroku? Genialna książka o dziewczynie, którą doprowadzono do samobójstwa. MICHAŁ: Interesowało cię coś o modlitwie; jest taka praca przedwojennego teologa, księdza Woronieckiego, dość przystępnie napisana. Sięga do półki, gdzie stoją książki o tematyce religijnej, ale Milena daje ręką znak, że to może poczekać. Kończą się Beatlesi i Michał, spełniając prośbę, nastawia King Crimson; Milena pokazuje z uśmiechem pusty kieliszek, on skwapliwie napełnia; po drugim kieliszku pojawia się w jej oczach to światełko, które obaj kochamy - zasłuchała się w Epitafium. MILENA: Confusion will be my epitaph... Odrzuca włosy znad czoła, ale tak, by ponownie opadły w fantastycznej dezynwolturze. Przesłuchaliście płytę, otworzyłeś drugie wino. MICHAŁ: Poczekaj, to mam tylko na kasecie. Podłącza do kolumn stereofonicznego Philipsa; piąty kieliszek i: Killing me softly with this song. MILENA: Ty sadysto... Ona jak w transie przeżywa swoją piosenkę; on patrzy, bawiąc się figurą hetmana, potem podchodzi i... Spojrzałeś w oczy, prosto w oczy Lenki w ten swój wystudiowany sposób; moja siostro - mówiło twoje spojrzenie - moja piękna, wrażliwa siostro". MICHAŁ: Dużo myślę o tobie, Mileno; do niedawna wszystko w tobie budziło mój sprzeciw, gniew... MILENA: I coś się zmieniło? MICHAŁ: Zrozumiałem, że jesteś dziewczyną o wielu twarzach; one są piękne, ale prawdziwa twarz Mileny pozostaje ukryta; prawdziwa Milena broni się, chowa przed światem... Ktoś bliski wyrządził ci krzywdę, nie zrozumiał twoich uczuć i Kraków nagle stał się pustynią. Mileno, to nie był chłopak, przez chłopaka nie wyjeżdża się z miasta. Inna, ważniejsza dla ciebie więź nagle pękła. Milena słucha z narastającym zdziwieniem. MILENA: Witek ci mówił? MICHAŁ: Nie. Po prostu patrzę na ciebie, myślę o tobie, szukam... Dłoń Michała pieści jej kark. MICHAŁ: Moja miłość cię szuka, Mileno. A potem, gdy całowaliście się, spytała, kiedy wrócą rodzice, jako że musiała mieć czas na swoją magię. Była twoją dziesiątą - bo liczę te, o których wiem, i dodaję dla pewności jeszcze trzy - ale pierwszą i jedyną w twym życiu czarodziejką. Nie sądziłeś dotąd, że prostą, niedługą drogę można rozciągnąć na całe nocne niebo i do horyzontu ozdobić mrowiem i deszczem gwiazd, migotliwych i odległych, oraz tych jasnych, do bólu wyrazistych, aż po - wschodzącą krwią pod powiekami - zaranną gwiazdę spełnienia. Rabbi, gdy leżałem w szpitalu, nawiedzałeś mnie, opowiadając o niej same złe rzeczy, a przecież to ty, nie Zamszyc, byłeś wtedy na Batorego prawdziwym gospodarzem; z drobiazgu - bo, umówmy się, że Zamszyc to przecież drobiazg w całej sprawie - uczyniłeś narzędzie unicestwienia mojego związku z Lenką, własną wobec mnie nielojalność okrywając szczelnym korcem tajemnicy. - Witold, choć po tylu latach nie ma to już znaczenia, chcę, byś wiedział, że nigdy nie traktowałem cię jak rywala, a jedynie usiłowałem chronić. Ona śpi, wyszliśmy z psem do ogrodu, noc chłodna, więc otuliłeś się płaszczem i kołnierz podniosłeś; w górze księżyc, w dole twoja łysina. Trochę kłamiesz, bo irytowało cię, że z nią sypiam, ale prawdą jest, że nie mogłeś uważać mnie za rywala, bo nigdy nim dla ciebie nie byłem. Rabbi, ty walczyłeś o główne trofeum i doszedłeś aż do finału, gdzie znokautował cię sam mistrz wszechwag z Pragi, a ja cóż? Tuzinkowy zawodnik, ze mną nawet nie honor rywalizować. -A czy nie miałem racji? Zobacz, jak się zaplątałeś! Dwa małżeństwa rozpadły ci się przez nią i co masz w zamian? Alkoholiczkę! A ty? Ty niczego nie poświęciłeś? Popatrz, w tym kraju lada chwila zajdą wielkie zmiany i ludzie, z którymi jeszcze w siedemdziesiątych latach kolportowałeś bibułę, piłeś wódę i byłeś na ty, pójdą pewnie w posły i ministry - i co? Myślisz, że przez wzgląd na dawną przyjaźń i zasługi podzielą się z tobą? Nie, przyjacielu, oni będą sobie rządzić Polską, a ty, stary gierkowski dysydent, do śmierci zostaniesz komputerowcem w londyńskich firmach; bo wypadłeś z obiegu, wyjechałeś. Nie kręć teraz, bo wiem, że na twoją decyzję ostateczny wpływ - nie jedyny, ale rozstrzygający - miało pragnienie, by znaleźć się po tej samej stronie bezterminowo zamkniętych granic i nie mogąc znieść myśli, że jesteś od Mileny odcięty, wziąłeś od komunistów paszport na ich warunkach. Tak, Rabbi, niedługo mógłbyś być ministrem, a co masz w zamian? Alkoholiczkę! -Słuchaj, zimno tu, wracamy. Znowu jej pokój, puszczam cicho pierwszy z brzegu compact. Już nie nasza epoka, Michał, jakiś heavy metal, którego nawet nie identyfikuję; dochodzi czwarta, więc bierzmy się, żeby zdążyć do rana, chyba już dość retrospekcji, więc... Londyn, ulica przed domem Mileny, wieczór, plener. O'Brien wyszedł od niej, ona odprowadza go do samochodu, bo w samochodzie papierosy, a Milena nie wytrzyma bez papierosów do rana. Dał jej paczkę, siada za kierownicą, już się pocałowali na pożegnanie, lecz ona jeszcze nachyla się do niego, nim zdążył zamknąć drzwi. MILENA: Pozdrów Kajkę. Dłoń z kluczykiem nieruchomieje. MICHAŁ: Mileno, znowu zaczynasz? MILENA: Nie rozumiem, wracasz do niej, to chyba możesz przekazać pozdrowienia. Chowa kluczyki. MICHAŁ: Chcesz, żebym został? MILENA: Po co? Jaka różnica, o której wyjdziesz? O'Brien wysiada z samochodu. MICHAŁ: Przecież wiesz, że nie mogę z dnia na dzień się rozwieść! MILENA: Jasne, tyle was przecież łączy: dzieci, majątek... Jedź już, bez sensu taka rozmowa na ulicy. MICHAŁ: Czasem myślę, że lubisz przykre rozmowy. Stoi zgnębiony, bębniąc dłonią w dach auta; Milena przysuwa się, wyciąga papierosa, on podaje jej ogień. MILENA: Mick, chciałeś, żebym przyjechała, choć wiedziałeś, że będę musiała zostawić Maksa, bo Jac nigdy nie zgodzi się na jego wyjazd... MICHAŁ: Daję ci tyle, ile mogę, naprawdę nie rozumiesz... MILENA: Co mi, kurwa, dajesz?! Mieszkanie jest moje! Pieniędzy od ciebie nie biorę! Takie halo, że wozisz mnie czasem na odtrucia? MICHAŁ: Okay, zrobiłaś bilans. Wsiada, zatrzaskuje drzwi, rusza, jedzie; zbliżenie twarzy. Ból, gniew. Rozpacz? Tak, jest i rozpacz w oczach O'Briena. W fotelu austina i na fotelu obok mnie. Napełniasz nasze kieliszki, szarzeje; Milena leży na wznak, z głową na samej krawędzi, a włosy, opadając na podłogę, mieszają się ze sztucznym włosiem chodnika, bo jak ono zdają się martwe. Twarz Mileny jest trupia w oświetleniu piątej nad ranem. Z tego wszystkiego pewnie nie zauważyłeś, że odgrywamy we troje parodię jednej z największych scen światowej literatury: dwóch przyjaciół nad trupem kobiety fatalnej, ich kochanki, choć żaden z nas jej nie zabił, a może po trochu każdy i jeszcze wielu, wielu innych miało udział lub udziałek w tej zbrodni; no, mój mądralo, z jakiej to powieści? Musiałeś czytać - tak przypominam sobie, w siedemdziesiątym piątym w lecie czytałeś, w Piwnicznej pod namiotem. Jedna z ostatnich scen, sala kominkowa w podlondyńskiej rezydencji Mościckiego, wieczór. Gospodarz gra w szachy z O'Brienem, Milena się nudzi; chodząc wzdłuż ścian, ogląda zgromadzone tu militaria i etnograficzne kurioza z całego świata. Mościcki-żołnierz, Mościcki-podróżnik, Mościcki-biznesmen. Patrzą na ciebie stalowe, nieustraszone oczy człowieka z epoki, do której ani ty, ani ta śliczna, zgrabna laska, którą tu - po cholerę - przyprowadziłeś, nie dorastacie. Starzec ujmuje w kościste palce wieżę i ostrym pociągnięciem przesuwa na otwartą linię G, ustawił miażdżący atak ciężkich figur i sam, nad podziw lekko, wstaje z fotela i podchodzi do Mileny. MOŚCICKI: Miałem przyjaciela, Romka Hrabicza; czy pani jest może jego krewną? Patrzysz na szachownicę, liczysz, przewidujesz na ileś tam ruchów naprzód i już wiesz, że jeśli stary, poświęcając gońca, rozbije piony przy twoim królu, to koniec; i ty, posiadacz dwóch norm na tytuł szachowego mistrza, za chwilę przegrasz z amatorem, którego zlekceważyłeś. Po prostu masz dzisiaj zły dzień, rozpoczęty rutynową kłótnią z żoną; potem - niewiele milsza - rozmowa z nią i dlatego zaproponowałeś, że przyjedziecie tutaj razem. Jako szkolną koleżankę - przejazdem w Londynie - przedstawiłeś Mościckiemu, u którego bywasz regularnie co drugi piątek, by grać w szachy i dyskutować o polityce. Angoli stary nie lubi, Polacy wymarli i ty robisz za namiastkę towarzyszy broni z brygady Mączka. Nie rozumiesz, co skłoniło cię do odejścia skoczkiem; podręcznikowy błąd, którego nie popełniłby nawet gracz z drugą kategorią, a ty, prawie mistrz, i co? Zmęczenie? Tak, straszne zmęczenie tułaczką po wynajętych mieszkaniach, gonitwą za pracą; nosisz irlandzkie nazwisko, a twoja babka była z domu Rappaport, lecz przecież nie jesteś ani tutejszy, ani Żyd wieczny tułacz, więc tęskno ci do kraju tego i nieznośnie na londyńskim bruku. Milena patrzy na Mościckiego, jak gdyby nagle nad jego głową dostrzegła aureolę. MILENA: Mój ojciec miał na imię Romuald i wiem, że mieszkał jakiś czas w Anglii, ale to było bardzo dawno, w latach czterdziestych, może pięćdziesiątych... MOŚCICKI: Cóż, dla pani to prehistoria... Zgadza się. Ściśle: od 45 do 57. Wkrótce potem - wiem - umarł. MILENA: Tak, przed moim urodzeniem... MOŚCICKI: Boże, córka Romka Hrabicza! Ogląda ją od stóp do głów i jakby był trochę zakłopotany, że w charakterze echa starej męskiej przyjaźni wraca nagle taka młoda kobiecość. Milena, która zawsze ciebie potrzebowała. Byłoby przyjemniej, gdyby pragnęła, ale życie nie składa się z przyjemności i nieraz trzeba grać w pozycji narzuconej i szukać u przeciwnika słabych punktów; słabości - jak mawiał twój pierwszy szachowy trener - a to, że ciebie potrzebowała, było właśnie jej słabością. Nawet gdy spotkała tego, którego zapragnęła, nie przestałeś być potrzebny. To była jej z tobą więź i wasza droga do siebie. Spotykały się twoja miłość i Mileny potrzeba rady, opieki, przytulenia, pomocy w napisaniu listu, gdy ręka i myśli odmówiły posłuszeństwa. Jestem Rabbi - tłumaczyłeś sobie - więc radzę, opiekuję się, przytulam, pomagam pisać do Chicago - i brałeś szczęście na każdych warunkach; jak swój paszport - z rąk majora bezpieki - w jedną stronę. MOŚCICKI: Byliśmy bardzo różni; on marzyciel, romantyk, ja - jak to się mówi - mocno, twardo stąpający po ziemi, obrzydliwy groszorób. MILENA: Emigracja uczy twardości, wiem coś o tym, ale pan też musi mieć w sobie coś z romantyka; te zbiory... MOŚCICKI: Lubię podróże. Człowiek samotny musi na coś wydawać pieniądze, co? Do grobu zabiorę? Siedem razy, pani Mileno, objechałem kulę ziemską, byłem w stolicach siedemdziesięciu trzech krajów. Jednak nie na każdych warunkach, bo nie zamieszkasz przecież z nią, nie rozwiedziesz się. Nie dlatego, że nie chcesz, przeciwnie: to jest właśnie twój cel i najjaśniejszy blask szczęśliwej gwiazdy, ale rozum mówi ci, że taki ruch pozornie tylko prowadzi do zwycięstwa, nie wygrywasz po nim, na odwrót: tracisz wszystko - figury, inicjatywę -dostajesz mata. Związać się z Mileną ostatecznie, w pełni, do końca, oznacza do końca, w pełni, ostatecznie ją stracić, oznacza - przez nadmierną bliskość - wyzwolić całe uśpione w Milenie zło i wtedy biada obojgu. Ona patrzy na Mościckiego nieśmiało i błagalnie. MILENA: Nie znałam go. Gdyby mógł mi pan kiedyś o nim opowiedzieć. Wiem, że jest pan bardzo zajęty, ale to tylko kilka pytań. Moja matka z jakichś powodów... MOŚCICKI: Oczywiście, pani Mileno, oczywiście. Kiedy tylko pani zechce, zna pani numer do mnie? Gdyby mnie nie było, jestem w biurze... MILENA: Albo na Madagaskarze. MOŚCICKI: O nie, już nie te lata, za gorący klimat... Przepraszam na chwilę. Dostrzegł, że O'Brien wykonał ruch, podchodzi do szachownicy, ostro, twardo, z marsowym wyrazem twarzy bije gońcem bandowego piona przy roszadzie; O'Brien w geście kapitulacji wyciąga rękę. MICHAŁ: No tak, król odbija, hetman wchodzi z szachem i - po mnie. MILENA: Przegrałeś, Mick? MICHAŁ: Jak widać na załączonym obrazku. MILENA: Gratuluję. Wyciąga dłoń do Mościckiego, uśmiecha się z zachwytem, on dwornie całuje rączkę. Napisy końcowe czy jeszcze jedna scena? Krzywisz się, tak, wiem, będzie paskudna, ale - chyba jednak powinniśmy, więc - ostatnia scena. Ogródek restauracji wietnamskiej, okolice city, dzień, plener, przy stoliku Michał i Milena. Oszczędźmy, że czekałeś blisko godzinę, bo tyle się spóźniła, ale ty nie wyszedłeś, twardo warowałeś, bo czymże głupia godzina wobec wielu tygodni zabiegów i próśb o to spotkanie. MILENA: A nie wiesz, po co miałabym sobie tak komplikować życie? MICHAŁ: To jest szczęśliwe życie? MILENA: Nie. Ale pod wieloma względami odpowiada mi. MICHAŁ: Pod jakimi? Że nie musisz pracować? Tak? MILENA: O, to dla Milenki bardzo poważny wzgląd. MICHAŁ: Przecież to siedemdziesięcioletni starzec!!! Uderza pięścią w stolik; patrzą na nich dwaj faceci w typie didżejów i wymieniają z Mileną porozumiewawcze uśmiechy. MILENA: Ściśle: siedemdziesięcioczteroletni. Przepraszam, czy twoja oferta wynika z troski o moje potrzeby seksualne? O'Brien milczy. MILENA: Nie rozumiem, wymyślałeś mi od sprzedajnych dziwek, teraz proponujesz pozamałżeński romans, czyli mam być jeszcze dziwką nielojalną, tak? MICHAŁ: Nigdy cię tak nie nazwałem. MILENA: Ale jakoś podobnie, nie sprzeczajmy się o słowa. Patrzy na nią psim wzrokiem. MICHAŁ: Mileno, zostań ze mną chociaż dzisiaj! MILENA: A co dziś za święto? Że Jarema wyjechał? Posłuchaj, Mick (nachyla się do niego), starych mężów zdradza się z takimi, co siedzą za tobą, nie z panem O'Brienem. Michał odruchowo odwraca się i widzi didżejów, którzy znów uśmiechają się do Mileny; napisy końcowe. Rabbi, Nauczycielu, nie wierzę własnym oczom, ty płaczesz! Przestań, nie mogę patrzeć, jak przyjaciel płacze, sam bliski łez! Michał, daj rękę, jesteś i byłeś wspaniałym kumplem i wiesz, na czym tylko polegał twój błąd? Na tym, że zamiast naśladować Go, jak wszyscyśmy powinni, pojąłeś nakaz literalnie, i stąd całe to twoje nauczanie, uzdrawianie, gromadzenie uczniów i gorzej jeszcze, bo w jakimś momencie wmówiłeś sobie, że jak On wolny jesteś od grzechu, i kierowany pychą, owinąłeś grzech w gruby kokon samozałgania. Michał, to pierwszy raz, kiedy zrzuciłeś z twarzy tę bluźnierczą maskę i błagam, nie wkładaj jej nigdy więcej. Obaj, obaj, bracie, naśladujmy Go odtąd zwyczajnie, po ludzku, na miarę naszej niedoskonałości i wątłych sił, i prośmy, by odpuścił nam grzechy; tobie, mnie i tej, która leży obok nas - chora, nieprzytomna - i której Jego łaska szczególnie potrzebna jest dzisiaj. Otarłeś łzy, Michał. Udajesz, że to od dymu, faktycznie, nakopciliśmy, aż szaro. Wstałeś, musisz już iść, bo w południe odlatujesz z powrotem. -Pożegnaj ją ode mnie - mówisz cicho. Czekaj, wezmę psa, przejdę się z tobą, odprowadzę kawałek. Nie wiem, kiedy się znowu zobaczymy, ale nie zapominaj o mnie w tej Anglii, napisz czasem i ja też będę pisał, bo - nie za wszystko, lecz mimo wszystko - kocham cię, stary, poczciwy O'Brienie. Oprzytomniała w południe. - Wyszedł już? - Już dawno. Nie wiedziałem, że między wami... była? był? było? - szukałem słowa. - Och, sensacja-rewelacja! - mruknęła i poszła do łazienki. Ciemny monolit - w nim tunel z moich świateł i mojej prędkości - noc i ja - samochód. Umarłam po tygodniu chlania i moja dusza najfantastyczniej się wcieliła. W życiu tylko samochody naprawdę kochałam, więc podziękuj, księże Olgierdzie, komu trzeba. Jasne, wolałabym w porsche, ale za tyle grzechów daihatsu też okay. Ciemność, przez którą sto dwadzieścia na godzinę; światło-tunel i jeszcze, jeszcze szybciej - sto trzydzieści i on też sto trzydzieści; passat za mną, a w nim dwóch cinków-cwaniaczków. W poprzednim wcieleniu byłam dziewczyną, skądś to wiedzą i dlatego za mną, za mną. Ja sto trzydzieści pięć, oni sto trzydzieści pięć - wyprzedzają, twarze mignęły, w poprzednim życiu zabawiałam się z takimi, ale teraz jestem samochód, więc odczepcie się, nie zajeżdżajcie drogi. Nie stanę, nie zwolnię - passat, nie blokuj mnie, nie trąb kretyńską pozytywką z Ojca chrzestnego. W lewo, on też w lewo, i pozytywka. Nie przepuszcza, wychyla się ręka, macha, mam stanąć? Nie, passaciku, charadka ma w sobie duszę Mileny Hrabicz, która sto razy przećwiczyła ten numer - nie przepuścisz? No to jeszcze w lewo, na środek szosy - ty też na środek, to ja na drugi pas - przepuszczasz? Ach, rozumiem, te światła z naprzeciwka - boisz się? Patrz, a ja się nie boję - już raz umarłam, to czego się bać? Wracasz na prawy pas, myślisz, że nie zaryzykuję wyprzedzić? A właśnie, passaciku, pojadę na czołówkę, prosto w te wielkie ciężarowe reflektory, a co mi tam! Mój pasażer krzyczy ze strachu. Metr przede mną przerażenie tego, co ma zabić - za ułamek sekundy. Ułamek sekundy minął i żyję, charadka uciekła, wymknęła się - TIR z rykiem klaksonu przepada w ciemnościach - i co? I znów przed tobą jestem, passat; zaraz, o co ci chodzi! Już mnie nie gonisz? Skapcaniałeś do przepisowej prędkości, znikają z lusterka twoje światła -żegnajcie, chłopcy; wiem, w poprzednim życiu byłam dziewczyną. - Po tym jej chlaniu pojechaliśmy na tydzień do Augustowa i tam, w takim pensjonacie nad jeziorem Necko, oświadczyłem się Milenie. Kuba przyszedł dziś rano, więc nie zmrużyłem oka, prosto od pisania w rozmowę. Trochę szok; kacowo dygoczą mi łapy, gdy wkładam kasetę, i pierwsze zdanie brzmi dość głupawo. - Dużo jeszcze do końca? - Dziś powinniśmy skończyć, w nocy pospisuję z taśmy; dobra, Kuba, umów mnie na jutro. - I przyjęła oświadczyny? - - Czekaj, spokojnie, postaram się odtworzyć jej słowa, rano chujowo chodzi taśma, rozumiesz? Patrzy na dyktafon. - Normalnie się kręci. - Durniu bez szkoły! We mnie źle chodzi taśma. Leżę przez chwilę nieruchomo; najlepiej, żeby Kuba położył się obok mnie, jak Aśka. Cieszcie się pacjenci, lekarz położył się wam do łóżka i kładą lekarza obok chorego, kurwa, z czego to jest? Rozprasza myśli, już wiem, chyba z Kafki. -Powiedziała: "możliwe, że to się między nami skończy, dziwne by było, nie?" Właśnie pierwszej nocy w Augustowie przypomniała sobie pierwszą noc ze mną, "jaki cielaczek wtedy byłeś, jaki śmieszny". Powiedziała mi, że chyba poza mną nikogo w życiu nie rozprawiczyła, i przez resztę pobytu, gdy chciała przywołać w sobie i między nami ciepło, używała hasła "cielaczek". -I nie piła już? - Dochodziła do siebie; myślę, że taki wyjazd był jej bardzo potrzebny; zaczęło się okropnie, bo za Łomżą postanowiła ścigać się z jakimiś gnojami w passacie i omal nas nie zabiła, ale potem, z godziny na godzinę, wyciszała się i - wiesz - była chwilami taka jak dawniej. Pamiętasz moment, kiedy przyszła do naszej klasy? Miała taki lekko senny wzrok i napisałem, że liczyła nas jak barany, sorry, Kuba, zgubiłem myśl, daj stop. - Chodziliśmy na spacery brzegiem jeziora... Nie, kurwa, wyłącz! - Spokojnie. Chodziliście brzegiem jeziora, wieczór, gwiazdy, księżyc odbijał się w ciemnym lustrze wody, a twoja Świtezianka... - Dobra, Kuba, Augustów napisałeś za mnie, a teraz z powrotem Warszawa. - Jeszcze stamtąd dzwoniła do brata i dowiedziała się, że kupił dla niej to mieszkanie. Zareagowała bez złości, ze smutnym zdziwieniem dziecka, któremu na gwiazdkę kupiono banana, tabliczkę czekolady, w każdym razie coś, co śmiesznie nie dorasta do okazji. -Witku, pokój z kuchnią. W Anglii miała wielki dom z przyległościami jak stąd do Wołoskiej i nie mogła zrozumieć, czemu służy to ograniczenie przestrzeni. Wtedy w Augustowie jeszcze odpierała takie myśli, ale gdy zjawiliśmy się tu pierwszy raz, zaczęła spekulować o wpływach Paoli i zastanawiać się, komu Krzysiek okazuje większą lojalność; żona mianowanego przez nią dyrektora jest jej osobistym wrogiem, więc może coś knują wspólnie i tak dalej. - To nie jest, stary, wykluczone. Wiesz, gdzie się najlepiej wychodzi z rodziną? - Wiem, na zdjęciu, od Ewki znam to powiedzenie. Ale myślę, że w jej wypadku to była lekka paranoja. Podobnie jak z tymi anonimami do Mościckiego. Mnie też zresztą podejrzewa teraz o jakieś draństwa, bo zapraszając Preissów na ślub, prosiła, żeby nie mówić mi nic, a Boże broń, nie podawać adresu, bo coś jej nabrużdżę z panem Ż. - No to jak wytłumaczyć, że facet tak na nią skąpi? - Jezu, on obraca tymi pieniędzmi, chce szybko wyprowadzić to wszystko z dołka, bo stary chyba pod koniec życia zabagnił swój biznes; Krzyś to rasowy kapitalista, nie wyda centa niepotrzebnie, a Milenie po co właściwie większe mieszkanie? Tyle że przez to, że takie małe, kiedy już tu zamieszkaliśmy, wróciło to, co było na Wita Stwosza, rozumiesz? Dwa, trzy, pięć razy gorzej, bo tam chociaż duża przestrzeń i można się nie widzieć, a tu - z jej smutkiem i nieobecnością - siedziałem jak w klatce. Zaczynało się lato, długie noce i zupełny bezruch nieba; martwota, jakby kula ziemska się zacięła i tylko co jakiś czas słychać te pociągi do Radomia. A ona, milcząc, godzinami malowała paznokcie albo rysowała wykroje, rozumiesz? Nie odzywając się słowem, jakby mnie tam nie było, i tylko zdawkowo odpowiadała na pytania; wiesz, co wtedy myślałem? Że już, kurwa, lepszy był z nią kontakt, kiedy piła! - A w tej sytuacji wasze plany matrymonialne - jak? - Tak jak wszystko tam - w bezruchu! A kiedy mówiłem, że to nie może tak dłużej trwać, radziła, żebym czymś się zajął. - To nie jest normalne, że facet od siedmiu miesięcy nic nie robi. Uważała, że powinienem zabrać się do pisania scenariuszy, skoro skończyłem stosowną szkołę, ale mój scenariusz dyplomowy był już gotowy, a na inne nie miałem ochoty, poza ewentualnie takim, który oddawałby seans, i powiedziałem o tym Lence. - Teraz ty, bęc w okno ciotki Anielki. Powiedz uczciwie, twoim ideałem jest nic nie robić, leżeć w łóżeczku z Milenką i słuchać jej rajcujących zwierzonek? - Boże, dla ciebie to się sprowadza do tej głupiej gry! - Nie wiem, do czego się sprowadza, ale chciałeś, żebym ci opowiadała, jak się pieprzyłam z innymi. - Lenka, muszę cię poznać do końca! Muszę mieć całą twoją pamięć! - To się kojarzy z przesłuchaniem; może jeszcze będziesz mi świecił w oczy lampą? W lipcu powiedziała, że chce i musi wyjechać na tydzień sama, zabrała psa i - to był właściwie koniec. - Pojechała do Łodzi? - Nie, na Mazury. On ma daczę koło Mrągowa. - A ty nigdy wcześniej nie zorientowałeś się, że ona ma faceta? Kubę interesuje możliwy stopień męskiej głupoty i kobiecej przebiegłości. Na ich styku, zdaniem niektórych, iskrzy spiritus mouens świata tego. - Wiesz, jeździła do Łodzi do Krzyśka, czasem do Konstancina i raz, pamiętam, po jej powrocie nie zgadzał mi się stan licznika, bo natłukła prawie trzysta, a do Orłowskiego ile? Góra czterdzieści wte i nazad. Wtedy, jak wyjechała niby na tydzień, też jeszcze uwierzyłem w jakieś małżeństwo z Londynu, co podobno bardzo konserwatywne i źle by przyjęło, że ona i ja bez ślubu, zaledwie w rok po śmierci Mościckiego. Dawałem wiarę przez trzy kolejne telefony, w których informowała i przepraszała, że przedłuża pobyt, dopiero za czwartym powiedziałem, żeby mnie nie okłamywała, i pierdolnąłem słuchawką. Wtedy zrobił się miesiąc ciszy, bo poczuła się uwolniona ode mnie i od obowiązku łgania, i w takim duchu, że skoro już wiem, to o czym gadać, zjawiła się we wrześniu po jakieś swoje rzeczy. Pokój dwadzieścia metrów kwadratowych i ślepa kuchnia za szybą, ten sam typ mieszkania co na Batorego; za Wiesława wznosili mrówkowce z takimi klitkami, ale na Batorego była dusza, a tu trup, martwota, kilka mebli pospiesznie, byle jak dobranych. Jeszcze nie zdążyliśmy się tutaj urządzić. Brzydka szafa kupiona w Domu Rzemiosła, stół jeszcze po poprzedniej właścicielce i po niej z lat sześćdziesiątych wyściełane krzesła, wersalka za to nowa, ostatni etap miłości z Lenką; w ilu łóżkach dotąd leżeliśmy razem? U mnie, na Batorego, w Zakopanem... - a to jest ostatnie, ponieważ dziewczyna, która nigdy nie będzie już tobą, twoim jeszcze gestem zamknie drzwi szafy, z której wyjęła ciuchy na jesień beze mnie. Po nie przyjechała, pies już gdzie indziej ma dom i ona też tam zaraz pojedzie. Niesprawiedliwa moja naburmuszona mina, "przecież nigdy niczego ci nie obiecywałam, przypomnij sobie taką jedną rozmowę". Jednak potem jeszcze raz przyszła do mnie znad wielkiej torby Adidasa, w której paszczę wrzucała bluzki, sweterki, rajstopy - "posłuchaj, z mojej strony nic się nie zmieniło, jesteś dla mnie tym, kim byłeś; byłeś, jesteś i będziesz", powtórzyła za wielkim przebojem Skaldów, a potem bez skrępowania zaczęła się przebierać, bo rzeczywiście szorty i trykotowa bluzeczka nie na chłód. Rano w Mrągowie było jeszcze lato, ale w południe załamała się pogoda i teraz góra dziesięć stopni. Nawet uśmiechnęła się do mnie w majtkach i staniku, wybierając między riflami a dżinsową spódnicą wild panther. Milena naga na tle szyby, rzucająca mi na Batorego paczkę papierosów, i Milena w sleepingu, warszawska nierozpoznana - tajemnicza zaatlantycka - i odsłonięta mi w kilku kadrach Milena krakowska, idąca w grudniową zadymkę przez Zawiślną, w ukrytym związku z O'Brienem i jawnym z Jacem, Milena z Jaktorowa i Milka za kierownicą porsche carrera nocą na zakopiance, całująca mnie, gdy zdałem egzamin, i pisząca obłąkany list do Paoli Winkler, z gnojem Zamszycem na Batorego i z bogatym starcem w Londynie, córka Danki i Romualda Hrabicza, i - w infernalnym dziedzictwie - wnuczka Orłowskiego, Milena Salwatora, Milena barmanka w pachnącej jointami tawernie w Chicago - i ta, która w nadrzecznych ciemnościach paliła zdjęcia zmarłej. Pode mną ciało tysięcy dni i zdarzeń - "proszę, nie zmuszaj mnie!" - w które wchodzę, będąc wszystkimi twoimi mężczyznami, i biorę cię na wszystkich łóżkach, na których oni cię brali, a kiedy skończę - zmartwychwstaną dni twoje i jak po symultanicznej scenie będziemy wędrować po twoim życiu - znów staniesz na tarasie obok brata, wejdziesz w ciemne podwórze Kawęczyńskiej, z matką pójdziesz drogą Pod Reglami. Razem, razem przeżyjemy wszystko, albowiem wypełnia się seans. I jestem Mileną. Była sucha, musiało ją boleć, ale nie poskarżyła się; odruchowo gładzi moje łopatki, idzie do łazienki, wraca gotowa do drogi, w dżinsowej spódnicy i grubych rajstopach na chłód; bierze z wieszaka swój płaszcz jesienny. - Oddasz klucze Krzyśkowi, okay? Skinąłem głową, schwyciła za ucho torby, ale przegięło ją, gdy zarzucała na ramię. -Mógłbyś mi pomóc. I było to pchnięcie jak to, które zadała O'Brienowi w wietnamskiej restauracji, i pewnie nie tylko jemu - niczemu niesłużące, absurdalne, niby w teatrze czystej formy; zadanie bólu. -Wynoś się! - powiedział facet. Dziewczyna uśmiechnęła się. - No, tego nie grali: zgwałcił i jeszcze wyrzuca z własnego mieszkania. I to były ostatnie słowa, jakie usłyszałem z ust Mileny Hrabicz; 10 września 1988, około czternastej. - Dziś mamy, Kuba, który? - 22 maja. - 1989. Okay, fajrant. Obiecałem ci, że pójdę do tego psychiatry, i jutro mogę iść. Kuba uważa, że do rana ktoś z nim powinien zostać. Posłuchaj, ja w to nie wierzę, ale ostatecznie Kuba jest lekarzem i zna się lepiej od nas. Mój mąż bezradnie wzruszył ramionami. - Też się położę na dywanie i zacznę coś zgłębiać. Cyryla ostatnio nurtuje mentalność polityczna amerykańskich Żydów - czemu oni z uporem trwają przy lewicy; sam stał się entuzjastą Reagana, von Hayeka, Friedmana i Sormana. To jest nowa jego intelektualna pasja, ponieważ mój mąż miewa pasje, nie obsesje; i pewnie dlatego nie rozumie Witka. Witek skończył dziś pisać to, co zdaniem Kuby i doktora Ł, może być listem pożegnalnym; oczywiście, Cyrylu, nie musi być i na pewno nie jest, ale byłabym spokojniejsza... Więc jestem tam. On czyta mi fragmenty, pomagam mu spisywać z taśmy ostatnie rozmowy z Kubą. Mój mąż ma rację: histeria i brak taktu ujawniają się nawet w słowach tego tekstu - pretensjonalnych, nadużytych, bez żenady ukradzionych z różnych wierszy, głównie Wojaczka, ale nie tylko. - Wymyśliłem zakończenie: a ja, com wszystko to przeżył, nie żeby śniło się mi to, spisałem jak należy, sługa boży Witold. - Słyszałam przez telefon, sługa boży Ildefons. - Brawo, pani polonistko! O co mu chodzi? Chce się wywyższyć nade mnie, że artysta, czy może leczy kompleksy, że sam nie skończył studiów? Nie jest żadnym artystą! Napisał długą, złą książkę, w którą za grosz nie ma krytycznego wejrzenia, a jeszcze okrasza to jakimś żałosnym happeningiem - z tą okupacją jej mieszkania i angażowaniem w to wszystko nas jako publiczności. Właśnie tak, Cyrylku - histeria, hucpa, brak taktu... - A on ciągle tam u mnie pokutuje? Jedziemy Armii Czerwonej, przemianowaną obecnie na Piłsudskiego; za moimi plecami dyszy mi wprost do ucha ogromny pies Mileny. - Wiem, to dla ciebie kłopot, ale gdybyś wykazała trochę cierpliwości... - Z Krzyśkiem o tym rozmawiaj, mnie na razie to mieszkanie niepotrzebne. Nagle roześmiała się. - Aśka, co to jest, że ja ciągle ładuję się w jakieś absurdy? Kwiecień. Byłam w filmówce zobaczyć się z człowiekiem, który chce robić film według mojego scenariusza; vis a vis jest taki skwer i tam ją zobaczyłam spacerującą z psem. Było trochę niezręcznie, bo nie pojechaliśmy z Cyrylem na ich ślub; nie tylko dlatego, że nie chcemy tej znajomości, ale przede wszystkim nie chciało nam się tłuc do Łodzi. - Ż-ska - z uśmiechem przedstawiła mi się nowym nazwiskiem. Zauważyłam, że jest w ciąży, i zdziwiło mnie, gdy powiedziała, że to już koniec siódmego miesiąca, bo bez problemu dopinała obcisłe dżinsy i wyglądała tak jak ja, kiedy byłam w trzecim. -Jakoś sobie organizuję życie; mówiłam ci, że bez facetów bym zginęła. Najważniejsze, że nie piję od maja zeszłego roku, chodzę na AA, ja, anonimowa alkoholiczka Milena. Naśladuje głos jakiejś tkaczki czy kelnerki i wybucha krótkim, głupawym śmieszkiem. -Spieszysz się? No problem, podrzucę cię na Fabryczną, o której masz pociąg? Wskakuj, Czika. Pies ładuje się do auta pierwszy i jakby był jakoś sprzężony z silnikiem, od startu zaczyna dyszeć; przypominam sobie, że mój Tupi też dyszał w samochodzie taty. -Wiesz, że moja matka przez ostatnie pięć lat życia nie wypiła nawet kieliszka? Teraz PAX wydaje książkę, którą wtedy napisała. Eseje o trzeźwieniu, w religijnym kontekście; wiesz, nawrócenie, oczekiwanie łaski. Niesamowita książka, Joanno, przesłanie, testament. I wiem, że wiele razy zwraca się do mnie, kiedy rozważa to zdanie z liturgii: wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu, słyszę: "Milka, bądź bezpieczna od zamętu, oddal zamęt od siebie". Przysięgłam matce, że już nie będę piła. Mijamy skrzyżowanie. - Tydzień temu omal nie zabiłam tu staruszki; lazła na czerwonym i, oczywiście, cofnęła się z połowy jezdni; odbiłam w prawo i na styk w lukę między zaparkowane samochody; wyhamowałam pół metra przed kobietą z wózkiem. Ludzie nie widzieli, co jest grane, i normalnie chcieli mnie linczować, ale na szczęście wszystko widzieli chłopaki z radiolki; zatrzymują się i w pierwszych słowach: "dziewczyno, jak ty to zrobiłaś?" Jezu, odczepić się od nich nie mogłam, zabrali mnie tu, do tego baru na kawę, śmieszne takie cielaczki. Ten Piotrek powiedział, że i tak zdobędzie mój adres i telefon; mówię mu, że mam męża, więc chyba że go przymknie na czterdzieści osiem godzin. Podjeżdżamy pod Fabryczną. - Sama nie wiem, Aśka, czy chcę tego dziecka; już mam Maksa, a przecież tak jakbym nie miała. Myślałam o skrobance, ale jak sobie wyobraziłam ten dodatkowy miliard... - Jaki miliard? - Taki tam, do liczenia. Tyle się dowiedziałam. A potem dotarło do mnie, że przez te dziesięć minut z Targowej na dworzec widziałam i usłyszałam kilka kobiet, bo Milena, jak ewangeliczny obłąkany, mogłaby powiedzieć o sobie: nazywam się legion, albowiem jest nas wielu. I był to moment, gdy w jakimś stopniu zrozumiałam inspirację seansu. - Kuba, to mój samochód. Przecież nie zwariowałem... - Ewki, nie twój. Upycha mnie na siedzeniu i sam mości obok szeroki zad. - Masz żal, że się z nią spotykam? - I nie czekając na odpowiedź: - Człowieku,'nie rozumiesz, że wkoło toczy się normalne życie? Miałem nadzieję, że ostatnią moją noc na Malawskiego spędzę w towarzystwie Aśki, ale - dzwonek do drzwi i zjawił się Cyryl, i we troje gadaliśmy do rana o jej scenariuszu, neokonserwatyzmie i obradach Okrągłego Stołu. Dwie nieprzespane noce; zbieram do chlebaka kartki, zeszyty, kasety. Kuba uważnie patrzy, czy czegoś nie zapomniałem; "te brudne gacie zostawisz jej na pamiątkę?" - pyta. Wszystko jedno, wrzuć do torby albo do zsypu. Wychodzimy z mieszkania; ja z Seansem, on z innymi moimi rzeczami; właściwie powinienem pożegnać się z tą babcią, która robiła mi zakupy, ale gruby popędza mnie, pogania, wyrywa z ręki klucze, zamyka drzwi i chowa do kieszeni, by osobiście oddać Hrabiczowi, do czego się zobowiązał. Oślepienie, zawrót głowy, wiosna, a ja pierwszy raz od siedmiu tygodni na dworze. Kuba podtrzymuje mnie jak chorego i - jak to szło w Seansie? - chyba rzeczywiście jestem chory, bo pod zdrowym nie drżą tak nogi i nie szumi zdrowemu w uszach. - Siadaj. Otwiera drzwi malucha i wtedy moment otrzeźwienia. POSTSCRIPTUM Naprawdę Seans skończyłem pisać już na Narbutta i w Somiance nad Bugiem, dokąd w lecie pojechałem z mamą i Maćkiem D. Na razie leży w szufladzie. I może dobrze, bo ciągle mam wątpliwości, czy godzi się publikować tego rodzaju książkę. Max Frisch nie miał skrupułów i wydał Mon-tauk; wielu innych też nie miało, ale czy to argument? A czy nadal trwa seans? Inni ludzie mnie dziś otaczają - Cyryl, z którym pisujemy do tego samego tygodnika, Maciej D., z którym nadal się nie lubimy, lecz nasz spór zdążył spowszednieć i spoczciwieć, czyniąc z nas antagonistów na ciepłe podobieństwo Gerwazego z Protazym -i cała masa takich, którzy już nic wspólnego nie mają z tamtym okresem życia. Z Kubą prawie się nie widuję; mieszka u Ewki, lecz gdy przychodzę odwiedzać Bartka, nigdy go nie ma - przez takt czy może dlatego, że po tych naszych sesjach nagraniowych ma mnie po wsze czasy dosyć. - W Ameryce głosowałbym na Republikanów, w Izraelu na Likud, w Niemczech na CDU, więc chyba jasne, na kogo będę głosował w tym kraju - mówi Cyryl, obecnie mój najbliższy kumpel. Nie wypominam mu, że dawniej deklarował się jako anarchista, i on też nie wypomina mi, co robiłem dawniej; piszemy felietony, pasjonujemy się polityką, nie ma co wracać do przeszłości. Milena Ż. zadzwoniła do mnie 10 grudnia 1990, w dzień po elekcji Wałęsy. Odsypiałem noc spędzoną w komisji wyborczej na Stawkach i około siedemnastej zbudził mnie Maciej D. - Wit - tak zwraca się do "mnie ostatnio - niewiasta do ciebie. Zaspany, polazłem odebrać w przedpokoju. W słuchawce szczekał pies, w tle płacz dziecka. -Dzień dobry, Witku, mówi Milena. - Zwykle mówiła "no, to ja", a dodatek "no" miał podkreślić, że no, wreszcie się mnie doczekałeś albo no, popatrz, a jednak zatelefonowałam; a teraz tak oficjalnie, i co się pod tym kryje? Trema? - Może nie powinnam do ciebie dzwonić, ale po prostu chciałam przerwać ciszę między nami. Potem spytała, co słychać, porozmawialiśmy z dziesięć minut, na koniec zgodnie stwierdzając, że dobrze, że cisza przerwana i kiedyś tam pewnie się spotkamy. Z odłożeniem słuchawki rozhasały się we mnie rozmaite półdiablęta, więc żeby im przeszkodzić, wlazłem do Maćka i zaczęliśmy gadać o jednym moim opowiadaniu, które ewentualnie chciał inscenizować. -Niedorzeczność destrukcji, chwytasz? To mnie pociąga w twoim tekście; przeznaczony do rozbiórki dom, gdzie nic już nie działa, i te wyprute kable, które zwisają ze ścian i z sufitu; taka absurdalna pajęczyna, chwytasz? Chodzi po pokoju, ogień w oczach, szron na głowie, koszula bluejeans rozchełstana na owłosionej piersi; gestykuluje i każe chwytać. Telefon. Teraz odbieram w jego pokoju. - Znowu ja. Posłuchaj: rozwodzę się z Pawłem; zrobił test, który wykluczył jego ojcostwo. Milczę - seans wraca? - co mnie obchodzi jej rozwód, jego ojcostwo; od Aśki wiem, że mają dziecko, ale co mi do tego - a jednak trochę wraca, wraca... -Nie rozumiesz? Anka jest twoją córką! Słuchawka jak czarna dziura wessała pokój i po sekundzie wyrzuciła jakieś strzępki. Chaos, wirowanie i tylko z fotografii na biurku patrzy na mnie moja matka. - Dzwonisz z Łodzi? - Nie. Od siebie. Z Malawskiego. Przyjdziesz? Sięgam po papierosa, nie mam pod ręką zapalniczki, D. podaje mi ogień; jasne, Lenka, jeśli się nie obudzę, będę za pół godziny. Ale to nie sen - zapewniają mnie oczy Maćka, który już odgadł, z kim rozmawiam, i stąd w orientalny powab i talmudyczną mądrość spojrzenia wplata się teraz proste, ludzkie współczucie. -Co mam powiedzieć Teresie? Że kiedy wrócisz? Mama jest na jakimś zebraniu zwolenników Mazowieckiego. - Nie wiem, Maćku, naprawdę nie wiem. Zadzwonię. KONIEC Książki oraz bezpłatny katalog Wydawnictwa W.A.B. można zamówić pod adresem: ul. Łowicka 31, 02-502 Warszawa fax/tel (22) 646 05 10, 646 05 11, 646 01 74, 646 01 75 e-mail: wab@wab.com.pl http://www.wab.com.pl REDAKCJA Donata Lam KOREKTA Joanna Konopko REDAKCJA TECHNICZNA Urszula Ziętek PROJEKT OKŁADKI I STRON TYTUŁOWYCH Marek Goebel - Towarzystwo Projektowe FOTOGRAFIA NA I STRONIE OKŁADKI ZEFA FOTOGRAFIA AUTORA Agnieszka Herman Skład: Komputerowe Usługi Poligraficzne Piaseczno, ul. Żółkiewskiego 7 Druk i oprawa: Oficyna Wydawnicza READ ME, Drukarnia w Łodzi ISBN 8789291-07d8