London Jack Strona Maleńka pani wielkiego domu Rozdział pierwszy Ocknął się wśród ciemności. Przebudził się lekko, gładko, bez ruchu — po prostu otwarł oczy i uprzytomnił sobie, że jest ciemno. Nie musiał, jak to się najczęściej zdarza, dotykać rękami przedmiotów wokół siebie i nasłuchiwać, żeby nawiązać kontakt z otaczającym go światem. Ledwie się obudził, od razu odzyskał poczucie miejsca, czasu i własnej osobowości. Bez najmniejszego wysiłku, gdy minęły godziny snu, podjął przerwany wątek życia na jawie. Wiedział, że nazywa się Dick Forrest i jest właścicielem wielkiego majątku ziemskiego. Pamiętał, iż przed kilku godzinami zasnął, kiedy czując, że oczy mu się kleją, założył zapałką książkę pod tytułem „Road Town" i zgasił nocną lampkę elektryczną, przy której czytał. Gdzieś w pobliżu sennie szemrała i pluskała fontanna. Z daleka doleciał odgłos tak słaby, że tylko najczujniejsze ucho mogło go złowić. Dick uśmiechnął się z zadowoleniem. Poznał gardłowy ryk Króla Polo — Król Polo to jego najlepszy byk rasy shorthorn, który trzy razy zdobył złoty medal na kalifornijskiej wystawie rolniczej w Sacramento. Uśmiech pozostał na twarzy Dicka Forresta, gdy przez chwilę cieszył się myślą o nowych tryumfach, jakie gotował w tym roku Królowi Polo w hodowlanych ośrodkach na wschodzie Stanów Zjednoczonych. Udowodni tamtym hodowcom, że byk, urodzony i wyhodowany w Kalifornii, może się zmierzyć z najpiękniejszymi okazami wykarmionymi na kukurydzy w stanie Iowa, a także z bykami importowanymi zza oceanu, z odwiecznych siedzib rasy shorthornów. Uśmiech zniknął z twarzy Dicka. U wezgłowia łóżka zainstalowano w ścianie trzy rzędy guzików. Dick sięgnął ręką i nacisnął guzik pierwszy z brzegu. W świetle, łagodnie spływającym zza wielkiej kryszy pod sufitem, ukazała się weranda, która służyła za sypialnię. Trzy ściany werandy zbudowane były z misternej siatki miedzianej. Od wewnątrz zamykała ją betonowa ściana domu, z oszklonymi drzwiami. Nacisnął drugi guzik. Jasny krąg światła padł na ścianę w miejscu, gdzie wisiały obok siebie zegar, barometr i dwa termometry: ze skalą Celsjusza i Fahrenheita. Dick spojrzał i przyjął ranne meldunki: godzina — 4.30, ciśnienie — 29.80, czyli normalne o tej porze roku i na tej wysokości, temperatura — 36 stopni Fahrenheita. Jeszcze jedno naciśnięcie guzika i wszystkie trzy podziałki znów zniknęły w mroku. Trzeci guzik zapalił lampę do czytania, tak ustawioną, by światło padało z góry i z tyłu, nie rażąc oczu. Powtórne naciśnięcie pierwszego guzika zgasiło lampę ukrytą za kryszą. Dick wziął z nocnego stolika plik korekty, zapalił papierosa i z ołówkiem w ręku zabrał się do roboty. Weranda była najwidoczniej sypialnią, a zarazem pracownią. Urządzono ją w sposób zapewniający największą wydajność pracy, ale i wygodę, daleką od spartańskiej prostoty. Żelazne łóżko było pokryte szarą emalią tego samego koloru co ściana domu. W nogach łóżka zastępowała pled szara wilcza szuba ze zwisającymi ogonami. Ranne pantofle leżały na puszystej skórze kozicy. Na wielkim biurku piętrzyły się porządnie ułożone książki, magazyny i notatniki. Znalazło się tam jeszcze miejsce na zapałki, papierosy, popielniczkę i termos. Na ruchomej półce, przymocowanej do ściany, stał dyktafon. Z okrągłych ram, wiszących pod barometrem i termometrami, wyzierała uśmiechnięta twarz dziewczyny. Na ścianie, między rzędami guzików i tablicą rozdzielczą, z otwartej kabury wystawała kolba automatycznego colta, kaliber 44. Gdy szare światło dzienne poczęło się sączyć przez drucianą siatkę, z uderzeniem szóstej godziny Dick Forrest, nie odrywając oczu od korekty, sięgnął prawą ręką i nacisnął guzik w drugim rządku. W pięć minut później na werandzie zjawił się Chińczyk w miękkich pantoflach. W rękach trzymał lśniącą miedzianą tackę z filiżanką, spodkiem; srebrnym dzbanuszkiem do kawy i równie miniaturowym dzbankiem ze śmietanką. — Dzień dobry, Oh Lej — powitał go Dick. Na ustach i w oczach Dicka pojawił się uśmiech. — Dzień dobry, panie — odparł Oh Lej robiąc miejsce na nocnym stoliku. Położył tackę, nalał kawy i śmietanki. Widząc, że jego pan popija kawę i nie odrywa oczu od korekty, Oh Lej podniósł z podłogi różowy czepek z włóczki, obszyty koronką, i wyszedł. A właściwie ulotnił się, zniknął w otwartych drzwiach jak cień. O wpół da. siódmej, co do minuty, zjawił się ponownie, tym razem z większą tacą w ręku. Dick Forrest odłożył korektę, sięgnął po książkę pod tytułem „Hodowla żab" i zabrał się do jedzenia. Śniadanie było proste, lecz posilne: więcej kawy, pół grejpfruta, dwa jajka po wiedeńsku, gorące jak piekło, z kawałkiem masła na wierzchu, i plasterek bekonu lekko podsmażony — Dick wiedział, że jest to produkt jego własnej hodowli. Słońce tymczasem przeniknęło przez siatkę w głąb werandy i dotarło do łóżka. Pierwsze wiosenne muchy, zdrętwiałe od chłodu, obsiadły siatkę po drugiej stronie. Jedząc Forrest obserwował; jak polują na nie żarłoczne osy. Silniejsze i bardziej odporne na mróz niż pszczoły, nalatywały na otępiałe muchy. Żółci powietrzni piraci brzęcząc natarczywie spadali na bezbronne ofiary i unosili je z sobą. Kiedy uleciała ostatnia osa, Forrest dopił kawę, założył zapałką książkę o hodowli żab i wrócił do korekty. Po chwili czysty i słodki głos skowronka, porannego śpiewaka, oderwał Dicka od pracy. Spojrzał na zegar. Była siódma. Odłożył korektę i rozpoczął serię rozmów telefonicznych, wprawną ręką operując urządzeniem centrali. — Halo, Oh Daj — zaczął. — Czy pan Thayer już wstał?... Dobrze. Proszę go nie budzić. Chyba nie będzie jadł śniadania w łóżku, ale proszę zapytać... Tak, właśnie, i pokaż mu, jak się ma obchodzić z gorącą wodą. Może nie wie... Tak, naturalnie. Postaraj się jak najprędzej o jeszcze jednego chłopca. Zawsze masę gości zjeżdża do nas na wiosnę... Oczywiście. Zrób, jak uważasz. Do widzenia. Pan Hanley?... Tak — już się przełączył i rozmawiał z drugą osobą. — Myślałem o tamie na Buckeye. Muszę mieć kalkulację na dostawę żwiru i żwir z kamieniołomu... Tak, o to chodzi. Moim zdaniem jard żwiru dowożonego będzie kosztował jakieś sześć do dziesięciu centów drożej niż z kamieniołomu. Ta stroma górka strasznie utrudnia dojazd. Prószę zrobić kalkulację... Nie. Nie damy rady zacząć wcześniej niż za dwa tygodnie... Tak, tak, nowe traktory, jeśli oni w ogóle je dostarczą, zwolnią konie od orki, ale przedtem trzeba będzie odesłać traktory do sprawdzenia... Nie, w tej sprawie proszę porozumieć się z panem Everanem. Do widzenia. Pan Dawson? — Dick zaczął trzecią rozmowę. — Ha! ha! W tej chwili u mnie na werandzie jest 36 stopni.. W dolinach pewnie biało od szronu. Ale to chyba już ostatni przymrozek w tym Toku... Tak, przysięgali na wszystko, że traktory dostarczą na czas, to znaczy dwa dni temu... Niech pan zadzwoni do agenta na stacji... I jeszcze jedno. Proszę pomówić z Hanleyem w moim imieniu. Zapomniałem mu powiedzieć, żeby postawił łapki na szczury i puścił w ruch drugą partię muchołapek... Tak, zaraz. Parę tuzinów much wygrzewało się dziś rano u mnie na siatce... Taki.. Do widzenia. Po zakończeniu rozmów Forrest wstał z łóżka, wsunął nogi w pantofle i przez oszklone drzwi przeszedł do łazienki, gdzie czekała go kąpiel przygotowana przez Oh Leja. W dziesięć minut później Dick, już ogolony, znów leżał w łóżku i czytał książkę o żabach, a Oh Lej masował mu nogi. Były to kształtne nogi dobrze zbudowanego mężczyzny, który miał pięć stóp, dziesięć cali wzrostu i sto osiemdziesiąt funtów wagi. Wypisana była na nich przeszłość Dicka. Na lewym udzie miał dziesięciocalową szramę. Na kostce lewej nogi, od podbicia do pięty, znalazło sobie miejsce z pół tuzina blizn, każda wielkości półdolarówki. Kiedy Oh Lej zbyt silnie gniótł i nacierał mu lewe kolano, Dick mimo woli wzdrygał się. Prawą goleń znaczyły liczne ciemne szramy, a wielka blizna tuż pod kolanem sięgała aż do kości. W środku uda pozostała po głębokiej ranie ciętej trzycalowa blizna i drobne ślady szwów. Nagle dało się słyszeć wesołe rżenie. Dick założył książkę zapałką, odwrócił się na bok i spojrzał w stronę, z której dobiegło rżenie, a Oh Lej pomógł mu się ubrać. Drogą, wśród kołyszących się fioletowych bzów, kroczył wielki koń niosąc na grzbiecie cowboya w malowniczym stroju. W złotych promieniach poranka koń lśnił czerwonawym blaskiem, śnieżna piana pryskała mu z potężnych pęcin, dumnie potrząsał grzywą, wodził wokół ślepiami, a miłosny zew z jego potężnych płuc rozbrzmiewał dalekim echem wśród zieleniejących pól. Dicka Forresta ogarnęła radość i niepokój. Cieszył go widok wspaniałego zwierzęcia kroczącego między żywopłotami bzów. A równocześnie bał się, że rżenie ogiera może obudzić tę, która śmiała się z okrągłych ram portretu wiszącego na ścianie. Rzucił wzrokiem na drugą stronę podwórza, ku okrytej cieniem werandzie zajmowanego przez nią skrzydła domu. Spuszczone zasłony jej sypialni ani drgnęły. Ogier znów zarżał, ale spłoszył tylko stado dzikich kanarków, które uleciały z kwitnących krzaków na podwórzu, wznosząc się niby zielonozłoty snop światła, jaki rzuca zachodzące słońce. Dick śledził wzrokiem ogiera i widział już w myśli piękne źrebięta rasy shire, mocnej kości, potężnej budowy, bez najmniejszej skazy. A kiedy ogier zniknął wśród bzów, Dick jak zwykle szybko wrócił do spraw, które go w tej chwili interesowały. — Jak tam, Oh Lej, nasz nowy chłopak? Będzie co z niego? — Niezły chłopak — brzmiała odpowiedź. — Jeszcze młody. Nieobyty. Powolny. Ale pomalutku nauczy się. — Skąd wiesz, że się nauczy? — Budzę go już trzeci albo czwarty raz. Śpi jak dziecko. I budzi się z uśmiechem na ustach, tak samo jak pan. To bardzo dobrze. — Ja się budzę z uśmiechem? — spytał Forrest. Oh Lej kiwnął głową stanowczo. — Od lat stale budzę pana. Zawsze pańskie oczy, usta, cała twarz, wszystko się śmieje, o tak, ledwie się pan ocknie. To bardzo dobrze. Kto się tak budzi, ma dużo rozumu. Wiadomo. Nowy chłopak jest taki sam. Nie trzeba długo czekać — będą z niego ludzie. Nazywa się Chow Gam. Jak pan będzie wołał na niego? Dick Forrest zamyślił się. — Jakie mamy już imiona? — spytał. — Oh Daj, Ah Tak, Ah Wuj i ja, Oh Lej — wyrecytował Chińczyk. — Oh Daj powiada, żeby nazwać tego ehłopca... — Zawahał się i spod oka spojrzał na swego pana. Forrest kiwnął głową zachęcająco. — Oh Daj powiada, żeby nowego chłopca nazwać Aja Jaj. — Hoho! — zaśmiał się Forrest z aprobatą. — Oh Daj jest dowcipniś. Dobre imię, ale się nie nadaje. Nasza pani nie lubi jaj. Musimy wymyślić inne imię. — Ho Ho to bardzo dobre. Forrest przed chwilą tak zawołał, wiedział więc, skąd Oh Lej czerpał natchnienie. . — Dobrze. Niech się nazywa Ho Ho. Oh Lej schylił głowę. Potem zniknął w. drzwiach. Zaraz wrócił z resztą ubrania Forresta. Pomógł mu włożyć podkoszulek i koszulę, zarzucił. mu na szyję krawat, który Dick zawiązał sam, po czym Oh Lej ukląkł, by włożyć mu sztylpy i przypiąć ostrogi. Stroju dopełniły kapelusz, a la Baden Powell i pejcz indiański z nie wyprawionej skóry. Rękojeść pejcza ukrywała pod skórzaną plecionką dziesięć uncji ołowiu. Pętlę pejcza Dick założył na przegub. Ale nie był jeszcze wolny. Oh Lej podał mu paczkę listów i wyjaśnił, że przyszły ze stacji poprzedniego dnia w nocy, gdy pan już spał. Dick zręcznie otworzył listy, przedzierając kopertę z prawej strony, i szybko przejrzał całą korespondencję. Tylko nad jednym listem chwilę się zastanowił, gniewnie marszcząc brwi. Odsunął od ściany dyktafon, nacisnął guzik. Walec zaczął się obracać. Forrest szybko dyktował, bez chwili namysłu nad treścią odpowiedzi i doborem słów: W odpowiedzi na Pański list z 14 marca 1914 r. śpieszę donieść, co następuje: Z przykrością dowiaduję się, że Pańska nierogacizna dotknięta została epidemią cholery. Nie mniejszą przykrością była dla mnie wiadomość, że uznał Pan za stosowne mnie za to obciążyć odpowiedzialnością. Szczerze też zmartwiłem się, gdy doszło do mej wiadomości, że zdechł knur, którego Panu dostarczyliśmy. . Mogę jednak Pana zapewnić, że u nas nie ma cholery i nie było w ciągu ostatnich ośmiu lat, wyjąwszy dwie dostawy ze wschodnich stanów przed dwoma laty, lecz obydwa transporty, zgodnie z przyjętymi przez nas zasadami, zostały natychmiast po ich odebraniu izolowane i zlikwidowane, zanim nasze trzody mogły ulec zakażeniu. Uważam za konieczne poinformować Pana, iż ani w jednym, ani w drugim przypadku nie zgłaszałem do sprzedawców pretensji o dostawię zarażonej trzody. Natomiast z uwagi na znany Panu zapewne fakt, że okres inkubacji cholery u świń. wynosi dziewięć dni, sprawdziłem daty wysyłki i upewniłem się, iż świnie były zdrowe w chwili załadowania. Czy nigdy nie przyszło Panu do głowy, że koleje w znacznej mierze ponoszą winę. za rozpowszechnianie się cholery? Czy słyszał Pan kiedy, by okadzano lub dezynfekowano wagon, w którym przewożono zakażoną trzodę? Proszę sprawdzić daty: po pierwsze — wysyłki knura przeze mnie, po drugie — odbioru przez Pana, po trzecie — pojawienia się objawów cholery u tego knura. Pisze Pan, że z powodu wiosennych powodzi knur był pięć dni w drodze. Pierwsze oznaki cholery pojawiły się w siedem dni po odbiorze knura. A więc w dwanaście dni od chwili, gdy go wysłałem. Nie. Trudno mi zgodzić się z Panem. Nie moja to wina, że cholera wytrzebiła Pańską trzodę. Gdyby moje wyjaśnienia Panu nie wystarczyły, proszę napisać do Stanowego Urzędu Weterynaryjnego i zapytać, czy w moim majątku były wypadki cholery, czy ich nie było. Z poważaniem... Rozdział drugi Forrest z werandy przeszedł przez dostatnio urządzoną ubieralnię, z otomanami w niszach okien, licznymi szafami i okazałym kominkiem, obok którego było wejście do łazienki. Następnie wszedł do kancelarii, długiego pokoju, gdzie mieściły się wszelkie biurowe utensylia: biurka, dyktafony, szafki z aktami, półki pełne książek i czasopism, i gdzie aż po powałę z belek wznosiły się szafy z szufladkami. Przystanął na środku kancelarii i nacisnął guzik. Kilka półek przesunęło się na osi. Ukazały się kręte schodki stalowe. Dick zszedł po nich uważając, by nie zaczepić ostrogami o półki, które zamknęły się za nim. Na dole znów nacisnął guzik i jeszcze raz odchyliła się partia półek z książkami otwierając wejście do długiego, niskiego pokoju, wypełnionego książkami od podłogi po sufit. Dick podszedł do półki i pewną ręką sięgnął po książkę, której szukał. Szybko ją przejrzał, znalazł interesujący go rozdział, przeczytał, kiwnął głową na znak, że jest tak, jak myślał, i położył książkę na miejscu. Drzwi z biblioteki prowadziły do pergoli, wspartej na kwadratowych kolumnach z betonu. Daszek zbudowano z sekwoi, której długie kloce przegrodzone krótszymi mieniły się purpurą szorstkiej kory, podobnej do marszczonego aksamitu. Forrest najwidoczniej obrał nie najkrótszą drogę, idąc bowiem wzdłuż ścian domu i co chwila skręcając zrobił dobre paręset stóp. W cieniu rozłożystych starych dębów, gdzie długa bariera z umocowanych poprzecznie pni, obgryziona na nich kora i stratowany żwir świadczyły, że wiele koni stało tu na uwięzi, czekała na niego kasztanka, złocistobrązowej maści. Jej dobrze utrzymana, wiosenna sierść jarzyła się w blasku słońca, którego skośne promienie przebijały się przez korony drzew. Była to ognista klacz. Z budowy przypominała ogiera, a wąska ciemna pręga wzdłuż grzbietu świadczyła, że w żyłach klaczy płynie krew mustangów. — Jak się masz, Bestio? — spytał Dick zwalniając klacz z uwięzi. Położyła po sobie uszy — tak małe, że mogły posłużyć za dowód miłosnych przygód jej rasowych przodków z dzikimi klaczami górskimi — i błysnęła zębami i złymi ślepiami. Gdy wskoczył na siodło, dała susa w bok, spróbowała stanąć dęba i tańcząc ruszyła drogą wysypaną żwirem. Na pewno by stanęła dęba, gdyby nie martyngał, który nie pozwalał jej zadrzeć głowy i tym samym chronił nos jeźdźca od jej gniewnego łba. Dick tak już przywykł do tej złośnicy, że niewiele uwagi zwracał na jej dąsy. Jakby od niechcenia, leciutko dotykając wodzami jej naprężonej szyi lub łechcząć ostrogą bok czy delikatnie naciskając kolanem, nie pozwalał jej zboczyć z drogi. W pewnej chwili Bestia znów zatańczyła i Dick ujrzał Wielki Dom. Dom istotnie robił wrażenie niezwykle dużego, zawdzięczał to jednak bardziej pomysłowej architekturze niż swoim rzeczywistym rozmiarom. Front miał osiemset stóp długości. Ale znaczną jego część wypełniały wzniesione z betonu i kryte dachówką pasaże, które łączyły i zespalały różne partie budynku. Było też sporo patio i pergol, i wszystkie mury, wraz z licznymi występami i wnękami, tonęły w powodzi kwiatów i zieleni. Architektura Wielkiego Domu była hiszpańska, ale nie należała do owej odmiany hiszpańskiego stylu, która przed stu laty przywędrowała z Meksyku do Kalifornii i którą nowocześni architekci przekształcili w styl kalifornijski. Wielki Dom, choć krzyżowały się w nim różne wpływy, należało raczej zakwalifikować jako przykład stylu hiszpańsko-mauretańskiego, byli wszakże znawcy, którzy stanowczo kwestionowali słuszność tej opinii.. Zbudowany z rozmachem, Wielki Dom nie przytłaczał jednak surowością kształtów, był piękny i skromny zarazem. Takie właśnie ogólne wrażenie sprawiał na widzu. Jego długie, poziome linie przecięte były tylko liniami . pionowymi oraz prostokątnymi występami i niszami, dzięki czemu prostotą swych kształtów przypominał klasztor. Ale nieregularność dachu ożywiała nieco monotonny obraz całości. Niskiej, rozległej, choć nie przysadzistej budowli przydawały wysokości liczne graniaste wieże i przewyższające je wieżyczki, nie nazbyt zresztą strzeliste. W ogóle Wielki Dom był, budowlą mocną i wytrzymałą, która mogła stawić czoło trzęsieniu ziemi. I przetrwać tysiąc lat. Najlepszy beton obłożono kremowym tynkiem z nie mniej rzetelnego cementu. Jednostajną dla oka barwę murów okraszała gorąca czerwień hiszpańskiej dachówki pokrywającej urozmaiconą płaszczyznę dachu. Niesforna klacz znów zatańczyła. Dick Forrest skorzystał z okazji. Objął okiem cały Wielki Dom i rzucił czułe spojrzenie w stronę długiego skrzydła po drugiej stronie podwórza. Spiętrzone wieżyczki płonęły czerwienią w porannym słońcu, a spuszczone żaluzje w oknach werandy świadczyły, że pani domu jeszcze śpi. Wokół niego, w trzy strony świata, biegły falistą linią wzniesień pola uprawne i pastwiska poprzedzielane ogrodzeniami. Pagórki przechodziły we wzgórza i zalesione zbocza gór, które zamykały horyzont potężnymi szczytami. Czwartą część horyzontu była odsłonięta. Teren opadał tu łagodnie ku rozległym, dalekim równinom, które nawet w przeźroczystym powietrzu mroźnego poranka rozpływały się w dali. Klacz parsknęła. Ścisnął jej boki kolanami i sprowadził ją na skraj drogi. Naprzeciw jeźdźcowi płynęła drogą, z chrzęstem żwiru pod kopytami, rzeka białego, lśniącego jedwabiu. Od razu poznał stado swoich premiowanych kóz angorskich. Każda z nich miała rodowód spisany na papierze Było ich około dwustu sztuk. Dick pamiętał, że na jego polecenie kozy zostały poddane ścisłej selekcji j że w jesieni nie postrzyżono ich, wskutek czego sierść okrywająca boki nawet najmłodszych' kóz była delikatniejsza niż kędziorki noworodka, biała jak włosy albinosa i miała ponad dwanaście cali długości. Wiedział też, że sierść najlepszych okazów można będzie ufarbować i jako sztuczne koki sprzedawać po zawrotnych cenach niewiastom. Forresta urzekło piękno stada angorskich kóz. Droga zmieniła się we wstęgę falującego jedwabiu, obsypanego drogimi kamieniami — to złociste, kocie oczy kóz unosiły się na białej fali, spozierając z bojaźliwą ciekawością na jeźdźca i niespokojnego konia. Za stadem szli dwaj baskijscy pasterze. Krępi, barczyści, smagli, czarnoocy, o twarzach pełnych wyrazu i filozoficznej zadumy. Na widok właściciela majątku zdjęli kapelusze i skłonili głowy. Forrest podniósł prawą rękę, u której wisiał pejcz, i palcem wskazującym dotknął ronda kapelusza a la Baden Powell w na wpół wojskowym ukłonie. Klacz znów zaczęła kręcić się i tańczyć. Ściągnął lekko wodze i tknął ją ostrogami. Obejrzał się na czworonożny jedwab wypełniający drogę lśniącą bielą. Wiedział, co je tu sprowadziło. Zbliżał się czas kocenia. Dlatego pasterze pędzili je z górskich pastwisk do zagród, gdzie czekało obfite pożywienie i troskliwa opieka. Dick porównał je z najlepszymi kozami tureckimi i z Południowej Afryki, jakie widział w swym życiu. Jego stado dorównywało tamtym. Tak, dobrze się prezentowało., nawet bardzo dobrze. Ruszył dalej. Zewsząd dobiegał klekot maszyn rozrzucających nawóz na polach. Daleko, na niskich pagórkach o łagodnych zboczach, ujrzał liczne trzykonne zaprzęgi. Wiedział, że to jego shirskie kobyły orzą ziemię, spod zielonej darni zboczy dobywając żyzny, ciemnobrązowy czarnoziem tak miałki, że sam się rozsypywał w pulchną ziemię gotową przyjąć ziarno. Pola te były przeznaczone na uprawę kukurydzy i sorgo, magazynowanych w silosach. Zbocza innych wzgórz obsiano jęczmieniem, który sięgał już kolan, albo zieleniła się na nich koniczyna i kanadyjski groch. Wszędzie wokół rozległe pola i mniejsze zagony były łatwo dostępne i uprawiane w sposób, który uradowałby, serce najbardziej wymagającego agronoma. Ogrodzenia dawały uprawom pełną ochronę przed zakusami bydła i nierogacizny, w cieniu płotów nie znalazło schronienia żadne zielsko. Na płaskich polach rosła lucerna, zieleniła się ozimina, gdzie indziej ziemia czekała na wiosenne siewy. Na pastwiskach, położonych bliżej owczarni i chlewów, pasły się krępe owce rasy shropshirskiej i francuskie merynosy lub buszowały białe żarłoczne maciory. Na ich widok oczy zaświeciły się Forrestowi. Wjechał w osadę, która byłaby miasteczkiem, gdyby nie brakowało sklepów i zajazdów. Domki, w rodzaju bungalowów, solidnej budowy i miłe dla oka, otoczone były ogrodami, w których rozkwitły już róże i inne kwiaty, nielękające się spóźnionych przymrozków. Dzieci, ranne ptaszki, śmiały się i bawiły wśród kwiatów, matki wołały je na śniadanie. Dalej, okrążając Wielki Dom w odległości pół mili, Dick przejechał wzdłuż szeregu warsztatów. Zatrzymał się przed pierwszym z brzegu i zajrzał do środka. Pracował tam kowal. Jego pomocnik kuł przednią nogę podstarzałej kobyle rasy shire, ważącej dobre tysiąc osiemset funtów. Aby dopasować podkowę, pomocnik kowala spiłowywał klaczy kopyto. Forrest spojrzał, ukłonił się i pojechał dalej. Po przebyciu stu stóp zatrzymał konia, wyjął z kieszeni notes i coś w nim zapisał. Potem minął inne warsztaty: malarnię, wozownię, ślusarnię i stolarnię. Właśnie spoglądał na ostatni warsztat, gdy przemknął koło niego samochód dość dziwnego wyglądu, półciężarówka. Samochód wjechał na główną drogę i popędził w stronę stacji kolejowej, odległej o osiem mil od ranczo. Forrest wiedział, że w ten sposób każdego ranka odwozi się produkty jego mleczarni. Wielki Dom był głównym ośrodkiem majątku ziemskiego. W odległości pół mili otaczały go różne gospodarcze budynki. Dick kłaniając się bez przerwy ludziom, którzy pracowali u niego, minął galopem fermę mleczarską. Była to duża osada z licznymi wieżami silosów. Transportery przenosiły nawóz i automatycznie spychały ładunek na maszyny rozrzucające go na polu. Mężczyźni, którzy jechali konno lub bryczkami, zatrzymywali Forresta i odbywali z nim krótkie, rzeczowe rozmowy. Wszyscy mieli odznaki wyższych szkół rolniczych. Pełnili różne funkcje administracyjne w jego majątku. Ostatni z nich nadjechał na Palominie, trzylatce, pełnej wdzięku dzikiej klaczy, półkrwi arabce. Ukłonił się pracodawcy i chciał jechać dalej, lecz Forrest go zatrzymał. — Dzień dobry panu — powiedział. — Kiedy moja żona będzie mogła odebrać tę klacz? — Wolałbym ją oddać w przyszłym tygodniu — odparł pan Hennessy. — Właściwie już jest ułożona, tak jak pani sobie życzyła, ale jeszcze nerwowa i niespokojna. W ciągu tygodnia dam sobie z nią radę. Forrest kiwnął głową na znak zgody. Hennessy, weterynarz, mówił dalej: — Chciałbym zwolnić dwóch woźniców z taboru, który wozi lucernę. — Cóż się stało? — Jeden z nich, Hopkins, przyszedł niedawno z wojska. Z wojskowymi mułami pewnie jakoś sobie radził, ale o shrie'ach nie ma pojęcia. Forrest potakująco kiwnął głową. — Drugi pracuje u nas już dwa lata, ale ostatnio zbyt często zagląda do kieliszka. A jak się przepije, to wyładowuje zły humor na koniach. — Wiem, Smith, Amerykanin starej daty, wygolony, z lekkim zezem lewego oka? — przerwał mu Forrest. Weterynarz przytaknął. — Obserwowałem go — stwierdził Forrest. — Z początku był to dobry pracownik, ale ostatnio się popsuł. Naturalnie, wyrzuć go pan. Ten drugi Hopkins się nazywa? Proszę odprawić go razem ze Smithem. I żebym nie zapomniał... — mówiąc to Forrest sięgnął do kieszeni po . notes, wyrwał ostatnią notatkę i zmiął ją w palcach. — Ma pan w kuźni nowego podkuwacza. Co pan o nim myśli? — Zbyt krótko tu pracuje, jeszcze nie wyrobiłem sobie o nim zdania. — No dobrze, niech go pan wyrzuci na zbity łeb, razem z tamtą dwójką. Nie słucha poleceń. Przed chwilą widziałem, jak dopasowywał podkowę starej kobyle, Alden Bessie — po prostu spiłował jej pół cala kopyta. — Mądrala. — Wyrzucić na zbity łeb — powtórzył Forrest lekko dotykając ostrogą boku niecierpliwej klaczy, która z miejsca zagalopowała, raz po raz bijąc głową w tył i na różne sposoby próbując zwalić go z grzbietu. Był zadowolony z wyników objazdu. „Żyzna ziemia, żyzna!" — powiedział do siebie. Ale zauważył też różne braki. Zapisał je w notesie. Po okrążeniu Wielkiego Domu oddalił się od niego o dalsze pół mili i dotarł do celu porannej wyprawy, odosobnionej gromadki obór i zagród — szpitala dla zwierząt. Znalazł tam tylko dwie jałówki podejrzane o gruźlicę i wspaniałego knura rasy duroc jersey cieszącego się najlepszym zdrowiem. Knur ważył sześćset funtów, oczy mu błyszczały, ruszał się raźnie, szczecina lśniła. Wszystko to świadczyło niezbicie, że nic mu nie dolega. A jednak, zgodnie z przyjętą na ranczo zasadą, knur musiał odbyć kwarantannę jako świeży nabytek przywieziony ze stanu Iowa. W rejestrach Towarzystwa Hodowców figurował jako Burgess Pierwszy, lat dwa, i kosztował Forresta pięćset dolarów. Krótkim galopem Dick ruszył jedną z dróg rozchodzących się promieniście od Wielkiego Domu i dognał Crellina, kierownika działu hodowli świń. Odbył z, nim pięciominutową rozmowę, w czasie której dał wskazówki, jak się obchodzić z Burgessem Pierwszym w ciągu najbliższych miesięcy, i dowiedział się, że Lady Isleton, matrona nad maciorami, nagradzana na wszystkich wystawach od Seattle do San Diego, szczęśliwie urodziła jedenaścioro prosiąt. Crellin wyjaśnił, że przesiedział przy niej pół nocy i dopiero teraz idzie do domu wykąpać się i zjeść śniadanie. — Słyszałem, że pańska najstarsza córka skończyła gimnazjum i chce wstąpić na uniwersytet imienia Stanforda — powiedział Dick do Crellina powstrzymując klacz, której dał już sygnał do galopu. Crellin był młodym, trzydziestopięcioletnim mężczyzną. Wcześnie nabrał powagi wieku dojrzałego, bo ojcem był od chwili ukończenia szkół, ale dzięki temu, że dużo czasu spędzał na świeżym powietrzu i żył uczciwie, zachował młodzieńczy wygląd. Pochlebiło mu zainteresowanie właściciela majątku jego sprawami. Zarumienił się lekko pod opalenizną i skinął głową. — Proszę jeszcze się nad tym zastanowić — radził Forrest. — Niech pan policzy wszystkie znajome dziewczęta, które ukończyły uniwersytet lub seminarium nauczycielskie. Ile z nich poświęca się karierze zawodowej, a ile w ciągu dwóch lat po ukończeniu studiów wychodzi za mąż i chowa dzieci. — Helena bardzo poważnie myśli o studiach — bronił się Crellin. — Czy pan pamięta, jak mi zoperowano ślepą kiszkę? — spytał Forrest. — Miałem wtedy najlepszą pielęgniarkę, jaką spotkałem w życiu, i zarazem najśliczniejszą dziewczynę, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi na najpiękniejszych nogach. Minęło wtedy pół roku od chwili, gdy zdobyła pełne kwalifikacje pielęgniarskie. A w cztery miesiące później musiałem posłać jej prezent ślubny. Wyszła za agenta samochodowego. Odtąd mieszka tylko w hotelach. I nie miała okazji przyjść z pomocą choremu, nie zdarzyło się nawet, żeby jej własne dziecko dostało bólu brzucha. Bo nie mieli dzieci. Chociaż... żywi nadzieję... gdyby nawet jej nadzieja okazała się płonna... jest diabelnie szczęśliwa. Tak... ale po co uczyła się pielęgniarstwa? Maszyna do rozrzucania nawozu wracała pusta z pola. Crellin musiał zejść, a Forrest zjechać na skraj drogi. Forrestowi oczy się zaświeciły na widok kobyły ciągnącej maszynę. Była to olbrzymia, proporcjonalnie zbudowana klacz rasy shire. Zdobyte przez nią i jej potomstwo nagrody na wystawach tylko wytrawny rachmistrz mógłby dobrze policzyć. — Niech pan spojrzy na Księżniczkę Fotherington — powiedział Forrest wskazując kobyłę, która tak uradowała jego oczy. — Oto prawdziwa samica. Tak się tylko złożyło, że człowiek w ciągu tysięcy lat selekcji wychował ją na zwierzę pociągowe. Ale to nie ma istotnego znaczenia, pozostała przede wszystkim samicą. Podobnie kobiety, razem wzięte, przede wszystkim kochają nas, mężczyzn, i są posłuszne instynktowi macierzyńskiemu. A cała gadanina współczesnej kobiety walczącej o prawa wyborcze i równouprawnienie zawodowe nie ma biologicznego uzasadnienia. — Ale jest Uzasadnienie ekonomiczne — zaoponował Crellin. — Owszem — zgodził się jego pracodawca, po czym przystąpił do ataku. — Nasz obecny system produkcji nie pozwala kobiecie wyjść za mąż i zmusza ją do pracy zawodowej. Ale proszę pamiętać, że stosunki produkcyjne przemijają, a prawa biologii są wieczne. — W naszych czasach małżeństwo nie zaspokaja już ambicji młodych kobiet — odparował Crellin. Dick Forrest roześmiał się z niedowierzaniem. — Nic mi o tym nie wiadomo — powiedział. — Weźmy na przykład pańską żonę. Zrobiła dyplom, co więcej, ukończyła studia klasyczne, no i na co jej się to zdało? Wydała na świat dwóch chłopców i trzy córki, jeśli mnie pamięć nie myli. Opowiadał mi pan kiedyś, że zaręczyła się z panem na pół roku przed ukończeniem studiów. — To prawda, ale... — upierał się Crellin, chociaż z jego oczu można było wyczytać, że zgadza się z Forrestem — to było po pierwsze piętnaście lat temu, a po drugie pobraliśmy się z miłości. Nie było na nas sposobu, co do tego zgadzam się z panem. Mojej żonie marzyła się wówczas zawrotna kariera, a ja chciałem zostać nie mniej i nie więcej jak dziekanem wydziału rolnego. Ale nasza miłość przekreśliła jedno i drugie. Od tego czasu minęło piętnaście lat i nasze młode kobiety inne mają ambicje, inne ideały. — Niech pan w to nie wierzy. Powiadam panu, statystyka decyduje. Wszystko, co przeczy statystyce, musi przeminąć. Kobieta pozostanie kobietą po wieczne czasy. Póki nasze córeczki będą się bawiły lalkami i przeglądały w lustrach, póty kobieta pozostanie tym, czym zawsze była: przede wszystkim matką, a potem towarzyszką mężczyzny. Tak uczy statystyka. Obserwowałem dziewczęta kończące seminarium nauczycielskie. Zgodzi się pan, że te, które wychodzą za mąż w czasie studiów, rezygnują z dalszej nauki. A poza tym absolwentka seminarium przeciętnie nie uczy w szkole dłużej niż dwa lata. Jeśli zaś weźmie pan pod uwagę, że sporo jest dziewcząt szpetnych lub pechowych, którym pisane jest zostać starymi pannami i uczyć w szkole przez całe życie, przekona się pan, że dziewczęta zdolne do zamążpójścia nie są nauczycielkami nawet przez dwa lata. — Kobieta, a nawet młoda dziewczyna, zawsze owinie sobie mężczyznę naokoło palca — mruknął Crellin. Przytoczone przez jego pracodawcę dane statystyczne były nieodparte, postanowił jednak sprawdzić je przy sposobności. — A więc pańska córka chce się zapisać na uniwersytet — uśmiechnął się Forrest ruszając z miejsca galopem. — Pan, ja i wszyscy mężczyźni do samego końca świata będą pozwalali kobietom robić, co im się tylko spodoba. Crellin z uśmiechem śledził ginącą w oddali postać pracodawcy. Przyczyną uśmiechu było pytanie, które postawił sobie w duchu: „A gdzież jest twoje dziecko, panie Forrest?" Postanowił powtórzyć żonie przy śniadaniu rozmowę z Forrestem. Dick jeszcze raz zatrzymał się w drodze do domu. Człowiek, którego zagadnął, nazywał się Mendenhall i był rządcą jego stajni, ą zarazem specjalistą od pastwisk. Powszechnie było wiadomo, że pan Mendenhall zna nie tylko każde źdźbło trawy na ranczo Forresta, ale także wysokość tego źdźbła i dzień, w którym wzeszło. Na znak Forresta Mendenhall ściągnął lejce i zatrzymał dwa źrebce zaprzężone do breku. Powodem zatrzymania rządcy było spojrzenie, jakie Forrest rzucił na północny skraj doliny, gdzie ciągnęło się wielkie pasmo łagodnych, skąpanych w słońcu i okrytych świeżą zielenią wzgórz, ginących na horyzoncie w rozległej dolinie Sacramento. Nastąpiła rozmowa krótka i lakoniczna, jak to bywa między dwoma mężczyznami, którzy znają się na rzeczy. Mówili o pastwiskach. Wspomnieli o zimowych deszczach i zapowiadających się pod koniec wiosny opadach. Wymienili różne nazwy, na przykład strumienie Mały Kojot i Los Cuatos, wzgórza Yolo i Miramar, doliny Wielka Niecka i Okrągła, łańcuchy górskie San Anselmo i Los Banos. Omówili spędy i wypędy stad, dawne, obecne i przyszłe, a także ocenili wspólnie, jak zapowiadają się zbiory koniczyny na dalekich górskich pastwiskach oraz zapasy siana pozostawione na zimę w zacisznych dolinach wśród gór, gdzie stada spędziły zimę. Przy koniowiązie pod dębami Forrest nie musiał sam wiązać klaczy. Wybiegł chłopak stajenny i wyręczył swego pana. Forrest zatrzymał się na chwilkę, aby zapytać o konia Duddy, po czym brzęcząc ostrogami wkroczył do Wielkiego Domu. Rozdział trzeci Przez masywne drzwi z ciosanych belek, nabijane gwoździami, wszedł do części Wielkiego Domu, która przypominała średniowieczną basztę. Podłoga była tutaj cementowa, a liczne drzwi prowadziły w różnych kierunkach. Jedne z nich były otwarte. Widać było w głębi Chińczyka w białym fartuchu i nakrochmalonym kucharskim czepcu. Dobiegał stamtąd głuchy warkot dynamomaszyny. Ten warkot właśnie sprawił, że Forrest zboczył z drogi. Przystanął, otworzył szerzej drzwi i zajrzał do środka chłodnej izby o cementowych ścianach oświetlonej elektrycznością. Stała tam długa lodówka o szklanych drzwiach i szklanych półkach, a obok niej maszyna, wyrabiająca lód, i dynamo. Na podłodze przykucnął mały człeczyna w kombinezonie brudnym od smarów i sam umazany jak nieszczęście. Forrest kiwnął mu głową. — Jak tam, Thompson? Nie idzie? — zapytał. — Nie szła — odpowiedź była zwięzła i wyczerpująca. Forrest zamknął drzwi i ruszył korytarzem podobnym do tunelu. Przez wąskie zakratowane okna przypominające strzelnice w średniowiecznych zamkach, przeciekało mętne światło dnia. Wszedł do długiej, niskiej izby o belkowanym pułapie. Znajdował się tam kominek, w którym można by upiec wołu. Na rozżarzonym węglu płonęło jasnym ogniem ogromne polano. Na umeblowanie izby składały się dwa stoły bilardowe, kilka stolików do kart, fotele w kątach i miniaturowy bar. Dwaj młodzieńcy, którzy nacierali kredą kije bilardowe, skłonili się Forrestowi. — Dzień dobry — powiedział do jednego z nich. — Widzę, że zbiera pan nowe materiały do Gazety Hodowcy? — spytał z uśmiechem. Zapytany nazywał się Naismith. Miał pod trzydziestkę, nosił okulary. Uśmiechnął się nieśmiało i wskazał głową na swego towarzysza. — Wainwright zaproponował mi partyjkę — wytłumaczył. — Co znaczy, że Lute i Ernestyna, śpiące królewny, jeszcze nie wstały? — roześmiał się Forrest. Młody Wainwright nastroszył się, lecz zanim zdążył odpowiedzieć na zaczepkę, pan domu odwrócił się od niego i przez ramię zapytał Naismitha: — Czy zabrałby się pan ze mną o wpół do dwunastej? Jadę z Thayerem. autem obejrzeć shropshiry. Chce zakupić około dziesięciu wagonów baranów. Może pan zdobyć ciekawe informacje o wywozie do stanu Idaho. Proszę zabrać aparat fotograficzny. Czy widział się pan dziś rano z Thayerem? — Właśnie przyszedł na śniadanie, jak wychodziliśmy z jadalni — uprzejmie wyjaśnił Bert Wainwright. — Jeśli go pan zobaczy, proszę mu powiedzieć, żeby był gotów o wpół do dwunastej. Pana nie zapraszam... to uprzejmość z mojej strony. Bo do tego czasu dziewczęta na pewno wstaną. — W każdym razie Ritę proszę wziąć z sobą — poprosił Bert. — O tym nie ma mowy — odparł Forrest, już w drzwiach. — Jedziemy w sprawach handlowych. A poza tym nie ma takiej siły, która byłaby zdolna oderwać Ritę od Ernestyny. — Właśnie chciałem się przekonać, czy panu to się uda — z uśmiechem powiedział Bert. — Ciekawa rzecz, że jeszcze żaden brat nie poznał się na swojej siostrze. — Forrest zrobił krótką pauzę i dodał: — Zawsze mi się zdawało, że Rita jest najlepszą z sióstr. Czym się panu naraziła? Nie czekając na odpowiedź Forrest zamknął za sobą drzwi i dzwoniąc ostrogami przeszedł korytarzem do krętych schodów o szerokich betonowych stopniach. Gdy znalazł się na górze, usłyszał śmiechy i melodie taneczne wygrywane na fortepianie. Zajrzał więc do białego buduaru, zalanego słonecznym światłem. Za fortepianem siedziała dziewczyna w różowym kimonie i w rannym czepeczku, a dwie inne dziewczyny w podobnych strojach obejmowały się w przedziwnych ewolucjach tanecznych, których nie uczono w żadnej szkole tańca. Tancerki na pewno nie życzyły sobie, aby męskie oczy widziały ich podrygi. Dziewczyna za fortepianem zobaczyła Forresta, zrobiła do niego oko i grała dalej. Tancerki zauważyły intruza dopiero po chwili. Z okrzykami przerażenia padły sobie w ramiona i zaczęły się śmiać. Pianino umilkło. Wszystkie trzy były pięknymi, tryskającymi zdrowiem młodymi stworzeniami. Na ich widok oczy zaświeciły Forrestowi, podobnie jak w chwili, gdy spojrzał na Księżniczkę Fotherington. Obie strony obsypały się złośliwymi docinkami, jak to zwykle bywa, gdy spotkają się młodzi ludzie odmiennych płci. — Stoję tu już od pięciu minut — zapewniał Dick. Obie tancerki usiłując pokryć zmieszanie twierdziły, że Dick mija się z prawdą, i przytaczały liczne przykłady jego notorycznych kłamstw. Dziewczyna siedząca przy fortepianie, Ernestyna, siostra żony Dicka, zapewniała, że z jego ust słyszała zawsze prawdę szczerą jak złoto, że ujrzała go, ledwie się pokazał, i że podglądał znacznie dłużej niż pięć minut. — W każdym razie — powiedział przerywając ich paplaninę — Bert, ten niewinny aniołek, nawet się nie domyśla, żeście już wstały. — Bo dla niego jeszcze śpimy — odparła jedna z tancerek, wesoła dziewczyna podobna do młodej Wenus. — Dla ciebie też nas jeszcze nie ma, więc niech się chłopczyna stąd wynosi. I to prędko! — Słuchaj, Lute — zaczął surowym tonem. — To, że jestem zgrzybiałym starcem, a ty masz wszystkiego osiemnaście lat i tak się złożyło, że jesteś siostrą mojej żony, nie znaczy jeszcze, abyś mogła mi kołki ciosać na głowie. Nie zapominaj, a muszę stwierdzić, ten niemiły fakt dla dobra Rity, nie zapominaj, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat przetrzepałem ci skórę tyle razy, że może lepiej teraz nie liczyć. To prawda, że nie jestem już taki młody, jak byłem... — dotknął muskułów swej prawej ręki i zrobił taki gest, jakby chciał podkasać rękawy. — Ale jeszcze niezupełnie zniedołężniałem i stawiam dwa centy... — Co takiego? — wojowniczo zawołała dziewczyna. — Stawiam dwa centy — burknął — dwa centy... A poza tym z przykrością muszę ci zwrócić uwagę, że czepek ci się przekrzywił. Co gorsza, nie jest to kreacja w dobrym guście. Sam mógłbym uszyć bardziej twarzowy czepek posługując się tylko palcami u nóg i to na śpiąco... a nawet gdybym cierpiał na morską chorobę. Lute odrzuciła wyzywająco blond włosy, spojrzała na przyjaciółki w nadziei, że ją poprą, i powiedziała: — Och, nie mów hop. Zdrowy chłopski rozsądek wskazuje, że w trójkę poradzimy sobie na okrętkę z jednym takim podstarzałym i nieprzyzwoicie grubym jegomościem. Co wy na to, dziewczynki? Bierzmy się do niego. Czterdziestka mu stuknęła i cierpi na anewryzm serca, tak, brzydka to rzecz ujawniać rodzinne tajemnice, ale on ma chorobę Meniera. Ernestyna, mała, ale silna osiemnastoletnia blondyna, zerwała się od fortepianu i wraz ze swymi przyjaciółkami rzuciła się na poduszki leżące na kanapach we wnękach okien. Z poduszkami w rękach rozstąpiły się i w tyralierę ruszyły na nieprzyjaciela. Forrest, gotów przyjąć bitwę, podniósł rękę na znak, że chce parlamentować. — Tchórz! — dały się słyszeć okrzyki, najpierw pojedyncze, potem chóralne. Forrest z powagą potrząsnął głową. — Za to i za wszystkie inne wasze bezczelne wybryki dostaniecie teraz w skórę. Wszystkie krzywdy, jakich zaznałem w swym życiu, stanęły mi teraz jasno przed oczyma. Zaraz wpadnę w szał. Przedtem jednak jako agronom chciałbym się ciebie, Lute, chyląc czoła przed twoją wiedzą, zapytać, co to jest, u Boga Ojca, choroba Meniera. Czy młoda koza może się tą chorobą zarazić? — Choroba Meniera... — zaczęła Lute — to jest... to, co ci właśnie dolega. Tylko i wyłącznie barany miewają chorobę Meniera. Rozgorzała zażarta bitwa. Forrest zrobił użytek ze swego piłkarskiego doświadczenia, jakie zdobył, zanim rugby stało się najpopularniejszym sportem w Kalifornii. Dziewczęta pozwoliły mu przerwać front, otoczyły go ze wszystkich stron i zaczęły okładać poduszkami. Odwrócił się, szeroko rozwarł ramiona, rozpostarł palce, zagiął je niczym szpony i zgarnął wszystkie trzy panny. Walka przybrała teraz postać trąby powietrznej. Ośrodkiem cyklonu był mężczyzna w ostrogach, a wokół niego fruwały jedwabne kimona i sypały się pantofle, czepki, szpilki do włosów. Słychać było razy zadawane poduszkami, pomruki atakowanego, krzyki, piski i chichoty dziewcząt, aż w końcu niepohamowany śmiech i trzask rozdzieranych jedwabi zagłuszyły wszystko. Po chwili Dick Forrest leżał jak długi na podłodze. Przyduszony poduszkami, z trudem łapał powietrze. Pod wpływem zebranych razów kręciło mu się w głowie. W jednej ręce trzymał żałosne resztki bladoniebieskiej szarfy, haftowanej w czerwone róże. Na progu jednych drzwi stała Rita z pałającymi policzkami, czujna jak łania, gotowa do ucieczki. W drugich drzwiach utkwiła Ernestyna, też czerwona jak piwonia, w wyniosłej pozie matki Gracchów przyciskając łokciem do piersi resztki kimona. Lute, osaczona za fortepianem, usiłowała zbiec, ale musiała się cofnąć pod terrorem Forresta, który pełzając na czworakach tłukł dłońmi o podłogę, dziko potrząsał głową i ryczał jak byk. — Są jeszcze tacy, którzy wierzą w przedhistoryczny mit — oświadczyła Ernestyna z bezpiecznego miejsca — że te nędzne, sypiące się resztki mężczyzny poprowadziły kiedyś drużynę uniwersytetu w Berkeley do zwycięstwa nad standfordzkimi chłopcami. Ciężko dyszała ze zmęczenia. Forrest z wielką satysfakcją spojrzał na jej piersi falujące pod wiśniowym lśniącym jedwabiem. Rzucił okiem na tamte dwie — dyszały nie mniej niż Ernestyna. Fortepian był nieduży, ale okazały, lśnił bielą i złotem, które harmonizowały z jasnymi słonecznymi barwami buduaru. Stał w pewnej odległości od ściany, Lute mogła więc uciec w jedną lub drugą stronę. Forrest wstał i pochylił się ku Lute ponad płaskim wierzchem instrumentu. Już zamierzał skoczyć, gdy Lute krzyknęła z przerażeniem: — Uważaj, ostrogi! Dick, ostrogi! — Zaczekaj, to je zdejmę — zaproponował. Gdy schylił się, żeby odpiąć ostrogi, Lute rzuciła się do ucieczki, rozwarł jednak ramiona i zapędził ją do rogu. — Dobrze! — krzyknął. — To nie moja wina. Jak fortepian będzie porysowany, poskarżę Pauli. — Mara świadków! — zawołała zdyszana Lute wskazując wesołymi niebieskimi oczami na przyjaciółki stojące w drzwiach. — Doskonale, moja droga. — Forrest cofnął się i rozcapierzył palce. — Lecę do ciebie. Słowom Dicka towarzyszył czyn. Oparłszy się rękami o blat przeskoczył przez fortepian tak, że ostrogi przeleciały całą stopę ponad lśniącą bielą instrumentu. Ale Lute równocześnie na czworakach dała nura pod fortepian. Pech jednak chciał, że stuknęła się w głowę, i zanim odzyskała orientację, Forrest wybiegł i znów zapędził ją pod fortepian. — Wyłaź! — rozkazał. — Wyłaź, dostaniesz teraz za swoje! — Rozejm — zaproponowała błagalnym tonem. — Zawieszenie broni, szlachetny rycerzu, błagam w imię miłości i wszystkich uciśnionych dziewic. — Nie jestem rycerzem! — zagrzmiał basem Forrest. — Jestem ludożercą, plugawym i niepoprawnym kanibalem. Urodziłem się na bagnie. Mój ojciec był ludożercą, a matka jeszcze gorsza. Kołysały mnie do snu przeraźliwe jęki zarzynanych dziatek. Piłem tylko krew niewinnych dziewcząt kształconych w oaklandzkim seminarium. Najchętniej jadłem na podłodze, moim ulubionym przysmakiem była pieczeń z młodocianej seminarzystki, zamiast dachu miałem fortepian nad głową. Mój tata ludożerca był na domiar złego kalifornijskim koniokradem. Ja jeszcze niżej upadłem, bo mam więcej zębów. Moja matka prócz ludożerstwa zajmowała się dodatkowo domokrążnym handlem książek w stanie Nevada. Niech świat się dowie o wszystkich jej haniebnych postępkach. Upadła tak nisko, że zbierała prenumeratę pism kobiecych. Ja jestem jeszcze większą bestią niż moja rodzicielka. Sprzedawałem po domach maszynki do golenia. — Czy nic nie zdoła uśmierzyć gniewu twego dzikiego serca? — głos Lute drżał ze wzruszenia, a równocześnie jej chytre oczy szukały ucieczki. — Jedna jedyna rzecz, nieszczęsna kobieto. Jest tylko jedna rzecz pod słońcem, jedna rzecz wśród lądów i wód tego świata... Ernestyna piskliwym głosem przerwała Forrestowi zarzucając mu, że stroi się w cudze piórka. — Naturalnie, jest to cytat z dzieła Ernesta Dowsona, strona siedemdziesiąta dziewiąta. Z cienkiej książeczki wodnistych wierszy, którymi podobnie jak owsianką karmiono młode niewiasty więzione w oaklandzkim seminarium — powiedział Forrest. — Jak już oświadczyłem, zanim mi brutalnie przerwano, jedna tylko rzecz mogłaby uśmierzyć mój gniew. „Modlitwa dziewicy". Nadstawcie uszu póki czas, bo zaraz zostaną pożarte! Niech posłucha także głupia, krótkonoga brzydula, która przysiadła pod fortepianem! Czy może zagrać z pamięci „Modlitwę dziewicy"? Zamiast odpowiedzi dziewczęta w drzwiach wydały okrzyki zachwytu na widok Wainwrighta. Lute spod fortepianu zawołała do -niego: — Ratuj, szlachetny rycerzu! Ratuj! — Puść tę dziewicę! — rozkazał Bert. — Kim jesteś? — spytał Forrest. — Jestem król Jerzy, mój panie... święty Jerzy, chciałem powiedzieć. — No to ja jestem twój smok — oznajmił z pokorą Forrest. — Oszczędź moją starą i zacną głowę, bo nie mam drugiej. — Ściąć mu głowę! — zawołały dziewczęta. — Zaczekajcie, dziewice, na miłość boską! — zwrócił się do nich Bert. — Jestem tylko drobną płotką, ale nie boję się niczego. Zaraz się rozprawię z tym smokiem. Wskoczę mu w paszczę. Czeka go powolna śmierć. Długo się będzie dławił łykowatym mięsem. A wy tymczasem, hoże panny, uciekajcie w góry, bo śmierć czyha na was w dolinach. Morskie fale pokryją Yolo Petaluma i Zachodnie Sacramento, doliny napełnią się wielkimi rybami. — Utnij mu głowę! — zawołały dziewczęta. — Zarżnij go i upiecz na wolnym ogniu! — Przyszła na mnie kryska — jęknął Forrest. — Jestem zgubiony. Tak wyglądają litościwe serca młodych chrześcijanek w roku 1914, które pewnego dnia pójdą do urn wyborczych, jeśli w ogóle dorosną i nie wyjdą za cudzoziemców. Święty Jerzy! Niech ci się zdaje, żeś mi już ściął głowę. Wyzionąłem ducha. Nic więcej nie powiem na swoją obronę. Mówiąc to Forrest załkał. Po czym w nader przekonywający sposób zademonstrował śmiertelne drgawki, głośno zabrzęczał ostrogami i zesztywniał na podłodze. Lute wylazła spod fortepianu i wraz z przyjaciółkami zaimprowizowała taniec harpii nad martwym ciałem. Trup nagle zerwał się z podłogi i zrobił oko do Lute. — A bohater? — zawołał. — Zapomniałyście o bohaterze. Uwieńczcie go kwiatami. Bert więc został uwieńczony kwiatami z wazonów, nie zmienionymi od poprzedniego dnia. Kiedy poczuł na karku mokre łodygi tulipanów wetkniętych mu za kołnierz energiczną ręką Lute, uciekł. Wrzawa pościgu odbiła się echem w sieni i zamarła na dole, koło sali bilardowej. Forrest pozbierał się i z uśmiechem poszedł swoją drogą. Minął dwa patio z ceglanymi chodnikami i daszkami z hiszpańskiej dachówki, skąpane w świeżej zieleni i kwiatach. Jeszcze dyszał po wesołej zabawie, gdy dotarł do swojego skrzydła domu, gdzie w kancelarii czekał na niego sekretarz. — Dzień dobry — powitał Blake'a. — Przepraszam, że się spóźniłem. — Spojrzał na zegarek. — Ale tylko cztery minuty. W żaden sposób nie mogłem się wyrwać. Rozdział czwarty Czas od godziny dziewiątej do dziesiątej Forrest spędzał z sekretarzem, załatwiając korespondencję z towarzystwami naukowymi oraz najrozmaitszymi organizacjami hodowlanymi i rolniczymi. Korespondencji było tak wiele, że kto inny bez pomocy sekretarza siedziałby nad nią do północy. Dick Forrest był duszą stworzonego przez siebie systemu organizacyjnego, który napawał go skrytą dumą. Ważniejsze listy i dokumenty podpisywał własnoręcznie, do innych przykładał pieczątkę sekretarz. W ciągu godziny Blake stenografował odpowiedzi na listy lub notował treść odpowiedzi. Pan Blake w głębi duszy był przekonany, że pracuje znacznie dłużej niż jego szef, któremu przypisywał niepospolitą zdolność wynajdowania pracy dla innych. Z uderzeniem godziny dziesiątej do biura wszedł Pittman, specjalista od wystaw rolniczych, a Blake, obładowany pudełkami ż korespondencją, stosami papieru i wałkami dyktafonu zniknął w swoim pokoju. Między godziną dziesiątą i jedenastą przepłynęła przez kancelarię Forresta fala kierowników działów i majstrów. Szef wdrożył im wszystkim dyscyplinę zwięzłości i ekonomii czasu. Nauczył ich, że w ciągu paru minut rozmowy z nim nie ma czasu do namysłu. Musieli przychodzić z gotowymi raportami i wnioskami. Bonbright, drugi sekretarz, zjawiał się zawsze o dziesiątej, aby zastąpić Blake'a. Siadał obok Forresta i z niezwykłą szybkością zapisywał ołówkiem błyskawiczną wymianę pytań i odpowiedzi, relacje, propozycje i plany. Owe stenograficzne zapiski, które potem przepisywano na maszynie w dwóch egzemplarzach, były postrachem wszystkich odpowiedzialnych pracowników Forresta, a czasem pieczętowały ich los. Forrest bowiem miał świetną pamięć, czego chętnie dawał dowody cytując zapiski Bonbrighta. Kierownik działu po pięcio- lub dziesięciominutowej konferencji wychodził z kancelarii chwiejąc się na nogach, wyżyłowany i zroszony potem. Godzina wytężonej pracy wystarczała Forrestowi, żeby przyjąć wszystkich interesantów i w mistrzowski sposób wniknąć w liczne szczegóły rozmaitych działów gospodarstwa. Elektrotechnikowi Thompsonowi w ciągu czterech minut zdążył wyjaśnić, na czym polega defekt dynamomaszyny obsługującej chłodnię Wielkiego Domu, udowodnić mu, że to jego wina, i podyktować Bonbrightowi tytuł, rozdział i stronę książki, którą Thompson miał pożyczyć z biblioteki i przestudiować. Zdążył też powiedzieć Thompsonowi, że Parkman, kierownik mleczarni, skarżył się na nieprawidłowe działanie centryfug i że chłodnia w rzeźni ustaje nawet przy normalnym obciążeniu. Każdy z nich był specjalistą,. ale wiedzieli, że Forrest lepiej od nich zna się na wszystkim. Paulson, agronom odpowiedzialny za orkę, tak skarżył się po cichu Dawsonowi, agronomowi odpowiedzialnemu za zbiory: „Pracuję tu od dwunastu lat i nigdy nie widziałem, żeby przyłożył rękę do pługa, a jednak, niech go diabli wezmą, wygląda mi na to, że się zna na orce. Po prostu genialny człowiek. Czy pan uwierzy, widziałem kiedyś, jak się mocował z tą swoją Bestią, która chciała mu sprawić pogrzeb na miejscu, i nie miał głowy do czego innego, ale na drugi dzień rano powiedział mi dokładnie, jak głęboko poprzedniego dnia ziemia była orana i jakim pługiem! Albo kiedy oraliśmy makowe pole nad łączką, w dolinie Los Cuatos. Nie wiedziałem, jak się wziąć do tej roboty, i zaorałem podglebie, przekonany, że on się nie połapie. Kiedy skończyliśmy orkę, zaszedł tam przypadkiem. Zdawało mi się, że nic nie widział, a na drugi dzień rano dostałem za swoje w kancelarii. Nie dał się nabrać. Od tego czasu nigdy już nie próbowałem go oszukać". Punkt o jedenastej Wardman, kierownik działu hodowli owiec, wyszedł z kancelarii z poleceniem, żeby o wpół do dwunastej pojechać samochodem z Thayerem, kupcem ze stanu Idaho, obejrzeć barany rasy shropshire. Wraz z nim wyszedł również Bonbright, by opracować notatki. Forrest został sam. Z drucianego pudełka — jednego z wielu spiętrzonych na stole w grupach po pięć pudełek, w których leżały akta nie załatwionych spraw — wyjął broszurę o cholerze nierogacizny, wydaną przez stan Iowa, i zaczął ją przeglądać. Dick Forrest miał pięć stóp, dziesięć cali wzrostu, a ważył sto osiemdziesiąt funtów, w czym nie było ani odrobiny tłuszczu. Nie wyglądał wcale na swoje czterdzieści lat. Oczy miał szare, rzęsy i brwi ciemne, włosy kasztanowate, czoło zwyczajne, kości policzkowe wydatne, policzki, jak zwykle przy takiej budowie twarzy, nieco . zapadnięte, szczęki dostatecznie mocne, nos o szerokich nozdrzach, w miarę prosty i duży, podbródek kwadratowy, ale nie nazbyt ciężki i nie rozcięty, usta dziewczęce i łagodne, zdolne jednak w razie potrzeby przybrać surowy wyraz, cerę gładką, opaloną, tylko górna część czoła osłonięta kapeluszem pozostała jasna. Uśmiech krył się w kącikach ust i oczu. O tym, że Forrest często się śmiał, świadczyły bruzdy koło ust. A równocześnie każdy rys twarzy dowodził pewności siebie. Tak, Dick Forrest nigdy się nie wahał. Z niezawodną pewnością sięgał ręką po każdy przedmiot leżący na stole; czytając broszurę o cholerne nierogacizny, wiedział, że żaden ważny szczegół nie ujdzie jego uwagi; był pewny równowagi swego ciała, kiedy siedział za biurkiem na obracającym się krześle, był pewny swego serca, mózgu, życia, pracy, wszystkiego, co posiadał, samego siebie. Jego pewność oparta była na niezbitych faktach. Ciało, mózg i powodzenie dopisywały mu przez całe życie. Pochodził z bogatej rodziny, lecz nie trwonił ojcowskich pieniędzy. Urodzony i wychowany w mieście, osiedlił się na wsi i okazał się tak dobrym gospodarzem, że jego imię było na ustach wszystkich hodowców. Był właścicielem majątku nie obciążonego żadnymi długami i obejmującego dwieście pięćdziesiąt tysięcy akrów ziemi. Wartość tej ziemi wahała się od dziesięciu centów za akr do tysiąca dolarów. Władał też polami, za które nie dostałby ani centa. Na ulepszenia, jakie wprowadzał w swoim majątku: drenowanie łąk, rowy odwadniające bagniska, budowę trwałych dróg, sieć kanałów, budynki gospodarcze — aż po wzniesienie Wielkiego Domu — wydał zawrotne sumy. Na myśl o tych sumach sąsiadom na pewno kręciło się w głowie. W jego majątku wszystko było na wielką skalę, nowoczesne, nadążało za ostatnim słowem techniki. Rządcy Forresta otrzymywali wynagrodzenie zależnie od swej przydatności, a mieszkali, nie opłacając czynszu, w domach, których budowa kosztowała od pięciu do dziesięciu tysięcy dolarów. Była to śmietanka specjalistów, zebrana przez niego z całego kontynentu, od Atlantyku po Ocean Spokojny. Jeśli sprowadzał traktory pędzone benzyną do uprawy na równinach, to zamawiał od razu większą ich ilość. Jeśli budował tamę w górach, powstrzymywała ona setki milionów galonów wody. Jeśli drenował bagna, nie zawierał kontraktu z żadną firmą, tylko sam kupował olbrzymie pogłębiarki, a kiedy osłabło tempo robót, wynajmował pogłębiarki do drenowania trzęsawisk na sąsiednich wielkich farmach i zawierał umowy z towarzystwami ziemskimi na przestrzeni setek mil w górę i w dół rzeki Sacramento. Był na tyle mądry, że rozumiał potrzebę kupowania cudzych mózgów i płacenia za nie grubo powyżej rynkowej ceny. Był też wystarczająco mądry, aby wyciągnąć odpowiednie zyski z pracy podkupionych przez siebie wybitnych specjalistów. Dick Forrest, choć właśnie skończył czterdzieści lat, wzrok miał jasny, serce spokojne, puls mocny i był w pełni sił. Zanim jednak minęło mu lat trzydzieści, prowadził życie niespokojne i szalone. Jako trzynastoletni chłopak uciekł z domu ojca milionera. W dwudziestym pierwszym roku życia ukończył studia uniwersyteckie, po czym poznał wszystkie bajeczne porty i egzotyczne morza świata i z chłodną głową, gorącym sercem, śmiejąc się wesoło, narażał się na wszelakie niebezpieczeństwa, jakich mógł zaznać w szalonym świecie przygody, który na jego oczach musiał się poddać trzeźwym nakazom prawa. Za dawnych dni nazwisko Forrest miało w San Francisco magiczny wpływ na ludzi. Rezydencja Forresta była jednym z pierwszych pionierskich pałaców na Nob Hill, gdzie mieszkały tak znakomite rodziny, jak Floodowie, Mackayowie, Crockerowie i O'Brienowie. „Szczęśliwy" Ryszard Forrest-ojciec przybył do Kalifornii z patriarchalnej Nowej Anglii przez Przesmyk Panamski. Był to śmiały przedsiębiorca inwestujący kapitały w budowie i eksploatacji kliperów. Po przybyciu do Kalifornii zmienił zainteresowania. Zainwestował kapitały w gruntach nadbrzeżnych, parowcach rzecznych i oczywiście w kopalniach złota, a potem w osuszaniu Comstocku w stanie Nevada i budowie linii kolei żelaznej znanej pod nazwą „Południowy Pacyfik". Stawki w tej grze były wysokie. Forrest wygrywał więc albo tracił wielkie sumy. Ale zawsze więcej zyskiwał, niż tracił, ilekroć bowiem jedną ręką pokrył przegraną stawkę, drugą zgarniał zyski z innego źródła. Zyski z osuszenia Comstocku utopił w czeluściach bez dna kopalń złota w hrabstwie Eldorado należących do grupy finansowej Daffodila. Resztki kapitału wyniesione z krachu Benicyjskiego Towarzystwa Żeglugowego ulokował w kopalni rtęci w hrabstwie Napa, z której zyski wyniosły pięć tysięcy od sta. Straty, jakie poniósł wskutek załamania się koniunktury w Stockton, odbił sobie z nawiązką na zwyżce wartości gruntów w Sacramento i Oakland, których był głównym właścicielem. Kiedy Szczęśliwy Ryszard Forrest po całej serii katastrof stracił wszystko i w San Francisco zastanawiano się, za jaką cenę jego pałac na Nob Hill sprzedany będzie z licytacji, Forrest zrobił interes, który ukoronował całą jego działalność. Otóż sfinansował wyprawę niejakiego Del Nelsona do Meksyku. Miała ona na celu poszukiwanie cennych kruszców. Jak notuje beznamiętna historia odkryć, rezultatem wyprawy wspomnianego Nelsona było powstanie zespołu kopalń znanego jako „Grupa Harvesta", a obejmującego bajeczne i niewyczerpane złoża złota oznaczone nazwami: „Tattlesnake", „Voice", „City", „Desdemona", „Bullfrog" i „Yellow Boy". Del Nelsona tak oszołomiło niezwykłe powodzenie, że w ciągu roku utonął w morzu taniej whisky, a ponieważ nie pozostawił po sobie żadnej rodziny, połowa jego majątku przypadła w udziale Szczęśliwemu Ryszardowi Forrestowi. Dick Forrest był nieodrodnym synem swego ojca. Szczęśliwy Ryszard, człek niewyczerpanej energii i przedsiębiorczości, nie miał dzieci, choć dwa razy się ożenił i dwa razy owdowiał. Po raz trzeci ożenił się w roku 1872, mając lat 58. W roku 1874 przyszedł na świat, kosztem życia matki, chłopiec, który ważył dwanaście funtów i zapowiadał się na mężczyznę niezwykle silnej budowy. Cały regiment bon wychowywał go w pałacu na Nob Hill. Młody Dick szybko się rozwijał. Szczęśliwy Ryszard był demokratą. Dzięki tym dwu okolicznościom Dick w ciągu roku nauczył się u korepetytora tyle, na ile trzeba było trzech lat szkolnej nauki. Wobec czego zaoszczędzone dwa lata spędził na świeżym powietrzu. Szybki rozwój chłopca i demokratyczne poglądy ojca sprawiły również, że młodego Dicka posłano do szkoły powszechnej na ostatni rok nauki, aby ,we współżyciu z synami i córkami robotników, drobnych kupców, restauratorów i miejscowych politykierów nabrał demokratycznej praktyki. Miliony ojca nie miały żadnego znaczenia, gdy przyszło w szkole zmierzyć się z Patsym Halloranem, fenomenalnym matematykiem, którego ojciec był pomocnikiem murarskim, albo z Moną Sanguinetti, która opanowała wszystkie tajniki ortografii, a była córką wdowy, właścicielki sklepiku z warzywami Nic też miliony ojca i. pałac na Nob Hill nie pomogły Dickowi, kiedy zdejmował kurtkę i gołymi pięściami, nie licząc rund, tłukł albo był obtłukiwany aż do skutku przez Jima Bottsa, Janka Choińskiego i innych chłopaków, którzy w parę lat później poszli w świat po sławę i pieniądze jako reprezentanci całego pokolenia bokserów, jakich tylko San Francisco, surowe, męskie, burzliwe i młode, mogło wydać na świat. Najmądrzejszą rzeczą, jaką Szczęśliwy Ryszard zrobił dla swego syna, było jego demokratyczne wychowanie. W głębi duszy bowiem młody Dick nigdy nie zapomniał, że mieszkał w pałacu, w którym roiło się od służby, i zawsze pamiętał o znaczeniu i szacunku, jakim cieszył się jego ojciec. Ale równocześnie poznał zasadę demokracji polegającą na tym, że trzeba się trzymać na własnych nogach i ufać tylko własnym pięściom. Zrozumiał to, kiedy Mona Sanguinetti pobiła go na głowę w ortografii. Dowiedział się o tym, kiedy Berney Miller zostawił go daleko w tyle w biegu przez Black Man. A kiedy Tim Hagan lewym prostym walił go po raz setny w zakrwawiony nos i rozbite usta, a prawym hakiem tłukł w żołądek i Dick oszołomiony, chwiejąc się na nogach, ze świszczącym oddechem i rozciętymi wargami gorzko szlochał — nie mógł liczyć na pomoc z ojcowskiego pałacu lub konta w banku. Jego dwie nogi i dwie pięści decydowały o tym, kto padnie — on czy Tim. Właśnie wtedy zlany potem i krwią hartował się młody Dick i uczył się nie poddawać, nawet gdy walka była przegrana. Kiepsko z nim było od pierwszego ciosu, ale tak długo trzymał się na nogach, aż w końcu obie strony zgodziły się, że walka jest nie rozegrana. To porozumienie osiągnięte zostało dopiero wtedy, gdy obaj przeciwnicy leżeli wyczerpani na ziemi, gdy dostali mdłości i rzewnymi łzami wypłakali cały swój gniew i wszystkie urazy. Od tej chwili zbratali się i wspólnie sprawowali władzę na szkolnym dziedzińcu. Szczęśliwy Ryszard zmarł w tym samym miesiącu, w którym Dick ukończył szkołę powszechną. Młody Dick miał lat trzynaście, dwadzieścia milionów dolarów, a nie miał żadnego krewnego, który by stanął na drodze jego życia. Był panem pałacu z liczną służbą, parowego jachtu, stajni, a także letniej rezydencji na południu, w Menlo, kolonii bogaczy. Jedno tylko stało mu na zawadzie: opiekunowie. Pewnego letniego popołudnia w wielkiej bibliotece ojca Dick wziął udział w pierwszym posiedzeniu rady opiekuńczej. W jej skład wchodziło trzech starszych panów. Wszyscy byli bogaci, szanowali prawo, wszystkich łączyły handlowe stosunki ze zmarłym. Gdy wyjaśnili mu, o co chodzi, odniósł wrażenie, że chociaż nie brak im było dobrych intencji, nie miał z nimi nic wspólnego. Doszedł do wniosku, że dawno zapomnieli o swej młodości. Poza tym najwyraźniej nie rozumieli zupełnie chłopca, którego los tak im leżał na sercu. Co więcej, Dick z wielką pewnością siebie zadecydował, że jest jedyną osobą w świecie, która wie, czego najbardziej jej trzeba. Pan Crockett wygłosił przydługą mowę, której Dick wysłuchał pilnie i z należnym szacunkiem chyląc głowę, ilekroć mówca zwracał się bezpośrednio do niego. Panowie Davidson i Slocum też mieli coś do powiedzenia. Zostali wysłuchani z nie mniejszym szacunkiem. Między innymi Dick dowiedział się, jakim zacnym i prawym człowiekiem był jego ojciec, i zapoznał się z przyjętym już przez trzech dżentelmenów planem wychowania go na zacnego i prawego mężczyznę. Gdy wreszcie trzej panowie zamilkli, Dick postanowił też się wypowiedzieć. — Przemyślałem już wszystko — oznajmił — i najpierw wybiorę się w podróż. — Na to będzie czas później, mój chłopcze — łagodnie wyjaśnił mu pan Slocum. — Kiedy... dajmy na to... będziesz miał wstąpić na uniwersytet. Wówczas jeden rok za granicą może ci się przydać, nawet bardzo. — Oczywiście — śpiesznie dodał pan Davidson, widząc błysk niechęci w oczach chłopca i mimowolnie zaciśnięte wargi. — Oczywiście przedtem też będziesz mógł trochę podróżować w czasie wakacji. Nie wątpię, że koledzy opiekunowie zgodzą się ze mną, iż wycieczki, jakie będziesz odbywał między jednym rokiem nauki a drugim, rzecz jasna pod odpowiednią opieką, byłyby wskazane i bardzo pożyteczne. — Panowie mówili o wartości mojego majątku. Ile tego jest? — zapytał Dick, pozornie bez związku z tematem dyskusji. — Dwadzieścia milionów... licząc jak najostrożniej... mniej więcej tyle — pośpieszył wyjaśnić pan Crockett. — A gdybym w tej chwili powiedział, że chcę dostać sto dolarów? — zapytał Dick. — Hm... ten tego... — pan Slocum spojrzał pytająco na kolegów. — Musielibyśmy zapytać się, na co ci są potrzebne te pieniądze — odparł pan Crockett. — A gdybym — wycedził Dick patrząc prosto w oczy panu Crockettowi — gdybym powiedział, że bardzo mi przykro, ale nie mam ochoty tego powiedzieć. — Tobyś nie dostał pieniędzy — odparował pan Crockett tak szybko, że nietrudno było poznać, iż się zirytował. Dick z wolna kiwnął głową, jakby chciał przełknąć i strawić wyjaśnienie pana Crocketta. — Ale naturalnie, mój chłopcze — śpiesznie podjął pan Slocum — sam chyba rozumiesz, że jesteś jeszcze zbyt młody, byś mógł wydawać pieniądze. W tych sprawach będziemy musieli decydować za ciebie. — To znaczy, że nie mogę podjąć ani centa bez zgody panów? — Ani centa — parsknął pan Crockett. Dick znów kiwnął głową, zamyślił się głęboko i szepnął: — Aha, rozumiem. — Oczywiście, i to jest całkiem naturalne, zresztą nie mogłoby być inaczej... będziesz miał do dyspozycji pewną drobną sumę na wydatki osobiste — powiedział pan Davidson. — No cóż, dolara, może nawet dwa dolary na tydzień. Jak podrośniesz, będziesz dostawał więcej. A kiedy skończysz dwadzieścia jeden lat, wówczas będziesz niewątpliwie mógł... jeśli posłuchasz dobrych rad... sam prowadzić swoje interesy. — Ale nim skończę dwadzieścia jeden lat, nie da się z moich dwudziestu milionów uszczknąć stu dolarów, z którymi mógłbym zrobić, co zechcę? — z największą pokorą zapytał Dick. Pan Davidson jął łagodnie perswadować chłopcu, ale Dick nie pozwolił mu skończyć. — Jeśli dobrze rozumiem, nie mogę podjąć żadnej sumy bez zgody nas czterech. Panowie z rady opiekuńczej kiwnęli głowami. — To znaczy, wystarczy, byśmy we czwórkę się porozumieli? I znów trzej mężczyźni kiwnęli głowami. — No to ja bym zaraz chciał dostać tę stówkę — oświadczył Dick. — A po co? — zapytał pan Crockett. — Mogę panom powiedzieć — brzmiała stanowcza odpowiedź. — Udam się w podróż. — Udasz się dzisiaj wieczór do łóżka, o godzinie wpół do dziewiątej — odparował pan Crockett. — I żadnej stówy nie dostaniesz. Pani, o której mówiliśmy ci, będzie tutaj przed szóstą. Jak już się dowiedziałeś, pani ta będzie się tobą opiekowała przez cały dzień. O godzinie wpół do siódmej, jak zwykle, zjesz kolację, uczynisz to w towarzystwie tej pani, która potem odprowadzi cię do sypialni. Jak już mówiliśmy, zastąpi ci ona matkę... Dopilnuje, żebyś miał czyste uszy, mył szyję... — I żebym się w sobotę wykąpał — potulnie dokończył Dick. — Ano właśnie. — Ile panowie... ile ja płacę tej damie za jej usługi? — spytał Dick we właściwy sobie okrężny sposób, czego nauczył się w szkole i co, zawsze zbijało z tropu jego kolegów i nauczycieli. . . Pan Crockett po raz pierwszy chrząknął, żeby zyskać na czasie. — Ja jej przecież płacę, tak czy nie? — napierał Dick. — Z tych dwudziestu milionów, jak panowie wiedzą. — Wykapany ojciec — mruknął pan Slocum na boku. — Pani Summerstone, czyli ta dama, jak ją raczyłeś nazwać, otrzymuje sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, to znaczy okrągłe tysiąc osiemset dolarów rocznie — wyjaśnił pan Crockett. — To są wyrzucone pieniądze — westchnął Dick. — Do tego dochodzi wikt i mieszkanie! Wstał — arystokrata nie z urodzenia, lecz tak wychowany w ciągu trzynastu lat spędzonych w pałacu na Nob Hill. Wstał w taki sposób, że rada opiekuńcza również podniosła się ze skórzanych foteli. Jego maniery nie miały nic wspólnego z zachowaniem małego lorda Fauntleroya. Dick bowiem był mieszańcem. Zdążył już dowiedzieć się, że życie nie jest ani łatwe, ani proste. Nie darmo Mona Sanguinetti pobiła go w ortografii. Nie darmo wywalczył zawieszenie broni z Timem Haganem i podzielił się z nim władzą na szkolnym dziedzińcu. W żyłach Dicka płynęła krew wzburzona gorączką złota z roku 1849. Otrzymał arystokratyczne wychowanie, lecz w szkole powszechnej odbył demokratyczną praktykę. Jego nad wiek rozwinięty, choć jeszcze niedojrzały umysł dostrzegał już różnice dzielące kastę uprzywilejowaną od mas. A poza tym wiedział, czego chce, i odznaczał się spokojną pewnością siebie, czego nie rozumieli trzej podstarzali panowie, obarczeni odpowiedzialnością za jego osobę i przyszłość, zdecydowani powiększyć jego wielki majątek i wychować go na mężczyznę ich własnego pokroju. — Dziękuję panom za okazaną mi życzliwość — zwrócił się młody Dick do swoich trzech opiekunów. — Mam nadzieję, że wszystko między nami ułoży się jak najlepiej. Rzecz jasna, że te dwadzieścia milionów są moje i jasne też jest, że panowie zaopiekują się nimi, bo ja nie mam pojęcia o interesach. — I pomnożymy twoje pieniądze, mój chłopcze, pomnożymy je w sposób bezpieczny, wypróbowany od lat — zapewnił pan Slocum. — Proszę tylko bez żadnych spekulacji — uprzedził Dick. — Mój tatuś miał szczęście. Słyszałem, jak mówił, że czasy się zmieniły i że dzisiaj nie można już ryzykować tak jak dawniej. Z tego wszystkiego można by wysnuć fałszywy wniosek, że młody Dick był lichą i chciwą duszyczką. Tymczasem właśnie w tej chwili Dick knuł plany, w których z najgłębszym lekceważeniem i pogardą odnosił się do swoich dwudziestu milionów, i przypominał pijanego marynarza w dniu wypłaty siejącego w porcie trzyletnim zarobkiem. — Jestem tylko chłopcem — podjął Dick. — Panowie mało mnie jeszcze znają. Z czasem poznamy się lepiej. Jeszcze raz dziękuję bardzo... Przerwał i lekko się skłonił z ową wyniosłością, jakiej młodzi lordowie uczą się w pałacach na Nob Hill. Nastąpiła chwila milczenia, która oznaczała, że audiencja skończona. Tak też zrozumieli to opiekunowie chłopca. Lordowie, równi jego ojcu, zmieszani opuścili bibliotekę. Kiedy po wspaniałych kamiennych schodach zstępowali do czekającego na nich powozu, panowie Davidson i Slocum czuli, że wzbiera w nich gniew, a pan Crockett bardziej od nich porywczy dał temu wyraz pomrukując z wielkim przejęciem: — A to skurczybyk! A to skurczybyk! Pojechali powozem do „Pacyfiku", starego klubu, gdzie przez godzinę rozprawiali z wielką powagą o przyszłości Dicka i przyrzekali sobie uroczyście, że wypełnią obowiązki powierzone im przez Szczęśliwego Ryszarda Forresta. Ledwie odjechali, młody Dick zbiegł ze wzgórza stromymi, niedostępnymi dla pojazdów konnych uliczkami, których bruk porósł trawą. U stóp wzgórza pałace i rozległe ogrody bogaczy ustąpiły miejsca nędznym uliczkom i drewnianym ruderom, w których tłoczyła się ludność robotnicza. W San Francisco w roku 1887 nędzne slumsy i wspaniałe rezydencje ocierały się o siebie podobnie jak w starych miastach europejskich. Nob Hill, niczym średniowieczny zamek, wznosił się dumnie ponad nędzą i brudem gnieżdżącego się u jego stóp powszedniego życia. Dick zatrzymał się na rogu, przed sklepem korzennym, nad którym mieszkał niejaki Tymoteusz Hagan, senior. Ów Hagan był policjantem i pobierał sto dolarów pensji miesięcznie, co pozwalało mu mieszkać o piętro wyżej niż ci, którzy musieli utrzymywać rodzinę z zarobków nie przekraczających pięćdziesięciu dolarów na miesiąc. Daremnie jednak Dick gwizdał pod otwartymi oknami. Najwidoczniej Tima Hagana juniora nie było w domu. Dick już chciał poszukać przyjaciela gdzieś niedaleko, gdy zza rogu wyszedł Tim we własnej osobie niosąc blaszankę od smalcu pełną pienistego piwa. Burknął coś pod nosem na powitanie Dicka, który odpowiedział mu w równie prostacki sposób, chociaż przed chwilą z arystokratyczną wyniosłością zakończył audiencję i pożegnał się z trzema najbogatszymi w San Francisco rekinami przemysłu. W zachowaniu Dicka nic nie zdradzało, że jest dziedzicem fortuny swego ojca. — Nie widziałem cię od czasu, jak umarł twój stary — powiedział Tim Hagan. — Ale już mnie zobaczyłeś — odparł Dick. — Słuchaj, Tim, mam do ciebie interes. — Dobrze, tylko skoczę z piwem na górę — powiedział Tim, okiem znawcy spoglądając na pianę. — Mój stary będzie ryczał jak bawół, gdy zobaczy piwo bez piany. — No to potrząśnij blaszanką. Mam krótką sprawę do ciebie. Chcę zwiać dziś w nocy, czy wybierzesz się ze mną? Niebieskie irlandzkie oczka Tima zaiskrzyły się. — A dokąd? — spytał. — Nie wiem. Więc jak? Jeśli wybierzesz się ze mną, o celu podróży pogadamy po drodze. Znasz się na tych sprawach. Co powiesz? — Stary skórę ze mnie zedrze — bronił się Tim. — Robił to już tyle razy i jakoś cię nie ubyło — zimno zauważył Dick. — Powiedz tak, to spotkamy się o dziewiątej wieczór przy promie. No więc? Będę czekał. — A jak nie przyjdę? — spytał Tim. — To wybiorę się sam — Dick odwrócił się, jakby chciał odejść, zaczekał chwilkę i powiedział przez ramię: — Ale lepiej przyjdź. Tim potrząsnął blaszanką i z równą nonszalancją odparł: — Dobra, przyjdę. Po rozstaniu z Timem Haganem spędził godzinę na poszukiwaniu niejakiego Markowicza, Słoweńca, swego kolegi szkolnego. Ojciec Markowicza miał restaurację, znaną w całym mieście z tego, że można tam było zjeść świetny obiad za dwadzieścia pięć centów. Młody Markowicz winien był Dickowi dwa dolary. Dick otrzymał w gotówce dolara i czterdzieści centów, rezygnując z reszty należności. Potem długo z ciężkim sercem błąkał się po ulicy Montgomery przystając przed licznymi lombardami zdobiącymi tę ulicę. Wreszcie z desperacją wszedł do jednego lombardu i wymienił za osiem dolarów i kwit złoty zegarek, wart co najmniej pięćdziesiąt dolarów. Obiad w pałacu na Nob Hill podawano o godzinie wpół do siódmej. Dick wrócił do domu za kwadrans siódma i od razu natknął się na panią Summerstone. Była to starszawa, tęga dama pochodząca z podupadłej wielkiej niegdyś rodziny Porter-Rickington, której bankructwo w połowie lat siedemdziesiątych wstrząsnęło . całym wybrzeżem Pacyfiku. Mimo swej znacznej tuszy pani Summerstone cierpiała na rozstrój nerwowy, jak to sama określała. — Do czegóż to podobne, Ryszardzie — skarciła go pani Summerstone. — Obiad czeka już piętnaście minut, a ty jeszcze nie umyłeś twarzy i rąk. — Przepraszam panią — odpowiedział. — Już nigdy więcej nie będzie pani na mnie czekała. I postaram się, żeby pani miała jak najmniej kłopotu ze mną. Obiad jedli we dwójkę w ogromnej, wspaniałej jadalni. Dick traktował starszą panią z uprzedzającą grzecznością, jak przystało gospodarzowi wobec gościa, chociaż ów gość był u niego na pensji. — Będzie się tu pani dobrze czuła, zwłaszcza jak się pani trochę przyzwyczai. To jest dobry, stary dom, a znaczna część służby spędziła tutaj wiele lat. — Ależ Ryszardzie — uśmiechnęła się pani Summerstone — na moje samopoczucie nie służba będzie wpływała, tylko ty sam. — Zrobię, co tylko będę mógł — zapewnił ją uprzejmie. — A nawet więcej. Przepraszam, że spóźniłem się na obiad. Przez wiele lat nie zobaczy pani, żebym się spóźnił. I żadnego pani ze mną nie będzie miała kłopotu. Przekona się pani. Będzie tak, jakby w ogóle mnie w domu nie było. Zanim poszedł spać, na dobranoc powiedział jej jeszcze: — Chciałbym dać pani jedną tylko radę. Chodzi mi Ah Singa, kucharza. Ah Sing jest u nas od wielu lat, nie pamiętam już, może od dwudziestu pięciu, może od trzydziestu. Gotował dla mego ojca, zanim jeszcze ten dom został wybudowany i zanim ja przyszedłem ha świat. Zażywa w tym domu specjalnych przywilejów i przywykł wszystko robić po swojemu. Proszę więc obchodzić się z nim jak z jajkiem. Za to kiedy panią polubi, na głowie będzie stawał, żeby pani dogodzić. Tak było. ze mną. Jeśli pani go sobie zjedna, będzie pani miała święte życie. A ja, słowo daję, że ze mną nie będzie żadnego kłopotu. Jakby mnie tu w ogóle nie było. Rozdział piąty Punkt o dziewiątej Dick w najgorszym ubraniu, jakie miał, spotkał się przy promie z Timem Haganem — Na północ iść nie ma sensu — powiedział Tim. — Nadchodzi zima i będziemy marzli po nocach. Może byśmy się puścili na wschód, do Nevady i na pustynie? — A gdzie jeszcze by można? — spytał Dick. — Na przykład na południe? Przez Los Angeles, do Arizony, Nowego Meksyku i Texasu. — Ile masz pieniędzy? — A o co chodzi? — Musimy wiać stąd jak najprędzej, dlatego trzeba płacić za drogę. Ja się mogę nie przejmować, ale chodzi o ciebie. Twoi opiekunowie narobią hałasu. Wypuszczą całą sforę detektywów i nie opędzisz się od nich. Musimy kluczyć, żeby zmylić tropy. — No to będziemy kluczyć — odparł Dick. — Skoczymy w jedną stronę, potem w drugą, przywarujemy na parę dni. Będziemy płacić za drogę, aż się dostaniemy do Tracy. A dalej już za darmo powędrujemy na południe. Cały ten plan ucieczki został ściśle wykonany. Tracy przejechali jako pasażerowie z biletami. W sześć godzin od chwili, w której zastępca miejscowego szeryfa poniechał przeszukiwania pociągów. Z nadmiaru ostrożności Dick wykupił bilety aż do Modesto. Potem, pod przewodem Tima, podróżował na gapę, w ślepych wagonach bagażowych, zamkniętych towarówkach i na zderzakach. Kupował gazety i straszył Tima czytając mu sensacyjne opisy porwania przez kidnaperów młodego dziedzica milionów Forresta. W San Francisco rada opiekuńcza wyznaczyła trzydzieści tysięcy dolarów nagrody za odnalezienie zaginionego chłopca. Właśnie leżeli w trawie koło wieży ciśnień na stacji kolejowej, kiedy Tim Hagan przeczytał tę wiadomość. Dick doszedł wówczas do wniosku, który wrył mu się w pamięć na całe życie. Wniosek ów brzmiał: bezinteresowne poczucie honoru nie jest przywilejem żadnej kasty i może zakwitnąć tak samo na wyżynach pałacu, jak i w nędznym mieszkanku nad sklepem z warzywami. — Do diaska! — zawołał Tim patrząc daleko przed siebie. — Mój stary zamknąłby gębę, gdybym cię wydał za te trzydzieści tysięcy. Strach mnie oblatuje na samą myśl o tym. Sam fakt, że Tim tak otwarcie poruszył tę sprawę, upewnił Dicka, że syn policjanta nie wydałby go za żadną cenę. Dopiero w sześć tygodni później, gdy już byli w Arizonie, Dick wrócił do tego tematu. — Wiesz, Tim, że mam do diabła i trochę pieniędzy. Wciąż mi ich przybywa, a sam ani centa nie wydaję, jak widzisz... tylko ta pani Summerstone bierze z mojej kasy tysiąc osiemset dolarów rocznie, do czego dochodzi utrzymanie i przejażdżki powozem, podczas gdy ja jestem szczęśliwy, kiedy nocując w parowozowni znajdę w kuble resztki obiadu palacza. Ale tam wciąż przybywa mi pieniędzy. Ile to będzie — dziesięć procent od dwudziestu milionów? Tim Hagan wpatrując się w rozedrgane od żaru powietrze próbował rozwiązać zadanie. — Ileż jest dziesięć procent od dwudziestu milionów? — z irytacją powtórzył Dick. — Ile! Dwa miliony, naturalnie. — No dobrze, a pięć procent to jest połowa. Ile więc da rocznie dwadzieścia milionów ulokowane na pięć procent? Tim nie mógł się zdecydować. — No, połowa, połowa dwóch milionów! — krzyczał Dick. — To znaczy, że z każdym rokiem jestem bogatszy o milion dolarów. Zapamiętaj to sobie i słuchaj dalej. Kiedy już zdecyduję się wrócić do domu, a przecież nie będziemy się włóczyli całe wieki, załatwimy sprawę między sobą. Szepnę ci słówko i napiszesz do ojca. Dopadnie nas tam, gdzie będziemy na niego czekali, i zawiezie mnie do domu. A potem otrzyma od moich opiekunów trzydzieści tysięcy nagrody, rzuci służbę w policji i ani chybi otworzy knajpę. — Trzydzieści tysięcy, ciężka forsa — zauważył niedbale Tim wyrażając w ten sposób swą wdzięczność. . — Ale nie dla mnie — powiedział Dick chcąc pomniejszyć własną szczodrość. — Suma ta mieści się trzydzieści trzy razy w milionie, a tyle właśnie przynosi rocznie mój kapitał. Tim Hagan nie doczekał się jednak otwarcia szynku przez ojca. W dwa dni później pewien niezbyt mądry hamulcowy wyrzucił obu chłopców z towarowego wagonu, gdy pociąg stanął na moście przerzuconym nad kamienistą przepaścią. Dick spojrzał na skaliste dno przepaści, głębokiej na siedemdziesiąt stóp, i zaprotestował. — Jest tu trochę miejsca — powiedział — ale co będzie, jak pociąg ruszy? — Nie ruszy. Zmykajcie póki czas — nalegał hamulcowy. — Lokomotywa bierze wodę po drugiej stronie. Zawsze tak jest. Tym razem jednak lokomotywa nie brała wody. Jak się potem okazało w śledztwie, maszynista zobaczył, że nie ma wody w cysternie, i ruszył. Ledwie chłopcy wyśliznęli się z wagonu i zdążyli zrobić parę kroków wąską ścieżką między pociągiem a przepaścią, pociąg ruszył. Dick, który zawsze miał błyskawiczną orientację, natychmiast przykucnął i podparł się rękami. Dzięki temu przywarł do ziemi i znalazł się poniżej wystających części wagonów. Tim nie reagował tak szybko jak Dick, a że ogarnęła go szewska pasja, zamiast paść na czworaki, wyprostowany obrzucił hamulcowego potokiem soczystych wyzwisk. — Kładź się! Na ziemię! — zawołał Dick. Ale było już za późno. Lokomotywa z górki przyśpieszyła biegu. Tim, zwrócony twarzą do przejeżdżających wagonów, mając za plecami pustą przestrzeń i ziejącą przepaść pod nogami, spróbował pójść za przykładem Dicka. Ledwie jednak się obrócił, wagon uderzył go w plecy. Tim zachwiał się i tylko cudem odzyskał równowagę. Stał wyprostowany. Pociąg biegł coraz szybciej. Nie sposób było się położyć. Dick klęczał i mocno trzymał się ziemi nie spuszczając z oczu Tima. Wagony przelatywały jeden za drugim. Tim nie stracił przytomności umysłu. Stał tyłem do przepaści, twarzą do pociągu, ręce przyciskał do boków. Z wszystkich stron czyhało na niego niebezpieczeństwo, tylko skrawek ziemi pod nogami był pewny. Chwiał się i z trudem utrzymywał równowagę. Im szybciej biegł pociąg, tym bardziej chwiał się Tim, aż wreszcie niezwykłym wysiłkiem woli opanował się i znieruchomiał. I wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie jeden wagon, Dick ujrzał ten wagon i od razu zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Był to olbrzymi koński wagon, o sześć cali szerszy od innych. Dick zobaczył, że Tim widzi, na co się zanosi. Widział, że Tim próbuje cofnąć się jeszcze o pół stopy, że robi to wolno, z namysłem i że jednak nie zdoła odsunąć się na tyle, ile trzeba. Ocalenie było fizycznym niepodobieństwem. Gdyby cofnął się jeszcze o jeden cal, wagon by go nie dosięgnął, ale musiałby runąć w przepaść. Jeden cal zadecydował o wszystkim. Wagon uderzył go, rzucił w tył, Tim zrobił parę koziołków w powietrzu i runął głową na skały. Po upadku nawet nie drgnął. Skręcił kark i roztrzaskał czaszkę. Dick po raz pierwszy w życiu poznał śmierć — nie zorganizowaną, przyzwoitą śmierć w cywilizowanym świecie, kiedy to lekarze, pielęgniarki i zastrzyki ułatwiają umierającemu odejście w mrok niebytu, a ceremoniał żałobny, kwiaty i pogrzebowe przedsiębiorstwa łączą się, aby stworzyć pogodny nastrój pożegnania z odchodzącym cieniem, lecz śmierć nagłą, pierwotną, szpetną, bez żadnych osłonek, podobną do śmierci jałówki w rzeźni albo do żałosnego końca spasionej świni uderzonej nożem w gardło. I wiele innych rzeczy jeszcze Dick wtedy zrozumiał: że życie bywa okrutne, a przyroda jest wrogiem człowieka, że należy szybko orientować się i działać, widzieć i wiedzieć, być pewnym siebie, śpieszyć się i błyskawicznie reagować na szybkie zmiany w układzie sił, mających przemożny wpływ na los wszelkich żywych istot. Patrząc na dziwnie pokurczone resztki tego, który przed chwilą był jego przyjacielem, Dick pojął, że nie wolno żywić żadnych złudzeń i że rzeczywistość nigdy nie kłamie. W Nowym Meksyku Dick zawędrował na ranczo Jingle-bob, położone na północ od Roswell, w dolinie Pecos. Nie miał jeszcze czternastu lat, ale wkrótce stał się ulubieńcem wszystkich na ranczo, a kowboje, którzy nawet na oficjalnych dokumentach podpisywali się jako Dziki Koń, Willie Kozioł, Wydrwigrosz i Długa Tyka, uważali go za prawdziwego kowboja. W ciągu sześciu miesięcy pobytu na ranczo Dick, który umiał się dostosować do każdych warunków, dobrze się poznał na koniach, opanował sztukę jazdy konnej, a także wiele dowiedział się o pierwotnych instynktach człowieka. To, czego się tam nauczył, pozostało mu na całe życie. Z ranczo wyniósł jeszcze jedno doświadczenie. Zawdzięczał je Johnowi Chisumowi, właścicielowi Jingle-bob, Bo-sque Grande i innych ranczo hodowlanych, sięgających aż po Black River i dalej. John Chisum był królem kowbojów. Przewidział, że na pustynie przyjdą farmerzy, wobec czego wykupił wszystkie poletka, gdzie była woda, otoczył je drutem kolczastym i dzięki temu stał się właścicielem milionów akrów w okolicy, otrzymując za darmo pola pozbawione wody. W rozmowach przy obozowym ognisku i przy furgonie z prowiantem Dick, od kowbojów zarabiających po czterdzieści dolarów miesięcznie, dowiedział się dokładnie, dlaczego i jak John Chisum stał się królem kowbojów, podczas kiedy tysiąc jego rówieśników pozbawionych daru przewidywania musiało przyjść do niego na służbę. Dick nie był zimną naturą. Burzyła się w nim krew. Pełen był ognia i męskiej dumy. Bliski płaczu po dwudziestu godzinach spędzonych w siodle, nauczył się nie zwracać uwagi na to, że bolą go wszystkie kości, i ze stoickim milczeniem czekał, aż zahartowani poganiacze bydła pierwsi położą się spać. Z tych samych powodów dosiadał każdego konia, jakiego mu przydzielono, dopominał się o nocną służbę i potrafił bez chwili wahania przeciąć drogę spłoszonemu stadu, galopując z rozwianym płaszczem. Umiał stawić czoło niebezpieczeństwu i czynił to z radością, ale nigdy w takich sytuacjach nie tracił poczucia rzeczywistości. Doskonale wiedział, że człowiek jest kruchą istotą, która łatwo może roztrzaskać sobie głowę o skałę lub zginąć pod końskimi kopytami. A kiedy nie zgodził się dosiąść konia, o którym wiedział, że plączą mu się nogi w galopie, uczynił to nie ze strachu, tylko, jak to powiedział Johnowi Chisum, dlatego, że nie chciał ryzykować życia za niewielkie pieniądze. Z ranczo Jingle-bob napisał list do opiekunów i poprosił pewnego handlarza bydła, aby nadał ten list w Chicago. Ostrożność posunął tak daleko, że list zaadresował do kucharza Ah Singa. Chociaż nie musiał się troszczyć o swoje dwadzieścia milionów, nigdy o nich nie zapomniał. Obawiając się zaś, że jego majątek ulegnie podziałowi między dalekich krewnych, którzy mogli się odnaleźć w Nowej Anglii, uprzedził opiekunów, że jeszcze żyje i że za parę lat wróci do domu. W tym samym liście polecił im, aby wypłacali pani Summerstone należną jej pensję. Nie mógł już dłużej usiedzieć na miejscu. Uznał, że pół roku spędzone na ranczo Jingle-bob aż nadto mu wystarczyło. Jako młodociany włóczęga, czyli szczeniak szlaku, przemierzył wzdłuż i wszerz Stany Zjednoczone, zawierając znajomości z policjantami, sędziami, prawem zakazującym włóczęgi i więzieniami. Poznał też osobiście włóczęgów, wędrownych robotników i drobnych przestępców. Zapoznał się również z farmami i farmerami, a w stanie New York przez tydzień zbierał jagody u holenderskiego farmera, który jako jeden z pierwszych w Stanach wybudował na próbę silos. Zbierając doświadczenia Dick nie kierował się żadnymi naukowymi celami. Powodowała nim tylko zwykła chłopięca ciekawość świata, dzięki której zebrał olbrzymią ilość danych o naturze ludzkiej i stosunkach społecznych. Ta wiedza oddała mu w późniejszym życiu nieocenione usługi, kiedy przy pomocy książek przetrawił ją i uporządkował. Burzliwe przygody wcale go nie zepsuły. Nawet kiedy się kumał z ukrywającymi się po lasach uciekinierami z więzień i poznawał ich zasady moralne i sądy o życiu, nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Był tylko podróżnikiem, tamci pozostali dla niego obcym plemieniem. Pewność, jaką dawało mu posiadanie dwudziestu milionów, chroniła go przed potrzebą i strzegła od pokusy kradzieży lub rabunku. Interesował się wszystkim, ale żadne miejsce ani żadna sytuacja nie zdołała go zatrzymać. Chciał tylko zobaczyć, poznawać coraz to nowe rzeczy. Po trzech latach, pod koniec szesnastego roku życia, był mocnym, muskularnym młodzieńcem, ważącym sto trzydzieści funtów. Uznał wówczas, że pora wracać do domu i zabrać się do książek. Odbył więc pierwszą w swym życiu długą podróż morską jako młodszy marynarz na żaglowcu, który od ujścia rzeki Delaware płynął wokół przylądka Horn do San Francisco. Droga była ciężka, trwała sto osiemdziesiąt dni, lecz Dickowi w czasie podróży przybyło dziesięć funtów wagi. Pani Summerstone krzyknęła przeraźliwie na jego widok i wezwała z kuchni Ah Singa, żeby go rozpoznał. Po raz drugi pani Summerstone krzyknęła, kiedy Dick jej delikatną dłoń uścisnął mocną ręką stwardniałą od lin okrętowych. Z pewnym zażenowaniem Dick przywitał się ze swymi opiekunami na pośpiesznie zwołanym zebraniu rady opiekuńczej. To mu jednak nie przeszkodziło od razu przystąpić do rzeczy. — A więc tak rzeczy się mają — powiedział. — Jestem umysłowo zdrów. Wiem, czego chcę, a chcę tego, czego mi trzeba. Nie mam nikogo na świecie, oczywiście poza panami, moimi przyjaciółmi. Natomiast mam swój własny pogląd na świat i wiem, czego chcę od życia. Wróciłem do domu nie z poczucia obowiązku wobec innych osób. Wróciłem, bo przyszła na to pora i zdaję sobie sprawę z obowiązku wobec samego siebie. Trzy lata wędrówki wyszły mi na dobre, a teraz postanowiłem dalej się kształcić. Tym razem chciałbym uczyć się z książek. — W gimnazjum w Belmont — podpowiedział pan Slocum — mógłbyś się przygotować do studiów. Dick stanowczo potrząsnął głową. — To by mi zajęło trzy lata. Podobnie jak każda inna szkoła średnia. Chciałbym za rok znaleźć się na uniwersytecie kalifornijskim. Czeka mnie ciężka robota. Ale mój umysł przypomina kwas. Wżera się w książki. Wezmę korepetytora albo pół tuzina nauczycieli i zabiorę się do pracy. Sam będę angażował korepetytorów — będę ich brał i wyrzucał. Na to potrzebne mi są pieniądze. — Sto dolarów miesięcznie — podpowiedział pan Crockett. Dick potrząsnął głową. — W ciągu trzech lat nie wydałem na siebie ani centa. Mam wrażenie, że tutaj, w San Francisco, będę mógł skorzystać ze swoich pieniędzy. Na razie nie chciałbym zarządzać własnym majątkiem, ale potrzebne mi jest konto w banku i to na dosyć okrągłą sumę. Będę wydawał pieniądze samodzielnie na to, co uznam za stosowne. Opiekunowie z przerażeniem spojrzeli po sobie. — To jest śmieszne i niemożliwe — zaczął pan Crockett. — Jesteś dziś tak samo nierozsądny jak przed trzema laty. — Nie ma na mnie rady — westchnął Dick. — Wówczas poróżniliśmy się na temat pieniędzy. Chciałem wtedy dostać sto dolarów. — Wejdź w nasze położenie — próbował przekonać go pan Davidson. — Co by ludzie o nas powiedzieli, gdybyśmy jako opiekunowie pozwolili tobie, szesnastoletniemu chłopcu, korzystać z pieniędzy bez żadnych ograniczeń. — Ile w tej chwili warta jest „Freda"? — ni stąd, ni zowąd zapytał Dick. — Można ją w każdej chwili sprzedać za dwadzieścia tysięcy — odparł pan Crockett. — To proszę ją sprzedać. Dla mnie jest za duża i z każdym rokiem traci na wartości. Na wycieczki po zatoce potrzebny mi jest jacht trzydziestu stóp długości. Z takim jachtem sam sobie dam radę, a nie kosztuje on więcej niż tysiąc dolarów. Proszę sprzedać „Fredę" i wpłacić pieniądze na moje konto. Dobrze wiem, czego się panowie boicie — że będę trwonił pieniądze na pijatyki, wyścigi konne i romanse z chórzystkami. Żeby rozwiać te obawy, proponuję, co następuje: każdy z nas czterech będzie uprawniony do podjęcia pieniędzy z mojego konta. Jeśli tylko któryś z panów uzna, że trwonię majątek, będzie mógł całą sumę podjąć z rachunku. Chciałbym również powiadomić panów, że niezależnie od moich studiów ogólnych, zaproszę tutaj profesora nauki o handlu, który wbije mi w głowę mechanizm prowadzenia przedsiębiorstwa. Nie czekając, aż opiekunowie zgodzą się na jego propozycję, Dick mówił dalej, jakby pierwsza sprawa została już załatwiona. — Co tam słychać z końmi w Menlo? Zresztą mniejsza o to, obejrzę je sobie i zadecyduję, które z nich zatrzymam. Pani Summerstone zostanie tu i zajmie się domem, bo ja będę miał aż nadto innej roboty. Zapewniam panów, nie pożałujecie, że daliście mi wolną rękę w moich osobistych sprawach. A teraz, gdyby panowie mieli ochotę posłuchać, opowiem wam, co robiłem przez ostatnie trzy lata. Dick Forrest miał rację, gdy powiedział opiekunom, że jego umysł potrafi, niczym kwas, wżerać się w książki. Nikt jeszcze nie kształcił się tak jak on. Sam kierował własną nauką, nierzadko korzystając z cudzych rad. Sztuki kupowania umysłów nauczył się od ojca i Johna Chisum z ranczo Jingle-bob. Na ranczo umiał bez słowa przysłuchiwać się długim rozmowom kowbojów przy obozowym ognisku. Obecnie, dzięki swemu nazwisku i pozycji społecznej, mógł zapraszać na rozmowy profesorów uniwersytetu, dyrektorów szkół i doświadczonych przedsiębiorców. Całymi godzinami słuchał tego, co mówili, sam zaś rzadko odzywał się lub zadawał pytania, rad, jeśli po kilku godzinach udało mu się wyłowić jedną myśl lub jeden fakt, które mógł spożytkować przy wytyczaniu planu własnej nauki. Potem przystąpił do angażowania nauczycieli. Jedni nauczyciele wchodzili, drudzy wychodzili, wciąż kogoś przyjmował albo wyrzucał. Pieniędzy nie żałował. Zanim kogoś zatrzymał na miesiąc lub trzy miesiące, potrafił zwolnić tuzin nauczycieli w ciągu tygodnia lub nawet dnia. Każdemu jednak płacił za cały miesiąc, choćby pedagogiczne wysiłki nauczyciela nie trwały dłużej niż godzinę. Był szczodry i wspaniałomyślny, gdyż mógł sobie na to pozwolić. Ten, który zjadał w parowozowniach resztki strawy palaczy lub przy wieży ciśnień na stacji wtrajał hultajski bigos, znał doskonale wartość pieniądza. Kupował najlepszy towar w głębokim przekonaniu, iż jest najtańszy. Aby wstąpić na uniwersytet, trzeba było przerobić roczny kurs fizyki i chemii według programu szkoły średniej. Kiedy wbił już w głowę algebrę i geometrię, znalazł drogę do profesorów fizyki i chemii wykładających te przedmioty na kalifornijskim uniwersytecie. Profesor Carey wyśmiał go, ale na tym sprawa wcale się nie skończyła. — Mój drogi chłopcze... — zaczął profesor Carey. Dick cierpliwie wysłuchał go do końca. Potem sam zabrał głos. — Wcale na głowe nie upadłem, panie profesorze. Uczniowie szkół średnich to dzieci. Nie wiedzą, czego chcą ani po co nabija im się głowy różnymi rzeczami. Ja znam życie. Wiem, czego chcę i na co mi to jest potrzebne. Uczniowie w szkole mają dwie godziny chemii tygodniowo przez dwa semestry, co razem z wakacjami zajmuje im cały rok. Pan jest najlepszym profesorem fizyki na całym wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Właśnie kończy się rok akademicki. Jeśli poświęci mi pan pierwszy tydzień wakacji i odda mi każdą minutę swego czasu, przerobimy roczny kurs fizyki. Ile jest wart tydzień pańskich wakacji? — Nie sprzedam go nawet za. tysiąc dolarów — odparł profesor Carey uważając sprawę za przesądzoną. — Wiem, ile wynosi pańska pensja... — Ile? — ostro uciął profesor. — W każdym razie nie zarabia pan tysiąca dolarów na tydzień — równie ostro zareplikował Dick.— Nie jest to pięćset dolarów ani nawet dwieście pięćdziesiąt... — podniósł rękę na znak, żeby mu nie przerywać. — Powiedział pan przed chwilą, że nie sprzedałby pan tygodnia wakacji za tysiąc dolarów. Wcale nie chciałem tego proponować. Ale kupię ten tydzień za dwa tysiące. Mój Boże, żyje się tylko raz, i to krótko... — Czy można kupić parę lat życia? — złośliwie spytał profesor. — Niewątpliwie. Po to tutaj przyjechałem. Chcę kupić jeden rok, wart trzy lata: Pański tydzień jest tylko częścią tej transakcji. — Ale ja nie przyjąłem twojej propozycji — roześmiał się profesor. — Jeśli cena panu nie odpowiada — chłodnym tonem powiedział Dick — proszę wymienić sumę, którą pan uważa za odpowiednią. I profesor Carey skapitulował. Podobny los spotkał profesora Barsdale wykładającego chemię na uniwersytecie. Przedtem Dick, w czasie kilkutygodniowego polowania na kaczki wśród bagien nad rzekami Sacramento i San Joaquin, wziął lekcje matematyki. Po fizyce i chemii przyszła kolej na dwóch nauczycieli literatury i historii, z którymi polował w hrabstwie Curry, w południowo-zachodniej części stanu Oregon. Szedł w ślady swego ojca: pracował, uprawiał sporty, spędzał czas na świeżym powietrzu, a w rezultacie bez nadmiernego "wysiłku w ciągu roku opanował trzyletni kurs szkoły średniej. Łowił ryby, polował, pływał, trenował i równocześnie przygotował się do studiów uniwersyteckich. Nie pomylił się w swoich rachubach. Dysponując majątkiem ojca wiedział, na co może sobie pozwolić. Pieniądze były tylko narzędziem w jego ręku. Nie przeceniał ich wartości, ale i nie pomniejszał. Za pieniądze kupował to, co mu było potrzebne. — Podobnego marnotrawstwa jak żyję nie widziałem — powiedział pan Crockett przedstawiając radzie opiekuńczej odpis konta Dicka. — Szesnaście tysięcy dolarów poszło na naukę. Wszystko jest tutaj dokładnie wymienione: bilety kolejowe, napiwki, tragarze i amunicja dla polujących nauczycieli. — Ale egzaminy zdał — wtrącił pan Slocum. — I to po roku nauki — mruknął niechętnie pan Davidson. — Syn mojej córki przed rokiem wstąpił do gimnazjum w Belmont. Jeśli szczęście mu dopisze, dopiero za dwa lata pójdzie na uniwersytet. — No tak — oznajmił pan Crockett. — Tyle tylko chciałem powiedzieć, że od tej chwili, ile chłopak będzie chciał wydać pieniędzy, niech wydaje. — Teraz chciałbym trochę odetchnąć — powiedział Dick opiekunom. — Dogoniłem moich rówieśników, ale życie znam od nich znacznie lepiej. Wiem dużo o świecie, dobrego i złego, wiem o różnych sprawach wielkich i małych, znam mężczyzn i kobiety, czasem samemu wierzyć mi się nie chce, że to prawda. Ale wszystko na własne oczy widziałem. Od tej chwili nie będę się śpieszył. Dopędziłem swoich rówieśników i dotrzymam im kroku. Wystarczy, abym skończył uniwersytet, gdy będę miał dwadzieścia jeden lat. Od tej chwili będzie mi trzeba mniej pieniędzy na naukę, więcej na rozrywki. — Jakież to rozrywki masz na myśli? — podejrzliwie zapytał pan Davidson. — No cóż, wstąpię do klubów, będę grał w piłkę nożną, nie dam się innym... a poza tym interesują mnie motory benzynowe. Mam zamiar zbudować pierwszy w świecie jacht morski z silnikiem benzynowym. — Wylecisz w powietrze — straszył go pan Crockett. — Wszyscy teraz bzika dostali na punkcie benzyny. — Będę dbał o własne życie — odparł Dick. — Trzeba najpierw wypróbować motor, a na to potrzebne są pieniądze, proszę więc otworzyć mi odpowiedni rachunek w banku... na tych samych zasadach co dotąd: każdy z nas czterech będzie uprawniony do podjęcia pieniędzy. Rozdział szósty W czasie studiów uniwersyteckich Dick niczym szczególnym się nie wyróżnił, poza tym, że na pierwszym roku opuścił najwięcej wykładów. Stało się tak dlatego, że nie były mu one potrzebne. Nauczyciele przygotowujacy go do egzaminu wstępnego przerobili z nim prawie cały kurs pierwszego roku studiów. Dick między innymi zorganizował drużyną piłki nożnej spośród studentów pierwszego roku. Była to zresztą nędzna drużyna, którą biły po kolei wszystkie reprezentacje szkół średnich. Niemniej Dick ostro wziął się do roboty, chociaż nikt tego nie widział. Czytał bardzo dużo, i to poważnych dzieł naukowych, a kiedy wybrał się na pierwszą letnią morską wyprawę swoim jachtem z silnikiem benzynowym, wcale nie zabrał z sobą wesołego studenckiego towarzystwa. Jego gośćmi byli profesorowie literatury, historii, prawa i filozofii wraz z rodzinami. Na uniwersytecie długo pamiętano tę wycieczkę, która zyskała sobie miano wyprawy intelektualistów. Profesorowie wynieśli z niej najmilsze wrażenia. Dick wrócił znacznie lepiej zorientowany w dziedzinach wiedzy, które reprezentowali owi profesorowie, niż gdyby słuchał ich wykładów przez kilka lat. W ten sposób zyskał na czasie, dzięki czemu mniej chodził na wykłady, a więcej oddawał się pracy w laboratoriach. Nie zaniedbywał również życia towarzyskiego. Panny, które podbijały studenckie serca, kochały się w Dicku. Był niezmordowanym tancerzem. Nie opuścił żadnego zebrania, żadnej koleżeńskiej biby, żadnej akademickiej ceremonii. Z klubem „Banjo i Mandolina" objechał całe wybrzeże Oceanu Spokojnego. Ale żadnych cudów nie dokazał. Niczym nadzwyczajnym się nie wyróżnił. Kilku kolegów grało znacznie lepiej od niego na banjo i mandolinie, nie należał też do grupy najbardziej wziętych tancerzy. Na drugim roku studiów wszedł do uniwersyteckiej drużyny piłki nożnej. Uważano go za dobrego gracza, na którym można polegać, ale i nic więcej. Nigdy nie miał szczęścia w decydującym momencie brawurowym przebojem zyskać przewagę dla złoto-niebieskich i wywołać entuzjazm, na trybunach. Ale gdy po morderczej walce podczas deszczu, na rozmokłym boisku mecz dobiegał końca, zwolennicy złoto-niebieskich zerwali się z miejsca na trybunach i chórem wołali: „Forrest, strzelaj!" W żadnej dziedzinie nie osiągnął nadzwyczajnych wyników. Wielki Charley Everson wlewał w siebie na komersach więcej piwa. Harrison Jackson bił rekord Dicka w rzucie młotem co najmniej o dwadzieścia stóp. Carrnthers zwyciężał go w boksie. Anson Burge kładł go na obie łopatki dwa. razy na trzy spotkania, choć miał w nim groźnego przeciwnika. W wypracowaniach z języka angielskiego piąta część kursu górowała nad Dickiem. Edlin, rosyjski Żyd, pokonał go w konkursie krasomówczym na temat: „Własność jest kradzieżą". Schultz i Debret wysunęli się na pierwsze miejsce w wyższej matematyce, a Japończyk Otsuki nie miał sobie równego w chemii. Jeśli Dick Forrest w niczym nie celował, pod żadnym względem nie pozostawał w tyle. Nie należąc do najmocniejszych, nie miał żadnych słabych stron. Opiekunowie widząc, że dobrze się prowadzi, wróżyli mu świetną przyszłość. Zapytany jednak, czym chciałby być, odparł: — Niczym. Wszystkim po trochu. Nie muszę być specjalistą. Ojciec uwolnił mnie od tego kłopotu pozostawiając mi pieniądze. Zresztą, nie mógłbym zostać wybitnym fachowcem, nawet gdybym chciał. Nie nadaję się. W ten sposób z właściwą sobie jasnością umysłu Dick sam najlepiej się określił. Nie miał żadnych wielkich namiętności. Był rzadkim okazem normalnego człowieka, który niczym się nie wyróżniał, był za to zrównoważony i wszechstronnie rozwinięty. Kiedy pan Davidson w obecności pozostałych dwóch opiekunów Dicka z zadowoleniem stwierdził, że ich pupil się ustatkował, Dick powiedział: — O, jeśli zechcę, mogę utrzymać się w ryzach. — Tak — z powagą dodał pan Slocum. — Fakt, że już się wyszumiałeś i nauczyłeś panować nad sobą, jest ze wszech miar chwalebny. Dick spojrzał na niego z ukosa. — Właściwie tamta chłopięca przygoda nie liczy się. To nie było szaleństwo. Jeszcze nie zacząłem. Dopiero zobaczycie. Czy znają panowie „Pieśń Diego Valdeza" Kiplinga? Pozwólcie, że zacytuję wam fragment tej pieśni. Diego Valdezowi powiodło się podobnie jak mnie. Tak szybko został pierwszym admirałem hiszpańskiej floty, że nie miał czasu na uciechy, których ledwie zakosztował. Wigoru mu nie brakowało, ale kariera pochłonęła wszystkie jego siły. Łudził się, że wiecznie będzie młody i gdy zostanie admirałem, dopiero sobie użyje. Potem nieraz wspominał: Przed laty z górą trzydziestu, Tysiące mil od wysp Hawai, Na jasnych morzach południa Żeglarze zloty plon zbierali. Byłem z wami, przyjaciele, Dzielni kupcy i żeglarze śmiali, Nikt o Valdezie nie słyszał. Ale mnie wszyscy znali. Jednemu trunek w ręce wpadł — Wszyscy pragnienie gasili. Na własną rękę nie łupił nikt, Jak bracia chłopcy się dzielili. U brzegów koralowych Cicha przystań w wędrówce długiej. Można bezpiecznie odetchnąć Po ciężkich znojach żeglugi.. Gorącą smołą zlewamy dno, Na maszt wciągamy podartą płachtę. I znów pod dumną flagą tą Stawiamy pierwszą wachtę. Tak jak kotwica leci w dół, Kapitanowie nasi gnali. Przez niezmierzony błękit wód Wicher ich niósł na fali. Dokąd wiodły ślady twoich stóp? Pamiętasz, jak nas chłód tawerny witał? Jak cię trawiło pragnienie i głód? Gdzie leży nasza zbroja skryta? O, źródło na pustyni! Ostatnia kromka chleba! O, kubek w drżącej dłoni! O, żar, co się leje z nieba! Młodzian na pierwszy serca głos, Ani wdowa blada jak płótno, Żona, gdy z drogi nie wraca mąż, Ani panna, gdy sercu smutno, Nie zaznali tęsknoty mej Do tamtych dni, gdy byłem młody, Nie wiedzą, jaki budzą żal Bezpowrotne lata przygody. Och, gdyby trzej starsi panowie zrozumieli go, jak ja zrozumiałem! Posłuchajcie, co mówi dalej: Myślałem, głupiec, że wstrzymam czas, Że wiosna na mnie zaczeka, I wrócę na młodości szlak... Starego słyszysz głos człowieka. Nic już nie wróci tamtych dni I nie nasyci mej tęsknoty, Choć Diego Valdez dzisiaj to Admirał hiszpańskiej floty! — Słuchajcie, moi opiekunowie! — wołał rozpłomieniony Dick. — Nie zapominajcie, że nie zaspokoiłem jeszcze moich namiętności. Płonę. Ale panuję nad sobą. Nie myślcie, że umarłem, bo jestem grzecznym, wzorowym studentem. Żyję, jestem młody. Pełen energii. Ale nie robię głupstw. Trzymam się w karbach. Pierwsza lepsza pokusa nie zwiedzie mnie z drogi. Przygotowuję się do skoku. Czekają mnie uciechy. Będę pił wolno z czary życia, żeby nie uronić ani kropli. I nie będę potem skarżył się jak Diego Valdez: Pod moim niebem nie wieje wiatr, Nie słychać radosnych pieśni, Na zawsze zamilkł fali szum, Młodości czar się prześnił. O, źródło na pustyni! Ostatnia kromka chleba! O, kubek w drżącej dłoni! O, żar, co się leje z nieba! — Słuchajcie, opiekunowie! Czy wiecie, co znaczy w gniewie uderzyć człowieka prosto w szczękę i położyć go trupem? Tego chcę. I chcę kochać, całować, stawiać na jedną kartę, wieść życie bujne i szalone. Spróbuję szczęścia. Będę szalał jak marynarz w porcie. Chcę mieć bujną młodość, ale nie można zaczynać zbyt wcześnie. Na razie rozgrywam swoje partię na uniwersytecie, trzymam się w karbach, ekwipuję się, aby stanąć do walki w pełnej zbroi. Och, wierzcie mi, moje sny nie zawsze są spokojne. — Co to znaczy? — spytał pan Crockett. — Po prostu jeszcze nie popuściłem sobie cugli. Oko wam zbieleje, jak zacznę. — A zaczniesz po skończeniu studiów? Niezwykły młodzieniec potrząsnął głową przecząco. — Po skończeniu studiów odbędę co najmniej roczny kurs w Instytucie Rolniczym. Trzeba panom wiedzieć, że zapaliłem się do jednej rzeczy — farmerstwa. Chciałbym coś stworzyć. Mój ojciec nie stworzył nic. Panowie tak samo. Zawładnęliście nową ziemią w pionierskich czasach i zbieraliście pieniądze podobnie jak marynarze, którzy wytrząsają bryłki szczerego złota z korzeni traw na złotodajnym gruncie. — Wiem coś niecoś, mój chłopcze, o farmerstwie w Kalifornii — urażonym tonem przerwał Dickowi pan Crockett. — Nie przeczę, ale panowie niczego nie stworzyli. Wyście — to są nieodparte fakty — niszczyli. Prowadził pan rabunkową gospodarkę. Cóż pan robił? Brał czterdzieści tysięcy akrów najżyźniejszej ziemi w dolinie Sacramento i siał na niej pszenicę rok po roku. O płodozmianie nawet się panu nie śniło. Palił pan słomę, wyjaławiał czarnoziem. Orał na cztery cale, jakby pług na głębokości czterech cali napotykał na beton. Wyczerpał pan tę warstwę i teraz nie zbiera nawet tego, co zasiał. Rabowaliście ziemię. Robił to także mój ojciec. Wszyscy postępowali tak samo. A ja wezmę pieniądze ojca i użyję ich na cele konstruktywne. Kupię wyjałowione pszeniczne grunty, dostanę je za bezcen, zaoram głęboko i zbiorę w końcu większe plony, niż wyście zbierali z żyznej ziemi, gdyście tknęli się jej po raz pierwszy. Pod koniec pierwszego roku studiów Dicka pan Crockett nawiązał znów do niebezpiecznego tematu. — Jak tylko ukończę instytut — odparł Dick — kupię ranczo, zaopatrzę je w żywy inwentarz i zacznę gospodarkę z prawdziwego zdarzenia. Potem nastąpi okres szaleństwa młodości. — Jakie ranczo chciałbyś nabyć na początek? — spytał pan Davidson. — Może pięćdziesiąt tysięcy akrów, może pięćset tysięcy. To zależy. Postawię najwyższą stawkę na zwyżkę cen gruntów. Kolonizacja Kalifornii jeszcze się nie zaczęła. Poczekam z założonymi rękami piętnaście lat i akr ziemi, za który teraz zapłacę dziesięć dolarów, będzie wart pięćdziesiąt, a za pięćdziesiąt dolarów będę miał pięćset. — Pół miliona akrów, po dziesięć dolarów akr, kosztuje pięć milionów — ostrzegł z powagą pan Crockett. — A po pięćdziesiąt za akr kosztuje dwadzieścia pięć milionów — roześmiał się Dick. W to, żeby Dick się rozhulał, opiekunowie nie wierzyli. Mógł wpakować mnóstwo pieniędzy w nowoczesną gospodarkę wiejską, ale w głowie się nie mieściło, by po tylu latach powściągliwości pozwolił sobie na niepoczytalne wybryki. Dick skończył studia z miernym rezultatem. Zajął dwudzieste ósme miejsce i niczym nie olśnił świata uniwersyteckiego. Najwięcej sławy przyniósł mu hart, z jakim stawiał czoło matrymonialnym zakusom pięknych panien, wspieranych przez ich matki. I jeszcze w jeden sposób zaznaczył swą obecność na uniwersytecie: jako kapitan reprezentacyjnej drużyny futbolowej poprowadził ją do zwycięstwa nad standfordczykami, pierwszego od pięciu lat. Wkrótce potem pojawili się sowicie wynagradzani trenerzy, ale wtedy o zwycięstwie decydowały jeszcze indywidualne talenty graczy. Dick nauczył swą drużynę ofiarnej gry zespołowej. Dzięki temu w Dniu Dziękczynienia złoto-niebiescy w tryumfalnym pochodzie przez Market Street w San Francisco święcili zwycięstwo nad drużyną złożoną z nieporównanie lepszych graczy. Po studiach Dick spędził rok w Instytucie Rolniczym. Oddał się wyłącznie pracy w laboratoriach. Na wykłady nie chodził. Natomiast wynajmował profesorów i na same koszty podróżowania z nimi po Kalifornii wydał masę pieniędzy. Jacques Ribot, uważany za jeden z największych w świecie autorytetów w dziedzinie chemii rolniczej, zarabiał we Francji dwa tysiące dolarów rocznie. Uniwersytet Kalifornijski ściągnął Ribota ofiarowując mu sześć tysięcy. Potem plantatorzy cukru na Hawajach kupili profesora za dziesięć tysięcy rocznie. Dick Forrest zaangażował go za cenę piętnastu tysięcy, pięcioletniego kontraktu i bardziej umiarkowanego, kalifornijskiego klimatu. Na wieść o tym zgroza zdjęła panów Crocketta, Slocuma i Davidsona. Nie wątpili, że zaczyna się dawno zapowiedziane szaleństwo Dicka. Ale był to tylko jeden przykład rozrzutności. Dick pozbawił Rząd Federalny najznakomitszego specjalisty w dziedzinie hodowli podwyższając mu pensję do zawrotnej wysokości. W podobny sposób obrabował Uniwersytet Stanu Nebraska z profesora, który był wybitnym znawcą zagadnienia mleczności krów, a wreszcie złamał serce dziekanowi Wydziału Rolnego Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdy skaperował profesora Nirdenhammera, czarodzieja w dziedzinie administracji farm. — Tanio, bardzo tanio — tłumaczył Dick opiekunom. — Chyba wolą panowie, że kupuję profesorów, a nie konie wyścigowe i aktoreczki. Cała bieda w tym, że starsi panowie pojęcia nie mają o sztuce kupowania umysłów. A to jest właśnie moja specjalność. Będę na nich zbijał pieniądze i, co więcej, wyrośnie mi tuzin kłosów na ogołoconych przez was gruntach, gdzie dziś nawet pół trawki nie wzejdzie. W tym stanie rzeczy opiekunowie nie traktowali poważnie pogróżek Dicka, że będzie się źle prowadził, całował kobiety, stawiał wszystko na jedną kartę, walił w szczękę. — Jeszcze rok — uprzedził opiekunów, po czym zagłębił się w studia chemii rolniczej, gleboznawstwa, administracji farm i rozpoczął podróże po Kalifornii wraz ze sztabem świetnie płatnych ekspertów. Opiekunowie z trwogą w sercu czekali dnia, w którym Dick dojdzie do pełnoletności, przejmie w swe ręce cały majątek, zacznie realizować szaleńcze pomysły rolnicze i szastać ojcowskimi pieniędzmi. Istotnie, w dniu, w którym skończył dwadzieścia jeden lat, Dick nabył posiadłości niczym udzielne księstwo rozciągające się od rzeki Sacramento aż po szczyty gór. — Niesłychana cena — rzekł pan Crockett. — Niesłychanie tanio — odparł Dick. — Powinni panowie zobaczyć moje raporty dotyczące gleby i sieci wodnej. I posłuchajcie mojej pieśni, autentycznej. Ja sam jestem śpiewakiem i pieśnią. Dick zaśpiewał drżącym falsetem, charakteryzującym pieśni Indian z Północnej Ameryki, Eskimosów i Mongołów: Hu-tim jo-kim koi-o-di! Wi-hi jan-ning koi-o-di! Lo-whi jan-ning koi-o-di! Jo-ho Nai-ni, hal-u-dom jo-nai, jo-ho nai-nim! — Muzyka jest moja własna — skromnie wyjaśnił Dick. — Śpiewam tę pieśń tak, jak ją sobie wyobrażam. Nie żyje już nikt, kto by słyszał tę pieśń. Plemię Nishi- nam przejęło ją od Maidu, a Maidu od Konkau, plemienia, w którym pieśń powstała. Wszystkie te szczepy wymarły. Pozostała tylko ich ostatnia osada. Ziemie tych plemion zaorał pan, panie Crockett, i wyjałowił je do cna. Znalazłem tę pieśń w pewnym etnologicznym sprawozdaniu, ogłoszonym w trzecim tomie „Geograficznego i Geologicznego Przeglądu Wybrzeża Oceanu Spokojnego". Pierwszy śpiewał ją u kolebki naszego świata Czerwony Obłok, syn nieba. Śpiewał ją gwiazdom na niebie i kwiatom górskim. Zaśpiewam ją wam po angielsku. I znów zaśpiewał indiańskim falsetem, na tryumfalną nutę, radosnym i namiętnym. Śpiewając klepał się po udach i przytupywał do taktu. Żołędzie padają z nieba! Sadzę drobne żołędzie w dolinie! Sadzę duże żołędzie w dolinie! Rosnę ja, żołędż czarnego dębu, rosnę! Nazwisko Forresta coraz częściej pojawiało się na szpaltach gazet. Za jednym zamachem zdobył rozgłos jako pierwszy w Kalifornii farmer, który za byka zapłacił dziesięć tysięcy dolarów. Specjalista w dziedzinie hodowli, którego Dick sprzątnął Rządowi Federalnemu, przelicytował w Anglii Rothschilda i kupił ogiera rasy shire, płacąc za ten królewski okaz pięć tysięcy gwinei. Ogier stał się sławny jako „Kaprys Forresta". — Niech się śmieją — powiedział Dick opiekunom. — Właśnie importuję czterdzieści klaczy rasy shire. W ciągu roku odbiję sobie połowę ceny tego ogiera. Będzie ojcem i dziadkiem licznego potomstwa. Kalifornijczycy będą się bili, żeby kupić u mnie za trzy do pięciu tysięcy dolarów dziecko lub wnuka tego ogiera. W ciągu pierwszych miesięcy swej pełnoletności Dick popełnił wiele podobnych szaleństw. Ale najbardziej niesłychany jego postępek miał dopiero nastąpić. Po utopieniu milionów w szalonym przedsięwzięciu oddał majątek w ręce ekspertów, przykazał im prowadzić gospodarkę wedle planów nakreślonych przez niego, ustanowił formy nadzoru, który miał zapobiec katastrofalnemu obrotowi rzeczy, co zrobiwszy kupił bilet na pasażerski bryg odpływający do Tahiti i wyruszył w świat na poszukiwanie niezwykłych przygód. Od czasu do czasu dochodziły wieści o nim. Był właścicielem i kapitanem czteromasztowego statku transportującego pod angielską flagą węgiel z Newcastle. Opiekunowie dowiedzieli się o tym, bo musieli zapłacić cenę kupna statku, przeczytali w gazetach nazwisko Dicka jako kapitana statku, który ocalił rozbitków z „Oriona", i wreszcie otrzymali z towarzystwa ubezpieczeniowego odszkodowanie, gdy straszny huragan w okolicy Fidżi zmiótł statek Dicka wraz z całą prawie załogą. W roku 1896 Dick był w Klondike. W 1897 dostał szkorbutu na Kamczatce. Potem pojawił się nagle na Filipinach pod amerykańską flagą. Kiedy indziej okazało się, ni stąd, ni zowąd, że jest właścicielem i kapitanem parowego trampa, starego gruchota, dawno zdyskwalifikowanego przez Towarzystwo Lloyd. Tym razem Dick pływał pod flagą Syjamu. Co jakiś czas opiekunowie wymieniali z Dickiem handlową korespondencję i otrzymywali od niego listy z najrozmaitszych egzotycznych portów dalekich mórz. Zdarzyło się, że musieli użyć politycznego nacisku władz stanowych na Waszyngton, aby wydostać Forresta z opałów w Rosji. Chociaż w gazetach nie ukazała się żadna wzmianka o tym incydencie, ze złośliwą uciechą szeptano o nim w dyplomatycznych kołach całej Europy. Przypadkowo wydało się, że Dick leżał ranny w Mafeking, przeżył atak żółtej febry w Guayaquil i stanął przed sądem w Nowym Jorku, oskarżony o akty gwałtu na pełnym morzu. Trzy razy prasa podała wiadomość o jego śmierci: raz miał zginąć na polu walki w Meksyku, dwa razy publicznie stracono go w Wenezueli. Po takich fałszywych alarmach opiekunowie przestali się przejmować i z jednakową obojętnością dowiadywali się, że Dick przepłynął Morze Żółte w sampanie, że „podobno" zmarł na beri-beri i że wraz z Rosjanami dostał się pod Mukdenem do niewoli i siedział w japońskim więzieniu wojskowym. Jeden tylko fakt zdołał nimi wstrząsnąć: gdy Dick dotrzymując słowa po ukończeniu trzydziestu lat poniechał szalonych przygód i wrócił do Kalifornii z żoną, z którą wziął ślub, jak mówił, przed kilku laty, i gdy się okazało, że opiekunowie dobrze ją znają. Pan Slocum postradał osiemset tysięcy dolarów, a ojciec obecnej żony Dicka cały majątek w krachu, jaki nastąpił po wycofaniu przez Stany z obiegu srebrnych monet, w związku z czym trzeba było zlikwidować kopalnię „Los Cocos" w Chihuahua. Pan Davidson wyciągnął milion dolarów, a jej ojciec osiem milionów z „Ostatniej Stawki", złoża na dnie rzeki w hrabstwie Amador. Pan Crockett, młody wówczas człowiek, „skrobał" z jej ojcem dno rzeki Merced pod koniec lat pięćdziesiątych, potem był w Stockton drużbą na weselu jej rodziców, a w Grant's Pass grał w pokera z jej ojcem i młodym porucznikiem Grantem, o którym w małym światku Zachodnich Stanów wiedziano wówczas tylko tyle, że dzielnie walczy z Indianami i kiepsko gra w pokera. A więc Dick Forrest ożenił się z córka Filipa Destena! W podobnej sytuacji nie trzeba było życzyć Dickowi szczęścia. Należało raczej użyć całej wymowy, aby przekonać Dicka, że nawet nie wie, jakie spotkało go szczęście. Opiekunowie puścili w niepamięć wszystkie szaleństwa Dicka. Świetnie się spisał. Nareszcie zrobił coś bardzo rozsądnego. Ba! Dokonał genialnego czynu. Paula Desten! Córka Filipa Destena! Krew z krwi Destena! Destenowie i Forrestowie! Wystarczy. Trzej podeszli wiekiem kompani Forresta i Destena z czasów Złotych Dni wspomnieli nieżyjących przyjaciół i udzielili Dickowi nader surowych pouczeń. Ostrzegli go, że bierze w swe ręce skarb niepospolitej wartości i że wszedł w związek małżeński, który nakłada nań wielkie i święte obowiązki, przypomnieli mu o wspaniałych tradycjach i cnotach rodu Destenów i Forrestów, aż w końcu Dick się roześmiał i zbił ich z tropu uwagą, że przypominają mu zapalonych koniarzy lub wyznawców eugeniki. Istotnie mówili w tym duchu, ale nie spodziewali się, że Dick wytknie im to w tak grubiański sposób. W każdym razie sam fakt, iż Dick ożenił się z córka Destena, wystarczył, aby bez słowa protestu zatwierdzili okazany im przez Dicka plan budowy Wielkiego Domu i kosztorys. Osoba Pauli Desten od razu przesądziła w ich oczach o celowości tej inwestycji. W sprawie gospodarki rolnej uznali, że póki kopalnie koncernu „Harvest" świetnie prosperują, można przymknąć oko na farmerskie fantazje Dicka. Niemniej pan Slocum uznał za wskazane podkreślić, co następuje: — Dwadzieścia pięć tysięcy za roboczego konia to czyste szaleństwo. Konie robocze, to konie robocze. Gdyby szło o konia wyścigowego... Rozdział siódmy Kiedy Dick Forrest przeglądał broszurę o cholerze nierogacizny, wydaną przez stan Iowa, z otwartych okien po drugiej stronie podwórza dobiegły dźwięki świadczące, że obudziła się już kobieta, która uśmiechała się z rani portretu koło łóżka Dicka i która przed niewielu godzinami zostawiła na podłodze jego sypialni różowy, zwiewny, obszyty koronką czepeczek, dyskretnie podniesiony przez służącego Oh Leja. Dick słyszał głos tej, która jak ptak, zawsze śpiewem oznajmiała, że się obudziła ze snu. Słyszał jej trele z różnych okien wzdłuż zajmowanego przez nią skrzydła domu. Potem śpiewała w patio i przerwała na chwilę, żeby pospierać się ze swym airedalem i złajać szczeniaka collie, który okazał niezbyt chwalebne zainteresowanie japońskimi złotymi rybkami w basenie wokół fontanny, rybkami koloru złocistopomarańczowego, o licznych płetwach i wielu ogonach. Dick ucieszył się, że żona wstała. Fakt ten sprawiał mu przyjemność nie słabnącą z biegiem lat. Sam na nogach od kilku godzin, uważał, że Wielki Dom naprawdę obudził się ze snu, dopiero gdy usłyszał jej poranny śpiew z drugiej strony patio. . A jednak zatopiony we własnych sprawach, jak zwykle szybko zapomniał o Pauli. Znów pochłonęła całkowicie jego uwagę statystyka wypadków cholery w stanie Iowa. — Dzień dobry, mój miły panie — usłyszał po chwili. Słowa te zadźwięczały w jego uszach jak najmilsza muzyka. Paula przyfrunęła do niego. Jej ciało, otulone w miękkie kimono, nie było niczym skrępowane. Otoczyła ramieniem szyję Dicka i przysiadła na jego kolanie. Przygarnął ją do siebie na znak, że jej obecność wcale nie jest mu obojętna, chociaż przez dobre pół minuty nie oderwał oczu od danych o wynikach szczepień świń przeprowadzanych przez profesora Kenealy'ego na farmie Simona Jonesa w miejscowości Washington w stanie Iowa. — Och! — zaprotestowała. — Jesteś zbyt szczęśliwy. Przesyciłeś się bogactwem. Masz tutaj swoją panią, swego chłopca, mały dumny księżyc i nawet nie powiedziałeś: „Dzień dobry, Maleńka Pani, mój miły chłopcze, czy słodko ci się spało?" Dick Forrest oderwał się od statystycznych kolumn, mocniej przycisnął żonę do siebie i pocałował ją, ale uparty wskazujący palec prawej ręki wciąż służył mu za zakładkę broszury. Słowa wymówki uprzedziły pytanie, które powinien był zadać żonie: jak upłynęła jej noc od chwili, gdy zostawiła w jego sypialni czepeczek. Zamknął broszurę i objął Paulę także prawym ramieniem. — O! — zawołała. — O! O! Słuchaj! Przez okno dobiegło nawoływanie przepiórki, podobne do głosu fletu. Słysząc te słodkie dźwięki Paula w ramionach Dicka zadrżała z radości. — Zaczynają tokować — powiedział. — Wiosna! — zawołała Paula. — Znak, że nadchodzą pogodne dni. — I miłości. — Ptaki zaczną klecić gniazda i składać jajka — śmiał się Dick. — Nigdy jeszcze świat nie wydawał mi się tak płodny jak dzisiejszego ranka. Lady Isleton wydała na świat jedenaścioro prosiąt. Kozy angorskie spędzono tutaj, bo mają się kocić. Musisz je zobaczyć. Dzikie kanarki od kilku już godzin w patio prowadzą małżeńskie pogaduszki. Zdaje się, że jakiś wyznawca zasady wolnej miłości próbuje nowoczesnymi teoriami zmącić spokój ich monogamicznego raju. Aż dziw bierze, że te swary nie zakłóciły twego snu. O, słuchaj! Znów zaczynają. Ale czy to oznacza zachwyt? Czy też burzliwe protesty? Podniósł się cieniutki szczebiot, jakby elfy grały na fujareczkach, przerywany ostrymi, namiętnymi piskami. Paula i Dick słuchali zachwyceni, aż nagle, niczym podmuch trąby wzywającej na sąd ostateczny, potężny głos zmiótł cały chór maleńkich, złotych miłośników. Niemniej dziki, melodyjny, namiętny i miłosny, głos ów grzmiał władczo, przytłaczając wszystko swoim ogromem. Oczy mężczyzny i kobiety spojrzały ciekawie przez rozchyloną firankę w otwartych szklanych drzwiach werandy i zwróciły się w stronę drogi wytyczonej krzakami bzu. Z zapartym tchem czekali, aż się pojawi olbrzymi ogier, który trąbiąc miłosny zew Oznajmiał, że nadchodzi. Jeszcze nie było go widać, ale znów zagrzmiał. — Zaśpiewam ci pieśń, mój dumny księżycu — powiedział Dick. — Nie moja to pieśń. Śpiewa ją Góral. Słuchaj. Znów śpiewa. Oto słowa tej pieśni: „Słuchajcie! Jestem Eros. Stąpam po wzgórzach. Głos mój wypełnia szerokie doliny. Klacze na cichych pastwiskach słyszą mój głos i drżą, bo mnie znają. Trawa rośnie bujniej, ziemia żyźnieje, soki wzbierają w drzewach. Wiosna. Wiosna to ja. Jestem królem wiosennego państwa. Klacze pamiętają mój głos. Znały go ich matki. Słuchajcie! Jestem Eros. Stąpam po wzgórzach, szerokie doliny są moimi heroldami, niosą echo głosu, który oznajmia, że nadchodzę!" Paula przytuliła się do męża, objął ją mocniej, dotknęła ustami jego czoła. Patrzyli na pustą drogę. Nagle ukazał się na niej Góral, tak wspaniały i potężny, że człowiek siedzący na jego grzbiecie wydał się absurdalnie mały, niczym komar. Ogier łyskał pożądliwie ślepiami, jakby powleczonymi niebieskim blaskiem, jak to bywa u ogierów. Z pyska spadały mu płaty białej piany, muskał nim lśniące kolana, to znów zadzierał go ku niebu i wznosił potężny zew wstrząsający powietrzem. Z daleka jak echo ozwało się w odpowiedzi łagodne rżenie. — To Księżniczka Fotherington — szepnęła Paula. I znów zabrzmiał Góral. Dick zaśpiewał: — Słuchajcie! Jestem Eros. Stąpam po wzgórzach. Na krótką chwilę Paula w objęciach męża doznała uczucia zazdrości o jego podziw dla wspaniałego zwierzęcia. Ale uczucie to szybko minęło, Paula uśmiechnęła się i zawołała: — A teraz, Czerwony Obłoku, zaśpiewaj pieśń o żołędziu. Dick oderwał wzrok od broszury, spojrzał z roztargnieniem na Paulę i wesoło zaśpiewał: Żołędzie padają z nieba! Sadzę drobne żołędzie w dolinie! Sadzę duże żołędzie w dolinie! Rosnę ja, żołędź czarnego dębu, rosnę! Paula przytuliła się mocno do niego, ledwie jednak przestał śpiewać, poczuła niecierpliwy ruch ręki, w której trzymał broszurę, i zauważyła, że mimo woli zerknął na zegar wskazujący godzinę 11.25. Jeszcze raz spróbowała go zatrzymać. W jej słowach zabrzmiała nuta łagodnej wymówki. — Jesteś, Czerwony Obłoku, dziwną i niezwykłą istotą — mówiła wolno. — Czasem zdaje mi się, że naprawdę jesteś Czerwonym Obłokiem, sadzisz żołędzie i śpiewasz radość pierwotnego człowieka. A kiedy indziej widzę w tobie ostatnie słowo rozwoju dwunogiej ludzkiej istoty, człowieka na wskroś nowoczesnego, który z zapałem godnym trojańskiej przygody szturmuje statystyczne kolumny, i uzbrojony w probówki i strzykawki staje, niczym gladiator, do walki z nie zbadanymi siłami mikroorganizmów. Bywają chwile, kiedy wydaje mi się, że powinieneś nosić okulary, być łysy jak kolano, a nawet... — Że nie starczy mi sił, by wziąć w objęcia kobietę — dokończył, jeszcze mocniej przyciskając ją do siebie. — Że jestem uczonym i głupim brutalem, niegodnym tknąć tej, którą nazwano „wietrzną istotą, różowym, cudnym puchem". Słuchaj, coś ci zaproponuję. Za parę dni... Plany Dicka zostały stłumione w zarodku, gdyż z tyłu dało się słyszeć dyskretne pokaszliwanie. Odwrócili głowy i ujrzeli Bonbrighta, pomocnika sekretarza, z plikiem żółtych arkuszy w ręku. — Cztery telegramy — szepnął zakłopotany Bonbright. — Pan Blake uważa, że dwa są bardzo ważne. Jeden dotyczy wysyłki byków do Chile... Paula powoli uwolniła się z objęć męża i wstała. Wiedziała, że Dick już się wymyka do cyfr, rachunków, listów przewozowych, sekretarzy, majstrów i administratorów. — Czekaj, Paula! — zawołał, gdy już znikała w drzwiach. — Ochrzciłem nowego służącego. Będzie się nazywał Ho Ho. Jak ci się to podoba? — Bawisz się jak dziecko imionami służby — odparła z uśmiechem. W jej głosie zabrzmiała lekka nuta zniechęcenia. — Za to nigdy nie stroję żartów z rasowego żywego inwentarza — zapewnił uroczyście, ale oczy mu się śmiały. — Nie o to chodzi. Niedługo wyczerpiesz ograniczone przecież możliwości językowe. Dalszych chłopców nazwiesz pewnie O Tu, O Lu, O Lu Go w Łeb. Niedługo rymów ci zabraknie. Roześmieli się oboje. Dick z telegramem w ręce pogrążył się w szczegółach wysyłki trzystu rocznych byczków do chilijskich farm, po dwieście pięćdziesiąt dolarów sztuka. Słyszał, jak przez mgłę i nie bez przyjemności, śpiew Pauli wracającej do siebie, ale nie zauważył, że jej głos nieco posmutniał. Rozdział ósmy W pięć minut po wyjściu Pauli Dick załatwił cztery telegramy, wyszedł i wsiadł do samochodu. Wraz z nim wsiedli Thayer, kupiec z Idaho, oraz Naismith, korespondent „Gazety Hodowców", Wardman, kierownik działu hodowli owiec, czekał na nich na podwórzu przed owczarnią, gdzie spędzono do przeglądu kilka tysięcy baranów rasy shropshire. Właściwie nie było o czym mówić. Thayer doznał uczucia zawodu, bo uważał, że jak się kupuje dziesięć wagonów tak drogiego towaru, wypadałoby tę poważną transakcję obszernie omówić. — Moje barany same mówią za siebie — zapewnił go Dick i odwrócił się do Naismitha, by udzielić mu pewnych danych o hodowli shropshire'ów w Kalifornii i północno-zachodnich stanach. Naismith przygotowywał artykuł na ten temat. — Proszę mi wierzyć, że szkoda pańskiego czasu na wybieranie — powiedział Dick Thayerowi w dziesięć minut później. — Wszystkie sztuki są okazowe. Może pan przez tydzień wybierać swoje dziesięć wagonów. Rezultat będzie ten sam, jakby pan brał, co się nawinie pod rękę. Chłód Forresta i jego pewność, że transakcja już została zawarta, do tego stopnia zbiły z tropu Thayera, który w życiu nie widział takich baranów, że podwoił zamówienie. Gdy wrócili do Wielkiego Domu, Thayer, nacierając kredą kij bilardowy, powiedział do Naismitha: — Pierwszy raz jestem u Forresta. To czarodziej. Kupowałem barany we wschodnich stanach, ale te shropshiry zrobiły na mnie wrażenie. Zauważył pan pewnie, że podwoiłem zamówienie. Kupcy w Idaho oszaleją z zachwytu. Miałem zamówienie tylko na sześć wagonów, upoważniono mnie do zakupu dalszych dwóch wagonów wedle mego uznania. Ale jeśli każdy mój klient nie podwoi zamówienia, gdy zobaczy barany, i jeśli o resztę mojego zakupu ludzie nie będą się zabijali, to ja się nie znam na baranach. To jest towar! Jeśli nie zrobię ruchu na rynku w Idaho, nie jestem kupcem, a Forrest nie jest hodowcą. Jasna sprawa. Odezwał się gong na obiad. Był to wielki gong z brązu, przywieziony przez Dicka z Korei. Uderzano w niego, gdy było wiadomo, że Paula już wstała. Na dźwięk gongu Dick wyszedł do dużego patio i przyłączył się do młodzieży zebranej wokół basenu ze złotymi rybkami. Bert Wainwright, wspomagany radami siostry, Rity i Pauli oraz jej sióstr, Lute i Ernestyny, starał się złowić w siatkę na długim kiju rybę podobną do wspaniałego kwiatu. Rozmiary, barwy, liczne płetwy i ogony tej ryby tak zachwyciły Paulę, że postanowiła przenieść ją do akwarium w patio, do którego poza nią nikt nie miał dostępu. Wśród radosnej wrzawy, śmiechów i pisków Bert wreszcie dokonał dzieła. Wielką rybę wyniósł w wiaderku Włoch ogrodnik. — A ty co masz do powiedzenia? — Ernestyna wyzywająco spytała Dicka, gdy przyłączył się do towarzystwa. — Nic — odparł smutno. — Ranczo opustoszało. Trzysta pięknych byczków odjeżdża jutro do Ameryki Południowej, a Thayer, poznałaś go wczoraj wieczór, bierze dwadzieścia wagonów baranów. Mogę tylko powinszować moim klientom w Idaho i Chile, — Możesz posadzić więcej żołędzi — zaśmiała się Paula. Objęła ramionami siostry. Wszystkie trzy uśmiechały się, pewne, że Dick knuje jakiś nowy kawał. — Och, Dick, zaśpiewaj pieśń o żołędziu — prosiła Lute. Z wielką powagą potrząsnął głową. — Mam lepszą pieśń. Bardzo nabożną. Czerwony Obłok i jego żołędzie nie umywają się do tej pieśni. Posłuchajcie! Jest to piosenka biednej małej dziewczynki z Nowego Jorku, która pierwszy raz w życiu pojechała ze szkółką niedzielną na majówkę. Maleństwo jeszcze sepleni. I Dick zaśpiewał: Złote rybecki pluscą w głębinach, Na ksaku ćwierka mała ptasyna. Kto rybkę wyzłocił? Kto rybkę wyzłocił? Bozia im to sprawiła W swej niepsebranej dobroci! — Skądżeś to ściągnął? — spytała Ernestyna, gdy umilkł śmiech. — Niczego nie ukrywam — przyznał się Dick. — Znalazłem ten utwór w „Farmerze i Hodowcy", który zaczerpnął go z „Gazety Hodowcy Świń", która zadłużyła się u „Szermierza Zachodu", który poszedł za głosem „Opinii Publicznej", która pewnie usłyszała piosenkę z ust dziewczynki albo od samej pani nauczycielki z niedzielnej szkółki. Po raz pierwszy, jeśli się nie mylę, wierszyk ogłoszony został w „Naszych Niemych Zwierzętach". Gong ozwał się po raz drugi. Paula otoczyła jednym ramieniem Dicka a drugim Ritę i poprowadziła całe towarzystwo do jadalni. Bert Wainwright pokazywał po drodze Lute i Ernestynie nowy krok tanga. Przy schodach prowadzących na dół, do jadalni, spotkali Thayera i Naismitha. Gdy dziewczęta stłoczyły się w gromadkę, Dick skorzystał z chwilowego zamieszania, wziął na bok Thayera i powiedział: — Jeszcze słówko. Przed wyjazdem radzę rzucić okiem na merynosy. Naprawdę jest się czym pochwalić. Amerykańscy hodowcy owiec muszą się nimi zainteresować. Oczywiście zacząłem od importu, ale wyhodowałem taką kalifornijską odmianę, że francuscy hodowcy szeroko otworzą oczy. Niech pan porozumie się z Wardmanem i wybierze sobie parę sztuk. Proszę wziąć z sobą Naismitha i wybrać wraz z nim pół tuzina. Zechce pan przyjąć ode mnie ten podarunek. Niechże hodowcy w Idaho obejrzą moje merynosy. Siedli za stołem, który można było przedłużać niemal bez końca, w długiej, niskiej jadalni, bliźniaczo podobnej do jadalni w hacjendach meksykańskich magnatów starej Kalifornii. Podłoga składała się z dużych brązowych kafli, belki sufitu i ściany były wybielone, olbrzymi kominek odznaczał się niezwykłą solidnością i prostotą. Przez okna w głębokich wnękach zaglądały okryte kwieciem krzaki. W izbie wszystko było skromne i schludne. Panował w niej chłód. Na ścianach wisiały obrazy. Nie było ich za wiele. Na poczesnym miejscu zawieszono płótno Xaviera Martineza, utrzymane w szarej tonacji, a przedstawiające peona, który sochą w dwa woły orze pole o zmierzchu na tle niezmierzonej, smętnej równiny meksykańskiej. Inne obrazy, w jaśniejszych barwach, ukazywały sceny z dawnych, meksykańskich czasów Kalifornii. Pastelowy pejzaż Reimersa przedstawiał drzewo eukaliptusowe na tle góry w blasku zachodzącego słońca. Można było zobaczyć tam jeszcze księżycowy pejzaż Petersa i Griffina —r rżysko na tle kalifornijskich wzgórz w lecie, poprzecinanych lesistymi kanionami, jaśniejącymi brązem i okrytymi purpurową mgłą. — Wie pan co? — półgłosem odezwał się Thayer do Naismitha, podczas gdy Dick zajęty był wesołą i hałaśliwą rozmową z dziewczętami — jeśli pan chce w swoim artykule opisać Wielki Dom, proszę o jednym nie zapomnieć. Widziałem jadalnię dla służby. Do każdego posiłku zasiada tam czterdzieści osób: ogrodnicy, szoferzy i tak dalej. Cały pensjonat. I wszystko jak w zegarku. Trzeba mieć głowę do tego, niech mi pan wierzy. Ten ich Chińczyk, Oh Daj, to magik. Kamerdyner, ochmistrz, możesz go pan nazwać, jak chcesz. Prowadzi gospodarstwo domowe gładko jak po maśle. — Magik jest sam Forrest — odparł Naismith. — Tęga głowa i umie dobierać sobie ludzi z głowami. Mógłby dowodzić armią, stanąć u steru rządu, dałby sobie radę nawet jako dyrektor cyrku z trzema arenami. — Cyrk najtrudniejszy. Tuś go pan naprawdę pochwalił — przyznał Thayer. — Paulo, byłbym zapomniał — Dick zwrócił się przez stół do żony. — Właśnie dostałem wiadomość, że Graham przyjeżdża jutro rano. Powiedz Oh Dajowi, żeby go zakwaterował w wieży wartowniczej. W sam raz dla niego. Może spełni tam swoją groźbę i zacznie pisać książkę. — Graham?... Graham?... — powtórzyła Paula starając się przypomnieć sobie nazwisko. — Czy ja go znam? — Spotkałaś się z nim raz, dwa lata temu, w Santiago, w kawiarni „Wenus". Był z nami na kolacji. — A! Jeden z tych oficerów marynarki wojennej? Dick potrząsnął głową. — Nie, cywil. Nie pamiętasz? Wysoki blondyn. Rozmawiałaś z nim przez pół godziny o muzyce, podczas gdy kapitan Joyce starał się nam wmówić, że Stany Zjednoczone powinny z bronią w ręku rozprawić się z Meksykiem. — Ach tak, przypominam sobie — Paula wciąż jeszcze szukała w pamięci. — Już skądś go znałeś... spotkaliście się w Południowej Afryce czy też na Filipinach? — Właśnie ten. Poznałem go w Południowej Afryce. Evan Graham. Potem spotkaliśmy się na Morzu Żółtym, na statku „Timesa". Później nasze drogi krzyżowały się wiele razy, ale spotkaliśmy się dopiero owego wieczoru w kawiarni „Wenus". Mój Boże! Odpłynął z wyspy BoraBora na wschód, a w dwa dni później ja rzuciłem tam kotwicę w drodze na zachód, do wyspy Samos. Następnym razem opuściłem Apia, zabierając listy dla niego wręczone mi przez amerykańskiego konsula, Graham zaś dzień później przybył do Apia. W Levuka rozminęliśmy się o trzy dni — płynąłem wówczas na „Dzikiej Kaczce". Z Suva Graham odpłynął jako gość na brytyjskim krążowniku. Sir Everard Im Thurm brytyjski wysoki komisarz Mórz Południowych, dał na większą porcję listów dla Grahama. Minąłem się z nim w Port Resolution i w Vila na Nowych Hybrydach. Krążownik bawił się ze mną w kotka i myszkę. Uganiałem się za nim wśród wysp archipelagu Santa Cruz. Podobnie było koło archipelagu Salomona. Krążownik, po zbombardowaniu wiosek ludożerców na wyspie Langa-Langa, odpłynął następnego ranka. A ja przybyłem pod wieczór. W ten sposób listów osobiście mu nie doręczyłem i na własne oczy ujrzałem go dopiero w kawiarni „Wenus" dwa lata temu. — Ale powiedz, kto zacz ten Graham? — spytała Paula. — I o czym pisze książkę? — Widzisz, żeby zacząć od końca... Graham jest bankrutem. Wprawdzie zarabia parę tysięcy dolarów rocznie, ale stracił cały majątek pozostawiony mu przez ojca. Nie, wcale go nie przehulał. Stracił wszystko w czasie tak zwanej cichej paniki parę lat temu. Zresztą wcale się tym nie zmartwił. To swój chłop, pochodzi ze starej amerykańskiej rodziny, studiował na Uniwersytecie imienia Yale'a. Pytasz o jego książkę? Graham wiele się po niej spodziewa. Chce opisać podróż, jaką w zeszłym roku odbył z zachodniego na wschodni brzeg Południowej Ameryki. Szlak tej wędrówki przebiegał w znacznej mierze przez nie zbadane obszary Ameryki Południowej. Rząd brazylijski z własnej inicjatywy wypłacił mu dziesięć tysięcy dolarów honorarium za dane, które Graham zebrał w mało znanych okolicach Brazylii. O, to prawdziwy mężczyzna. Można na nim polegać. Znasz ten typ — szczery, wysoki, silny, pełen prostoty. Wszędzie był, wszystko widział, mnóstwo wie, jest bezpośredni, otwarty, patrzy każdemu prosto w oczy. Słowem, chłop, co. się zowie. Ernestyna klasnęła w dłonie, rzuciła wyzywające, zwycięskie spojrzenie Bertowi Wainwrightowi i zawołała: — I jutro przyjedzie do nas! Dick potrząsnął głową i z ubolewaniem spojrzał na Ernestynę, — O, nie, nic z tego, Ernestyno. Niejedna taka ładna jak ty dziewczyna próbowała już usidlić Evana Grahama. Mówiąc między nami, wcale im tego nie mam za złe. Graham jednak ma zdrowe płuca i szybkie nogi. W tej sytuacji żadnej nie udało się zapędzić go do rogu, gdzie by oszołomiony i zdyszany wyszeptał słówko „tak", a potem ocknął się w kajdanach małżeńskich. Zapomnij o nim, Ernestyno. Trzymaj się złotej młodzieży i zbieraj rajskie jabłka miłości, ilekroć jednak zastawiasz sidła na szybkonogich biegaczy, głośno się skarż, że nie masz odrobiny powodzenia. Ale Graham nie wchodzi w rachubę. Jest w moim wieku i podobnie jak ja z niejednego pieca jadł chleb. Umie też w porę dać nogę. Był bity i kopany przez życie na wszystkie możliwe sposoby. Odejdzie bez żalu w sercu, potrafi ulec, ale nigdy nie da się złapać. Nie dba o młode stworzenia. To prawda, można by obwinie go o niestałość uczuć, na jego obronę trzeba wszakże podkreślić, że życie dało mu w skórę — jest stary i mądry. Rozdział dziewiąty — Gdzie jest mój chłopiec? — wołał Dick z brzękiem ostróg przemierzając Wielki Dom w poszukiwaniu Maleńkiej Pani. Zatrzymał się przed drzwiami prowadzącymi do skrzydła domu zajmowanego przez żonę. Drzwi nie miały klamki i zaznaczały się wielką taflą drzewa na tle drewnianej ściany. Sekret tych drzwi znała tylko Maleńka Pani i Dick. Nacisnął ukrytą sprężynę, drzwi się szeroko otwarły. . — Gdzie jest mój chłopiec? — zawołał i wkroczył do środka. Zajrzał do łazienki z rzymskim basenem, do którego wiodły marmurowe schody, zaglądnął do garderoby i buduaru Pauli. Nie znalazł jej tam. Po krótkich, szerokich schodach dotarł do okiennej wnęki sypialni, nazywanej przez Paulę balkonem Julii. Zadrżał lekko na widok pięknych, zwiewnych fatałaszków z koronkami, które Paula rozrzuciła w nieładzie, aby ucieszyć nimi oczy. Na chwilę zatrzymał się przed stalugami i zamiast jeszcze raz zawołać Paulę, uśmiechnął się z uznaniem na widok szkicu, który przedstawiał młodziutkiego, niezgrabnego i kościstego źrebaka, podpatrzonego w chwili, gdy rży jak opętany przyzywając swą mamę. — Gdzie jest mój chłopiec? — zawołał Dick wychodząc z werandy i natknął się na trzydziestoletnią Chinkę marszczącą brwi ze śmiertelną powagą. Garderobiana uśmiechnęła się do niego usiłując w ten sposób pokryć zmieszanie. Była to pokojówka Pauli, Oj Joj, którą Dick przed wielu laty tak nazwał, gdyż miała zwyczaj robić zatroskaną minę i ściągać delikatnie brwi, jakby chciała powiedzieć „ojoj". Dick zabrał ją na pokojówkę Pauli, gdy była jeszcze małą dziewczynką, z rybackiej wioski nad Morzem Żółtym, gdzie jej matka po śmierci męża plotła rybackie sieci zarabiając w pomyślnych latach cztery dolary na sezon. Pierwsze kroki w służbie Pauli Oj Joj stawiała na pokładzie trójmasztowego szkunera „Dal" wraz z Oh , Dajem, chłopcem okrętowym, który już wtedy ujawniał wielkie talenty, a z czasem wyrósł na ochmistrza Wielkiego Domu. — Gdzie twoja pani, Oj Joj? — spytał Dick. Wstydliwa Oj Joj aż się skuliła ze strachu. Dick czekał. — Może poszła z młodymi paniami.;. Nie wiem — wyjąkała. Zdjęty litością odwrócił się na pięcie. — Gdzie jest mój chłopiec? — zawołał przechodząc przez bramę wjazdową. Limuzyna należąca do ranczo zataczała właśnie łuk wśród krzaków bzu. — Niech mnie gęś kopnie, jeśli wiem, gdzie jest twój chłopiec — odpowiedział z auta wysoki blondyn w jasnym letnim ubraniu. W następnej chwili Dick Forrest i Evan Graham ściskali sobie ręce. Oh Lej i Ho Ho wnieśli do domu ręczny bagaż gościa, a Dick zaprowadził go do wieży wartowniczej. — Będziesz musiał, mój stary, poznać tutejsze zwyczaje — tłumaczył mu po drodze. — Życie na ranczo jest wyregulowane jak zegarek, a służba świetna, my sami jednak nie uznajemy żadnych ceremonii. Gdybyś przyjechał dwie minuty później, powitaliby cię tylko chińscy służący. Właśnie wybierałem się na przejażdżkę konną, a Paula... moja żona... gdzieś się zawieruszyła. Obaj mężczyźni byli równi wzrostem, lecz Graham chyba przewyższał gospodarza o jeden cal i o tenże cal miał węższą klatkę piersiową. Włosy Grahama były nieco jaśniejsze niż Forresta, natomiast oczy mieli jednakowo szare, o tak sarno jasnych białkach, a policzki obydwu tak samo były opalone przez słońce i ogorzałe od wiatru. Rysy twarzy Grahama były nieco grubsze niż Forresta, oczy bardziej podłużne, powieki odrobinę cięższe, nos prostszy i większy, wargi grubsze i bardziej czerwone. Włosy Forrest miał jasnokasztanowate, jedwabiste włosy Grahama byłyby złote, gdyby słońce nie spaliło ich na kolor piasku. U obydwu silnie zaznaczały się kości policzkowe, z tą różnicą, że policzki Forresta były bardziej zapadnięte. Mieli jednakowo szerokie i wrażliwe nozdrza, usta obydwu znaczyły się szlachetną linią i było w nich coś z dziewczęcej słodyczy, ale mogły też zacisnąć się i przybrać stanowczy, surowy wyraz, zgodny z wyrazem mocnych kwadratowych podbródków. Odrobinę wyższy wzrost i nieco smuklejsza figura przydawały Grahamowi uroku, którego nie dostawało Forrestowi. Różnice budowy przesądziły o odmienności natury. Graham był zręczny, pełen wdzięku, miał w sobie coś z księcia z bajki. Forrest wyglądał na naturę mocniejszą i groźniejszą, niebezpieczną dla innych, twardo trzymającą . się życia. Dick nieznacznie zerknął na zegarek. — Wpół do dwunastej — powiedział. — Jedź ze mną. Odprawiani partię byków, trzysta sztuk. Bardzo jestem z nich dumny. Musisz je zobaczyć. Nie szkodzi, że nie jesteś ubrany do jazdy konnej. Ho Ho, przynieś moje sztylpy. A ty, Oh Daj, każ osiodłać Altadenę. Jakie siodło wolisz? — Wszystko mi jedno. — Angielskie? Australijskie? McClellana? Meksykańskie? — nalegał Dick. — Siodło McClellana, jeśli ci to nie sprawi kłopotu — odparł Graham. W czasie przejażdżki konnej zatrzymali się na skraju drogi i przepuścili stado byków, które ruszało w daleką drogę do Chile. Patrzyli za nim, póki ostatni byk nie zniknął za zakrętem. — Widzę, że wielkich rzeczy tutaj dokonałeś — powiedział Graham z błyskiem w oku. — Za młodu też byłem zagorzałym hodowcą w Argentynie. Gdybym zaczął z takimi okazami jak twoje, może bym nie dostał w skórę. — Wówczas nie było jeszcze lucerny i artezyjskich studni — pocieszał go Dick. — Dopiero później powstały warunki do hodowli shorthornów. Tylko bydło nierasowe mogło przetrzymać suszę. Jest bardziej odporne, ale nie ma wagi. Nie istniały wówczas statki parowe z chłodniami. Wszystko to zrewolucjonizowało naszą hodowlę. — A poza tym byłem wtedy niedoświadczonym młokosem — dodał Graham. — Chociaż i to nie ma większego znaczenia. Był tam wraz ze mną pewien młody Niemiec, który dysponował dziesięć razy mniejszym kapitałem. Przetrzymał chude lata posuchy, nie go nie zmogło. Jego majątek ocenia się obecnie na siedmiocyfrową sumę. Zawrócili konie w stronę Wielkiego Domu. Dick znów spojrzał na zegarek. — Mamy jeszcze moc czasu — zapewnił gościa. — Cieszę się, że zobaczyłeś moje roczniaki. Tamten młody Niemiec przetrzymał wszystko z jednego powodu. Musiał. A ty oglądałeś się na ojcowskie pieniądze i pewnie nie mogłeś usiedzieć na miejscu. Twoja największa słabość polegała właśnie na tym, że miałeś za co puścić się w świat. Z tamtej strony są stawy rybne — mówił dalej Dick wskazując głową na prawo. Stawów nie było widać, przesłaniały je bzy. — Będziesz mógł tam łowić pstrągi, okonie, nawet sumy. Ile dusza zapragnie. Widzisz, jestem chciwy człowiek. Chciałbym, żeby wszystko dla mnie pracowało. Mogę się zgodzić na ośmiogodzinny dzień roboczy, ale wodę zmuszam do dwudziestu czterech godzin pracy na dobę. W każdym z tych stawów żyje inny gatunek ryb. Woda zaczyna pracować w górach. Najpierw zrasza górskie pastwiska, po czym na przestrzeni kilku spadzistych mil nabiera krystalicznej czystości. Trzeba ci wiedzieć, że spadek wody jest źródłem połowy energii zużywanej przez ranczo i całkowicie zaopatruje nas w oświetlenie. Następnie woda zrasza niżej położone grunty i spływa do stawów rybnych, aby dalej nawodnić rozległe pola lucerny. Gdyby nie docierała do doliny Sacramento, musiałbym użyć drenów do irygacji. — Człowieku — roześmiał się Graham — mógłbyś napisać poemat o cudach dokonywanych przez wodę. Widziałem czcicieli ognia, ty jesteś pierwszym czcicielem wody, jakiego spotkałem w życiu. A przecież nie żyjesz na pustyni i wody masz w bród... to znaczy... Graham nie wypowiedział do końca swej myśli. Z prawej strony dobiegł odgłos kopyt końskich uderzających o beton, potężny plusk wody i śmiechy kobiet. Okrzyki przerażenia zagłuszyły śmiech. Dźwięki dobiegające z basenu świadczyły, że topi się w nim jakieś olbrzymie zwierzę. Dick pochylił głowę i skoczył na koniu przez bzy, Graham poszedł jego śladem. Znaleźli się na otwartej przestrzeni zalanej potokami słońca. Oczom Grahama ukazał się nieoczekiwany widok. Ujrzał betonowy basen otoczony drzewami. Basen składał się z dwóch części. Boczne ściany górnej części były prostopadłe. Woda spływała łagodnie z tamy na całej szerokości basenu, a jej gładka powierzchnia lśniła w blasku słońca. W dolnej części zbiornika woda burzyła się niespokojnie. Dno tutaj łagodnie łączyło się z brzegiem. Na brzegu stał kowboj w skórzanych spodniach i miotał się w bezsilnej rozpaczy, z tępym uporem wykrzykując: „O Boże! O Boże!", przy czym pierwszy okrzyk brzmiał, jakby wzywał ratunku, a drugi, jakby stracił wszelką nadzieję. Po przeciwnej stronie basenu siedziały na brzegu dyndając nogami nad wodą trzy wystraszone nimfy w kostiumach kąpielowych. Na samym środku basenu wielki, jasnogniady koń o jedwabistej sierści, cały zbryzgany wodą, stał dęba bijąc potężnymi przednimi nogami o wodę i błyskając w słońcu stalą podków. Grzbietu końskiego z trudem trzymała się jakaś biała postać. Grahamowi zdawało się, że jest to piękny chłopak. Dopiero gdy ogier, bijąc kopytami wodę, znów wydostał się na powierzchnię, Graham spostrzegł, że jeźdźcem jest kobieta w jedwabnym, białym kostiumie kąpielowym, który tak przylegał do jej ciała, że wyglądała, jakby była wyrzeźbiona z białego marmuru. Tylko na plecach widać było napięte pod jedwabiem delikatne mięśnie, kiedy z największym wysiłkiem starała się utrzymać głowę nad. wodą. Szczupłe i krągłe ramiona obejmowały w wodzie szyję ogiera, a białe kolana ślizgały się po mokrych, naprężonych mięśniach końskich boków. Białe palce jej nóg na próżno szukały oparcia na żebrach konia. Graham w ciągu ułamka sekundy ogarnął okiem zapierającą dech w piersi scenę, zdał sobie sprawę, że niezwykła biała postać jest kobietą, drobną, delikatną kobietą, toczącą walkę godną gladiatora. Wydała mu się maleńką figurką z saskiej porcelany w najbardziej niedorzeczny sposób umieszczoną na grzbiecie tonącego olbrzymiego zwierza. W porównaniu z potężnymi kształtami ogiera wyglądała jak miniaturka albo maleńka czarodziejka, która z krainy baśni zeszła na ziemię. Gdy przyciskała policzek do wygiętej końskiej szyi, jej rozpuszczone złotobrązowe włosy mieszały się z czarną grzywą. Największe wrażenie na Grahamie zrobiła twarz tej kobiety. Twarz chłopięca i zarazem kobieca, poważna i rozbawiona, na której lęk przed niebezpieczeństwem mieszał się z zadowoleniem. Była to twarz białej nowoczesnej kobiety, a mimo to wydała się Grahamowi pogańska. W dwudziestym wieku nie można było spotkać ani takiej kobiety, ani takiej sceny. Widział przed sobą obraz z życia starej Grecji. Przypominały mu się ilustracje Maxfielda Parrisha do „Baśni z tysiąca i jednej nocy". Wydawało się, że ze wzburzonej wody wychyną geniusze, rzymskie duszki albo że bajeczni książęta śpiesząc na ratunek spłyną z nieba na skrzydlatych smokach. Ogier skoczył próbując wydostać się na powierzchnię. Niewiele brakowało, a byłby upadł na grzbiet. Wspaniały jeździec i wspaniały koń zniknęli pod wodą, lecz w sekundę później ogier bijąc wodę kopytami przednich nóg, wielkimi jak talerze, wydobył się na wierzch z jeźdźcem na grzbiecie. Graham z zapartym tchem pomyślał o tym, co by się stało, gdyby ogier runął w tył. Jedno niefortunne uderzenie kopyta mogło na zawsze zgasić iskrę życia w tej cudownej, białej, pełnej ognia kobiecie. — Wskocz mu na szyję! — zawołał Dick. — Uczep się grzywy i siedź mu na szyi, aż odzyska równowagę! Kobieta usłuchała. Wpiła palce nóg w wymykające się muskuły końskich łopatek, podskoczyła i jedną ręką chwyciła konia za szyję, a drugą uczepiła się łba między uszami. Gdy dzięki temu koń odzyskał równowagę, ześliznęła się znów na jego grzbiet. Trzymając się jedną ręką grzywy, drugą przesłała Forrestowi znak powitania i uśmiechnęła się do niego. Graham spostrzegł, że miała na tyle zimnej krwi, by zauważyć również jego obecność. Równocześnie zdał sobie sprawę, że jej gest podyktowany był nie tyle brawurą, ile chęcią zakończenia sceny odpowiednim akcentem, a nade wszystko wyrażał zadowolenie z przeżytej emocji i radości życia. . — Niewiele kobiet dałoby sobie radę w takiej sytuacji — spokojnie zauważył Dick, kiedy Góral bez trudu podpłynął do niższego brzegu basenu i wdrapał się na twardy grunt w miejscu, gdzie stał przerażony kowboj. Kowboj szybko założył ogierowi munsztuk. Paula pochyliła się na koniu, władczym gestem wzięła cugle z rąk kowboja, zatoczyła koniem, zatrzymała go naprzeciw męża i przyłożyła rękę do skroni. — A teraz zmykajcie! — zawołała. — Basen jest w tej chwili do dyspozycji pań. Mężczyznom wstęp wzbroniony. Dick roześmiał się, skinął głową na znak zgody, zawrócił konia i przez krzaki bzu wydostał się z powrotem na drogę. — Kto... kto to był? — spytał Graham. — Paula... moja żona, chłopak i dziewczyna, dziecko, które nigdy nie dorośnie, a równocześnie najbardziej kobiecy płatek róży. — Dech zaparło mi w piersi — powiedział Graham. — Czy u was często pokazuje się takie cyrkowe sztuki? — Zrobiła to po raz pierwszy. Zjechała na Góralu z tamy nad basenem jak na sankach. Tylko że sanki te ważyły dwa tysiące dwieście czterdzieści funtów. — Mogli oboje skręcić karki i połamać nogi! — odparł Graham. — Kark i nogi tego konia warte są trzydzieści pięć tysięcy dolarów — uśmiechnął się Dick. — Tyle w zeszłym roku dawał mi Związek Hodowców za Górala, kiedy ten koń wraz ze swoim potomstwem zebrał wszystkie nagrody na całym kalifornijskim wybrzeżu. A Paula mogłaby skręcać karki i łamać nogi za tę cenę aż do chwili mego bankructwa, ale tego nie robi. Nigdy nie miała wypadku. — Gdyby koń runął na grzbiet, niewiele by z niej zostało. — Ale nie runął — spokojnie odparł Dick. — Paula ma nieprawdopodobne szczęście. Kule jej się nie imają. Kiedyś znaleźliśmy się pod artyleryjskim ogniem. Paula wielce się dziwiła, że. nie została zabita ani nawet raniona. Cztery baterie z odległości mili ostrzeliwały nas szrapnelami. Musieliśmy przebiec pół mili po zboczu wzgórza, zanim schroniliśmy się na szczycie. Zarzucałem jej potem, że umyślnie zwalniała kroku. Przyznała, że istotnie, niezbyt się spieszyła. Pobraliśmy się więcej niż dziesięć lat temu i widzisz, czasem zdaje mi się, że w ogóle jej nie znam, że nikt o niej nic nie wie i że sama niewiele mogłaby o sobie powiedzieć. To tak, jakbyś patrzył w lustro i dziwił się, co to jest za facet. Paula i ja mamy jedną magiczną formułkę: „gwiżdż na cenę, jeśli masz na coś ochotę". Nie ma znaczenia, czy cena jest w dolarach, czy płacisz ją własną skórą. Na tym polega nasze życie i nasze szczęście. I widzisz, jak dotąd życie nie nabrało nas na fundusz. Rozdział dziesiąty Na obiedzie zebrało się przy stole wyłącznie męskie towarzystwo. Panie, jak wyjaśnił Forrest, spędzały czas we własnym gronie. — Wątpię, czy przed czwartą zobaczysz którąś z naszych pań — powiedział. — O tej godzinie mam się spotkać z Ernestyną, jedną z sióstr Pauli, na korcie tenisowym, i przegrać haniebnie, tak się przynajmniej odgrażała. Przy stole Graham wziął udział w rozmowie na temat żywego inwentarza i hodowli. Dowiedział się wielu nowych rzeczy i sam dorzucił parę uwag do dyskusji. Ale ani na chwilę nie odstępowała go wizja pani domu, jej okrągłych delikatnych kształtów, rysujących się bielą na ciemnym i lśniącym od wody grzbiecie ogiera. Przez całe popołudnie, kiedy oglądali premiowane merynosy i berkshirskie maciory, obraz białej amazonki palił go pod powiekami. Nawet gdy po godzinie czwartej grał w tenisa z Ernestyną, kiepsko się spisywał, bo zamiast nadlatującej piłki zdarzyło mu się ujrzeć nagle obraz marmurowobiałej kobiety, uczepionej grzbietu wspaniałego konia. Graham, chociaż obcy w tych stronach, znał dobrze kalifornijskie obyczaje i wcale się nie zdziwił, gdy wszystkie panie, które rano widział w kostiumach kąpielowych, na kolację przyszły w wieczorowych toaletach, a panowie zjawili się w dowolnych strojach. Sam też nie popełnił błędu i nie przebrał się, mimo że wiedział o wystawnym życiu w Wielkim Domu. Między pierwszym a drugim gongiem wszyscy goście zeszli się w jadalni. Z uderzeniem drugiego gongu zjawił się Dick Forrest i kazał natychmiast podać cocktaile. Graham niecierpliwie oczekiwał kobiety, której obraz od południa nie dawał mu spokoju. Był przygotowany na najgorsze rozczarowanie. Zbyt wielu widział w życiu wspaniale zbudowanych atletów, którzy kiepsko wyglądali w zwykłym ubraniu, aby spodziewać się nadzwyczajnego widoku po cudownej istocie w białym kostiumie kąpielowym, przebranej w wieczorową toaletę. Wstrzymał oddech, gdy weszła. Stanęła oczywiście na chwilkę w drzwiach. Jej postać ukazała się na tle czerni korytarza, w łagodnym świetle padającym z boku. Graham mimo woli otwarł usta, zdumiony niezwykłą urodą tej, która rano wydawała mu się tak mała. Stała przed nim już nie drobna figurka ni to dziewczyny, ni to chłopca, jaką ujrzał na koniu, lecz wielka dama o wyniosłej postawie, jaką może przybrać tylko kobieta niedużego wzrostu. Wydawała się i rzeczywiście była wyższa, niż sądził rano, a wieczorowa toaleta podkreślała jej doskonałe proporcje nie gorzej niż kostium kąpielowy. Zwrócił uwagę na połyskliwe, złotobrązowe włosy, wysoko upięte, zdrową, nieskazitelnie białą cerę, krągłą i pełną szyję śpiewaczki, harmonizującą ż pięknym dekoltem, i szafirową suknię, przypominającą strój średniowieczny, dopasowaną w stanie, z luźnymi rękawami, wyszywaną złotem i przybraną drogimi kamieniami. Uśmiechem odpowiedziała na powitania i ukłony. Graham zauważył, że uśmiechnęła się podobnie jak rano, gdy dosiadała konia. Kiedy szła w stronę stołu, nie uszedł jego uwagi niezrównany w swym wdzięku ruch jej kolan, skrępowanych obcisłą suknią — tych samych krągłych kolan, które rozpaczliwie przyciskały się rano do łopatek Górala. Zauważył też, że nie nosiła ani nie potrzebowała gorsetu. Widział jednocześnie dwie kobiety: światową damę, panią Wielkiego Domu, i rozkoszną statuetkę amazonki pod wspaniałą toaletą wieczorową. Kiedy znalazła się wśród gości, Graham został jej oficjalnie przedstawiony i przez krótką chwilę trzymał w swej dłoni jej rękę. Powitała go serdecznie w Wielkim Domu. Głos miała pełny i dźwięczny, a budowa jej szyi i rozwinięta klatka piersiowa również wskazywały na to, że jest urodzoną śpiewaczką. Tylko róg stołu dzielił go od niej. W czasie kolacji nie mógł się powstrzymać od ukradkowych spojrzeń w jej stronę. Choć brał udział w ogólnej rozmowie, przeplatanej żartami i wybuchami śmiechu, widział tylko panią domu i o niej bez przerwy myślał. Po raz pierwszy w życiu jadł kolację w tak osobliwym towarzystwie. Thayer i korespondent „Gazety Hodowcy" wciąż jeszcze bawili w Wielkim Domu. Tuż przed pierwszym gongiem trzy samochody przywiozły towarzystwo złożone z mężczyzn, kobiet i dziewcząt, razem czternaście osób. Nowi goście postanowili wrócić do domu przy świetle księżyca. Graham nie spamiętał ich nazwisk, ale z rozmowy dowiedział się, że przyjechali z położonego w odległości trzydziestu mil od Wielkiego Domu miasteczka w dolinie, które nazywało się Wickenberg. Panowie reprezentowali lokalne sfery bankowe i handlowe lub byli bogatymi farmerami. Humory im dopisywały, śmiali się ochoczo, krążyły najnowsze żarty, padały modne gwarowe słówka. — Już widzę — powiedział Graham do Pauli — że będę musiał zrezygnować z wysiłków zapamiętania nazwisk i twarzy gości, jeśli ten dom w dalszym ciągu będzie takim jak dotąd karawanserajem. — Nie pańska to wina — z uśmiechem odparła Paula. — Ale to są nasi sąsiedzi. Wpadają do nas, ilekroć mają ochotę. Pani Watson, ta, która siedzi obok Dicka, jest przedstawicielką tutejszej starej arystokracji. Jej dziadek, Wicken, przybył do Kalifornii przez Sierra w roku 1846. Nazwa miasteczka Wickenberg pochodzi od jego nazwiska. A ta ciemnooka ładna dziewczyna jest jej córką... W ten sposób Paula udzieliła mu informacji o wszystkich gościach, Graham jednak niewiele słyszał z tego, co mówiła. Przez cały czas starał się ją przejrzeć, odgadnąć, jaka jest naprawdę. Najpierw wydało mu się, że prostota jest jej najbardziej podstawową cechą, Krótko potem zadecydował, że nie prostota, tylko wesołe usposobienie. Prędko jednak doszedł do wniosku, że ani jedno, ani drugie nie ma istotnego znaczenia. Wreszcie zrobił wielkie odkrycie — duma. Niewątpliwie! Duma biła z jej oczu. Widać ją było w sposobie trzymania głowy, w puklach włosów, delikatnych nozdrzach, żywych ustach, okrągłym podbródku, w rękach małych, muskularnych, porysowanych błękitnymi żyłkami, po których na pierwszy rzut oka można było poznać, że długie godziny spędzała przy fortepianie. Duma kryła się w każdym jej mięśniu, nerwie i drgnieniu — była to duma świadoma, zmysłowa, ostra jak żądło. Mogła być wesoła i naturalna, mogła być swawolnym chłopcem i kobietą chętną do zabawy i figlów, ale podstawowym składnikiem jej natury była duma pulsująca w jej żyłach, nieodparta, głęboko zakorzeniona. Paula była kobietą szczerą, otwartą, patrzyła każdemu prosto w oczy, umiała dostosować się do każdego towarzystwa, była przystępna, ale nie można było traktować jej lekko. Chwilami Grahamowi zdawało się, że bije od niej blask jakby drogocennej stali. Siła, hart i subtelność splatały się w jej osobie w harmonijną całość. Porównywał ją w myśli ze srebrną struną, z siatką uplecioną z dziewczęcych włosów, jakie wyrabiają mieszkańcy Markizów, perłową muszlą, używaną na przynętę bonity,. porównywał ją także z kolczastymi głowicami oszczepów, które Eskimosi rzeźbią w kości słoniowej. — Słuchaj, Aaron — odezwał się w ciszy głos Dicka na drugim końcu stołu. — Mam dla ciebie ciekawy problem, cytat z Phillipsa Brooksa. Brooks powiada tak: „Nikt nie osiągnie prawdziwej wielkości, jeśli nie zda sobie sprawy, że winien oddać życie w ofierze swemu narodowi i że wszystko, co otrzymał od Boga, winien zwrócić ludzkości". — Od kiedyż to wierzysz w Boga? — z dobrotliwym uśmiechem odparował Aaron. Był to smukły brunet o szczupłej oliwkowej twarzy, błyszczących czarnych oczach i czarnej jak węgiel, długiej brodzie. — Diabli wiedzą — odparł Dick. — Bóg to tylko przenośnia. Jeśli chcesz, możesz to nazwać moralnością, dobrem albo ewolucją. — Intelektualne walory wcale nie decydują o wielkości człowieka — wtrącił spokojny Irlandczyk o długiej twarzy, w marynarce z wytartymi rękawami. — Właśnie dlatego często ci, którzy mieli szerokie horyzonty, nie byli wielkimi ludźmi. — Święte słowa, Terrence — przyklasnął Irlandczykowi Dick. — Trzeba najpierw uzgodnić pojęcia — wycedził mężczyzna o niezwykle smukłych rękach, krusząc w palcach kawałek chleba. Był to niewątpliwy Hindus. — Co mamy na myśli, gdy mówimy „wielki"? — Może mamy na myśli piękno? — nieśmiało zapytał nerwowy młodzieniec o tragicznej twarzy, ukoronowanej olbrzymią i nieprawdopodobnie rozczochraną czupryną. Ernestyna zerwała się z miejsca, oparła ręce o stół, po-chyliła się naprzód i z dobrze udanym zapałem powiedziała: — Znowu zaczęli! Znowu! Po raz tysiączny przewrócą świat do góry nogami. Teodorze... — zwróciła się do młodego poety — kiepsko zacząłeś. Ruszaj do boju. Mów o jonach. Dosiądź swego konika, a wyprzedzisz ich na mecie o trzy długości. Przemówienie Ernestyny przyjęto salwą śmiechu. Nieśmiały poeta zaczerwienił się i zamilkł na dobre. Ernestyna zwróciła się do czarnobrodego: — Aaron, teraz kolej na ciebie. Poeta nie jest dziś w formie. Ty musisz zacząć. Wiesz jak. Na przykład: „Jak słusznie powiedział Bergson z właściwą mu subtelnością filozoficznego języka i rozległością horyzontów intelektualnych..." Ryk śmiechu zagłuszył dalsze słowa Ernestyny i replikę czarnobrodego. — Nasi filozofowie nie mają dziś szczęścia — szepnęła Paula do Grahama. — Filozofowie? — zapytał. — Nie przyjechali z Wickenbergu? Cóż to za jedni? Zupełnie się zgubiłem. — To są... — Paula zawahała się. — Mieszkają tutaj. Sami nazywają się leśnymi ptakami. Mieszkają w leśnym obozie, parę mil stąd. Nie robią tam nic, tylko czytają i gadają. Mogę się założyć, że w ich chatkach znajdzie pan co najmniej pięćdziesiąt książek z biblioteki Dicka, jeszcze nie skatalogowanych. Mają dostęp do naszej biblioteki. O każdej porze dnia lub nocy wchodzą tam i wynoszą pełne naręcza książek wraz z ostatnimi numerami czasopism. Dick powiada, że dzięki nim jest właścicielem najlepiej zaopatrzonej biblioteki filozoficznej na całym wybrzeżu Oceanu Spokojnego. Mieszkańcy obozu przetrawiają dla Dicka literaturę filozoficzną. Dick świetnie się tym bawi i oszczędza na czasie. Wie pan, jak Dick ciężko pracuje. — Czy to znaczy, że oni... są na jego utrzymaniu? — spytał Graham i z niemałą przyjemnością spojrzał prosto w niebieskie oczy Pauli. Słuchając jej odpowiedzi zwrócił uwagę na odblask brązu (może była to gra światła) w jej długich rzęsach. Mimo woli spojrzał na delikatnie narysowane brwi i odkrył w nich ten sam odblask. Podniósł wzrok na wysoko upięte włosy Pauli. Dostrzegł w nich ten sam odblask, jeszcze wyraźniej lśniący w złotokasztanowatych lokach. Z tajemnym wzruszeniem przyglądał się jej twarzy raz po raz ożywiającej się w uśmiechu. Nie był to zwykły, zdawkowy uśmiech. Ukazywała białe zęby, iskrzyły się jej oczy, śmiała się szczerze, z całego serca. — Tak — powiedziała. — Mieszkając tutaj mają zapewniony chleb z masłem. Dick jest niezwykle szczodry i dosyć cynicznie zachęca ich do bezczynności. Niejedno wyda się panu tutaj dziwne, póki pan nas nie zrozumie. Ci filozofowie przynależą do naszego ranczo, są czymś nierozerwalnie z nim związanym. Pozostaną tutaj do chwili, gdy ich pogrzebiemy albo oni nas pochowają. Co jakiś czas ten lub ów ulatnia się stąd, lecz nie na długo, wie pan, jak kot. Dick wydaje wówczas ciężkie pieniądze, żeby go odzyskać. Terrence, ten tam... Terrence McFane jest anarchistą epikurejczykiem, Nie wiem, czy to panu coś mówi. Me potrafiłby zabić nawet pchły. Ma kota perskiego, błękitnego jak niebo. Dostał go ode mnie. Obiera go z pcheł tak, żeby nie zrobić im najmniejszej krzywdy. Wkłada je do flaszeczki i wypuszcza na wolność w czasie dalekich wędrówek po lesie. Zagłębia się w las, kiedy ma dość ludzkiego towarzystwa i pragnie obcować tylko z przyrodą. W zeszłym roku dostał kręćka na punkcie alfabetu. Wybrał się do Egiptu, oczywiście bez grosza w kieszeni, aby odbyć studia nad alfabetem w kraju, w którym powstało pismo. W ten sposób chciał się doszukać formuły rządzącej wszechświatem. Jako tramp dotarł do Denver, gdzie wplątał się w zamieszki wszczęte przez Związek Przemysłowych Robotników Świata w obronie wolności słowa czy czegoś w tym rodzaju. Dick musiał nająć adwokatów, zapłacić za niego grzywnę i w ogóle miał wiele kłopotów, zanim go całego i zdrowego dostał z powrotem. A tamten brodacz to Aaron Hancock. Podobnie jak Terrence nie znosi pracy. Pochodzi z Południa. Twierdzi, że w jego rodzinie nikt jeszcze nie pracował i że zawsze było dosyć chłopów i głupców, których żadna siła nie zdołała oderwać od roboty. Dlatego też nosi brodę. Golenie uważa za niepotrzebną, a tym samym niemoralną, pracę. Pamiętam, jak spotkaliśmy go w Melbourne. Był wówczas ogorzałym od słońca dzikusem, który wyszedł z australijskiej puszczy. W Australii prowadził jakieś oryginalne studia antropologiczne, folklorystyczne czy bo ja wiem co. Dick poznał Hancocka przed laty w Paryżu. Kiedyśmy spotkali go w Melbourne, Dick powiedział mu, że gdyby pomyślne wiatry zaniosły go kiedyś z powrotem do Ameryki, zawsze zna dzie w naszym domu chleb i dach nad głową. Przyjechał tutaj i został. — A poeta? — spytał Graham niezwykle rad, że Paula będzie mówiła dalej, co pozwoli mu dokładnie przestudiować uśmiech igrający na jej twarzy. — A, Teo, Teodor Malken. Nazywamy go Leo. Też nie chce mu się pracować. Pochodzi ze starej kalifornijskiej rodziny, niesłychanie bogatej. Ale rodzina go wydziedziczyła, gdy miał piętnaście lat, a on też się ich wyparł. Uważają go za wariata, on zaś twierdzi, że taka rodzinka istotnie może człowieka doprowadzić do szaleństwa. Leo jest wcale dobrym poetą, tylko nie lubi pisać. Woli oddawać się marzeniom i żyć w puszczy wraz z Terrence'em i Aaronem. W San Francisco udzielał lekcji angielskiego imigrantom Żydom i dopiero Terrence wraz z Aaronem uratowali go czy też wzięli do niewoli, sama nie wiem, jak to nazwać. Jest już tutaj dwa lata i nawet trochę przytył. Dick hojnie zaopatruje ich w żywność, ale oni wolą gadać, czytać i marzyć niż gotować. Dobrze jedzą tylko wtedy, gdy przyjdą, jak dziś, do nas na obiad. — A kim jest ten Hindus? — Dar Hyal. Jest gościem filozofów. Cała trójka zaprosiła go tutaj, tak jak Aaron zaprosił kiedyś Terrence'a, a potem Aaron i Terrence sprowadzili Leo. Dick powiada, że należy spodziewać się przyjazdu jeszcze trzech i wtedy będzie miał siedmiu mędrców z madronowego gaju. Trzeba panu wiedzieć, że ich obóz mieści się w lasku drzew madrona. Jest to urocze miejsce ze źródełkami bijącymi w kanionie. Ale wróćmy do Dar Hyala. Dar Hyal jest swego rodzaju rewolucjonistą. Studiował na naszych uniwersytetach, a potem we Francji, Włoszech i w Szwajcarii. Jest politycznym zbiegiem z Indii. Opętały go dwie idee: nowego syntetycznego systemu filozofii i buntu przeciw brytyjskiej tyranii w Indiach. Głosi terror indywidualny i powstanie mas. Z tego właśnie powodu zamknięto pismo, które wydawał w Kalifornii pod tytułem „Kadar" czy też „Badar" lub coś w tym rodzaju. Ledwie uniknął deportacji. Schronił się u nas, aby poświęcić się sformułowaniu zasad nowej filozofii. Dar Hyal i Aaron kłócą się zawzięcie, ale tylko na filozoficzne tematy. No to... — Paula westchnęła i uśmiechnęła się — udzieliłam panu informacji. Teraz już pan wszystko wie. Ach, byłabym zapomniał. Gdyby się pan bliżej zetknął z naszymi mędrcami," a zwłaszcza gdyby do spotkania doszło w męskim gabinecie, przed jednym muszę ostrzec. Dar Hyal jest zupełnym abstynentem. Teodor Malken w przystępie natchnienia upija się, i to już po jednym cocktailu. Aaron Hancock jest świetnym znawcą win. Terrence McFane nigdy nie dba o to, co pije, a kiedy ze stu uczestników pijaństwa dziewięćdziesięciu dziewięciu leży pod stołem, on zaczyna trzeźwy i jasny wykład epikurejskiego anarchizmu. W czasie obiadu Graham zauważył, że mędrcy mówią Dickowi po imieniu i że w ten sam sposób zwraca się do nich Paula. Natomiast wobec niej żaden sobie na to nie pozwalał. Nie było w tym nic nienaturalnego. Ludzie ci niczego pod słońcem nie uszanowali i z pogardą odnosili się nawet do pracy, ale mieli poczucie dystansu dzielącego ich od żony Forresta. Graham zauważył, że Paula umiała łączyć swobodę obejścia z królewską godnością. Tak właśnie było, kiedy po obiedzie wszyscy przeszli do dużego salonu. Paula zachowywała się nader swobodnie, ale nikt z gości nie pozwolił sobie na śmiałość wobec niej Ledwie weszli do salonu, Paula rozruszała wszystkich. Czyniła to z niepohamowanym temperamentem. Jej śmiech rozlegał się raz po raz z różnych stron salonu. Graham słuchał tego śmiechu jak urzeczony. Było w nim coś wibrującego i zarazem słodkiego. W życiu nie spotkał kobiety, która by się podobnie śmiała. Skutek zaś był taki, że nie bardzo rozumiał, o co chodzi panu Womboldowi, który twierdził, iż Kalifornii nie trzeba prawa zakazującego imigracji japońskiej, lecz wprost przeciwnie — przydałoby się sprowadzić co najmniej dwieście tysięcy japońskich kulisów, aby pracowali na farmach obracając wniwecz walkę robotników rolnych o ośmiogodzinny dzień pracy. Jak się Graham domyślił, młody Wombold odziedziczył rozległe dobra ziemskie w okolicy Wickenbergu i szczycił się tym, że nie poszedł z duchem czasu i że osobiście administrował własnym majątkiem. Przy fortepianie wokół Eddiego Masona zebrała się gromadka dziewcząt. Dobiegały stamtąd dźwięki muzyki synkopowej i piosenki śpiewane w miejscowym dialekcie. Terrence McFane wdał się z Aaronem Hancockiem w gorącą dysputę na temat futurystycznej muzyki. Grahama od dyskusji z Womboldem na temat kwestii japońskiej uwolnił Dar Hyal, który proklamował hasło: „Azja dla Azjatów, Kalifornia dla Kalifornijczyków". Paula uniosła spódnicę i uciekała po całym salonie przed Dickiem. Dick złapał ją wreszcie w chwili, gdy usiłowała wyminąć grupę zebraną wokół Wombolda. — Ach, niegodziwa niewiasto! — strofował ją Dick udając zagniewanego. Po czym wraz z Paulą zaczął namawiać Dar Hyala, żeby zatańczył. Hindus uległ wreszcie i zapominając o Azji i Azjatach wykonał serię łamańców. Była to niesamowita parodia tanga, które Dar Hyal nazwał szczytem bezwstydu nowoczesnych tańców. — A teraz, Czerwony Obłoku, zaśpiewaj parni Grahamowi pieśń o żołędziu — rozkazała Dickowi Paula. Forrest jedną ręką objął żonę, a drugą podniósł, jakby chciał ją uderzyć. Ponuro potrząsnął głową. — Pieśń o żołędziu! — zawołała od fortepianu Ernestyna. Poparły ją okrzyki Eddiego Masona i dziewcząt. — Och, Dick, zaśpiewaj — prosiła Paula. — Pan Graham jest jedyną osobą, która nie zna twej pieśni. Dick jeszcze raz potrząsnął głową. — To zaśpiewaj mu pieśń o złotej rybce. — Nie, zaśpiewam mu pieśń Górala — uparł się Dick. Niedobry błysk pojawił się w jego oczach. Zaczął przebierać nogami, nie najgorzej naśladując taniec Górala, Pokazał, jak Góral potrząsa grzywą i zawołał:' — „Słuchajcie mnie! Jestem Eros! Stąpam po wzgórzach!" — Pieśń o żołędziu — spokojnie.. przerwała mu Paula, ale w jej głosie zadźwięczała stal. Dick posłusznie przerwał pieśń o Góralu, lecz jak uparty źrebak potrząsnął głową. — Mam nową pieśń — oświadczył uroczystym tonem. — O mnie i o tobie, Paulo. Zawdzięczam tę pieśń Nishinamom. — Nishinamowie to wygasłe plemię, pierwotni mieszkańcy Kalifornii — szeptem wyjaśniła Paula Grahamowi. Dick zrobił kilka kroków na sztywnych nogach, tak jak tańczą Indianie, poklepał się po udach i nie wypuszczając żony z objęć zaczął śpiewać. — „Jam jest Ai-kut, pierwszy człowiek z plemienia Nishinamów. Ai-kut znaczy Adam. Ojcem moim był kojot, a matką księżyc. Oto moja żona, Yo-to-to-wi. Pierwsza kobieta z plemienia Nishinamów. Ojcem jej był konik polny, a matką kotka z pręgowanym ogonem. Jej rodzice byli najlepsi po moich rodzicach. Kojot jest bardzo mądry, a księżyc jest bardzo stary. Któż jednak słyszał dobre słowo o koniku polnym i kotce z pręgowanym ogonem? Ale Nishinamowie zawsze wiedzą, co robią. Matką wszystkich kobiet musiała być kotka mała, chuda, o smutnym pyszczku, chytra kotka z pręgowanym ogonem". W tym miejscu pieśń o pierwszym mężczyźnie i pierwszej kobiecie przerwała protesty pań i oklaski panów. — „Oto jest Yo-to-to-wi, co znaczy Ewa — śpiewał dalej Dick brutalnie przyciskając do siebie Paulę, niczym drapieżny barbarzyńca. — Nie bardzo jest na co patrzeć. Ale nie miejcie jej tego za złe. To wina konika polnego i kotki z pręgowanym ogonem, Jam jest Ai-kut, pierwszy mężczyzna. Nie mówcie, że się nie znam na kobietach. Byłem pierwszym mężczyzną i ujrzałem pierwszą kobietę. Wziąłem ją, bo nic innego nie miałem do wyboru. Tak samo było z Adamem, który wybrał Ewę. Yo-toto-wi była dla mnie jedyną kobietą w świecie, więc wybrałem Yo-to-to-wi"; Evan Graham słuchając tych słów nie spuszczał oka z władczego ramienia Dicka obejmującego piękną panią domu. Dotknęło go to boleśnie i mimo woli pomyślał, że Dick jest szczęśliwy, nazbyt szczęśliwy. Ale odpędził tę myli od siebie. — „Jam jest Ai-kut — śpiewał Dick. — Oto moja kobieta, rosa, miodowa rosa. Okłamałem was. Jej ojciec nie był konikiem polnym, a matka nie była kotką. Jej matka to zorza nad Sierra, a ojciec letni, wschodni wiatr górski. Weszli z sobą w tajemne związki i wypili całą słodycz ziemi i powietrza, aż we mgle ich miłości liście dębu i manzanity okryły się miodową rosą. Yo-to-to-wi jest moją rosą miodową. Słuchajcie! Jam jest Ai-kut. Yo-to-to-wi jest moją przepióreczką, moją łanią, niewiastą upojoną wiosennym deszczem i zapachem żyznej ziemi. Zrodziły ją poświata gwiazd i blady świt, zanim wzeszło słońce... Jeśli... — Dick zakończył swą improwizację naturalnym głosem — jeśli wam się zdaje, że stary poczciwiec, niebieskooki Salomon, lepiej ode mnie zaśpiewał swoją pieśń, podpisujcie subskrypcję na pierwsze wydanie mojej «Pieśni nad pieśniami»". Rozdział jedenasty Pani Mason pierwsza poprosiła Paulę, by zagrała. Równocześnie Terrence McFane i Aaron Hancock odpędzili wesołą gromadkę od fortepianu i wysłali zawstydzonego ambasadora, Teodora Malkena, żeby przyprowadził Paulę. Graham usłyszał, jak Terrence powiedział do Pauli: — Proszę zawstydzić tego poganina i zagrać „Refleksy na wodzie". — A potem „Dziewczę o lnianych włosach" — prosił Hancock, nazwany przez Terxence'a poganinem. — Utwór ten znakomicie poprze moją teorię. Ten barbarzyński Celt głosi teorię muzyki godną jaskiniowca i w swej głupocie ma czelność uważać się za człowieka ultranowoczesnego. — Ach, Debussy! — zaśmiała się Paula. — Jeszcze spieracie się o niego? Zagram wam Debussy'ego, ale jeszcze nie wiem, od czego zacznę. Dar Hyal przyłączył się do trzech mędrców, aby wspólnym wysiłkiem posadzić Paulę za wielkim koncertowym fortepianem, który ginął w ogromnej sali Posadziwszy Paulę mędrcy wycofali się na swoje ulubione miejsca. Młody poeta wyciągnął się na niedźwiedziej skórze w odległości czterdziestu stóp od fortepianu i zatopił palce w czuprynie. Terrence i Aaron oparli się wygodnie o poduszki na ławce we wnęce okiennej. Siedzieli blisko siebie, aby trącać się łokciami w czasie koncertu i w ten sposób kontynuować teoretyczny spór. Dziewczęta tworzyły malownicze grupy na szerokich sofach i w głębokich fotelach z drzewa koa. Graham zrobił krok w stronę fortepianu, lecz w porę się spostrzegł, że uprzedził go Dar Hyal i pozbawił zaszczytu przewracania nut. Ogarnął salę ciekawym spojrzeniem. Wielki fortepian stał pod niskim sklepieniem w głębi sali na podwyższeniu jak na koncertowej estradzie. Zamilkły żarty i śmiechy. Widocznie Maleńka Pani umiała zyskać sobie opinię poważnej pianistki. Nie bez pewnej złośliwości pomyślał, że spotka go rozczarowanie. Ernestyna nachyliła się ku niemu i szepnęła: — Paulę stać na wszystko, jeśli tylko zechce. Nie ćwiczy zbyt wiele. Była uczennicą Leszetyckiego i pani Carreno, do dziś nie zapomniała ich szkoły. W jej grze nie pozna pan kobiecej ręki. Proszę posłuchać! Graham słuchał bez przekonania, kiedy spod pewnych palców Pauli uleciały pierwsze akordy i pasaże. Nie miał jej nic do zarzucenia. To, co słyszał, przypominało mu jednak pianistów o świetnej technice, lecz przeciętnej wrażliwości muzycznej. Jednego tylko nie spodziewał się po niej: że zagra preludium Rachmaninowa, które jego zdaniem dobrze zagrać mógł tylko mężczyzna. Ale Paula już w pierwszych taktach zapanowała nad fortepianem. Z pewnością i siłą mężczyzny zdawała się obiema rękami unosić klawiaturę i dźwięki. A potem lekko przeszła w czyste i łagodne andante. Grała spokojnie, z siłą uderzenia, której nikt by się nie spodziewał po tej małej, niemal dziewczęcej kobiecie. Patrzył na nią na pół przymkniętymi oczami i widział ją za olbrzymim fortepianem, który opanowała tak, jak opanowała kompozytora i samą siebie. Jej uderzenie było pewne i niezawodne. Myślał o tym, kiedy zamilkły ostatnie akordy preludium i zdawało się, że w powietrzu brzmią jeszcze potężne tony. Podczas gdy Aaron i Terrence podnieconym szeptem dyskutowali we wnęce okna, a Dar Hyal szukał nut, o które prosiła Paula, Dick na znak żony zgasił jedno po drugim światła w kryszach pod powałą. Paula znalazła się jakby w oazie łagodnego blasku, w którym zajaśniały złote iskry na jej sukni i we włosach. W półmroku wysoka sala wydała się Grahamowi jeszcze wyższa. Miała osiemdziesiąt stóp długości i wznosiła się na wysokość dwóch i pół piętra ku belkowanej powale, wokół której biegła galeria. Z poręczy tej galerii zwisały skóry dzikich zwierząt, ręcznie tkane koce z Oaxaca i Ekwadoru, a także tapa, plecione przez kobiety z wysp na Morzach Południowych i barwione roślinnymi farbami. Grahamowi wydało się, że jest w biesiadnej sali średniowiecznego zamku. Żałował tylko, że nie widzi długiego stołu z cynową i srebrną zastawą, pod którym olbrzymie psy myśliwskie żrą się o rzucane im kości. Kiedy Paula zagrała już Debussy'ego wkładając w ten sposób nową broń. w ręce Terrence'a i Aarona, Grahamo-,wi udało się odbyć z nią krótką, lecz ożywioną rozmowę na temat muzyki. Okazało się, że Paula dobrze zna filozofię tej dziedziny. Graham więc pokusił się o przedstawienie jej swojej ulubionej teorii. — Tak więc — zakończył — trzeba było prawie trzech tysięcy lat, aby to, co jest istotą muzyki, znalazło dostęp do umysłów ludzi Zachodu. Debussy jest chyba bliższy niż którykolwiek z jego poprzedników owej sugestywnej, zapładniającej umysły jasności, jaka charakteryzowała epokę Pitagorasa... W tym miejscu Paula przerwała mu i dała znak Terrence'owi i Aaronowi, żeby podeszli. — No i cóż z tego — wywodził Terrence, spierając się z Aaronem. — Spróbuj, proszę cię, znaleźć u Bergsona choćby jedną myśl na temat muzyki ciekawszą niż to, co bardzo zresztą niejasno powiedział w „Filozofii śmiechu", — Och, posłuchajcie! — zawołała Paula z błyskiem w oczach. — Mamy nowego proroka. Pana Grahama. Mógłby skrzyżować szpady z jednym i drugim naraz. Zgadza się z nami, że muzyka jest ucieczką od krwi, żelaza i brutalnego życia. Twierdzi, iż słabe, wrażliwe i wzniosłe dusze uciekają od brutalnego życia w górną krainę narkotycznych snów, rytmu i wibracji... — Atawizm! — sarknął Aaron. — Jaskiniowcy, małpoludy i inni dzicy przodkowie Terrence'a tak postępowali... — Zaraz, zaraz — przerwała mu Paula. — To są wnioski pana Grahama, oparte na jego własnych dociekaniach, a poza tym pan Graham nie zgadza się z tobą, Aaronie co do samej zasady. Powołał się na Patera, według którego wszystkie sztuki piękne zmierzają do muzyki... — To jest stara jak świat chemia mikroorganizmu — przerwał jej Aaron. — Wszystkie pieśni ludowe mają źródło w reakcji komórki na banalny rytm fali słonecznego światła. Na tym zamyka się błędne koło rozumowania Terrence'a obnażając intelektualną pustkę. Posłuchajcie uważnie... — Niechże pan zaczeka — powiedziała Paula. — Pan Graham twierdzi, że angielski purytanizm na setki lat zahamował rozwój prawdziwej muzyki. — To prawda — przyznał Terrence. - I że Anglia odnalazła muzyczne rozkosze dopiero w rytmach Miltona i Shelleya... — Który był metafizykiem — wtrącił Aaron. — Lirycznym metafizykiem — poprawił natychmiast Terrence. Z tym musisz się zgodzić, Aaronie. — A Swinburne? — zapytał Aaron, najwidoczniej nawiązując do poprzedniej dyskusji na ten temat. — Pan Graham twierdzi, że Offenbach był poprzednikiem Artura Sullivana — prowokowała Paula. — Offenbach zaś wywodzi się z Aubera. O Wagnera zapytajcie go sami... Po tych słowach Paula szybko się oddaliła pozostawiając Grahama jego własnemu losowi. Patrzył za nią podziwiając harmonijny ruch jej kolan. Podeszła do pani Mason i zajęła się organizowaniem czwórek do bridża. Graham jak przez mgłę słyszał słowa Terrence'a: — Wiadomo, że muzyka była natchnieniem wszystkich > sztuk starożytnej Grecji... Dopiero gdy dwaj mędrcy pogrążyli się w zaciekłym sporze na temat intelektualnych wartości muzyki Berlioza i Beethovena, Grahamowi udało się umknąć. Postanowił odszukać panią domu. Okazało się jednak, że Paula i dwie panny obsiadły głęboki fotel i chichocząc szepczą coś sobie na ucho. Reszta towarzystwa zajęta była bridżem. Tylko Dick, Wombold, Dar Hyal i korespondent „Gazety Hodowcy" nie grali w karty. Graham przyłączył się do nich. — Żałuję, że nie może pan pojechać ze mną — mówił Dick do korespondenta. — Mógłby pan zostać jeszcze jeden dzień. Jutro wezmę pana z sobą. — Ja też żałuję — odparł korespondent — ale muszę jechać do Santa Rosa. Burbank przyrzekł poświęcić mi cały ranek, a wie pan, co to znaczy. Sądzę jednak, że moja gazeta będzie zadowolona z reportażu o pańskim eksperymencie. Czy mógłby pan naszkicować mi swój plan? Jestem pewny, że to zainteresuje również pana Grahama. — Czy chodzi o nowe inwestycje wodne? — spytał Graham. — Nie, chodzi o idiotyczną próbę przerobienia beznadziejnie biednych farmerów na dobrych gospodarzy — odparł pan Wombold. — Śmiem twierdzić, że w naszych czasach farmer, który nic dorobił się własnej ziemi, na pewno jest kiepskim gospodarzem. — Wprost przeciwnie — zaprotestował Dar Hyal gestykulując rękami o azjatyckich smukłych palcach. — Wprost przeciwnie. Czasy się zmieniły. Wydajność dzisiaj nie zależy już od posiadania kapitału. Pan Forrest podejmuje wspaniały, heroiczny eksperyment. To się na pewno uda. — O co chodzi, Dick? — spytał Graham. — Powiedz nam. — Och, nic wielkiego, po prostu mam pewien pomysł — odparł Forrest. — Najprawdopodobniej nic z tego nie będzie, chociaż nie tracę nadziei... — Pomysł! — zawołał Wombold. — Pięć tysięcy akrów żyznej ziemi w dolinie chce pan wydać na żer bandzie darmozjadów. Proszę bardzo, niech gospodarują, a pan będzie im za to płacił i jeszcze żywił na dodatek! — Będą się żywić tylko tym, co zbiorą z własnych gruntów — poprawił go Dick. — Muszę jasno wyłożyć panom, o co mi chodzi. Przeznaczyłem na ten cel pięć tysięcy akrów wpół drogi między ranczo a doliną rzeki Sacramento. — Proszę pomyśleć o lucernie, która tam rosła, tak bardzo panu potrzebnej — znów przerwał mu Wombold. — W zeszłym roku moi ludzie osuszyli dwa razy tyle gruntu — odparł Dick. — Stanowczo twierdzę, że zachodnie stany wraz z całym światem muszą przejść na intensywną gospodarkę rolną. Chciałbym przyczynić się do wytyczenia drogi w tym kierunku. Podzieliłem pięć tysięcy akrów na działki dwudziestoakrowe. Liczę na to, że taka działka nie tylko zapewni przyzwoite utrzymanie farmerskiej rodzinie, ale przyniesie jeszcze co najmniej sześć procent zysku. — Oznacza to, że ziemię z podziału otrzyma dwieście pięćdziesiąt rodzin — obliczył korespondent. — Licząc po pięć osób na rodzinę, tysiąc dwieście pięćdziesiąt osób znajdzie utrzymanie na roli. — Niezupełnie — poprawił Dick. — Nadaliśmy już ostatnią działkę i w sumie osiedliło się niewiele więcej niż tysiąc sto osób — uśmiechnął się. Ale widoki na przyszłość są zachęcające. Wystarczy parę lat urodzaju, a będziemy mieli przeciętnie po sześć osób na rodzinę. — Co to znaczy „my"? — spytał Graham. — To znaczy, że mam komitet znawców gospodarki rolnej. Są to moi ludzie, z wyjątkiem profesora Lieba, którego wypożyczył mi Rząd Federalny. Rzecz w tym, że moi osadnicy będą musieli gospodarować na własne ryzyko, stosując naukowe metody wyłożone w naszych instrukcjach. Ziemia na wszystkich działkach jest jednakowa. Jedna działka równa się drugiej jak dwie krople wody. Będziemy mieli jasny obraz gospodarki na każdej działce. Nie będziemy tolerowali tych farmerów, którzy wskutek głupoty czy lenistwa osiągną wyniki niższe niż przeciętny rezultat gospodarki dwustu pięćdziesięciu farm. Niedołęga będzie musiał odejść. Wyrokiem będą plony zebrane przez resztę jego kolegów. Gra jest uczciwa. Farmer nic nie ryzykuje. Jeśli do tego, co zbierze i spożyje wraz z rodziną, dodamy płacę wynoszącą tysiąc dolarów rocznie, każdy farmer, mądry czy głupi, w dobrym i złym roku, będzie miał zapewnione sto dolarów miesięcznego dochodu. Ale głupców i niedołęgów wypierać będą mądrzy i wydajni gospodarze. To wszystko. Mój system udowodni wyższość gospodarki intensywnej. Mój system gwarantuje nie tylko stałą płacę. Zapewnia ponadto sześć procent zysku dla mnie. Jeśli zyski będą większe, całą nadwyżkę otrzymują farmerzy. — Znaczy to, że każdy dobry farmer będzie pracował dzień i noc — powiedział korespondent. — Jasne. Wcale niełatwo jest zarobić gdzie indziej sto dolarów miesięcznie. Przeciętny rolnik w Stanach Zjednoczonych nie osiąga nawet pięćdziesięciu dolarów miesięcznie z własnej ziemi, zwłaszcza jeśli odliczymy to, co mu się należy za jego osobisty wkład pracy. Nic więc dziwnego, że każdy zdolny farmer będzie się trzymał rękami i nogami swej działki i pilnował, aby wszyscy członkowie jego rodziny pracowali jak najwydajniej. — Mam tylko jedno zastrzeżenie — oświadczył Terrence McFane, który właśnie podszedł do dyskutujących. — Słabo mi się robi na myśl, że każdy z nich będzie się zaharowywał na swoim kawałku ziemi od świtu do nocy. Po co? Czy kawałek mięsa i chleba, przypuśćmy z marmoladą, może być celem życia? Człowiek ten po życiu pełnym znoju umrze tak samo, jak zdycha koń roboczy. I cóż miał z życia? Chleb, mięso i marmoladę? Czy o to właśnie chodzi? Żeby mieć pełny brzuch i dach nad głową, zanim nasze ciało zgnije w ciemnym grobie? — Ale ty także umrzesz — powiedział Dick. — Tak, ale ja wiodę wspaniałe życie próżniaka — bez namysłu odpowiedział Terrence. — Wypełniają je chwile pod gwiezdnym niebem, wśród kwiatów, w cieniu zielonych drzew, gdy lekki wietrzyk kołysze trawę. A moje książki, filozofowie, ich myśli! Piękno, muzyka, wszystkie radości, jakie przynosi nam sztuka. Ba! Odejdę w mrok wiedząc, że żyłem dobrze i wziąłem od życia, co mi się należało. Cóż twoje dwunogie robocze bydło na dwudziestu akrach! Harówka od świtu do nocy, przepocone koszule zasychające twardą skorupą na plecach, mięso i chleb w brzuchach, dach chroniący przed deszczem, a potem przyjdą ich dzieci, żeby tak samo się zapracowywać, wypełniać brzuchy, drapać po plecach pod skorupami koszul, i nasyciwszy się mięsem i chlebem z marmoladą, odejść w mrok. — Ktoś przecie musi pracować, żeby pan mógł wieść życie próżniacze — z oburzeniem wtrącił pan Wombold. — To prawda, smutna prawda — z ponurą miną przyznał Terrence. Ale zaraz twarz mu się rozjaśniła. — Dziękuję Bogu za to, że bydło robocze orze pola, że ludzkie bydło, ślepe jak krety, dobywa spod ziemi węgiel i złoto, że ciemni chłopi chronią moje delikatne ręce od pracy i że bogacą się na nich tacy porządni goście jak Dick, który uśmiecha się do mnie i dzieli się ze mną łupem, kupuje mi najnowsze książki i zaprasza do stołu zastawionego płodami pracy dwunogich zwierząt. Pozwala usiąść przy kominku zbudowanym przez jego najemników i dał mi legowisko w leśnym szałasie, w cieniu drzew madrono, w miejscu, gdzie praca nigdy nie ukazuje swej odrażającej gęby. Evan Graham nieprędko poszedł spać tego wieczoru. Wielki Dom i Maleńka Pani długo nie dawały mu spokoju. Siedział na skraju łóżka, na wpół rozebrany, i palił fajkę. Obraz Pauli spędzał mu sen z powiek. Widział ją taką samą, jaka była w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Kiedy rozmawiała z nim o muzyce, kiedy zachwyciła go swą grą, gdy pobudzała mędrców do dyskusji, gdy odeszła, żeby ustawić stoliki do bridża, a potem usiadła w głębokim fotelu z dwiema dziewczynami, tak samo dziewczęca jak one. Przypomniał sobie, jak poskromiła niesfornego męża kiedy koniecznie chciał zaśpiewać pieśń o Góralu, jak w jej głosie zabrzmiała wtedy stal, z jaką odwagą dosiadała konia tonącego w basenie, jak w parę godzin później weszła do jadalni na powitanie gości i zrobiła na nim wrażenie wielkiej damy. W pamięci Grahama Wielki Dom wraz z wszystkimi jego niezwykłościami walczył o lepsze ze wspomnieniem Pauli. Widział smukłe ręce Dar Hyala gestykulującego w czasie dyskusji, czarne bokobrody Aarona Hancocka wykładającego teorię Bergsona, i wytarte rękawy marynarki Terrence'a McFane'a dziękującego Bogu za to, że dwunogie bydło robocze pozwala mu próżnować, siedzieć za stołem Dicka Forresta i mieszkać w cieniu drzew madrono. Wytrząsnął fajkę, jeszcze raz rozejrzał się po pokoju urządzonym z największym komfortem, zgasił światło i okrył się chłodnym prześcieradłem. Znów usłyszał śmiech Pauli, przypomniało mu się srebro i hartowna stal. Znowu ujrzał w ciemności jej kolana w obcisłej sukni. Jasna wizja Pauli piekła mu oczy, nie mógł się od niej uwolnić. Obraz Pauli był tak wyrazisty i kolorowy, jakby stała przed nim żywa. Znów ujrzał, jak koń i amazonka znikają w basenie i wynurzają się na powierzchnię, pieni się woda, uderzają końskie kopyta, a kobieta śmieje się i miesza swe włosy z końską grzywą. Zabrzmiały mu w uszach pierwsze akordy preludium i ujrzał, jak spod rąk amazonki unosi się w górę wspaniała, potężna muzyka Rachmaninowa. Zanim wreszcie usnął, pomyślał o cudownym procesie ewolucji, dzięki której z pierwotnego iłu rozwinęło się wspaniałe ciało i płomienna dusza kobiety. Rozdział dwunasty Następnego dnia rano Graham w dalszym ciągu poznawał zwyczaje panujące w Wielkim Domu. Oh Lej wtajemniczył go poprzedniego dnia w niektóre szczegóły. Graham powiedział mu, że prosi o filiżankę kawy do łóżka, ale śniadanie wolałby zjeść przy stole. Oh Lej uprzedził Grahama, że goście przychodzą na śniadanie, jak kto chce, między siódmą a dziewiątą rano. Gdyby chciał dostać konia, auto, popływać w basenie lub miał jakiekolwiek inne życzenie, wystarczy, jeśli o tym powie. Graham wszedł do jadalni o wpół do ósmej. Zastał tam korespondenta „Gazety Hodowcy" i kupca z Idaho, którzy właśnie kończyli śniadanie i wybierali się autem do Eldorado, aby zdążyć na ranny pociąg do San Francisco. Siedział w jadalni sam. Niezwykle uprzejmy chiński służący zapytał go, co chciałby zjeść. Na jego życzenie podano mu grejpfruta na lodzie z kseresem. Chińczyk z dumą poinformował go, że grejpfrut jest produktem ranczo. Po czym zaproponował mu rozmaite dania, między innymi indiański pudding i płatki owsiane. Graham jednak poprosił tylko o jajka na boczku. Po chwili zajrzał do jadalni Bert Wainwright, niby to przypadkowo, ale Graham domyślił się, o co chodzi, gdy w pięć minut później przyszła Ernestyna Desten w czepku porannym i rozkosznym szlafroczku, ogromnie zdziwiona, że zastała przy śniadaniu dwa ranne ptaszki. Wstawali od stołu, gdy zjawiła się Lute Desten i Rita Wainwright. Przy bilardzie Graham dowiedział się od Berta, że Dick Forrest nigdy nie przychodzi na śniadanie, bo pracuje w łóżku od wczesnego rana. Wypija kawę o godzinie szóstej i niezmiernie rzadko pokazuję się gościom przed obiadem, to znaczy przed wpół do pierwszej. Bert wyjaśnił również Grahamowi, że Paula bardzo źle sypia i późno wstaje, a mieszka w skrzydle domu, do którego prowadzą drzwi bez klamki z niedostępnego patio, które Bert widział tylko raz w życiu. Paula pokazuje się gościom dopiero o wpół do pierwszej, a często jeszcze później. — Widzi pan, Paula ma żelazne zdrowie — mówił Bert — ale od urodzenia cierpi na bezsenność. Jeszcze jako małe dziecko nie mogła spać. Bezsenność jednak jej nie szkodzi, bo jest to kobieta bardzo silnej woli, panująca nad swymi nerwami. Naprężone wskutek bezsenności nerwy umie trzymać na wodzy i choć nie może zasnąć potrafi zmusić się do odpoczynku. Sama mówi, że to są jej „białe noce". Zasypia o świcie, a czasem dopiero o godzinie dziesiątej rano. Na obiad przychodzi świeża i wypoczęta. — To jest chyba jakaś wada organiczna — powiedział Graham. — Tak — zgodził się Bert. — Na tysiąc kobiet tylko jednej taka bezsenność nie zaszkodzi. Tą jedną jest właśnie Paula. Świetnie się trzyma. Nie mogąc spać w nocy, wysypia się za dnia. Bert opowiedział Grahamowi jeszcze wiele innych ciekawych rzeczy o Maleńkiej Pani. Graham zauważył, że młody człowiek, mimo długiej znajomości z Paulą, odnosi się do niej z należytym respektem. — Nie znam wypadku — wyznał Bert — żeby ktoś zdołał przeciwstawić się Pauli. Mężczyzna czy kobieta, pan czy sługa, bez względu na wiek i płeć, każdy słucha, gdy Paula raczy wyrazić swoje życzenie. Nie wiem, jak ona to robi. Może decyduje o tym błysk w jej oczach, jakiś szczególny wyraz ust, może co innego. W każdym razie Paula jakoś daje ludziom odczuć swoją przewagę i sytuacja jest jasna dla wszystkich. — Umie postawić na swoim — przyznał Graham. — Otóż to! — ucieszył się Bert. — Umie postawić na swoim. Narzuca swoją wolę. Ciarki cię oblatują, sam nie wiesz dlaczego. Może nauczyła się panować nad sobą, kiedy długie bezsenne noce spędzała bez skargi zachowując dobre samopoczucie. Ostatniej nocy też pewne nie zmrużyła oka. Sam pan wie — emocja, tłum gości, przygoda w basenie i tak dalej. Dick jednak twierdzi, że w pewnych sytuacjach, w chwili niebezpieczeństwa, w czasie burzy na morzu, kiedy żadna kobieta nie zmrużyłaby oka, Paula niczym się nie przejmuje. Może spać jak małe dziecko w czasie bombardowania miasta i na tonącym statku. Co tu gadać, to jest niezwykła kobieta. Niech pan zagra z nią w bilard. Szybko się z panem uwinie. Później Graham i Bert spotkali się z dziewczętami w salonie. Przez całą godzinę śpiewali, tańczyli i rozmawiali, ale Graham wciąż czuł się samotny i czekał chwili, w której przez otwarte drzwi wejdzie pani domu, wcielona w jakąś nową, nie znaną mu jeszcze postać. Wreszcie Graham dosiadł Altadeny i w towarzystwie Berta, na klaczy czystej krwi, która nazywała się Mollie, przez dwie godziny zwiedzali mleczne gospodarstwo majątku. Wrócił w samą porę, by zagrać partię tenisa, na którą umówił się z Ernestyną. Z kortu pośpieszył skwapliwie na obiad — nie tylko dlatego, że przejażdżka i tenis zaostrzyły apetyt. Znów jednak doznał rozczarowania. Pani domu nie przyszła. — Biała noc — objaśnił swego gościa Dick i udzielił mu kilku dodatkowych informacji na temat bezsenności żony. — Wyobraź sobie, że dopiero po latach naszego małżeńskiego pożycia ujrzałem Paulę śpiącą. Wiedziałem, że sypia, ale na własne oczy nigdy tego. nie Widziałem. Zdarzało się, że przez trzy doby nie zmrużyła oka zachowując przez cały czas pogodę ducha i wesołe usposobienie. Zasypiała dopiero wtedy, gdy zmogło ją znużenie. Zdarzyło się to, kiedy nasz jacht „Dal" osiadł na mieliźnie u brzegu Karolin i nieprzebrany tłum tubylców starał się zepchnąć go na wodę. Sytuacja nie była niebezpieczna, ale hałas piekielny i ogromne podniecenie. Paula bardzo się tym wszystkim przejmowała. I dopiero gdyśmy wybrnęli z kłopotu, Paula, po raz pierwszy, odkąd ją znałem, zasnęła na moich oczach. Tego samego ranka przyjechał nowy gość, Donald Ware. Graham poznał go na obiedzie. Ware dobrze znał wszystkich, widocznie często bywał w Wielkim Domu. Graham dowiedział się, że Ware mimo młodego wieku jest skrzypkiem, znanym na wybrzeżu Oceanu Spokojnego. — Zakochał się po uszy w Pauli — powiedziała Grahamowi Ernestyna, gdy razem wychodzili z jadalni. Podniósł brwi ze zdziwieniem. — Och, Paula nic sobie z tego nie robi — roześmiała się Ernestyna. — Miłość nie ominęła żadnego z naszych gości. Paula do tego przywykła. W uroczy sposób nie zauważa objawów ich uczuć, a równocześnie doskonale się tym bawi. Nie mniejszą zabawę ma Dick. Nie minie tydzień, a spotka pana ten sam los. Gdyby było inaczej, bardzo byśmy się wszyscy zdziwili. Jeśli nie zakocha się pan w Pauli, Dick poczuję się dotknięty. To, że wszyscy w niej się durzą, przywykł uważać za rzecz zupełnie naturalną. Jeśli czuły i dumny mąż przywyknie do hołdów, jakie wszyscy składają jego żonie, ten, który jej nie doceni, sprawi mężowi największą osobistą przykrość. — Ha, trudno — westchnął Graham.— Jeśli wszyscy na to czekają, będę musiał zakochać się w Pauli. Swoją drogą, bardzo nie lubię ślepo naśladować innych. Skoro jednak taki panuje tutaj zwyczaj, nie widzę" innej rady. Nie będę miał łatwego zadania, bo spotkałem tu mnóstwo ładnych dziewcząt. Filuterny błysk szarych oczu Grahama sprawił na Ernestynie tak wielkie wrażenie, że obdarzyła go przeciągłym spojrzeniem. Spostrzegła się jednak, co robi, spuściła wzrok i spiekła raka. — Mały Leo, młodociany poeta, którego pan poznał wczoraj wieczór — zaczęła mleć językiem, najwyraźniej starając się pokryć zmieszanie — także do szaleństwa kocha się w Pauli. Słyszałam, jak Aaron Hancock złośliwie mu wypominał pewien cykl sonetów. Nietrudno się domyślić, skąd Leo czerpał natchnienie. Terrence, wie pan, ten Irlandczyk, też się w niej podkochuje. Sam pan widzi, że na to nie ma rady. Czy można mieć im za złe, że kochają Paulę? — Pani Paula niewątpliwie zasługuje na to wszystko — Graham zniżył głos. Niezbyt był rad, że jakiś tam Irlandczyk, tępa głowa, bzik na punkcie alfabetu, epikurejski anarchista, który szczyci się tym, że jest próżniakiem i rezydentem, podkochuje się w Maleńkiej Pani. — Na pewno godna jest powszechnego uwielbienia — powtórzył. — Nie zdążyłem jeszcze bliżej jej poznać, ale wydaje mi się, że to jest wybitna indywidualność i czarująca istota. — Paula jest moją przyrodnią siostrą — oświadczyła Ernestyna. — Chociaż nikt by nie powiedział, że mamy jedną kroplę wspólnej krwi. Paula jest zupełnie inna, zupełnie niepodobna do żadnego z Destenów ani do żadnej innej kobiety. Zresztą ma już trzydzieści osiem lat... — Kici, kici — szepnął Graham. Piękna blondynka spojrzała na niego wielkimi oczami, nie rozumiejąc, co też mu przyszło do głowy. — Fałszywa kotka — powiedział tonem żartobliwej wymówki. — Och! — zawołała. — Nie miałam nic złego na myśli. Przekona się pan, że jesteśmy tutaj bardzo szczerzy. Wszyscy znają jej wiek. Paula nie robi z tego tajemnicy. Ja mam osiemnaście lat. Widzi pan. Jest pan niegodziwy. Za karę proszę mi powiedzieć, ile pan ma lat. — Tyle, co Dick — odparł bez namysłu. — A Dick ma czterdzieści — tryumfowała Ernestyna. — Przyjdzie pan kąpać się? Woda będzie dziś strasznie zimna. Graham potrząsnął głową. — Wybieram się z Dickiem na konną przejażdżkę. Ernestyna zrobiła smutną minę. Osiemnastoletnia dziewczyna nie umiała jeszcze ukryć swoich uczuć. — Och, naturalnie. Pokaże panu swoje wiecznie zielone pastwiska, tarasy na zboczach wzgórz i zbiorniki wody. — Dick wspomniał, że o piątej pójdziemy się kąpać. Twarz Ernestyny natychmiast się rozjaśniła. — To spotkamy się przy basenie. Widocznie wszyscy tam się umówili, bo i Paula wybiera się na piątą. Graham chciał się przebrać do konnej jazdy. Gdy rozstawali się pod długą arkadą, Ernestyna nagle przystanęła i zawołała: — Och, panie Graham! Odwrócił się posłusznie. — Właściwie wcale nie ma pan obowiązku zakochać się w Pauli. Tak tylko mówiłam. — Będę bardzo, bardzo ostrożny — zapewnił ją uroczystym tonem, choć w kącikach jego oczu czaił się uśmiech. A jednak gdy wszedł do swego pokoju, musiał przyznać w duchu, że już go dosięgły i otoczyły macki uroku tej kobiety. Dobrze też wiedział, że wolałby umówić się na konną przejażdżkę z Paulą niż z Dickiem, przyjacielem z dawnych lat. Kiedy poszedł do długiego konowiązu pod starymi dębami, rozejrzał się bacznie wokół, szukając wzrokiem Pauli. Spotkał jednak tylko Dicka i stajennego, choć w cieniu dębu stało więcej osiodłanych koni, co zwiększało jego szansę. Pojechali we dwójkę. Dick pokazał mu jej konia. Był to żwawy gniady ogier pełnej krwi, pod małym australijskim siodłem ze stalowymi strzemionami, podwójnymi wodzami i w munsztuku. — Nie wiem, jakie Paula ma plany na dzisiaj — powiedział Dick. — Jeszcze się nie pokazała, ale wiem, że będzie się kąpać. Spotkamy ją na basenie. Przejażdżka sprawiła dużą przyjemność Grahamowi, choć raz po raz łapał się na tym, że spogląda na zegarek, aby sprawdzić, jak daleko jeszcze do piątej. Graham wraz ze swym gospodarzem przejeżdżali przez łąki, na których pasły się owce. Właśnie zaczynały się kocić. Co chwila jeden z nich zsiadał, aby postawić na nogi wspaniałą owcę rasy shropshire lub tej odmiany merynosa, która nazywa się ramboullet. Powaliwszy się na szerokie plecy ofiary dokonanej przez człowieka selekcji zadarły nogi do góry i nie mogły wstać bez ludzkiej pomocy. — Ciężko się napracowałem, zanim udało mi się stworzyć amerykańską odmianę merynosów — mówił Dick. — Wyróżnia się dobrze rozwiniętymi nogami, mocnym grzbietem, giętkimi żebrami i siłą żywotną. Tutejszym baranom brakowało właśnie odporności. Za bardzo na nie chuchano. — Dokonujesz wielkich, naprawdę wielkich rzeczy — powiedział Graham. — Pomyśleć, że wysyłasz barany do Idaho, to mówi samo za siebie. Dickowi zabłysły oczy. — Nie tylko do Idaho. To się może wydać nieprawdopodobne, ale dzisiaj wielkie stada w Michigan i Ohio wywodzą się od wyhodowanych przeze mnie okazów rasy ramboullet. Nie są to czcze przechwałki. Sięgnąłem już do Australii. Dwanaście lat temu sprzedałem gościowi z Australii trzy barany po trzysta dolarów sztuka. Kiedy pokazał te barany w Australii, sprzedał je po trzy tysiące dolarów i zamówił u mnie cały ich statek. Tamtejsza rasa na pewno się przez to nie pogorszyła. Mówią w Australii, że lucerna, artezyjskie studnie, statki z chłodniami oraz barany Forresta potroiły produkcję wełny i baraniny. W drodze powrotnej spotkali przypadkowo Mendenhalla, kierownika działu hodowli koni. Mendenhall zaprowadził ich na rozległe pastwisko, poprzecinane kanionami i obsadzone dębami. Pokazał im stado rocznych źrebaków rasy shire, które następnego ranka miało być przeniesione na górskie pastwiska na wzgórzach Miramar. Było ich około dwustu, gęsto owłosionych, o grubych kościach, dużych jak na swój wiek. Zaczynały linieć. — Nie przekarmiamy ich — objaśnił Dick — ale pan Mendenhall pilnuje, aby nie brakowało im paszy. W górach będą się pasły na łąkach i dostawały siano. Karmi się je na noc, wieczorem więc same przychodzą z pastwisk, co ogromnie ułatwia nadzór. W ciągu ostatnich pięciu lat do jednego tylko Oregonu wysyłałem co roku pięćdziesiąt dwuletnich ogierów. Wszystkie są standaryzowane. Nabywcy wiedzą, jaki towar dostaną, i nie sprawdzają go przed zakupem. — Pewnie przeprowadzasz ostrą selekcję? — spytał Graham. — Tak, wybrakowane konie możesz zobaczyć na ulicach San Francisco — odparł Dick. — A także jako zwierzęta pociągowe na ulicach Denver — dodał pan Mendenhall. — I Los Angeles. A dwa lata temu, w czasie końskiego kryzysu, wysłaliśmy dwadzieścia wagonów czteroletnich wałachów do Chicago. Przeciętna cena wynosiła tysiąc osiemset dolarów. Za najlżejsze braliśmy po tysiąc sześćset, a za dobrane pary nawet po tysiąc dziewięćset. Mój Boże, konie szły wtedy na wagę złota. Ledwie pan Mendenhall odjechał, zbliżył się do nich pan Hennessy na Palominie, klaczy o smukłych nogach, raz po raz potrząsającej grzywą. Dick przedstawił go Grahamowi jako weterynarza ranczo. — Słyszałem, że pani Forrest ogląda źrebaki — weterynarz poinformował swego pracodawcę. — Przyjechałem tutaj, żeby pokazać jej Łanię. Najpóźniej za tydzień pani Forrest będzie mogła jej dosiąść. Jakiego konia wzięła dziś? — Fircyka — odparł Dick z góry wiedząc, że pan Hennessy nie pochwali tego wyboru. Rzeczywiście weterynarz potrząsnął głową. — Nikt mnie nie przekona, że ogier jest odpowiednim koniem dla kobiety — mruknął. — Fircyk to bardzo niebezpieczny koń. Chylę czoło przed jego rasą, ale uważam go za złośliwą bestię. Pani Forrest mogłaby jeździć na nim, gdyby mu założyć kaganiec, a poza tym Fircyk kopie. Chyba należałoby nałożyć mu poduszki na kopyta. — Nie jest tak źle — Dick starał się udobruchać weterynarza. — Zakłada mu się munsztuk, którym żona umie się posłużyć. — Żeby tylko Fircyk nie zwalił się kiedyś na panią — burknął weterynarz. — W każdym razie odetchnę, kiedy pani odbierze ode mnie Łanię. To jest koń dla niewiasty. Ognista klacz, ale niezłośliwa. Bardzo zacna kobyłka, głupie figle szybko wywietrzeją jej z głowy, a temperament zostanie. Łania nigdy nie będzie koniem maneżowym. — Jedźmy do źrebiąt — zaproponował Dick. — Paula dostanie za swoje, jak wjedzie na Fircyku w stado źrebiąt. Wiesz — wyjaśnił Grahamowi — to jest jej królestwo. Wszystkie konie cugowe i pod wierzch należą do niej. Paula osiąga wspaniałe rezultaty w hodowli. Sam nie rozumiem, jak się to dzieje. To tak jakby mała dziewczynka dostała się do laboratorium, w którym bada się środki wybuchowe, i zaczęła mieszać na chybił trafił różne substancje, otrzymując w ten sposób potężniejsze związki, niż to się udaje siwobrodym chemikom. Skręcili w boczną drogę, przejechali pół mili, minęli zalesiony kanion, na którego dnie szemrał strumyk, i wjechali na łagodne zbocze, porośnięte bujną trawą. Graham ujrzał najpierw stado źrebiąt, a potem w środku stada Maleńką Panią na jasnogniadym ogierze czystej krwi. Fircyk stał dęba, bił przednimi kopytami i rżał przeraźliwie. Jeźdźcy ściągnęli konie i czekali, co będzie dalej. — Zwali ją — ponuro mruknął weterynarz. — Fircyk to niebezpieczny koń. . W tej samej jednak chwili Paula, która wcale ich nie zauważyła, krzyknęła ostro na konia i mocno wbiła ostrogi w jego jedwabiste boki. Fircyk stanął na czterech nogach i tylko niespokojnie gryzł wędzidło. — Próbujesz szczęścia? — tonem łagodnej wymówki Dick spytał żonę, gdy w trójkę podjechali do niej. — Och, daję sobie z nim radę — odparła Paula przez ściśnięte zęby. Fircyk stulił uszy, łypnął ślepiami, obnażył zęby i byłby ugryzł Dicka w nogę, gdyby Paula nie szarpnęła jego łba w bok i nie ukłuła go mocno ostrogami. Fircyk wzdrygnął się, zarżał i na chwilę się uspokoił. — To jest stara gra, gra białego człowieka — śmiał się Dick. — Paula nie boi się go, a on dobrze o tym wie. Jest sprytniejsza od niego, bardziej okrutna i umie mu to okazać. Nie spuszczali go z oka, gotowi w każdej chwili skoczyć Pauli na- pomóc. Trzy razy Fircyk próbował wyłamać się i trzy razy Paula panując czujną i delikatną ręką nad munsztukiem, wbiła mu ostrogi w żebra, aż wreszcie spocony, okryty pianą i pokonany uległ jej woli. — Tak zawsze postępował biały człowiek — zakonkludował Dick, podczas gdy Grahama zdjął dreszcz zachwytu dla maleńkiej pogromczyni dzikich bestii. — Biały człowiek okazał się bardziej dziki od wszystkich dzikusów całego świata — mówił dalej Dick. — Jest bardziej wytrzymały, bardziej nikczemny, lepiej potrafi skalpować, zadawać męki i jest większym żarłokiem. Tak, to prawda, w obliczu śmierci głodowej biały człowiek zjadł na pewno więcej ludzi, niż spożyli ludożercy. — Dzień dobry — Paula powitała gościa, weterynarza i męża. — Zdaje się, że dałam mu radę. Teraz możemy obejrzeć źrebaki. Proszę nie spuszczać oka z jego pyska — zwróciła się do Grahama. — Gryzie, gdzie popadnie. Niech pan się trzyma z daleka od niego, jeśli pan chce zachować obie nogi na stare lata. Kiedy Fircyk skończył swoje sztuki, źrebaki nagle rozpierzchły się, jakby jakiś niespokojny duch rzucił hasło do ucieczki, i przez chwilę hasały po zielonej łące, ale ciekawość przywiodła je z powrotem. Pod przewodem szczególnie zuchwałej kasztanki zatoczyły półkole i strzygąc uszami przyglądały się jeźdźcom. Graham nie zwracał uwagi na źrebaki, wpatrzony w Maleńką Panią w jej nowej roli. „Jak długo jeszcze będzie mi się ukazywała w coraz to nowych postaciach?" — pytał sam siebie spoglądając na wspaniałego, zgrzanego, poskromionego przez nią ogiera. Ogromny Góral wydawał się łagodnym barankiem przy Fircyku, który rżał, gryzł i kopał demonstrując wszystkie narowy ogiera czystej krwi. — Spójrz na nią — szepnęła Paula do Dicka, żeby nie spłoszyć zuchwałej kasztanki. — Czyż to nie cudo? Kosztowała mnie wiele trudu — zwróciła się do Evana. — Wszystkie mają jakieś wady lub skazy. Tylko ona jest doskonała. Proszę na nią spojrzeć! Lepszej chyba nie uda mi się wyhodować. Jej ojcem jest Wielki Wódz. Czym był ten ogier, może się pan dowiedzieć z rejestrów naszej stadniny. Został sprzedany za sześćdziesiąt tysięcy, kiedy już był do niczego. Wypożyczaliśmy go z obcej stadniny. Ta klacz była jedynym jego dzieckiem w tamtym roku. Niech pan jej się przyjrzy, ma jego pierś. Spośród wielu klaczy mój wybór padł na pewną upartą starą pannę. Najlepiej nadawała się dla Wielkiego Wodza. Przez całe życie wydała na świat tylko jedno źrebię. Właśnie tę klacz. Urodziła ją, gdy miała osiemnaście lat. Ale dobrze wiedziałam, co robię. Wystarczyło spojrzeć na Wielkiego Wodza i na nią. — Matka była tylko półkrwi — powiedział Dick. — Ale za to po stronie ojca było dużo morganów — szybko dodała Paula. — I ma na grzbiecie pręgę, co świadczy o przodkach mustangach. Będzie się nazywała Nimfa, choćby jej imię nie zostało wpisane do rejestru. To jest pierwszy koń wierzchowy mojego chowu, który nie ma żadnej skazy. Wreszcie spełniło się moje marzenie. — Koń ma cztery nogi. Tę głęboką myśl wypowiedział pan Hennessy. — I pięć do siedmiu chodów — wesoło dodał Graham. — Wcale nie interesują mnie konie z Kentucky, które mają wiele chodów — szybko wtrąciła Paula. — Dobre do przejażdżki po parku. Ale na kalifornijskie kiepskie drogi i górskie szlaki wolę szybki chód, lisi trucht, wydłużony kłus i krótki galop. Nie nazwałabym tego chodem, bo jest to tylko długi sus przystosowujący się do wiatru i trudnego terenu. — Śliczna — powiedział Dick przyglądając się z zachwytem śmiałej kasztance. Podeszła do nich i ostrożnie obwąchiwała pysk Fircyka, któremu nozdrza jeszcze drżały z podniecenia. — Wolałabym mieć konie półkrwi — oświadczyła Paula. — Konie wyścigowe dobre są na torze, ale do zwykłego użytku mniej się nadają. — Jej rodzice pięknie zostali dobrani — rzekł pan Hennessy wskazując na Nimfę. — Ma tułów dosyć krótki do galopu i dostatecznie długi do wyciągniętego kłusa. Przyznam się, że nie wierzyłem w to skrzyżowanie. A jednak w rezultacie otrzymała pani piękne zwierzę. — Nie miałam koni, gdy byłam mała — powiedziała Paula do Grahama. — Dziś wierzyć mi się nie chce, że nie tylko mam konie, ale mogę je hodować i krzyżować rasy według swego upodobania. Czasem przyjeżdżam tutaj i patrzę na te konie, aby się upewnić, że to nie sen. Odwróciła głowę i z wdzięcznością spojrzała na męża. Graham obserwował ich, jak przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Jasne było, że Forresta cieszy zadowolenie żony, jej młodzieńczy entuzjazm i radość życia. „Szczęśliwa bestia" — pomyślał. Nie zazdrościł jednak Dickowi ani wielkiego ranczo, ani sukcesów gospodarczych. Zazdrościł mu tej cudownej kobiety, która nie wstydziła się z taką wdzięcznością patrzyć w oczy mężowi. Zaczął powątpiewać, czy Paula Forrest rzeczywiście ma trzydzieści osiem lat, jak twierdziła Ernestyna. — Dick, spójrz na jego zad — powiedziała Paula wskazując pejczem na karego roczniaka szczypiącego trawę. — Spójrz na jego nogi i pęciny. Prawda, że niepodobny do Nimfy? — zwróciła się do Grahama. — Ale właśnie takiego szukałam. — Uśmiechnęła się trochę złośliwie. — Matka była jasnokasztanowata, koloru nowiutkiej dwudziestodolarówki. Tak bardzo chciałam mieć od niej parę koni tej samej maści do mojego wolanta. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się udało, choć wybrałam dla niej wspaniałego kasztanowatego kłusaka. Oto, co mi się dostało w nagrodę za moje trudy: ten kary źrebak. Jak podjedziemy do matek ze źrebiętami, zobaczy pan jego rodzonego brata. Jest brunatny jak mahoń. Spotkał mnie wielki zawód. Paula pokazała im parę gniadoszów pasących się razem. — Ojcem tej pary był Guy Dillon, brat Lou Dillona. Matkami były dwie kasztanki, niezupełnie tej samej maści. Czyż jednak te źrebaki nie są doskonale dobrane? I maść mają po Guy Dillonie. Paula chciała ostrożnie przejechać obok stada, aby go nie spłoszyć. Ale część źrebaków rzuciła się do ucieczki. — Patrzcie! — zawołała. — Pięć z nich nadaje się tylko do zaprzęgu. Zwróćcie uwagę, jak podnoszą przednie nogi. — Byłby to dla mnie wielki zawód, gdybyś nie wybrała z nich czwórki, która w zaprzęgu weźmie pierwszą nagrodę— pochwalił żonę Dick i otrzymał w zamian wdzięczne spojrzenie, co znów zabolało Grahama. — Dwa pochodzą od ciężkich klaczy, ten w środku i ten po lewej stronie. Ż tamtych wybierze się trzy lejcowe. Ten sam ojciec, pięć matek, a owocem tych związków jest dobrana czwórka. I to wszystko w jednym roku. Prawda, że mi się udało? — Czy mogę obejrzeć teraz — zwróciła się do pana Hennessy'ego — dwulatki, które mają być sprzedane do gry w polo? Proszę, niech pan wybiera. — Jeśli pan Mendenhall nie sprzeda tego deresza za tysiąc pięćset dolarów, jak uciął, to chyba tylko dlatego, że gra w polo wychodzi z mody — przyświadczył z zapałem weterynarz.. — Miałem na nie oko. Proszę spojrzeć na tego jasnego kasztanka. Pamięta pani, jaki był narowisty. Trzeba poczekać jeszcze rok. Ale mocny w stawach i jak on się rusza! Że ma krowią sierść? Jeszcze będzie jak srebrny dolar! Za rok będzie go można posłać na międzynarodową wystawę. Tak, od samego początku wierzyłem w niego. Możemy zlekceważyć kupców z Burlingame. Niech tylko dorośnie, poślemy go prosto na Wschód. Paula kiwała głową słuchając pana Hennessy'ego i podzielając jego zapał na widok tylu młodych istnień, które powołała do życia. — A jednak przykro jest — wyznała Grahamowi — sprzedawać takie cuda, gdy się wie, że nabywcy popędzą je zaraz do roboty. Jej uwaga była tak pochłonięta końmi, że mówiła to, co myślała, bez cienia afektacji. Dick był zmuszony pochwalić ją przed Evanem. — Mógłbym przewertować całą bibliotekę książek o hodowli koni i suszyć sobie głowę nad prawem Mendla i dalej będę w tych sprawach ciemny jak tabaka w rogu. A Paula to geniusz. Nie potrzebuje studiować praw dziedziczenia. Poznaje je w jakiś cudowny, intuicyjny sposób. Wystarczy, że spojrzy na gromadkę klaczy, dotknie kilku z nich palcami, a potem rozejrzy się za odpowiednimi ogierami i w rezultacie otrzymuje to, czego chciała. Z jednym wyjątkiem. Maść się nie zgadza, prawda, Paulo? Paula pokwitowała ten docinek uśmiechem ukazując lśniące białe zęby. Śmiał się też pan Hennessy. Dick mówił dalej: — Spójrzcie na tę klacz. Wszyscy wiedzieliśmy, że Paula się pomyliła. A jednak popatrzcie! Skrzyżowała dychawiczną starą klacz pełnej krwi, która naszym zdaniem do niczego już się nie nadawała, z ogierem pierwszej klasy. Klacz z tego związku skrzyżowała znów z ogierem czystej krwi. I w trzecim pokoleniu powtórzyła ten sam zabieg. Zakpiła z wszystkich naszych przewidywań i popatrzcie! Udało jej się wyhodować świetnego kuca do gry w polo. Jeszcze za jedno powinniśmy przed nią uchylić kapeluszy: dokonując selekcji nie ulega żadnym babskim sentymentom. O tak, zimnej krwi jej nie brakuje. Bez najmniejszych skrupułów, po męsku odrzuca słabsze okazy i wybiera to, czego jej trzeba. Tylko z maścią nie daje sobie rady. Tutaj zawodzi jej geniusz, prawda, Paulo? Jeszcze długo Łatek i Bratek chodzić będą w twoim zaprzęgu. Jak tam. się ma Łatek? — Wrócił do zdrowia — odparł pan Mendenhall — dzięki staraniom pana Hennessy'ego. — Nic poważnego — dodał weterynarz. — Dostał tylko lekkiej niestrawności. Stajenny niepotrzebnie narobił hałasu. Rozdział trzynasty W drodze z pastwiska do basenu Graham rozmawiał z Maleńką Panią, jadąc obok niej tak blisko, jak na to pozwalała złośliwość Fircyka. Na przedzie Dick z Hennessy'm omawiali z wielkim przejęciem jakieś gospodarskie sprawy. — Bezsenność prześladowała mnie przez całe życie — mówiła Paula lekko kłując ostrogą Fircyka, by pohamować jego wojownicze zapędy. — Wcześnie jednak nauczyłam się znosić ją spokojnie i nie poddawać się depresji. Od dawna spędzam bezsenne noce z pożytkiem i z przyjemnością. Był to jedyny sposób na wroga, o którym wiedziałam, że będzie mnie prześladował przez całe życie. Czy umie pan walczyć z wysoką falą? Chyba tak? — Oczywiście, trzeba się poddać fali — odparł Graham wpatrując się w zaróżowione policzki Pauli i kropelki potu, które wystąpiły na jej twarzy od bezustannego wysiłku, do jakiego zmuszał ją niesforny koń. „Trzydzieści osiem lat!"— pomyślał. Chyba Ernestyna skłamała. Paula nie wyglądała nawet na dwadzieścia osiem. Miała delikatną i świeżą cerę młodej dziewczyny. — O to właśnie chodzi — powiedziała Paula. — Trzeba się poddać fali, pozwolić, żeby nas niosła, i w odpowiedniej chwili nabierać powietrza. Dick nauczył mnie tej sztuki. Podobnie jest z bezsennością. Jeśli przyczyną bezsenności jest podniecenie wywołane świeżymi przeżyciami, powracam myślą do tych wydarzeń i na fali unoszących mnie prądów wpływam do krainy snów. Staram się wydarzenia, które nie pozwalają mi zasnąć, rozpatrywać w pamięci oglądając je z różnych punktów widzenia. Tak było z moją wczorajszą kąpielą na Góralu. Przeżyłam ją w nocy po raz wtóry tak, jak było w rzeczywistości. Potem spojrzałam na tę przygodę oczami jej świadków: dziewcząt, pana, kowboja, a przede wszystkim męża. Potem namalowałam obraz przedstawiający tę Scenę. Wiele obrazów ukazujących ją z różnych punktów widzenia. Oprawiłam te obrazy w ramy, zawiesiłam na ścianie i spoglądałam na nie oczami widza, który ujrzał je po raz pierwszy. Patrzyłam na nie oczami różnych osób. Poczynając od stetryczałych starych panien i zgrzybiałych ramoli, a kończąc na pensjonarkach i greckich chłopcach sprzed tysięcy lat. Potem wyraziłam swoje przeżycia w kompozycji muzycznej. Zagrałam ten utwór na fortepianie. Wyobraziłam sobie, jakby to wykonał zespół symfoniczny i orkiestra dęta. Zaśpiewałam w sposób dramatyczny, liryczny i komiczny. Sama nie wiedziałam, kiedy zasnęłam. Obudziłam się dopiero o dwunastej w południe. Po raz ostatni słyszałam, jak zegar bił szóstą rano. Sześć godzin nieprzerwanego snu to wielka wygrana na loterii moich bezsennych nocy. Pan Hennessy skręcił w boczną ścieżkę. Dick przytrzymał konia i przyłączył się do nich. — Czy byłbyś gotów założyć się ze mną? — zapytał. — Chciałbym najpierw wiedzieć, o co — odparł Graham. — Załóżmy się o cygara, że w ciągu dziesięciu minut nie dogonisz Pauli w basenie. Nie, w ciągu pięciu minut. Zapomniałem, że jesteś dobrym pływakiem. — Och, Dick, daj panu więcej szans — wspaniałomyślnie zaproponowała Paula. — Nie wytrzyma dziesięciu minut. — Nie znasz go jeszcze — zaoponował Dick. — I za nic masz moje cygara. Mówię ci, że jest świetnym pływakiem. Przy nim tonęli kanakowie, a wiesz, co to znaczy. — Muszę się jeszcze namyślić. Może dosięgnie mnie swym potężnym crawlem, zanim się zdążę rozpędzić. Opowiedz mi o nim i o jego zwycięstwach. — Powiem ci tylko jedną rzecz. Na Markizach opowiadają o tym do dzisiaj. Było to w czasie wielkiego huraganu w roku 1892. Zrobił czterdzieści mil w ciągu czterdziestu pięciu godzin. Tylko on i jeszcze ktoś dotarł do lądu. A poza nim byli sami kanakowie. Przetrzymał ich, wszyscy utonęli... . — Powiedziałeś, że jeszcze jeden się uratował — przerwała mu Paula. — To była kobieta — odparł Dick. — Wszyscy mężczyźni utonęli. — Biała kobieta? — nalegała Paula. Chociaż zapytała męża, Graham szybko spojrzał na nią. Odwróciła głowę w jego stronę, ich oczy spotkały się. Graham wytrzymał spojrzenie i odparł: — Ta kobieta była kanaka. — Królowa, jeśli chcesz wiedzieć — dodał Dick. — Królowa ze starego rodu panującego na wyspie Huahoa. — Czy dzięki swej królewskiej krwi okazała więcej hartu niż wyspiarze? — spytała Paula. — Czy może pan jej pomagał? — Prawdę mówiąc pod koniec wzajemnie sobie pomagaliśmy — odparł Graham. — W głowach nam się mąciło i co jakiś czas jedno z nas traciło przytomność. O zachodzie słońca dotarliśmy do brzegu, to znaczy do stromej skalnej ściany, o którą rozbijała się fala przyboju. Chwyciła mnie i wbiła mi w ciało paznokcie. Ocknąłem się. Chciałem wspinać się na brzeg, co oznaczało pewną śmierć. Jakoś zdołała mi wytłumaczyć, że wie, gdzie jesteśmy, i że zachodni prąd przybrzeżny w ciągu dwóch godzin zaniesie nas do miejsca, w którym będziemy mogli dostać się na brzeg. Daję słowo, że w ciągu tych dwóch godzin albo spałem, albo byłem nieprzytomny. Proszę mi wierzyć, że gdy odzyskiwałem na chwilę przytomność, nie słyszałem już ryku wzburzonych fal, lecz musiałem z kolei cucić swą towarzyszkę. Wbijałem paznokcie w jej ciało i szarpałem ją, póki się nie ocknęła. Minęło jeszcze trzy godziny, nim dostaliśmy się na plażę. Ledwie wyczołgaliśmy się na piasek, zmorzył nas sen. Następnego ranka obudziliśmy się, gdy przypiekło nas słońce. Dopełzliśmy do cienia dzikiego banana, znaleźliśmy świeżą wodę i znów zasnęliśmy. Gdy się obudziłem, była noc. Ugasiłem pragnienie i spałem do rana. Kobieta spała aż do chwili, gdy nas odnalazła gromadka wyspiarzy z sąsiedniej doliny polujących na dzikie kozy. — Założę się — powiedział Dick — że skoro przeżyłeś wszystkich wyspiarzy, to tyś ją ratował, a nie ona ciebie. — Na pewno była panu wdzięczna do grobowej deski — dodała Paula patrząc Grahamowi prosto w oczy. — Proszę mi tylko nie mówić, że nie była młodym, pięknym, złotobrązowym bóstwem. — Jej matka była królową Huahoa — odparł Graham. — A ojciec hellenistą, angielskim dżentelmenem. Wówczas jej rodzice już nie żyli. Po ich śmierci moja Nomare wstąpiła na tron. Była rzeczywiście młoda i niezwykle piękna. Dzięki ojcu miała skórę o jasnym złocistym odcieniu. Ale pani pewnie już zna tę historię... Przerwał i pytająco spojrzał na Dicka, który potrząsnął głową. Zza kępy drzew dobiegły ich krzyki, śmiechy i plusk wody, co świadczyło, że są blisko basenu... — Będzie mi pan musiał kiedyś opowiedzieć do końca tę historię — powiedziała Paula. — Dick ją zna. Nie wiem, dlaczego nie opowiedział pani. Wzruszyła ramionami. — Może nie miał czasu albo nie było okazji. — Mój Boże! Jest to historia powszechnie znana — uśmiechnął się Graham. — Trzeba pani wiedzieć, że byłem swego czasu morganatycznym, czy jak to się zwie, królem na kanibalskich wyspach, A w każdym razie na jednej rajskiej wyspie Polinezji, „gdzie wśród szumu tropikalnych lasów purpurowa fala o brzeg bije opalowy" — zanucił beztrosko i zeskoczył z konia. — „Biały motyl siada na gałązce winorośli, a pszczoła na kwiecie koniczyny" — Paula zaśpiewała dalszy ciąg pieśni. W tej chwili Fircyk omal nie ugryzł jej w nogę. Jednym ukłuciem ostrogi Paula go uspokoiła, po czym Dick pomógł jej zsiąść i uwiązać konia. — Co? Cygara? Przyłączam się do zakładu! Nie złapie jej pan! — zawołał Bert z wieży czterdziestu stóp wysokości. — Zaczekajcie chwilkę! Zaraz tam będę! Po tych słowach Bert skoczył „jaskółką", którą wykonał, jakby był zawodowym skoczkiem. Dziewczęta oklaskami wyraziły mu uznanie. — Świetny skok, pięknie wyważony — pochwalił Graham, gdy Bert wynurzył się z basenu. Bert bez większego powodzenia udawał, że nie zależy mu na pochwałach, i chcąc pokryć zmieszanie zainteresował się zakładem. — Nie wiem, jakim jest pan pływakiem — oświadczył — ale gotów jestem dołożyć cygar przeciw panu. — Ja też, ja też! — chórem zawołały Ernestyna, Lute i Rita. — Stawiam cukierki, rękawiczki i inne drobiazgi, które chciałby pan zaryzykować — dodała Ernestyna. — Ale ja zupełnie nie znam pływackich wyników pani Forrest — bronił się Graham, już po przyjęciu zakładu. — W każdym razie, jeżeli w ciągu pięciu minut... — Dziesięciu — poprawiła Paula. — I startujemy z przeciwległych końców basenu. Zgoda? Jeśli mnie pan dotknie, przegrałam. Graham patrzył na Maleńką Panią z ukrytym podziwem. Nie miała na sobie białego jedwabnego kostiumu; którego widocznie używała tylko wtedy, gdy kąpała się w damskim towarzystwie. Włożyła kokieteryjny modny kostium z jedwabiu, który mienił się błękitem i zielenią, przypominając do złudzenia barwę wody w basenie. Spódniczka nie sięgała kolan, których krągły kształt był dobrze Grahamowi znany. Długie pończochy tego samego koloru i maleńkie pantofelki zawiązane na krzyż wstążkami oraz czepek na głowie dopełniały stroju. Czepek był wyzywający, lecz nie mniej zuchwały niż ton jego właścicielki, gdy zażądała od Grahama dziesięciu minut zamiast pięciu. Rita Wainwright wzięła zegarek, a Graham pomaszerował na drugi koniec basenu, który miał sto pięćdziesiąt stóp długości. . — Jeśli nie będziesz się pilnowała, na pewno cię złapie — ostrzegł Dick Paulę. — Evan Graham jest człowiekiem-rybą. — Jestem przekonany, że Paula da sobie z nim radę nawet bez pomocy kanału — oświadczył Bert, wierny Maleńkiej Pani. — Mogę się też założyć, że Paula lepiej skacze od niego. — I przegrasz — odparł Dick. — Widziałem skałę, z której skakał na wyspie Huahoa. Było to pod koniec jego pobytu na wyspie, już po śmierci królowej Nomare. Miał wówczas dwadzieścia dwa lata. Gdyby miał więcej, na pewno by tego nie zrobił. Skoczył ze szczytu skały Pau-wi, z wysokości stu dwudziestu ośmiu stóp. Nie mógł skoczyć klasyczną „jaskółką", bo musiał ominąć w powietrzu dwa skalne występy. Jak daleko sięgała pamięć tubylców, tylko najśmielsi skoczkowie ważyli się na skok z wyższego występu. A Graham skoczył z samego szczytu. I stał się w ten sposób legendarną postacią, której pamięć nigdy nie zaginie wśród mieszkańców wyspy Huahoa... Uwaga, Rita. Zaczynaj, jak będzie minuta na sekundniku. — Niezbyt to ładnie stroić sobie żarty z tak świetnego pływaka — zwierzyła im się Paula, gdy Graham stanął po drugiej stronie basenu i oboje czekali na sygnał. — Może cię złapać, zanim wykonasz swoją sztuczkę — po raz drugi ostrzegł Dick Paulę, po czym nieco zaniepokojony zapytał Berta: — Czy wszystko w porządku? Bo jeżeli nie, Paula przeżyje parę ciężkich chwil, zanim się stamtąd wydostanie. — Wszystko w porządku — zapewnił Bert. — Sam sprawdziłem. Kanał działa jak należy, powietrza jest w bród. — Gotowi! — zawołała Rita. — Start! Graham pomknął jak strzała w ich stronę, a Paula zaczęła się wspinać na wieżę. Gdy dotarła do platformy na szczycie, Graham dopadł drabinki. Kiedy znalazł się wpół drogi na górę, udała, że chce skoczyć, wobec czego zatrzymał ,się na niższej platformie, żeby skoczyć za nią. Paula roześmiała się i pozostała na miejscu. — „Czas ucieka, mijają cenne sekundy" — zadeklamowała Ernestyna. Gdy Graham zaczął się wspinać, Paula zapędziła go z powrotem na niższą platformę, udając, że chce skoczyć. Stracił na tym tylko parę sekund. Widząc, że Paula balansuje ciało do skoku, szybko wspiął się na platformę położoną na wysokości trzydziestu stóp. Paula zrozumiała, że dłużej zwlekać nie można. Z głową odchyloną w tył, rękami skrzyżowanymi na piersi, nogami wyprostowanymi i złączonymi w poziomej pozycji, skoczyła na dół. — Całkiem jak Annette Kellerman! — dał się słyszeć pełen zachwytu okrzyk Berta. Graham zatrzymał się, żeby zobaczyć zakończenie skoku, i ujrzał, jak Maleńka Pani parę stóp nad powierzchnią wody wyprostowała głowę, wyciągnęła ramiona, złożyła ręce i zmieniwszy w ten sposób pozycję ciała, pod idealnie prostym kątem przecięła wodę. W tej samej chwili Graham znalazł się na najwyższej platformie. Z wysokości trzydziestu stóp ujrzał sylwetkę Pauli. Płynąc pod wodą szybko' zmierzała w stronę przeciwnego końca basenu. Był pewny, że ją prześcignie. Skoczył o dwadzieścia stóp dalej niż Paula. Ledwie jednak dał nurka, Dick zanurzył w wodzie dwa płaskie kamienie i stuknął jednym o drugi. Był to sygnał dla Pauli, żeby zmieniła kierunek. Graham usłyszał sygnał i bardzo się zdziwił. Płynąc crawlem z piorunującą szybkością dotarł do końca basenu. Wyszedł na brzeg i rozejrzał się. Po drugiej stronie ujrzał Maleńką Panią wynurzającą się z wody wśród burzliwych oklasków dziewcząt. Znów pobiegł skrajem basenu, podczas gdy Paula wspinała się na wieżę. Tym. razem tak się pośpieszył, że zmusił Paulę do skoku z trampoliny na wysokości dwudziestu stóp. Nie miała czasu na przybranie klasycznej postawy, skoczyła natychmiast i popłynęła w stronę zachodniego brzegu basenu. Graham skoczył tuż za nią. Czuł jeszcze na twarzy i ramionach falowanie wywołane jej ruchami. Ukryła się w cieniu rzucanym na wodę przez słońce chylące się ku zachodowi. Woda w tym miejscu była tak ciemna, że nie mógł dostrzec Pauli. Gdy dotknął ściany basenu, jeszcze raz się rozejrzał. Pauli nigdzie nie było widać. Wyszedł na brzeg i dysząc przystanął, gotów do skoku. Ale po Pauli wszelki ślad zaginął. — Siedem minut! — zawołała Rita. — I pół!... Osiem!... I pół! Paula nie pojawiła się na powierzchni wody. Graham nie zaniepokoił się widząc spokojne twarze reszty towarzystwa. — Zdaje się, że przegram — powiedział do Bity, gdy odliczyła dziewięć minut. — Pani Forrest jest już dobre dwie minuty pod wodą, ale nie boję się o nią widząc wasz kamienny spokój. Mam jeszcze minutę, może nie przegram — dodał szybko i wszedł do basenu. Odwrócił się pod wodą na plecy i zaczął obstukiwać rękami ścianę. Jakieś dziesięć stóp poniżej powierzchni odnalazł otwór. Stwierdziwszy, że nie jest zasłonięty siatką, odważnie wpłynął do środka. Pomału, ostrożnie stanął na nogach i ruszył w górę ciemnym jak smoła korytarzem. Macał wokół siebie rękami, starając się n;ie pluskać. Nagle dotknął palcami czyjegoś chłodnego, gładkiego ramienia, które gwałtownie drgnęło. Paula krzyknęła ze strachu. Graham mocno przytrzymał ją za rękę, oboje zaczęli się śmiać. Przyszły mu na myśl słowa pieśni: „Gdy usłyszałem jej śmiech w ciemności, zapałałem do niej miłością". — Naprawdę przestraszyłam się, gdy pan mnie dotknął — powiedziała. — Zbliżył się pan do mnie tak cicho, a byłam właśnie myślą na drugim końcu świata... — O czym pani myślała? — Prawdę mówiąc przyszedł mi do głowy pomysł nowej sukni. Z aksamitu w przyćmionym kolorze czerwonego wina, długiej i obcisłej, suto wyszywanej matowym złotem, ze sznurami i innymi jeszcze dodatkami. Do tego jeden tylko klejnot, pierścionek z ogromnym rubinem koloru czerwonego hiszpańskiego wina, który przed wielu laty dostałam od Dicka, kiedyśmy płynęli na jachcie „Dal". — Czy jest jeszcze na świecie coś, czego by pani nie potrafiła? — zapytał śmiejąc się Graham. Paula też. się roześmiała. Ich śmiech zabrzmiał w mroku pochyłego korytarza niesamowitym głuchym echem. — Kto panu powiedział? — spytała Paula. — Nikt. Gdy minęły dwie minuty i pani wciąż nie było widać, domyśliłem się, że to jakaś sztuczka, i zacząłem szukać. — To pomysł Dicka. Kazał zbudować ten kanał, gdy basen był już gotowy. Zobaczy pan, że różne takie fantazje przychodzą mu do głowy. Z wielką satysfakcją napędzał panicznego strachu starszym paniom w ten sposób, że zapraszał do basenu ich synów lub wnuków i chował tutaj. Ale parę starszych pań omal nie umarło z przerażenia. Odtąd używa tylko mnie do wystawiania na próbę nerwów bardziej odpornych osób, takich jak na przykład pan. Zdarzyła nam się jeszcze taka historia. Przyjechała do nas panna Coghlan, przyjaciółka Ernestyny, młoda studentka. Uczestnicy zabawy postawili ją chytrze u wylotu kanału, a Dick dał nurka z trampoliny i wpłynął tutaj. Po kilku minutach, gdy dziewczyna odchodziła od zmysłów, przekonana, że Dick utonął, przemówił do niej z głębi kanału strasznym, grobowym głosem. Panna Coghlan zemdlała z wrażenia. — Musiała mieć słabe nerwy — orzekł Graham. Ogromnie żałował, że nie ma zapałki i nie może zobaczyć w jej świetle Pauli pływającej koło niego. — Na jej usprawiedliwienie trzeba powiedzieć — mówiła Paula — że było to młodziutkie, osiemnastoletnie stworzenie, zakochane po uszy w Dicku. Wszystkie nasze pannice przez to przechodzą. Widzi pan, Dick jest taki młodzieńczy, kiedy się z nimi bawi. Nie zdają sobie sprawy, że mają do czynienia z doświadczonym, pracowitym, poważnym starszym panem. Najgorsze było to, że gdy ją ocucono, pannica, niezbyt jeszcze przytomna, wyznała wszystkim tajemnicę swego serca. Trzeba było widzieć twarz Dicka, gdy słuchał jej paplaniny... — Co z wami? Nocować tam będziecie? — usłyszeli głos Berta Wainwrighta, jakby wołał przez megafon. Graham zadrżał i mocno schwycił rękę Pauli. — Mój Boże! — westchnął z ulgą. — Tym razem sam się przestraszyłem. Wasze dziewczątko zostało pomszczone. Teraz wiem, co to jest głos z kanału. — Czas wrócić do świata — powiedziała Paula. — Nie jest to najdogodniejsze miejsce na plotki. Czy mam popłynąć pierwsza? — Proszę bardzo, popłynę tuż za panią. Szkoda tylko, że woda tutaj nie fosforyzuje. Mógłbym wówczas płynąć za pani jaśniejącymi stopami jak ów facet u Byrona. Pamięta pani? Usłyszał jej śmiech w ciemnościach, po czym powiedziała: — Już płynę. Chociaż nic nie było widać, woda lekko plusnęła. Graham domyślił się, że Paula odwróciła się i popłynęła. Wyobrażał sobie, z jakim wdziękiem to uczyniła — na pewno nieporównanie zręczniej niż przeciętna pływaczka. — Ktoś musiał nas wydać — zawyrokował Bert, ledwie Graham wyszedł z basenu. — Oto odezwał się gałgan, który stukał kamieniami pod wodą — zaatakował go Graham. — Gdybym przegrał zakład, założyłbym protest. Gra była nieczysta, zmówiono się przeciwko mnie i jestem przekonany, że bezstronny arbiter, orzekłby, iż dopuszczono się oszustwa. Powinien tu wkroczyć prokurator. — Ale przecież pan wygrał! — zawołała Ernestyna. — To jasne i dlatego nie będę skarżył pani ani nikogo innego z tej szajki, oczywiście, jeśli natychmiast otrzymam to, co wygrałem. Pani na przykład jest mi winna pudełko cygar... — Jedno cygaro, szanowny panie! — Pudełko! Pudełko! — Berek! — zawołała Paula. — Zagramy w berka! Berek! Przechodząc od słów do czynów, Paula poklepała Grahama po ramieniu i skoczyła do basenu. Nim zdążył pobiec za nią, Bert okręcił go wkoło i sam został berkiem, lecz natychmiast oddał Dickowi. Kiedy Dick uganiał się w basenie za żoną, a Bert i Graham starali się zagrodzić mu drogę, dziewczęta wbiegły na wieżę i na wysokości piętnastu stóp w malowniczych pozach stanęły jedna za drugą na trampolinie. Rozdział czternasty Donald Ware był kiepskim pływakiem i nie brał udziału w popołudniowej zabawie w basenie. Ale po obiedzie skrzypek niepodzielnie zawładnął Paulą przy fortepianie, co Grahamowi wcale się nie podobało. Zjawili się nowi i, jak zwykle w Wielkim Domu, nieoczekiwani goście. Adwokat Adolf Weil przyjechał omówić z Dickiem sprawę wielkiego procesu o prawa wodne. Prosto z Meksyku przybył Jeremy Braxton, generalny dyrektor koncernu „Harvest", którego właścicielem był Dick. Należące do tego koncernu pokłady złota były wedle zapewnień Braxtona niewyczerpane. Przyjechali też Edwin O'Hay, rudowłosy Irlandczyk, krytyk muzyczny i teatralny, oraz Chauncey Bishop, redaktor i właściciel „Głosu San Francisco", uniwersytecki kolega Forresta. Dick zaprosił gości do hazardowej gry w karty, którą nazwał „straszne piątki". W tej hałaśliwej i niezwykle podniecającej grze najwyższa stawka wynosiła dziesięć centów, a ten, kto trzymał bank, mógł wygrać lub stracić całe dziewięćdziesiąt centów, przy czym partia trwała co najmniej dziesięć minut. Gra odbywała się przy wielkim stole, w oddalonym końcu sali, skąd dobiegały podniesione głosy graczy dopominających się o pożyczkę lub zmianę pieniędzy na drobne. Dziewięć osób brało udział w grze i przy stole, nie było już miejsca, Graham więc rzadko sam kupował kartę, częściej stawiał na karty Ernestyny, raz po raz spoglądając na drugi koniec sali, gdzie Paula i skrzypek grali fragmenty z symfonii Beethovena i baletowej muzyki Delibesa. Jeremy Braxton domagał się podwyższenia stawki do dwudziestu centów, a Dick, który najwięcej z wszystkich przegrał (wyznał, że stracił już cztery dolary pięćdziesiąt centów), płaczliwym głosem zaproponował składkę na opłacenie światła i posprzątanie sali. Graham przegrał właśnie dziesięć centów, westchnął głęboko ze zmartwienia i oświadczył Ernestynie, że musi przejść się po sali, żeby odmienić szczęście. — Przepowiedziałam, że pan od nas odejdzie — szepnęła do niego Ernestyna. — Dlaczego? Spojrzała znacząco w stronę Pauli. — O to właśnie chodzi — odparł. — Tylko tchórz reaguje na prowokację. — Gdyby, to było wyzwanie, nie ośmieliłbym się na nie zareagować. — A gdybym ja pana zatrzymała? Potrząsnął głową. — Powziąłem decyzję, że pójdę tam i pokrzyżuję szyki temu grajkowi. Już mnie pani nie zatrzyma. A poza tym pan O'Hay czeka na pani stawkę. Ernestyna szybko postawiła dziesięć centów i nawet nie zauważyła, czy wygrała, tak dalece jej uwagę przykuł widok Grahama zmierzającego w stronę Pauli, choć dobrze wiedziała, że Bert Wainwright nie spuszcza jej z oka. Ale ani Ernestyna, ani Bert, ani nikt inny nie zauważył, iż roziskrzone z radości oczy Dicka, który plotąc trzy po trzy rozśmieszał całe towarzystwo, doskonale widziały, co się dzieje. Ernestyna była trochę wyższą od Pauli, rokującą pełniejsze kształty w przyszłości, jasną blondynką o rumianych policzkach i delikatnej cerze, jaśniejącej świeżością osiemnastu wiosen. Różowość jej palców, dłoni, ramion, szyi i policzków sprawiała wrażenie jakiejś przejrzystej tkaniny. Rozkoszny ów kolor przybrał w tej chwili gorętszy odcień, co nie uszło uwagi Dicka. Odgadł, ku czemu zmierzają jej marzenia i domysły, lecz nie znał bliżej ich treści. A Ernestyna śledząc książęcą sylwetkę Grahama, jego wysoko wzniesioną rasową głowę, niedbale zaczesane włosy, spalone przez słońce na kolor piasku, poczuła aż do bólu w końcach palców pragnienie pieszczoty, głaskania jego włosów. Była to pierwsza ego rodzaju chęć w jej życiu. Paula przerwała dyskusję ze skrzypkiem. Polemizowała właśnie z uwagami O'Haya o Haroldzie Bauerze i nie spuszczała z oczu Grahama. Maleńka Pani także z przyjemnością obserwowała jego pełne wdzięku ruchy, dumnie wzniesioną głowę, niedbałą czuprynę, opalone na brąz, gładkie policzki, wspaniałe czoło, podłużne szare oczy, ciężkawe powieki i wyraz chłopięcej powagi, który ustąpił miejsca uśmiechowi powitania. Uśmiech Grahama Paula zauważyła przy pierwszym spotkaniu i potem często mu się przyglądała; Był nieodparty, rozjaśniał oczy blaskiem życzliwości i układał się w kątach ust. wesołymi zmarszczkami. Działał najwidoczniej zaraźliwie, bo wywołał mimowolny uśmiech na ustach Pauli, która nie poniechała jednak rozmowy z Ware'em i podnosiła coraz to nowe zarzuty przeciw bezkrytycznym pochwałom Bauera w artykule O'Haya. Paula, zapewne na prośbę Ware'a, zaczęła grać tańce węgierskie, wymieniając z nim krótkie uwagi. Graham rozsiadł się wygodnie we wnęce okiennej, zapalił papierosa i z zachwytem słuchał muzyki. Podziwiał bogactwo talentów Pauli i jej zwinne palce, które poskramiały Fircyka, utrzymywały ją na powierzchni w podwodnym kanale, a w skoku z wysokości czterdziestu stóp — tuż nad wodą zamykały się w łuk osłaniający głowę. Graham uznał, że nie wypada mu zbyt długo asystować Pauli, wrócił więc po paru minutach do graczy. Szczęśliwy i dumny jak paw dyrektor kopalni z Meksyku zgarniał piątki Grahama, który podniósł żydowski lament tak udatnie, że cały stół ryczał ze śmiechu. Gdy skończyli partię „straszny piątek", Bert i Lute Desten popsuli adagio z „Sonaty patetycznej" Beethovena dobitnie wybijając rytm. Dick powiedział, że ,to, co wykonali, nazywa się „Omdlewająca miłość". Paula parsknęła śmiechem i przestała grać. Potworzyły się nowe grupy. Weil, Rita, Bishop i Dick zasiedli do bridża. Młodzież pod przewodem Jeremy'ego Braxtona odebrała Donaldowi Ware'owi monopol na towarzystwo Pauli. Graham z O'Hayem we wnęce okiennej rozmawiali o muzyce. Przez jakiś czas młodzież przy fortepianie śpiewała hawajskie hula. Potem Paula wykonała kilka niemieckich pieśni miłosnych akompaniując sobie na fortepianie. Śpiewała tylko dla najbliższego otoczenia. Evan Graham z niemałą satysfakcją stwierdził, że nareszcie odkrył jej słabą stronę. Paula była świetną pianistką, amazonką i pływaczką, ale jako śpiewaczka nie budziła entuzjazmu. Szybko jednak musiał zmienić zdanie. Była śpiewaczką, i to doskonałą. Tylko nie miała wielkiego głosu. Był to głos miły, barwny, tak samo ciepły i wibrujący jak śmiech Pauli, ale nie miał dużej skali. Dźwięczał lekko i czysto. Paula posługiwała się nim w sposób, który świadczył, że ma serce śpiewaczki, smak, dobrą szkołę i dar interpretacji. Jedynie skala głosu wydała mu się nieduża. A jednak niezwykły głos — musiał przyznać. Bardzo kobiecy, nasycony zmysłowością, pełen temperamentu, z trudem utrzymywanego w ryzach. Taki był następny wniosek Grahama. Podziwiał dyscyplinę, z jaką utrzymywała się w granicach swych możliwości wokalnych. Istotnie, znakomicie panowała nad swoim głosem. Przytakiwał O'Hayowi, który rozwodził się nad obecnym stanem opery, ale słuchał piąte przez dziesiąte. Myślał zupełnie o czym innym: czy Paula Forrest, w tak mistrzowski sposób panująca nad swym temperamentem, umiałaby okiełznać własne instynkty, najgłębsze namiętności? Warto by to sprawdzić — z prostej ciekawości. Tak myślał, choć w grę wchodziła nie tylko zwykła ciekawość. Pytanie, które sobie stawiał, miało źródło znacznie głębsze, tkwiło w odwiecznej naturze mężczyzny, stworzonego na obraz i podobieństwo praojca rodzaju męskiego — Adama. Graham zamyślił się i objął wzrokiem wielką, wysoką salę o suficie z belek, otoczoną galerią, obwieszoną łupami zwiezionymi ze wszystkich stron świata. Spojrzał na Dicka Forresta, pana tych bogactw i męża tej kobiety. Dick grał w bridża tak samo, jak pracował, z całego serca, wybuchając głośnym śmiechem, ilekroć Rita zagrała bez pojęcia. Graham nigdy nie wahał się spojrzeć prawdzie w oczy. W tej chwili zza jego filozoficznych rozważań wyzierał obraz żywej kobiety. Paula Forrest była wspaniałą przedstawicielką swej płci. Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy na potężnym koniu w basenie, doznał wrażenia, jakby go ktoś zdzielił pięścią między oczy. Odtąd Paula całkowicie zawładnęła jego męską wyobraźnią. W swym bujnym życiu przywykł do kobiet. Najczęściej nudziło go to, że są wszystkie do siebie podobne. Spotkać niezwykłą kobietę — znaczyło dla niego tyle samo, co wyłowić wspaniałą perłę w lagunie spenetrowanej przez całe pokolenie nurków. — Cieszę się, że pan jeszcze żyję — powiedziała z uśmiechem Paula w chwilę później. Wraz z Lute szły już spać. Zebrała się druga czwórka do bridża: Ernestyna, Bert, Jeremy Braxton i Graham. O'Hay i Bishop pochłonięci byli grą w bezika. — Nasz Irlandczyk byłby naprawdę uroczy, gdyby nie mówił za dużo na jeden temat — powiedziała Paula. — Na temat muzyki, jeśli się nie mylę? — spytał Graham. — Pod tym względem jest nieznośny — przyznała Lute. — W ogóle dużo wie, ale o muzyce nie ma zielonego pojęcia. Szału można dostać od tego gadania. — Cierpliwości — uspokoiła ją Paula. — Będziecie pomszczeni. Dick właśnie mi szepnął, żeby na jutrzejszy wieczór zaprosić filozofów. Wiesz, jak oni lubią rozprawiać o muzyce. Wydamy im na łup naszego muzykologa. — Terrence niedawno powiedział, że na krytyków muzycznych nie ma czasu ochronnego — dodała Lute. — Terrence i Aaron na pewno go upiją — z góry cieszyła się Paula. — A Dar Hyal sam da sobie z nim radę, jeśli zastosuje swą biologiczną teorię sztuk pięknych do muzyki. Suchej nitki na nim nie zostawi. Sam ani trochę nie wierzy w tę teorię i z większą chyba powagą zabiera się do tańca. Bawi się w ten sposób. Jest tak głębokim filozofem, że musi się trochę rozerwać. — Jeśli O'Hay i Terrence wezmą się za łby — przepowiadała Lute — to już widzę, jak Terrence bierze go pod pachę i prowadzi do sali bilardowej, aby podgrzać dyskusję najbardziej niedorzeczną mieszaniną trunków. — W rezultacie czego O'Hay na drugi dzień będzie ciężko chory — śmiała się Paula. — Powiem Terrence'owi, żeby koniecznie to zrobił! — zawołała Lute. — Proszę nie myśleć, że jesteśmy niedobrzy — Paula zwróciła się do Grahama. — Taki duch panuje w tym domu. Dick lubi zabawą. I sam wciąż wymyśla różne kawały. W ten sposób odpoczywa. Na pewno podszepnął Lute, że trzeba namówić Terrence'a, by zaciągnął O'Haya do sali bilardowej. Przyznaj się, Lute. — No cóż, nie przeczę — odparła Lute dobierając słów — że pomysł nie wyszedł tylko ode mnie. Podeszła do nich Ernestyna i zabrała Grahama. — Wszyscy czekają na pana — powiedziała. — Jestem pańską partnerką. A poza tym Paula idzie już spać. Proszę jej życzyć dobrej nocy i niech idzie. Paula poszła do siebie o dziesiątej. Bridż skończył się dopiero o pierwszej w nocy, Dick objął po bratersku swą ładną szwagierkę i pożegnawszy się z Grahamem, który poszedł w stronę wieży wartowniczej, odprowadził ją do pokoju. — Jedno słówko, Ernestyno — rzekł na pożegnanie patrząc jej prosto w oczy z uśmiechem, ale w jego głosie zabrzmiała nuta powagi. — Cóż znowu zbroiłam? — wydęła wargi. — Nic... na razie. Ale lepiej nie zaczynaj, bo zranisz sobie serce. Jesteś jeszcze maleńka, masz osiemnaście lat, zresztą ładna z ciebie szelma. Wystarczy, żeby się mężczyźni za tobą oglądali. Evan Graham jednak nie jest pierwszym lepszym mężczyzną... — Och, sama sobie poradzę — żachnęła się Ernestyna. — Posłuchaj jednak. Przychodzi taki czas w życiu dziewczyny, kiedy pszczółka miłości zaczyna natrętnie brzęczeć w jej pięknej główce. Właśnie wtedy powinna uważać, żeby się nie zakochała w nieodpowiednim dla niej mężczyźnie. Jeszcze nie zakochałaś się w Grahamie i tylko tego jednego musisz się strzec. To mężczyzna nie dla ciebie ani dla żadnej innej młodej istoty. Człek już niemłody, starej daty i dawno przeżył więcej romantycznych miłości, niż ciebie czeka, choćbyś miała żyć tuzin razy. Jeśli Graham kiedyś jeszcze raz się ożeni... — Jeszcze raz! — przerwała mu Ernestyna. — Widzisz, kochanie, Graham jest wdowcem od dobrych piętnastu lat. — I co z tego? — spytała zuchwale, — Ano to — spokojnie odparł Dick — że przeżył już swoją młodzieńczą miłość, i przeżył ją cudownie, a jeśli w ciągu piętnastu lat nie ożenił się powtórnie, to znaczy... — Że się nie pocieszył po tamtej stracie — znów przerwała Ernestyna. — To jeszcze nie dowód... — ...to znaczy, że wyrósł już z lat młodzieńczych zapałów — nie ustępował Dick. — Przyjrzyj mu się dobrze, a zrozumiesz, że nie brakowało mu okazji. Piękne, mądre, dojrzałe kobiety nieraz wystawiały Grahama na próbę. I jak dotąd żadnej nie udało się go usidlić. A młodych dziewcząt, jeśli chcesz wiedzieć, dla takiego mężczyzny jak on jest w świecie co niemiara. Pomyśl o tym i niech się twoje myśli trzymają od niego jak najdalej. Jeśli się twoje serce nie rozpali, nie będzie się potem trzęsło z zimna. Wziął ją za ręce, przyciągnął do siebie, delikatnie objął ramieniem. Nastąpiła chwila milczenia, w czasie której Dick starał się odgadnąć jej myśli. — Widzisz, my jesteśmy stare wygi... — zaczął na wpół tonem usprawiedliwienia, na wpół żartobliwie. Wzruszyła niecierpliwie ramionami i zawołała: — Wy jedni jesteście warci zachodu! Młodzi ludzie to smarkacze, nic więcej. Pełni życia jak źrebaki, chcieliby tylko śpiewać i tańczyć. Ale niepoważni, żółtodzioby. Nie mogą... och, nie mogą dać kobiecie życiowej mądrości, wypróbowanej siły... po prostu męskości. — Rozumiem — szepnął Dick. — Nie zapominaj jednak o odwrotnej stronie medalu. Wy, urzekające młode kobiety, z pewnością jesteście zbyt niedoświadczone dla dojrzałych mężczyzn. Widzą w was zabawki, rozkoszne istoty, które można nauczyć różnych szaleństw, ale nie znajdą w żadnej z was równego sobie przyjaciela, prawdziwej towarzyszki życia. Życia trzeba się nauczyć. Oni umieją żyć... choć może nie wszyscy. Cóż młodziutkie istoty, takie jak ty, Ernestyno, wiedzą o życiu? — Opowiedz — przerwała mu nagle, tonem niemal tragicznym — opowiedz mi o jego szalonej przygodzie miłosnej sprzed piętnastu lat. — Piętnastu? — odparował Dick. — Nie, osiemnastu. Pobrali się na trzy lata przed jej śmiercią. Wyobraź sobie, że zawarli formalny ślub przed anglikańskim pastorem. Byli małżeńskim stadłem, kiedyś ty przyszła na świat i kwiliła w kołysce. — No, i cóż dalej — niecierpliwie nalegała Ernestyna. — Jaka ona była? — Przepiękna, złota polinezyjska królowa, półkrwi. Wstąpiła na tron po matce, a jej ojciec był prawdziwym uczonym, angielskim dżentelmenem, który kształcił się w Oxfordzie. Nazywała się Nomare. Była królową wyspy Huahoa, dzikuską. Ale dzięki swej młodości Graham był jeszcze większym od niej barbarzyńcą. Ich małżeństwo nie miało w sobie nic zdrożnego. Graham nie należał wcale do tych, którzy bez grosza przy duszy- szukają przygód w świecie. Nomare wniosła w posagu wyspiarskie królestwo i czterdzieści tysięcy poddanych. On zaś przywiózł na wyspę swój majątek, a był bardzo bogatym człowiekiem. Wybudował pałac, jakiego nie widziały ani w przyszłości nie ujrzą Morza Południowe. Była to budowla, co się zowie, z ciosanych belek, o wiązaniach z plecionego kokosowego włókna, trzcinowym dachu, wedle wszelkich wymogów miejscowej sztuki. Pałac wyrósł z wyspiarskiego gruntu i stał się nieodłączną częścią krajobrazu, choć zaprojektował go amerykański architekt, Hopkins, sprowadzony z Nowego Jorku. Mój Boże! Mieli swój królewski jacht, rezydencję w górach i dom na wodzie, który był prawdziwym pałacem. Widziałem ów pałac na własne oczy. Bywałem tam na wspaniałych ucztach, już po śmierci Nomare. Nikt nie wiedział, co się stało z Grahamem, a wyspą rządził władca z bocznej linii królewskiego rodu. Mówiłem ci, że Graham był większym od niej barbarzyńcą. Mieli zastawę ze złota. Co tu wiele mówić! Był młodym chłopcem. A ona — pół Angielka, pół Polinezyjka i najprawdziwsza królowa. Dwa piękne kwiaty dwóch ras, para uroczych dzieci. Żyli jak w bajce. I... widzisz, Ernestyno, mijały lata, Evan Graham opuścił królestwo młodości. Jeśli jeszcze kiedyś postrada głowę dla kobiety, będzie to na pewno niezwykła kobieta. Poza tym Graham stracił majątek, choć wcale go nie przehulał. Miał po prostu wyjątkowego pecha. — Paula bardziej by mu odpowiadała — melancholijnie zauważyła Ernestyna. — Tak, na pewno — przyznał Dick. — Paula albo inna równie niezwykła kobieta zainteresowałaby go tysiąc razy więcej niż wszystkie słodkie, młode, miłe istoty podobne do ciebie. My, stara gwardia, mamy swoje wymagania. — A ja muszę poprzestać na młodych — westchnęła Ernestyna. — Na razie tak — uśmiechnął się Dick. — Pamiętaj jednak, że z czasem możesz wyrosnąć na dojrzałą, niezwykłą kobietę, która potrafi prześcignąć takiego mężczyznę jak Evan w miłosnej gonitwie. — Ale wtedy od dawna już będę mężatką — dąsała się Ernestyna. — I tylko zyskasz na tym, moja droga. A teraz dobranoc. Nie gniewasz się na mnie? Uśmiechnęła się przez łzy, potrząsnęła głową, nadstawiła usta do pocałunku i powiedziała na pożegnanie. — Przyrzekam, że nie będę się gniewała, jeśli tylko wskażesz mi drogę, która w końcu zaprowadzi mnie do takich siwobrodych starców jak ty i Graham. Dick gasząc po drodze światła zaszedł do biblioteki, gdzie wybrał kilka podręczników z dziedziny mechaniki i fizyki. Uśmiechał się przy tym z zadowoleniem, powracając myślą do rozmowy ze szwagierką. Był pewny, że ostrzegł ją w porę, wcale nie za wcześnie. Ale wspinając się po krętych schodkach, które prowadziły do jego pracowni, nagle przypomniał sobie, co powiedziała Ernestyna. Tak go to uderzyło, że przystanął i oparł się plecami o ścianę: „Paula bardziej by mu odpowiadała". — Głupi osioł! — roześmiał się głośno. — W dwanaście lat po ślubie! Ale gdy znalazł się w łóżku na werandzie, rzucił okiem na barometr i termometry i zabrał się do rozwiązania frapującego problemu z dziedziny elektryczności, wrócił myślą do tamtej sprawy. Spojrzał przez okno na ciemne skrzydło domu zajmowane przez Paulę, żeby sprawdzić, czy żona jeszcze nie śpi, i słowa Ernestyny znów się odezwały w jego pamięci. Powtórzył: „głupi osioł!", zapalił papierosa. Wprawnym okiem przeglądał spis treści i zapałkami zakładał odpowiednie strony książek. Rozdział piętnasty Dawno minęła godzina dziesiąta rano, gdy Graham kręcąc się niespokojnie po domu, ciekaw, czy można ujrzeć Paulę przed południem, zawędrował do sali koncertowej. Choć bawił już tutaj kilka dni, Wielki Dom okazał się tak duży, że dopiero teraz Graham odkrył tę wspaniałą salę o wymiarach 35 na 60 stóp i wysokim sklepieniu, z którego przez żółte szkło sączyło się ciepłe, złotawe światło. Ściany i meble nasycone były czerwienią Zdawało mu się, że słychać jeszcze przycichłe tony muzyki. Spoglądał niezbyt uważnie na obraz Keitha, przedstawiający jak zwykle owce ukryte w cieniu na tle roztopionego w słonecznym blasku krajobrazu, gdy nagle kątem oka dostrzegł, że z drugiej strony weszła pani domu. Jej widok, podobny do obrazu, zaparł mu na chwilę dech w piersi. Gała w bieli, wyglądała bardzo młodo i wydawała się wyższa w luźnym holoku, pozornie bezkształtnym, skrojonym z wyszukaną prostotą. Widział holoku w jego ojczyźnie, na hawajskich lanai, gdzie strój ten przydawał wdzięku brzydkim niewiastom, a podwajał urok pięknych. Uśmiechnęli się do siebie na powitanie. Objął wzrokiem jej sylwetkę, głowę doskonale osadzoną na szyi, szczere spojrzenie. Cała jej postać wyrażała serdeczną sympatię i znaczyła tyle samo, co nie wypowiedziane słowa: „Witajcie, moi drodzy!" Przynajmniej tak to zrozumiał Graham, gdy Paula szła w jego stronę. — Jedno mi się w tej sali nie podoba — powiedział poważnym tonem. — Co też pan mówi?! Proszę. — Powinna być dłuższa, co najmniej dwa razy dłuższa. — Dlaczego? — spytała potrząsając głową na znak protestu. Graham z zachwytem przyjrzał się dziewczęcym rumieńcom na policzkach Pauli, niezwykłym jak na jej trzydzieści osiem lat. — Bo wtedy — odparł — musiałaby pani przejść dwa razy dłuższą drogę, co by odpowiednio zwiększyło przyjemność, której doznałem patrząc na panią. Zawsze z uporem powtarzałem, że holoku jest najbardziej uroczym strojem, jaki wymyślono dla kobiet. — A więc to holoku, nie ja — odparła. — Widzę, że pan jest taki sam jak Dick. Podsuwa się komplement na sznurku, a kiedy my, biedne głuptaski, chcemy przełknąć pochwalę, wystarczy pociągnąć za sznurek i... nie ma komplementu. A teraz pokażę panu salę — szybko zakończyła nie dopuszczając go do głosu. — Dick dał mi wolną rękę. Wszystko tutaj jest według mego pomysłu, nie wyłączając rozmiarów sali. — A obrazy? — Sama je wybrałam i rozwiesiłam na ścianach, choć Dick kłócił się ze mną o tego Wiereszczagina. Przystał na dwóch Milletów, Corota i tamtego Isabeya, a nawet zgodził się, że pewne obrazy Wiereszczagina nadawałyby się do sali koncertowej, byle nie ten właśnie. Broni zaciekle naszych miejscowych malarzy. Chciał rozwiesić ich więcej, aby dać wyraz szacunku dla rodzimych talentów. — Słabo znam waszych kalifornijskich mistrzów — rzekł Graham. — Proszę mi o nich opowiedzieć. Chciałbym zobaczyć... To oczywiście Keith. Ale czyj jest obraz wiszący obok niego? Świetny. — McComasa — objaśniła Paula. Graham już obiecywał sobie półgodzinną rozmowę o malarstwie, gdy wszedł Donald Ware rozglądając się niespokojnie. Na widok Maleńkiej Pani oczy mu się roziskrzyły. Ze skrzypcami pod pachą podszedł szybkim krokiem, żeby nie tracić czasu, do fortepianu i zaczął rozkładać nuty. — Będziemy pracowali do obiadu. — Paula zwróciła się do Grahama. — Donald twierdzi, że się strasznie zaniedbałam, i jest w tym więcej racji niż przesady. Spotkamy się na obiedzie. Może pan, jeśli ma ochotę, zostać, ale uprzedzam, że będziemy ciężko pracowali. A po południu idziemy się kąpać. O czwartej spotykamy się przy basenie. Tak zadecydował Dick. Mówi, że ma nową piosenkę i zaśpiewa ją nam... Która godzina, panie Donaldzie? — Za dziesięć jedenasta — krótko i nieco opryskliwie odparł skrzypek. — Przyszedł pan za wcześnie. Umówiliśmy się na jedenastą. Musi pan do jedenastej zaczekać, mój panie. Wpadnę na chwilę do Dicka. Nie powiedziałam mu jeszcze dzień dobry. Paula dobrze znała rozkład godzin męża. Ostatnia kartka notesu, który stale leżał na jej nocnym stoliku, zapisana była tajemniczymi hieroglifami. Przypominały one Pauli, że Dick pije kawę o wpół do siódmej, potem do godziny za kwadrans dziewiąta, jeśli nie wyjedzie na konną przejażdżkę, można go zastać w łóżku przeglądającego korekty lub książki, od dziewiątej jest niedostępny, gdyż do dziesiątej dyktuje listy Blake'owi, a do jedenastej odbywa błyskawiczne rozmowy z kierownikami działów i majstrami, protokołowane, niczym rozprawa sądowa, słowo w słowo, przez drugiego sekretarza, Bonbrighta. O godzinie jedenastej, jeśli nie było pilnych telegramów lub spraw, Paula mogła spotkać się z mężem na krótką chwilę, ale i wtedy był zwykle czymś zajęty. Przechodząc koło pokoju sekretarzy usłyszała stukanie maszyny do pisania, co świadczyło, że jedna przeszkoda już odpadła. W bibliotece spotkała Bonbrighta szukającego książki dla Mansona, zarządzającego hodowlą shorthornów, co upewniło ją, że Dick skończył już konferencję ze swymi zastępcami. Nacisnęła guzik. Regał z książkami obrócił się i odsłonił kręte stalowe schodki prowadzące do pracowni Dicka. Na górze drugi regał za naciśnięciem guzika obrócił się posłusznie na osi. Weszła cicho do jego pokoju. Po twarzy Pauli przemknął cień irytacji, gdy usłyszała głos Jeremy'ego Braxtona. Stanęła niezdecydowana. Nie widziała ich i oni też jej nie zauważyli. — Jak zatopić, to zatopić — mówił dyrektor kopalni. — Pompowanie wody będzie potem kosztowało ciężkie pieniądze... tak, tuzin mennic nie wystarczy. To wstyd i hańba zatopić z zimną krwią staruszkę kopalnię. — Ale bilans za ostatni rok wykazuje, że dorobiliśmy się straty — usłyszała głos Dicka. — Ograbiali nas wszyscy, począwszy od rzezimieszków z bandy generała Huerta, a kończąc na ostatnim nędzarzu peonie, który ukradł nam konia. Robi się ciasno. Nadzwyczajne podatki, bandyci, rewolucjoniści, federaliści... Moglibyśmy to wszystko przetrzymać, gdyby widać było koniec. Ale któż nam zaręczy, że ten zamęt nie potrwa dziesięć albo i dwadzieścia lat? — A jednak stara kopalnia „Harvest"... jakże można ją zatopić? — bronił się dyrektor. — Niech pan nie zapomina o Villi — odparł Dick i parsknął śmiechem. W jego śmiechu zabrzmiała nuta goryczy, co nie uszło uwagi Pauli. — Villa powiada, że jeśli zwycięży, rozda całą ziemię peonom. Potem przyjdzie kolej na kopalnie, to jasne. Jak panu się zdaje, ile odpaliliśmy konstytucjonalistom w ciągu ostatniego roku? — Ponad sto dwadzieścia tysięcy — szybko odparł Braxtón. — Nie licząc pięćdziesięciu tysięcy w złocie, które dostał Torenas za kapitulację. Porzucił swoją armię w Guaymas i dał nogę ze złotem do Europy. Pisałem panu o tym. — Jeśli się nie wycofamy, mój drogi, będą nas doili bez końca, i święty Boże nie pomoże. Moim zdaniem lepiej zatopić kopalnię. Wiemy, jak się robi majątek, ta hołota pojęcia o tym nie ma. Pokażemy im teraz, że równie łatwo możemy niszczyć bogactwa. — To samo im mówię. Uśmiechają się tylko i powtarzają swoje: jeśli sytuacja będzie tego wymagała i sami zaproponujemy im pewną sumę, wodzowie rewolucji (siebie mają na myśli) nie odmówią nam. Wielcy wodzowie sobie nie wezmą z tego ani jednego peso. Mój Boże! Mówię im, cośmy zrobili. Daliśmy stałą pracę pięciu tysiącom peonów. Dniówka wzrosła z dziesięciu do stu dziesięciu centavo. Mówię o tych peonach, którzy zarabiali dziesięć centavo dziennie, gdyśmy ich przyjęli do pracy, a teraz biorą pięć peso. I co? Ten sam uśmiech w odpowiedzi, tak samo dłonie ich swędzą i wciąż gotowi są przyjąć nasz dobrowolny datek na rzecz świętej sprawy rewolucji. Na Boga! Stary Diaz był zbójem, ale uczciwym zbójem. Powiadam do Arranzo: jeśli zamkniemy kopalnie, pięć tysięcy Meksykanów straci pracę. Co z nimi zrobicie? Arranzo uśmiecha się i klepie mnie po plecach: „Co z nimi zrobimy?" — powtarza moje pytanie. — „Cóż, wetkniemy im w ręce karabiny i powiedziemy na Mexico City". Paula jakby widziała pogardliwe wzruszenie ramion Dicka, gdy usłyszała jego odpowiedź: — Cała bieda w tym, że pokłady nie są wyczerpane i że tylko my umiemy wydzierać je ziemi. Meksykanie sami nie dadzą rady. Nie mają głowy do tego. Ale mają karabiny i mogą nas obedrzeć ze skóry. Jest tylko jedno wyjście, mój drogi. Na jeden rok zapomnieć o zyskach, zwolnić robotników, zostawić tylko inżynierów i pompować wodę. — Arranzo słyszał już o tym ode mnie — zabrzmiał bas Jeremy'ego Braxtona. — I co odpowiedział? Jeżeli zwolnimy z pracy peonów, jego głowa w tym, by inżynierowie rzucili pracę. Woda zaleje szyby i diabli wezmą kopalnię... Nie, tego nie powiedział; Uśmiechał się tylko, ale tak, że nietrudno się było domyślić, o co mu chodzi. Z największą przyjemnością skręciłbym ten żółty kark, ale wiem, że na drugi dzień przyjdzie do mego biura inny patriota, jego następca, i zażąda większego haraczu. No to Arranzo dostał w łapę, a na dodatek, zanim dołączył do głównej bandy grasującej w okolicy Juarez, kazał swoim ludziom zagarnąć po drodze trzysta naszych mułów (samo ich mięso warte było, i to na miejscu, trzydzieści tysięcy dolarów!), Zrobił to, ledwie dostał ode mnie w łapę. Żółte bydlę! — Kto jest w tej chwili przywódcą rewolucjonistów w naszych kopalniach? Paula usłyszała głos męża. Wiedziała, że niespodziewane pytanie Dicka zmierza jak zwykle do zebrania w garść wszystkich szczegółów sytuacji i że zaraz Dick od słów przejdzie do czynów. — Raoul Bena. — Ranga wojskowa? — Pułkownik. Zebrał około siedemdziesięciu oberwańców. — Co robił przedtem? — Był pastuchem. — Świetnie — krótko uciął Dick. — Zagra pan komedię. Będzie pan patriotą. Proszę czym prędzej zmiatać z powrotem. I smaruj pan tego Raoula Benę. Przejrzy pańską grę albo nie jest Meksykaninem. Dać mu w łapę i obiecać, że zrobi go pan generałem, drugim Villą. — O Boże, Boże, no tak, ale jak to zrobić? — spytał Braxton. — Trzeba go postawić na czele pięciotysięcznej armii. Zwolnić naszych ludzi z pracy. Będzie ich werbował do swej armii. Nic nam nie grozi, bo Huerta przegrał z kretesem. Niech się pan przedstawi Benie jako szczery patriota. Każdemu dać karabin w ręce. Będzie to nasza ostatnia łapówka, a Bena uwierzy w pański patriotyzm. Proszę wszystkim obiecać, że gdy wojna się skończy, wrócą do pracy w kopalni. Wyprawi ich pan pod wodzą Beny i udzieli im swego błogosławieństwa. Zostawić tylko załogę przy pompach. Wprawdzie na rok rezygnujemy z dochodów, ale równocześnie zaoszczędzimy na zbędnych wydatkach. I może mimo wszystko nie będziemy musieli zatapiać kopalni „Harvest". Wracając na palcach po krętych schodkach do sali koncertowej Paula uśmiechnęła się — Dick jednak znalazł wyjście! Była przygnębiona, ale nie z powodu sytuacji w koncernie górniczym. Od dnia ślubu zawsze mieli kłopoty z meksykańskimi kopalniami, które Dick odziedziczył po ojcu. Teraz zmartwiło ją tylko to, że dziś rano nie zdołała się z nim zobaczyć. Ale czoło jej się rozjaśniło, gdy ujrzała Grahama, który stał z Ware'em przy fortepianie i na jej widok chciał odejść. — Proszę nie uciekać — powiedziała. — Zobaczy pan, jak ludzie ciężko pracują, co może będzie miało ten skutek, że zabierze się pan do pracy nad książką, o której mówił mi Dick. Rozdział szesnasty W czasie obiadu nikt by nie poznał z miny Dicka, że miał jakieś kłopoty. Można było przypuszczać, iż Jeremy Braxton przywiózł tylko meldunek o nieustających zyskach z kopalń. Choć Adolf Weil wyjechał rannym pociągiem, co świadczyło, że dobił interesu z Dickiem najpóźniej o świcie, Graham zastał przy stole towarzystwo jeszcze liczniejsze niż zwykle. Oprócz pani Tully, zażywnej starszej damy, o której Graham nic nie wiedział, przybyło jeszcze trzech mężczyzn: pan Gulhuss, główny weterynarz stanu, pan Deacon, znany na Wybrzeżu portrecista, i pan Lester, kapitan statku kursującego na Pacyfiku, przed dwunastu laty szyper na jachcie Dicka, którego uczył wówczas nawigacji. Obiad miał się ku końcowi i dyrektor Braxton zerkał już na zegarek, gdy Dick powiedział: — Słuchaj, Jeremy, chcę ci coś pokazać. Zdążysz na pociąg. — My też się z wami zabierzemy — dodała Paula. — Umieram z ciekawości, bo Dick trzymał to w tajemnicy. Dick skinął głową na znak zgody. Paula natychmiast poleciła służbie, żeby podjechały auta i żeby podano konie wierzchowe. — Cóż to takiego? — spytał Graham. — Och, jeden z pomysłów Dicka. Wciąż wymyśla coś nowego. Ten wynalazek ma zrewolucjonizować gospodarkę rolną, to znaczy małe farmy. Dick klnie się, że tak będzie. Wiem z grubsza, o co, chodzi, ale jeszcze tego nie widziałam. Próbna farma była gotowa już tydzień temu, lecz nastąpiła zwłoka w jej uruchomieniu, bo nie było kabla czy czegoś w tym rodzaju. — To przyniesie miliardy dolarów... jeśli tylko się uda — Dick uśmiechnął się z drugiej strony stołu. — Miliardy dolarów farmerom całego świata i mały procencik dla mnie... jeśli się uda. — Ale o co chodzi? — spytał O'Hay. — Muzyka w oborach, żeby krowy się nie kręciły, gdy dziewczyny je doją? — Farmer będzie mógł orać swoje pole siedząc na ganku — odparował Dick. — Osiągniemy stadium pośrednie między eksploatacją gleby a laboratoryjną produkcją środków żywności. Stadium to eliminuje pracę fizyczną. Zresztą poczekajcie, sami zobaczycie. W ten sposób, panie Gulhuss, zniszczę własną gospodarkę hodowlaną, bo mój pomysł likwiduje konia w każdym dziesięcioakrowym gospodarstwie na całym świecie. Towarzystwo autami i konno ruszyło w drogę. O milę za mleczarnią znaleźli pole otoczone płotem. Miało ono, jak oświadczył Dick, dokładnie dziesięć akrów powierzchni. — Proszę — powiedział Dick. — Oto farma, na której pracuje jeden człowiek, bez konia. Gospodarz siedzi na ganku. Proszę sobie ten ganek wyobrazić. Na środku pola stał stalowy maszt, co najmniej dwudziestu stóp wysokości. U dołu umocowany był stalowymi linami. Od bębna na szczycie masztu biegł do skraju pola kabel, łączący bęben z przekładnią kierownicy małego traktora na benzynę. Koło traktora krzątało się dwóch mechaników. Na znak Dicka zakręcili korbą i motor ruszył. . — Tu jest ganek — powiedział Dick. — Wyobraźmy sobie, że jesteśmy farmerem przyszłości, który siedzi w cieniu i czyta poranną gazetę, podczas gdy pług sam orze ziemię. Bęben na szczycie masztu, przez nikogo nie kierowany, zaczął zwijać kabel, i traktor odrzucając skiby zatoczył koło, jakie mu ten kabel pozwolił, a ściślej mówiąc po dośrodkowej linii spiralnej okrążał maszt. — Ani konia, ani kierowcy, ani oracza — nic, tylko trzeba puścić w ruch maszynę — tryumfował Dick, podczas gdy traktor odrzucał brunatne skiby i opisując coraz to mniejsze koła zmierzał do środka pola. — Orzesz, bronujesz, walcujesz, siejesz, nawozisz, uprawiasz ziemię i zbierasz plony — wszystko siedząc na ganku przed domem. A jeśli farmer będzie mógł dostać prąd z elektrowni, wystarczy, że naciśnie guzik, po czym zagłębi się w lekturze gazety, a jego żona będzie piekła ciasto. — Teraz, żeby twój pomysł działał w sposób doskonały — pochwalił go Graham — trzeba tylko rozwiązać problem kwadratury koła. — Tak — zgodził się Gulhuss. — Obecnie, zataczając traktorem koła na kwadratowym polu, traci się część ziemi ornej. Mina Grahama świadczyła, że dokonuje w myśli jakichś obliczeń. Po chwili oznajmił: — Traci się okrągło trzy akry na dziesięć. — Oczywiście — przyznał Dick. — Ale przecież gdzieś na tych dziesięciu akrach musi się zmieścić ów ganek farmera. Mam na myśli dom, stodołę, kurnik i inne zabudowania. Doskonale. Niechże zerwie z tradycją i zamiast wznosić budynki na środku pola, zbuduje na skraju swych gruntów, na tych właśnie trzech akrach. Może tam posadzić drzewa i krzewy owocowe. Zwyczaj budowania w środku prostokątnego pola zmusza do orania poletek o nieregularnych kształtach. Gulhuss całkowicie zgodził się z Dickiem. — To jasne — powiedział. — Trzeba jeszcze doliczyć dróżkę ze środka pola do drogi publicznej. Zmniejsza to wydajność orki. Jeśli się dzieli dziesięć akrów na małe prostokąty, koszty uprawy znacznie wzrastają. — Przydałoby się w podobny sposób zautomatyzować żeglugę morską — dodał kapitan Lester. — I malowanie portretów — roześmiała się Rita Wainwright rzucając wymowne spojrzenie panu Deaconowi. — Albo krytykę muzyczną — zauważyła Lute nie patrząc na nikogo, lecz wyraźnie pijąc do jednej osoby. Toteż O'Hay natychmiast się odciął. — Albo panieńskie wdzięki — powiedział. — Ile kosztuje taka instalacja? — zapytał Jeremy Braxton. — W tej chwili pięćset dolarów, i opłaca się. Gdyby mój pomysł znalazł powszechne zastosowanie i gdyby posłużono się nowoczesnymi metodami fabrycznej produkcji na wielką skalę, koszt wyniósłby trzysta dolarów. Ale niech będzie pięćset. Jeśli przyjąć, że dziesięć od sta wyniesie oprocentowanie kapitału i amortyzacja, urządzenie będzie kosztowało siedemdziesiąt dolarów rocznie. Któryż farmer na dziesięciu akrach ziemi wartej dwieście dolarów, jeśli gospodaruje z ołówkiem w ręku, podejmie się utrzymać konia za siedemdziesiąt dolarów rocznie? A poza tym traktor oszczędzi mu pracy, własnej lub najemnej, licząc najnędzniejsze stawki, za dwieście dolarów na rok. — Ale co kieruje traktorem? — spytała Rita. — Bęben na maszcie. Opatrzony jest w skalę odpowiadającą promieniom kół zataczanych przez traktor. Zapewniam cię, że wymagało to skomplikowanych obliczeń. Kabel obracając się na bębnie ciągnie traktor po zmniejszającym się obwodzie ku środkowi pola. — Powszechne zastosowanie tego wynalazku budzi mnóstwo zastrzeżeń, nawet wśród drobnych farmerów — powiedział Gulhuss. Dick skinął głową. — Oczywiście. Zanotowałem czterdzieści zastrzeżeń i podzieliłem je na grupy. Sam mechanizm budzi nie mniej wątpliwości. Jeśli mój pomysł chwyci, trzeba będzie jeszcze dłuższego czasu na ulepszenie mechanizmu, a potem na wprowadzenie go do powszechnego użytku. Graham obserwując traktor raz po raz spoglądał na Paulę, której widok na koniu nie dawał mu spokoju; Po raz pierwszy dosiadła Łani, przyuczonej pod wierzch przez Hennessy'ego. Graham dyskretnym uśmiechem wyraził uznanie dla kobiecej intuicji Pauli. Czy zaprojektowała nowy strój z myślą o tej klaczy, czy po prostu dobrała ze swej garderoby najbardziej odpowiedni komplet — odniosła wielki sukces. Dzień był gorący, Paula więc, zamiast zwykłego kostiumu do jazdy konnej, włożyła brązową lnianą bluzkę z białym wykładanym kołnierzem. Kusa spódniczka sięgała kolan, obcisłe rajtuzy okrywały łydki, krótkie buty z ostrogami dopełniały stroju. Spódniczka i rajtuzy uszyte były ze złocistego jedwabnego welwetu. Miękkie białe rękawiczki dobrała do koloru kołnierza bluzki. Paula nie miała czapki na głowie, a włosy upięła w szeroki węzeł na karku. — Nie rozumiem, jak może pani zachować piękną białą cerę wystawiając się tak na słońce. — Graham ośmielił się zwrócić uwagę Pauli. — Unikam słońca — odparła ukazując olśniewająco białe zęby. — Tylko parę razy w roku wystawiam twarz na słońce. Chciałabym bardzo, żeby wyzłociło mi włosy, ale boję się opalić na brąz. Klacz zatańczyła i lekki podmuch wiatru uniósł spódniczkę Pauli odkrywając krągłe kolano w obcisłych spodniach. Patrząc na kolano Pauli, przyciśnięte do nowego angielskiego siodła z żółtej świńskiej skóry, Graham przypomniał sobie, jak to samo krągłe, białe kolano przyciskało się do muskularnego boku Górala tonącego w basenie. Kiedy magneto traktora przestało działać i mechanicy zabrali się do niego na środku pola, Dick został z nimi, a całe towarzystwo z Paulą na czele postanowiło w drodze do basenu zwiedzić ośrodek hodowlany. Pan Crellin, hodowca nierogacizny, pokazał im Lady Isleton, która wraz z jedenaściorgiem swego wspaniałego spaśnego potomstwa zebrała mnóstwo gorących pochwał. Pan Crellin co najmniej cztery razy zawołał: „I ani jednego, ani jednego cherlaka w całej gromadce!" Napatrzyli się też do syta maciorom rasy berkshire, duroc-jersey i innym, oraz nowo narodzonym świnkom i jagniętom. Paula telefonicznie uprzedzała oddziały ośrodka hodowlanego o wizycie gości. Pan Manson czekał przed stajniami, aby pokazać im wspaniałego byka, Króla Polo, i harem jego krów rasy shorthorn, a także haremy innych byków tej samej rasy, niewiele ustępujących Królowi Polo. Zjawił się Parkman, sprawujący pieczę nad bydłem rasy jersey, wraz z pomocnikami, uzbrojonymi w kije, i urządzili gościom defiladę, w której wzięły udział: Straszny Smok, Złoty Kawaler, Wersalczyk, Oksfordczyk, Faraon — wszystko laureaci pierwszych nagród, założyciele i potomkowie znakomitych rodów, wsławionych pełnotłustym mlekiem, a dalej: Królowa Róż, Matrona, Panna Złotego Kawalera, Dumna Olga, Gertie z Australii — takie same laureatki, matrony błękitnej jerseyskiej krwi z królestwa najtłustszego mleka. Pan Mendenhall, odpowiedzialny za hodowlę koni rasy shire, z dumą zademonstrował korowód potężnych ogierów z Góralem na czele i jeszcze dłuższy korowód matron, prowadzony przez rżącą srebrzyście Księżniczkę Fotherington. Posłał nawet po Alden Bessie, matkę Księżniczki (używaną z racji podeszłego wieku tylko do lżejszych prac), aby goście mogli złożyć hołd znakomitej matronie. Koło godziny czwartej Donald Ware, który nie był amatorem kąpieli, wrócił autem do Wielkiego Domu. Pan Gulhuss został, żeby pomówić z panem Meridenhallem na tematy hodowlane. Gdy towarzystwo przybyło do basenu, Dick już tam czekał. Dziewczęta; natychmiast zaczęły nalegać, by zaśpiewał nową pieśń. — Właściwie nie jest to nowa pieśń — objaśnił Dick z łobuzerskim błyskiem w oczach — ani nie moja. Śpiewano ją w Japonii, zanim przyszedłem na świat, i niewątpliwie zanim Kolumb odkrył Amerykę. Jest to duet, a zarazem gra z fantami. Paula zaśpiewa ze mną. Zaraz nauczę was słów. Siadaj, Paula, o tak. A wy wszyscy siadajcie wkoło. Paula siadła na betonie, naprzeciw męża, reszta rozsiadła się wokół nich. Pouczona przez Dicka, naśladując go klepała się po kolanach, klaskała i uderzała dłońmi o jego ręce, jak w dziecinnej grze. Wówczas Dick zaśpiewał pieśń. Tekst był krótki, Paula szybko podchwyciła melodię i śpiewała wraz z nim uderzając dłońmi do taktu. Wschodnia melodia łatwo wpadała w ucho. Śpiewało się ją wolno, niemal monotonnie, a jednak słuchaczy ogarnęło niemałe podniecenie: Jong-Keena, Jong-Keena, Jong-Jong, Keena-Keena, Yo-ko-ham-a, Nag-a-sak-i Kobe-mar-o — hoj!!! Ostatnią sylabę „hoj" wykrzykiwało się nagle, wybuchowo, co najmniej o oktawę wyżej. Wraz z okrzykiem Paula i Dick wyrzucali do siebie dłonie, otwarte lub zaciśnięte. Gra polegała na tym, że na okrzyk „hoj" dłonie Pauli miały być tak samo otwarte lub zamknięte jak ręce Dicka. Za pierwszym razem Paula dobrze trafiła, wobec czego Dick zdjął kapelusz i rzucił go na kolana Lute. — Daję fant — powiedział. — Jedziemy dalej. Klaszcząc w dłonie znów zaśpiewali: Jong-Keena, Jong-Keena, Jong-Jong, Keena-Keena, Yo-ko-ham-a, Nag-a-sak-i Kobe-mar-o — hoj!!! Tym razem na „hoj!" dłonie Pauli były zamknięte, a Dicka otwarte. — Fant! Fant! — zawołały dziewczęta. Paula popatrzyła po sobie niepewnie i powiedziała: — Cóż mogę dać? — Szpilkę do włosów — poradził Dick. Parę szylkretowych szpilek znalazło się obok kapelusza na kolanach Lute. — Niech to licho porwie! — zawołała Paula, gdy po siódmej z kolei przegranej rzuciła ostatnią szpilkę. — Cóż to się dzieje, że jestem taka gapa. Swoją drogą, Dick, nie ma na ciebie sposobu. Nie nadążam za tobą. Zaśpiewali jeszcze raz. Paula znów przegrała i oddała ostrogę. Na pełen zgorszenia okrzyk: „Paula!", który wyrwał się z ust pani Tully, Paula zapowiedziała, że po stracie drugiej ostrogi następnym fantem będzie but. Potem Dick przegrał trzy razy i oddał zegarek z ręki oraz obie ostrogi. Z kolei Paula przegrała zegarek i drugą ostrogę. „Jong-Keena, Jong-Keena..." — zaczęli na nowo. Pani Tully podniosła głos: — Paula, dość tego! Wstydziłbyś się, Dick! Dick dociągnął jednak do tryumfalnego okrzyku „hoj!", znów wygrał i śmiał się wraz z resztą towarzystwa, gdy Paula zdjęła but i rzuciła go na stos. — Nic takiego, ciociu Marto — uspokajała Paula panią Tully. — Nie ma tu pana Ware'a, a tylko on jeden mógłby się tym zgorszyć. Dalej, Dick! Jeszcze ci się noga powinie. — „Jong-Keena, Jong-Keena..." — znów zaśpiewali razem. Tempo, zrazu wolne, śpiewacy coraz bardziej przyśpieszali, tak że teraz osiągnęli zawrotną szybkość i pieśni wtórował gwałtowny, nieprzerwany rytm klaszczących dłoni. Ruch i podniecenie sprawiły, że policzki Pauli, zarumienione od słońca, pałały ogniem. Evan Graham patrzył na to wszystko bez słowa. Był oburzony. Swego czasu poznał „Jong-Keena" w japońskich herbaciarniach, w wykonaniu gejsz. Mimo, swobody, jaka panowała w Wielkim Domu, niemile go dotknęło, że Paula bierze udział w podobnej zabawie. Nie przyszło mu do głowy, że gdyby w grę wchodziła Lute, Ernestyna lub Rita, byłby tylko ciekaw, na czym się skończy to szaleństwo. Dopiero później uprzytomnił sobie, iż był zgorszony, bo szło o Paulę, która, jak się okazało, zajmowała znacznie więcej miejsca w jego myślach, niż sobie z tego zdawał sprawę. W tej chwili jednak wiedział tylko tyle, że wzrasta w nim gniew' i że nie molno mu protestować. Tymczasem papierośnica i zapałki Dicka, a także drugi but Pauli, jej pasek, broszka i obrączka ślubna powiększyły stos fantów. Pani Tully przybrała wyraz stoickiej rezygnacji i milczała jak zaklęta. — „Jong-Keena, Jong-Keena..." — śmiejąc się śpiewała Paula. Graham usłyszał, jak rozbawiona Ernestyna powiedziała do Berta: — Nie wyobrażam sobie, co ona jeszcze może oddać. — Hm, pani ją zna — odparł Bert. — Jak raz zacznie, to się przed niczym nie cofnie, a zdaje się, że dziś się rozhukała. — „Hoj!" — Paula i Dick krzyknęli razem wyrzucając ręce do siebie. Dłonie Dicka były zamknięte. Pauli otwarte. Graham widział, jak Paula na próżno ogląda się za nowym fantem. — Dalej, lady Godiva! — popędzał ją Dick. — Śpiewałaś, tańczyłaś, pani dobrodziejko, teraz płać rachunek! „Czy on zwariował? — pomyślał Graham. — Nie jest wart swej żony". — No cóż — westchnęła Paula przesuwając palce po guzikach bluzki. — Mówi się: trudno. Tłumiąc wściekłość Graham odwrócił oczy. Nastąpiła pauza. Wiedział, że wszyscy czekają, co będzie dalej. Dał się słyszeć chichot Ernestyny, któremu zawtórował ogólny śmiech. Bert zawołał: „Zmówili się!" Graham nie wytrzymał dłużej. Spojrzał na Paulę. Maleńka Pani już zdjęła bluzkę, ale miała pod nią kostium kąpielowy. Widocznie włożyła go ubierając się do jazdy konnej. — No, Lute, kolej na ciebie! — zawołał Dick. Lute jednak nie przygotowana do „Jong-Keena" spiekła raka i uciekła do kabiny, a za nią pobiegła przebrać się reszta dziewcząt. Graham obserwował Paulę przygotowującą się do skoku z wysokości czterdziestu stóp. Gdy skoczyła piękną jaskółką, usłyszał pełen zachwytu okrzyk Berta: „To druga Anette Kellerman!" Wciąż jeszcze nieswój z powodu tamtego żartu, który go tyle kosztował, Graham myślał o Maleńkiej Pani Wielkiego Domu, niezwykłej kobiecie, i o tajemnicy tej niezwykłości. Wolno płynąc z oczami otwartymi pod wodą dotarł do drugiego końca basenu. Pomyślał, że właściwie nic o niej nie wie. Jest żoną Dicka Forresta. To wszystko. Skąd się wzięła na tym świecie, jakie były koleje jej życia, jaką przeszłość miała za sobą — któż to wie? Ernestyna mówiła mu, że Lute i ona są przyrodnimi siostrami Pauli. To już było coś. Widząc, że dno jest coraz jaśniejsze, co świadczyło, że zbliża się do końca basenu, i rozpoznawszy splecione nogi Dicka i Berta, którzy widocznie staczali z sobą walkę, Graham zawrócił pod wodą i popłynął z powrotem. Paula nazywała panią Tully ciocią Martą. Czyżby to była jej ciotka? Może pani Tully jest siostrą matki Lute i Ernestyny? Wypłynął na powierzchnię. Natychmiast zawołali go do zabawy w kotka i myszkę. W ciągu następnej pół godziny podziwiał lekkość, zręczność i spryt Pauli, której udało się parę razy wydostać z koła. Wreszcie wszyscy, zmęczeni, ciężko dysząc, przepłynęli na drugi koniec basenu i położyli się w słońcu otaczając wieńcem panią Tully. Znów zaczęły się żarty. Paula spierała się z panią Tully, wygadując różne głupstwa. — O nie, ciociu Marto! To, żeś sama nie nauczyła się pływać, wcale nie przesądza sprawy. Ja jestem pływaczka. Wierz mi, że mogę dać nura do basenu i zostać dziesięć minut pod wodą. — Głupstwa pleciesz, moje dziecko — zaperzyła się pani Tully. — Twój ojciec za młodu, a był wtedy znacznie młodszy, niż ty dzisiaj, kochanie, mógł wytrzymać pod wodą dłużej niż kto inny, a jednak jego rekord wyniósł trzy minuty, czterdzieści sekund, wiem dobrze, bo sama trzymałam zegarek i mierzyłam czas, gdy wygrał zakład z Harry'ym Selby. — Och, wiem, że mój ojciec był prawdziwym mężczyzną — z dumą powiedziała Paula. — Ale czasy się zmieniły. Gdyby zjawił się tutaj jako młodzieniec w pełni sił i chciał wytrzymać pod wodą tak długo, jak ja, na pewno by utonął. Dziesięć minut? Pewnie, że wytrzymam. Proszę, niech ciocia weźmie zegarek i zmierzy czas. To takie łatwe, jak... . — Łowienie ryb w wiadrze — dokończył za nią Dick.Paula wdrapała się na szczyt wieży. — Odlicz czas skoku! — powiedziała. — Zrób półtora obrotu! — zawołał Dick. Kiwnęła głową, uśmiechnęła się i udała, że z ogromnym wysiłkiem nabiera w płuca powietrza, ile tylko się zmieści. Graham patrzył z zachwytem. Sam był nurkiem, ale rzadko widział, by kobieta pokusiła się o półtora obrotu w skoku, jeżeli nie była zawodowym skoczkiem. Mokry błękitnozielony kostium przylgnął do ciała Pauli uwydatniając jej proporcjonalne kształty. Paula zachłysnęła się ostatnim haustem powietrza, żeby dopełnić płuca, i skoczyła. Oderwała się od samego końca trampoliny, wyciągnięta jak struna. W powietrzu zwinęła się w kłębek, wykonała pełny obrót, wyprostowała się i w idealnej postawie nurka przecięła wodę. — Toledańska klinga zrobiłaby więcej plusku — orzekł Graham. — Chciałabym tak skakać — z podziwem westchnęła Ernestyna. — Nigdy tego nie potrafię. Dick mówi, że decyduje tutaj poczucie rytmu i dlatego Paula jest tak doskonałym skoczkiem. Paula ma poczucie rytmu... — I swobody — dodał Graham. — Świadomej swobody — uzupełnił Dick. — W wysiłku szuka odprężenia — zgodził się Graham. — Nie widziałem zawodowego skoczka, który by tak doskonale wykonał półtora obrotu. — Jestem z tego bardziej dumny niż ona sama — oświadczył Dick. - Widzisz, uczyłem ją, ale muszę przyznać, że miałem łatwe zadanie. Paula prawie bez żadnego wysiłku koordynuje swe ruchy. Dzięki temu, a także dzięki jej silnej woli i poczuciu rytmu, już pierwszy jej skok był bez zarzutu. — Paula jest niezwykłą kobietą — z dumą powiedziała pani Tully raz po raz spoglądając na sekundnik zegarka i na gładką powierzchnię wody. — Kobiety nigdy nie dorównują w pływaniu mężczyznom. Ale Paula jest wyjątkiem. Trzy minuty, czterdzieści sekund! Pobiją rekord swego ojca! — Ale nie wytrzyma pod wodą pięciu minut, a co dopiero dziesięć! — z wielką powagą stwierdził Dick. — Rozerwałoby jej płuca. Po czterech minutach pani Tully zaczęła się denerwować i niespokojnie spoglądać na twarze obecnych. Kapitan Lester, nie wtajemniczony, zerwał się z przekleństwem na ustach i dał nurka do basenu. — Coś musiało się stać — powiedziała pani Tully z trudem panując nad sobą. — Pewnie potłukła się przy skoku. Poszukajcież jej, panowie. Graham, Bert i Dick, gdy spotkali się pod wodą, parsknęli śmiechem i ściskali sobie ręce. Dick dał znak, by popłynęli za nim. Kryjąc się w cieniu dotarli do kanału i brodząc w wodzie odnaleźli Paulę. Rozmawiali szeptem i chichotali w ciemności. — Chcieliśmy tylko zobaczyć, czy nic ci się nie stało — mówił Dick. — Wracamy. Bert pierwszy, Evan za nim, ja na końcu. Popłynęli jeden za drugim i wynurzyli się na powierzchni basenu. Pani Tully czekała na "brzegu. — Dick — zaczęła — jeśli to miał być twój nowy kawał... Dick nie zwracając na nią uwagi wydawał rozkazy tonem nienaturalnie spokojnym i tak, żeby pani Tully słyszała, co mówi. — Chłopcy! Trzeba systematycznie przeszukać basen. Bert i Evan, popłyniecie ze mną. Zaczniemy od tego końca, weźmiemy pięć stóp odstępu i przeszukamy dno. Potem wrócimy w ten sam sposób. — Niech się panowie nie trudzą! — zawołała pani Tully i parsknęła śmiechem. — A ty, Dick, wyłaź z wody. Natrę ci uszu. — Zajmijcie się nią, dziewczęta! — krzyknął Dick. — Dostała ataku histerii. — Jeszcze nie, ale zaraz dostanę — śmiała się pani Tully. — Do stu piorunów, łaskawa pani, z czego tu się śmiać? — ciężko dysząc zawołał kapitan Lester i znów dał nurka na dno. — Czyżbyś, ciociu Marto, była na tropie? — spytał Dick, gdy dzielny marynarz zniknął pod wodą. Pani Tully skinęła głową. — Ale nie krępuj się moją osobą, Dick. Znalazłeś inną ofiarę. Matka Elsie Coghlan opowiadała mi o tym w zeszłym roku w Honolulu. Dopiero gdy minęło jedenaście minut, wynurzyła się z wody uśmiechnięta twarz Pauli. Udając, że jest zupełnie wyczerpana, z trudem wyszła na brzeg i ciężko dysząc osunęła się na ziemię koło ciotki. Kapitan Lester, ofiarny ratownik, naprawdę u kresu sił, przyjrzał się bacznie Pauli, po czym podszedł do najbliższego betonowego słupa i trzy razy stuknął weń głową. — Zdaje się, że nie byłam całe dziesięć minut pod wodą — powiedziała Paula. — Ale niewiele chyba brakowało, prawda, ciociu? — Nic ci nie brakuje, jeśli ciekawa jesteś, co o tym myślę — odparła pani Tully. — Dziwi mnie tylko, że jesteś mokra... Dobrze, dobrze, oddychaj naturalnie, moje dziecko. Komedia skończona. Jako mała dziewczynka podróżowałam po Indiach i widziałam szkołę fakirów. Skakali do głębokich studni i siedzieli tam dłużej niż ty, znacznie dłużej. — Wiedziałaś! — zawołała Paula. — Ale ty nie wiedziałaś, że ja wiem — odparowała ciotka. — I dlatego twój postępek był karygodny. Ze względu na mój wiek, słabe serce... — I trzeźwą głowę, Bogu ducha winną! — zawołała Paula. — Szkoda słów, wytargam ci uszy. — Co tu gadać, muszę cię uściskać, choć jestem mokra — śmiała się Paula. — W każdym razie nabraliśmy kapitana Lestera. Prawda, kapitanie? — Proszę się do mnie nie odzywać — burknął dzielny marynarz. — Nie mam czasu, bo obmyślam zemstę. Co się tyczy pańskiej osoby, panie Forrest, to jeszcze się nie zdecydowałem, czy wysadzę w powietrze mleczarnię, czy podetnę pęciny Góralowi. Może zrobię jedno i drugie. Na razie idę kopnąć klacz, na której pan tu przyjechał. Dick na Złośnicy i Paula na Lani jechali obok siebie do domu. — Jak ci się podoba Graham? — spytał Dick. — Wspaniały — odparła. — Podobny do ciebie. Tak samo wszechstronny i od razu widać, że zjeździł siedem mórz, dużo czytał i tak dalej. Jest artystą, i to wszechstronnie uzdolnionym. Ma też poczucie humoru. Zauważyłeś jego uśmiech? Trudno mu się oprzeć. Działa zaraźliwie. — Tak, czasem jednak głębokie bruzdy występują mu na twarzy — dodał Dick. — Aha. Jak się uśmiecha, w kątach oczu zaraz się pokazują zmarszczki. Nie są to ślady zmęczenia. Oznaczają raczej pytanie, na które człowiek szuka odpowiedzi od niepamiętnych czasów: dlaczego? po co? czy warto? o co właściwie chodzi? Graham i Ernestyna jechali na końcu. — Dick jest niezgłębiony — mówiła Ernestyna. — Za mało go pan zna. Strasznie trudno się na nim poznać. Ja troszkę go rozumiem. Paula dużo o nim wie. Poza tym, niewielu jest takich, którzy by zajrzeli mu do serca. To prawdziwy filozof, zrównoważony stoik, powściągliwy jak Anglik. Gra swoją rolę tak, że każdy się na to nabierze. Gdy pozsiadali z koni i całe towarzystwo zebrało się przy konowiązie pod dębami, Paula pokładała się ze śmiechu. — Śmiało! — zachęcała Dicka. — Nie żałuj sobie. — Zarzucała mi, że mój słownik, z którego czerpię imiona dla służby, już się kończy — objaśnił Dick. — Na to on w ciągu minuty wyrecytował kopę nowych imion. Proszę, Dick, jeszcze trochę. — Ano — odparł Dick — mogą u nas pracować — przybrał śpiewny ton — Oh Syn i Oh Dzyń, Oh Bum i Oh Plum, Oh Sing i Oh Sing Sing, Oh Fu, Oh Tu i Oh Lu, Oh Ping i Oh Pong, Oh Co, Oh Nic i Oh Rydz, Oh Miau i Oh Wau, Oh Rym, Oh Cym i Oh Rym Cym Cym... Idąc z brzękiem ostróg do domu Dick recytował dalej swój zaimprowizowany słownik imion. Rozdział siedemnasty Następny tydzień zupełnie zawiódł Grahama. Był w rozterce. Dobrze wiedział, że powinien wyjechać pierwszym pociągiem, a równocześnie pragnął widywać Paulę i jak najwięcej przebywać w jej towarzystwie. Tymczasem ani się nie zdobył na wyjazd, ani nie udało mu się spędzać z Paulą tyle czasu, co w pierwszych dniach jego pobytu w Wielkim Domu. Zaczęło się od tego, że młody skrzypek rozgościł się na pięć dni u Forrestów i przez cały ten czas nie odstępował Pauli, Graham często zapędzał się do sali koncertowej i przez pół godziny z kwaśną miną słuchał, jak tamci dwoje „pracują" przy fortepianie, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Jakby go w ogóle nie było, oddawali się muzycznym rozkoszom, a w chwilach wytchnienia obierali pot z czoła, gawędzili i śmiali się w atmosferze koleżeńskiej przyjaźni. O tym, że młodym muzykiem targa najgorętsza miłość do Pauli, Graham nie wątpił ani na chwilę. Bolały go jednak spojrzenia, pełne zachwytu i uległości, jakie Paula rzucała skrzypkowi, kiedy zagrał coś wyjątkowo dobrze. Na próżno Graham starał się wytłumaczyć sobie, że są to sprawy czysto platoniczne — że jedynie kunszt skrzypka budzi zachwyt Pauli. Raniło to jego męską dumę, uczucie bólu nie ustępowało i w końcu musiał wyjść z sali koncertowej. Pewnego razu trafił na moment, gdy skończyli pieśń Schumanna wykonaną na pożegnanie Ware'a, który zaraz potem wyjechał. Paula siedziała jeszcze przy fortepianie, urzeczona muzyką. Spojrzała na Grahama tak, jakby go nie poznała, automatycznie odzyskała równowagę, powiedziała parę zdawkowych słów i wyszła. Urażony tym Graham wmawiał sobie, że Paula zachowuje się tak pod wpływem wzruszeń artystycznych, zasłuchana w echa muzyki, która jeszcze nie przebrzmiała w jej duszy. Ale nie mógł powstrzymać się od refleksji ogólnej natury. Kobiety to dziwne stworzenia, zdolne stracić głowę w sposób całkiem nieoczekiwany i niedorzeczny. Czyż więc nie mogło się zdarzyć, że temu smarkaczowi muzyka pomogła trafić do serca Pauli? Po wyjeździe Ware'a pani Forrest izolowała się niemal zupełnie, rzadko wychodząc ze swego skrzydła Wielkiego Domu. Jak się Graham dowiedział od domowników, wszyscy byli do tego przyzwyczajeni. — Paula jest kobietą, której wystarcza towarzystwo własnej osoby — powiedziała mu Ernestyna. — Miewa dość często okresy samotności i wtedy widuje się tylko z Dickiem. — Nie brzmi to nazbyt pochlebnie dla reszty towarzystwa — z uśmiechem zauważył Graham. — Ale to dodaje blasku jej walorom towarzyskim, gdy wraca do ludzi — odparła Ernestyna. Fala gości przepływająca przez Wielki Dom zaczęła opadać. Przybywali jeszcze interesanci i znajomi, ale w sumie liczba gości zmalała. Pod okiem Oh Daja chińska służba funkcjonowała tak sprawnie, że gospodarze niewiele mieli kłopotu z gośćmi. Towarzystwo samo doskonale się bawiło, Dick rzadko pokazywał się rano, a Paulę można było ujrzeć dopiero przy kolacji. — Leczy się odpoczynkiem — śmiejąc się powiedział Dick i zaproponował Grahamowi bokserskie spotkanie, a potem pojedynek na laski i florety. — Nadszedł czas — rzekł między jedną rundą a drugą — żebyś zabrał się do pracy nad książką. Jestem wśród tych, którzy czekają na tę książkę i dużo sobie po niej obiecują. Wczoraj dostałem list od Havely'ego. Pyta się, jak ci idzie pisanie. Graham więc uporządkował w swoim pokoju notatki i fotografie, naszkicował plan i zabrał się do pierwszych rozdziałów książki. Tak go to pochłonęło, że zainteresowanie, jakie wzbudziła w nim Paula, pewnie by osłabło, gdyby co wieczór nie spotykał jej na kolacji. Poza tym, zanim Ernestyna i Lute wyjechały do Santa Barbara, po południu kąpali się w basenie i konno lub autami robili wycieczki do pastwisk na wzgórzach Miramar i w góry Anselmo. Jeździli także, czasem z Dickiem, zobaczyć, jak pracują jego wielkie pogłębiarki w dolinie. Sacramento, zwiedzić budowę tam na potokach Little Coyote i Los Cuatos oraz kolonię dwudziestoakrowych farm, obejmującą pięć tysięcy akrów, gdzie Dick chciał zapewnić dwustu pięćdziesięciu rodzinom utrzymanie z pracy na roli. Graham wiedział, że Paula odbywa czasem dalekie samotne przejażdżki konne. Raz spotkał ją przy konowiązie, gdzie zsiadała z Łani. — Czy pani nie sądzi, że. Łania aż się rwie do wycieczki w towarzystwie innych koni? — zażartował. Paula roześmiała się i potrząsnęła głową. — No to — wyznał szczerze — ja się palę do wspólnych przejażdżek z panią. — Ma pan Lute, Ernestynę, Berta i wszystkich innych. — Dla mnie to jest obcy kraj — nie dawał za wygraną. — Kraj poznaje się dzięki ludziom, którzy dobrze go znają. Oglądałem okolice oczami Lute, Ernestyny i wszystkich innych. Ale nie widziałem wielu rzeczy, które mógłbym zobaczyć tylko pani oczami. — Ciekawa teoria — wymijająco odparła Paula. — Coś w rodzaju krajoznawczego wampiryzmu. — Ale bez zgubnych następstw wampiryzmu — skwapliwie dodał. Zwlekała z odpowiedzią. Patrzyła mu w oczy prosto i szczerze. Najwyraźniej ważyła słowa. — Tego nie wiem — powiedziała po dłuższym namyśle. Trzy słowa Pauli podziałały na jego wyobraźnię. Gorączkowo starał się odcyfrować ich ukryty sens. — Tyle mamy sobie do powiedzenia — spróbował jeszcze raz. — Tak wiele... powinniśmy sobie powiedzieć. — Zdaję sobie z tego sprawę — odparła spokojnie i znów spojrzała mu prosto w oczy. A więc tak. Myśl o tym rozpaliła w nim ogień. Ale nie znalazł słów, gdy Paula roześmiała się zimno, Wyzywająco i poszła w stronę domu. Liczba gości w Wielkim Domu znów się przerzedziła. Ciotka Pauli, pani Tully, po kilku zaledwie dniach pobytu wyjechała, czym sprawiła niemały zawód Grahamowi (spodziewał się zebrać u niej wiele informacji o Pauli). Mówiło się wprawdzie o jej ponownym przyjeździe, tym razem na dłużej, ale wróciła właśnie z Europy i, jak powiedziała, wypadało najpierw odbyć rundę obowiązkowych wizyt, a dopiero potem mogła pozwolić sobie na odwiedziny domów miłych jej sercu. O'Hay, krytyk, zmuszony był zatrzymać się parę dni dłużej, aby nieco odsapnąć po łaźni, jaką sprawili mu filozofowie. Myśl rozprawy z O'Hayem rzucił Dick. Batalia zaczęła się wczesnym wieczorem, kiedy to luźna uwaga, wypowiedziana przez Ernestynę z niewinną miną, dała Aaronowi Honcockowi hasło do rzucenia pierwszej bomby W samo serce najgłębszych przekonań krytyka. Dar Hyal, ochoczy sprzymierzeniec Hancocka, ostrzelał O'Haya z flanki pociskami swej biologicznej teorii muzyki i zaszedł go od tyłu. Zaciekły bój toczył się do chwili, gdy popędliwy Irlandczyk, oszołomiony ciosami, których nie szczędzili mu dwaj wytrawni szermierze słowa, przyjął z niesłychaną ulgą przyjazne zaproszenie Terrence'a Mc Fane'a do sali bilardowej, gdzie mogli znaleźć spokój i wytchnienie i z dala od barbarzyńców, przy whisky, kojącej bóle, serdecznie porozmawiać o prawdziwej muzyce. O godzinie drugiej nad ranem Terrence równym, pewnym i niezachwianym krokiem odprowadził do łóżka O'Haya, z oczami w słup i pijanego jak bela. — Nic złego się nie stało — powiedziała potem Ernestyna O'Hayowi, mrużąc oko; Z jej miny domyślił się, że uknuto spisek przeciw niemu. — To było do przewidzenia. Nasi, pożal się Boże, filozofowie i świętego by rozpili. — Myślałem, że w rękach Terrence'a będzie pan bezpieczny — żartobliwie tłumaczył się Dick. — Dwaj Irlandczycy, sam pan rozumie. Zapomniałem, że Terrence ma mocną głowę. Niech pan sobie wyobrazi, że gdy powiedział panu „dobranoc", wstąpił do mnie na pogawędkę. Ani drgnął. Co prawda wspomniał mimochodem o paru kieliszkach, ale... ale... do głowy mi nie przyszło, że... no... że coś panu zaszkodziło. Po wyjeździe Lute i Ernestyny do Santa Barbara Bert Wainwright i jego siostra przypomnieli sobie własny dom w Sacramento, który zupełnie zaniedbali. Tego samego dnia przyjechało dwóch protegowanych przez Paulę malarzy. Ale mało ich było widać, bo całymi dniami wozili się brekiem po wzgórzach lub palili długie fajki w sali bilardowej. Swobodne i beztroskie życie w Wielkim Domu płynęło swoim nurtem. Dick pracował. Graham pracował. Paula żyła w odosobnieniu. Mędrcy z madronowego gaju przychodzili zjeść obiad i pogadać, a wieczorami zamykali usta tylko wtedy, gdy grała Paula. Goście z Sacramento, Wickenbergu i innych miast w dolinie przyjeżdżali bez uprzedzenia autami, lecz Oh Daj i jego podwładni nigdy nie tracili głowy. Graham był świadkiem, jak gromada nieoczekiwanych gości w dwadzieścia minut po przyjeździe zasiadła do świetnej kolacji. Zdarzały się, rzadko co prawda, i takie wieczory, że za stołem siedział tylko Dick, Graham i Paula. Wówczas panowie po kolacji godzinkę pogadali i wcześnie szli spać, a Paula cicho grała lekkie utwory lub zostawiała ich samych. Pewnego księżycowego wieczoru Watsonowie, Masonowie i Womboldowie zjechali hurmem do Wielkiego Domu. Ustawiono stoliki do bridża i tak się złożyło, że Graham został sam. Paula siedziała przy fortepianie. Podszedł i ujrzał błysk radości w oczach Pauli. Drgnęła, jakby chciała wstać, lecz szybko się opanowała. I znów była tą samą Paulą, którą widywał dotąd. Plotąc trzy po trzy przeglądał z nią nuty i myślał o tym, że po prawdzie jeszcze nie zdążył dobrze jej się przypatrzyć. Spróbowali razem paru duetów. Udało mu się dostroić swój liryczny baryton do jej sopranu. Od stolików bridżowych dały się słyszeć okrzyki „bis!" — Tak — powiedziała w czasie przerwy. — Strasznie mnie korci nowa wędrówka po szerokim świecie. Chciałabym wybrać się z Dickiem. Choćby jutro! Ale Dick nie może ruszyć się z miejsca. Ugrzązł tutaj w przeróżnych eksperymentach i farmerskich przygodach. Jak pan myśli, do czego się teraz zapalił? Jeszcze mu mało kłopotów i chce dokonać przewrotu w handlu, przynajmniej w Kalifornii i na wybrzeżu Pacyfiku. Dąży do tego, żeby kupcy tutaj przyjeżdżali. — Przecież już to robią. Pierwszym przybyszem, którego tutaj poznałem, był kupiec z Idaho. — Ba, Dick chce nauczyć kupców, by w określonym czasie masowo tu zjeżdżali. Nie chodzi mu o zwyczajne aukcje, choć powiada, że aukcje też mogą ich ściągnąć. Zamierza zorganizować tutaj doroczne targi, które będą trwały co najmniej trzy dni. Byłby na tych targach jedynym wystawcą. Co dzień rano odbywa długie narady z panami Agarem i Pittsem. Agar jest jego agentem handlowym, a Pitts organizatorem wystaw. Westchnęła i przebiegła palcami po klawiaturze. — Ach, gdybyśmy mogli wyjechać... do Timbuktu, Mokpo lub Jerycha. — Chyba nie powie mi pani, że była w Mokpo — roześmiał się Graham. Kiwnęła głową. — Daję panu słowo, przysięgam i klnę się na wszystkie świętości. Zawędrowaliśmy tam z Dickiem na jachcie „Dal". Właściwie w Mokpo spędziliśmy miodowy miesiąc. Gdy dzielili się wspomnieniami z Mokpo, Graham starał się odgadnąć, czy Paula umyślnie raz po raz nawraca do męża. — Zdaje mi się jednak — powiedział — że tutaj znalazła pani prawdziwy raj. — Na pewno, na pewno — przytwierdziła aż nadto, jego zdaniem, skwapliwie. — Ale ostatnio sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Jakby coś gnało mnie w świat. Może to są wiosenne niepokoje, może czary indiańskich bo-góv. Ach, gdyby tylko Dick tak się nie zapracowywał i śrutu nie wiązał sobie rąk różnymi projektami! Czy wie pan, że odkąd się pobraliśmy, przez tyle lat jedyną moją poważną rywalką było to ranczo ? Dick jest wierną naturą, a to była jego pierwsza miłość. Włożył w nią tyle pracy i serca, zanim się poznaliśmy, zanim się dowiedział, że żyję na tym świecie. — Spróbujmy to zaśpiewać — nagle powiedział Graham rozkładając nuty na fortepianie. — O, nie, to jest „Cygański szlak" — zaprotestowała. — Może mnie do reszty rozstroić. — I zanuciła pierwszą zwrotkę: Za pateranem cygańskim płyń. Niech niesie dżonkę prąd, Uderza w żagle wiatr. Przemierzysz cały świat, Opłyniesz każdy ląd! — Co to jest cygański pateran? — spytała. — Zawsze myślałam, że to cygańskie narzecze, patois, ale nie widzę sensu w wędrówce nakoło świata tropem narzecza. Jakaś filologiczna wyprawa? — Pateran jest w pewnej mierze cygańską gwarą — odparł Graham. — Ale pateran. znaczy zawsze: „tędy szedłem". Dwie gałązki skrzyżowane w określony sposób i zostawione na szlaku, to właśnie pateran. Muszą być jednak z różnych drzew lub krzaków. Tutaj na przykład pateran można zrobić z gałązek manzanity i madrono, dębu i świerku, kasztanu i olchy, sekwoi i wawrzynu, czarnej jagody i bzu. To znak, jaki Cygan zostawia swemu towarzyszowi lub kochance. Zanucił drugą zwrotkę: A potem wstąpisz na twardy grunt. Cygańską, drogą goń, I tylko patrz no znak. Gdy cały zmierzysz szlak, Na morską wracaj toń. Paula skinęła głową, powiodła zamglonymi oczami w stronę graczy, i otrząsnąwszy się z rozmarzenia szybko powiedziała: — Bóg jeden wie, ile cygańskich skłonności mają niektórzy z nas. Mnie ich nie brakuje. Dick mimo swoich sielskich upodobań jest urodzonym Cyganem. Sądząc z tego, co mówi Dick, pan też ma duszę włóczęgi. — W gruncie rzeczy — odparł Graham — prawdziwym królewskim Cyganem jest biały człowiek. Odbywał dalekie i śmiałe wędrówki, o jakich żadnemu Cyganowi się nie śniło. Zdobywał świat prawie gołymi rękami. A Cygan szedł śladem białego człowieka, nigdy mu drogi nie torował... Może zaśpiewamy to jeszcze raz? Śpiewając z Paulą zuchwałe słowa piosenki na wesołą, beztroską nutę, Graham spojrzał na nią ze zdumieniem. Dziwił się jej... i sobie. Nie było dla niego miejsca u boku tej kobiety pod dachem jej męża. A jednak został tutaj, choć dawno powinien był wyjechać. Po tylu latach teraz dopiero lepiej poznał siebie. Coś go widocznie zaczarowało, stracił głowę. Powinien od razu się stąd wyrwać. Nieraz był w podobnych opałach, zawsze jednak potrafił w porę umknąć. Czyżby z wiekiem zmiękło mu serce? A może nigdy jeszcze tak nie stracił głowy? Miałby więc zdeptać święte uczucia, których zazdrośnie strzegł w głębi serca, których nigdy nie zdradził? A jednak nie zdołał się wyrwać. Stał obok niej i patrzył na pukiel włosów, które iskrzyły się złotem i brązem i układały nad' uszami w rozkoszne loki. Śpiewał z Paulą pieśń płonącą w nim ogniem... i w niej także. Inaczej być nie mogło, znał ją przecież i pochwycił przebłyski uczucia w jej na wpół odruchowych spojrzeniach i gestach. „To czarodziejka, a głos jest jej główną bronią" — myślał zasłuchany w głos Pauli tak kobiecy, a zarazem jej własny, niepodobny do głosu żadnej kobiety w świecie. I wiedział już ponad wszelką wątpliwość, że szaleństwo, jakie go ogarnęło, udziela się Pauli, która na pewno czuje to samo co on: oto mężczyzna i kobieta stanęli naprzeciw siebie. Oboje drżeli. Myśl o tym, pewność, że tak jest, podsycała ogień w żyłach Grahama, gdy więc doszli do ostatniej zwrotki i złączyli drżące głosy, zuchwałe słowa kończące pieśń zabrzmiały w jego ustach gorąco: Sokola cieszy podniebny lot, W dolinę bieży łoś. Wiedz, że jak swiatem świat, Dziewczynie chłopiec rad I kogoś kocha ktoś. Dziewczynie chłopiec serdecznie rad. W namiocie płomyk zgasł, Kochanków okrył mrok. Niech noc trwa choćby rok, Nim świt obudzi was. Gdy zamilkły ostatnie akordy, Graham czekał, by Paula spojrzała na niego. Przez chwilę siedziała bez słowa, wpatrzona w klawiaturę, a kiedy odwróciła się ku niemu, ujrzał twarz Maleńkiej Pani Wielkiego Domu wesoło uśmiechniętą, z szelmowskim błyskiem w oczach. — Chodźmy podroczyć się trochę z Dickiem — powiedziała. — Przegrywa. Nigdy nie widziałam, żeby się zbytnio podniecał w czasie gry, ale gdy karta mu za długo nie idzie, ma komicznie zgnębioną minę. — Przepada za hazardem — mówiła prowadząc Grahama w stronę karcianych stolików. — Jest to jeden z jego sposobów odpoczynku. A raz lub dwa razy na rok, jeśli zbierze się dobra kompania i wszyscy zgodzą się na licytację bez ograniczeń, potrafi grać w pokera do białego rana. Rozdział osiemnasty Zaraz po odśpiewaniu „Cygańskiego szlaku" z Grahamem Paula wyszła z odosobnienia. Grahamowi niełatwo było wytrwać przy pracy, kiedy co dzień rano słyszał, jak Paula śpiewa w swoich pokojach urywki pieśni i arii operowych, śmieje się lub strofuje psy w dużym patio, a potem przez kilka godzin z dalekiej sali koncertowej dobiegały go nieustanne dźwięki fortepianu. Biorąc jednak przykład z Dicka spędzał ranki przy pracy, wobec czego rzadko spotykał Paulę przed obiadem. Maleńka Pani oznajmiła, że minął okres bezsenności i gotowa jest wziąć udział we wszystkich zabawach i wycieczkach, jakie tylko Dick jej zaproponuje. Co więcej, zagroziła, że gdyby Dick nie stanął na wysokości zadania, wypełni dom gośćmi i pokaże mu, co to znaczy prawdziwa zabawa. Właśnie ciocia Marta, czyli pani Tully, ponownie zjechała do Wielkiego Domu, Paula zaś podjęła, przejażdżki gigiem z Łatkiem i Bratkiem w zaprzęgu. Były to kłusaki gorącej krwi, ale pani Tully, mimo podeszłego wieku i pokaźnej tuszy, niczego się nie bała, gdy Paula trzymała lejce. — Nie zabrałabym się z żadną inną kobietą — mówiła do Grahama. — Gdy Paula powozi, jestem zupełnie spokojna o siebie. Świetny z niej woźnica. Rwała się do koni od najwcześniejszego dzieciństwa. Dziwię się bardzo, że nie została woltyżerką. Mnóstwa innych rzeczy dowiedział się jeszcze Graham o Pauli z ust jej ciotki. O Filipie Destenie, ojcu Pauli, mogła mówić bez końca. Filip był bratem pani Tully, znacznie od niej starszym. Od dziecka patrzyła na niego jak na jakiegoś księcia z bajki. Był szeroką naturą, a życie, jakie wiódł, statecznym ludziom wydawało się niezbyt normalne. Ustawicznie pozwalał sobie na różne szaleństwa i romantyczne gesty. W latach wielkiej, złotej przygody, po roku 1849, dzięki swemu rozmachowi zbijał fortunę i równie lekko ją tracił. Pochodził ze starego rodu osiadłego w Nowej Anglii, ale jego pradziadkiem był Francuz, który pewnego razu jako rozbitek wynurzył się z oceanu, wylądował na brzegu Maine i osiadł wśród miejscowych farmerów i marynarzy. — W każdym pokoleniu raz, tylko jeden raz odzywa się francuska krew Destenów — zapewniała pani Tully Grahama. — Takim Francuzem był Filip, a po nim właśnie Paula odziedziczyła francuską krew. Lute i Ernestyna są jej przyrodnimi siostrami, ale nikomu do głowy by nie przyszło, że mają jedną kroplę wspólnej krwi z Paulą. Właśnie dlatego Paula, zamiast zostać woltyżerką, popłynęła prościutko do Francji. Wołała ją krew przodka Destenów. Graham dowiedział się także niemało o przygodach Pauli we Francji. Obróciło się koło fortuny Filipa Destena, opuściło go szczęście. Małymi szkrabami, Ernestyną i Lute, zaopiekowały się bez większego kłopotu siostry Destena. Trudniejsza sprawa była z Paulą, która przypadła pani Tully — właśnie z powodu owego przodka Francuza. — Och, Paula jest nieodrodną córą Nowej Anglii — zapewniała pani Tully. — To po prostu wcielenie honoru, prawości i rzetelności. Jako mała dziewczynka nie była zdolna do kłamstwa, z jednym wszakże wyjątkiem: gdy trzeba było kogoś osłonić. A wtedy nic nie znaczyło całe jej purytańskie pochodzenie i łgała jak z nut, niczym sam Filip. Odziedziczyła też po nim urok osobisty, odwagę, wesołe i żywe usposobienie. Ale wesołość Filipa miała bardziej jowialny charakter. Podbijał serca ludzkie, a gdy mu się to nie udało, zwiększał się zastęp jego najbardziej zagorzałych wrogów. Nikt nie przechodził obok niego obojętnie. Kto raz się z nim zetknął albo go uwielbiał, albo nienawidził. Pod tym względem Paula różni się, moim zdaniem, od ojca, bo jako kobieta nie może korzystać z męskiego przywileju walki z wiatrakami. Paula nie ma chyba w całym świecie ani jednego wroga. Wszyscy ją kochają, być może z wyjątkiem zawistnych bab, które zazdroszczą jej wspaniałego męża. Graham słuchał pani Tully, gdy przez otwarte okno gdzieś spod arkad dobiegł śpiew Maleńkiej Pani. Głos jej tak przejmująco wibrował, że Graham długo nie mógł go zapomnieć. Paula parsknęła śmiechem. Rozpromieniona pani Tully pokiwała z uznaniem głową. — To śmieje się Filip Desten — szepnęła. — I wszystkie babki jej przodka Francuza, którego przyprowadzono do Penobscot, ubrano w drelich i posłano do domu modlitwy. Czy pan zauważył, że słysząc śmiech Pauli każdy musi spojrzeć na nią i uśmiechnąć się? Tak samo było z Filipem. Paula zawsze miała nieprzeparty pociąg do muzyki, malarstwa, rysunków. Gdy była małą dziewczynką, można było iść jej tropem koło domu i na polu, bo zostawiała po sobie ślady w postaci obrazków i figurek. Posługiwała się każdym materiałem, jaki wpadł jej w ręce, rysowała na kawałkach papieru, ryła w drzewie, lepiła figurki z gliny i piasku. Miała serce dla każdego i wszyscy ją kochali, nigdy nie bała się zwierząt, ale odnosiła się do nich z nabożną czcią, bo od urodzenia była bardzo wrażliwa na piękno. Zapamiętale czciła bohaterów za to, że byli po prostu piękni lub dokonali wielkich czynów. I nigdy chyba nie wyzbędzie się uwielbienia dla piękna — czy to w postaci wspaniałego fortepianu, świetnego obrazu, pięknej klaczy, czy też uroczego krajobrazu. Sama też chciała tworzyć piękno, ale nigdy nie mogła się zdecydować, czy ma się poświęcić muzyce, czy malarstwu. Kiedy pod kierunkiem znakomitych profesorów odbywała w Bostonie studia muzyczne, odrywała się od fortepianu po to, żeby rysować. A od stalug ciągnęło ją do rzeźby. I w ten sposób, z duszą i sercem pełnymi piękna, nie mogła się nigdy zdecydować, w jakim kierunku jest najbardziej uzdolniona i czy w ogóle ma talent. Podsunęłam jej myśl, że powinna porządnie wypocząć i zabrałam ją na rok za granicę. Tymczasem okazało się, że ma talent do tańca. Zawsze jednak wracała do muzyki i malarstwa. Nie, nie była kapryśna. Kłopot polegał na tym, że nie brakowało jej uzdolnień... — Uzdolnień w różnych kierunkach — dodał Graham. — Tak, ma pan rację — przytwierdziła pani Tully. — Ale od zdolności do prawdziwego talentu daleko. Bogiem a prawdą sama nie wiem, czy to dziecko miało prawdziwy talent. Z pewnością na żadnym polu Paula nie stworzyła nic wielkiego. — Ale stworzyła siebie — powiedział Graham. — To jej się na pewno bardzo udało — przyznała pani Tully z uśmiechem pełnym zachwytu. — Paula jest wspaniałą, niezwykłą kobietą, nie zepsutą i bardzo naturalną. Prawdę mówiąc, cóż znaczą wszystkie wielkie czyny? Słyszałam, jak na olbrzymim koniu pływała po basenie. Stokroć wolę jeden taki szalony postępek Pauli, niż wszystkie jej obrazy, nawet gdyby każdy z nich był arcydziełem. Przyznaję jednak, że długo nie mogłam jej zrozumieć. Dick nazywa Paulę dziewczynką, która nigdy nie dorośnie. Ale, mój Boże, Paula, jak trzeba, bywa wielką damą. Sama uważam ją za najbardziej dorosłe dziecko. Dick jest największym szczęściem, jakie spotkało ją w życiu. Właśnie wtedy Paula jakby odnalazła siebie. A było to tak... Pani Tully opowiedziała Grahamowi o rocznej podróży po Europie. W Paryżu Paula wróciła do malarstwa i ostatecznie doszła do wniosku, że powodzenie trzeba samemu sobie wywalczyć i że pieniądze ciotki tylko jej w tym przeszkadzają. — I postawiła na swoim — pani Tully westchnęła. — Paula... no cóż, pozbyła się ciotki, odesłała mnie do domu. Zgodziła się przyjąć ode mnie niezwykle skromną pensyjkę i zamieszkała wraz z dwiema młodymi Amerykankami w Quartier Latin. Poznała wtedy Dicka. Rzadko się takich ludzi spotyka. Nie można było dojść, czym on się właściwie zajmuje. Prowadził kabaret, och, nie taki nowoczesny, tylko prawdziwy, studencki kabaret. Bardzo ekskluzywny. Zbierała się tam czereda różnych wariatów. Widzi pan, Dick właśnie wrócił z szalonej wyprawy na koniec świata i chciał, jak sam mówił, przerwać na jakiś czas bujne życie i trochę pofilozofować. Pewnego razu Paula zaprowadziła mnie do tego kabaretu. Nic złego w tym nie było, bo poprzedniego dnia się zaręczyli i Dick złożył mi oficjalną wizytę. Znałam Szczęśliwego Ryszarda Forresta i wiele słyszałam o jego synu. Paula nie mogła zrobić lepszej partii. Oboje zapałali do siebie miłością. Widziała go kiedyś, gdy poprowadził drużynę Uniwersytetu Kalifornijskiego do zwycięstwa nad standfordczykami. Po raz drugi ujrzała go w paryskiej pracowni, którą zajmowała z dwiema koleżankami. Nie wiedziała, czy Dick ma milionową fortunę, czy też prowadzi kabaret, żeby zarobić na kawałek chleba. Ale nic ją to nie obchodziło. Zawsze szła za głosem serca. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację:. Dick, którego żadna nie zdołała usidlić, i Paula, która nawet na flirt jeszcze sobie nie pozwoliła. Pewnie od razu padli sobie w objęcia, bo w ciągu tygodnia wszystko było postanowione i Dick poprosił mnie o jej rękę; jakbym w ogóle miała coś do gadania. Ale wracając do rzeczy, był to kabaret filozofów — nędzna klitka w piwnicy, w samym sercu Quartier Latin, i wszystkiego jeden stół. Może pan się domyślić, co to był za lokal! I ten stół! Wielki, okrągły, z nie heblowanego drzewa, nawet nie nakryty ceratą, cały w plamach, bo filozofowie walili pięścią w blat i trunki się rozlewały. Trzydzieści osób siadało za tym stołem. Kobiet nie wpuszczano. Wyjątek zrobili dla Pauli i dla mnie. Poznał pan Aarona Hancocka. Jest jednym z tamtych filozofów i do dziś dnia się chełpi, że zajął pierwsze miejsce wśród tych, co nie płacili rachunków. Wszyscy ci zbzikowani młodzi myśliciele spotykali się u Dicka, tłukli pięścią w stół i prowadzili filozoficzne dyskusje we wszystkich europejskich językach. Dick zawsze miał słabość do filozofii. Ale Paula popsuła całą zabawę. Ledwie się pobrali, Dick oporządził swój szkuner „Dal" i młoda para odpłynęła z Bordeaux, by w drodze do Hongkongu spędzić miodowy miesiąc. — Wobec czego kabaret został zamknięty, a filozofowie stracili dach nad głową i możliwość wymiany poglądów — dodał Graham. Pani Tully serdecznie się uśmiała. — Dick postarał się, żeby kabaret dalej funkcjonował — powiedziała przykładając rękę do serca. — Zostawił im pieniądze, zjawiła się policja i zamknęła klub pod zarzutem, że zbierają się w nim anarchiści. Nasłuchawszy się tyle o szerokich zainteresowaniach i różnorodnych talentach Pauli Graham zdziwił się jednak, gdy pewnego dnia ujrzał ją w progu wnęki okiennej ślęczącą nad haftem. — Bardzo to lubię — powiedziała. — Własnoręczne robótki oparte na moich pomysłach znacznie wyżej sobie cenię niż wszystkie kosztowne hafty, jakie można dostać w sklepach. Dickowi nie podobało się, że sama szyję. Jak pan wie, mój mąż uznaje tylko wydajną pracę i walczy z marnotrawstwem energii. Szycie uważał więc za stratę czasu. Do haftowania można wynająć chłopki za tanie pieniądze. Ale zdołałam przekonać go, że nie ma racji. Podobnie jest, gdy gram na fortepianie. Oczywiście mogę za pieniądze mieć lepszą muzykę, ale gdy siadam do instrumentu i gram szukając muzyki w głowie i w palcach, doznaję zupełnie innej, nieporównanie większej satysfakcji. Zarówno gdy rywalizuję z cudzą interpretacją, jak gdy własne wykonanie nasycam swoją indywidualnością. Na tym polega radość twórcza. Proszę, spojrzeć na ten szlaczek w lilijki, wyhaftowany na brzegu falbanki. Drugiego takiego nie znajdzie pan na całym świecie. Mój jest pomysł, moje wykonanie i moja radość, że pomysłowi nadałam żywy kształt. W sklepach można dostać lepsze hafty, ale ten jest inny. Jest mój. Wzór powstał w mej wyobraźni i sama nadałam mu kształt. Któż śmiałby powiedzieć, że haft nie jest sztuką? Zamilkła i tylko oczy jej się śmiały. — A kto ośmieliłby się twierdzić — podchwycił Graham — że obmyślanie strojów dla pięknej kobiety nie jest najpiękniejszą i najsłodszą z wszystkich sztuk? — Sama odnoszę się z najgłębszym szacunkiem do pracy dobrej modystki i krawcowej — z powagą powiedziała Paula. — To są prawdziwe artystki, a Dick by dodał, że odgrywają poważną rolę w gospodarce światowej. Innym razem Graham szukając jakiejś informacji o Andach wszedł do biblioteki i zastał tam Paulę we wdzięcznej pozie pochyloną nad arkuszem papieru na wielkim stole. Obok leżały pękate teczki z planami architektonicznymi. Maleńka Pani szkicowała plan bungalowu z okrąglaków, przeznaczonego dla mędrców z madronowego gaju. — To bardzo trudne — westchnęła. — Dick mówi, że jeśli już się do tego wzięłam, powinnam wybudować dom na siedmiu mędrców. Na razie jest ich czterech, ale Dick marzy o siódemce. Powiada, żebym nie zawracała sobie głowy prysznicami czy tam łazienkami, bo gdzie znajdziemy filozofa, który chciałby się kąpać? Natomiast namawia mnie, bym pomyślała o siedmiu kuchniach, bo właśnie te przyziemne sprawy zawsze waśniły filozofów. — Czy to nie Voltaire kłócił się z królem o ogarki świec? — spytał Graham z przyjemnością obserwując jej pełne wdzięku zakłopotanie. Trzydzieści osiem lat! To niemożliwe. Wyglądała na dziewczynkę, która mozoli się z wypiekami na policzkach nad szkolnym zadaniem. Przypomniała mu się uwaga pani Tully, że Paula jest najbardziej dorosłym dzieckiem, jakie widziała w życiu. Był zdumiony. Czyżby to była ta sama osoba, która przy konowiązie pod dębami w paru słowach określiła całą powagę sytuacji? „Zdaję sobie ż tego sprawę" — tak powiedziała. Z czego zdawała sobie sprawę? Czy był to zdawkowy frazes, co właściwie miała na myśli? A jednak drżała i garnęła się do niego, kiedy razem śpiewali „Cygański szlak". Tego był najzupełniej pewny. Ale czyż sam nie widział, jak płonęła słuchając muzyki Donalda Ware'a. Jakkolwiek było, serce szeptało. Grahamowi, że Donald Ware to całkiem co innego. Uśmiechnął się na tę myśl. — Czemu pan się uśmiecha? — zapytała. — Bóg mi świadkiem, że nie jestem architektem. Ciekawe, jak by pan zaprojektował dom dla siedmiu filozofów, gdyby przyszło spełnić wszystkie absurdalne wymagania Dicka. Graham wrócił do pokoju w wartowniczej wieży. Na stole leżały przed nim zamknięte książki o Andach. Gryzł wargi i rozmyślał. Nie, to nie jest kobieta, tylko najprawdziwsze dziecko. A może — zawahał się na chwilę — udaje naiwną? Czy naprawdę zdawała sobie sprawę? Chyba tak. Na pewno. Żyje przecież na tym świecie. I zna ludzi Jest bardzo mądra. Każde spojrzenie jej szarych oczu świadczyło o wewnętrznym opanowaniu i silnej woli. Właśnie to — silna wola! Przypomniał sobie, jak pierwszego wieczoru ujrzał w jej oczach przebłyski stali, cienkiej i drogocennej. Porównał wtedy siłę bijącą z oczu Pauli do kości słoniowej, rzeźbionej muszli perłowej, siatki plecionej z dziewczęcych włosów. Wszystko było jasne. Od chwili gdy wypowiedziała parę słów przy konowiązie i śpiewała z nim „Cygański szlak", wiedział, że ilekroć spotkały się ich oczy, oboje czytali w nich nie wypowiedzianą tajemnicę. Na próżno przewracał kartki książek szukając potrzebnych mu informacji. Spróbował obejść się bez nich i. pisać dalej, ale ani jedno słowo nie spłynęło mu z pióra. Dręczył go niepokój. Sięgnął ręką po rozkład jazdy, sprawdził, kiedy odchodzą pociągi, rozmyślił się, zadzwonił do stajni i poprosił, żeby mu osiodłali Altadenę. Był cudowny poranek. Kalifornijskie lato dopiero się zaczęło. Najlżejsze tchnienie wiatru nie mąciło spokoju sennych pól. Słychać było wołanie przepiórki i śpiew skowronków. Powietrze zgęstniało od zapachu bzów. Jadąc konno między krzakami bzu Graham usłyszał z daleka gardłowy zew Górala, na który Księżniczka Fotherington odpowiedziała srebrzystym rżeniem. Dlaczego jest jeszcze tu i siedzi na koniu Dicka Forresta? Dlaczego nie zmierza na stację, żeby złapać pierwszy pociąg, który znalazł w rozkładzie jazdy? Z goryczą dziwił się, że jest tak niezdecydowany, co mu się dotąd nigdy nie zdarzało. Ale — na myśl o tym zapłonął wewnętrznym ogniem — raz tylko się żyje i jedna jest tylko kobieta w świecie. Zjechał na brzeg drogi, żeby przepuścić stado angorskich kóz. Było ich parę setek. Niezbyt popędzane przez baskijskich pasterzy, kozy szły wolno i często przystawały, gdyż każdej z nich. towarzyszyło małe koźlę. Za ogrodzeniem okólnika ujrzał wiele klaczy z nowo narodzonymi źrebiętami. Ostrzeżony w porę, szybko zjechał na boczną drogę, bo z drugiej strony pędzono tabun złożony z trzydziestu rocznych ogierów. Ich podniecenie udzieliło się innym zwierzętom. Powietrze wypełniło się przenikliwym rżeniem ogierów i piskliwymi głosami klaczy odpowiadających na ich zew. Widząc i słysząc tylu rywali, Góral jak szalony rzucał się w swojej przegrodzie i raz po raz potężnym trąbieniem oznajmiał, że jest najwspanialszym ogierem na świecie. Dick Forrest wyjechał na spotkanie Grahamowi na tańczącej Złośnicy. Twarz promieniała mu radością, tak cieszył się burzą szalejącą wśród jego stadniny. — To głos natury! — zawołał na powitanie ściągając cugle ciemnozłotej kasztance, która kręciła się niespokojnie i próbowała złapać zębami to swego pana, to Grahama. A gdy jej się nie udało, biła kopytami w ziemię lub zapamiętale wierzgała tylną nogą. — Końska młodzież na pewno rozgrzała Górala — śmiał się Dick. — Posłuchaj jego pieśni: „Słuchajcie! Jestem Eros. Stąpam po wzgórzach. Głos mój wypełnia rozległe doliny. Klacze słyszą mnie i drżą na cichych pastwiskach, bo mnie znają. Ziemia pęcznieje od soków, drzewa ociekają żywicą. Wiosna. Jestem władcą wiosennego królestwa. Klacze pamiętają mój głos. Znały mnie także ich matki. Słuchajcie! Jestem Eros. Stąpam po wzgórzach, a rozległe doliny są moimi heroldami i echem oznajmiają, że nadchodzę". Rozdział dziewiętnasty Po odjeździe pani Tully Paula spełniła pogróżkę — Wielki Dom zaroił się od gości. Zdawać się mogło, że przypomniała sobie wszystkich, którzy od dawna czekali zaproszenia. Limuzyna dyżurująca na stacji rzadko wracała pusta. Przybyło sporo śpiewaków, muzyków, innych artystów. Pojawiły się całe stada dziewcząt z nieodstępną świtą młodzieńców.- W Wielkim, Domu aż się przelewało od mam, ciotek i przyzwoitek, które na wycieczkach wypełniały parę aut. Graham podejrzewał, że Paula umyślnie otacza się tłumem gości. Sam zupełnie zrezygnował z pracy nad książką i wraz ze sportową młodzieżą brał udział w porannych kąpielach przed śniadaniem, a potem w przejażdżkach konnych i we wszelkich innych zabawach w domu lub na świeżym powietrzu. Wszyscy szli późno spać, a wstawali wczesnym rankiem. Pewnego wieczoru Dick, który trzymał się swoich zasad i przed południem nie pokazywał się gościom, zorganizował nocną partię pokera w sali bilardowej. Graham też siedział z nimi do rana, za co spotkała go sowita nagroda, o świcie bowiem Paula złożyła graczom nieoczekiwaną wizytę. Jak powiedziała, była po jednej ze swych białych nocy, ale nikt by tego po niej nie poznał. Graham musiał walczyć z sobą, żeby zbyt często nie spoglądać na nią, kiedy przygotowywała złocisty musujący napój, który miał postawić na nogi niewyspanych, wyblakłych ze zmęczenia graczy. Potem zaproponowała im rundkę waletową na zakończenie gry i kazała wziąć przed śniadaniem zimną kąpiel w basenie, żeby nabrali sił do pracy i zabawy na cały dzień. Paula nigdy nie była sama. Graham mógł się tylko dołączyć do gromady otaczających ją gości. Chociaż młodzież bez przerwy tańczyła fokstrota i tango, Paula unikała tańca, a jeśli już zdecydowała się, wybierała młodocianych partnerów. Raz jednak wyróżniła Grahama i zatańczyła z nim staromodnego walca. — Patrzcie, wasi przodkowie w przedpotopowym tańcu! — zwróciła się z uśmiechem do młodzieży;. Wszyscy się rozstąpili, Graham z Paulą tańczyli sami. Już po pierwszej turze doskonale się stańczyli. Paula z giętkością, dzięki której była niezwykłą akompaniatorką i amazonką, poddała się męskiemu ramieniu partnera.' Wyglądali, jakby byli dwiema częściami precyzyjnego mechanizmu. Po chwili Graham czując, że partnerka idealnie się z nim zgrała, spróbował rytmicznych pauz i figur, co sprawiło na widzach wrażenie, któremu dał wyraz Dick wołając: — Ależ oni płyną! Tańczyli walca „Salonie". Pod koniec, w takt przycichającej muzyki, zwalniali stopniowo tempo, aż przy ostatnich taktach zamarli w bezruchu. Nie trzeba było słów. W milczeniu, nie patrząc na siebie, przyłączyli się do reszty towarzystwa. — Widzicie, żółtodzioby — perorował Dick. — Pisklęta i inne płotki, tak myśmy tańczyli, stara szkoła. Nie powiem złego słowa o nowych tańcach. Nic im nie można zarzucić, są piękne. Ale nie zaszkodziłoby wam, gdybyście się nauczyli tańczyć walca, jak należy. Kiedy bierzecie się do walca, płakać się chce. My, starzy, mielibyśmy się czym pochwalić. — Na przykład? — spytała jedna z dziewcząt. — Zaraz powiem. Wcale nie mam pretensji o to, że nasze młode pokolenie mocno zalatuje benzyną... Okrzyki protestu zagłuszyły na chwilę głos Dicka. — Wiem, że sam pachnę benzyną — mówił dalej. — Ale wy zignorowaliście dobre stare sposoby lokomocji. Nie ma wśród was ani jednej dziewczyny, która wytrzymałaby tempo marszowe Pauli. I nie ma wśród was młodego człowieka, który by po pierwszym spacerze z Grahamem lub ze mną nie przespacerował się do szpitala. Och, wiem, że każdy z was doskonale umie zakręcić korbą auta i zmieniać biegi. Ale nie ma wśród was ani jednego, który by umiał prawidłowo dosiąść konia, prawdziwego konia. Śmiech bierze, gdy próbujecie powozić parą żwawych kłusaków. A iluż z was, dzielna młodzieży, którzy uganiacie motorówkami po zatoce, potrafi wziąć w ręce koło sterowe staromodnego slupu lub szkunera i wypłynąć na otwarte morze. — A jednak wypływamy — przerwała mu ta sama dziewczyna. — Nie przeczę — odparł Dick. — Tylko nie zawsze wam z tym do twarzy. Dam wam przykład pięknego widoku. Wiem, że nikogo z was na to nie stać. Wyobraźcie sobie Paulę, która z lejcami w rękach i nogą na hamulcu gna po górskiej drodze bryczką zaprzężoną w cztery ogniste konie. Pewnego gorącego ranka wokół Grahama, który czytał w cieniu arkad wielkiego patio, zebrało się kilka osób. Znalazła się wśród nich Paula. Po chwili Graham wrócił do lektury magazynu i tak się zaczytał, że zapomniał o reszcie towarzystwa. Dopiero gdy uprzytomnił sobie, że zrobiło się cicho, spojrzał w górę. Została tylko Paula, wszyscy inni odeszli. Słyszał ich śmiech z drugiej strony patio. Cóż to się stało Pauli? Zaskoczył go wyraz jej twarzy, pochwycił jej spojrzenie. Wpatrywała się w niego. Patrzyła tak, jakby chciała o coś zapytać, jakby o czymś usilnie myślała, czegoś się bała. Mimo że trwało to bardzo krótko, zdążył zauważyć, że Paula patrzy na niego przenikliwie i badawczo. Wyobraźnia podpowiedziała mu natychmiast, że tak wygląda wzrok człowieka, który czyta w otwartej księdze przeznaczeń. Powieki Pauli zatrzepotały i opadły, policzki jej pociemniały i wystąpił na nie zupełnie wyraźny rumieniec. Dwa razy poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale przyłapana na gorącym uczynku, nie mogła zebrać myśli. Chcąc ją wybawić z kłopotliwej sytuacji Graham powiedział swobodnym tonem: — Wie pani, właśnie czytałem artykuł De Vriesa wynoszący pod niebo dzieło Luthera Burbanka. Zdaje mi się, że to, czego dokonał Dick na polu hodowli zwierząt, można porównać z osiągnięciami Burbanka w dziedzinie hodowli roślin. Wy tutaj jesteście twórcami życia. Z żywego materiału tworzycie nowe, pożyteczne i piękne kształty. Paula zdążyła się już opanować i śmiechem pokwitowała komplement. — Patrząc na wasze sukcesy — mówił dalej ze swobodną powagą — żałuję tylko, że sam zmarnowałem życie. Czemu nie wziąłem się do pracy i dziś nie mam żadnego dorobku? Strasznie wam obojgu zazdroszczę. — Jesteśmy odpowiedzialni za powołanie do życia olbrzymiej ilości istnień — powiedziała Paula. — Poczucie tej odpowiedzialności aż dech w piersi zapiera. — Życie kwitnie na waszym ranczo — uśmiechnął się Graham. — Nigdy jeszcze kwitnące i owocujące życie nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Wszystko tu rozwija się. i rozmnaża... — Och! — zawołała Paula przerywając mu, bo coś sobie przypomniała. — Muszę kiedyś pokazać panu moje złote rybki. Hoduję rybki... tak, zajmuję się tym zawodowo. Dostarczam kupcom w San Francisco najbardziej rzadkich okazów, a nawet wysyłam je do Nowego Jorku, i co najciekawsze, naprawdę czerpię z tego dochody, wykazywane w księgach Dicka, który jest wielkim pedantem pod tym względem. Nie znajdzie pan na podwórzu młotka ani hacela, które by nie zostały zainwentaryzowane. W tym właśnie celu Dick zatrudnia cały sztab buchalterów. Czy pan uwierzy, że biorąc pod uwagę w kalkulacji każdy, najdrobniejszy nawet koszt, uwzględniając przeciętną stratę czasu pracy wywołaną różnymi wypadkami, na przykład gdy koń dostał kolki lub okulał, Dick z nieskończonych kolumn cyfr wywiódł koszt godziny pracy konia pociągowego z dokładnością do jednej tysiącznej centa. — Ale złote rybki — przypomniał Graham zniecierpliwiony tym, że Paula bez przerwy mówi o mężu: — Ano właśnie. Dick każe buchalterom pilnować w ten sam sposób moich rybek. Obciążają mnie za każdą godzinę pracy poświęconą akwarium. Jeśli to pana interesuje, zarachowują również wydatki na znaczki pocztowe i materiały piśmienne. Płacę procenty od zainwestowanego kapitału. Dick obciąża mnie nawet za wodę, jakby był przedsiębiorstwem eksploatującym wodociągi miejskie, a ja właścicielem domu. Mimo to rybki przynoszą mi dziesięć procent czystego zysku, a bywało, że nawet trzydzieści. Dick jednak śmieje się i mówi, że gdybym potrąciła pensję dyrektora, to znaczy moją, okazałoby się albo że jestem nędznie wynagradzana, albo że moje przedsiębiorstwo jest deficytowe. Bo jego zdaniem niska rentowność złotych rybek nie pozwala na opłacenie tak zdolnego dyrektora przedsiębiorstwa. Na tym polega tajemnica powodzenia wszystkich jego przedsięwzięć. Z wyjątkiem prac eksperymentalnych, Dick nie rozpoczyna żadnej działalności, jeśli przedtem nie dokona najbardziej drobiazgowej kalkulacji. — Jest bardzo pewny siebie — zauważył Graham. — Nie znam człowieka, który byłby tak pewny swojego jak Dick — z zapałem przyznała Paula. — Pod tym względem nikt mu nie dorówna. Znam go dobrze. To geniusz, ale w najbardziej paradoksalnym znaczeniu tego słowa. Geniusz, bo jest tak zrównoważony i normalny, że nie ma w nim odrobiny genialności. Ludzi tego pokroju spotyka się rzadziej niż geniuszy. To są naprawdę wielcy ludzie. Takim człowiekiem był właśnie Abraham Lincoln. — Muszę się przyznać, że niezupełnie panią rozumiem. — Och, nie śmiałabym twierdzić, że Dick jest tak samo dobry, tak nieprawdopodobnie dobry jak Lincoln — śpiesznie dodała Paula. — Dick jest dobry, ale nie o to chodzi. Podobieństwo między nimi polega na absolutnym zrównoważeniu, normalności, braku błyskotliwych cech. A ja jestem geniuszem. Bo, widzi pan, robię różne rzeczy, ale nie wiem jak. Po prostu robię. W ten sposób doszłam do czegoś w muzyce. Tak samo rzecz się ma z nurkowaniem. Żeby mnie kto zabił, nie umiałabym powiedzieć, jak skaczę, jak wykonuję jaskółkę czy półtora obrotu. Inaczej Dick. Niczego nie zacznie, jeśli z góry nie będzie wiedział, jak ma to zrobić. Wszystko musi najpierw przemyśleć, a potem z najzimniejszą krwią wykonać. Zadziwia swą wszechstronnością, choć w żadnej dziedzinie nie osiągnął wybitnych rezultatów. Och, dobrze go znam. W sporcie nie bił rekordów, ale nie miał też przeciętnych wyników. Tak jest ze wszystkim. Również na polu intelektualnym. Przypomina równo wykuty łańcuch, w którym nie ma ogniw mocniejszych ani słabszych. — Zdaje mi się, że jestem podobny do pani — powiedział Graham. — To znaczy reprezentuję ów bardziej pospolity, pośledni gatunek rodzaju ludzkiego. Jestem geniuszem. Zdarza mi się bowiem czasem zabłysnąć, zrobić coś zupełnie nieoczekiwanego lub paść na kolana przed tajemnicą. — A Dick nienawidzi tajemnicy. Tak mi się przynajmniej zdaje. Nie wystarczy mu wiedzieć j a k, ustawicznie szuka odpowiedzi na pytanie dlaczego. Zagadka jest dla niego wyzwaniem. Irytuje go jak czerwona płachta byka. Od razu bierze się do zdzierania zasłon tajemnicy i chciałby obnażyć jej serce. Wiedzieć jak i dlaczego, aby tajemnica stała się uogólnieniem lub naukowo sprawdzalnym faktem. Żadna z trzech zainteresowanych osób nie zdawała sobie w pełni sprawy, do czego zmierza rozwój sytuacji. Graham nie wiedział o rozpaczliwych wysiłkach Pauli podtrzymania serdecznych więzów łączących ją z mężem, który tak był pochłonięty niezliczonymi planami i projektami, że coraz rzadziej pokazywał się gościom. Zjawiał się na obiedzie, ale po południu rzadko mógł sobie pozwolić na spacer. Paula wiedząc o licznych, długich i zaszyfrowanych depeszach z Meksyku domyślała się, że sprawy koncernu „Harvest" kiepsko się przedstawiają. Widywała też agentów i emisariuszy reprezentujących interesy amerykańskiego kapitału w Meksyku, którzy przybyli na ranczo i konferowali z Dickiem. Zawsze im się śpieszyło, często przyjeżdżali bardzo nie w porę. Dick skarżył się wprawdzie, że zabierają mu mnóstwo czasu, ale słowem nie wspomniał o celu ich odzwiedzin. — Boże wielki! Jakżebym chciała, żebyś nie był taki zajęty! — westchnęła Paula w objęciach męża siedząc na jego kolanach, kiedy pewnego ranka udało jej się o godzinie jedenastej złapać Dicka samego. Co prawda przerwała mu dyktowanie listu zapisywanego przez fonograf; westchnęła ujrzawszy Bonbrighta, który wszedł z paczką najświeższych telegramów w ręku i ostrzegawczo zakaszlał. — Czy pozwolisz, że zabiorę cię dzisiaj po południu na przejażdżkę? Każę zaprząc Łatka i Bratka, oderwiemy się od gości i pojedziemy we dwójkę — prosiła. Potrząsnął głową i uśmiechnął się. — Zobaczysz na obiedzie ciekawą galerię typów — oświadczył. — Powiem ci coś, ale niech to zostanie między nami. — Zniżył głos, a Bonbright dyskretnie zaczął czegoś szukać w kartotece. — Będą nafciarze z Tampico. Samuels we własnej osobie, prezes Towarzystwa „Nacisco", Wishaar, szara eminencja z Towarzystwa Akcyjnego „Pearson-Brooks" — ten sam, który doprowadził do zakupienia przez jego koncern Kolei Wschodniego Wybrzeża i „Tiuana Central", kiedy tamci chcieli wysadzić z siodła „Nacisco", i Matthewson — wielka figura, główny macher Palmerstona po tej stronie Atlantyku, wiesz, chodzi o tę angielską szajkę, która tak się żarła tutaj z „Nacisco" i „Pearson-Brooks". No i jeszcze paru innych. Jak widzisz interesy w Meksyku do tego stopnia się popsuły, że cała ta zgraja przestała się żreć między sobą i idą teraz ręka w rękę. Oni reprezentują naftę, a ja też mam coś do powiedzenia w Meksyku, chcą więc, żeby nafta i złoto podały sobie ręce. Doprawdy, zanosi się na wielkie rzeczy. Mamy do wyboru: albo trzymać się razem i coś zrobić wspólnymi siłami, albo wynosić się z Meksyku. Przyznam ci się, że trzy lata temu, gdy się w Meksyku zrobiło gorąco, ci sami panowie wystawili mnie do wiatru. Przy warowałem tutaj, a teraz przyszła koza do woza. Przytulił Paulę do siebie i mówił jej czułe słówka, ale spostrzegła, że jednym okiem niecierpliwie zezuje w stronę dyktafonu. . — Widzisz więc — zakończył przyciskając ją mocniej do siebie i dając w ten sposób do zrozumienia, że pora się rozstać — sama widzisz, że popołudnie mam zajęte. Żaden z nich nie zostanie tutaj. Załatwią sprawę i pożegnają się przed kolacją. Paula ześliznęła się z jego kolan i gwałtownie uwolniła z objęć. Stanęła przed nim wyprostowana. Oczy jej płonęły, policzki zbladły, na twarzy malowała się determinacja, jakby chciała powiedzieć coś niezwykle ważnego. Ale cicho zadzwonił telefon. Dick sięgnął po słuchawkę. Paula opuściła głowę i cichutko westchnęła. Gdy wychodziła, gorliwy Bonbright wystąpił naprzód z telegramami w ręce. Usłyszała jeszcze początek telefonicznej rozmowy Dicka: — Nie. To niemożliwe. Albo dotrzyma umowy, albo zrywam z nim stosunki. Ustne porozumienie oczywiście diabła warte. Gdyby było tylko tak, mógłby je zerwać. Ale mam w rękach niezmiernie interesującą korespondencję, o której widocznie zapomniał... Tak, tak, sprawę wygramy w każdym sądzie. Przyślę panu akta do biura o piątej po południu. I proszę mu powiedzieć w moim imieniu, że jeśli spróbuje robić kawały, to ja go zniszczę. Założę konkurencyjną linię i w ciągu roku jego parowce zajmie komornik... I... Halo, słucha pan?... I proszę nie zapomnieć o tym, co panu mówiłem. Coś mi się zdaje, że Międzystanowa Izba Handlowa może mu zaszkodzić z dwóch powodów... Ani Graham, ani nawet Paula nie domyślali się, że Dick — bystry, przenikliwy Dick, zdolny przewidzieć, co się stanie, umiejący z ledwie dostrzegalnych oznak, budować śmiałe hipotezy, które często znajdowały potwierdzenie w późniejszych wydarzeniach — wyczuwał już to, co się jeszcze nie stało, ale stać się mogło. Nie słyszał wprawdzie znaczących słów wypowiedzianych przez Paulę przy konowiązie, nie widział, jak Graham, jej badawczego spojrzenia w cieniu arkad. Nie słyszał nic, widział mało, ale dużo przeczuwał. Wnioski zaś, do których doszła Paula, wysnuł przed nią, choć nie umiał dość jasno ich sformułować. Najbardziej uchwytnym faktem, na którym mógł się oprzeć, było wydarzenie owego wieczoru, kiedy, mimo ' że był pochłonięty grą w bridża, zauważył, jak Graham i Paula po odśpiewaniu „Cygańskiego szlaku" nagle uciekli od fortepianu. Kiedy zaś podeszli do stolika, przy którym grał, i śmiali się, że mu karta nie idzie, odpowiedział beztroskim uśmiechem, ale nie uszło jego uwagi, że pod szelmowską minką Pauli kryje się coś niezwykłego. Wśród wzajemnych docinków, wciąż się śmiejąc, Dick spojrzał nieznacznie na Grahama i tak samo odczytał na jego twarzy jakąś zmianę. „Graham jest czymś wzburzony — pomyślał Dick — ale z jakiego powodu? Czy był jakiś związek między jego zmieszaniem a nagłym odejściem Pauli od fortepianu?" Takie myśli chodziły mu po głowie, kiedy śmiechem odpowiadał na ich zaczepki, tasował karty, zalicytował „bez atu" i wygrał. Jednakże starał się wybić sobie z głowy niejasne podejrzenia. Bezpodstawne domysły, głupie podejrzenia oparte na nic nie znaczących faktach! Taki wniosek podpowiedział mu rozsądek. Nie należało przecież łączyć dwóch faktów: że miał piękną żonę i przystojnego przyjaciela. A jednak potem nieraz jeszcze wracał myślą do pytania: dlaczego tak nagle owego wieczoru przestali śpiewać? I dlaczego sam odniósł wrażenie, że było w tym coś niezwykłego? Czym Graham był taki zmieszany? Bonbright również nie domyślił się, że Dick, dyktując mu telegram pewnego dnia, tuż przed południem, bo usłyszał słaby tętent na drodze, podbiega co chwila do okna. Nie po raz pierwszy zresztą w ciągu ostatnich dni Dick podbiegał do okna, by spojrzeć, pozornie obojętnym okiem na towarzystwo podjeżdżające do konowiązu. Tego jednak ranka Dick wiedział na pewno, kogo ujrzy na czele kawalkady. — „Braxtonowi nic nie grozi — dyktował dalej, niezmieniając głosu i patrząc w stronę, z której mieli ukazać się jeźdźcy. — W razie czego może przez góry przedostać się do Arizony. Proszę natychmiast zobaczyć się z Connorsem, Braxton zostawił mu ścisłe instrukcje. Connors ma być jutro w Waszyngtonie. Przysyłać mi dokładne meldunki o sytuacji". Podpis. Na drodze ukazały się Łania i Altadena. Szły łeb w łeb. Przewidywania Dicka sprawdziły się. Okrzyki, śmiech i tętent kopyt świadczyły, że reszta towarzystwa podąża tuż za parą na czele. — Drugi telegram proszę napisać szyfrem „Harvest" — spokojnie powiedział Dick, równocześnie myśląc o tym, że Graham jest niezłym jeźdźcem, ale wcale nie najlepszym, powinien więc dostać cięższego konia niż Altadena. — Proszę ten telegram wysłać do Jeremy'ego Braxtona dwiema drogami. W ten sposób powinien otrzymać przynajmniej jeden... Rozdział dwudziesty I znów fala gości odpłynęła z Wielkiego Domu. Nieraz do obiadu i kolacji zasiadali tylko Dick, Graham i Paula. W takie wieczory, kiedy panowie gawędzili przez godzinkę, zanim poszli spać, Paula nie grywała już na fortepianie, lecz siedziała wraz z nimi, haftowała coś pięknie i słuchała ich rozmowy. Mieli wiele wspólnego. Łączyły ich wspólne doświadczenia życiowe i podobny pogląd na świat. Ich filozofia była raczej surowa niż sentymentalna — obaj trzeźwo patrzyli na życie. — O, tak — śmiejąc się powiedziała Paula. — Rozumiem wasz stosunek do życia. Obydwaj udaliście się, mam na myśli wasze fizyczne warunki. Jesteście zdrowi. Odporni. Dużo możecie wytrzymać. Znieśliście to, od czego ginęli inni, mniej odporni. Przetrzymaliście afrykańską febrę i pochowali towarzyszy drogi. Wasz biedny kolega dostał zapalenia płuc w Cripple Creek i wyciągnął nogi, zanim zdążyliście znieść go w dolinę. Dlaczego nie dostaliście zapalenia płuc? Bo byliście lepsi? Bo wiedliście życie bardziej cnotliwe? A może byliście ostrożniejsi, bardziej uważaliście na siebie? — Potrząsnęła głową. — Nie. Po prostu mieliście więcej szczęścia. Urodziliście się pod szczęśliwą gwiazdą.. Byliście świetnie zbudowani i nie brakowało wam sił żywotnych. Dick w Guayaquil pochował trzech swoich towarzyszy i dwóch inżynierów. Zmarli na żółtą febrę. A dlaczego żółta febra oszczędziła Dicka? To samo można powiedzieć o panu Grahamie, który ma szerokie bary i płuca jak miechy. Czemuż to w czasie ostatniej wyprawy nie pan utonął w bagnie, tylko pański fotograf? No proszę, niech pan się przyzna. Ile ważył ten fotograf? Czy był szeroki w ramionach? Czy miał potężną pierś, szerokie nozdrza, czy był wytrzymały? — Ważył sto trzydzieści pięć funtów — ze smutkiem przyznał Graham. — Ale na początku dobrze się trzymał. Byłem chyba bardziej zdziwiony od niego, kiedy wyzionął ducha. — Graham potrząsnął głową. — Zginął nie dlatego, że za mało ważył i był niewielkiego wzrostu. Mali ludzie są zwykle odporniejsi, a jednak trafiła pani w sedno. Mój fotograf był mało odporny, niewytrzymały. Wiesz, Dick, co mam na myśli? — Chodzi tutaj o pewną właściwość mięśni i serca, dzięki której bokserzy wytrzymują dwadzieścia, trzydzieści, nawet czterdzieści rund — powiedział Dick. — Właśnie teraz w San Francisco paręset chłopców marzy o karierze bokserskiej. Przyglądałem się, jak trenowali. Wszyscy dobrze wyglądają, są doskonale zbudowani, zdrowi, pełni ambicji. Ale na tuzin kandydatów nawet jeden nie wytrzyma dziesięciu rund. Nie to, żeby został znokautowany. Tchu mu po prostu nie wystarcza. Tkanka ich mięśni i serc nie jest najlepszej jakości. Po prostu nie są stworzeni do tego, by wytrzymać tempo i napięcie dziesięciu rund. Niektórzy z nich odpadają po czterech lub pięciu. Ani jeden na czterdziestu nie wytrzymuje dwudziestu rund morderczej walki, z minutą przerwy co trzy minuty. Jeden na dziesięć tysięcy może wytrzymać czterdzieści rund. To są tacy bokserzy jak Nelson, Gans i Wolgast. — Czy rozumiecie, o co mi chodzi? — spytała Paula. — Patrzę na was. Jeden i drugi już po czterdziestce. Obydwu życie niezłą dało szkołę. Przetrzymaliście najgorsze, gdy inni padali po drodze. Żyliście szeroko i wesoło. Włóczyliście się i awanturowali po świecie... — I głupstwa nam były w głowie — roześmiał się Graham. — I za kołnierz się nie wylewało — dodała Paula. — Nawet alkohol nie dał wam rady. Za mocne mieliście głowy. Wasi koledzy walili się pod stół, kładli się w szpitalu lub w grobie, a wyście szli dalej swoją wspaniałą drogą, z pieśnią na ustach, cali i zdrowi. I nawet głowa was nie bolała po przepiciu. A wszystko dlatego, żeście się udali. Wasze mięśnie, serca i płuca świadczą o tym, że jesteście blondbestiami. I stąd się bierze wasza filozofia nadczłowieka. Dlatego głosicie trzeźwy realizm i wcielanie go w czyn. Pchacie się naprzód, depczecie słabszych i mniej szczęśliwych, którzy nie mają odwagi postawić się, bo gdyby doszło do walki na pięści, brakłoby im tchu już w pierwszej rundzie, jak tamtym młodym bokserom Dicka. Dick gwizdnął przeciągle udając, że się przestraszył. — I właśnie dlatego głosicie ewangelię siły — mówiła dalej Paula. — Gdybyście byli cherlakami, głosilibyście religię słabych i nadstawiali drugi policzek. Ale wy... jesteście parą siłaczy... Jeśli ktoś was uderzy w szczękę, nie nadstawiacie się, żeby uderzył z drugiej strony... — O, nie — przerwał jej Dick. — Ryczymy wówczas: „Precz z jego głową!" I zaraz od słów przechodzimy do czynów... Wiesz, Evan, Paula dobrze się na nas poznała. Filozofia, podobnie jak religia, jest dziełem człowieka, stworzonym na jego obraz i podobieństwo. Obaj zaczęli trochę filozofować, a Paula wyszywała mając przed oczami obraz tych dwóch rosłych mężczyzn i myśląc o nich z podziwem. Nie miała tej pewności siebie co oni. Nagle zdała sobie sprawę, że jej własne poglądy, z którymi zżyła się od dawna, straciły na sile i zbladły. Później, tego samego wieczoru, dała wyraz swoim wątpliwościom. — Najdziwniejsze jest to — powiedziała nawiązując do słów Dicka — że nadmierne filozofowanie do niczego nie prowadzi. Atmosfera filozoficznych dociekań zbija nas z tropu. W każdym razie dotyczy to kobiet. Tyle słyszy się argumentów za i przeciw, że w końcu człowiek niczego nie jest pewien. Na przykład żona Mendenhalla. Jest protestantką. I nie ma żadnych wątpliwości. Wszystko jest pewne, uregulowane, niewzruszone. Nic nie wie o gwiezdnych szlakach i okresie lodowcowym, a nawet gdyby coś wiedziała, ani trochę nie wpłynęłoby to na wyznawane przez nią normy moralne, obowiązujące wszystkich po wieczne czasy. A z wami nie można dojść do ładu. Ty i pan Graham wyznajecie zasady trzeźwego realizmu. Terrence wykonuje grecki taniec epikurejskiego anarchizmu, Hancock powiewa efektowną zasłoną bergsonowskiej metafizyki, Leo klęczy pokornie przed ołtarzem piękna, Dar Hyal bez końca żongluje biologiczną sofistyką, a wy nagradzacie go oklaskami. Czyż nie widzicie, że w rezultacie żaden sąd ludzki nie jest pewny. Nie ma rzeczy słusznych, nie ma niesłusznych. Człowiek zostaje bez kompasu, wioseł i mapy — sam na wielkim morzu idei. Na pytanie: Jak mam postąpić? Czy tego nie wolno mi robić? Czy to byłoby niesłuszne? Czy to jest coś warte? — pani Mendenhall odpowiada bez chwili zastanowienia. A co filozofowie? Paula znów potrząsnęła głową. — Głowy mają nabite ideami, poza tym nic ich nie obchodzi. Przy każdej sposobności mówią na ten temat, mówią, mówią, mówią i przy całej swej erudycji nigdy do niczego nie dochodzą. Ja też nie jestem lepsza. Słucham, słucham i mówię, mówię, tak samo jak w tej chwili, i wcale od tego nie rozjaśnia mi się w głowie. Nie ma sprawdzianu... — Ależ jest! — przerwał jej Dick. — Odwieczny sprawdzian prawdy: czy to się sprawdza w praktyce?. — Uderzyłeś znów w dzwon swej ulubionej teorii faktów — uśmiechnęła się Paula. — A przyjdzie Dar Hyal, zrobi parę Okrągłych gestów, przenicuje kilka słów i dowiedzie, że fakty są złudzeniem. Terrence zaś wykaże, że nagie fakty są brudne, nie mają sensu, a W najlepszym razie znaczenia. Hancock będzie twierdził, że bergsonowskie niebo usiane jest faktami, lecz faktami wyższego rzędu niż te, na które ty się powołujesz. I wreszcie Leo powie nam, że we wszechświecie jest tylko jeden prawdziwy fakt — piękno — i że to nie żelazna, tylko złota logika. — Słuchaj, Czerwony Obłoku, wybierzmy się po południu na konną przejażdżkę — prosiła Paula męża. — Powinieneś przewietrzyć głowę i wysłać do wszystkich diabłów adwokatów kopalni i cały żywy inwentarz. — Bardzo bym chciał, Paulinko — odparł Dick. — Ale nie mogę. Muszę skoczyć samochodem do Buckeye. Tuż przed obiadem dostałem wiadomość. Mają kłopot z tamą. Pewnie użyli za dużo dynamitu i zrobiła się szczelina na dnie. Krótko mówiąc, na co zda się tama, jeśli dno rezerwuaru nie będzie trzymało wody? Kiedy w trzy godziny później Dick wrócił z Buckeye, dowiedział się, że Paula i Graham po raz pierwszy wyjechali konno we dwójkę. Wainwrightowie i Coghlanowie wyprali się dwoma autami na tydzień do Russian River i po drodze zatrzymali się w Wielkim Domu. Paula zaproponowała gościom wycieczkę brekiem w cztery konie do wzgórz Los Banos. Jechali rano. Dick więc nie mógł im towarzyszyć, ale przeprosił Blake'a, któremu dyktował list, i odprowadził gości. Sprawdził dokładnie uprząż i hamulce, po czym przesadził gości i stanowczo zażądał, by Graham usiadł na koźle obok Pauli. — Paula na wszelki wypadek musi mieć pod ręką silnego mężczyznę — powiedział. Widziałem kiedyś, jak przy zjeździe z góry zerwały się hamulce, co pasażerom nie wyszło na dobre. Kilka osób skręciło karki. A teraz, żebyście wiedzieli, jakim woźnicą jest Paula, zaśpiewam wam pieśń: Paulina, któż by dał wiarą? Umie powozić w koni parę. Pytacie, czy na tym koniec? Nie. Jeździ też czwórką koni. Wszyscy się roześmieli, a Paula dała znak stajennym, którzy trzymali konie przy pyskach, wzięła lejce,: wyrównała i ruszyła. Wśród wesołych docinków pod adresem Dicka odjeżdżający zauważyli tylko, że poranek jest słoneczny, dzień zapowiada się pięknie, a miły gospodarz życzy im szczęśliwej drogi. Paula, ciesząc się, że będzie powoziła czwórką wspaniałych koni, doznała jednak uczucia nieokreślonego smutku na widok Dicka, który pozostał na drodze. Grahamowi zaś, gdy spojrzał na wesołe oblicze Dicka, zrobiło się wstyd. Pomyślał sobie, że zamiast siedzieć obok tej kobiety, powinien teraz pociągiem lub statkiem uciekać na drugi koniec świata. Wesołość zniknęła z twarzy Dicka, gdy - zawrócił na pięcie i ruszył w stronę domu. Parę minut po godzinie dziesiątej skończył dyktować. Pan Blake już miał odejść, lecz zawahał się i powiedział tonem usprawiedliwienia: — Kazał pan przypomnieć sobie o korekcie pańskiej książki o shorthornach. Dostaliśmy wczoraj drugą ponaglającą depeszę od wydawcy. — Sam nie będę mógł się tym zająć — odparł Dick. — Może pan zechce poprawić błędy drukarskie i oddać korektę panu Mansonowi, by sprawdził fakty. Proszę mu powiedzieć, żeby szczególną uwagę zwrócił na rodowód Króla Devonu. Potem odeśle pan korektę. Do godziny jedenastej Dick przyjmował kierowników działów i majstrów. Ale minął jeszcze kwadrans, zanim uporał się z kierownikiem działu wystaw, panem Pittsem, który przyniósł interesującą makietę katalogu pierwszych dorocznych targów, jakie miały się odbyć na ranczy. Pan Bonbright czekał już z paczką depesz w ręku. Skończyli pracę tuż przed obiadem. Dick, gdy wreszcie znalazł się sam, udał się na werandę i podszedł do ściany, na której wisiał barometr i termometry. Interesowała go jednak nie pogoda, tylko twarz kobiety, która śmiała się z okrągłych ram portretu. — Paula, Paula — powiedział głośno — czyżbyś po tylu latach chciała zadziwić siebie i mnie? Masz już swoje lata, a jednak zdaje się straciłaś głowę? Włożył sztylpy i ostrogi, żeby się przygotować do przejażdżki po obiedzie. Tym o czym myślał przypinając ostrogi, podzielił się z kobietą na portrecie. — Zaczynaj grę — szepnął. Wychodząc dodał przez ramię: — Spotkamy się na otwartym polu... I żadnych względów... Żadnych. — Jeśli szybko stąd nie wyjadę, zostanę tu chyba na łaskawym chlebie i dołączę do filozofów z madronowego gaju — śmiejąc się powiedział Graham do Dicka. Siedzieli w trójkę przy cocktailach: Dick, Graham i Paula. Inni uczestnicy rannej wycieczki jeszcze się nie zjawili. — Gdybyż to wszyscy filozofowie razem wzięci mogli napisać jedną książkę! — głęboko westchnął Dick. — Miałeś, mój drogi, skończyć tu swoją książkę. Posadziłem cię do roboty i chciałbym zobaczyć jej koniec. Paula zaprosiła Grahama, by został, w sposób tak zdawkowy, bez cienia serdeczności, że jej słowa zabrzmiały jak muzyka w uszach męża. Serce Dickowi drgnęło z radości. A może jednak się mylił? Dwoje takich dojrzałych, mądrych, niemłodych już ludzi, jak Paula i Graham! Byłoby absurdem, gdyby potracili głowy. Nie są przecież kochliwymi młokosami. — Piję za twoją książkę! — wzniósł toast. — Dobry cocktail — pochwalił zwracając się do Pauli. — Przeszłaś samą siebie, Paulinko, ale nie nauczyłaś tej sztuki Oh Daja. Jego cocktaile nie umywają się do twoich. Tak, jeszcze jeden proszę. Rozdział dwudziesty pierwszy Graham jechał samotnie kanionami wśród lasu sekwoi na wzgórzach dominujących nad Wielkim Domem i zapoznawał się z Selimem, czarnym jak smoła wałachem ważącym tysiąc sto funtów, którego Dick przydzielił mu na miejsce lżejszej Altadeny. Studiując po drodze poczciwą, wesołą i posłuszną naturę konia, Graham nucił słowa „Cygańskiego szlaku" i myślą podążał za nimi. Wspomniał beztrosko o niewinnych kochankach wycinających swoje imiona na leśnych drzewach. Zerwał gałązkę wawrzynu i gałązkę sekwoi Potem oparł się na strzemionach, schylił, zerwał długą łodygę pięciolistnej paproci i związał nią na krzyż gałązki. Gotowy pateran rzucił na ścieżkę przed sobą. Zobaczył, że Selim go nie zdeptał. Odwrócił się i aż do najbliższego zakrętu nie spuszczał pateranu z oka. „To dobry znak — pomyślał — że koń go nie zdeptał". Paproci było tyle, że wystarczyło sięgnąć ręką. Gałązki sekwoi i wawrzynu raz po raz muskały go po twarzy, jakby zapraszając do dalszego rzucania pateranów. Graham więc splatał je i rzucał na ścieżkę. Po godzinie dojechał do wylotu kanionu, gdzie zaczynała się stroma i niedostępna przełęcz. Zrezygnował z dalszej drogi i zawrócił. Selim zarżał ostrzegawczo. Gdzieś niedaleko dało się Słyszeć rżenie drugiego konia. Ścieżka była szeroka i wygodna, Graham puścił konia kłusem i zatoczywszy szeroki łuk dognał za zakrętem Paulę na Łani. — Hop! Hop! — zawołał. — Hop! Hop! Ściągnęła cugle. Jechali już obok siebie. — Właśnie zawróciłam w stronę domu — powiedziała. — Ale dlaczego pan wraca? Myślałam, że jedzie pan przez przełęcz do Szarego Niedźwiadka. — Wiedziała pani, że jadę przed nią? — spytał nie mogąc oderwać wzroku od jej szczerych, chłopięcych oczu. — A jakże. Gdy ujrzałam drugi pateran, nie miałam już wątpliwości. — Och, zapomniałem — roześmiał się nieco zmieszany. — Dlaczego pani zawróciła? Zaczekała, aż Łania i Selim przeszli przez olchę zagradzającą drogę. Spojrzała mu prosto w oczy. — Bo nie miałam ochoty jechać pańskim śladem. Ani żadnym innym — szybko się poprawiła. — Zawróciłam przy drugim pateranie. Odpowiedź Pauli zbiła go z tropu. Nastąpiło kłopotliwe milczenie. Oboje zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest niezręczna, i w głębi duszy wiedzieli dlaczego. — Czy pan ma zwyczaj rzucania pateranów? — zapytała Paula. — Zrobiłem to po raz pierwszy w życiu — odparł potrząsając głową. — Ale trudno było się oprzeć, gałązki po prostu pchały mi się w ręce, a poza tym prześladowała mnie cygańska piosenka. — Mnie też nie dawała spokoju od samego rana — powiedziała patrząc prosto przed siebie i schylając głowę przed gałązką dzikiego wina, rosnącego po jej stronie ścieżki. Graham, patrząc na profil Pauli, koronę złocistokasztanowatych włosów i pełną szyję śpiewaczki, znów poczuł w sercu ból, tęsknotę i pożądanie. Drażniła go jej bliskość. Widok Pauli w złotawym welwetowym kostiumie budził w nim dręczące wspomnienie jej postaci — kiedy płynęła na Góralu, gdy skoczyła jaskółką z czterdziestu stóp wysokości i kiedy szła przez długą salę w błękitnej sukni średniowiecznego kroju, a ruch jej kolan w obcisłym stroju przyprawiał go o utratą zmysłów. —Nad czym się pan tak zamyślił? — Dziękuję Boga za to, że pani jeszcze nie wspomniała o Dicku - odparł bez namysłu. — Pan go tak nie lubi? — Niech pani będzie szczera, — odparł niemal surowo. — Właśnie dlatego, że go lubię, inaczej... — Inaczej co? — spytała. Głos jej zabrzmiał stanowczo, ale patrzyła przed siebie na. spiczaste; uszy Łani. — Nie mogę zrozumie, ,dlaczego zostałem. Dawno już powinienem wyjechać. — Dlaczego? — zapytała ze wzrokiem utkwionym na uszach Łani, — Niech pani będzie szczera — ostrzegł ją raz jeszcze. — Rozumiemy się bez słów. Obróciła ku niemu twarz okrytą pąsowym rumieńcem i spojrzała bez słowa. Szybko podniosła rękojeść szpicruty, jakby chciała ją przycisnąć do piersi. Ręka wpół drogi zatrzymała się niezdecydowanie i opadła. Ale w jej oczach ujrzał radość i strach. Nie mylił się. W jej oczach krył się strach, ale i radość. Wiedziony instynktem, jakim obdarzeni są niektórzy mężczyźni, przełożył wodze do drugiej ręki, podjechał do niej jak najbliżej, objął ją ramieniem, przygarnął do siebie, aż konie się zakolebały, i przyciskając się kolanem do jej kolana, wycisnął na jej ustach gorący pocałunek. Na pewno się nie mylił — na uścisk odpowiedziała uściskiem tak samo gorącym, z dreszczem uniesienia.. Poczuł, jak pierś jej faluje. Ale zaraz wyrwała mu się z objęć. Krew uciekła jej z policzków, oczy płonęły. Podniosła szpicrutę, jakby chciała go uderzyć. Szpicruta spadła na bok zdumionej Łani. Równocześnie Paula spięła Łanię ostrogami z taką siłą że klacz aż jęknęła i zerwała się do galopu. Słuchał głuchego tętentu, aż odgłos kopyt zamarł na leśnej ścieżce. Krew uderzyła mu do głowy, siedział w siodle na pół przytomny. Gdy zamilkł tętent, osunął się na ziemię i usiadł na porosłym mchem kamieniu. Był. wstrząśnięty. Zanim przyszła wielka chwila, w której trzymał Paulę w objęciach, nie zdawał sobie sprawy, ze można doznać tak silnego wrażenia. Trudno, kości zostały rzucone. Zerwał się tak gwałtownie, że spłoszył Selima, który odskoczył na długość wodzów i parsknął, To, co się stało przed chwilą, nie było zamierzone. Ale też nie można było tego uniknąć. Tak się musiało stać. Wcale do tego nie zmierzał, ale wiedział teraz ze zwlekając z wyjazdem I nie mogąc się zdecydować, powinien był przewidzieć, co się stanie, W tej chwili odjazd nic nie pomoże. Szaleństwo piekło i radość, jakie przeżywał, polegały na tym, że nie miał już żadnych wątpliwości. Nie trzeba było słów, jej pocałunek piekł mu jeszcze wargi, powiedziała wszystko. Wciąż myślał o tym pocałunku, wspomnienie rozkoszą przenikało zmysły. Położył czule rękę na kolanie, którym dotykał jej kolana. Doznał uczucia pokornej wdzięczności, jakiego doznaje ten, kto naprawdę kocha. Cudem wydało mu się, że taka wspaniała kobieta mogła odwzajemnić jego uczucie. Nie naiwna dziewczyna, lecz dojrzała kobieta, która wie, czego chce. Czuł jej przyśpieszony oddech, gdy ją obejmował. Oddała mu pocałunek. Nawet mu się nie śniło, aby po tylu latach mógł być zdolny do tak wielkiej miłości. Wstał, już chciał dosiąść Selima, który trącił go nosem w plecy, lecz zawahał się i znów zaczął rozmyślać, Nie mogło już być mowy o wyjeździe. Sprawa się ostatecznie wyjaśniła. Dick ma pewne prawa, to prawda. Ale Paula też ma coś do powiedzenia. Czy więc mógłby wyjechać po tym, co się stało, bez.., Pauli? Wyjechać teraz, znaczyłoby pocałować i uciec. Jeśli prawo płci nakazuje czasem dwu mężczyznom kochać jedną kobietę — a W takim trójkącie obłuda musi dojść do głosu — niewątpliwie mniejszym złem jest być obłudnym wobec mężczyzny niż wobec kobiety. „Żyjemy w realnym świecie — myślał jadąc wolno w stronę domu. — Paula, Dick i ja jesteśmy żywymi ludźmi, którzy umieją w sposób świadomy i trzeźwy spojrzeć prawdzie w oczy; Kościół, prawo, cudza mądrość, cudza decyzja nic tutaj nie pomogą. Ktoś na tym ucierpi, ale życie jest okrutne. Sztuka życia polega na zmniejszaniu bólu do minimum. Dick na szczęście jest tego samego zdania. Wszyscy troje zgadzają się pod tym względem. Zresztą nie ma nowych rzeczy pod słońcem. Niezliczone trójkąty od niepamiętnych czasów w jakiś sposób się rozwiązywały. A więc i ten będzie rozwiązany. Z każdej bowiem sytuacji między ludźmi jest jakieś wyjście. Otrząsnął się z trzeźwych myśli i wrócił do drogich sercu wspomnień. Znów dotknął ręką kolana i zdawało mu się, że czuje na ustach jej wargi. W pewnej chwili ściągnął wodze i zatrzymał Selima, aby spojrzeć na puste miejsce między sobą a ramieniem, którym obejmował Paulę. Paulę ujrzał dopiero przy obiedzie. Była taka, jak zwykle. Nawet przenikliwy wzrok Grahama nie zdołał dostrzec w niej śladu wielkiego wydarzenia, jakie nastąpiło tego dnia, ani gniewu, od którego zbladła i zapłonęły jej oczy, kiedy podniosła szpicrutę, by go uderzyć. Była tą samą co zwykle Maleńką Panią Wielkiego Domu. Nawet gdy spotkały się ich spojrzenia, wzrok Pauli był jasny, niczym nie zmącony, nie krył żadnej tajemnicy. Sytuację ułatwiała obecność kilku przyjaciółek Dicka i Pauli, które przyjechały na parę dni. Następnego ranka spotkał Paulę i jej przyjaciółki przy fortepianie w sali koncertowej. — Czy pan śpiewa? — spytała go panna Hoffman. Graham wiedział już, że panna Hoffman jest redaktorem wydawanego w San Francisco magazynu dla kobiet. — Tak, śpiewam cudownie — zapewnił ją. — Prawda? — zwrócił się do Pauli. — Święta prawda — uśmiechnęła się Paula. — Śpiewa pan doskonale, choćby dlatego, że przez kurtuazję nie zagłusza mojego głosu. — Nie pozostaje nam nic innego, jak dowieść, że mówimy prawdę — skwapliwie podchwycił Graham. — Parę dni temu śpiewaliśmy we dwójkę... — spojrzał znacząco na Paulę — pieśń jakby napisaną dla mnie. — Znów spojrzał na nią z ukosa, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi. — Nuty są w tamtym pokoju. Zaraz je przyniosę. Wychodząc usłyszał, co powiedziała Paula. — Pieśń nazywa się „Cygański szlak". Bardzo ładna i łatwo wpada w ucho. Nie śpiewali już z takim uniesieniem jak za pierwszym razem. Głosy im nie drżały, starali się je przytłumić, ale za to duet brzmiał barwniej, mniej w nim było interpretacji wykonawców, więcej zgodności z intencjami kompozytora. Śpiewając Graham, myślał o tym, że w ich sercach tętni inny duet, który słyszą tylko oni dwoje. Gdy skończyli, rozległy się oklaski. — Idę o zakład, że nigdy nie śpiewała pani lepiej tej pieśni — powiedział do Pauli. Usłyszał nową nutę w jej głosie. Śpiew Pauli brzmiał pełniej, dźwięczniej i szlachetniej, jak właśnie można się było spodziewać patrząc na szyję śpiewaczki. — Pewnie nie wiecie, co to jest pateran... — zaczęła Paula. Rozdział dwudziesty drugi — Dick, mój chłopcze, twoje poglądy zupełnie się pokrywają z poglądami Carlyle'a — ojcowskim tonem powiedział Terrence McFane. Do kolacji zasiadło tylko .siedem osób: Paula, Dick, Graham i czterech mędrców. __ — Co innego zakwalifikować czyjeś poglądy, a co innego dowieść ich niesłuszności — odparł Dick. — Wiem, że zajmuję stanowisko zgodne z Carlyle'em, ale to nie przemawia przeciwko moim poglądom. Kult bohaterów — piękna rzecz. Mówię to nie jako suchy teoretyk, lecz jako praktyk hodowca, dla którego stosowanie praw Mendla jest powszednim chlebem. — Czy mam z tego wyciągnąć wniosek — wtrącił Hancock — że Hotentot jest równy białemu człowiekowi? — Widzisz, Południe przemawia przez twoje usta — z uśmiechem odparował Dick. — Przesądy dotyczące nie urodzenia, lecz środowiska w dzieciństwie są zbyt silne, aby cała twoja filozofia mogła je zachwiać. Ich szkodliwość można by porównać z ujemnym wpływem szkoły manchesterskiej na wczesną twórczość Herberta Spencera. — Stawia pan Spencera na równi z Hotentotem? — zaczepił go Dar Hyal. Dick potrząsnął głową. — Posłuchaj mnie, Hyal. Spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi. Przeciętny Hotentot albo Melanezyjczyk właściwie niewiele się różni od przeciętnego białego człowieka. Różnica polega dopiero na tym, że wśród białych jest większy procent ludzi nieprzeciętnych. To są ci, których nazywam awangardą. Przyśpieszają postęp przeciętnych ludzi swej rasy, chociaż ani nie zmieniają. ich natury, ani nie rozwijają inteligencji. Po prostu dają im lepsze wyposażenie, ułatwiają życie. Przyśpieszają postęp społeczny. Dajcie Indianinowi nowoczesny sztucer na miejsce łuku i strzał, a będzie miał nieporównanie lepsze wyniki na polowaniu. Choć wcale nie będzie lepszym myśliwym. Rzecz w tym, że cała indiańska rasa na przestrzeni dziesięciu tysięcy pokoleń wydała tak mało niezwykłych ludzi, że nikt spośród nich nie wynalazł strzelby. — Tylko tak dalej, Dick. Rozwiń swą myśl — zachęcał Terrence. — Domyślam się, do czego zmierzasz, i tylko patrzeć, jak przygwoździsz Aarona wraz z jego przesądami i głupim przekonaniem o wyższości białej rasy. — Awangarda składa się — mówił dalej Dick — z wynalazców, odkrywców, budowniczych — tych, którzy górują nad resztą. Rasa, która ma nieliczną elitę, jest rasą niższą, poślednią. I w dalszym ciągu posługuje się łukiem. Nie jest dobrze wyposażona. Przeciętny biały człowiek jest sam w sobie istotą równie zwierzęcą, głupią, tępą, bierną i zacofaną jak przeciętny dzikus. Ale szybciej idzie naprzód. Liczna elita jego społeczności daje mu wyposażenie, organizację, narzuca prawo. Jakich wielkich ludzi, jakich bohaterów wydali Hotentoci? Hawajczycy mieli tylko jednego Kamehameha. Wśród amerykańskich Murzynów znalazło się tylko dwóch wielkich ludzi: Booker T. Washington i Du Bois, obydwaj mieli domieszkę białej krwi... Paula udawała, że dyskusja żywo ją interesuje. Choć nie wyglądała na znudzoną, czułe oczy Grahama dostrzegły, że ogarnęła ją apatia. Gdy na chwilę przycichł spór między Terrence'em a Hancockiem, powiedziała do niego ściszonym głosem: — Słowa, słowa, tyle słów! Sądzę, że Dick ma rację, on prawie zawsze ma rację. Ale wyznam szczerze, że nigdy nie umiałam wśród tej powodzi słów znaleźć nauki dla siebie: jak mam żyć, jak postępować. — Patrzyła mu W oczy tak, że nie miał wątpliwości, o co jej chodzi. — Nie widzę związku między wybitnymi jednostkami i przyśpieszaniem kroku przez społeczeństwo a moim własnym życiem. Wybitne jednostki nie wskazują, co jest słuszne, a co nie, i jaką drogą mam iść. A ci, jak raz zaczęli rozprawiać, na pewno przez cały wieczór nie zamkną ust... Och, rozumiem, co mówią — szybko dodała — ale to dla mnie nie ma żadnego znaczenia. Słowa, słowa, słowa. A ja chciałabym wiedzieć, jak postępować, co zrobić z sobą, z panem, z Dickiem. - Demon wymowy ogarnął tego wieczoru Dicka Forresta. Zanim Graham zdążył szeptem odpowiedzieć Pauli,-Dick poprosił go o jakieś dane dotyczące tubylczych plemion Ameryki Południowej, z którymi Graham zetknął się w czasie swej wyprawy. Ktokolwiek by spojrzał na twarz Dicka, zobaczyłby na niej tylko beztroskę i podniecenie dyskusją. Ani Grahamowi, ani Pauli, która przez dwanaście lat była żoną Dicka, nie przyszło do głowy, że przelotne, niedbałe spojrzenia łowią każdy ruch ręki, każdą zmianę pozycji na krześle, każdy cień, jaki przemknął po ich twarzach. „Co to się dzieje? — pytał się w duchu Dick. — Paula nie jest sobą. Wyraźnie zdenerwowana, pewnie drażni ją ta cała dyskusja. Graham zbladł. Nie może się skupić. Myśli o czymś innym, nie o tym, co mówi. Ale o czym myśli?" Demon wymowy, pomagając Dickowi ukryć tajemne myśli, zapędzał go w coraz burzliwszą dyskusję. — Niewiele brakuje, żebym znienawidziła tych czterech mędrców — półgłosem powiedziała Paula do Grahama, gdy już udzielił odpowiedzi na pytanie Dicka. Tymczasem Dick, rozwijając swą tezę w beznamiętnym wywodzie, pochłonięty na pozór tematem dyskusji, zauważył jednak, że Paula szepnęła coś Grahamowi, i chociaż nie usłyszał ani słowa, dostrzegł, że żona jest coraz bardziej zdenerwowana, a Graham współczuje jej w milczeniu. Zastanawiając się, co też mogła powiedzieć, mówił dalej: — Fischer i Speiser twierdzą zgodnie, że wśród niższych ras znajdujemy znacznie mniej wybitnych jednostek niż na przykład u Francuzów, Niemców i Anglików i że są to cechy dziedziczne. Nikt ze słuchaczy nie podejrzewał, że Dick umyślnie skierował dyskusję na nowe tory, a kiedy Leo zapytał, jaką rolę w rozwoju społeczeństwa odgrywają kobiety, nikt by nie zgadł, że to właśnie Dick zręcznie sprowokował to pytanie. — Kobiety nigdy nie odgrywają wybitnej roli, mój chłopcze — odparł Terrence mrużąc oko do sąsiadów. —, Kobiety są konserwatywne. Nie zmieniają się z pokolenia na pokolenie. Są zawsze takie same i po wieczne czasy będą hamulcem postępu. Gdyby nie matki, każdy ich syn byłby wybitną indywidualnością. Odwołuję się do obecnego tutaj znakomitego hodowcy, który wprowadza w czyn prawa Mendla, by zechciał poprzeć moje luźne tezy. — Sięgnijmy wpierw do podstaw i wyjaśnijmy sobie, o czym mówimy — szybko włączył się Dick. — Co to jest kobieta? — spytał z poważną miną. — Starożytni Grecy mawiali, że natura chciała stworzyć mężczyznę... — odpowiedział Dar Hyal, a w kątach jego ust pojawił się złośliwy uśmiech — ale jej się to nie udało i tak powstała kobieta. Leo był oburzony. Zarumienił się po uszy. Wargi mu drżały, gdy spojrzał błagalnie na Dicka. — Kobieta jest stworem nie dokończonym — dodał Hancock. — Jakby Bóg, kiedy ją tworzył, cofnął rękę i dał jej tylko pół duszy. — Nie, nie! — zawołał młodociany poeta. — Nie wolno mówić takich rzeczy! Dick, powiedz im. — To nie takie proste — odparł Dick. — Trudno mówić jasno o rzeczach tak niewyraźnych jak dusza ludzka. Wszyscy wiemy, że często błądzimy i gubimy się w ciemnościach. Najbardziej zaś jesteśmy w błędzie, gdy nam się zdaje, że wiemy, gdzie jesteśmy i kim jesteśmy. Czym na przykład jest osobowość człowieka obłąkanego? Jest to taka sama osobowość jak nasza, tylko mniej lub znacznie mniej spoista. A osobowość kretyna? Idioty? Niedorozwiniętego dziecka? Konia? Psa? Komara? Żaby? Kleszcza? Ślimaka? Powiedz mi, Leo, kim jesteś, gdy śpisz? Gdy cierpisz na morską chorobę? Gdy jesteś zakochany? Gdy boli cię brzuch lub kurcz chwycił w nodze? Gdy nagle ogarnął cię lęk śmierci? Gdy się rozgniewałeś? Kiedy zachwycasz się pięknem świata i zdaje ci się, że myślisz o rzeczach, których mowa ludzka nie jest zdolna wyrazić? Świadomie powiedziałem: zdaje ci się, że myślisz. Gdybyś naprawdę myślał, mógłbyś wyrazić swój zachwyt w słowach jasnych, mocnych, określonych. Twoja osobowość niczym nie różniłaby się od twoich myśli i słów. Wynika z tego, mój drogi Leo, że w chwilach uniesienia, w których zdaje ci się, że wspiąłeś się na szczyty egzystencji, naprawdę drżysz, wibrujesz i tańczysz w szalonej orgii zmysłów, lecz nie znasz kroku swego tańca ani sensu tej orgii. Nie znasz samego siebie. Twoja dusza, twoja osobowość w takich chwilach jest czymś zupełnie nieuchwytnym. Prawdopodobnie ropucha, która na brzegu stawu nadyma się i ochryple rechocze wśród ciemności do okrytej brodawkami żabiej samicy, ma w takiej chwili osobowość podobnie nieuchwytną jak twoja. Nie, mój Leo, osobowość jest czymś nazbyt mętnym, aby ją można określić. Zdarzają się na przykład mężczyźni, którzy mają duszę kobiety. Bywają ludzie mający wiele osobowości. Istnieją dwunożne istoty, jak się to mówi, ni z mięsa, ni z pierza. Podobni jesteśmy do kłębów mgły płynących wśród mroku oświetlonego błyskawicami. Wszystko jest mgłą i my jak mgła unosimy się wśród gęstych oparów mistycznej tajemnicy. — A może więcej w tym mistyfikacji niż mistyki, zwykłego ludzkiego wymysłu — powiedziała Paula. — Oto mówi prawdziwa kobieta, która zdaniem Leo ma całą duszę — oświadczył Dick. — Rzecz w tym, mój drogi Leo, że płeć i dusza są tak nierozerwalnie z sobą splątane, my zaś o jednej wiemy mało, a o drugiej jeszcze mniej. — Ale kobiety są piękne — wyjąkał młody poeta. — Popatrz, popatrz! — przerwał mu Hancock błyskając złośliwie czarnymi oczami. — To znaczy, że utożsamiasz kobietę i piękno? Leo poruszył ustami, lecz nic nie powiedział, tylko kiwnął głową. — Doskonale. Odwołajmy się zatem do świadectwa, jakie w ciągu ostatniego tysiąca lat wystawiło kobiecie malarstwo, które jest odbiciem ekonomicznych warunków i politycznych instytucji, a wówczas zobaczymy, jak mężczyzna w portrecie ukazywał niewieście obraz swoich pragnień i jak kobieta pozwalała mu... — Zostawcież Leo w spokoju — przerwała mu Paula. — Bądźcie wreszcie szczerzy i powiedzcie, co wiecie i w co wierzycie. — Kobieta jest przedmiotem uwielbienia — uroczyście oświadczył Dar Hyal. — Na przykład kult Madonny — podsunął Graham, żeby podtrzymać Paulę. — Albo uczone białogłowy — dodał Terrence, na co Dar Hyal z uznaniem kiwnął głową. — Nie wszystko naraz — powiedział Hancock. — Rozpatrzmy najpierw kult Madonny, który jest szczególnym przypadkiem w porównaniu z dzisiejszym ogólnym kultem kobiety, wyznawanym przez naszego Leo, Mężczyzna jest leniwym dzikusem. Nie lubi, gdy ktoś mu zawraca głowę. Pragnie spokoju i odpoczynku. A tymczasem od niepamiętnych czasów ma na karku niespokojnego, nerwowego, kłótliwego, histerycznego towarzysza drogi, to znaczy kobietę. Kobieta miewa humory, płacze, jest próżna, skłonna do gniewu, bywa moralnie nieodpowiedzialna. Mężczyzna nie mógł jej zniszczyć. Ani się jej pozbyć, chociaż przez nią nie miał spokoju. Cóż mu więc zostało? — Bądź pewny, że chytry gałgan znalazł na nią sposób — wtrącił Terrence. — Stworzył sobie niebiański jej obraz — mówił dalej Hancock. — Wyidealizował jej zalety i ten ideał umieścił tak daleko od siebie, żeby kobiece przywary nie grały mu na nerwach i żeby mógł, stary leniuch, spokojnie palić fajkę i myśleć o gwiazdach. A kiedy pospolita kobieta próbowała mu dokuczać, wygnał ją ze swoich myśli i wspominał niebiańską istotę, idealną kobietę, nosicielkę życia, stróża nieśmiertelności. — Potem przyszła Reformacja. Upadł kult Matki. Ale mężczyzna wciąż miał na karku tę, która zakłócała mu spokój. Cóż więc zrobił? — A to gałgan! — wtrącił Terrence. — Mężczyzna powiedział: „Uczynię z ciebie marzenie, iluzję" i tak też zrobił. Madonna była jego niebiańską kobietą, najwznioślejszym wyobrażeniem niewiasty. A teraz mężczyzna wszystkie wyidealizowane przez siebie kobiece zalety przeniósł na ziemską niewiastę, przypisał je każdej kobiecie i tak się sam ogłupił, że raz na zawsze uwierzył we własny wymysł... czego najlepszym dowodem jest nasz Leo. — Jak na nieżonatego, zdradzasz zadziwiającą znajomość zgubnych właściwości kobiety — zauważył Dick. —> A może to tylko czysta teoria? Terrence roześmiał się. — Widzisz, mój chłopcze, Aaron właśnie przeczytał Laurę Marholm. Może zacytować rozdział i stronę dzieła, z którego się zapożycza. — Tyle tutaj mówimy o kobiecie, ą jeszcze nie tknęliśmy rąbka jej sukni — powiedział Graham zyskując za to wdzięczne spojrzenia Pauli i Leo. — A miłość? — śpiesznie dodał Leo. — Nikt słowem nie wspomniał o, miłości. — Ani o prawie małżeńskim, rozwodach, poligamii, monogamii i wolnej miłości — wyrecytował Hancock. — A może byś, Leo, powiedział — dodał Dar Hyal — dlaczego kobieta w miłosnej grze spełnia rolę łowczyni męskich serc? — Ależ tak nie jest — spokojnie odparł młody poeta z miną znawcy. — Tylko wasz Shaw wygaduje takie głupstwa. — Brawo, Leo! — przyklasnęła Paula. — A więc mylił się Wilde twierdząc, iż kobieta atakuje w ten sposób, że nagle i niespodziewanie się poddaje? — spytał Dar Hyal. — Przyzna pan jednak — zaprotestował Leo — że ci, którzy tak mówią, czynią z kobiety potwora, drapieżne zwierzę. — Zwrócił się do Dicka zerkając równocześnie w stronę Pauli oczami pełnymi miłości. — Dick, niech pan powie, czy kobieta jest drapieżnym zwierzem? — Nie — wolno odparł Dick potrząsając głową. To, co ujrzał w oczach młodego poety, sprawiło, że przybrał łagodny ton.— Nie powiedziałbym, że kobieta to drapieżne zwierzę. Nie powiem też, że jest ofiarą drapieżnych samców ani że jest niewyczerpanym źródłem szczęścia dla mężczyzny. Faktem jest jednak, że przysparza nam wiele radości... — I doprowadza do szaleństwa — dodał Hancock. — Słodkiego szaleństwa — z powagą poprawił Dick. — Pozwolą państwo, że o coś zapytam — odezwał się Dar Hyal. — Powiedz, Leo, jak to się dzieje, że kobieta kocha mężczyznę, który ją bije. — A nie kocha mężczyzny, który jej nie bije? — odciął się Leo. — Właśnie. — Widzisz, Dar — powiedział Leo — masz trochę racji, ale ogólnie rzecz biorąc, jesteś w błędzie. Nauczyłem się od was, panowie, sztuki ścisłego definiowania pojęć, ale tym razem chytrze stroniliście od wszelkich definicji. Zrobię to za was. Mężczyzna, który bije kochaną kobietę, jest człowiekiem niższego rzędu, kobieta, która kocha tego mężczyznę, nie jest od niego lepsza. Mężczyzną naprawdę cywilizowany nie bije kobiety, którą kocha, a kobieta na wyższym szczeblu rozwoju — Leo zerknął mimo woli w stronę Pauli — nie będzie kochała brutala. — To prawda — wtrącił Dick. — Zapewniam cię, że nigdy, nigdy nie biłem Pauli. — Widzisz więc, Dar — podjął Leo rumieniąc się po uszy — że nie masz racji. Paula kocha Dicka, chociaż on jej nie bije. Oblicze Dicka promieniało radością, jakby doskonale się bawił, kiedy spojrzał na Paulę szukając w jej oczach potwierdzenia słów młodego poety. Naprawdę jednak chciał sprawdzić, jakie wrażenie zrobiły na niej słowa Leo, i upewnić się co do swoich podejrzeń. Zdawało mu się, że istotnie dostrzegł w jej oczach coś, czego nie mógł zrozumieć. Natomiast na twarzy Grahama nie zauważył, nic, prócz zainteresowania przedmiotem dyskusji. — W naszej dyskusji kobieta niewątpliwie znalazła swego rycerza, świętego Jerzego — powiedział Graham. — Leo, zawstydził mnie pan. Siedzę sobie spokojnie, podczas gdy pan walczy z trzema smokami, — I to jakimi! — dodała Paula. — Jeśli udało im się spić O'Haya, to co zrobią z panem, Leo? — Prawdziwy rycerz nie da się zastraszyć wszystkim smokom całego świata — oznajmił Dick. — Ale jedno jest pewne, mój Leo: smoki w tym wypadku mają więcej racji, niż ci się zdaje, a ty masz więcej racji, niż te potwory. — Oto zjawia się dobry smok, mój chłopcze — przemówił Terrence. — Porzucił on swych niegodnych towarzyszy i przechodzi na twoją stronę. To święty Terrence, który chciałby ci zadać jedno pytanko. — Pozwólcie ryknąć jeszcze jednemu smokowi — przerwał Hancock. — W imię pięknej i słodkiej miłości pytam się ciebie, Leo: dlaczego kochankowie tak często z zazdrości mordują ukochane kobiety? — Dlatego, że cierpią i postradali zmysły — odparł Leo. — I dlatego, że mieli nieszczęście pokochać kobietę tak małego serca, że mogła dać powód do zazdrości. — Widzisz, Leo, miłość czasem błądzi — wtrącił Dick.— Musisz dać bardziej wyczerpującą odpowiedź. — Dick ma rację — przyznał Terrence. — Aby ci przyjść z pomocą, wystawiam się na sztych twego miecza. Błądzą w miłości najbardziej wzniosłe dusze, kiedy na ich drodze stanie zielonooki potwór. Wyobraź sobie, że najdoskonalsza z kobiet przestanie kochać mężczyznę, który jej nie bije, i odda serce mężczyźnie, który ją kocha i także nie bije — cóż wtedy? Trzy wzniosłe dusze, pamiętaj o tym, jeśli łaska. A teraz wznieś miecz i kraj smoki na kawałki. — Pierwszy mężczyzna nie zabije ukochanej kobiety ani nie zrobi jej żadnej krzywdy — stanowczo orzekł Leo. — Gdyby bowiem tak postąpił, nie byłby wzniosłą duszą, tylko nędznikiem. — To znaczy, że zszedłby jej z drogi? — spytał Dick zapalając papierosa i na nikogo nie patrząc. Leo z powagą kiwnął głową. — Zszedłby jej z drogi, pomógł w trudnej sytuacji i byłby dla niej bardzo dobry, — Przejdźmy na grunt konkretów — zaproponował Hancock. — Załóżmy, że kochasz się w pani Forrest, i to z wzajemnością. Wobec czego wsiadacie w ogromną limuzynę i uciekacie. — Och, nigdy bym tego nie zrobił! — wybuchnął młodzian i zaczerwienił się jak piwonia. — Dla mnie nie jest to komplement, Leo — dodała mu odwagi Paula. — To tylko supozycja, Leo — śpiesznie wyjaśnił Hancock. — Na to powinien odpowiedzieć Dick — wyjąkał drżącym głosem żałośnie zmieszany młodzian zwracając się do Dicka. — Odpowiem — rzekł Dick. — Nie zabiłbym Pauli. Ani ciebie, Leo. Nie byłoby to zgodne ź zasadami gry. Cokolwiek czułbym w sercu, powiedziałbym: „szczęść Boże, moje dzieci". Niemniej... — przerwał, a w kątach jego oczu pojawiły się złośliwe iskierki — niemniej pomyślałbym sobie, że Leo popełnił gruby błąd. Bo przecież zupełnie nie zna Pauli. — Nie pozwalałaby mu błądzić wśród gwiazd — uśmiechnął się Terrence. — Pozwoliłabym, Leo, przyrzekam! — zawołała Paula. — Sama się pani okłamuje — zapewnił ją Terrence. — Po pierwsze, nie oparłaby się pani tej pokusie. Po. drugie, uważałaby pani za święty swój obowiązek odciągnąć go od gwiazd. A wreszcie mogę powiedzieć z własnego doświadczenia, że kiedy jako bardzo młody człowiek kochałem się i serce miałem pełne miłości, a oczy rwały mi się do gwiazd, największym szczęściem dla mnie było, gdy najdroższa kobieta przesłaniała mi gwiezdny firmament. — Słuchaj, Terrence, jeśli dalej będziesz mówił takie piękne rzeczy... — zawołała Paula — ucieknę limuzyną z tobą i Leo. — Proszę oznaczyć dzień — powiedział z ukłonem Terrence. — Tylko proszę między swoimi fatałaszkami zostawić trochę miejsca na parę książek o gwiazdach, żebym mógł wraz z Leo czytać je w wolnych chwilach. Ustały ataki na poetę, gdyż Dar Hyal i Hancock wzięli się teraz do Dicka. — Co miałeś na myśli mówiąc o zasadach gry? — spytał Dar Hyal. — To samo, co powiedział Leo — odparł Dick. Zauważył, że Paula przestała się nudzić i denerwować i że z wielkim zainteresowaniem słucha rozmowy. — Przy moich poglądach i moim temperamencie największą przykrość sprawiłoby mi całować kobietę, która obojętnie mi na to pozwala. — Przypuśćmy, że przez wzgląd na to, co było, albo żeby cię nie urazić, albo z litości udawałaby, że nie przestała cię kochać — nastawał Hancock. — W moich oczach popełniłaby grzech nie do darowania — odparł Dick. — Byłaby to nieuczciwa gra. Nie jest uczciwie ani przyjemnie trzymać przy sobie kochaną kobietę dłużej, niż ona sama sobie życzy. Leo ma całkowicie rację. Tylko pijany szewc może pięściami wzbudzić i podtrzymać miłość w sercu swej tępej towarzyszki życia, Mężczyzna wyższej kultury, który ma dobrze w głowie i choćby odrobinę ambicji intelektualnych, nie zbruka przedmiotu swej miłości. Tak samo jak Leo, pomógłbym odejść kobiecie i byłbym dobry dla niej. — A co będzie z monogamicznym małżeństwem, którym tak się szczyci cywilizacja Zachodu? — spytał Dar Hyal. — Jesteś więc zwolennikiem wolnej miłości? — dorzucił Hancock. — Mogę tylko odpowiedzieć komunałem — oświadczył Dick. — Każda miłość musi być wolna. Proszę pamiętać o tym, że mówimy o ludziach kulturalnych. Takich przecież miał na myśli Dar. Przytłaczającą większość ludzi monogamiczne małżeństwo trzyma w ryzach prawa i najemnej pracy. W pewnych warunkach tę samą rolę spełnia inna forma małżeństwa, obwarowana sztywnymi i surowymi nakazami. Ludzie ci nie dojrzeli do wolności w małżeństwie i sferze uczuć. Swoboda oznaczałaby dla nich wyuzdanie seksualne. Wyrosły i przetrwały tylko te narody, w których Bóg i państwo trzymali w ryzach ludzkie instynkty. — Uznajesz więc nakazy prawa małżeńskiego, jeśli dotyczą innych, ale nie ciebie? — spytał Dar Hyal. — Uważam, że nakazy te obowiązują wszystkich. Interes dzieci, rodziny, pracy zawodowej, społeczeństwa i państwa wymaga, aby małżeństwo było instytucją usankcjonowaną prawem, obowiązującą. I z tych samych względów opowiadam się za rozwodem. Każdy mężczyzna i każda kobieta zdolni są kochać więcej niż raz. Dawna miłość może umrzeć i narodzić się nowa. Państwo nie może mieć większej władzy nad uczuciami jednostki, niż ma ona sama. Kto się zakochał, wie tylko tyle, że się zakochał. Serce mu bije, wzdycha i śpiewa o swojej miłości. A państwo czuwa, by nie było rozluźnienia obyczajów. — Bronisz jakiejś bardzo skomplikowanej wolnej miłości — zarzucił mu Hancock. — To prawda — odparł Dick. — Ale tylko dlatego, że człowiek żyjący w społeczeństwie jest niezmiernie skomplikowanym zwierzęciem. — Są jednak mężczyźni, którzy śmiercią przypłaciliby utratę kochanej kobiety — ku zdziwieniu wszystkich powiedział Leo. — Taki mężczyzna nie przeżyłby jej śmierci i jeszcze prędzej by umarł z rozpaczy, gdyby ta kobieta pokochała innego. — Cóż począć, tacy mężczyźni będą umierali z żalu, jak to robili od niepamiętnych czasów — powiedział Dick z posępną miną. — Nikogo nie można za to winić. Tacy już jesteśmy, że czasem nasze serca schodzą na kręte drogi. — Moje serce nigdy tego nie uczyni — z dumą oświadczył Leo, nieświadom, że wszyscy za stołem znają jego tajemnicę. — Wiem, że nie mógłbym kochać dwa razy. — Dobrze powiedziałeś, mój chłopcze — pochwalił go Terrence. — Przez twoje usta przemawia głos wszystkich wiernych kochanków. Prawdziwą rozkosz przynosi miłość bezgraniczna. Jak to powiedział Shelley, a może Keats „bezmierny zachwyt i szalona rozkosz". Byłby nędznym i niedowarzonym kochankiem, kto by dopuścił myśl, że istnieje kobieta choćby w jednej tysięcznej tak słodka, urocza, ponętna, wspaniała i cudowna jak jego wybranka i że mógłby zakochać się po raz drugi. Kiedy wychodzili z jadalni, Dick nie przerywając rozmowy z Dar Hyalem, myślał o tym, czy Paula pocałuje go na dobranoc, czy też po cichu wymknie się od fortepianu. W tej samej chwili Paula rozmawiając z Leo o najnowszym sonecie, który młody poeta jej pokazał, zastanawiała się, czy mogłaby pocałować Dicka. I nagle (sama nie wiedziała dlaczego) zapragnęła gorąco pocałować go na dobranoc. Rozdział dwudziesty trzeci Tego wieczoru po kolacji rozmowa nie trwała długo. Paula usiadła do fortepianu, zaczęła śpiewać i przerwała Terrence'owi tyradę na temat miłości. Urwał wpół zdania, by posłuchać jej głosu, który nabrał jakiegoś nowego brzmienia. Przeszedł na palcach na drugi koniec pokoju i rozciągnął się obok Leo na niedźwiedziej skórze. Dar Hyal i Hancock również poniechali dyskusji i rozsiedli się w głębokich fotelach. Graham sprawiał wrażenie najmniej zainteresowanego śpiewem Pauli i przeglądał magazyny, lecz Dick zauważył, że jego przyjaciel szybko przestał przewracać kartki. Uwagi Dicka nie uszło również, że głos Pauli brzmi dzisiaj jakoś inaczej. Próbował odgadnąć przyczynę tej zmiany. Gdy Paula skończyła śpiewać, trzej mędrcy jak jeden mąż pośpieszyli do niej i chórem oznajmili, że nareszcie zaśpiewała z całego serca i że od dawna czekali na tę chwilę. Leo leżał bez ruchu, z brodą opartą na rękach. Nic nie mówił, ale twarz miał zmienioną. — Wszystko przez tę rozmowę o miłości — śmiała się Paula. — I dzięki pięknym myślom, którymi Leo, Terrence... i Dick nabili mi głowę. Terrence potrząsnął szpakowatą czupryną. — Chciała pani raczej powiedzieć, że ich słowa trafiły pani do serca — powiedział. — Dziś miłość śpiewała przez pani usta. I po raz pierwszy, łaskawa pani, usłyszałem pełną skalę jej głosu. Proszę się więcej nie skarżyć, że ma pani niewielki głos. Jest gęsty i okrągły jak wielka, złota lina, na której argonauci holowali swe statki do portów Szczęśliwych Wysp. — Wobec tego zaśpiewam wam „Gloria", aby uczcić rzeź, jaką sprawili smokom święty Leo, święty Terrence... i oczywiście święty Ryszard. Dick nie uronił ani słowa z tej rozmowy. Nie chcąc jednak brać w niej udziału, podszedł do baru w niewidocznym kącie i przyrządził sobie szkocką whisky z wodą sodową. Gdy Paula śpiewała „Gloria", siedział na kanapce, sączył trunek i starał się przypomnieć sobie, kiedy usłyszał tę pieśń. Paula śpiewała ją po raz pierwszy w Paryżu, w czasie ich krótkiego narzeczeństwa, a niedługo potem zaśpiewała ją po raz drugi — gdy na pokładzie jachtu „Dal" spędzali miodowy miesiąc. Dick pokazał Grahamowi swą pustą szklankę zapraszając go w ten sposób do towarzystwa. Przyrządził w dużych szklankach dwa cocktaile i gdy Graham wypił, poprosił Paulę, żeby we dwójkę zaśpiewali „Cygański szlak". Potrząsnęła głową i zaśpiewała Das KrautVergessenheit. — To potwór nie kobieta — oznajmił Leo, gdy Paula skończyła pieśń. — A on, wierny kochanek, choć złamała mu serce, nie przestał jej kochać. Nie pokochał innej, bo nie mógł zapomnieć swej pierwszej miłości. — A teraz, Czerwony Obłoku, „Pieśń o żołędziu" — powiedziała Paula uśmiechając się do męża. — Postaw szklankę, bądź miły i sadź żołędzie. Dick leniwie zwlókł się z kanapy, stanął, buntowniczo potrząsnął głową jak grzywą i naśladując Górala przebierał nogami. — Niechaj się Leo dowie, że nie jest jedynym trubadurem na tym ranczo. Posłuchajcie pieśni Górala, bo to jest bezmierny zachwyt i szalona rozkosz. Słuchaj, Terrence, słuchajcie wszyscy. Góral nie wzdycha do ukochanej. Wciela miłość w czyn. Od razu staje dęba i wcale się z tym nie kryje. Posłuchajcie jego pieśni. W powietrzu zagrzmiało dzikie, radosne rżenie ogiera, po czym Dick potrząsając grzywą i tupiąc zaśpiewał: — „Słuchajcie! Jestem Eros. Stąpam po wzgórzach. Głos mój wypełnia szerokie doliny. Klacze na cichych pastwiskach słyszą mój głos i drżą, bo mnie znają. Trawa rośnie bujniej, ziemia żyźnieje, soki wzbierają w drzewach. Wiosna. Wiosna to ja. Jestem królem wiosennego państwa. Klacze pamiętają mój głos. Znały go ich matki. Słuchajcie! Jestem Eros. Stąpam po wzgórzach, szerokie doliny są moimi heroldami, niosą echo głosu, który oznajmia, że nadchodzę". Mędrcy z madronowego gaju po raz pierwszy usłyszeli pieśń Dicka. Przyjęli ją gorącymi oklaskami. Hancock uznał ją za punkt wyjścia do. nowej dyskusji i już zaczął rozwijać kunsztowną biologiczną definicję miłości w bergsonowskim duchu, powstrzymał go jednak Terrence, który zauważył wyraz bólu na twarzy Leo. — Proszę śpiewać dalej, łaskawa pani — powiedział Terrence do Pauli. — O miłości, tylko o miłości, jak się bowiem przekonałem, najlepiej mi się rozmyśla o. gwiazdach przy akompaniamencie kobiecego głosu. Krótko potem wszedł do pokoju Oh Daj, zaczekał, aż Paula skończyła pieśń, podszedł na palcach do Grahama i wręczył mu telegram. Dick zmarszczył brwi. — To bardzo, zdaje się, ważne — usprawiedliwił się Chińczyk. — Kto odebrał telegram? — spytał Dick. — Ja. Nocny dyżurny dzwonił z Eldorado. Powiedział, że ważne. Przyjąłem. — Rzeczywiście ważna wiadomość — powiedział Graham po przeczytaniu depeszy. — Dick, czy złapię jeszcze pociąg do San Francisco? — Oh Daj, wróć na chwilkę — Dick przywołał sługę spoglądając na zegarek. — Który pociąg do San Francisco zatrzymuje się w Eldorado? — Jedenasta dziesięć — bez namysłu odparł Oh Daj. — Dużo czasu. Ale nie za wiele. Wezwać szofera? Dick skinął głową. — Czy rzeczywiście musisz jechać w nocy? — spytał Grahama. — Tak, dość ważna sprawa. Zdążę się spakować? — Akurat zdążysz wrzucić do walizki, co ci trzeba na drogę. — Zwrócił się do Oh Daja. — Czy Oh Lej jeszcze nie śpi? — Nie, panie. — Poślesz go do pokoju pana Grahama, żeby mu pomógł się spakować, i zawiadomisz mnie, jak tylko wóz będzie gotów. Nie limuzyna. Powiedz Saundersowi, żeby wziął wóz wyścigowy. — Chłop na schwał — powiedział Terrence, gdy Graham wyszedł. Wszyscy zebrali się wokół Dicka, tylko Paula pozostała przy fortepianie i słuchała, co mówią. — Jeden z niewielu takich, z którymi bez chwili wahania gotów byłbym postawić wszystko na jedną kartę — oświadczył Dick. — Był na pokładzie „Nethermere", kiedy statek ten siadł na mieliźnie u brzegu Pango, podczas słynnego huraganu w 1897 roku. Wyspa Pango to właściwie skrawek piasku wznoszący się na dwanaście stóp ponad poziom morza. Sporo palm kokosowych, ani jednego mieszkańca. Wśród pasażerów statku było czterdzieści kobiet, przeważnie żony angielskich oficerów. Grahamowi po ukąszeniu przez żmiję spuchła ręka. Była gruba jak noga. Na morzu szalała burza. Nie można było spuścić łodzi. Dwie poszły w drzazgi, obie załogi utonęły. Czterech marynarzy na ochotnika próbowało po kolei dotrzeć z lekką liną do brzegu. Jednego po drugim wciągnięto martwych na tej linie na pokład. Gdy odwiązywano ostatniego, Graham, z ręką grubości nogi, rozebrał się i skoczył do wody. Dotarł do brzegu, lecz fala z taką siłą wyrzuciła go na piasek, że złamał chorą rękę i trzy żebra na dodatek. Ale nim stracił przytomność, linę umocował. Wówczas sześciu marynarzy trzymając się liny Evana ruszyło z ciężką liną holowniczą. Czterech dotarło do brzegu. Z czterdziestu kobiet tylko jedna straciła życie. Ze strachu dostała ataku serca i zmarła. Kiedyś zapytałem go, jak to było. Przekonałem się, że jest małomówny niczym Anglik. Wydobyłem z szelmy tylko tyle, że przebieg kuracji był normalny. I że słona woda, wysiłek fizyczny i złamanie kości okazały się najlepszymi odtrutkami na jad żmii. Z dwóch różnych stron weszli Oh Daj i Graham. Dick zauważył, że Graham zaraz po wejściu spojrzał pytająco na Paulę. — Wszystko gotowe, panie — zameldował Oh Daj. Dick postanowił odprowadzić gościa do samochodu. Paula jednak nie ruszyła się z miejsca. Graham podszedł do niej, żeby w paru zdawkowych słowach przeprosić ją i pożegnać się. Jeszcze pod wrażeniem tego, co Dick opowiedział o swym przyjacielu, Paula z przyjemnością objęła wzrokiem zgrabną sylwetkę Grahama, jego wysoko wzniesioną głowę, niedbale zaczesane włosy, spalone przez słońce na kolor piasku, i swobodę, niemal nonszalancję ruchów, której nie przeszkadzała ani jego waga, ani barczysta postawa.. Gdy zbliżył się do niej, nie mogła oderwać wzroku od jego szarych, podłużnych oczu, osłoniętych ciężkawymi powiekami, nadającymi mu wyraz jakiejś chłopięcej powagi. Zaczekała, aż oczy Grahama roziskrzyły się tak dobrze jej znanym uśmiechem. W tym, co powiedział, nie było nic niezwykłego. Wyraziła żal, że wyjeżdża, w równie banalnych słowach. A jednak gdy uścisnął jej rękę, oczy Grahama mówiły to, na co czekała. Odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym treści. To samo znaczył krótki uścisk dłoni. Sam przecież mówił, że nie trzeba słów. Ledwie podali sobie ręce, Paula szybko spojrzała na Dicka. W ciągu dwunastu lat małżeńskiego pożycia przekonała się niejednokrotnie, jak bystrym jest obserwatorem, i nieraz dreszczem przejmowała ją niemal nadnaturalna zdolność męża odkrywania faktów na podstawie drobnych szczegółów i wysnuwania z tych szczegółów wniosków zadziwiająco trafnych. Ale Dick, odwrócony do niej bokiem, śmiał się z jakiegoś powiedzonka Hancocka, spojrzał na nią rozbawionymi oczami i wyszedł za Grahamem. „Nie — pomyślała. — Dick nie mógł zauważyć tego, co ukradkiem powiedzieli sobie bez słów. Było tego niewiele, trwało sekundę — iskra w oku i drżenie palców. Jakże mógłby to zauważyć? Nie mógł widzieć ani ich oczu, ani rąk, gdyż Graham odwrócony był do niego plecami". A jednak żałowała, że rzuciła Dickowi tamto spojrzenie. Patrząc na dwóch wysokich mężczyzn, jednakowo rosłych i jasnowłosych, wychodzących ramię w ramię z pokoju, doznała poczucia winy. „Ale czy istotnie była winna? — pytała sama siebie. — Czy miała coś do ukrycia?" — Była jednak na tyle uczciwa, by spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać otwarcie, że jednak miała coś do ukrycia. Purpurowy rumieniec okrył jej policzki na myśl, że stoczyła się na drogę kłamstwa. — Wyjeżdżam tylko na parę dni — powiedział Graham ściskając dłoń Dicka przy samochodzie. Dick widział jego szczere i jasne spojrzenie, poczuł mocny i serdeczny uścisk dłoni. Graham już miał coś powiedzieć, lecz się rozmyślił. — Jak wrócę, chyba zabiorę stąd swoje manatki. Dick wiedział, że Graham chciał powiedzieć co innego. — A co będzie z książką? — zaprotestował klnąc się w duchu za to, że serce zabiło mu z radości. — Właśnie dlatego — odparł Graham. — Muszę ją skończyć, a chyba nie potrafię pracować tak jak wy. Tutaj za dużo jest pokus. Trudno przysiąść fałdów. Siedzę, a w uszach dzwonią mi te przeklęte skowronki i już widzę zielone pola, kaniony w cieniu sekwoi, Selima. Po zmarnowaniu godziny poddaję się i telefonuję, żeby mi osiodłali konia. Jeśli nawet oprę się jednej pokusie, to jest jeszcze tysiąc innych. Postawił nogę na stopniu dygocącego auta i powiedział: — No to cześć, mój stary. — Wracaj i weź się w karby — zachęcił go Dick. — W razie potrzeby będziemy wyznaczali ci porządną porcję roboty i zamykali na klucz co dzień rano, a wypuścimy, dopiero gdy wykonasz plan. Gdybyś nie zrobił tego, co trzeba, będziesz siedział pod kluczem cały dzień. Już ja cię zapędzę do roboty. Masz papierosy i zapałki? — Dziękuję, mam. — Odjazd, Saunders — powiedział Dick do szofera. Z rzęsiście oświetlonej bramy auto skoczyło w mrok. Wróciwszy do domu Dick zauważył, że Paula gra dla czterech mędrców, wyciągnął się więc na sofie i czekał niespokojnie, czy Paula pocałuje go na dobranoc. Przyznawał, że nie było to wcale regułą. Bardzo często spotykał się z nią dopiero w południe, już w towarzystwie gości. Niemniej często Paula wieczorem wymykała się dyskretnie z towarzystwa i nie całowała go na dobranoc, aby nie dawać w ten sposób gościom do zrozumienia, że pora iść spać. Czy dzisiaj Paula go pocałuje, czy nie, okoliczność ta nie ma najmniejszego znaczenia — zakonkludował Dick. A jednak ciekawiło go, jak to będzie. Paula tak długo grała i śpiewała, że Dick wreszcie zasnął. Kiedy się obudził, był sam. Paula i mędrcy wyszli po cichu. Spojrzał na zegarek, była godzina pierwsza. Grała znacznie dłużej niż zwykle, wyszła przed chwilą. Wiedział, że obudziła go nagła cisza i kroki wychodzących. Nie mógł się oprzeć zdziwieniu. Zdarzało mu się zdrzemnąć, gdy grała, ale zawsze, gdy skończyła, budziła go pocałunkiem i posyłała do łóżka. Dziś tego nie zrobiła. Może jednak wróci. Leżał drzemiąc, wciąż jeszcze czekał. Gdy po raz drugi spojrzał na zegarek, była druga. Paula nie wróciła. Po drodze na werandę pogasił światła. W pamięci liczne i mało znaczące szczegóły układały się same w uporządkowany tekst pełen znaków zapytania i domysłów. Dick idąc, mimo woli czytał ten tekst. Gdy na werandzie spojrzał na barometr i termometry, uśmiechnięta twarz wyzierająca z okrągłych ram portretu przykuła jego wzrok. Stanął przed portretem, pochylił się i długo, bacznie mu się przyglądał. — No tak — szepnął. Nakrył się w łóżku, poprawił poduszki, sięgnął po stos korekty. — Cokolwiek się stanie, trzeba grę doprowadzić do końca. Spojrzał z ukosa na portret. — Ale, Maleńka Pani, wolałbym, żeby się nic nie stało — szepnął na dobranoc. Rozdział dwudziesty czwarty Tak się złożyło, że nie licząc przygodnych gości na obiedzie lub kolacji, Wielki Dom opustoszał. Na próżno jednak Dick odkładał pracę na drugi i trzeci dzień, by mieć wolny czas, gdyby Paula zaproponowała na południe kąpiel w basenie lub konną przejażdżkę. Zauważył, że Paula na wszelkie sposoby unika pocałunku. Wieczorem wołała mu dobranoc ze swej werandy, z drugiej strony patio. O godzinie jedenastej rano czekał na jej wizytę. Gdy wybiła jedenasta, odprawił pośpiesznie panów Agara i Pittsa, choć nie zdążył powziąć decyzji w ważnych sprawach związanych ze zbliżającymi się targami hodowlanymi, które miały się odbyć na ranczy. Wiedział, że już wstała, bo słyszał jej śpiew. Siedział za biurkiem i czekał bezczynnie, choć przed nim leżał na tacy stos nie podpisanych listów. Przypomniał sobie, że to Paula zainicjowała owe poranne pielgrzymki na jego werandę i że wytrwale przestrzegała tego zwyczaju. Jakże urocze 'było jej pieszczotliwe „dzień dobry, mój miły panie", po czym w luźnym kimonie sadowiła się na jego kolanach. Przypomniał też sobie, że często skracał i tak niedługą wizytę Pauli, dając jej do zrozumienia, że jest bardzo zajęty. Gdy się wymykała z werandy, cień smutku pojawiał się nieraz na jej twarzy. Kwadrans po jedenastej Paula nie przyszła. Sięgnął po słuchawkę, chciał zadzwonić do mleczarni i usłyszał na linii dwa głosy kobiece. Mówiła Paula: — ...Proszę się nie oglądać na męża, droga pani Wade. Niechże pani zabierze swoją dzieciarnię i przyjedzie do nas choćby na parę dni... Bardzo dziwne wydało mu się to zaproszenie. Paula zawsze cieszyła się, gdy przez parę dni nie było w domu gości i mogła ten czas spędzić tylko z nim. A teraz namawiała panią Wade, żeby przyjechała z Sacramento. Widocznie nie chce, by zostali w domu sami, i pragnie gośćmi odgrodzić się od niego. Uśmiechnął się na myśl, że jej poranny pocałunek stał mu się nagle tak drogi, gdy go utracił. Przyszło mu do głowy, że dobrze byłoby wybrać się z Paulą w jakąś daleką podróż. Może rozwiązałoby to wszystkie trudności. Byliby bez przerwy razem, postarałby się przyciągnąć ją jeszcze bliżej do siebie. A gdyby tak wybrać się na Alaskę, na polowanie? Paula od dawna miała na to ochotę. Albo wrócić na stary szlak, który przemierzyli płynąc na jachcie „Dal" — Morza Południowe? Parowce kursują między San Francisco a Tahiti. Za dwanaście dni wysiedliby na brzeg w Papeete. Ciekawe, czy Lavaina jeszcze prowadzi swój pensjonat? Już widział Paulę i siebie, jak jedzą śniadanie u Lavainy na werandzie, w cieniu mangowych drzew. Uderzył pięścią w stół. Nie, na Boga, nie jest tchórzem, by miał uciekać z żoną przed innym mężczyzną. A poza tym, czy wolno mu zabrać ją z miejsca, gdzie właśnie w tej chwili pragnęłaby zostać? Co prawda nie znał jej pragnień i nie wiedział, jak daleko zaszły sprawy między nią a Grahamem. Może to tylko wiosna ją oszołomiła i wszystko przejdzie, gdy zacznie się lato? Niestety, w ciągu dwunastu lat małżeńskiego pożycia Paula nigdy nie zdradzała skłonności do wiosennych zawrotów głowy. Nigdy ani na chwilę nie wzbudziła niepokoju w jego sercu. Niezwykle podobała się mężczyznom, spotykała ich wielu, była przedmiotem ich hołdów, a nawet zalotów, lecz zawsze umiała zachować równowagę ducha i pozostać sobą, żoną Dicka Forresta... — Dzień dobry, mój miły panie. Paula zajrzała z sieni na werandę, jej oczy i usta się śmiały, pocałowała końce swoich palców i dmuchnęła, posyłając mu w ten sposób pocałunek. — A, dzień dobry, mój mały dumny księżycu! — zawołał szczerze i naturalnie, tak samo jak ona. „Teraz wejdzie — pomyślał. — Uścisnę ją i wystawię na próbę pocałunku". Wyciągnął do niej ramiona. Paula jednak nie weszła. Jedną ręką zebrała fałdy kimona na piersi, drugą uniosła tren, jakby chciała uciec, i trwożliwie rozejrzała się po sieni. Czujne ucho Dicka nie złowiło żadnych odgłosów. Paula uśmiechnęła się do niego, posłała mu jeszcze jeden pocałunek i zniknęła. Kiedy w dziesięć minut później wszedł Bonbright z telegramami w ręce, zastał swego pracodawcę za biurkiem. Dick siedział skamieniały i nic nie słyszał. A Paula była szczęśliwa. Dick doskonale wiedział, w jaki sposób jego żona wyraża swoje radości i smutki i dlatego dobrze zrozumiał, co to znaczy, gdy słyszał jej śpiew. Z wszystkich stron: z domu, spod arkad, z patio. Nie wstał od. biurka aż do gongu na obiad. Paula idąc do jadalni nie wstąpiła po niego, jak to się czasem zdarzało. Słyszał tylko, że ze śpiewem na ustach szła przez patio w stronę jadalni. Na obiedzie zjawił się pułkownik Harrison Stoddard — stopnia pułkownika dorobił się za młodu w Gwardii Narodowej. Stoddard, niegdyś bogaty kupiec, miał jednego konika: stosunki między kapitałem a pracą oraz społeczne zaburzenia. W czasie obiadu pułkownik rozprawiał o potrzebie objęcia robotników rolnych przepisami ustawy o odpowiedzialności pracodawców. Paula jednak zdołała wspomnieć Dickowi, że po południu wybiera się do Wickenbergu odwiedzić Masonów. — Naturalnie nie wiem, kiedy wrócę, sam dobrze znasz Masonów. Nawet nie śmiem cię zapraszać, choć bardzo bym chciała, żebyś pojechał ze mną. Dick potrząsnął głową. — Jeśli Saunders nie jest ci potrzebny, to... Kiwnął głową na znak zgody. — Wezmę Callahana na popołudnie — odparł układając w myśli plan na resztę dnia, skoro odpadła możliwość przejażdżki z Paulą. — Zupełnie nie wiem, Paulinko, dlaczego wolisz Saundersa. Callahan jest lepszym i pewniejszym szoferem. — Może właśnie dlatego — uśmiechnęła się. — Im szofer pewniejszy, tym wolniej jedzie. — Na torze wyścigowym postawiłbym na Callahana przeciw Saundersowi — upierał się Dick. — Dokąd chcesz jechać? — spytała. — Chcę pokazać pułkownikowi Stoddardowi moją farmę zatrudniającą jednego człowieka bez pomocy konia. Wiesz, automatycznie uprawiamy dziesięcioakrowy skrawek ziemi — moja najnowsza zabawka. Dokonaliśmy wielu poprawek, które już od tygodnia proszą się o sprawdzenie. Po prostu nie miałem czasu. A potem zabiorę pułkownika do kolonii. Jak ci się zdaje? W ciągu tygodnia przybyło tam pięć osób. — Zdawało mi się, że już był komplet — powiedziała Paula. — Był i jest — odparł rozpromieniony Dick. — Ale przybyło dzieci. W jednej rodzinie, która nie rokowała żadnych nadziei, urodziły się nagle bliźnięta. — Niejeden mądrala kręci głową nad pańskim eksperymentem. Przyznam otwarcie, że sam nie chcę wypowiadać zdania, póki nie zobaczę pańskich ksiąg gospodarczych — mówił pułkownik Stoddard, niezmiernie rad z zaproszenia Dicka. Ale Dick, zajęty myślami tłoczącymi mu się w głowie, niewiele słyszał z tego, co mówił pułkownik. Paula nie powiedziała mu, czy przyjedzie pani Wade z dziećmi, i nawet nie wspomniała, że ich zaprosiła. Pocieszał się jednak tym, że bardzo często oboje zapraszali gości, o czym druga strona dowiadywała się dopiero po ich przyjeździe. Najwidoczniej pani Wade nie miała przyjechać tego dnia, w przeciwnym bowiem razie Paula zostałaby w domu. Fakt pozostawał faktem, nie można było na to zamykać oczu. Paula uciekała od niego. Nie miała odwagi pozostać z nim sam na sam. Uważała to za niebezpieczne. W ten sposób potwierdzały się jego obawy. Zabezpieczyła się również na wieczór. Wróci po kolacji, późną nocą, chyba że przywiezie z sobą tłum gości z Wickenbergu. Pewnie wróci, gdy on będzie już spał. „No, dobrze, nie sprawię jej zawodu" — pomyślał ze smutkiem. — Eksperyment na papierze doskonale zdał egzamin, przy czym pozostawiliśmy szeroki margines dla słabością ludzkiej natury — mówił do Stoddarda. — Przyznam szczerze, że tu właśnie zaczynają się wątpliwości i niebezpieczeństwa — ludzka natura. Nie pozostaje jednak nic innego, jak spróbować. Co właśnie czynię. — Dick nie po raz pierwszy w swym życiu stawia wszystko na jedną kartę — powiedziała Paula. — Ale chodzi o pięć tysięcy akrów, kapitał inwestycyjny na wyposażenie dwustu pięćdziesięciu farmerów i płacę w gotówce wynoszącą tysiąc dolarów rocznie! — protestował pułkownik Stoddard, — Parę takich nieudanych przedsięwzięć wypompuje pańskie zyski z kopalni „Harvest". — Drenaż bardzo by się przydał moim kopalniom — zażartował Dick. Pułkownik zrobił głupią minę. — Ano tak. Trzeba pompować wodę. Kopalnie zostały zalane. Wie pan, jaka jest sytuacja w Meksyku. Nazajutrz (tego dnia miał wrócić Graham) Dick o jedenastej rano wybrał się na konną przejażdżkę, żeby uniknąć przykrości, jaką poprzedniego dnia sprawiło mu owo „dzień dobry, mój miły panie", wypowiedziane na odległość. Wracając spotkał Chińczyka Ah Ha z pełnym naręczem świeżo ściętego bzu. Chińczyk szedł w stronę wieży wartowniczej, lecz Dick wolał się upewnić. — Dokąd to niesiesz, Ah Ha? — spytał. — Do pokoju pana Grahama. Wraca dziś. „Ciekawe, czyj to był pomysł? — zastanawiał się Dick. — Ah Ha? Oh Daja? Czy też Pauli?" Przypomniał sobie, że Graham kilkakrotnie chwalił bzy na ranczo. Zboczył z drogi. Zamiast do biblioteki, podszedł do wieży wartowniczej i stanął wśród kwitnących krzewów. Przez otwarte w pokoju Grahama okno usłyszał głos Pauli nucącej wesołą piosenkę. Zagryzł wargę i czym prędzej się oddalił. Mieszkało w tym pokoju paru znakomitych ludzi, wielu uroczych mężczyzn i niejedna czarująca kobieta. Nikomu z nich Paula nie posłała kwiatów. Oh Daj, mistrz w układaniu bukietów, sam o to się troszczył lub wyręczał się którymś ze swych dobrze wyćwiczonych poddanych. Teraz wszystko to przypomniało się Dickowi. Wśród telegramów, które wręczył mu Bonbright, był jeden od Grahama. Dick przeczytał go dwa razy, choć treść była jasna i prosta: Graham wróci nieco później. Wbrew swemu zwyczajowi, Dick nie czekał na drugi gong przed obiadem. Zaraz po pierwszym gongu wszedł do jadalni. Chciał wypić jeden ze słynnych cocktaili Oh Daja, aby dodać sobie odwagi przed spotkaniem z Paulą po historii z bzami. Ale Paula już tam była. Gdy wszedł — Paula rzadko piła i nigdy sama — właśnie stawiała na tacy pustą szklankę po cocktailu. A więc i ona chciała sobie dodać odwagi, Dick skinął na Oh Daja i podniósł do góry palec. — Przyłapałem cię na gorącym uczynku! — powiedział do Pauli tonem żartobliwej wymówki. — Upijasz się po kryjomu. To bardzo poważny wypadek. Nie przyszło mi do głowy, kiedy stanąłem z tobą na ślubnym kobiercu, że kobieta, z którą się żenię, skończy jako nałogowa pijaczka. Paula nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż do jadalni wszedł młody człowiek, pan Winters. Przywitali się z nim i pan Winters też wypił cocktail. Dick wmawiał sobie, że nie zauważył ulgi, jakiej doznała Paula na widok gościa. Nigdy jednak nie widział, by witała Wintersa tak serdecznie, choć bywał u nich dosyć często.' Tak czy inaczej, obiad zjedzą w trójkę. Pan Winters, absolwent wydziału rolnego i stały współpracownik „Kalifornijskiego Wydawnictwa Rolniczego", a poza tym protegowany Dicka, przyjechał, by zebrać dane do artykułu o kalifornijskich stawach rybnych. Dick w myśli układał program dla gościa na popołudnie. — Dostałem telegram od Evana — odezwał się do Pauli. — Wróci dopiero pojutrze o czwartej po południu. — Na nic wszystkie moje starania! — zawołała. — Bzy zwiędną do tego czasu. Gorący rumieniec radości oblał twarz Dicka. Oto przemówiła jego szczera, prostolinijna Paula. Jakakolwiek toczyła się gra i jakkolwiek to wszystko się skończy, Paula rozegra partię nie uciekając się do drobnych kłamstw. Zawsze była taka — zbyt szczera na to, by mogła posłużyć się kłamstwem. Niemniej dobrze zagrał swoją rolę i rzucił jej pytające spojrzenie nie zdradzając większego zainteresowania. — Po prostu w pokoju Grahama — wyjaśniła. — Kazałam przynieść wielką naręcz bzu i sama go rozstawiłam. Wiesz, on bardzo lubi bez. Do końca obiadu nie wspomniała o przyjeździe pani Wade. Dick dowiedział się, że pani Wade nie przyjedzie, gdy Paula w pewnej chwili spytała od niechcenia: — Czy czekasz na kogoś? Potrząsnął głową i zapytał: — A ty masz jakieś plany na popołudnie? — Sama jeszcze nie wiem — odparła. — Ale obawiam się, że na ciebie nie mogę liczyć, bo pewnie będziesz chciał opowiedzieć panu Wintersowi o swoich rybnych stawach. — Możesz — powiedział Dick. — Oddaję pana Wintersa w ręce Hanleya, który policzył wszystkie pstrągi do ostatniego ziarnka ikry i zna po imieniu każdego okonia. Wiesz co?... — przerwał i zastanowił się. Nagle twarz mu się rozjaśniła; jakby wpadł na jakiś pomysł. — Nie mam ochoty pracować po południu. Weźmiemy strzelby i pójdziemy na wiewiórki. Zauważyłem niedawno, że zaroiło się od nich na wzgórzu za Małą Łąką. Nie uszło jego uwagi, że cień obawy przemknął w jej oczach i szybko zniknął. Klasnęła w dłonie, znów była sobą. — Ale dla mnie nie bierz sztucerka — powiedziała. — Może nie masz ochoty wybrać się... — zaczął łagodnie. — Ależ chętnie się wybiorę, tylko strzelać nie mam ochoty. Wezmę z sobą ostatnią książkę Le Gallienne'a... Właśnie ją dostałam... I poczytam ci, jak siądziesz na chwilę. Czy pamiętasz, gdy ostatni raz. wybraliśmy się na wiewiórki, czytałam ci jego „Złotowłosą dziewczynę". Rozdział dwudziesty piąty Paula na Łani, a Dick na Złośnicy minęli bramę Wielkiego Domu i jechali tak blisko siebie, jak na to pozwalała zła wola Złośnicy. Mogli rozmawiać tylko urywkami. Złośnica stuliła maleńkie uszy, obnażyła zęby i raz po raz próbowała zmylić czujność Dicka lub ugryźć Paulę w nogę albo Łanię w jej gładki bok. Ilekroć poniosła porażkę, białka ślepi zachodziły jej krwią. Bez chwili wytchnienia rzucała łbem i wytrwale próbowała stanąć dęba (na co nie pozwalał jej martyngał) albo dla odmiany tańczyła, szła bokiem lub próbowała zawrócić. — To już ostatni jej rok — oświadczył Dick. — Niepoprawna. Dwa lata nad nią pracowałem, nie widać śladu postępu. Zna mnie, wie, czego chcę, rozumie, że jestem jej panem, orientuje się, kiedy mi musi ulec, ale nigdy nie ma dość. Żywi nieustanną nadzieję, że kiedyś zaskoczy mnie znienacka. Z obawy, że przegapi okazję, nie daje mi chwili spokoju. — Kiedyś skorzysta z twej nieuwagi. — Dlatego postanowiłem ją rzucić. Nawet nie chodzi o to, że gra mi na nerwach, ale prędzej czy później musi mnie przydybać, jak tego chce teoria prawdopodobieństwa. Może ma szansę jedną na milion, lecz Bóg jeden wie, kiedy na tej loterii padnie fatalny dla mnie numer. — Dziwny jesteś, Czerwony Obłoku — uśmiechnęła się Paula. — Dlaczego? — Bo myślisz danymi statystycznymi, procentami i przeciętnymi. Ciekawa jestem, jaką miarkę przyłożyłeś do mnie, gdyśmy się po raz pierwszy spotkali. — Niech mnie licho porwie, jeśli przyłożyłem do ciebie jakąkolwiek miarkę — roześmiał się Dick. — W tym wypadku zawiodły wszelkie formuły. Żadnym statystycznym wzorem nie można cię było objąć. Mogłem tylko powiedzieć sobie, że stoi przede mną na dwóch pięknych nogach najcudniejsza w świecie kobieta i że pragnę ją mieć, jak jeszcze niczego w życiu nie pragnąłem. Po prostu musiałem ją dostać... — I dostałem — dokończyła za niego Paula. — Ale potem, Czerwony Obłoku, potem. Na pewno ująłeś mnie w cyfry. — Skąpe są to cyfry, bardzo skąpe — przyznał. — I chyba nigdy nie dokończę rachunku... Przerwał wpół słowa, bo usłyszał charakterystyczne rżenie Górala. Pokazał się ogier z kowbojem na grzbiecie. Dick patrzył przez chwilę na idealnie płynny kłus wspaniałego zwierzęcia. — Musimy uciekać — powiedział, gdyż Góral na ich widok ruszył galopem. Spięli klacze ostrogami i czym prędzej zjechali z drogi. Za sobą usłyszeli okrzyki kowboja uspokajające Górala, tętent ciężkich kopyt i władczy zew ogiera. Złośnica pierwsza odpowiedziała rżeniem. Łania poszła za jej przykładem. Niepokój klaczy był niewątpliwym echem wzburzenia Górala. Zjechali na ścieżkę, odsądzili się na jakieś pięćdziesiąt kroków od traktu i przeczekali niebezpieczeństwo. — Jeszcze nikomu krzywdy nie zrobił — powiedziała Paula, gdy wracali na drogę. — Raz tylko niechcący nadepnął na nogę Cowleyowi. Biedak przeleżał w łóżku cały miesiąc — przypomniał Dick poskramiając Złośnicę, która znów zaczęła iść bokiem. Równocześnie spojrzał spod oka na Paulę i zauważył, że jakoś dziwnie mu się przygląda. W oczach Pauli wyczytał jakby pytanie, miłość i strach — tak, strach lub co najmniej obawę. Ale nade wszystko jej spojrzenie było badawcze i dociekliwe. Widocznie nie bez kozery wspomniała o jego statystycznych skłonnościach. Udał jednak, że niczego nie zauważył, wyjął z kieszeni notes i z wielkim zainteresowaniem przyglądając się mostkowi, przez który przejeżdżali, coś sobie zapisał. — Zapomnieli — powiedział. — Miesiąc temu mieli naprawić mostek. — Co się stało ż tamtymi mustangami? — zapytała Paula. Istotnie, kiedy wyschły pastwiska w stanie Nevada i hodowcy musieli pozbyć się za bezcen mustangów skazanych na śmierć głodową, Dick zrobił świetny interes. Załadował wówczas cały pociąg mustangami i wyprawił je na Zachód, by się podkarmiły na wysokogórskich pastwiskach. — Trzeba się będzie zabrać do ujeżdżania mustangów. W przyszłym tygodniu chcę urządzić prawdziwe rodeo z zachowaniem starodawnego obrządku. Co powiesz na to? Upieczemy wołu, urządzimy festyn, zaprosimy wszystkich sąsiadów. — Ale ty się nie pokażesz — powiedziała Paula. — Wezmę jeden dzień urlopu. Zgoda? Kiwnęła głową. Zjechali na bok drogi, żeby przepuścić trzy traktory z kultywatorami. — Przerzucamy je na Falistą Łąkę — wyjaśnił Dick. — Na odpowiednim gruncie opłacają się lepiej niż konie. Wyjechali z doliny, w której stał Wielki Dom, przecięli uprawne pola i lesiste pagórki. Znaleźli się na drodze zatłoczonej wozami wyładowanymi tłuczonym kamieniem z kruszarki dudniącej i zgrzytającej gdzieś wysoko. — Powinna mieć więcej ruchu — zauważył Dick szarpiąc w bok łeb Złośnicy, gdyż jej obnażone zęby znalazły się znów niebezpiecznie blisko boku Łani. — Ja też w haniebny sposób zaniedbałam Latka i Bratka — powiedziała Paula. — Karmiłam je jak ostatnia sknera, a jednak nie straciły wigoru. Dick nie zwrócił uwagi na słowa Pauli, lecz zanim minęło czterdzieści osiem godzin, wspomniał je z bólem w sercu. Zgrzytanie kruszarki zamilkło w dali. Dotarli do skrawka lasu, minęli niewysoką przełęcz. Chylące się ku zachodowi słońce okryło purpurą korony drzew manzanita i zaróżowiło kępy drzew madrono. Przez eukaliptusowy zagajnik zjeżdżali ku Małej Łące. Zsiedli i uwiązali konie. Dick wyjął z futerału przy siodle automatyczny sztucerek kaliber 22 i wraz z Paulą podszedł cicho do kępy sekwoi na skraju łąki. Rozsiedli się w cieniu i obserwowali zbocze wzgórza za łąką, odległe od nich o jakieś sto pięćdziesiąt jardów. — Są... trzy... cztery — szepnęła Paula. Jej bystre oczy dostrzegły wiewiórki wśród zieleniejącego zboża. Były to chytre sztuki, niezmiernie ostrożne zwierzątka, które dotąd skrzętnie omijały zatrute ziarno i stalowe pułapki Dicka. Przeżyły sporą gromadkę swych mniej ostrożnych pobratymców i były zdolne do rozplenienia wiewiórczego rodu na całym, zboczu. Dick wprowadził kulkę do lufy, załadował magazyn, sprawdził tłumik, wyciągnął się jak długi, oparł na łokciu i wycelował. Nie słychać było wystrzału, tylko szczęknął automat. Wypadła pusta łuska, nowy nabój wśliznął się do komory, odskoczył kurek. Wielka bura wiewiórka fiknęła kozła i zniknęła w zbożu. Dick czekał, z okiem przy broni, lustrując dziury, wokół których goła ziemia świadczyła o niszczycielskiej robocie szkodników. Pokazała się raniona wiewiórka. Pełzała w stronę nory. Sztucer znów szczęknął, przewróciła się na bok i nie ruszyła się więcej. Za pierwszym strzałem wszystkie wiewiórki, z wyjątkiem trafionej, schowały się w norach. Nie pozostawało nic innego, tylko czekać, aż ciekawość przezwycięży strach. Właśnie na tę przerwę czekał niecierpliwie Dick. Leżąc i wypatrując na zboczu ciekawych pyszczków, zastanawiał się, czy Paula będzie miała mu coś do powiedzenia. Przeżywała rozterkę, ale może zamknie się w sobie. Nie było to w jej zwyczaju. Zawsze, prędzej czy później, dzieliła się z nim swymi zmartwieniami. Trzeba jednak przyznać, że nigdy nie miała tego rodzaju kłopotów. Obecny jej kłopot nie był najwłaściwszym tematem do rozmowy z mężem. Z drugiej jednak strony, Paula zawsze była taka szczera. Przez tyle wspólnie spędzonych lat zachwycała go i cieszyła ta. cecha jej charakteru. Czyżby Paula tym razem się załamała? Czekał i rozmyślał. Paula nic nie mówiła. Leżała spokojnie, nie słyszał, by się poruszała. Gdy spojrzał w jej stronę, zobaczył, że leży na plecach z zamkniętymi oczami i rozłożonymi rękami, jakby była zmęczona. Główka koloru wyschłe j ziemi wyjrzała z norki. Dick długo czekał, zanim właścicielka tej główki, w przekonaniu, że nie czyha na nią żadne niebezpieczeństwo, stanęła na tylnych łapkach i rozejrzała się, by zobaczyć, co było przyczyną trzasku, który tak ją przestraszył. Sztucerek znów szczęknął. . — Trafiłeś? — nie otwierając oczu spytała Paula. — Tak, i to dobrze spasioną sztukę — odparł Dick. — Przeciąłem pasmo całego pokolenia. Minęła godzina. Przedwieczorne słońce mocno przypiekało, lecz w cieniu nie dawało się we znaki. Łagodny wietrzyk lekko falował młode zboże i poruszał gałązkami sekwoi nad ich głowami Łup Dicka zwiększył się o trzecią wiewiórkę. Książka leżała obok, Paula nie kwapiła się do czytania. — Czy coś ci dolega? — zdecydował się w końcu zapytać. — Nie, tylko ból głowy... Obrzydliwy, migreniczny ból między oczami, nic więcej. — Za dużo haftujesz — zażartował. — Nie przyznaję się do winy. Wszystko to wydawało się całkiem naturalne. Dick jednak, pozwalając niezwykle dużej wiewiórce wyjść z nory i przeczołgać się przez odsłoniętą ziemię ku zbożu, nie przestawał myśleć. Nie, do żadnej rozmowy dzisiaj nie dojdzie. Nie padną sobie w objęcia i nie będą się całowali. Jego ofiara była już na skraju zboża. Pociągnął za cyngiel. Zwierzątko upadło, poleżało chwilkę bez ruchu, zerwało się i szybko, niezgrabnie pobiegło w stronę nory. Mechanizm szczękał bez przerwy. Obłoczki kurzu wyskakiwały nad ziemią tuż koło uciekającej wiewiórki, świadcząc, że Dick bliski był celu. Strzelał tak szybko, jak pozwalał mu palec pociągający za cyngiel. Jakby się bawił wężem ogrodowym, tryskającym strumieniem ołowiu. Kończył ładować magazyn, gdy odezwała się Paula. — Boże! Cóż to za strzelanina... Trafiłeś? — Aha. Ubiłem prababkę wszystkich wiewiórek, która zżerała zboże na potęgę, niszcząc żywność przeznaczoną dla młodych cieląt. Ale dziewięć bezdymnych kul na jedną wiewiórkę, to się nie opłaca. Muszę się poprawić. Słońce zachodziło, wietrzyk zamarł. Dick sprzątnął jeszcze jedną wiewiórkę i smętnie rozglądał się za następną. Wybrał porę i miejsce zachęcające do zwierzeń. Sytuacja jednak była poważna, tak jak się tego obawiał. A może było znacznie gorzej. Wiedział tylko tyle, że cały świat wokół niego trzeszczy w posadach. Ktoś poprzestawiał stare drogowskazy. Dick był zbity z tropu i wstrząśnięty. Gdyby chodziło o inną kobietę! Ale jej był tak pewny. Dwanaście lat, które spędzili razem, umocniło tę pewność... — Piąta godzina, słońce zachodzi — oznajmił. Wstał i podał jej rękę. — Bardzo dobrze mi zrobiła ta wycieczka... Po prostu odpoczęłam — powiedziała, kiedy szli do koni. — Oczy znacznie mniej mnie bolą. Dobrze, że nie próbowałam czytać ci książki. — Tylko nie bądź świnką — ostrzegł ją z taką swobodą, jakby nic między nimi nie zaszło. — Nie waż się zajrzeć do Le Gallienne'a. Musisz podzielić się nim ze mną. Podnieś rękę... Paulinko, powtarzaj za mną: „klnę się na Boga...". — „Klnę się na Boga..." — posłusznie powtórzyła. — „...i niechaj dzikie osły tańczą na mogile mej babci..." — „...i niechaj dzikie osły tańczą na mogile mej babci..." — powtórzyła uroczystym głosem Paula. Trzeciego dnia po wyjeździe Grahama Dick o godzinie jedenastej umyślnie zatrzymał u siebie kierownika mleczarni, żeby nie być sam, gdy Paula przyjdzie i zawoła od progu: „dzień dobry, mój miły panie!" Masonowie, którzy przyjechali kilku samochodami wraz z całym zastępem krzykliwej młodzieży, ocalili Paulę w czasie obiadu i po południu. Dick przekonał się, że nie zapomniała również o wieczorze, bo zatrzymała gości na bridża i tańce. Ale czwartego ranka, w dniu, w którym miał powrócić Graham, Dick siedział sam w swoim gabinecie. Pochylony nad biurkiem podpisywał listy, gdy usłyszał, że Paula' weszła na palcach. Nie obejrzał się i nie przerwał pracy, ale równocześnie z biciem serca wsłuchiwał się w szelest jej kimona. Wyczuwając, że Paula pochyla się nad nim, wstrzymał oddech. Pocałowała go delikatnie w głowę, powiedziała swoje zwykłe: „Dzień dobry, mój miły panie", lecz gdy chciwie wyciągnął do niej rękę, by ją objąć, roześmiała się i uciekła. Wyraz szczęścia, jakim promieniało jej oblicze, głęboko go dotknął. Nie umiała się maskować, oczy błyszczały jej radością jak dziecku. Po południu miał wrócić Graham — trudno było nie połączyć dwóch faktów w jedną całość. Nie miał ochoty sprawdzić, czy Paula zmieniła bzy w pokoju Grahama, a przy obiedzie, który jedli wraz z trzema studentami wyższej szkoły rolniczej w Davis, poczuł się zmuszony znaleźć sobie jakieś zajęcie na popołudnie, Paula bowiem ni stąd, ni zowąd oświadczyła, że chce przywieźć Grahama z Eldorado. — Jak to? — spytał Dick. — Łatek i Bratek — powiedziała. — Marnują się koniska. Uważam, że przydałoby im się nieco więcej ruchu, i mnie też. Naturalnie, gdybyś miał ochotę na spacer, możemy się wybrać, gdzie chcesz, a po Grahama poślemy auto. Dick starał się nie widzieć zaniepokojenia, z jakim czekała, czy przyjmie jej zaproszenie, czy się wymówi. — Łatek i Bratek wyciągnęłyby kopyta, gdyby zrobiły drogę, która mnie czeka dziś po południu — roześmiał się, jednocześnie obmyślając plan wyprawy. — Muszę przed kolacją zrobić sto dwadzieścia mil. Biorę auto wyścigowe. Przejdę cały kurzem i wytrzęsę się zdrowo. Droga prowadzi przeważnie przez góry. Nie miałbym serca brać cię z sobą. Lepiej weź Łatka i Bratka. Paula westchnęła. Była jednak tak kiepską aktorką, że nie udało jej się wyrazić żalu, i westchnęła raczej z uczuciem ulgi, co nie uszło uwagi Dicka. — Dokąd jedziesz? — spytała z odcieniem radości. I znów zauważył rumieniec na jej twarzy i błysk szczęścia w oczach. — Ach, muszę skoczyć nad rzekę zobaczyć, jak idzie osuszanie terenu... Carlson chce koniecznie zasięgnąć mojej rady... A potem wpadnę do Sacramento, po drodze zaś w Teal Slough zobaczę się z Wing Fo Wongiem. — Dick, na miłość boską, jaki znów Wing Fo Wong? — spytała z uśmiechem Paula. — Cóż to za persona, że musisz jej złożyć wizytę? — Bardzo ważna persona, kochanie. Wart jest dwa miliony, które zrobił na kartoflach i szparagach w delcie rzeki. Mam zamiar wydzierżawić mu trzysta akrów ziemi w okolicy Teal Slough. — Dick zwrócił się do studentów. — Są to grunty niedaleko od Sacramento, na zachodnim brzegu rzeki. Oto jeszcze jeden dowód, że zaczyna się u nas głód ziemi. Kiedy kupiłem te grunty, nie było tam nic prócz bagien porośniętych zielskiem. Starzy kalifornijczycy śmiali się ze mnie. Wraz z tymi gruntami dostało mi się w ręce dwanaście rezerwatów łowieckich. Płaciłem przeciętnie po osiemnaście dolarów za akr. Nie tak dawno temu. Wiecie, co to są zarośla na bagnach? Nic niewarte, nadają się tylko na podmokłe pastwiska albo do polowania na kaczki. Musiałem dołożyć po trzysta dolarów na akr. Tyle kosztowało mnie zdrenowanie gruntów i udział w kosztach regulacji rzeki. I jak wam się zdaje, po ile liczyliśmy za akr ustalając ze starym Wing Fo Wongiem warunki dziesięcioletniej dzierżawy? Dwa tysiące. Nie wyciągnąłbym więcej na czysto, gdybym sam gospodarował. Chińczycy dokonują cudów w warzywnictwie i na zabój kochają pracę. Nie znają ośmiogodzinnego dnia roboczego, osiemnaście godzin, to jest ich norma. Najnędzniejszy kulis ma tam swoją działeczkę. W ten sposób Wing Po Wong omija ośmiogodzinny dzień pracy. Tego popołudnia Dick został dwa razy ostrzeżony przez policjantów, a raz nawet zatrzymany. Jechał autem bardzo szybko, ale ostrożnie. Wykluczał możliwość wypadku, jeśli sam prowadził wóz. I nigdy nic mu się nie zdarzyło. Jednakowo pewną ręką sięgał po ołówek, naciskał klamkę i wykonywał bardziej skomplikowane czynności: na przykład teraz prowadził auto o potężnym motorze z wielką szybkością na ruchliwej wiejskiej drodze. Czy jednak pędził drogą, czy rozmawiał z Carlsonem lub Wing Fo Wongiem, co też wymagało wielkiej przytomności umysłu, nie odstępowała go myśl, że Paula, wbrew swoim zwyczajom, zdecydowała się na niezwykłą rzecz: przywieźć Grahama ze stacji Eldorado, to znaczy przejechać z nim we dwójkę osiem mil z okładem. — No, no!... — mruknął, lecz nie dopowiedział myśli do końca. Zwiększył szybkość z czterdziestu pięciu do siedemdziesięciu mil na godzinę, wyprzedził jadącą przed nim jednokonkę, gwałtownie skręcił w prawo wymijając z bliska samochodzik, który nadjeżdżał z przeciwnej strony. Zmniejszył szybkość do pięćdziesięciu mil i podjął przerwany wątek: „No, no — myślał. — Wyobrażam sobie, co by Maleńka Pani powiedziała, gdyby mi strzeliło do głowy przejechać; się autem z jakąś uroczą dziewczyną!" Roześmiał się, gdyż nieraz, zwłaszcza w pierwszych latach po ślubie, miał możność przekonać się o skrytej zazdrości Pauli. Nigdy nie robiła scen, nic nie powiedziała wprost ani o nic się nie pytała. Ale od samego początku niedwuznacznie dawała mu do zrozumienia, że każdy jego krok w stronę innej kobiety rani jej serce. Uśmiechnął się na wspomnienie pani Dehameny, wdowy, ładnej, niedużej brunetki, przyjaciółki Pauli, która odwiedziła ich swego czasu w Wielkim Domu. Otóż Paula powiedziała, że nie wybiera się po południu na konną przejażdżkę, po czym usłyszała, jak Dick w czasie obiadu umawiał się z panią Dehameny na przejażdżkę do kanionu w sekwojowym lesie, za gajem filozofów. I cóż się stało? Ledwie wyjechali, dogoniła ich Paula i dotrzymywała im towarzystwa przez cały czas! Uśmiechnął się wtedy, bo zachowanie Pauli mile połechtało jego ambicję. Zresztą ani przejażdżka z panią Dehameny, ani ona sama niewiele go obchodziła. Po tej nauczce starał się nie okazywać względów innym kobietom. I był w tych sprawach ostrożniejszy niż Paula. Jej zaś dał całkowicie wolną rękę i nawet wysoko sobie cenił zainteresowanie, jakim darzyli ją nieprzeciętni mężczyźni. Cieszył się, że Paulę bawi ich towarzystwo. Jakże mogło być inaczej? Czuł się bezpiecznie, był tak pewny żony, że bardziej jej wierzył niż ona jemu. W ciągu dwunastu lat tak się do tego przyzwyczaił, że wierność Pauli była dla niego równie niezbitym pewnikiem, jak fakt, że ziemia obraca się dookoła swej osi. Aż tu nagle zachwiał się pewnik o kulistym kształcie ziemi i twierdzenie starego Ooma Paula, że ziemia jest płaska, stało się warte zastanowienia. Odchylił rękawiczkę i spojrzał na zegarek. Za pięć minut Graham wysiądzie na stacji Eldorado. Samochód pożerając mile pędził z Sacramento do domu. W kwadrans później Dick zobaczył pociąg, którym przyjechał Graham. Tuż za miasteczkiem Eldorado minął powozik z Łatkiem i Bratkiem w zaprzęgu. Paula powoziła, Graham siedział koło niej. Dick zwolnił, pomachał ręką Grahamowi i przyśpieszając zawołał wesoło: — Przepraszam za kurz. Przegrasz ze mną w bilard jeszcze przed obiadem, jeśli w ogóle dojedziecie do domu. Rozdział dwudziesty szósty — Tak dalej być nie może. Musimy coś zrobić... I to zaraz. Paula siedziała przy fortepianie w sali koncertowej patrząc w oczy Grahamowi, który stał pochylony nad nią. — Musi pani zadecydować — nalegał. Gdy tak zastanawiali się wspólnie, co zrobić, na ich twarzach wcale nie malowało się szczęście ż powodu wielkiego wydarzenia w życiu obojga. . — Ale ja nie chcę, żeby pan wyjechał — zapewniała go Paula. — Sama nie wiem, czego chcę. Proszę się na mnie nie gniewać. Nie myślę o sobie. Daleka jestem od tego. Muszę jednak myśleć o Dicku. I o panu. Ja... pierwszy raz jestem w takiej sytuacji — zakończyła uśmiechając się "blado. — Ale to trzeba wyjaśnić, moja najmilsza. Dick nie jest ślepy. — A cóż miał zobaczyć? — spytała. — Był tylko jeden pocałunek w kanionie, a tego nie mógł widzieć. Czy pan ma na myśli co innego... jeśli tak, słucham pana! — To prawda, niestety, że nic między nami nie było — odparł podchwytując jej żartobliwy ton, po czym znów spochmurniał. — Straciłem głowę dla pani. To wszystko. Naprawdę nie wiem, czy pani tak samo straciła głowę. Nic nie wiem o pani. . Mówiąc to opuścił rękę i dotknął jej dłoni na klawiaturze. Delikatnie ją cofnęła.. — Widzi pani — żalił się — jednak chciała pani, żebym wrócił, prawda? — Chciałam, żeby pan wrócił — przyznała patrząc mu prosto w oczy. — Chciałam, żeby pan wrócił — powtórzyła ciszej, jakby mówiła do siebie. — Nic z tego wszystkiego nie rozumiem! — zawołał niecierpliwie. — Czy pani mnie kocha? — Kocham cię, Evan, i ty o tym wiesz. Ale... — zamilkła, jakby chciała się jeszcze zastanowić. — Ale co? — nalegał. — Powiedz. — Ale Dicka też kocham. - Czy to nie śmieszne? Nie odpowiedział na jej uśmiech. Oczy Pauli rozjaśnił zachwyt na widok chłopięcego zasępienia w jego oczach. Już chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język, a Paula próbowała się domyślić, co to mogło być. — To się ułoży — starała się podtrzymać go na duchu. — To się musi jakoś ułożyć. Dick mówi, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Wszystko się zmienia. Tylko to, co martwe, nie podlega żadnym zmianom, a my jeszcze żyjemy... prawda? — Nie mam do ciebie żalu o to, że kochasz Dicka, że... nadal go kochasz — odparł niecierpliwie. — A w ogóle, nie rozumiem, co ty widzisz we mnie. Przecież nie wytrzymuję porównania z Dickiem. Mówię szczerze. Dick . w porównaniu ze mną jest kimś. A imię jego jest Wielkie Serce... — Paula podziękowała mu uśmiechem i skinieniem głowy. ~ Ale jeśli wciąż kochasz Dicka, co będzie ze mną? — Ciebie też kocham. — To niemożliwe! — zawołał. Szybkim krokiem przeszedł przez salę, stanął przed obrazem Keitha wiszącym na przeciwległej ścianie i tak się weń zapatrzył, jakby go ujrzał po raz pierwszy w życiu. , Paula czekała uśmiechając się bez słowa, zachwycona jego gwałtownością. — Nie możesz kochać dwóch mężczyzn naraz! — zawołał z drugiego końca sali. — A jednak kocham, Evan. I staram się rozsupłać ten węzeł. Tylko nie wiem, którego z was kocham więcej. Dicka znam od dawna. A ciebie... — Od niedawna — wtrącił wracając do niej tym samym krokiem. — Nie, nic nie rozumiesz, Evan. Dzięki tobie poznałam sama siebie. Kocham cię tak samo jak Dicka. Kocham cię więcej. Ja... doprawdy nie wiem. Schyliła głowę, ukryła twarz w dłoniach. Nie broniła się, gdy czule położył rękę na jej ramieniu. — Widzisz, nie czynię tego z lekkim sercem — podjęła. — Wszystko jest takie skomplikowane. Nic z tego nie rozumiem. Ty też mówiłeś, że nic nie rozumiesz. Pomyśl o mnie. Ze mną jest znacznie gorzej. Ty... och, co tu mówić!... Jesteś mężczyzną, masz doświadczenie i męski charakter. Wszystko dla ciebie jest bardzo proste. „Ona mnie kocha, ona mnie nie kocha". A ja się zagubiłam, mąci mi się w głowie. Ja... mam swoje lata, lecz nic nie wiem o komplikacjach miłosnych. Nie miałam w życiu żadnych romansów. Kochałam tylko jednego mężczyznę... Ty jesteś drugi. Ty i moja miłość do ciebie wdarły się do naszego idealnego małżeństwa... — Wiem — powiedział. — Ja nie wiem nic — odparła. — Muszę mieć czas na to, żeby coś zrobić lub żeby wszystko samo się ułożyło. Gdyby nie Dick... — Głos jej załamał się ze wzruszenia. Graham mimo woli ją pogłaskał. — Nie, nie... nie teraz — powiedziała łagodnie i delikatnie odsunęła jego rękę, ale na krótką chwilę przetrzymała ją w swej dłoni. — Nie mogę myśleć, gdy mnie dotykasz — usprawiedliwiła się. — Nie mogę... nie mogę myśleć. — A więc muszę odejść — powiedział tonem groźby, choć wcale nie chciał jej straszyć. Zaprotestowała gestem. — Wytworzyła się niemożliwa, nieznośna sytuacja. Zdaje mi się, że jestem łajdakiem, a przecież to nieprawda. Nienawidzę kłamstwa... Mogę okłamać tylko tego, kogo mam za nic, ale nigdy, takiego człowieka jak Wielkie Serce. Wolałbym pójść do niego i powiedzieć: „Dick, kocham twoją żonę. Ona też mnie kocha. Co chcesz z tym zrobić?" — Idź i powiedz! — zapaliła się Paula. Graham wyprostował się. — Pójdę. Zaraz. — Nie, nie! — zawołała. Nagle ogarnął ją strach. — Musisz odejść. — I znów głos jej się załamał. — Ale ja ciebie nie puszczę. Jeśli Dick miał jeszcze jakieś wątpliwości co do uczuć Pauli, wszystko stało się jasne po powrocie Grahama. Wystarczyło spojrzeć na nią. Była niezwykle ożywiona, rozkwitała jak wiosna za oknami, śmiała się weselej, jej głos nabrał intensywniejszej barwy, zapał i niestrudzona energia nie opuszczały jej ani na chwilę. Wstawała wcześnie, późno szła spać. Nie oszczędzała się, jakby szampański humor był źródłem jej sił. Dick w końcu zaczął przypuszczać, że Paula tak postępuje, żeby nie mieć czasu na myślenie. Widział, że chudnie, ale musiał przyznać, że dzięki temu jeszcze bardziej wypiękniała, bo jej naturalne rumieńce i wdzięk nabrały niemal uduchowionej subtelności. Tymczasem życie w Wielkim Domu płynęło gładko, szczęśliwie i beztrosko. Dick czasem zadawał sobie pytanie: jak długa to jeszcze potrwa, lecz nawet myśleć nie chciał o tym, co się będzie działo, gdy sytuacja w domu się zmieni. Jak dotąd był pewny, że poza nim nikt nic nie wie ani niczego się nie domyśla. Ale jak długo mogło to trwać? Na pewno niedługo. Paula była nie najlepszą aktorką. Gdyby nawet umiała doskonale ukryć pewne błahe, choć nieładne szczegóły, tak głębokich przeżyć nie zdoła zataić żadna kobieta. Wiedział, że jego azjatycka służba jest nad podziw bystra i, musiał to przyznać, dyskretna. Ale kobiety! Urodzone intrygantki. Najlepsza z nich ogromnie się ucieszy odkryciem, że promienna i nieskazitelna Paula jest ulepiona z tej samej gliny co inne córki Ewy. Pierwsza lepsza znajoma, która zajrzy do nich na jeden dzień lub wieczór, może zwietrzyć, co się tu dzieje, a w każdym razie przejrzeć Paulę. Jaką rolę odgrywa w tej sprawie Graham, Dick jeszcze nie bardzo wiedział. Ale że kobieta pozna się na drugiej kobiecie, co do tego nie miał najmniejszej wątpliwości. Paula jednak i pod tym względem różniła się od innych. Nigdy nie zauważył, by zdradzała skłonności do intryg lub czyhała na zgubę innej kobiety. Z jednym tylko wyjątkiem — gdy on wchodził w grę. Znów uśmiechnął się na rozkoszne wspomnienie romansu z panią Dehameny, który był romansem tylko w imaginacji Pauli. Rozmyślając o tym wszystkim Dick zachodził w głowę, czy Paula podejrzewa, że on wie, co się święci. Paula istotnie przez jakiś czas nie mogła znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy Dick czegoś się domyśla. Nie odkryła żadnej różnicy w jego zachowaniu, nastroju i stosunku do niej. Jak zwykle nieprawdopodobnie dużo pracował, bawił się, śpiewał swoje pieśni, był beztroskim i wesołym kompanem. Może odnosił się do niej z nieco większą czułością niż zwykle, ale dręczyła ją obawa, że padła ofiarą własnej imaginacji. Wątpliwości Pauli szybko się jednak wyjaśniły. Kiedy znajdował się w licznym towarzystwie, za stołem, w salonie wieczorem lub kiedy grał w karty i nie podejrzewał, że jest obserwowany, spoglądała na niego spod rzęs tak długo, aż z oczu i twarzy wyczytała, że Dick wie wszystko. Grahamowi o tym nie wspomniała. Gdyby się dowiedział, tylko pogorszyłoby to sprawę. Może by wtedy wyjechał, szczerze zaś przyznawała się, że wcale sobie tego nie życzy. Gdy już była prawie pewna, że Dick wie lub wszystkiego się domyśla, zawzięła się i umyślnie zaczęła igrać z ogniem. Bo jeśli Dick wie — a chyba musi wiedzieć — to dlaczego milczy? Zawsze był taki szczery. I pragnęła, żeby przemówił, i bała się tego do chwili, gdy gorące pragnienie przemogło wszelkie obawy. Dick był człowiekiem czynu, przed niczym się nie cofał. Zawsze pozostawiała mu inicjatywę. Graham nazwał obecną sytuację trójkątem. Dick mógł znaleźć z niej wyjście, umiał przecież rozwiązać każde zadanie. Dlaczego tego nie robi? Równocześnie jednak zapamiętywała się w swej beztrosce, starała się zagłuszyć wyrzuty sumienia, że dzieli serce między dwóch mężczyzn, nie chciała zbyt poważnie myśleć o tym wszystkim. Powtarzała sobie, że płynie na grzbiecie wysokiej fali i żyje, żyje, żyje! Chwilami odpychała od siebie wszelkie myśli i tylko serce miała pełne dumy, gdy uświadamiała sobie, że tacy dwaj mężczyźni leżą u jej stóp. Duma zawsze była dominującą cechą charakteru Pauli. Pyszniła się sukcesami muzycznymi, świetną aparycją, kunsztem pływackim. Wciąż to samo doskonale wiedziała, że świetnie tańczy, ubierała się efektownie i ze smakiem, skakała „jaskółką" z niewymowną gracją i odwagą, której wiele kobiet mogło jej pozazdrościć. Krucha i wiotka dosiadła Górala, zjechała na złamanie karku z łamy i żelazną wolą zmusiła olbrzymie konisko do przepłynięcia basenu. Z uczuciem dumy patrzyła na dwóch niebieskookich, jasnowłosych mężczyzn — była przecież pokrewną im naturą. Podniecona, rozgorączkowana, nerwy trzymała na wodzy. Czasem z zimną krwią spoglądała to na jednego, to na drugiego i sama nie wiedziała, dla którego pięknieje i podwaja swe wdzięki. Grahama już wiodła na pasku, a Dicka chciała jeszcze zatrzymać. Dreszcz dumy, jaki przejmował Paulę na myśl o tym, że dwaj wspaniali mężczyźni przez nią cierpią, był lekko zabarwiony okrucieństwem, bo nie ukrywała przed sobą, że Dicka, skoro wiedział, musiało to boleć. Zdawała sobie sprawę, że jest kobietą obdarzoną wyobraźnią, świadomą zmysłowych uciech i że Graham pociąga ją nie tylko z racji swej świeżości i odrębności. Ale wmawiała sobie, że zmysły odgrywają tutaj niewielką rolę. W głębi duszy była świadoma swego szaleństwa, które mogło skończyć się fatalnie dla jednej z trzech osób, a nawet dla całej trójki. Jednak z nieokiełznaną beztroską tańczyła nad przepaścią i nie chciała zajrzeć w oczy niebezpieczeństwu. Gdy była sama, przeglądała się w lustrze, kiwała głową i z udaną nutą wymówki wołała: „Ach, ty! Łowczyni serc! Łowczyni serc!" Kiedy zaś ośmieliła się bardziej serio myśleć o tym, przyznawała, że Shaw i miejscowi mędrcy mieli rację, gdy piali peany na cześć drapieżnych skłonności kobiety. Nie zgadzała się z Dar Hyalem. Kobiety nie uważała za błąd natury, czyli nieudanego mężczyznę. Ale raz po raz wracała do maksymy Wilde'a: „Kobieta atakuje w ten sposób, że nagle i niespodziewanie się poddaje". Czyżby tak właśnie zaatakowała Grahama? Jej ustępstwa były istotnie nagłe i niespodziewane. Czy posunie się dalej? Graham chce odjechać. Z nią lub bez niej. Stara się go zatrzymać. Jak? Może milczącą obietnicą, że będzie mu ulegała? Śmiechem odpędzała od siebie wszelkie myśli o tym, żyła przelotną chwilą, starała się tylko być piękniejsza i bardziej ponętna, promieniała ze szczęścia, że żyje w podnieceniu, jakiego nigdy jeszcze nie zaznała. Rozdział dwudziesty siódmy Jeśli mężczyzna i kobieta mają się ku sobie, żadna siła nie zdoła utrzymać między nimi dystansu: Paula i Graham niepostrzeżenie coraz bardziej zbliżali się do siebie. Od przeciągłych spojrzeń i dotknięć rąk droga wiodła do przyzwolonych pieszczot, aż po raz drugi padli sobie w objęcia i długi pocałunek połączył ich usta. Tym razem Paula nie zapłonęła gniewem, — Nie pozwolę ci odjechać — powiedziała tonem rozkazu. — Nie mogę zostać — powtórzył Graham po raz setny. — Och, nieraz całowałem ukradkiem i różne głupstwa popełniałem w życiu — żalił się. — Ale tu chodzi o ciebie i o Dicka. — Mówię ci, Evan, jakieś wyjście musi się znaleźć. — Jedź ze mną, to będzie najlepsze wyjście. Jedźmy zaraz. Paula cofnęła się. — Przypomnij sobie — nalegał Graham — co Dick mówił wtedy wieczór, gdy Leo walczył ze smokami... Gdybyś ty, jego żona, uciekła z innym mężczyzną, powiedziałby: „szczęść Boże, moje dzieci". — Właśnie dlatego tak trudno mi to urobić. Dick jest Wielkie Serce. Dobrze go nazwałeś. Słuchaj... przyjrzyj mu się dobrze. Mówił, że byłby dla mnie dobry... i właśnie jest dobry dla mnie. Jak nigdy. Przyjrzyj mu się... — Wie?... Powiedział ci? — przerwał jej Graham. — Nic nie mówił, ale jestem pewna, że wie lub się domyśla. Zwróć na niego uwagę. Nie chce z tobą rywalizować... — Rywalizować? — Właśnie. Nie chce. Przypomnij sobie, jak było wczoraj, na rodeo. Ujeżdżał mustangi, kiedy przyjechaliśmy z resztą towarzystwa. Przy nas nie dosiadł żadnego konia. Pamiętaj, że jest świetnym jeźdźcem. Tyś także spróbował. Poszło ci całkiem dobrze, ale bądźmy szczerzy, daleko ci do niego. Dick jednak nie chciał okazać swej przewagi, I to właśnie upewniło mnie, że się domyśla. Słuchaj, czy nie zauważyłeś, że ostatnio cokolwiek powiesz, Dick nie podważa twoich sądów, a przecież dawniej często z tobą polemizował, jak zresztą z każdym innym. Za to grywa z tobą w bilard, bo jesteś lepszym , od niego graczem. Fechtuje się — w szermierce jesteście sobie równi. Nie będzie jednak boksował się ani walczył z tobą. — Jako bokser i zapaśnik rzeczywiście mu nie dorównuję — z żalem przyznał Graham. . — Miej oko na niego, a zrozumiesz, o co mi chodzi. Traktuje mnie jak niesfornego źrebaka. Puszcza wodze i na wszystko pozwala. Za nic w świecie nie wtrąciłby się w moje sprawy. Och, wierzaj mi, znam go dobrze. Trzyma się własnego kodeksu moralnego. Mógłby filozofom wykładać filozofię stosowaną. — Nie, posłuchaj do końca! — zawołała widząc, że Graham chce jej przerwać. — Więcej ci powiem. Są tutaj w domu tajemne schodki, które prowadzą z biblioteki na górę, do gabinetu Dicka. Tylko on, ja i jego sekretarze znają tę drogę. Wchodzi się po schodkach na górę, prosto do tej części gabinetu Dicka, która jest zagrodzona półkami na książki. Właśnie stamtąd teraz przyszłam. Chciałam się z nim zobaczyć, ale gdy weszłam, usłyszałam w gabinecie rozmowę. Myślałam, że Dick załatwia interesantów, którzy zaraz wyjdą. Zaczekałam. Rozmowa była tak interesująca i tyle, jakby powiedział Hancock, rzucała światła, że zaczęłam podsłuchiwać z ukrycia. Rozmowa ta rzuciła światło na Dicka — to chciałam powiedzieć. Dick wezwał do siebie żonę jednego z robotników. Różnie bywa w tak wielkim skupisku ludzi. Gdybym spotkała tę kobietę, nie poznałabym jej ani nie przypomniałabym sobie, jak się nazywa. Wypłakiwała przed Dickiem swoje żale, ale nie miał ochoty wysłuchać jej do końca. „Nić mnie to wszystko nie obchodzi — oświadczył. — Jedno chciałbym wiedzieć: czy Smith spotkał się z jakąkolwiek zachętą z pani strony?" Nazwisko Smith jest zmyślone, chodzi o jednego z naszych majstrów, który przez osiem lat pracował u Dicka. „Boże broń, łaskawy panie — usłyszałam jej odpowiedź. — Od samego początku mnie napastował. Starałam się schodzić mu z drogi. A do tego mój mąż jest gwałtowny człowiek, więc bałam się, aby przez to nie stracił roboty. Już prawie rok pracuje u pana i nie było na niego żadnej skargi, prawda, proszę pana? Przedtem dłuższy czas brał każdą robotę, jaka się nadarzyła, i mieliśmy ciężkie życie, ale to nie jego wina. Nie pije. I zawsze..." „No dobrze — przerwał jej Dick. — Jak pani mąż pracuje i jak się prowadzi, to nie ma nic do rzeczy. A więc na pewno nie było żadnej zachęty z pani strony?" Nie było żadnej zachęty; Mówiła na ten temat z dziesięć minut dokładnie opisując, jak ją majster nachodził. Głos miała miły, słodki, nieśmiały, kobiecy głos. Na pewno niebrzydka. Kusiło mnie zajrzeć do gabinetu i zobaczyć, jak ona wygląda. „Niech no pani powie, co to za awantura była wczoraj rano? — powiedział Dick. — Ludzie przy tym byli? Pytam się, czy sąsiedzi słyszeli?" „Tak, proszę pana. Majster nie miał prawa wejść do. mojej kuchni. Mąż nie pracuje pod nim. Objął mnie i chciał pocałować. Na to wchodzi mój mąż. Gwałtowny z niego człowiek, ale nie za bardzo mocny. Pan Smith dwóch takich by położył. Więc mąż złapał nóż, a pan Smith chwycił go za ręce i zaczęli się wodzić po kuchni. Widzę, że się pomordują, więc wyleciałam z domu i wołam «ratunku!» Ale sąsiedzi słyszeli już, że się u nas kotłuje. Majster z moim rozbili okno i przewrócili kuchnię. Ciemno było od dymu i popiołu, jak przybiegli sąsiedzi i obydwu chłopów rozdzielili. Nic nie zawiniłam, a taki wstyd mnie spotkał. Pan szanowny wie, jak mnie teraz sąsiadki wezmą na języki..." Dick ją uspokoił, ale potrwało jeszcze z pięć minut, nim się jej pozbył. Najwięcej się bała, żeby mąż nie stracił pracy. Po tym, co Dick jej powiedział, ciekawa byłam dalszego ciągu. Nie powziął żadnej decyzji. Wiedziałam, że teraz majster stanie do raportu. Wszedł. Wiele bym dała, żeby go zobaczyć, lecz mogłam tylko słuchać. Dick od razu przystąpił do rzeczy. Opisał całą awanturę, a Smith przyznał, że zajście przez chwilę miało burzliwy charakter. „Ona powiada, że z jej strony żadnej zachęty, nie było" — powiedział Dick. „Łże baba — odparł Smith. — Tak przewraca oczkami, że trudno się oprzeć. Od samego początku patrzyła na mnie głodnym okiem. Ale wczoraj zaszedłem do kuchni, bo mnie zaprosiła, co na własne uszy słyszałem. Nie spodziewaliśmy się, że mąż wróci tak prędko. Ledwie się pokazał, kobieta zaczęła się bić ze mną. Jeśli powiada, że zachęty nie było..." „Mniejsza z tym — przerwał mu Dick. — Nie o to chodzi". „Kiedy właśnie, panie Forrest, o to chodzi, jeżeli mam się oczyścić z zarzutu..." — nalegał. „Nie. To nie ma nic wspólnego z zarzutem, na który nie znajdzie pan usprawiedliwienia" — odparł Dick. Powiedział to dobrze mi znanym, zimnym, twardym, nie znoszącym sprzeciwu tonem. Smith dalej nic nie rozumiał. „Pańska wina — wyjaśnił mu Dick — polega na tym, że wywołał pan awanturę, zamieszanie, skandal, że dał żer babom, które mielą teraz językami, naruszył pan ład i porządek na ranczo, a wszystko razem doprowadziło do jednego poważnego następstwa — osłabienia wydajności pracy". Smithowi wciąż nie mieściło się to w głowie. Sądził, że ciąży na nim zarzut obrazy moralności publicznej, jakiej dopuścił się nastając na cnotę zamężnej kobiety. Starał się więc osłabić ten zarzut dowodząc, że spotkał się z zachętą z jej strony. „Ostatecznie, panie Forrest, człowiek jest tylko człowiekiem. Przyznaję, że kobieta wystrychnęła mnie na dudką i że sam zrobiłem z siebie durnia". „Panie Smith — powiedział Dick. — Pracował pan u mnie osiem lat, z czego sześć jako majster. Pańskiej pracy nie mam nic do zarzucenia. Na pewno zna się pan na robocie. A cudza moralność guzik mnie obchodzi. Mój majster może być mormonem albo Turkiem, co pan woli. Może pan sobie żyć, jak pan chce. Nic mi do tego, póki wasze prywatne sprawy nie wpływają ujemnie na waszą pracę i gospodarkę na moim ranczo. Każdy mój woźnica może w sobotę wieczór urżnąć się jak nieboskie stworzenie, co tydzień, jak rok długi. To jego sprawa. Ale jeśli w poniedziałek rano głowa go boli z przepicia i wyładowuje zły humor na koniach, bije je, robi im krzywdę lub jeżeli przez niego konie nie wykonują swojej normy, to już jest moja sprawa i wyrzucam go na zbity łeb". „Chce pan powiedzieć, panie Forrest — wyjąkał Smith — że wyrzuci mnie pan na zbity łeb?" „Tak jest, panie Smith. Zwalniam pana z pracy nie dlatego, żeś pan zaglądał do cudzych garnków, bo to jest sprawa między panem a tamtym drugim, ale dlatego, że zakłócił pan tutaj porządek i naraził na szwank dyscyplinę pracy". — Czy wiesz, Evan —Paula przerwała opowiadanie — że Dick potrafi lepiej zwietrzyć tragedię ludzką przeglądając kolumny raportów gospodarczych, niż to się udaje powieściopisarzowi, który trzyma rękę na pulsie wielkiego miasta. Na przykład raporty dojarzy... Tyle litrów mleka rano, a tyle wieczorem, od takiej krowy albo od innej. Nie potrzebuje znać człowieka. Widzi, że zmniejszył się udój. „Panie Parkman — zwraca się do kierownika mleczarni — czy Barchi Peratta jest żonaty?" ,Tak". „Czy ma kłopoty z żoną?" „Tak jest". Albo: „Panie Parkman, Simpkins od dawna miał najlepsze wyniki wśród naszych dojarzy. A teraz się opuścił. Cóż się stało?" Pan Parkman nie wie. „Proszę to zbadać — odpowiada Dick. — Coś go gnębi. Niech pan z nim pomówi po ojcowsku i dowie się, o co chodzi. Trzeba coś zrobić, żeby kamień spadł mu z serca". Pan Parkman dowiaduje się wszystkiego. Syn Simpkinsa, student Standfordzkiego Uniwersytetu zaczął wesoło się bawić i oskarżony o oszustwo czeka w więzieniu na rozprawę. Dick oddał sprawę swoim adwokatom, którzy zakręcili się koło niej. Chłopak wyszedł z więzienia za kaucją. Raporty mleczne Simpkinsa wróciły do normy. Ale najlepsze z tego wszystkiego, że chłopiec się poprawił. Dick miał oko na niego, dopomógł mu ukończyć studia techniczne, a teraz młody Simpkins pracuje u niego przy osuszaniu gruntów, zarabia sto pięćdziesiąt dolarów na miesiąc, ożenił się i ma przed sobą przyszłość. Ojciec zaś dalej doi krowy. — Masz rację — szepnął wzruszony Graham. — Słusznie nazwałem Dicka Wielkim Sercem. — A ja nazywam go Niewzruszoną Skałą, taki jest mocny. Oprze się każdej burzy. Och, ty go jeszcze nie znasz, mocno się trzyma na nogach. Jeszcze nigdy się nie potknął. Bóg zawsze uśmiechał się do niego. Dick nigdy nie ugiął kolan... do tej chwili. Ja... nie chciałabym tego zobaczyć. Serce by mi pękło. Evan... Wyciągnęła do niego rękę gestem, w którym prośba łączyła się z delikatną pieszczotą. — Teraz boję się o niego i dlatego nie wiem, jak postąpić. Nie ze względu na siebie waham się i lawiruję. Gdyby był niegodnym człowiekiem, ograniczonym, słabym, gdybym mogła dopatrzyć się w nim choćby cienia niskich uczuć, gdyby życie choć raz go załamało, och, dawno bym wyjechała z tobą, mój drogi, mój kochany. — Oczy jej nagle zwilgotniały. Uspokoiła go uściskiem ręki i żeby się opanować, opowiadała dalej. „Pański mały palec więcej jest wart — mówił Dick — niż cały mąż tej kobiety. Mam tutaj opinię o nim: chętny, stara się, niezbyt bystry i dość słaby, w najlepszym razie przeciętny robotnik. A jednak musi pan odejść, chociaż bardzo, bardzo tego żałuję". Naturalnie powiedział więcej. Powtórzyłam ci tylko to, co najważniejsze, abyś wiedział, jakich zasad trzyma się Dick. Daje każdemu wolną rękę. Kto nie narusza interesów swego otoczenia, może robić, co chce. Dick uważał, że Smith miał prawo kochać tę kobietę i być przez nią kochany, jeśli już do tęgo doszło. Zawsze powtarzał, że miłości nie można ani wymusić, ani zatrzymać przemocą. I na pewno, gdybym odeszła z tobą, powiedziałby: „szczęść Boże, moje dzieci". Choćby mu serce pękło. Uważa, że co było, a nie jest, nie liczy się w miłości. Tym, Morzy się kochają, opłaca się każda godzina, rachunek ustawicznie się wyrównuje. Dick twierdzi, że w miłości nie ma długów, a wszystkie pretensje są po prostu śmieszne. — Zgadzam się z nim — powiedział Graham. — „Przysięgałeś, że będziesz mnie kochał do śmierci" — mówi porzucona kochanka i chciałaby inkasować miłość, jakby nie było różnicy między przysięgą kochanka a czekiem. Co innego dolary, co innego małość, która żyje i umiera. Nieboszczyk nic dać nie może. Wszyscy się zgadzamy, sprawa jest prosta. Kochamy się, to wystarczy. Na cóż jeszcze czekać? Schylił się ku niej, pogłaskał po palcach opartych na klawiaturze i najpierw całował włosy, a potem wolno odwrócił jej głowę i całował chętne usta. — Dick nie kocha mnie tak jak ty — powiedziała. — Ty kochasz bez pamięci. Należałam, do Dicka tak długo, że miłość stała się dla niego przyzwyczajeniem. Nieraz, zanim poznałam ciebie, zastanawiałam się, co jest ważniejsze dla niego, ranczo czy ja. — To takie proste — nalegał Graham. — Sprawa wymaga odrobiny szczerości. Jedź ze mną. Podniósł ją, postawił, zrobił krok w stronę drzwi. Ale Paula nagle cofnęła się, usiadła I rozpaloną twarz ukryła w dłoniach. — Nic nie rozumiesz, Evan. Ja kocham Dicka i zawsze będę go kochała. — A mnie? — ostrym tonem spytał Graham. — Och, to jasne — uśmiechnęła się. — Jesteś jedynym mężczyzną oprócz Dicka, który mnie całował... w ten sposób i którego ja tak całowałam. Ale nie mogę się zdecydować. Ktoś musi za mnie rozwiązać ten, jak to nazywasz, trójkąt. Ja nie mogę. Porównuję was obu, ważę się serca. I nie wiem. Nie wiem. Jesteś wielkim człowiekiem, moją wielką miłością. Ale Dick przerasta cię. Jesteś bliżej ziemi... trudno mi to wyrazić... bardziej ludzki. I dlatego bardziej cię kocham... tak mi się przynajmniej zdaje. — Czekaj — powiedziała zatrzymując w dłoniach jego rękę. — Chcę ci jeszcze coś powiedzieć. Wspominam Dicka i lata, które spędziliśmy razem, myślę też o tym, jaki jest dzisiaj i będzie jutro. Ale wzdrygam się na myśl, że ktoś mógłby się litować nad moim mężem, że ty musiałbyś litować się nad nim, jeśli wyznam, że kocham cię więcej, Dlatego się waham. Dlatego wciąż się cofam i nie wiem nic. Umarłabym ze wstydu, gdyby przeze mnie ktoś żałował Dicka. Naprawdę. Nie wyobrażam sobie straszniejszej dla mnie sytuacji. Przez całe życie nikt się nad nim nie żalił. Zawsze był pierwszy — wesoły, pogodny, silny i niezwyciężony. Co więcej, nigdy nie dawał powodu do litości. To moja wina... i twoja, Evan.— Gwałtownie odepchnęła jego rękę. — Każdy twój postępek, a także ilekroć pozwalam ci się dotknąć, wszystko to wyrządza mu krzywdę. Czy nie rozumiesz mojej rozterki? A jeszcze w grę wchodzi ambicja własna. To, że jesteś świadkiem mojej nielojalności wobec niego, nawet w takich drobnostkach... — wzięła rękę Grahama i głaskała ją delikatnie końcami palców — ...godzi w moją miłość do ciebie, musi pomniejszyć mnie w twoich oczach. Wzdrygam się na myśl, że moja nielojalność wobec niego... — położyła jego rękę na swoim policzku — ...każe ci litować się nad nim, a budzi niechęć do mnie. Zatrzymała rękę głaszczącą ją po twarzy, przyjrzała się tej ręce niezbyt przytomnym wzrokiem, odwróciła ją i złożyła pocałunek na dłoni. Graham porwał Paulę w ramiona. — A widzisz — powiedziała z wyrzutem uwalniając się z jego objęć. — Po co mówisz mi to wszystko o Dicku? — spytał Graham. Jechali konno obok siebie. — Żeby mnie trzymać z daleka? W ten sposób bronisz się przede mną? Paula skinęła głową i szybko dodała: — Nie, niezupełnie tak. Wiesz przecież, że nie chcę cię trzymać... zbyt daleko od siebie. Mówię o Dicku, bo wciąż o nim myślę. Przez dwanaście lat, jak wiesz, o nikim innym nie myślałam. Mówię, bo... bo nie mogę o nim zapomnieć. Pomyśl tylko, co się stało! Rozbijasz idealne małżeństwo. — Wiem — odparł. — I źle się czuję w roli intruza. Właśnie ty, zamiast odejść ze mną, zmuszasz mnie, bym był intruzem. A ja nic na to nie mogę poradzić. Staram się nie. myśleć o tobie, zainteresować się czym innym. Dziś rano napisałem pół rozdziału. Wiem, że to diabła warte i trzeba będzie pisać na nowo. Nie mogę ani na chwilę zapomnieć o tobie. Cóż w porównaniu z tobą znaczy Południowa Ameryka i jej etnografia? A kiedy jestem blisko ciebie, moje ramiona obejmują cię, zanim zdam sobie sprawę, co robię. Bóg świadkiem, że ty chcesz tego, chcesz. Nie zaprzeczaj. Paula zebrała wodze do galopu i z szelmowskim uśmiechem powiedziała: — Chcę tego, mój kochany intruzie. Tak Paula równocześnie broniła się i ulegała. — Kocham męża. Nie wolno ci o tym zapomnieć — ostrzegała Grahama, a w chwilę później tuliła się w jego ramionach. — Nareszcie sami, dziękować Bogu! — zawołała Paula. Wzięła Dicka i Grahama za ręce i zaprowadziła do ulubionej kanapy Dicka. — Chodźcie, siądziemy sobie i będziemy opowiadali smutne historie o tym, jak umierali królowie. Chodźcie, milordowie, chodźcie, gaduły, pogwarzymy sobie o miejscu, które zowią Armagedon, nim po raz ostatni zajdzie słońce. Była w świetnym humorze. Dick ze zdumieniem zauważył, że zapaliła papierosa. Mógł na palcach policzyć papierosy, które wypaliła w ciągu ostatnich dwunastu lat. Robiła to tylko wtedy, gdy jako pani domu chciała dodać kontenansu palącej kobiecie. Kiedy Dick zmieszał dla siebie i Grahama whisky z wodą sodową, zadziwiła go po raz drugi. Poprosiła, żeby i jej dał troszkę. — Ależ to szkocka whisky. — Och, tylko kropelkę — napierała się. — Będziemy trójką przyjaciół roztrząsających wielkie sprawy tego świata. A gdy już wszystko osądzimy, zaśpiewam wam „Pieśń Walkirii". Brała żywszy niż zwykle udział w rozmowie i starała się dać mężowi pole do popisu. Dick zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie bronił się i szeroko rozprawiał na temat jasnowłosych nadludzi. „Chce, żeby Dick podjął rękawicę" — pomyślał Graham. Ale Paula już zdążyła zapomnieć o tym, tak pochłonął ją i tyle sprawiał przyjemności widok dwóch wspaniałych mężczyzn, których miała u swoich stóp. „Mówią o polowaniu na grubego zwierza — myślała — ale czy zdarzyło się kiedy, by taka mała kobietka złowiła grubszego zwierza?" Siedziała na kanapie z podwiniętymi nogami. Wystarczyło odwrócić głowę, by ujrzała Grahama wygodnie rozpartego w obszernym fotelu albo Dicka, który rozciągnął się na kanapie wśród poduszek i podparł głowę łokciem. Gdy rozmawiali, spoglądała to na jednego, to na drugiego, a gdy zaczęli mówić na temat walki o byt oschłym i twardym językiem realistów, jej myśli nabrały tego samego zabarwienia i mogła już spojrzeć na Dicka chłodno, bez współczucia, jakie dotąd ściskało jej serce. Była dumna z niego. Widok Dicka radowałby oczy każdej kobiety. Ale już go nie żałowała. Mieli rację. Życie jest grą. Kto szybki, pierwszy przybiega do mety, kto mocny, zwycięża w walce. Obydwaj brali udział w takich wyścigach i zapasach. Czemuż miałaby postąpić inaczej? Spoglądała na hich. Pytanie- uporczywie wracało. Żaden z nich nie był anachoretą. Kiedyś na pewno żyli szeroko. Przyszli do niej z przeszłości pełnej tajemnic. Mieli za sobą dnie i noce niedostępne dla kobiet — takich kobiet jak ona. W szalonej wędrówce po świecie Dick niewątpliwie spotykał na swej drodze kobiety — ludzie o tym szeptali. Mężczyzna pozostanie mężczyzną, zwłaszcza taki jak Graham i Dick. Paliła ją zazdrość o tamte kobiety w życiu męża. Serce jej zobojętniało. „Weselili się, ilekroć nadarzyła się okazja" — wspomniała słowa Kiplinga. Litość? Z jakiej racji miałaby bardziej żałować jego niż siebie? Sprawa była zbyt ważna, zbyt oczywista. Postawili stawki w wielkiej grze, ktoś musiał przegrać. Wyobraźnia poniosła ją tak daleko, że zaczęła myśleć, jak to wszystko się skończy. Dotąd unikała myśli na ten temat, teraz whisky dodała jej odwagi. I nagle ujrzała katastrofę wiszącą w powietrzu, niewyraźną, bezkształtną, lecz straszną. Ocknęła się na widok czyjejś ręki przed oczami. To Dick udawał, że łapie w powietrzu jakąś nie istniejącą rzecz, w którą Paula uporczywie się wpatrywała. — Coś ci się przywidziało? — zażartował, gdy spojrzała mu w oczy. W jego roześmianych oczach ujrzała coś, co sprawiło, że mimo woli opuściła długie rzęsy. Wiedział. To już nie ulegało żadnej wątpliwości. I właśnie dlatego spuściła rzęsy. — „Cyntia, Cyntia, myślałem o tobie" — zanuciła wesoło. Dick znów coś mówił. Sięgnęła po jego szklankę i wypiła resztę whisky. „Niech się dzieje, co chce — pomyślała. — Ona rozegra partię do końca. Może to jest szaleństwo, będzie jednak wiedziała, że żyje. Nigdy jeszcze tak nie żyła, ale gra warta świeczki, wszystko jedno, jaki rachunek trzeba będzie na końcu zapłacić. Miłość? Czy kiedykolwiek darzyła Dicka uczuciem, do jakiego była zdolna w tej chwili? A może przez tyle lat tkliwe przywiązanie brała za miłość? — Oczy jej roziskrzyły się, gdy spojrzała na Grahama. — Takich uczuć Dick nigdy w niej nie budził". Nie przywykła do mocnego trunku. Serce zabiło jej szybciej. Dick parę razy nieznacznie na nią zerknął. Wiedział, co znaczy blask w jej oczach, zaróżowione policzki, rozpalone usta. Mówił coraz mniej, nikt nie podtrzymywał rozmowy. Zapadło milczenie. Wreszcie Dick spojrzał na zegarek, wstał, ziewnął, przeciągnął się i oznajmił: — Czas spać. Głowa białego człowieka jest bardzo senna... Wypijesz na dobranoc, Evan? Graham skinął głową. Obydwaj mieli ochotę pokrzepić się trunkiem. — A Pani Trunkowa napiłaby się z nami? — spytał Dick Paulę. Potrząsnęła głową, podeszła do fortepianu i zaczęła składać nuty. Dick i Graham wypili. Graham zamknął fortepian, Dick czekał już w drzwiach. Gdy wyszli, znalazł się parę kroków przed nimi. Po drodze Graham gasił światła wedle wskazówek Pauli. Dick przystanął w miejscu, gdzie Graham powinien się pożegnać i pójść do swego pokoju w wieży wartowniczej. Zgasło ostatnie światło. — Tego się nie gasi, ty głuptasie! — zawołała Paula. — To światło pali się całą noc. Tyle usłyszał Dick. W ciemności poczuł, jak krew uderzyła mu do głowy. Przeklinał siebie za to, że kiedyś korzystając z ciemności całował kobiety, bo tylko dlatego domyślił się teraz, że tamci szybko się pocałowali, zanim znów zabłysło światło. Nie miał odwagi spojrzeć im w twarz, gdy znów podeszli do niego. Nie chciał widzieć, jak rzęsy przesłaniają szczere oczy Pauli, i niezgrabnie zapalał papierosa głowiąc się równocześnie, co powiedzieć, żeby pożegnanie wypadło naturalnie. — Jak, tam książka? Który rozdział? — zawołał za odchodzącym Grahamem. Paula trzymając Dicka za rękę i wymachując nią w powietrzu, podskakiwała, jakby była małą dziewczynką, prowadzoną przez dorosłą osobę. Dick ze smutkiem zastanawiał się, jaki podstęp obmyśla Paula, żeby po raz nie wiedzieć który uniknąć pocałunku na dobranoc. Najwidoczniej nic nie wymyśliła, zanim doszli do miejsca, w którym trzeba było się rozstać. Dalej bowiem wymachiwała jego ręką i zawzięcie plotła trzy po trzy. Odprowadziła Dicka do gabinetu. Gdy weszli na werandę, skapitulował. Nie miał ani serca, ani siły czekać, póki żona wpadnie na jakąś szczęśliwą myśl. Udał, że nagle mu się coś przypomniało, przyprowadził ją za rękę do biurka i wziął pierwszy lepszy z brzegu list. — Dałem sobie słowo, że wyślę odpowiedź pierwszym samochodem który odjedzie jutro rano — wyjaśnił naciskając guzik dyktafonu. Zaczął dyktować. Przez chwilę trzymała go za rękę. Potem poczuł uścisk jej palców na pożegnanie. Szepnęła „dobranoc". — Dobranoc, Maleńka Pani — odpowiedział odruchowo i dalej dyktował, jakby nie zauważył, że Paula wychodzi. Przerwał, gdy odgłos jej kroków ucichł na dziedzińcu. Rozdział dwudziesty ósmy Tego ranka Dick, dyktując Blake'owi lub wskazując treść odpowiedzi na listy, przez cały czas miał ochotę przerwać pracę i spławić sekretarza. — Niech pan zadzwoni do Hennessy'ego i Mendenhalla — powiedział o dziesiątej, gdy Blake wziął notatki i zabierał się do wyjścia. — Złapie ich pan w stajni ogierów. Proszę im powiedzieć, żeby nie przychodzili dziś, tylko jutro rano. Wszedł Bonbright, który miał jak zwykle stenografować przez godzinę rozmowy Dicka z kierownikami działów. — Jeszcze jedno, panie Blake. Proszę spytać Hennessy'ego o Alden Bessie — rzucił Dick wychodzącemu sekretarzowi. — Staruszka wczoraj wieczór kiepsko się miała — wyjaśnił Bonbrightowi. — Pan Henley chce się z panem zobaczyć w bardzo pilnej sprawie — zameldował Bonbright i widząc, że szef marszczy' brwi, dodał: — Chodzi o rury z tamy w Buckeye. Plany się nie zgadzają. Powiada, że popełniono gruby błąd. Dick musiał ustąpić. Przez godzinę rozmawiał z majstrami i kierownikami działów. W toku gorącej dyskusji z Wardmanem, na temat środków dezynfekcyjnych dla owiec, wstał od biurka i podszedł do okna. Zainteresowały go głosy jeźdźców, tupot kopyt końskich i śmiech Pauli. — Proszę przeczytać raport ze stanu Montana. Przyślę panu dziś kopię — mówił wyglądając przez okno. — Raport stwierdza, że środek nie nadaje się. Jest zbyt słaby, nie zabija insektów... W polu jego widzenia ukazała się grupa czterech jeźdźców. Paula znalazła się między dwoma jego starymi przyjaciółmi, którzy przyjechali rannym pociągiem: malarzem Martinezem i rzeźbiarzem Froeligiem. Była w świetnym humorze i dowcipkowała na lewo i prawo. Graham jechał tuż za nimi. Jasne było, że za chwilę podzielą się na dwie pary. Zaraz po jedenastej Dick nie mogąc znaleźć sobie miejsca wybrał się, z kwaśną miną i papierosem w ustach, obejrzeć duże patio. To, co tam zobaczył, świadczyło, że Paula zupełnie zaniedbała złote rybki. Uśmiechnął się gorzko. Widok rybek przypomniał mu ukryte patio Pauli, gdzie w basenach z fontannami hodowała wybrane, najpiękniejsze okazy złotego drobiazgu. Wszedł tam przez drzwi bez klamki i znalazł się w przybytku znanym tylko Pauli i jej służbie. Był to wspaniały dar, ofiarowany przez niego Pauli, na jaki mógł sobie pozwolić tylko zakochany i nie liczący się z pieniędzmi bogacz. Dał jej wolną rękę i jeszcze namawiał, żeby niczego sobie nie żałowała. Ze szczególną satysfakcją dokuczał swym byłym opiekunom pokazując im grzbiety książeczek czekowych, z których Paula czerpała fundusze. Patio w żaden sposób nie było powiązane z architekturą Wielkiego Domu. Głęboko ukryte, nie zakłócało harmonii kształtów i barw całości. Cudowny ów zakątek rzadko pokazywano niewtajemniczonym. Poza siostrami Pauli i jej najbliższym otoczeniem nikt tam nie miał dostępu i tylko czasem jakiś artysta uzyskał pozwolenie wejścia. Zwiedzał wtedy przybytek Pauli z zapartym oddechem. Graham słyszał o istnieniu tego patio, ale nawet on nigdy nie został tam zaproszony. Patio było okrągłe i na tyle małe, że nie sprawiało wrażenia chłodu, jak to bywa na obszernych dziedzińcach. Wielki Dom zbudowano z masywnego betonu, tutaj panował najbardziej szlachetny marmur. Otaczające patio arkady były z rzeźbionego białego marmuru, o delikatnym zielonkawym odcieniu, łagodzącym odblask słońca. Rozkwitające blade róże oplatały kolumny i niski, płaski daszek. Miejsce rynien okapowych w kształcie chimer zajęły wesoło uśmiechnięte dziecięce twarzyczki. Dick szedł pod arkadami stąpając po posadzce z różowego marmuru. Udzielał mu się urok tego miejsca i kojąco działał na nerwy. Na środku bajecznego patio biło jego serce — fontanna, na którą składały się trzy płytkie baseny z białego marmuru, delikatnego jak muszla. Dołożone na różnych poziomach i połączone ze sobą. Wokół basenów igrały rozbawione dzieci naturalnej wielkości, wykute z różowego marmuru przez nie lada mistrza. Niektóre pochyliwszy się nad wodą zaglądały do niższych basenów, jedno chciwie wyciągało rączki do złotych rybek, drugie leżąc na plecach śmiało się do nieba, inne stało na pulchnych nóżkach i przeciągało się, parę brodziło po wodzie, część znalazła sobie miejsce wśród białych i czerwonych róż, ale wszystkie w ten lub inny sposób były zespolone w jedną całość z fontanną. Kolor marmuru i realistyczna rzeźba sprawiły, że dzieci były jak żywe. Nie cherubinki, tylko żywe, ciepłe istoty. Dick z przyjemnością długo przyglądał się różowej czeredzie. Dopalił papierosa, zgasił go i trzymał w ręce. „Właśnie tego jej brakuje — pomyślał. — Dzieci. Przepada za nimi. Gdyby miała dzieci..." Westchnął i tknięty nową myślą spojrzał w stronę miejsca, gdzie Paula najchętniej siadywała, ale wiedział, że nie zobaczy tam jak zwykle jej szycia rozrzuconego w artystycznym nieładzie. Ostatnio wcale nie szyła. Nie wszedł do małej galerii za arkadami, mieszczącej wybrane przez Paulę obrazy, sztychy i kopie w marmurze lub brązie jej ulubionych rzeźb z europejskich zbiorów sztuki. Po schodach wszedł na górę, gdzie pokoje Pauli zajmowały całe piętro skrzydła. Na półpiętrze schody się rozdwajały. Stała tam Nike z Samotrake. Zatrzymał się przy tej wspaniałej rzeźbie, odwrócił się i spojrzał w dół, na patio. Wyglądało jak klejnot bajecznie kolorowy. Musiał przyznać, że dał jej tylko pieniądze — poza tym patio było całkowicie dziełem Pauli, arcydziełem. Od dawna o nim marzyła. A dziś patio nic ją nie obchodziło. Wiedział, że nie jest materialistką. Jeśli sam nie zdoła jej zatrzymać, wszystkie te cudeńka nie przeważą głosu jej serca. Błądził bez celu po pokojach rozglądając się z roztargnieniem, lecz nie bez czułości. Każda rzecz mówiła" bez słów o indywidualności Pauli. Gdy zajrzał do łazienki z rzymską wanną, nic nie powstrzymało go od krytycznego spojrzenia na kran odrobinę cieknący. Zanotował w pamięci, że trzeba o tym powiedzieć miejscowemu instalatorowi. Rzucił też okiem na stalugi choć nie spodziewał się zobaczyć nowej pracy żony. Omylił się jednak. Stał przed własnym portretem. Znał jej sztuczkę. Kopiowała zarys postaci z fotografii, resztę malowała z pamięci. Tym razem posłużyła się udanym migawkowym zdjęciem Dicka na koniu. Złośnica uspokoiła się na krótką chwilę, a on, z kapeluszem w ręce i malowniczo zwichrzonymi włosami, siedział w siodle z błogą miną i właśnie spojrzał prosto w aparat nie wiedząc, że Paula pstryknęła. Żaden fotograf portrecista nie zdołałby lepiej uchwycić podobieństwa. Malując portret Paula oparła się na powiększeniu głowy i ramion ze zdjęcia. Ale portret przestał już być fotografią i stał się dziełem pędzla Pauli. Dick wzdrygnął się i baczniej przyjrzał obrazowi. Czy to był wyraz jego twarzy i oczu? Popatrzył na fotografię. Zupełnie co innego. Podszedł do jednego z luster, przybrał normalny wyraz twarzy, wrócił myślą do Pauli i Grahama. Pomału na jego twarzy i w oczach pojawił się ten sam wyraz co na portrecie. Jeszcze nie przekonany, wrócił do stalug i sprawdził swoje wrażenie. Paula wiedziała. Wiedziała, że on wie. Dowiedziała się o tym od niego, wykradła mu tajemnicę, gdy nie podejrzewał, że jest obserwowany, i przeniosła ją na płótno. Oj Joj, chińska pokojówka Pauli, wyszła z garderoby swej pani. Dick obserwował ją z ukrycia. Szła ze spuszczonymi oczami, głęboko zamyślona. Smutek malował się na jej twarzy, ale zniknęło charakterystyczne ściągnięcie zdziwionych brwi, któremu zawdzięczała swe imię. Najwyraźniej już się niczemu nie dziwiła. Była za to zgnębiona. „Zdawać by się mogło, że wszystkie nasze twarze zaczynają zdradzać tajemnice" — pomyślał. — Dzień dobry, Oj Joj! - przestraszył ją. Odpowiedziała na pozdrowienie. W jej oczach wyczytał współczucie. Wiedziała. Pierwsza z osób postronnych. Nic dziwnego. Nie darmo była kobietą, a po wtóre miała dostęp do pokojów swej pani, gdy Paula była sama. Przejrzała jej tajemnicę. Chince zadrżały wargi, splotła rozdygotane ręce. Wreszcie zdobyła się na odwagę. — Proszę pana — zaczęła nieśmiało. — Może pomyśli pan, że zwariowałam, ale chciałabym coś powiedzieć. Pan bardzo dobry człowiek. Bardzo był dobry dla mojej starej matki. I długo, długo dla mnie... Zawahała się, zwilżyła wyschłe wargi. Odważyła się spojrzeć mu w oczy i przystąpiła do rzeczy: — Pani Forrest... mnie się zdaje, że ona... Ale twarz Dicka nabrała tak surowego wyrazu, że zmieszana Chinka przerwała i okryła się rumieńcem. Że wstydu — przemknęło Dickowi przez głowę — na myśl o tym, co chciała powiedzieć. — Bardzo ładny obraz maluje moja żona — rzekł, aby ją podtrzymać na duchu. Chinka westchnęła, przypatrzyła się uważnie portretowi i wyraz współczucia znów pojawił się w jej oczach. Westchnęła po raz drugi. — Tak, bardzo ładny obraz maluje pańska żona — odpowiedziała chłodnym tonem. Przeszyła jego twarz badawczym spojrzeniem, potem odwróciła się w stronę portretu i zawyrokowała: — Niedobre. Głos Chinki zabrzmiał szorstko, niemal gniewnie. — Niedobre — rzuciła przez ramię, głośniej i jeszcze ostrzej. Powiedziała to idąc w stronę drzwi. Zniknęła na werandzie służącej Pauli za sypialnię. Dick wyprostował się, jakby chciał odruchowo stawić czoło nadchodzącemu niebezpieczeństwu. Tak, to był początek końca. Oj Joj wiedziała. Zbliża się chwila, gdy będą wiedzieli inni, gdy będą wiedzieli wszyscy. Doznał uczucia ulgi. Udręka oczekiwania nie będzie trwała już długo. Wychodząc z pokoju wesoło pogwizdywał, aby dać pokojówce do zrozumienia, że jego zdaniem wszystko układa się jak najlepiej. Tego samego dnia po południu, kiedy Dick wyjechał na spacer z Froeligiem, Martinezem i Grahamem, Paula zakradła się do jego kwatery. Weszła na werandę i patrzyła na rzędy guzików, centralę telefoniczną, która, nawet gdy leżał w łóżku, łączyła go z całą rancza i prawie całą Kalifornią, dyktafon na ruchomej półce, porządnie ułożone książki, czasopisma i biuletyny rolnicze, które czekały, by je przejrzał, popielniczkę, papierosy, notatniki i termos. Uwagę Pauli zwróciła jej fotografia, jedyna na całej werandzie. Wisiała pod barometrem i termometrami, na które Dick, jak wiedziała, tak często spoglądał. Nagle przyszło jej do głowy, żeby odwrócić portret uśmiechniętą twarzą do ściany. Popatrzyła na czarną odwrotną stronę portretu, potem na łóżko i jeszcze raz na portret. Ogarnął ją strach, szybko odwróciła portret. „Tu jest jego miejsce — pomyślała. — Tutaj". Jej wzrok zatrzymał się na wielkim automatycznym pistolecie wiszącym w kaburze na ścianie tak, że można było po niego sięgnąć ręką ż łóżka. Chwyciła kolbę i delikatnie ją uniosła. Jak się tego można było spodziewać, pistolet luźno siedział w kaburze. Dick, nawet jeśli dawno nie używał broni, nie pozwolił jej przyschnąć do kabury. Wróciła do gabinetu i wolnym krokiem przechadzała się oglądając wspaniałą kartotekę, szafki z mapami i projektami, obrotowe półki z encyklopediami i długie rzędy oprawionych w grube tomy rejestrów hodowlanych. Doszła wreszcie do podręcznej biblioteki Dicka. Ujrzała większą partię broszur, zebrane i oprawione artykuły z czasopism i tuzin poważnych dzieł naukowych. Pilnie odczytała tytuły tych dzieł: „Kukurydza w Kalifornii", „Silosowanie w praktyce", „Organizacja farmy", „Księgi gospodarstwa rolnego", „Rasa shire w Ameryce", „Wyjałowienie czarnoziemu", „Rośliny pastewne", „Lucerna w Kalifornii", „Ochronne uprawy w Kalifornii" i „Rasa shorthorn w Ameryce". Na widok ostatniego tytułu uśmiechnęła się ze wzruszeniem, gdyż przypomniała jej się zawzięta dyskusja, jaką wywołało twierdzenie Dicka, że trzeba odróżniać krowy mleczne od krów na ubój; podczas gdy inni twierdzili, że należy w hodowli łączyć te dwa zagadnienia. Pogłaskała grzbiety książek, przytuliła do nich policzek, zamknęła oczy. „Och, Dick, Dick!" — pomyślała, lecz ogarnął ją niejasny smutek i nie starczyło jej odwagi, by dalej myśleć o mężu. Biurko też wiele mówiło o charakterze Dicka. Nie było nieporządku ani śladu nie dokończonej roboty. Tylko na drucianej tacy leżały listy czekające na jego podpis i ogromny stos żółtych kartek, na których sekretarze wypisali treść telegramów, przyjętych przez telefon z Eldorado. Zerknęła na pierwszy z brzegu telegram i trafiła na wiadomość niezmiernie interesującą. Ściągnęła brwi, przeczytała uważnie i przerzuciła stos depesz, aż wreszcie znalazła potwierdzenie wiadomości. Jeremy Braxton nie żyje —. wielki, wesoły, sympatyczny Jeremy Braxton. Banda pijanych meksykańskich peonów zamordowała go w górach, kiedy uciekał z Harwest do Arizony. Telegram przyszedł przed dwoma dniami. Dick od dwóch dni znał jego treść, lecz nie chciał jej martwić. Wiadomość miała jeszcze inne znaczenie. Finansowe. Śmierć Braxtona znaczyła, że kiepski stan interesów koncernu „Harvest" jeszcze się pogorszył. Dick o niczym nie wspomniał. A więc Jeremy nie żyje. W pokoju powiało chłodem. Dreszcz przeszedł Paulę. Takie jest życie — śmierć zawsze na końcu drogi. Znów ogarnęło ją niejasne złe. przeczucie. Katastrofa wisiała w powietrzu. Ale komu była pisana? Nie próbowała zgadnąć. Wystarczyło jej przeczucie zbliżającego się nieszczęścia. Miała wrażenie, jakby w tym cichym pokoju ciężka chmura zawisła nad jej głową. Wyszła wolnym krokiem. Rozdział dwudziesty dziewiąty — Maleńka Pani ma usposobienie ptaszka — mówił Terrence biorąc cocktail z tacy, którą obnosił Ah Ha. Graham, Leo i Terrence zeszli się przed kolacją w sali bilardowej. — O, nie, mój Leo — Irlandczyk ostrzegł młodego poetę. — Wystarczy jeden cocktail. Już płoną ci policzki. Jeszcze szklaneczka i buchniesz ogniem. Pod żadnym warunkiem nie powinieneś mieszać piękna i trunku w swej młodocianej głowie. Napoje wyskokowe zostaw starszym. Pociąg do alkoholu trzeba mieć we krwi. Ty go nie masz. Natomiast ja... Wychylił szklaneczkę i milcząc smakował cocktail. — Babski trunek — ze wzgardą potrząsnął głową. — Nic mnie z nim nie łączy. Nie szczypie w język. Żadnego smaku to nie ma... Ah Ha — zawołał Chińczyka — daj no, bratku, taką dużą, dużą szklankę czegoś naprawdę mocnego. Złożył cztery palce i pokazał, do jakiej wysokości napełnić szklankę, a na pytanie Chińczyka, jakiej whisky sobie życzy, odparł: — Może być szkocka, irlandzka, żytnia lub kukurydziana, co masz pod ręką. Graham dał Chińczykowi znak, że nie pije, i z uśmiechem powiedział do Irlandczyka: — Mnie pan nie urżnie. Jeszcze nie zapomniałem, jak pan urządził O'Haya. — Zapewniam pana, to był czysty przypadek. Wiadomo, że kiedy ktoś czuje się mętnie, nawet kropla alkoholu może zbić go z nóg, Jakby dostał pałką w łeb. — A pan? — spytał Graham. — Jak żyję, nie dostałem pałką po głowie. Moje doświadczenie jest pod tym względem nader skromne. — Ale mówił pan o pani Forrest — tonem prośby zwrócił się do niego Leo. — Chciał pan zdaje się powiedzieć o niej coś miłego. — Jakże mogłoby być inaczej! — żachnął się Terrence. — Powiedziałem, że pani Forrest przypomina ptaszka... Ale nie jakąś skaczącą pliszkę ani śmiertelnie poważną gołębicę, tylko wesołego ptaszka, jak na przykład dzikie kanarki, które tutaj pluszczą się w fontannach, szczebioczą, śpiewają i pryskają wodą w słońcu, a w ich radosnych piersiach płoną złote serduszka. Taka właśnie jest Maleńka Pani. Od dawna ją obserwuję. Wszystko, co żyje na ziemi, pod ziemią i na niebie raduje jej serce: niesłychanie purpurowy kwiatek mirtu, który w zasadzie powinien tylko zaróżowić się lekko jak lawenda, czerwona róża, cudowna „Duchesse", która wystrzeliła" w słoneczny dzień i lekko się kołysząc kąpie się na wietrze, taka, o której Maleńka Pani powiedziała do mnie: „różowa jak świt, ma kształt ust złożonych do pocałunku". Maleńkiej Pani wszystko sprawia radość: srebrzyste rżenie Księżniczki, dzwonki owiec w mroźny dzionek, śliczne angorskie kozy, które jak dzień długi wyściełają jedwabiem zbocza pagórków. Fale purpurowego łubinu podpływające do płotów. Bujna, nagrzana trawa na stokach i wzdłuż drogi, spalone przez słońce pagórki przyczajone jak lwy. Widziałem też, jak Maleńka Pani doznawała zmysłowej rozkoszy kąpiąc ramiona i szyję w łaskawych promieniach słońca. — Ona jest duszą piękna — szepnął Leo. — Teraz rozumiem, jak to się dzieje, że mężczyźni życie oddają dla takich kobiet. — Mężczyźni potrafią też żyć dla tych uroczych istot i kochać je — dodał Terrence. — Niech pan posłucha — zwrócił się do Grahama. — Zdradzę panu pewną tajemnicę. My, filozofowie z madronowego gaju życiowe rozbitki, znaleźliśmy tutaj cichą przystań, dzięki szczodrej ręce Dicka opływamy w dostatki i stanowimy bractwo zakochanych. Jedną tylko mamy panią serca, Maleńką Panią. Chcielibyśmy przegadać i prześnić życie, palcem nie ruszylibyśmy w obronie Boga, ojczyzny i szatana, a jednak wszyscy jesteśmy wiernymi rycerzami Maleńkiej Pani. — I jesteśmy gotowi życie oddać dla niej — zapewnił Leo wolno kiwając głową. — Nie, mój chłopcze. Gotowi jesteśmy żyć dla niej i walczyć w jej obronie. Umrzeć najłatwiej. Graham nie uronił ani słowa z tej rozmowy. Młodociany poeta niczego się nie domyślał, ale w niebieskich oczach Celta wyzierających spod szpakowatej czupryny nietrudno było wyczytać, że wie wszystko Ze schodów dobiegły męskie głosy. Weszli Martinez i Dar Hyal. — Mówią, że w Catalinie świetna pogoda — powiedział Terrence — i tuńczyki biorą wspaniale. Ah Ha roznosił cocktaile. Chętnych nie brakowało, gdyż przyszli jeszcze Hancock i Froelig. Terrence wychylał nie przebierając szklaneczki mocnego trunku, które z kamienną twarzą podawał mu Chińczyk, i prawił młodemu Leo ojcowskie morały na temat szkodliwych, wręcz zgubnych skutków pijaństwa. Wszedł Oh Lej ze złożoną kartką w ręce i niepewnie się rozglądał, nie wiedząc, komu ją oddać. — Tutaj, skrzydłonogi synu nieba — skinął na niego Terrence. — Jest to petycja wyrażona w słowach odpowiednio dobranych — oznajmił rzuciwszy okiem na kartkę. — Przyjechały Ernestyna i Lute i stąd się wzięła petycja. Posłuchajcie: „O, szlachetne i znakomite kozły! Dwie biedne, skromne i potulne łanie błądząc samotnie wśród boru pokornie dopraszają się, byście pozwolili im wejść przed obiadem na łączkę, na której pasie się wasze męskie stado". — Metafora jest niezbyt wyraźna — oświadczył Terrence. — Łanie wszakże znalazły się w kropce. Dick bowiem ustanowił zasadę, najsłuszniejszą w świecie, że w sali bilardowej spódniczka może się zjawić tylko za jednomyślną zgodą zebranych tam mężczyzn. Czy stado gotowe jest do głosowania? Kto jest za wnioskiem, niech powie „aha"... Kto jest przeciw?... Wniosek przeszedł. Fruń, bystronogi Oh Leju, i przyprowadź tu panie. — „W sandałach nabijanych klejnotami z królewskiej korony..." — nabożnie szeptał Leo delektując się każdym słowem. . — „...zdepcze ołtarze miłosnej nocy..." — dokończył Terrence. — Wielki człowiek napisał te słowa. Przyjaciel naszego, Leo i Dicka. Ja też się szczycę jego przyjaźnią. — Posłuchajcie, co dalej — powiedział Leo. — Z tego samego sonetu — wyjaśnił Grahamowi. — Posłuchajcie, jak to brzmi: „...by słuchać gwiazdy zarannej pieśni..." — Leo, urzeczony słowami sonetu, ściszył głos — „...Z umarłym, które z prochu powstało, pięknym ciałem na rękach, czy -wskrzesi własne marzenia;.." Przerwał, bo weszły siostry Pauli. Wstał z nieśmiałą miną, by się z nimi przywitać. Kolacja tego wieczoru niczym się nie różniła od innych kolacji z udziałem mędrców z madronowego gaju. Dick jak zwykle z impetem nacierał w dyskusji na przeciwnika i brał się za bary z Aaronem Hancockiem atakując bergsonowską metafizykę z pozycji bezkompromisowego realizmu. — Twój Bergson jest szarlatanem wśród filozofów — zakonkludował Dick. — Dźwiga na plecach odwieczny worek szamana z metafizycznymi sztuczkami, które przystroił najnowszymi zdobyczami nauki. — To prawda — zgodził się Terrence. — Bergson jest intelektualnym szarlatanem. I właśnie temu zawdzięcza swą popularność... — Protestuję! — przerwał mu Hancock. — Wolnego, Aaronie. Zaświtała mi pewna myśl. Pozwól, że ją schwytam, zanim uleci pod lazurowe niebo. Dick złapał Bergsona na gorącym uczynku kradzieży ze skarbca nauki. Bergson czuje się pewnie, bo oskubał Darwina, który sformułował zasady moralności mocnego człowieka, opartej na przesłance, że utrzymują się przy życiu gatunki przystosowane do warunków otoczenia. Cóż Bergson zrobił z tymi zasadami? Pociągnął je farbą pragmatyzmu Jamesa, osłodził nie wygasłą w sercach ludzkich odwieczną nadzieją nieśmiertelności i okrasił nietzscheańską teorią, że nadmiar jest jedynym źródłem powodzenia... — Wilde'owską chciał pan powiedzieć — poprawiła Ernestyna. — Bóg mi świadkiem, że sobie bym przypisał to odkrycie, gdyby pani tutaj nie było — z westchnieniem przyznał Terrence i nisko ukłonił się Ernestynie. — Przyjdzie czas, że uczeni w piśmie ustalą, kto jest autorem rzeczonej teorii. Gdyby mnie o to zapytano, powiedziałbym, że trąci ona Matuzalemem... Ale jak się rzekło, zanim tak uroczo mi przerwano... — Któż jest bardziej zadufany w sobie niż Dick? — To prowokacyjne pytanie rzucił w chwilę później Aaron Hancock. Paula znacząco spojrzała na Grahama. — Nie dalej niż wczoraj widziałem stado rocznych ogierów — odparł Terrence. — Mając jeszcze w oczach obraz tych wspaniałych zwierząt pozwolę sobie zapytać: któż więcej od Dicka wytwarza dóbr materialnych? — Ale zarzut Hancocka jest uzasadniony — zauważył Martinez. — Świat pozbawiony tajemnic byłby szary i smutny. A Dick nie uznaje tajemnic. — Trafiłeś jak kulą w płot — Terrence stanął w obronie Dicka. —' Znam go dobrze. Dick uznaje tajemnice, ale nie dziecinne przesądy. Me chce słuchać bajek o żelaznym wilku, w których wy, romantycy; tak się lubujecie. — Terrence dobrze mnie zrozumiał — przytaknął Dick. — Świat zawsze pozostanie zagadką. Dla mnie ludzka świadomość nie jest wcale większą zagadką niż reakcja gazów, dzięki której powstaje zwyczajna kropla wody. Zgódźmy się, że nic o tej reakcji nie wiemy, a przestaniemy wszystkie bardziej zawiłe zjawiska uważać za niezgłębione tajemnice. Owa prosta reakcja chemiczna podobna jest do pewników, na których zbudowano cały gmach geometrii. Materia i energia — oto odwieczne zagadki, które objawiają się w nieprzeniknionej sferze czasu i przestrzeni. Same objawy są jasne i proste, ale zagadką pozostanie ich substancja, czyli materia i energia oraz arena, na, której występują, to znaczy: przestrzeń i czas. Dick skończył i spojrzał obojętnie na kamienne twarze Ah Ha i Oh Leja, którzy właśnie usługiwali gościom po drugiej stronie stołu. Z ich twarzy nic nie można było wyczytać, ale Dick poszedłby o zakład, że fakty, które tak skonfundowały Oj Joj, nie są im" obce. — Otóż to! — tryumfował Terrence. — Widzicie, kiedy Dick czuje się najlepiej. Nigdy nie fiknie koziołka. Twardo stoi na mocnym gruncie, rękami i nogami trzyma się faktów i praw, najeżony przeciw wszelkim fantazjom spod obłoków i dziecinnym bredniom... Podobnie jak przy stole, tak i później nikt by owego wieczoru nie poznał po Dicku, że coś mu dolega. Zdawać się mogło, że - chce uczcić godnie przyjazd Lute i Ernestyny. Przerwał śmiertelnie poważną dysputę filozoficzną, zainicjował serię beztroskich żartów i psikusów. Humor Dicka udzielił się Pauli. Nie tylko go wspierała, ale jeszcze podjudzała do coraz to nowych kawałów. Wkrótce całe towarzystwo zostało wciągnięte do zabawy. Największe powodzenie miał powitalny pocałunek. Żaden z panów go nie uniknął. Grahamowi przyznano zaszczytne pierwsze miejsce w kolejce, mógł więc być świadkiem konsternacji swych następców, których Dick po jednemu wprowadzał z patio. Drugi był Hancock. Dick wprowadził go pod rękę na środek pokoju, gdzie Paula i jej siostry stały w szeregu na krzesłach. Obejrzał je podejrzliwym okiem, a nawet obszedł naokoło, ale nic szczególnego nie zauważył, poza tym, że miały na głowach filcowe męskie kapelusze. — Wygląda to ładnie — oznajmił stojąc przed nimi z zadartą głową. — Bez dwóch zdań — upewnił go Dick. — Przedstawiając najpiękniejszy widok, jaki można ujrzeć na ranczo, panie spełnią obrządek powitalnego pocałunku. Wybieraj, przyjacielu. Aaron obrócił się jak fryga, żeby uprzedzić niebezpieczeństwo czyhające za jego plecami, i spytał: — Czy wszystkie trzy będą mnie całowały? — O nie. Wybierz jedną. — A dwie panie, które pominę, nie będą mi tego miały za złe? — dopytywał się Aaron. — A może broda paniom' nie odpowiada? — chciał jeszcze wiedzieć. — Skądże znowu! — odparła Lute. — Od dawna ciekawiło mnie, jak się całuje z czarnym brodaczem. — Dziś będzie się całowało wszystkich filozofów, więc niech się pan śpieszy — dodała Ernestyna. — Kolejka czeka. Mnie też pocałuje całe pole wąsatej lucerny. — Którą wybierasz? — przynaglił go Dick. — Czyż mógłbym wybrać inaczej? — śmiało ozwał się Hancock. — Całuję damę mego serca, Maleńką Panią. Wystawił usta do pocałunku. Paula szybko schyliła głowę. Z wtłoczonego do środka denka kapelusza chlusnęła mu w twarz woda. Gdy przyszła kolej na Leo, mężnie wybrał Paulę, ale o mało nie popsuł całej zabawy, gdyż kornie się schylił i ucałował rąbek jej sukni. — Do czego to podobne! — zawołała Ernestyna. — Ma być prawdziwy pocałunek. Proszę nadstawić usta. — Niechaj ostatnia będzie pierwsza. Pocałuj mnie, Leo — prosiła Lute, żeby wybawić go z kłopotu. Spojrzał na nią z wdzięcznością, podniósł głowę, lecz nie dość wysoko i woda z kapelusza Lute wlała mu się za kołnierz. — Niechaj pocałują mnie wszystkie trzy i raj potroi się w ten sposób — tak wybrnął z sytuacji Terrence i za swoją rycerską postawę oblany został wodą z trzech kapeluszy. Dick na dobre się rozhulał. Sprawiał wrażenie najbardziej beztroskiego człowieka w świecie, gdy mierzył pod drzwiami Froeliga i Martineza, powstał bowiem spór, który z nich jest wyższy. — Wyprostować się, kolana razem, głowy w tył! — komenderował. Oparli głowy o drzwi. Wówczas wstrząsnęło nimi potężne uderzenie. Ktoś walił czymś twardym w drzwi z drugiej strony na wysokości ich głów. Drzwi się szeroko otwarły i ukazała się Ernestyna z pałeczkami od gongu w obu rękach. Dick z jedwabnym pantofelkiem na wysokim obcasie w ręce okrył się z Terrence'em prześcieradłem i uczył go zabawy w „strzeż się, bratku, fatalnego wypadku", a reszta towarzystwa pokładała się ze śmiechu, gdy na scenę wkroczyli Masonowie i Watsonowie wraz ze swą liczną świtą z Wickenbergu. Pan domu natychmiast zaproponował, by świeżo przybyła młodzież męska uraczona została powitalnym pocałunkiem. W ogólnym zamieszaniu, wywołanym przybyciem tylu gości, czujne ucho Dicka usłyszało, co Lottie Mason powiedziała do Grahama na powitanie: — Oo, dobry wieczór. Myślałam, że pan wyjechał. Dick, pośród ogólnego zamętu wywołanego najazdem gości, nie przestając udawać, że bawi się wyśmienicie, wypatrywał owych przenikliwych spojrzeń w stronę Pauli, do których zdolna jest tylko kobieta, gdy w grę wchodzi inna córa Ewy. Niedługo czekał. Przyłapał Lottie Mason na ukradkowym, bystrym spojrzeniu na Paulę, która znalazła się twarzą w twarz z Grahamem i coś do niego mówiła: „Jeszcze nie — orzekł Dick. — Lottie nie wie. Ale podejrzenie już ją nurtuje i nic bardziej nie ucieszy jej kobiecego serca niż odkrycie, że nieposzlakowana Paula jest taką samą słabą niewiastą jak ona". Lottie Mason była wysoką, dwudziestopięcioletnią brunetką, ponętną i niewątpliwie ładną, a także, jak Dick miał możność się przekonać, niewątpliwie śmiałą. Nie tak dawno, urzeczony wdziękami Lottie i (trzeba powiedzieć) nie bez subtelnej zachęty z jej strony, Dick pozwolił sobie na flirt, lecz nie posunął się tak daleko, jakby to odpowiadało jej życzeniom. Sam nie traktował tego nazbyt serio ani nie dał jej powodu, by się poważnie zaangażowała. Niemniej to, co między nimi było, kazało mu po niej, jako pierwszej wśród pań z Wickenbergu, spodziewać się oznak podejrzenia. — O tak, to świetny tancerz — usłyszał, gdy w pół godziny potem spotkał Lottie rozmawiającą z maleńką panną Maxwell, Mówiła Lottie, — Prawda, Dick? — zwróciła się do niego patrząc mu prosto w oczy z niewinną minką, ale wiedział, że chciałaby go przejrzeć na wylot. — Kto? Pewnie mowa o Grahamie — odparł z niezmąconą swobodą. — Doskonały. A może byśmy zaaranżowali tańce, toby panna Maxwell na własne oczy się przekonała. Choć muszę dodać, że jest tu tylko jedna kobieta, z którą Graham może zaprezentować wszystkie swoje walory świetnego tancerza. — Paula, naturalnie — powiedziała Lottie. — Oczywiście, Paula. No cóż, wy, młode kozy, nie umiecie tańczyć walca. Gdzieście miały się nauczyć? — Lottie potrząsnęła piękną główką. — Pani może jeszcze zahaczyła o walca, zanim przyszły nowe tańce — poprawił się. — W każdym razie namówię Evana i Paulę, żeby zatańczyli, pani poprosi mnie — i jak dwa razy dwa cztery, nikt więcej nie stanie do walca. W połowie tańca przystanął i powiedział do Lottie: — Zostawmy ich samych. Jest na co popatrzyć. Stał i z zachwytem wodził wzrokiem za tańczącą parą, czując, że Lottie patrzy na niego spod oka i że rozpraszają się jej podejrzenia. Wszyscy się roztańczyli, a że wieczór był ciepły, otwarto na oścież wielkie drzwi wychodzące na patio. Jedna para za drugą wymykała się pod arkady. Po chwili wszyscy tańczyli tam w blasku księżyca. — Jaki jeszcze chłopiec z niego! — powiedziała Paula do Grahama. Dick właśnie zachwalał wszem wobec zalety swego nowego aparatu fotograficznego do nocnych zdjęć. — Słyszałeś przy stole, jak Aaron zarzucał mu, że jest zadufany w sobie, a Terrence stanął w jego obronie. Dickowi jeszcze nic złego nie stało się w życiu. Nie poniósł żadnej klęski. Wszystko umacniało go w pewności siebie. Jak powiedział Terrence, jego pewność siebie zawsze wydawała owoce. Już wie, wie, ale wciąż jest pewny siebie i mnie.' Gdy Graham poszedł zatańczyć z panną Maxwell, Paula wróciła myślą do Dicka. Mimo wszystko nie cierpi wiele. To było do przewidzenia. Ma trzeźwą głowę filozofa. Utratę żony przyjmie z tą samą równowagą ducha, z jaką by powitał stratę Górala, z jaką się odniósł do śmierci 3eremy'ego Braxtona i zatopienia kopalni „Harvest". Trudno (uśmiechnęła się) pałać miłością do Grahama i być żoną filozofa, który palcem nie ruszy, by ją zatrzymać przy sobie. I znów musiała przyznać, że urok Grahama polega między innymi na tym, że jest człowiekiem bardziej ludzkim, gorętszym w swych uczuciach. To ich zbliżyło. Nawet w Paryżu, w okresie ich najgorętszej miłości, Dick nie wzniecał takiego ognia w jej sercu. Też był cudownym kochankiem, umiał pięknie mówić o sprawach serca, zachwycała się jego miłosnymi pieśniami, a jednak dla Grahama żywi inne uczucie i Graham na pewno nie jest jej dłużny. A poza tym niewątpliwie w owych dawnych czasach nie miała żadnego doświadczenia w miłości i nie znała się na kochankach, gdy nagle wspaniały Dick przesłonił jej świat. Pod wpływem tych myśli serce Pauli obojętniało dla Dicka, a równocześnie wzbierała w jej piersi coraz gorętsza, nie tłumiona już miłość do Grahama. Tłum gości, wesoły nastrój, podniecenie, taniec w czułych ramionach partnera, gorący letni wieczór, światło księżyca, duszny zapach kwiatów — wszystko to działało na jej zmysły. Pragnęła choćby raz jeszcze zatańczyć z Grahamem. — Magnezja nie jest potrzebna — objaśniał Dick. — To niemiecki wynalazek. Wystarczy pół minuty ekspozycji przy zwykłym oświetleniu. A najlepsze to, że kliszę można natychmiast wywołać. Ujemna strona wynalazku polega na tym, że nie można robić odbitek z kliszy. — Ale jeśli zdjęcie się udało, można je przenieść na zwykłą kliszę i z niej odbijać na papier — dodała Ernestyna. Znała dobrze ogromnego węża mającego dwadzieścia stóp długości, zwiniętego w kłębek w kamerze i wyskakującego z niej za naciśnięciem gruszki. Ci, którzy także o tym wiedzieli, nalegali na pana domu, żeby przyniósł aparat i zrobił zdjęcie. Dick dłużej zatrzymał się w swoim gabinecie, bo Bonbright zostawił na biurku plik telegramów, które zawierały informacje o rozwoju sytuacji w Meksyku i wymagały natychmiastowej odpowiedzi. Z aparatem w ręku Dick wracał krótszą drogą, przez dom i patio. Po drodze oparł się o kolumnę i patrzył na tańczące pary, które przepływały pod arkadami i znikały w hallu. Na samym końcu ukazała się Paula z Evanem. Minęli go tak blisko, że mógł ich dotknąć ręką. Chociaż światło księżyca padało prosto na jego twarz, nie zauważyli go, zapatrzeni w siebie. Przedostatnia para zniknęła już w domu, gdy muzyka przestała grać. Evan i Paula przystanęli. Chciał jej podać ramię i odprowadzić na salę, lecz Paula nagle przytuliła się do niego. Z właściwą mężczyznom ostrożnością Graham cofnął się, Paula jednak zarzuciła mu ręce na szyję i energicznie przyciągnęła jego głowę do pocałunku. Był to gwałtowny wybuch namiętności. W następnej chwili Paula, wsparta na ramieniu Grahama, przeszła koło Dicka śmiejąc się wesoło i najnaturalniej w świecie. Dick przytrzymał się kolumny, nogi odmówiły mu posłuszeństwa, osunął się i siadł na kamiennej płycie. Ciężko dysząc czuł, że serce rozsadza mu pierś. Z trudem łapał powietrze. Przeklęte serce rosło, podchodziło do gardła i dławiło, aż wydało mu się, że żuje je w zębach i łyka z powrotem wraz. z orzeźwiającym powietrzem. Przejął go zimny dreszcz. Nagle poczuł, że jest zlany potem. — Czy słyszał kto, żeby Forrestowie chorowali na serce? — wybełkotał. Wciąż siedział na kamiennej posadzce oparty o kolumnę. Wytarł chusteczką mokrą twarz. Ręka mu drżała, rozdygotane serce przyprawiało o mdłości. To nie Graham ją pocałował. Paula pocałowała Grahama. W miłosnym uniesieniu. Sam to widział, obraz tamtych dwojga jeszcze mu piekł oczy. Serce znów podeszło do gardła, czuł, że się dusi. Wysiłkiem woli opanował się i wstał. — Jak mi Bóg miły, czułem, że żuję w ustach własne serce — szepnął. — Żułem serce. Wrócił przez patio okrężną drogą i wszedł do jasno oświetlonego pokoju z dziarską miną i aparatem w ręku. Bardzo się zdziwił przyjęciem, jakie go spotkało. — Ducha zobaczyłeś? — spytała Lute. . — Chory jesteś?... Co ci się stało? — pytali inni. — O co wam chodzi? — zawołał. — Twoja twarz... Jak ty wyglądasz? — powiedziała Ernestyna. — Coś musiało się stać. Co? Rozglądając się ze zdziwieniem, zauważył, że Lottie Mason szybko spojrzała na twarze Grahama i Pauli, a Ernestyna widząc to poszła w jej ślady. — Tak — skłamał. — Złe nowiny. Właśnie otrzymałem wiadomość. Jeremy Braxton nie żyje. Zamordowany. Meksykanie dopadli go, gdy uciekał do Arizony. — Stary Jeremy! Boże, zmiłuj się nad nim, swój chłop był z niego — powiedział Terrence biorąc Dicka pod pachę. — Chodź, stary, powinieneś wypić coś na wzmocnienie, a ja najlepiej znam drogę. — Och, nic mi nie jest — uśmiechnął się Dick wzruszając ramionami i prostując się, żeby sobie dodać ducha. — W pierwszej chwili bardzo mnie to obeszło. Byłem taki pewny, że Jeremy da sobie radę. Ale dostali go, a z nim dwóch inżynierów. Bronili się zażarcie. Schronili się pod skałę, przez dzień i noc odpierali ataki bandy złożonej z pięciuset ludzi. Wreszcie Meksykanie zrzucili im na głowy ładunek dynamitu. No cóż, wszelkie ciało trawa, jak powiada Pismo święte, i gdzież jest zeszłoroczna trawa? Twoja propozycja, Terrence, jest słuszna. Prowadź. Zrobił parę kroków, odwrócił się i zawołał: — Bawimy się dalej wesoło. Zaraz wrócę i zrobię wspólną fotografię. Ty, Ernestyno, ustawisz grupę i dopilnujesz, żeby światło było ostre. Terrence otworzył barek, ukryty w ścianie po drugiej stronie pokoju i postawił szklanki. Dick zapalił ścienną lampkę i bacznie przyjrzał się swej twarzy w lusterku na wewnętrznej stronie drzwiczek baru. — Już mi przeszło, wyglądam całkiem normalnie — powiedział. — Przelotne zamroczenie — przyznał Terrence nalewając whisky. — Naturalna to rzecz, że człowiek bierze sobie do serca stratę przyjaciół. Trącili się i wypili bez słowa. — Na drugą nogę — rzekł Dick podając szklankę. — Powiedz, jak będzie dość — Irlandczyk z niezmąconą miną śledził wzrokiem trunek podnoszący się w szklance. Gdy nalał pół szklanki, Dick dał znak, że wystarczy. Znów się trącili i wypili w milczeniu patrząc sobie w oczy. Dick był wdzięczny za serdeczne współczucie, jakie wyczytał w spojrzeniu Terrence'a. Tymczasem Ernestyna ustawiała wesoło na środku hallu ofiary wspólnego zdjęcia, rzucając ukradkowe spojrzenia na twarze Lottie, Pauli i Grahama. Chciała wyczytać z nich coś, co by wyjaśniło jej niejasne przeczucie. Dlaczego Lottie tak świdrowała okiem tamtych dwoje? A swoją drogą z Paulą coś niedobrego się dzieje. Jest przygnębiona i zmieszana. Wiadomość o śmierci Jeremy'ego Braxtona nie mogła jej aż tak poruszyć. W „twarzy Grahama Ernestyna niczego się nie dopatrzyła. Zachowywał się całkiem normalnie. Opowiadał coś bardzo wesołego pannie Maxwell i pani Watson, bo obydwie zanosiły się od śmiechu. Paula była zaniepokojona. Co się stało? Czemu Dick skłamał? Od dwóch dni wiedział, że Jeremy nie żyje. Nigdy jeszcze wiadomość o czyjejś śmierci tak nim nie wstrząsnęła. Wątpiła, by wypił za dużo. Odkąd się pobrali, nieraz widziała go pod dobrą datą. Trzymał się zawsze, tylko oczy mu błyszczały, wygadywał przeróżne głupstwa, improwizował pieśni. A może w sali bilardowej zalał robaka w towarzystwie Terrence'a, który ma mocny łeb. Widziała całą kompanię zebraną tam przed kolacją. Prawdziwa przyczyna dziwnego zachowania męża nie przyszła jej do głowy, ponieważ nigdy by nie uwierzyła, że Dick może ją śledzić. Wrócił. Śmiał się serdecznie z jakiegoś kawału Terrence'a i skinął na Grahama, żeby podszedł do nich i posłuchał tej historyjki z ust filozofa. Gdy w trójkę uśmiali się do syta, Dick zabrał się do wspólnej fotografii. Ogromny wąż wystrzelił z kamery. Piski i krzyki wystraszonych kobiet rozładowały ostatecznie niewyraźną atmosferę. Dick organizował już turniej orzechowy. Turniej wygrywa ten, kto w ciągu pięciu minut przeniósł na nożu największą ilość orzeszków z jednego krzesła na drugie, stojące w odległości dwunastu jardów. Dick pokazał, jak się to robi, wybrał Paulę na partnerkę i rzucił wyzwanie wszystkim obecnym, nie wykluczając gości z Wickenbergu i miejscowych mędrców. Posypały się zakłady o pudełka cukierków. W końcu Dick i Paula zajęli pierwsze miejsce. Drugie przypadło w udziale Grahamowi i Ernestynie. Goście domagali się, by zwycięzca wygłosił mowę. Ale wszystko zagłuszyły okrzyki tych, którzy żądali pieśni o orzeszkach. Dick uległ i zaczął na indiańską modłę wybijać rytm przytupując na sztywnych nogach i klepiąc się po udach. — „Jam jest Dick Forrest, syn Szczęśliwego Ryszarda, syna Jonatana Purytanina, syna Jana, który był morskim włóczęgą, jak i jego rodzic Albert, syn Mortimera, pirat, który w kajdanach zawisł na szubienicy i bezpotomnie zszedł z tego świata. Jestem ostatni z Forrestów, ale pierwszy z nosicieli orzeszków ziemnych. Żaden Nimrod czy inny Sandow nie umywa się do mnie. Noszę orzeszki na nożu, na srebrnym nożu. Sam diabeł dmucha w orzeszki. Noszę je z wdziękiem i z wielkim pośpiechem. Noszę ich bardzo dużo. Jeszcze się taki orzech nie urodził, który by uciekł mi z noża. Orzeszki się toczą. Toczą się orzeszki. Jak Atlas, który trzyma świat i nie upuszcza go, nigdy nie upuszczam orzeszków. Nie każdy umie je nosić. Mnie Bóg nie poskąpił tego daru. Jestem mistrzem pięknej sztuki noszenia orzeszków na nożu. Toczą się i kręcą, a ja mogę nosić je do końca świata. Aaron jest filozofem. Nie umie nosić orzeszków. Ernestyna jest blondynką. Też się do tego nie nadaje. Evan jest sportsmenem. Ale roni orzeszki. Paula jest moją partnerką. Sieje orzeszkami po podłodze. Tylko ja, mistrz z bożej łaski i głowacz nie lada, umiem nosić ziemne orzeszki. . Ktokolwiek miałby dość mojej pieśni, niech rzuci we mnie ciężkim przedmiotem. Jestem dumny. Niestrudzony. Mogę śpiewać i śpiewać. Do końca świata. Tu się zaczyna druga zwrotka. Kiedy umrę, pochowajcie mnie na orzeszkowym poletku. Póki żyję..." Jak się tego należało spodziewać, lawina poduszek przysypała śpiewaka i jego pieśń. Ale Dick dalej tryskał humorem i krótko potem z Lottie Mason i Paulą knuł już spisek przeciw Terrence'owi. Wesoła zabawa i tańce trwały do późna. O północy podano kolację, a dopiero o drugiej nad ranem goście z Wickenbergu zaczęli zbierać się do odjazdu. Już się ubierali, gdy Paula zaproponowała na popołudnie następnego dnia wycieczkę nad rzekę Sacramento, żeby obejrzeć uprawę ryżu na eksperymentalnych polach Dicka. — Co innego miałem na oku — powiedział Dick do Pauli. — Znasz górskie pastwisko nad Sycamore Creek. W ciągu ostatnich dziesięciu dni padły tam trzy roczniaki. — Kuguary! — zawołała Paula. — Co najmniej dwa. Zapędziły się z północy — wyjaśnił Grahamowi. — To już nie pierwszy raz. Przed pięcioma laty zabiliśmy trzy. Moss i Hartley będą czekali na nas z psami. Wytropili dwa. kuguary. Może byście wszyscy zabrali się ze mną. Co na to powiecie? Wyjechalibyśmy zaraz po obiedzie. — Czy mogę wziąć Mollie? — spytała Lute. — A ty dostaniesz Altadenę — powiedziała Paula do Ernestyny. Szybko rozdzielono konie. Froelig i Martinez też zgłosili się na wyprawę, choć uprzedzili, że jako jeźdźcy i myśliwi za nic nie ręczą. Wszyscy wyszli odprowadzić gości z Wickenbergu, a gdy auta odjechały, zatrzymali się w patio, aby omówić szczegóły polowania. — Dobranoc — powiedział Dick, gdy goście zaczęli się rozchodzić. — Idę jeszcze rzucić okiem na Alden Bessie. Hennessy siedzi przy niej. Pamiętajcie, dziewczęta, żebyście na obiad przyszły ubrane do konnej jazdy, a kto się spóźni, przekleństwo spadnie na jego głowę. Sędziwa matka Księżniczki Fotherington była poważnie chora, ale Dick nie odwiedziłby jej o tak późnej porze, gdyby nie chciał być sam i gdyby nie obawiał się spotkania w cztery oczy z Paulą po tym, co ujrzał pod arkadami. Usłyszał, że ktoś za nim lekko stąpa po żwirze.. Odwrócił się — dogoniła go Ernestyna i wzięła pod rękę. — Biedna stara Alden Bessie. Pójdę z tobą do niej. Dick, wciąż grając swą rolę, zaczął przypominać Ernestynie różne wesołe wydarzenia, których byli świadkami tego wieczoru, i śmiał się przy tym bez przerwy. — Dick — odezwała się, gdy przestał na chwilę chichotać — ty masz jakieś zmartwienie. — Poczuła, że się nastroszył, i szybko dodała: — Czy mogłabym ci w czymś pomóc? Wiesz, że możesz na mnie polegać. Powiedz. — Dobrze, powiem ci — odparł. - Powiem ci coś. — Z wdzięcznością ścisnęła jego ramię. —Postaram się, żebyś dostała jutro telegram. Pilny, lecz w nie nazbyt poważnej sprawie. Wraz z Lute spakujecie manatki i wyjedziecie. — I to już wszystko? — wyjąkała. — Będę wam za to bardzo wdzięczny. — Nie chcesz ze mną mówić? — obruszyła się, rozgoryczona jego odmową. — Telegram przyjdzie wcześnie rano i wypłoszy was z łóżek. O Alden Bessie możesz się nie martwić. Uciekaj do domu. Dobranoc. Pocałował ją, delikatnie popchnął w stronę domu i poszedł swoją drogą. Rozdział trzydziesty Wracając od chorej klaczy, Dick przystanął, by posłuchać dobiegającego ze stajni niespokojnego tupotu Górala i innych ogierów. Wśród ciszy, gdzieś daleko na wzgórzach, zabrzmiał dzwonek owieczki, która samotnie pasła się na łące. Lekki wietrzyk owionął Dicka ciepłym, balsamicznym tchnieniem. Noc była przesycona delikatnym zapachem dojrzewających zbóż i schnącego siana. Ogier znów uderzył kopytami. Dick głęboko zaczerpnął powietrza. Jakże drogie mu było w tej chwili to wszystko. Podniósł głowę i objął spojrzeniem horyzont, gdzie szczyty górskie sięgały rozgwieżdżonego nieba. — Nie, Katonie — powiedział głośno. — Nie sposób z tobą się zgodzić. Człowiek nie rozstaje się z życiem jak z oberżą. Odchodzi jak z domu, którego nigdy już nie zobaczy. Odchodzi... do nikąd i mówi dobranoc. Czeka go noc niema i ciemna. Zrobił krok, lecz znów zatrzymał go tupot końskich kopyt w stajni. Ze zbocza wzgórza jeszcze raz doleciał głos dzwonka. Dick zaciągnął się głęboko balsamicznym powietrzem. Kochał ten zapach i kochał piękną ziemię, która pozostanie, gdy jego już nie będzie. — „Spojrzałem w głębinę czasu i nie zobaczyłem tam siebie" — zacytował i dodał z uśmiechem. — „Dała mi dziewięciu pięknych synów... i dziewięć dorodnych córek". Nie wszedł od razu do domu, lecz postał przed nim chwilę, sycąc oczy jego szeroką i rozległą architekturą. Gdy znalazł się w środku, nie poszedł prosto do siebie. Błądził po pustych i cichych pokojach, przemierzał dziedzińce i słabo oświetlone halle. Był w takim nastroju, jakby wybierał się w daleką podróż. Zapalił światło w bajecznym patio Pauli, usiadł na rzymskiej marmurowej ławce i paląc papierosa układał plany. O, zrobi to bardzo zręcznie. Stać go na taki wypadek na polowaniu, że nikt się nie pozna. Na pewno nie sfuszeruje roboty. Stanie się to jutro, w lasach, nad Sycamore Creek. Jego dziadek, Jonatan Forrest, surowy purytanin, zginął w wypadku na polowaniu. Dopiero teras przyszło Dickowi do głowy, że może nie był to wypadek. A jeżeli nie był, to starszy pan zgrabnie się uwinął. Nikt z całej rodziny nie powziął w tej sprawie najmniejszych podejrzeń. Już miał zgasić światła, lecz z ręką na kontakcie przystanął, by rzucić ostatnie spojrzenie na dzieci z marmuru, które bawiły się w basenie i pośród róż. — Żegnajcie, dzieci — powiedział cicho. — Byłyście . drogie mojemu sercu. Z werandy rzucił okiem w stronę sypialni Pauli. Żadne światło się nie paliło. Pewnie już spała. Siedząc na skraju łóżka zauważył, że rozsznurował jeden but. Zrobił to przez roztargnienie. Uśmiechnął się i zasznurował but z powrotem. Nie ma po co się kłaść. Czwarta rano. Przynajmniej zobaczy po raz ostatni wschód słońca. Koniec szybko się zbliża. Czyż nie ubrał się po raz ostatni? Wczoraj rano po raz ostatni się kąpał. Czysta woda nie powstrzyma rozkładu ciała. Ale ogolić się trzeba. Będzie to ostatni gest próżności. Zarost rośnie jeszcze na twarzy zmarłego. Z kasy ogniotrwałej w ścianie wyjął testament, położył na biurku i uważnie przeczytał. Trzeba było dopisać parę drobnych klauzul. Zrobił to własnoręcznie i opatrzył na wszelki wypadek datą sprzed pół roku. Ostatnia klauzula przewidywała dożywocie dla mędrców z madronowego gaju — siedmiu. Przejrzał polisy ubezpieczeniowe na życie i upewnił się, że każda przewiduje wypadek samobójstwa, podpisał listy, które czekały na tacy od wczorajszego ranka, podyktował do fonografu list do swego wydawcy. Po uprzątnięciu biurka sporządził naprędce skrócony bilans swoich dochodów i wydatków, pomijając zyski z kopalni „Har-vest". Jeszcze raz zestawił wydatki i dochody, zwiększając pierwsze, a drugie redukując do minimum. Mimo to rezultat wypadł wcale pomyślnie. Podarł zapisane cyframi kartki i naszkicował wytyczne taktyki w sprawie koncernu „Harvest". Szkicowi nadał umyślnie niedbałą formę, aby nie budzić podejrzeń, gdy zostanie odnaleziony. W ten sam sposób nakreślił plan hodowli koni rasy shire i program skrzyżowań dotyczący Górala, Księżniczki Fotherington i wybranych ich potomków. Kiedy o godzinie szóstej Oh Lej przyniósł kawę, Dick kończył ramowy program uprawy ryżu. „Chociaż włoski ryż ze względu na to, że szybko dojrzewa, wart jest dalszych eksperymentów — pisał — zamierzam przez jakiś czas obsiewać pola głównie odmianami moti, loko i wateribune i traktować te odmiany na równi. Zważywszy, że wymienione gatunki dojrzewają w różnym czasie, będzie można nie zwiększając stanu zatrudnienia, parku maszynowego i personelu nadzorczego objąć uprawą większy areał, niż gdyby w grę wchodziła jedna odmiana ryżu". Oh Lej postawił kawę na biurku i nie wyraził najmniejszego zdziwienia na widok nie tkniętego łóżka. Dicka szczerze ucieszyła dyskrecja Chińczyka. O godzinie wpół do siódmej zadzwonił telefon. Usłyszał zmęczony głos Hennessy'ego. — Wiem, że pan już wstał. Chcę oznajmić dobrą nowinę. Alden Bessie jakoś się pozbierała. Ale było już bardzo źle. Idę się przespać. Dick ogolił się, spojrzał na prysznic, zawahał się i zmarszczył brwi. „Po kiego diabła się kąpać" — pomyślał. — Niepotrzebna strata czasu". Włożył jednak wysokie sznurowane buty, odpowiednie na polowanie. Siedział za biurkiem i przeglądał zapiski w notesach, przygotowując się do porannej pracy, gdy weszła Paula. Nie powiedziała jak zwykle „dzień dobry, mój miły panie". Podeszła blisko i cichym, łagodnym głosem powiedziała: — Sadzisz żołędzie, niestrudzony Czerwony Obłoku? Zauważył sińce pod jej oczami. Wstał i zrobił krok wstecz. Paula też zachowała się z rezerwą. — Biała noc? — zapytał podając jej krzesło. — Biała noc — odpowiedziała zmęczonym głosem. — Nie zmrużyłam oka, choć bardzo chciałam zasnąć. Obojgu ciężko było mówić, lecz nie mogli oderwać wzroku od siebie. — Ty... też niezbyt dobrze wyglądasz — powiedziała. — Tak — odparł. — W czasie golenia przyjrzałem się własnej twarzy. Od wczoraj nie mogę z nią dojść do ładu. — Coś ci się stało wczoraj wieczór — chciała go wziąć na spytki. Ujrzał w jej oczach ten sam wyraz współczucia, który dostrzegł w oczach Oj Joj. — Wszyscy to zauważyli. Co się stało? Wzruszył ramionami. — To już. nie pierwszy raz — powiedział wymijająco i przypomniał sobie, że po raz pierwszy ów dziwny wyraz twarzy zauważył na portrecie, który malowała Paula.— Ty też zauważyłaś? — spytał obojętnym tonem. Skinęła głową. Olśniła ją pewna myśl. Dick wyczytał ją na twarzy Pauli, zanim się odezwała. — Dick, czy ty się przypadkiem nie zakochałeś? To było wyjście. Węzeł zostałby rozsupłany. W głosie Pauli zabrzmiała nadzieja, twarz jej się rozjaśniła. Uśmiechnął się i wolno potrząsnął głową. Ujrzał w jej oczach rozczarowanie. — Nie, powiem ci prawdę. Mam romans. — Kochasz ją? Doznała ulgi, gdy odparł: — Tak jest. Tego, co teraz nastąpiło, zupełnie się nie spodziewała. Nagle przysunął swoje krzesło tak blisko, że spotkały się ich kolana. Pochylił się ku niej, szybko, lecz delikatnie wziął ją za ręce i dwie pary rąk oparł na jej kolanach. — Nie bój się, mała ptaszyno — uspokoił ją. — Nie będę cię całował. Dawno z tym skończyłem. Chcę ci powiedzieć o moim romansie, ale przedtem muszę wyznać, że jestem dumny. Jestem dumny z siebie jako kochanka. W moim wieku! To nie do wiary, to po prostu cudowne. I jaki wspaniały kochanek! Dziwny, niezwykły, świetny. Zakpiłem w żywe oczy z całej książkowej wiedzy i biologii. Jestem monogamistą. Kocham jedną kobietę. Posiadałem ją dwanaście lat i wciąż kocham do szaleństwa, jakże słodkiego szaleństwa. Ręce Pauli dały wyraz rozczarowaniu próbując delikatnie uwolnić się z jego uścisku. Dick przytrzymał je mocniej. — Znam wszystkie jej słabostki i wszystkie jej zalety i kocham się w niej tak samo nieprzytomnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy wziąłem ją w ramiona. Ręce Pauli opierały się i starały wyrwać z uścisku. Ujrzał strach w jej oczach. Wiedział, jaka jest kapryśna. Domyślał się, że czując jeszcze na ustach pocałunek innego mężczyzny, Paula boi się gorętszych objawów miłości z jego strony. — Proszę cię, bardzo proszę, nie bój się, płochliwy, słodki, piękny, dumny, mały ptaszku. Patrz, puszczam cię na wolność. Wiedz, że kocham cię najgoręcej i że przez cały czas myślę nie tyle o sobie, co o tobie, najdroższa. Odsunął krzesło od niej, siadł na nim i oparł się wygodnie. Ujrzał, że jej oczy się uspokoiły. — Odkryję serce przed tobą — mówił — i chciałbym, żebyś zrobiła to samo. — Czy twoja miłość do mnie, to coś nowego? — zapytała. — Recydywa? — I tak, i nie. — Myślałam, że twoje uczucie dawno przeszło w przyzwyczajenie. . — Ale kochałem cię zawsze. — Nie do utraty zmysłów. — Przyznaję. Ale było to niezachwiane uczucie. Wierzyłem tobie i sobie. Uważałem naszą miłość za coś trwałego, ustalonego raz na. zawsze. Popełniłem błąd. Wtedy jednak, gdy twoja miłość zachwiała się, moje uczucie buchnęło płomieniem. Ogień w moim sercu przez długi czas naszego małżeńskiego pożycia żarzył się spokojnie. — Ale co ze mną? — zapytała. — Zaraz dojdziemy do ciebie. Wiem, co ci leży na sercu i do czego zmierzałaś przed chwilą. Jesteś naturą na wskroś uczciwą i tak szczerą, że za nic w świecie nie mogłabyś podzielić swego serca między dwóch mężczyzn. Zrozumiałem cię dobrze. Od dawna nie pozwalasz mi na żadne miłosne pieszczoty. — Wzruszył ramionami. — I ja tak samo dawno nie próbowałem zbliżyć się do ciebie. — To znaczy, że wiedziałeś od samego początku? — zapytała szybko. Kiwnął głową. — Może nawet — mówił ważąc każde słowo — czułem, na co się zanosi, wcześniej od ciebie. Ale nie będziemy wchodzili w te czy inne szczegóły. — Widziałeś... — chciała zapytać, lecz zamilkła, zdjęta wstydem na myśl, że mąż mógł widzieć jakąś czułą scenę między nią a Grahamem. — Nie będziemy zniżać się do szczegółów, Paulo. A zresztą nie było i nie ma w tym nic złego. Nie musiałem nic widzieć. Pamiętam, jak sam kradłem pocałunki, kiedy światło zgasło na parę sekund i mówiło się niewinne „dobranoc". Gdy miłość dojrzeje, daje na różne sposoby znać o sobie, nie można ukryć ani cienia, który przebiegł po twarzy, ani czułej intonacji głosu, mimowolnej pieszczoty w przelotnym spojrzeniu, ściskaniu w gardle — i wtedy wie się wszystko, choćby się nie widziało pocałunku na dobranoc. Pocałunek jest nieunikniony. Co więcej, bądź pewna, moja droga, że o nic do ciebie nie mam pretensji. — Nie... nie było tego wiele — wyjąkała. — Dziwiłbym się, gdyby było. Nie wyglądałoby to na ciebie. Ale i tak jestem zdziwiony. Po dwunastu latach spędzonych razem nie spodziewałem się... — Dick — przerwała i pochyliwszy się w jego stronę chciała zajrzeć mu w oczy. Szukała słów. Wreszcie zapytała wprost. — Czy możesz powiedzieć, że w ciągu tych dwunastu lat nic ci się nie zdarzyło? — Powiedziałem ci już, że o nic nie mam pretensji — uchylił się od odpowiedzi. — Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie — nalegała. — Och, nie mam na myśli zwykłego flirtu czy żywszego zainteresowania jakąś kobietą. Pytam się, czy mnie zdradziłeś, rozumiem to jak najdosłowniej. Czy kiedykolwiek dopuściłeś się zdrady? — Tak — odparł. — Niewiele mam na sumieniu i było to dawno, bardzo dawno. — Często o tym myślałam. — Powiedziałem ci, że o nic nie mam pretensji. Teraz wiesz dlaczego. — Miałam więc prawo postąpić tak samo jak ty — powiedziała Paula. — Nie, Dick, nie zrobiłam tego — szybko dodała — ale widzisz, zawsze głosiłeś równouprawnienie. — Niestety, przestałem głosić — uśmiechnął się. — Wyobraźnia ludzka działa cuda, nic więc dziwnego, że w ciągu ostatnich tygodni byłem zmuszony zmienić zdanie. — Chcesz powiedzieć, że żądasz ode mnie wierności. Skinął głową i odparł: — Jak długo jesteśmy razem. — Gdzież się podziało równouprawnienie? — Nie ma równouprawnienia. Och, moja zmiana poglądów może się komuś wydać niedorzeczna. Ale na stare lata odkryłem od dawna znaną prawdę, że kobiety różnią się od mężczyzn. Wszystko, co wiedziałem z książek i z teorii, zbladło w świetle faktu, że kobiety są matkami naszych dzieci. Widzisz... do ostatka nie traciłem nadziei, że będę miał dzieci z tobą. W tej chwili nie ma o czym mówić. Natomiast ważne jest, co się dzieje w twoim sercu. Ja swoje serce odkryłem już przed tobą. Potem będziemy mogli zadecydować, jak mamy postąpić. — Och, Dick — odezwała się po chwili przykrego milczenia. — Naprawdę kocham cię i zawsze będę kochała. Jesteś moim Czerwonym Obłokiem. Widzisz, nie dalej jak wczoraj weszłam na twoją werandę i odwróciłam portret twarzą do ściany. To było straszne. Niesprawiedliwe. Szybko odwróciłam portret z powrotem. Dick zapalił papierosa i czekał. — Jeszcze nie odkryłaś przede mną swego serca — powiedział w końcu tonem wymówki. — Kocham cię — powtórzyła. — A Evana? — To całkiem co innego. Straszna jest ta rozmowa. Zresztą nie wiem. Nie mogę dojść do ładu z własnym sercem. — Miłość czy miłostka? Jedno z dwojga. Potrząsnęła głową. — Czy ty nie rozumiesz, że ja naprawdę nie wiem? Widzisz, jestem kobietą. Nie miałam żadnych przygód. Gdy więc stało się to wszystko, zupełnie nie wiem, co począć. Shaw i inni chyba mają rację. Kobiety są drapieżnymi zwierzętami. A wy dwaj — grubą zwierzyną. Na to nie ma rady. Jestem zagadką dla samej siebie. Po tym, co zrobiłam, inaczej niż dotąd patrzę na świat. Chcę mieć ciebie. I chcę mieć Evana. Obydwu naraz. Wierz mi, to nie jest miłostka. A gdyby nawet tak było... nie wiem... Nie, wiem, że tak nie jest — A więc miłość? — Ale ja kocham ciebie, Czerwony Obłoku... — A mówisz, że kochasz Evana. Dwóch naraz kochać nie możesz. — Okazuje się, że mogę. Kocham was obu... Mówię z tobą szczerze. Muszę znaleźć wyjście. Myślałam, że mi pomożesz. Dlatego przyszłam do ciebie. Musi być jakieś wyjście. Patrzyła na niego błagalnym wzrokiem. — Jeden albo drugi, Evan albo ja. Innego wyjścia nie widzę. — On mówi to samo. Nie mogę się z tym pogodzić. Chciał porozmawiać z tobą. Nie pozwoliłam. Chciał wyjechać. Zatrzymałam go. Wiedziałam, że sytuacja jest przykra dla was obu, ale chciałam mieć was na miejscu, żeby porównać jednego z drugim i zważyć w sercu. Do niczego to nie doprowadziło. Żadnego nie mogę się wyrzec. — Cała bieda w tym — powiedział Dick, a oczy mu trochę poweselały — że masz inklinację do poliandrii, a nam, głupim mężczyznom, wcale to nie odpowiada. — Nie bądź okrutny, Dick. — Wybacz mi, nie chciałem ci sprawić przykrości. Staram się własny ból znosić z filozoficznym hartem ducha. — Powiedziałam mu, że z wszystkich mężczyzn, jakich poznałam w życiu, on jeden dorównuje mojemu mężowi, ale mój mąż jest większym od niego człowiekiem. — Postąpiłaś lojalnie wobec mnie i samej siebie. Należałaś do mnie, póki nie przestałem być największym człowiekiem w świecie. Stało się to w chwili, gdy on został największym człowiekiem w świecie. Paula żachnęła się. — Pozwól, że rozwiążę ten problem za ciebie — mówił dalej Dick. — Nie wiesz, czego chcesz i czego pragniesz. Nie możesz wybrać między, nami, bo obu chcesz jednakowo? — Tak — szepnęła. — Tylko każdego inaczej. — No to sprawa jest jasna — przeciął spór Dick. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Chcę, Paulo, powiedzieć, że przegrałem. Graham zwyciężył. Przecież to proste. Powiadasz, że mamy równe szansę, mimo że za mną przemawia dwanaście lat spędzonych razem, dwanaście lat miłości, serdecznych więzów i wspomnień. Mój Boże! Gdyby to wszystko, rzucić na szalę Evana, ani chwili byś się nie wahała. Po raz pierwszy w życiu straciłaś głowę dla kogoś. To doświadczenie przyszło tak późno, że nie wiesz, co o tym sądzić. — Ależ Dick, dla ciebie też straciłam głowę. — O, nie. Zawsze wmawiałem to sobie, a były chwile, że wierzyłem. Naprawdę jednak nigdy nie straciłaś dla mnie głowy, nawet na samym początku, gdy porwał nas wir miłosnego uniesienia. Może byłaś urzeczona miłością, lecz nigdy nie oszalałaś tak jak ja. Nigdy tak jak ja nie odchodziłaś od zmysłów. Ja się w tobie zakochałem... — I byłeś królewskim kochankiem. — Pokochałem cię pierwszy, a ty odwzajemniłaś moje uczucia, ale nie w ten sam sposób. Z miłości do mnie nigdy nie odchodziłaś od zmysłów. Dokazał tego dopiero Evan. Wszystko na to wskazuje. — Gdybym wiedziała na pewne! Zdaje mi się, że straciłam głowę, ale jeszcze się waham. Jedno z drugim nie da się pogodzić. Może dla żadnego mężczyzny nie oszaleję. A ty wcale nie chcesz mi pomóc. — Ty, tylko ty sama możesz rozstrzygnąć — powiedział Dick z wielką powagą. — Gdybyś jednak chciał mi pomóc, gdybyś spróbował... Och, gdybyś choć trochę starał się mnie zatrzymać — nalegała. — Jestem bezsilny. Mam związane ręce, nie mogę wyciągnąć ręki po ciebie. A ty dwóch nie będziesz miała. Byłaś w jego ramionach... — Chciała zaprotestować, lecz dał jej ręką znak, żeby milczała. — Proszę cię, proszę, moja droga, daj spokój. Byłaś w jego ramionach. Drżysz jak spłoszony ptak na myśl, że mógłbym cię pogłaskać. Czyżbyś nie zdawała sobie sprawy, że to, co robisz, godzi we mnie? Już powzięłaś decyzję, choć może sama o tym nie wiesz. Fizycznie się zdecydowałaś. Możesz się tulić do niego. A ode mnie coś cię odpycha. Potrząsnęła głową spokojnie, lecz stanowczo. — A jednak nie mogę, nie mogę się zdecydować — powtórzyła z uporem. — Musisz. Powstała nieznośna sytuacja. Musisz się zdecydować. Evan nie może tu zostać. Rozumiesz to chyba. Albo ty wyjedziesz. Nie śpiesz się, pomyśl. Wyślij Evana. Albo może pojechałabyś odwiedzić ciotkę Martę. Gdy oddalisz się od nas obu, może łatwiej ci przyjdzie powziąć decyzję. Myślę, że lepiej będzie odwołać dzisiejsze polowanie. Wyjadę sam, ty zostaniesz i będziesz mogła pomówić z Evanem. Albo jedźmy razem, porozmawiasz z nim po drodze. W każdym razie ja nieprędko wrócę do domu. Przenocuję w pasterskim szałasie. Gdy wrócę, nie chcę tu zastać Evana. Czy pojedziesz z nim, czy nie — na to pytanie będziesz musiała znaleźć odpowiedź. — A jeśli wyjadę? Wzruszył ramionami, wstał, spojrzał na zegarek. — Posłałem po Blake'a, prosiłem, żeby przyszedł dziś wcześniej — usprawiedliwił się i zrobił krok w stronę drzwi, jakby chciał ją odprowadzić. Paula, już w drzwiach, zatrzymała się i pochyliła w jego stronę. — Dick, pocałuj mnie — powiedziała. — Nie będzie to... — dodała — pocałunek miłosny... — głos nagle jej się zmienił — tylko na wypadek, gdybym się zdecydowała... wyjechać. W sieni dały się słyszeć kroki sekretarza, lecz Paula ociągała się z wyjściem. — Dzień dobry — powitał go Dick. — Przepraszam, że tak wcześnie pana tutaj ściągnąłem. Przede wszystkim zechce pan zadzwonić do panów Agara i Pittsa. Dzisiaj nie będę mógł zobaczyć się z nimi. Wszystkie inne rozmowy też niech pan przełoży na jutro. Proszę koniecznie porozumieć się z panem Hanleyem. Powie mu pan, że zatwierdzam jego projekt dotyczący tamy w Buckeye. Niech zaraz przystąpi do robót. Z panami Mendenhallem i Mansonem chciałbym się jednak zobaczyć. Proszę im powiedzieć, żeby przyszli o wpół do dziesiątej. — Dick, jeszcze jedno — powiedziała Paula. — Pamiętaj, że ja go tutaj zatrzymałam. To nie jego wina. Nie chciał zostać. Ja go nie puściłam.. — Nieźle zawróciłaś mu głowę — uśmiechnął się Dick.— Znając go dobrze, nie mogłem zrozumieć, dlaczego w podobnej sytuacji jednak nie wyjechał. Ale jeśli prosiłaś, żeby został, to jako mężczyzna zakochany bez pamięci miał prawo zostać z tobą. Teraz wszystko rozumiem. Graham jest człowiekiem, jakich mało na świecie. Będziesz z nim szczęśliwa... Paula podniosła rękę, Dick zamilkł. — Nie wiem, Czerwony Obłoku, czy będę jeszcze szczęśliwa. Kiedy widzę, jak przeze mnie zmieniła ci się twarz... Dwanaście lat byłam bardzo szczęśliwa. Nie mogę tego zapomnieć. Dlatego tak trudno mi się było zdecydować. Ale masz rację, nadeszła pora, żebym rozwiązała ten... — zawahała się. Dick wiedział, że słowo „trójkąt" nie chce jej przejść przez gardło — ...ten węzeł. — Głos jej się załamał. — Pojedziemy wszyscy na polowanie. Pomówię z nim po drodze i każę mu wyjechać, bez względu na to, co zrobię sama. — Na twoim miejscu, Paulinko, starałbym się uniknąć zbyt pochopnej decyzji — poradził jej Dick. — Jak wiesz, na problemy moralne patrzę z utylitarnego; punktu widzenia. W danym przypadku względy praktyczne grają dużą rolę. Możecie mieć dzieci... — chciała mu przerwać. — Nie, proszę cię, pozwól mi skończyć. Skandal, nawet w dalekiej przeszłości rodziców, nigdy nie wychodzi dzieciom na dobre. Gdyby przyczyną rozwodu miało być opuszczenie współmałżonka, sprawa długo by się ciągnęła. Postaram się tak wszystko załatwić, żebyś o rok krócej czekała na rozwód. — Jeżeli się na to zdecyduję — uśmiechnęła się blado. Skinął głową. — Ale mogę zdecydować inaczej. Sama nie wiem. Może to sen i zaraz się obudzę, wejdzie Oj Joj i powie mi, że spałam długo i mocno. Wciąż nie miała ochoty wyjść. Zrobiła parę kroków i nagle przystanęła. — Dick! — zawołała. — Otworzyłeś przede mną serce, ale nie powiedziałeś, jakie myśli chodzą ci po głowie. Żebyś przypadkiem nie zrobił jakiegoś głupstwa. Przypomnij sobie Denny'ego Holbrooka. Żadnych nieszczęśliwych wypadków na polowaniu, pamiętaj! Potrząsnął głową, zmrużył oczy, jakby go to ogromnie ubawiło, a w głębi duszy podziwiał intuicję, która tak nieomylnie podszepnęła Pauli myśl o wypadku na polowaniu. — Miałbym zostawić to wszystko? — skłamał wskazując szerokim gestem na ranczo i plany leżące na biurku. — I ten schemat skrzyżowań rozpłodowych okazów? I moje pierwsze doroczne targi hodowlane, które właśnie dojrzały do realizacji? — Byłby to nierozsądny postępek — przyznała Paula. Twarz jej się rozjaśniła. — Proszę cię tylko, bardzo proszę, Dick, nie myśl, że nie mogłam się zdecydować... — przerwała szukając sł6w i powtórzyła gest, którym Dick ogarnął swoje skarby — bo nie chciałam zrezygnować z tego wszystkiego. Twój majątek nie gra tu najmniejszej roli. — Mówisz, jakbym o tym nie wiedział. Z wszystkich bezinteresownych kobiet... — Widzisz, Dick — przerwała, gdyż przyszła jej do głowy nowa myśl — gdybym kochała Evana bez pamięci, jak ci się zdaje, i gdybyś naprawdę mało dla mnie znaczył, w wypadku na. polowaniu ujrzałabym wyjście z sytuacji. Wiesz, że tak nie jest. W każdym razie liczę na twoją trzeźwą głowę. Zrobiła niezdecydowany krok ku drzwiom, odwróciła głowę i szepnęła: — Czerwony Obłoku, strasznie mi przykro... i mimo wszystko cieszę się, że jeszcze mnie kochasz. Nim wrócił Blake, Dick zdążył przejrzeć się w lustrze. Zakrzepł mu na twarzy ów wyraz, który wczoraj przeraził gości.- Widocznie już tak zostanie. „No cóż? — pomyślał. — Nie można bezkarnie żuć własnego serca. Ślady takich przeżyć pozostają na całe życie". Wszedł na werandę i spojrzał na portret Pauli. Odwrócił go do ściany. Usiadł na łóżku i patrzył na czarną plamę drugiej strony portretu. Odwrócił go z powrotem. — Biedne małe dziecko — szepnął. — Na pewno źle się czuje po nie przespanej nocy. Nagle ujrzał przed oczami obraz Pauli w świetle księżyca tulącej się do Grahama i podającej mu usta do pocałunku. Zerwał się, potrząsnął głową, żeby odpędzić zmorę. Do godziny wpół do dziesiątej załatwił korespondencję. Na biurku zostały tylko notatki, potrzebne do rozmów z kierownikami działów hodowli shorthornów i shire'ów. Stał przy oknie kiwając ręką na pożegnanie i uśmiechając się do Lute i Ernestyny, które właśnie wyjeżdżały limuzyną, kiedy wszedł Mendenhall. W rozmowie z nim, a potem z Mansonem Dickowi udało się, niby to mimochodem, rozwinąć plany na przyszłość. — Trzeba zwrócić jak najbaczniejszą uwagę na męskie potomstwo Króla Polo — powiedział .Mansonowi. — Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że takie krowy jak Gazela, Albertynka i Nelly mogą wydać na świat potomstwo, które zakasuje Króla Polo. Nie dopatrzyliśmy w tym roku, ale prędzej czy później, za rok lub. dwa, Król Polo spłodzi byka, który zgarnie wszystkie nagrody. W rozmowach z obu swoimi współpracownikami Dick jeszcze raz wyłożył im szeroko swoje teorie hodowlane. Po ich wyjściu zadzwonił do Oh Daja i kazał mu zaprowadzić Grahama do zbrojowni, żeby wybrał sobie strzelbę i resztę myśliwskiego ekwipunku. Wybiła jedenasta. Nie wiedział, że Paula weszła na górę ukrytymi schodami i nasłuchiwała, schowana za półkami książek. Chciała wejść, ale powstrzymał ją głos Dicka. Rozmawiał przez telefon z Hanley'em w sprawie spadku wody na tamie w Buckeye. — Żebym nie zapomniał — mówił. — Czy zapoznał się pan z raportami o Big Miramar... Doskonale. Może je pan zlekceważyć. Jestem wprost przeciwnego zdania. Wody tam nie brakuje. Nie wątpię, że znajdziemy niezbyt głęboko wystarczającą ilość wody. Proszę posłać świdry i natychmiast rozpocząć wiercenia próbne. Gleba jest tam nieprawdopodobnie żyzna i jeżeli w ciągu najbliższych pięciu lat wartość tego suchego kawałka ziemi nie wzrośnie dziesięciokrotnie... Paula westchnęła i zeszła do biblioteki. „Niepoprawny Czerwony Obłok, jak zwykle sadzi żołędzie — pomyślała. — Oto cały Dick. Wielki świat jego miłości trzeszczy w posadach, a on z niezmąconym spokojem myśli o tamach i wierceniu studni, żeby w ciągu najbliższych dziesięciu lat posadzić więcej żołędzi". Dick nigdy się nie dowiedział, że Paula była tak blisko, chciała się z nim zobaczyć i odeszła. Znów znalazł się na werandzie, aby po raz ostatni przejrzeć zapiski w notesie leżącym na stoliku koło łóżka. O niczym nie zapomniał. Pozostało tylko podpisać listy, które podyktował rano, i odpowiedzieć na parę telegramów A potem będzie obiad i polowanie ha wzgórzach Sycamore. Och, dobrze się spisze. Cała wina spadnie na Złośnicę. I będzie miał naocznego świadka, Froeliga albo Martineza. Byle nie obu. Jedna para oczu wystarczy, żeby zobaczyć, jak zawiódł martyngał, klacz stanęła dęba i zwaliła się na niego. Resztę zasłonią krzaki. Nieszczęśliwy wypadek skończy się katastrofą — świadek usłyszy strzał. Martinez jest bardziej wrażliwy niż rzeźbiarz, lepiej więc nadaje się na świadka. Trzeba tak manewrować, by jechał wąską ścieżką tuż za nim, kiedy Złośnica padnie ofiarą intrygi. Martinez jest beznadziejnym jeźdźcem. Tym lepiej. Można się postarać, żeby Złośnica rozszalała się na krótko przed decydującym momentem. O tyle prawdopodobniejszy będzie dalszy rozwój wypadków. Złośnica wyprowadzi z równowagi konia Martineza, jeździec straci głowę i mętnym wzrokiem ujrzy to, co się stanie. Dick załamał ręce. Dotkliwy ból przeszył mu serce. Maleńka Pani chyba postradała zmysły. Jakże inaczej można by wytłumaczyć okrucieństwo, którego się dopuściła. Przez otwarte okno sali koncertowej dobiegły głosy Pauli i Grahama. Śpiewali razem „Cygański szlak". Słuchał z kurczowo zaciśniętymi rękami. Dośpiewali szaloną pieśń do jej zuchwałego końca. Stał jak wryty słuchając wesołego śmiechu Pauli, gdy szła przez patio do siebie. Potem dobiegł go śmiech już z jej pokojów i usłyszał, że strofuje Oj Joj za jakieś nie popełnione winy. Z dala dał się słyszeć stłumiony zew Górala. Zawtórował mu dumny ryk Króla Polo. Ozwało się rżenie klaczy i porykiwanie jałówek. Dick słuchał miłosnego chóru. Westchnął i głośno powiedział do siebie: — A jednak przyniosłem tej ziemi jakiś pożytek. Miło o tym pomyśleć, nim zamknę oczy. Rozdział trzydziesty pierwszy Zadzwonił telefon. Dick siadł na łóżku i sięgnął po słuchawkę. W czasie rozmowy patrzył przez okno w stronę skrzydła domu zajmowanego przez Paulę. Bonbright przyjął telefon od Chaunceya Bishopa, który, autem przyjechał do Eldorado. Bishop, naczelny redaktor i właściciel „Głosu San Francisco" od dawna przyjaźnił się z Dickiem i był w oczach sekretarza dostatecznie ważną osobistością, aby bez pytania przełączyć rozmowę na werandę. — Zdążysz na obiad — powiedział Dick Bishopowi. — A może byś u nas przenocował?... Gwiżdż na swoich specjalnych korespondentów. Po południu wybieramy się na kuguary. Jednego na pewno ukatrupimy. Jesteśmy na ich tropie... Kto taki? O czym napisze?... No to co? Pokręci się pani korespondentka po ranczo i zbierze materiał na pół tuzina kolumn. Tematów jest tutaj w bród. A szanowny pan korespondent kropnie artykuł o polowaniu na kuguary... Nie ma obawy. Dam mu konia, na którym dziecko mogłoby jeździć. Im więcej osób, tym większa będzie heca, zwłaszcza z tymi facetami z prasy. Dick uśmiechnął się do siebie. Dziadzio Jonatan Forrest nie mógłby się pochwalić, że lepiej zaaranżował koniec swego żywota. „Jak Paula mogła pozwolić sobie na tak bezmyślne okrucieństwo, żeby śpiewać «Cygański szlak» zaraz po naszej rozmowie?" — myślał Dick trzymając przy uchu słuchawkę. Usłyszał, że Chauncey Bishop namawia swego korespondenta na polowanie. — Doskonale. Przyjeżdżajcie galopem — zakończył rozmowę. — Zaraz każę przygotować dla was konie. Dostaniesz gniadosza, na którym jeździłeś ostatnim razem. Ledwie powiesił słuchawkę, telefon znów zadzwonił. Mówiła Paula. — Czerwony Obłoku, mój drogi Czerwony Obłoku. Nie miałeś ani krzty racji. Zdaje mi się, że ciebie kocham więcej. Już się prawie zdecydowałam na ciebie. Tylko, żeby mnie podtrzymać, powtórz mi to, co powiedziałeś przed chwilą... wiesz... „kocham jedną kobietę. Posiadałem ją dwanaście lat i wciąż kocham do szaleństwa, jakże słodkiego szaleństwa". Powtórz, Czerwony Obłoku. — Kocham jedną kobietę. Posiadałem ją dwanaście lat i wciąż kochani do szaleństwa, jakże słodkiego szaleństwa — powiedział Dick. Gdy skończył, nastała cisza. Czekał, nie mając odwagi przerwać milczenia. — I jeszcze coś chciałam ci powiedzieć — zaczęła bardzo cicho, bardzo wolno i bardzo wyraźnie. — Kocham cię. Nigdy tak cię nie kochałam. Po dwunastu latach nareszcie straciłam głowę. Tak było na pewno od początku, tylko nie wiedziałam o tym. Teraz się zdecydowałam, raz na zawsze. Gwałtownie zawiesiła słuchawkę. Dick pomyślał, że nareszcie wie, jak się czuje skazaniec ułaskawiony na godzinę przed egzekucją. Siedział zamyślony na łóżku. Słuchawkę trzymał w ręce do chwili, gdy przyszedł z kancelarii Bonbright i zwrócił mu na to uwagę. — Właśnie dzwonił pan Bishop — powiedział. — Złamał oś. Pozwoliłem sobie posłać po nich auto. — Proszę dopilnować, żeby nasi ludzie pomogli im zreperować wóz — odparł Dick. Został sam. Wstał, przeciągnął się i zamyślony przeszedł się po werandzie, — Widzisz, Martinez, mój przyjacielu — powiedział głośno. — Nigdy się nie dowiesz, że mało brakowało, a dziś po południu ujrzałbyś świetny numer cyrkowy. Zadzwonił do Pauli. Zgłosiła się Oj Joj i zaraz poprosiła panią do telefonu. — Chciałbym, Paulinko, zaśpiewać ci pewną piosenkę. Zanucił starą murzyńską pieśń religijną: Za siebie, za siebie, Za siebie, za siebie Każda dusza się wyspowiada, Za siebie. — Chciałbym, żebyś mi powtórzyła od siebie, od siebie, coś powiedziała przed chwilą. Paula parsknęła śmiechem. Dick był zachwycony. — Kocham cię, Czerwony Obłoku. Już się zdecydowałam. Tylko ciebie będę miała na świecie. A teraz bądź grzeczny i pozwól mi się ubrać, bo nie zdążę na obiad. — Czy mogę przyjść... na chwilkę? — poprosił. — Co ci się tak śpieszy? Przyjdź za dziesięć minut. Oj Joj pomoże mi się ubrać. Wkładam kostium myśliwski, wiesz, ten rdzawozielony z długim piórem a la Robin Hood. Biorę strzelbę kaliber 30-30. W sam raz na kuguary. — Dzięki tobie jestem bardzo szczęśliwy. — A ja dzięki tobie się Spóźnię. Powieś słuchawkę... Czerwony Obłoku, kocham cię w tej chwili jeszcze więcej... Usłyszał, jak powiesiła słuchawkę. Dziwił się, że nie jest bezmiernie szczęśliwy. Znów zabrzmiał mu w uszach „Cygański szlak". Czy zwodziła Grahama? Czy jego? Nie poznawał jej i nie rozumiał. Gubiąc się w domysłach, znowu ujrzał ją w świetle księżyca, przytulającą się do Grahama. Otrząsnął się, spojrzał na zegarek. Tak czy inaczej, za dziesięć minut, nawet wcześniej, obejmie Paulę i wszystkiego się dowie. Czas mu się dłużył. Wolnym krokiem poszedł w stronę jej skrzydła. Przystanął, zapalił papierosa, zaciągnął się, rzucił go i znów przystanął, by posłuchać, jak stukają maszyny w kancelarii. Minęło już osiem minut. Wiedział, że za minutę dojdzie do drzwi bez klamki. Przystanął. Popatrzył na dzikie kanarki kąpiące się w fontannie. Ptaszki nagle zerwały się i wzbiły w powietrze jak obłok, migocząc w słońcu złotem I srebrem. Dick zadrżał. Na górze, w pokoju Pauli huknął strzał. Biegnąc przez patio uprzytomnił sobie, że strzał padł ze strzelby kaliber 30-30. „Ubiegła mnie" — pomyślał. Wszystko, co jeszcze przed chwilą było niezrozumiałe, stało się teraz jasne i wyraźne jak huk jej strzelby. Przebiegł przez patio i wpadł na schody, zostawiając za sobą drzwi szeroko otwarte. W głowie kołatała mu jedna myśl: „Ubiegła mnie. Ubiegła". Paula leżała wijąc się w konwulsyjnych drgawkach. Miała na sobie pełny myśliwski strój, z wyjątkiem dwóch małych ostróg z brązu, które trzymała przerażona i bezradna Chinka. Zbadał jej puls. Oddychała, ale była nieprzytomna. Kula przeszła na wylot w okolicy serca. Skoczył do telefonu. Czekając na połączenie z domową centralą, prosił Boga, żeby Hennessy był w stajni. Odezwał się chłopiec stajenny. Kazał mu pobiec po weterynarza, a Oh Dajowi polecił siedzieć przy centrali i natychmiast przysłać Oh Leja. Kątem oka ujrzał Grahama, który wpadł do pokoju i rzucił się w stronę Pauli. — Hennessy! — Dick zawołał do telefonu. — Ani chwili do stracenia! Wziąć wszystko, co potrzebne do udzielenia pierwszej pomocy. Kula ze strzelby przeszła przez płuca lub serce albo jedno i drugie. Proszę do pokoju mojej żony. Biegiem! — Nie ruszaj jej! — krzyknął ostro do Grahama. — To może zaszkodzić, zwiększyć krwotok. Zadzwonił do Oh Daja. — Wyślesz Callahana wyścigowym wozem do Eldorado. Powiedz mu, że spotka po drodze doktora Robinsona. Niech go tu jak najprędzej przywiezie. Powiedz, żeby gnał, jakby go diabeł gonił. Żona jest ranna. Jeśli Callahan zdąży, uratuje jej życie. Ze słuchawką przy uchu, odwrócił się i spojrzał na Paulę. Graham pochylił się nad nią. Spotkały się ich spojrzenia. — Słuchaj... — zaczął Graham. — Jeżeli ty to zrobiłeś... Dick wskazał mu oczami Oj Joj, która stała jak zaklęta i wciąż trzymała ostrogi Pauli. — O tym pomówimy później — uciął Dick i zwrócił się do mikrofonu. — Doktor Robinson?... Moja żona ma przestrzelone płuca lub serce, a może jedno i drugie. Callahan jedzie panu na spotkanie wyścigówką. Proszę wyjechać i pędzić na złamanie karku, aż pan spotka Callahana. Do widzenia. Ukląkł przy Pauli i pochylił się nad nią. Graham odszedł na bok. Badanie trwało krótko. Spojrzał na Grahama i potrząsnął głową. — Stan zbyt poważny, żeby można ją ruszyć — powiedział. Odwrócił się do Oj Joj. — Zostaw te ostrogi i przynieś poduszki... Evan, podłóż rękę z drugiej strony, pomalutku, delikatnie ją uniesiemy... Oj Joj, daj tu poduszkę... ostrożnie, ostrożnie. Podniósł wzrok. Ujrzał Oh Leja, który stał w milczeniu i czekał na rozkazy. — Sprowadź pana Bonbrighta, żeby zluzował Oh Daja przy centrali. Oh Daj ma tam czekać na dalsze rozkazy. Powiedz Oh Dajowi, by wezwał do centrali wszystkich służących. Mogą się przydać. Gdy Saunders przywiezie pana Bishopa, niech Oh Daj pchnie go do Eldorado na wypadek, gdyby Callahan się rozbił. Oh Daj ma złapać panów Mansona i Pittsa lub innych dwóch kierowników, którzy dysponują autami, i poprosić ich, żeby podjechali tutaj i czekali przed domem. Potem Oh Daj zajmie się panem Bishopem i tymi, którzy z nim przyjadą. Wracaj zaraz. Zwrócił się do Oj Joj. — Teraz powiedz, jak to się stało. Oj Joj potrząsnęła głową i załamała ręce. — Gdzie byłaś, gdy strzelba wypaliła? Chinka przełknęła łzy i wskazała na garderobę. — No, mówże! — krzyknął. — Pani Forrest kazała, mi przynieść ostrogi. Bo zapomniała. Pobiegłam, usłyszałam strzał. Przyleciałam z powrotem. — Ale co się stało ze strzelbą? — Coś było niedobrze. Pewnie się popsuła. Może cztery, może pięć minut pani Forrest próbowała ją naprawić. — Czy to się stało, jak poszłaś po ostrogi? Oj Joj kiwnęła głową. — Przedtem powiedziałam, że może by Oh Daj naprawił. Pani Forrest na to, że nie trzeba. Że pan to zrobi. Położyła ją i jeszcze raz spróbowała naprawić. I wtedy kazała mi przynieść ostrogi. A potem... huknął strzał. Przybył Hennessy. Dick przerwał indagację. Weterynarz badał Paulę niewiele dłużej niż Dick. Podniósł wzrok i pokiwał głową. — Boję się, że tylko zaszkodzę. Krwotok ustał, ale pewnie jest wylew wewnętrzny. Czy posłał pan po doktora? — Po Robinsona. Złapałem go w domu... To młody zdolny chirurg — wyjaśnił Dick Grahamowi. — Szybki i śmiały. Mam do niego większe zaufanie niż do niektórych starych lekarskich sław... Jak się panu zdaje, panie Hennessy? Jest nadzieja? — Stan chyba ciężki, ale mogę się mylić. Jestem tylko weterynarzem. Robinson od razu się pozna. Musimy zaczekać na niego. Dick skinął głową i wyszedł na werandę posłuchać, Gzy nie nadjeżdża auto Callahana. Wolno podjechała limuzyna i szybko się oddaliła. Graham wyszedł za nim na werandę. — Przepraszam cię, Forrest — powiedział. — Nie bardzo wiedziałem, co mówię. Zastałem cię tutaj i myślałem, że byłeś, gdy się to stało. Na pewno nieszczęśliwy wypadek. — Biedne dziecko — zgodził się Dick.— A zawsze tak się chwaliła, że umie obchodzić się z bronią. — Obejrzałem strzelbę, zdaje mi się, że działa bez zarzutu. — I to właśnie było przyczyną wypadku. Coś się zacięło i samo się naprawiło. Wtedy padł strzał. Mówiąc to Dick obmyślał daleką od prawdy wersję, którą mógłby zamydlić oczy Grahamowi, a równocześnie podziwiał zręczność, z jaką Paula zainscenizowała wypadek. „Cygański szlak" był pożegnaniem z Grahamem i miał odwrócić uwagę od jej istotnych zamiarów. Podobnie postąpiła z nim. Pożegnała się i w ostatnich słowach zapewniła, że pozostanie jedynym mężczyzną w jej życiu. Odszedł w najdalszy kąt werandy. — Nie zabrakło jej hartu — szepnął do siebie drżącymi ustami. — Biedne dziecko. Nie mogła wybrać między nami i w ten sposób przecięła węzeł. Usłyszeli warkot wyścigowego auta i razem weszli do pokoju na spotkanie lekarza. Graham kręcił się niespokojnie, ociągał się z wyjściem, choć wiedział, że nie powinien zostać. — Proszę cię, zostań — powiedział Dick. — Bardzo cię lubiła i jeśli otworzy oczy, ucieszy się, gdy cię zobaczy. Dick i Graham odeszli na bok. Doktor Robinson badał Paulę. Gdy wstał, wyraz jego twarzy nie budził żadnych wątpliwości. Na pytające spojrzenie Dicka potrząsnął głową. — Nic nie da się zrobić — powiedział. — To kwestia godzin, a może minut. — Zamilkł i spojrzał badawczo na Dicka. — Mogę jej ulżyć, jeśli pan na to pozwoli. Gdyby odzyskała przytomność, będzie się męczyła. Dick przeszedł się po pokoju. — Można by przedłużyć jej życie, choćby na krótką chwilę — zwrócił się do Grahama. — Na ból jest łatwy sposób. Dostanie środek uśmierzający, który działa szybko i niezawodnie. Takie jest moje zdanie. Myślę, że się ze mną zgodzisz. Kochała życie, każdą chwilę. Nie należy pozbawiać jej tych kilku chwil, które ma jeszcze przed sobą. Graham schylił głowę na znak zgody. Dick zwrócił się do doktora. — Czy może pan dać jej środki pobudzające, żeby odzyskała przytomność? Jeśli tak, proszę to zrobić. Gdyby ból był zbyt wielki, trzeba będzie uśmierzyć go definitywnie. Powieki Pauli zadrżały, otworzyła oczy. Dick dał znak Grahamowi, by podszedł. Na twarzy Pauli odmalowało się zdziwienie. Spojrzała najpierw na Dicka, potem na Grahama. Poznała obydwu. Na jej ustach pojawił się żałosny uśmiech. — Zdawało mi się... że umarłam — powiedziała. Ale zaraz inna myśl przyszła jej do głowy. Spojrzała badawczo na Dicka. Domyślił się, o co jej chodzi. Czy on wie, że to nie był wypadek? Nic nie dał poznać po sobie. Chciała go zwieść, niech odejdzie przekonana, że jej się to udało. — Popełniłam... błąd. — Mówiła wolno, słabiutkim głosem. Widać było, że cierpi. Po każdym słowie zbierała siły, by wypowiedzieć następne. — Byłam tak pewna, że nigdy nie będę miała wypadku, i popatrz, co narobiłam. — Okropnie się skompromitowałaś — z uśmiechem odparł Dick. — Co to było? Zamek się zaciął? Skinęła głową, dzielnie, lecz żałośnie uśmiechnęła się i powiedziała żartobliwym tonem: — Oj, Dick, idź, zawołaj sąsiadów, niech zobaczą, co narobiła mała Paula. Czy stan jest ciężki? — spytała. — Powiedz prawdę, Czerwony Obłoku. Znasz mnie — dodała po krótkiej pauzie, gdy Dick nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Spuścił głowę. — Jak długo? — zapytała. — Niedługo — odparł. — Ból może ustać w każdej chwili. — To znaczy... — rzuciła pytające spojrzenie najpierw doktorowi, potem Dickowi, który kiwnął głową. — Tego spodziewałam się po tobie, Czerwony Obłoku — szepnęła z wdzięcznością. — Ą doktor Robinson zgadza się? Lekarz podszedł do łóżka tak, żeby go zobaczyła, i skinął głową. — Dziękuję, doktorze. Proszę pamiętać, że sama powiem kiedy. — Bardzo boli? — zapytał Dick. Oczy jej się rozszerzyły, chciała być dzielna, widać jednak było, że się boi. Usta jej zadrżały. — Nie bardzo, ale to straszne. Nie chcę, żeby to trwało za długo. Powiem kiedy. Słaby uśmiech znów pojawił się na jej ustach. — Życie jest dziwne, bardzo dziwne, prawda? Chciałabym odchodząc usłyszeć na pożegnanie miłosne pieśni. Najpierw ty, Evan, zaśpiewaj „Cygański szlak". Nie minęła jeszcze godzina, jak śpiewaliśmy ją razem, pamiętasz? Zaśpiewaj, proszę. Graham spojrzał na Dicka, Dick dał mu znak oczami. — Zaśpiewaj śmiało, radośnie, zuchwale, jakby zaśpiewał ją zakochany Cygan — nalegała. — Stań tutaj, żebym cię widziała. Graham zaśpiewał „Cygański szlak", wraz z ostatnią zwrotką: Dziewczynie chłopiec serdecznie rad. W namiocie płomyk zgasł, Kochanków okrył mrok. Niech noc trwa choćby rok, Nim świt obudzi was. Oh Lej stał w drzwiach jak posąg z kamienną twarzą czekając rozkazów. Oj Joj, nieprzytomna z rozpaczy, czuwała u wezgłowia swej pani. Rąk już nie łamała, ale zacisnęła je tak mocno, że zbielały końce palców i paznokcie. Za nią, na toalecie Pauli, doktor Robinson rozpuścił w szklance tabletki narkotyku i napełnił strzykawkę. Gdy Graham skończył pieśń, Paula podziękowała mu spojrzeniem. Potem zamknęła oczy i przez chwilę leżała bez ruchu. — A teraz, Czerwony Obłoku — powiedziała otwierając oczy — zaśpiewaj pieśń o Ai-kucie i Kropli Rosy, kobiecie upojonej wiosennym deszczem. Stań tam, gdzie Evan, żebym mogła cię widzieć. Dick zaśpiewał: — „Jam jest Ai-kut, pierwszy człowiek z plemienia Nishinamów. Ai-kut znaczy Adam. Ojcem moim był kojot, a matką księżyc. Oto moja żona, Yo-to-to-wi. Pierwsza kobieta z plemienia Nishinamów. Jam jest Ai-kut. Oto moja kobieta, rosa, miodowa rosa. Jej matką to zorza nad Sierra, a ojcem letni, wschodni wiatr górski. Weszli z sobą w tajemne związki i wypili całą słodycz ziemi i powietrza, aż we mgle ich miłości liście dębu i manzanity okryły się miodową rosą. Yo-to-to-wi jest moją rosą miodową. Słuchajcie! Jam jest Ai-kut. Yo-to-to-wi jest moją przepióreczką, moją łanią, niewiastą upojoną wiosennym deszczem i zapachem żyznej ziemi. Zrodziły ją poświata gwiazd i blady świt, zanim wzeszło słońce. Yo-to-to-wi jest dla mnie jedyną niewiastą z wszystkich kobiet na świecie". Paula znów zamknęła oczy i przez chwilę leżała w milczeniu. Spróbowała głęboko odetchnąć, zakaszlała. — Powstrzymaj kaszel, jeśli możesz — powiedział Dick. Wszyscy zobaczyli, jak ściągnęła brwi walcząc z kaszlem, który ściskał jej gardło i mógł przyśpieszyć koniec. — Oj Joj, podejdź, żebym mogła cię widzieć — powiedziała otwierając oczy. Chinka usłuchała. Szła, jakby była ślepa. Doktor Robinson podtrzymał ją i doprowadził do łóżka. — Żegnaj, Oj Joj. Zawsze byłaś dla mnie bardzo dobra. A ja może czasem byłam niemiła dla ciebie. Przepraszam. Pamiętaj, że pan Forrest będzie ci ojcem i matką... Weź sobie wszystkie moje nefryty. Zamknęła oczy na znak, że krótkie pożegnanie z Chinką skończone. Znów poczuła w gardle łaskotanie, które groziło atakiem kaszlu. — Dick, jestem gotowa — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem nie otwierając oczu. — Chcę, żeby mnie ukołysano. Czy doktor gotów? Dick, podejdź bliżej. Trzymaj mnie za rękę, jak kiedyś przy małej śmierci. Spojrzała na Grahama. Dick odwrócił oczy, gdyż wiedział, że jej ostatnie spojrzenie wyraża miłość i że zaraz tak samo popatrzy na niego. — Kiedyś — wyjaśniła Grahamowi — byłam operowana i poprosiłam Dicka, żeby w czasie usypiania trzymał mnie za rękę do chwili, gdy stracę przytomność. Pamiętasz, Henley nazwał to zamroczeniem, małą śmiercią. Było całkiem przyjemnie. W milczeniu patrzyła na Grahama, potem przeniosła wzrok na Dicka, który klęcząc przy łóżku trzymał ją za rękę. Przycisnęła palce do jego dłoni i oczami dała znak, żeby przyłożył ucho do jej ust. — Czerwony Obłoku — wyszeptała. — Ciebie kocham najbardziej. Jestem dumna, że tak długo, długo należałam do ciebie. — Jeszcze ściszyła głos. — Żałuję, że nie mieliśmy dzieci, Czerwony Obłoku. Przestała naciskać palcami jego dłoń. Dick odchylił głowę, żeby mogła widzieć ich obu. — Obydwaj piękni, piękni mężczyźni. Żegnajcie, moi drodzy, żegnaj, Czerwony Obłoku. Czekali w milczeniu. Doktor obnażył jej ramię. — Spać, spać — zakwiliła jak senny ptak. — Jestem gotowa, doktorze. Proszę tylko mocno naciągnąć skórę. Wie pan, nie znoszę bólu... Trzymaj mnie mocno, Dick. Dick oczami dał znak lekarzowi. Robinson zręcznie wbił igłę w naciągniętą skórę, pewną ręką nacisnął tłok i delikatnie roztarł palcem nakłute miejsce, żeby morfina prędzej się rozeszła. — Spać, bardzo mi się chce spać... — wyszeptała Paula słabnącym głosem. Na wpół przytomna, odwróciła się na bok, podłożyła rękę pod głowę i zwinęła się w kłębek, jak zwykle, gdy zasypiała. Po długiej chwili cichutko westchnęła i wyzionęła ducha, zanim obecni spostrzegli się, że umiera. W ciszy dał się słyszeć szczebiot kanarków pluszczących się w fontannie, a z daleka dobiegł zew Górala i srebrne rżenie Księżniczki Fotherington.