ALVARO MUTIS ILONA PRZYCHODZI Z DESZCZEM Przełożyła DANUTA RYCERZ WARSZAWSKIE WYDAWNICTWO LITERACKIE MUZA SA WARSZAWA 1999 Tytuł oryginału: Ilona llega con la lluvia Projekt okładki: Maciej Sadowski Redakcja: Zofia Wasitowa Redakcja graficzno-techniczna: Sławomir Grzmiel Korekta: Stanisława Staszkiel © Alvaro Mutis, 1988 © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1999 © for the Polish translation by Danuta Rycerz ISBN 83-7200-526-5 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1999 Pamięci mego serdecznego przyjaciela, niezapomnianego mistrza i zawsze obecnego Kazimierza Eigera Qedeshim qedeshóth*, fenomen, natchniona, szalona, ze spiżu, krzyk ze spiżu, ani Augustyn z Hipony, który byt nieroztropnym grzesznikiem w Afryce, nie wymknąłby się na jedną noc tej przejrzystej Fenicjance. Ja, grzeszny, spowiadam się Bogu. Gonzalo Rojas, Qedeshim qedeshóth Jej miłość, obojętna wobec świata, wzbogaciła mnie i natchnęła niezwyciężoną siłą na trudne dni. Maksym Gorki, Dzieciństwo Do Czytelnika Wachtowy Maqroll wolał opowiadać przyjaciołom te epizody ze swego życia, które odznaczały się pewnym dramatyzmem, pewnym napięciem graniczącym niekiedy z prawdziwie lirycznym natchnieniem — niż zgłębiać tajemnice swoich metafizycznych wątpliwości, na które nie było odpowiedzi. Jednak my wszyscy, którzy znaliśmy go dobrze od wielu lat, wiemy, że w jego burzliwej egzystencji zdarzały się pewne okresy, kiedy — nie tracąc tych cech charakteru, które były drogie narratorowi — skłaniał się raczej ku swoim najgorszym przywarom, nierzadko ocierającym się o granice wytyczone przez prawo w dobrze rządzonym społeczeństwie, chociaż ich nie przekraczał, bo potrafił milczeć i był rozważny. Moralność była dla Wachtowego materią szczególnie elastyczną, którą miał zwyczaj naginać do wymogów chwili. Nie myślał o tym, co mu mogła zgotować przyszłość na skutek jego przewinień, o których zapominał z łatwością; te, które popełnił w przeszłości, wcale nie ciążyły mu na sumieniu. Nawiasem mówiąc, przeszłość i przyszłość nigdy nie miały wpływu na stan ducha naszego bohatera. Zawsze sprawiał wrażenie zaabsorbowanego jedną myślą: jak wzbogacić teraźniejszość tym, co napotykał na swojej drodze. Było oczywiste, a zgodzą się z tym ci, co znali go tak dobrze jak ja albo i lepiej ode mnie, że wszelkie dekrety, zasady, regulaminy i nakazy, które, razem wzięte, znamy pod nazwą prawa, dla Maqrolla nie miały najmniejszego znaczenia i nie zaprzątały ani na chwilę jego uwagi. Były czymś, co dotyczyło spraw leżących poza kręgiem, jaki sobie wyznaczył dla własnych problemów, więc nie widział powodu, aby miały odwracać jego uwagę od osobistych, czasem nieco chimerycznych planów. Na pełnym morzu, popijając wino i wracając do wspomnień, mój przyjaciel opowiadał o pewnych zdarzeniach ze swego życia, jakie czasem miał zwyczaj przywoływać w pamięci, gdy ogarniała go tęsknota, a może raczej pragnienie ucieczki w nieznane. Niektóre z nich zostały tu opowiedziane głosem samego protagonisty. Wydawały mi się interesujące, gdyż ukazywały jego inne oblicze, toteż starałem się powracać razem z nim do tamtych faktów, aż w końcu utrwaliły się w mojej pamięci łącznie z brzmieniem jego głosu i dygresjami, do których Wachtowy był szczególnie przywiązany. Nie muszę dodawać, iż nie sądzę, by Maqroll zachowywał te przeżycia dla siebie, uważając, że nie należy o nich mówić, bo takie zwierzenia mogą razić szczerością, z jaką przywoływał sprawy nieistotne. Myślę, że raczej starał się nie wypominać bliźnim przygód, które oni sami woleliby pominąć milczeniem albo wymazać z pamięci, powodowani skromnością i lękiem, co zupełnie nie miało znaczenia w odniesieniu do Wachtowego, ale mogło być ważne dla nich. No i zdaję sobie sprawę, że zbytnio się rozgadałem: wyjaśnienia nie są konieczne, ale wiem, że słowo drukowane ma charakter ostatecznego i zobowiązującego świadectwa, więc nie jest łatwo ot, tak sobie, bez zastrzeżeń, przekazać je przyszłym czytelnikom niniejszej książki. To wszystko, co chciałem powiedzieć, a teraz oddajmy głos naszemu przyjacielowi. Cristóbal Kiedy zobaczyłem, że zbliża się do nas szara łódź strażnicza z dumnie powiewającą na rufie flagą Panamy, od razu zrozumiałem, że nadszedł kres naszej podróży. Prawdę mówiąc, ilekroć w ostatnich tygodniach zawijaliśmy do kolejnych portów, zawsze mogliśmy oczekiwać podobnej wizyty. Tylko rozluźnienie, z jakim na Karaibach załatwiane są sprawy urzędowe, uchroniło nas do tej tej pory przed taką perspektywą. Statek torował sobie drogę w szarym rozlewisku, w którym pływały resztki zapomnianych śmieci i martwe, rozkładające się ptaki. Oleista powierzchnia wody nie stanowiła przeszkody dla kilu, który wytwarzał spokojną falę, zanikającą powoli w niewielkiej odległości za nami. Znajdowaliśmy się daleko od zawsze niespokojnego morza. Trzej funkcjonariusze w mundurach khaki, z szerokimi plamami potu widocznymi na plecach i pod pachami, weszli z upozorowanym dostojeństwem po drabince. Wyglądający na ich szefa Murzyn, z tych, których tutaj nazywają Jamajczykami, ponieważ z Jamajki zostali przywiezieni przez Jankesów do pracy przy budowie Kanału, zapytał nas w swej nieporadnej, pełnej anglicyzmów hiszpańszczyźnie, gdzie jest kapitan statku. Zaprowadziłem ich do drugiego mostku i kilka razy zapukałem do drzwi kabiny. Po dłuższej chwili odezwał się matowy i zmęczony głos: „Wejść". Wprowadziłem ich do środka i zamknąwszy drzwi wróciłem ku schodkom, gdzie przedtem rozmawiałem z bosmanem. Motor łodzi pomrukiwał w rytmie zakłócanym w nieoczekiwanych momentach, podczas gdy nieubłagany żar lejący się z bezchmurnego nieba wzmagał zaduch rozkładających się roślin i błota mangrowego, które wysychało na słońcu w oczekiwaniu kolejnego przypływu morza. Teraz to już koniec ze wszystkim. Każdy pójdzie w swoją stronę i zobaczymy, co będzie dalej — skomentował bosman Cornelius, spoglądając w kierunku nabrzeży Cristóbal, jakby stamtąd mogła nadejść odpowiedź na niepokojące go pytania. Cornelius był tłustym Holendrem niskiego wzrostu, pykającym bez przerwy fajkę napełnioną tytoniem najgorszego gatunku. Mówił nienagannie po hiszpańsku, językiem wzbogaconym o najrozmaitsze malownicze przekleństwa. Miało się wrażenie, że specjalnie je kolekcjonował podczas długich lat żeglowania między wyspami, bo stanowiły autentyczny zbiór karaibskiej skatologii. Wydawało się, że na początku naszej podróży był wobec mnie nieufny, co wynikało z podejrzliwości, która atakuje ludzi morza, kiedy dochodzą do kierowniczych stanowisk. Bywają sceptyczni wobec wszystkiego co obce i co zdaje się wkraczać na obszary, które traktują jak swoje własne. Udało mi się szybko pokonać tę rezerwę Holendra i nawiązaliśmy stosunki, wprawdzie nacechowane dystansem, ale serdeczne i trwałe, podtrzymywane dzięki wspominaniu anegdot i wspólnych przeżyć, co albo kończyło sięwybuchami śmiechu, albo zamierało w obliczu ogarniającej nas fali melancholijnej i zniewalającej tęsknoty. Wito nie zdoła uniknąć sekwestracji statku. Zachowywał się tak, jakby od dawna sam tego szukał. Jeżeli straci statek i wraz z nim swój sposób na życie, to jakoś z tego wybrnie. Zniknie rutyna, w którą już dawno przestał wierzyć. Od dłuższego czasu te sprawy beznadziejnie go nudzą. Wyciągam takie wnioski z jego zachowania w czasie ostatniej podróży. Co pan o tym myśli, Cornelius, przecież pan go lepiej zna? Od dawna jesteście razem? — próbowałem podtrzymać rozmowę bez większego przekonania, podczas gdy tam na górze dokonywała się ponura ceremonia prawna, która wisiała nad nami od wielu tygodni. — Jesteśmy razem od jedenastu lat — odparł bosman. Zasrany los spłatał figla biednemu Wito, bo jego jedyna córka uciekła z protestanckim pastorem z Barbadosu, żonatym i w dodatku z sześciorgiem dzieci. Zostawił swoich wiernych, kościół i rodzinę i wywiózł dziewczynę na Alaskę. Biedula, nie tylko była brzydka, ale ponadto na wpół głucha. Wtedy Wito rozpoczął swoje karkołomne interesy. Wplątał się w jakieś hipoteki, które roszczą sobie prawa do statku i zdaje się, że do jakiegoś domu w Willemstad. Wie pan, jak to jest. Robi się jedną dziurę, żeby załatać drugą. Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że te skurwysyny właśnie teraz chcą załatwić z nim takie sprawy. Wzruszył ramionami i łapczywie pykając z fajki spoglądał w kierunku kabiny, w której toczyła się rozmowa o łatwych do przewidzenia skutkach. Po chwili wyszli z niej umundurowani funkcjonariusze. Schowali papiery do teczki i pozdrawiając nas niedbałym ruchem ręki, którą dotykali daszka czapki, zeszli po drabince i wsiedli do łodzi. Ta odpłynęła w kierunku nabrzeża portowego Cristóbal, łagodnie przecinając wody zatoki. W drzwiach kabiny pojawił się kapitan i zwrócił się do mnie: „Maqroll, może pan wejść na chwilę?". Tym razem głos jego był stanowczy i spokojny. Weszliśmy razem, a on poprosił, żebym usiadł naprzeciwko niego za stołem, służącym mu również za biurko. Był to ten sam stół, przy którym jadaliśmy. Kapitan sprawiał wrażenie, jakby pozbył się jakiegoś ciężaru. Był średniego wzrostu, szczupły, o wyostrzonych lisich rysach twarzy i oczach prawie niewidocznych pod gęstymi, nastroszonymi, szpakowatymi brwiami. W jego postaci zwracał uwagę brak cech typowych dla marynarza. Żaden gest nie utożsamiał go z ludźmi morza. O wiele łatwiej można było sobie wyobrazić, ze to jakiś pedel w internacie albo nauczyciel przyrody. Mówił powoli, precyzyjnie, w sposób z lekka napuszony, akcentując każde słowo, i kończył zdania krótką pauzą, jakby oczekiwał, że ktoś notuje jego wypowiedzi. A jednak pod tą staranną formą można było łatwo zauważyć pewien chaos emocjonalny, chęć ukrycia czegoś, co mogło stanowić zagadkową i bolesną ranę. W rezultacie wszyscy, którzy od lat mieli z nim do czynienia, traktowali go z pewną wyrozumiałością, nie pozwalającą nawiązać głębszego i trwałego kontaktu. Miał w sobie coś takiego, co wyróżnia ludzi pokonanych przez życie i sprawia, że dystansują się od bliźnich. — A więc, Maqroll — zaczął mówić wolniej niż kiedykolwiek — chodzi o statek, co dla pana pewnie nie jest niespodzianką. Zarekwirowała go grupa banków, które mają swoje filie w Panamie. Odnosiłem wrażenie, że się usprawiedliwia, w związku z czym poczułem się jak człowiek, który ma usłyszeć jakieś poufne zwierzenie, a pragnąłby tego uniknąć. Wiszący na przeciwległej ścianie mały wentylator głośno furkotał i obracał się powoli, wcale nie chłodząc dusznej atmosfery, w której unosił się zapach przepoconych ubrań i starych niedopałków. Stało się wreszcie to — kontynuował — czego obawiałem się od wielu miesięcy. Straciłem statek i mój niewielki dom w Willemstad. Załoga, zakontraktowana przez tych, co nałożyli areszt, odprowadzi statek do Panamy. Pan wraz z bosmanem możecie z nimi przepłynąć Kanał i zejść na ląd w Panamie. Tam otrzymacie zwolnienie ze służby, zgodnie z postanowieniami umowy, którą podpisaliście ze mną. Gdyby pan wolał zostać tutaj, to oni w każdym razie załatwią zwolnienie w takiej samej formie. Wystarczy tylko ich zawiadomić. Jak pan chce. Kapitanie, a pan co zamierza robić? — spytałem, zamartwiony tonem spokojnej oziębłości, z jaką traktował całą sprawę. Mną niech się pan nie przejmuje, Maqroll. To miłe z pana strony. Ja jestem w każdej chwili gotów... — tu zawahał się z lekkim, ale widocznym zażenowaniem — iść do przodu. Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy w moim życiu była świadomość, że mogę liczyć na pańską przyjaźń. Zawdzięczam panu wiele wskazówek, z czego pan może nawet nie zdaje sobie sprawy. Dzięki nim jakoś funkcjonowałem, z większym lub mniejszym powodzeniem, ale zawsze pamiętałem o tym, co pan nazywał „zdumiewającymi darami życia". Dużo możnaby mówić na ten temat, ale myślę, że nie czas na takie zwierzenia. Poza tym podejrzewam, że jest pan lepiej zorientowany niż ja — tu wstał raptownie i wyciągnął rękę, żegnając mnie mocnym uściskiem dłoni, w który starał się przelać cale ciepło, jakiego unikał w swoich wypowiedziach. Kiedy wychodziłem, poprosił, abym powiedział Corneliusowi, że chce go widzieć. Wito rozmawiał z bosmanem jeszcze krócej niż ze mną. Kiedy Holender wrócił, ja byłem pogrążony w myślach i patrzyłem w stronę portu, podczas gdy tępe przygnębienie pogłębiało się we mnie, w miarę jak przedłużała się cisza panująca nad martwą, błotnistą powierzchnią wody. Cisza, która była prawdopodobnie efektem popołudniowego upału, narastała wraz z pojawiającą się dyskretnie na niebie gęstą, podstępną, galaretowatą mgłą. Cornelius oparł się o błyszczącą balustradę z brązu, odwrócony plecami do morza. Nie komentował swojej rozmowy z kapitanem. Wiedział, że to bezcelowe. Zapewne niewiele się różniła od tego, o czym Wito rozmawiał ze mną. Zaciągnął się fajką i odetchnął ciężko, jak człowiek, który chce oddalić od siebie obsesyjne i dokuczliwe myśli. Strzał rozległ się niczym suchy trzask drewna. Para drzemiących mew, które siedziały na antenie, poderwała się do lotu. Łopot ich skrzydeł i krzyk ginęły wysoko pod niebem, które chwilami stawało się ciemniejsze. Pobiegliśmy pędem na górę. U wejścia do kabiny przywitał nas silny swąd prochu, który drażnił gardło. Siedzący na krześle kapitan osuwał się na podłogę. Miał szklane i nieobecne spojrzenie konającego. Nitka krwi spływała mu ze skroni łącząc się z dwiema innymi, które sączyły się z nosa. Usta zastygły w grymasie uśmiechu, zupełnie innym niż dawny uśmiech Wito. Poczuliśmy się bardzo skrępowani, jakbyśmy gwałcili prywatność osoby, którą zawsze uważaliśmy za obcą i nieznaną. W końcu ciało upadło z głuchym stuknięciem na podłogę, podczas gdy wentylator pracował bez przerwy, zakłócając swoim szumem ciszę, jaką niesie z sobą śmierć, kiedy pragnie zaznaczyć swoją obecność w świecie żywych. Zawiadomiliśmy przez radio władze portowe, a te nie dały na siebie długo czekać. Ich przedstawiciele przypłynęli tą samą łodzią co przedtem. Tym razem siedziało w niej trzech ubranych na biało policjantów i jeden lekarz, który niezdarnie naciągał na siebie również biały kitel, usiłując dodać sobie choć odrobinę profesjonalnego wyglądu, co zupełnie nie licowało z jego typem kędzierzawego Mulata, skorego do zabawy i do tańczenia cumbii. Formalności trwały krótko. Policjanci wynieśli zwłoki osłonięte pokrowcem z szarego plastiku. Wrzucili je na dno łodzi, jak jakąś torbę pocztową. Kiedy odpłynęli, zapadła ciemna noc. Z ostrym zgrzytem zapalających się neonów rozbłysły portowe światła. Muzyka w kabaretach i kantynach rozpoczynała jazgotliwą i smutną fiestę w tropiku Antyli. Spotkaliśmy się w Nowym Orleanie po wielu latach przerwy w naszych kontaktach, kiedy to nic o sobie nie wiedzieliśmy. Wszedłem do magazynu na Decatur Street, opatrzonego pretensjonalnym i oszukańczym szyldem „Gourmet Boutique". Eksponowano tam kolekcję niepotrzebnych i bezsensownych przedmiotów, które rzekomo przydają się w barze i w kuchni; obok nich leżały rozmaite produkty żywnościowe i przyprawy najróżniejszego pochodzenia i gatunku, zawsze wyglądające podejrzanie w swoich opakowaniach, oferowanych jako ekskluzywne przez pewne magazyny w Londynie, Paryżu czy w Nowym Jorku. Chciałem kupić trochę słodkiego imbiru. To jedna z moich ukrytych namiętności, przy której trwam nawet w najgorszych chwilach niedostatku. Zaznaczona na pudełeczku cena była tak wysoka, że poszedłem do kasy, aby się upewnić, czy nie zachodzi jakaś pomyłka. Przy kasie stał Wito i płacił za dwa pudełka herbaty Darjeeling, która była jego ulubionym napojem. Zanim odezwaliśmy się do siebie, popatrzyliśmy z uśmiechem jeden na drugiego, jak starzy wspólnicy, którzy znają swoje słabostki i zostali schwytani na gorącym uczynku w momencie, kiedy chcieli je zaspokoić. Po wysłuchaniu górnolotnych wyjaśnień właściciela sklepu, dotyczących wygórowanej ceny uwidocznionej na opakowaniu, Wito uparł się, że zapłaci za mój imbir. Sprzedający miał taki akcent z Brooklynu, który od razu ostrzega, że na pewno trzeba będzie przepłacić. Wyszliśmy razem. Mój przyjaciel wyraził zdecydowane obiekcje co do autentyczności zarówno herbaty, jak i wspomnianego imbiru, po czym zaprosił mnie do siebie na obiad. Miał kucharza z Jamajki, który przyrządzał schab ze śliwkami godny najwyższych pochwał. Statek stał przycumowany na nabrzeżu Bienville, dokładnie naprzeciw sklepu, w którym się spotkaliśmy. Był to statek towarowy, pomalowany na szaleńczo żółty kolor, jaki oglądałem tylko na krezach tukanów z Carare. Mostek kapitański i część mieszcząca kajuty oraz zaplecze biurowe pomalowane były na biało, przy czym farba już od dłuższego czasu domagała się odświeżenia. Nazwa nie pasowała do skromnego tonażu i jeszcze skromniejszego wyglądu statku. Nazywał się „Hansa Stern". Tak go ochrzciła Susana, żona mego przyjaciela. W młodości mieszkała jakiś czas w Hamburgu i dla dużych miast znad Bałtyku żywiła niekłamany podziw, który znacznie je gloryfikował. Wito nie chciał zmieniać nazwy statku przez szacunek dla jej pamięci. Każda perswazja wydawała się zbyteczna, bo miał już w sobie taki typowy rys charakteru, profesorską i bardzo germańską gorliwość w objaśnianiu każdej rzeczy z niepotrzebną dokładnością, jakby wszyscy ludzie potrzebowali pomocy dla zrozumienia tego świata. Winfried Geltern. Jego historia warta była książki. Obfitowała w wiele zdarzeń, po których miał zwyczaj prześlizgiwać się bardzo powierzchownie, więc człowiek gubił się w skomplikowanym labiryncie. W portach i w różnych zakątkach Karaibów był zawsze znany pod imieniem Wito. Nie wiadomo, gdzie narodził się ten absurdalny skrót imienia, które miało dumny rodowód wywodzący się od wikingów. W tym rejonie świata wszystko sprowadza się w końcu do proporcji, które oscylują między nędznym karnawałem a smutną ironią wywodzącą się z klimatu wysp oraz biednego obskurnego wybrzeża. Lisi profil twarzy i roztargniona profesorska postawa naszego bohatera stanowiły przeszkodę, do pewnego stopnia uzasadnioną, w dodawaniu do jego przezwiska tytułu kapitana statku. Zwracano się do niego imieniem Wito i na tym koniec. On zaś nigdy się nie zorientował w śmieszności tego niezwyczajnego zdrobnienia. Urodził się w Gdańsku, ale jego rodzina pochodziła z Westfalii. Mówił wszystkimi językami świata z zadziwiającą płynnością. Nigdy nie opowiadał anegdot ani szczegółów związanych ze swoim życiem na morzu. Chodził sztywno wyprostowany, co doskonale podkreślało styl jego konwersacji, którą prowadził z nużącą precyzją zegarmistrza. Często miewał chwile szyderczego humoru, a jego paradoksalne opowieści zawsze pojawiały się nieoczekiwanie i znikały w podobny sposób. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówił ze śmiertelną powagą: „Klimat to sprawa czysto osobista. Nie ma klimatów zimnych lub ciepłych, dobrych albo złych, zdrowych czy szkodliwych. To ludzie czują się w obowiązku tworzyć taką fantazję w swojej wyobraźni i nazywają ją klimatem. Na całej kuli ziemskiej istnieje tylko jeden klimat, ale ludzie w sposób bardzo osobisty reagują na przesłanie, które im przekazuje przyroda. Spotkałem spoconego Lapończyka w Holandii i drżącego z zimna Murzyna na Gwadelupie". Kończąc swoje wywody oraz na potwierdzenie tego, co powiedział, prężył tułów po wojskowemu jak człowiek, który dopiero co wygłosił opinię o losach wszechświata. Nigdy nie było wiadomo, czy przyjmować te nonsensy z uśmiechem, czy z udawaną powagą ucznia, na którego spływa światło prawdy. Zjedliśmy obiad w jego kajucie i muszę przyznać, że umiejętności kucharza z Kingston warte były sławy, którą głosił jego pryncypał. Wito zapalił papierosa z ciemnego tytoniu, który wydawał kwaśny zapach zwęglonych liści, po czym, siedząc przed dwiema filiżankami mocnej kawy, zaczęliśmy wymieniać informacje o tym, co się z nami działo wtedy, kiedyśmy się przez dłuższy czas nie widywali. Na zakończenie wytłumaczyłem mu, że mam właśnie taki zły okres, w którym nic mi się nie udaje. Ugrzązłem na mieliźnie w Nowym Orleanie i kończyła mi się niewielka suma dolarów pozostałych po zlikwidowaniu wspaniałego interesu związanego ze sprzedażą sprzętu do połowów dalekomorskich, którym handlowałem wśród mieszkańców Grand Isle na Cajuns. Rozesłałem różne SOS do przyjaciół na pięciu kontynentach i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Jakby wszyscy powymierali. „No właśnie — przerwał mi Wito. — A potem spotykasz ich w jakimś barze i pytają cię ze sztucznie zdziwioną miną: «Gdzie się podziewałeś? Myśleliśmy, żeś umarł»". A więc pozostało mi w kieszeni zaledwie kilka banknotów, wystarczających na opłacenie ohydnego pensjonatu w dzielnicy zamieszkanej przez Turków i Marokańczyków, dokąd trafiłem z jedną belly-dancer, siostrzenicą właścicielki owej rudery. Tancerka wkrótce wymknęła się do San Francisco, a ja zostałem, by wysłuchiwać, ze względną cierpliwością, męczącej litanii żalów ze strony nieznośnej ciotki, która mnie obarczała odpowiedzialnością za ucieczkę niewinnej, jej zdaniem, siostrzenicy. Dziewczynka była skarbem, prawdziwą perłą, i można było spodziewać się po niej o wiele więcej, niż oczekiwała poczciwa senora. Była już w posiadaniu ponad dziesięciu zegarków bardzo drogich marek, które wyłudzała od klientów, przytulających się do niej w tańcu, by wsunąć jej za pasek albo do stanika zatłuszczony banknot pięciodolarowy czy jakiś zdewaluowany pieniądz południowoamerykański. Wito przyglądał mi się spod gęstwiny brwi, a pełen zadowolenia uśmiech tańczył na jego twarzy łagodnego lisa. Niech pan u mnie zostanie — powiedział, kiedy skończyłem swoją relację — potrzebuję księgowego i chociaż wiem, że cyfry nie są pana mocną stroną, to jednak zajęcie jest tak proste, że nawet pan da sobie z nim radę. Facet, który dotąd u mnie pracował, zachorował na malarię i został w szpitalu w Gujanie. Regulamin marynarki handlowej wymaga, aby na pokładzie był księgowy. Pan rozwiązałby mi ten problem. Ale muszę się przyznać, że moje interesy nie wyglądają lepiej od pańskich, Wachtowy. Rok temu wpadłem w długi. Spłacałem, co mogłem, aż tu wszystko zaczęło się komplikować. Nie ma ładunków, bo pojawia się coraz więcej na wpół pirackich towarzystw lotniczych, które mają po trzy stare DC-4 i przewożą towary po takich cenach, że nie wiem, czy im wystarcza na paliwo. To zależy od towarów, Wito, zależy od towarów — tłumaczyłem, przerażony jego łatwowiernością. No tak — ciągnął — ma pan rację, cóż za głupiec ze mnie. W porządku, ale muszę panu powiedzieć, że statek „Hansa Stern" w dwóch trzecich jest już własnością banków. Mimo to mam teraz na widoku załadunek kopry z wyspy San Andres i dostarczenie jej, zdaje się, do Recife, a jutro załatwią mi transport drzewa z Campeche do Huston. Jeżeli te transakcje się powiodą, to oddłużę statek i popłyniemy na Cypr, żeby wozić pielgrzymów. Tam poznaliśmy się wiele lat temu w okolicznościach, o których kiedyś trzeba będzie opowiedzieć. Naturalnie przyjąłem propozycję Wito, chociaż powątpiewałem w rzetelność i wiarygodność obu transakcji, które miały nas wyprowadzić ze ślepego zaułka. W oczach mego przyjaciela pojawiło się coś takiego, co mówiło mi, że sprawy wyglądają o wiele gorzej, niż on sam przypuszczał. Jednak mój dalszy pobyt w Nowym Orleanie z całą pewnością oznaczałby upadek na samo dno. Czułem do tego miasta, w jego obecnym kształcie, głęboką antypatię. Kreolski i atrakcyjny kiedyś port, ze wspaniałą muzyką i chętnymi do wszystkiego kobietami z czterech stron świata, przeobraził się w pretensjonalną, uszminkowaną stolicę stanu, która zachowała wprawdzie swój lokalny koloryt, ale w dziwacznym i fałszywym wydaniu, i gotowa była przyjmować przede wszystkim turystów z Teksasu i Środkowego Zachodu, czyli ludzi odrażającego pokroju, prezentujących najgorszy typ amerykańskiej klasy średniej. Pozostawała jedynie rzeka, majestatyczna i wciąż aktywna, sprawiająca takie wrażenie, jakby odwracała się z godnością od żałosnego widoku miasta, które kiedyś sobie upodobała. Pozbierałem swoje rzeczy i opuściłem właścicielkę pensjonatu; przeklinała mnie w trzech dialektach z Anatolii, kiedy odjeżdżałem taksówką prowadzoną przez ogromnego Murzyna, który zaśmiewał się, nie rozumiejąc ani słowa z potoku lecących na moją głowę przekleństw. W przydzielonej mi kajucie ulokowałem swój dobytek, tak skromny, że mieścił się w jednym niezbyt czystym marynarskim worku. Kiedy zamykałem drzwi na klucz, aby udać się na kolację razem z Wito, spotkałem Corneliusa. Mówiłem już, jak się do mnie odnosił na początku. Moje długie doświadczenie w obcowaniu z Fryzyjczykami dało mi wystarczającą odporność, aby jakoś znosić przez pierwsze dni towarzystwo tego pełnego rezerwy i nadwrażliwego osobnika. Zgodnie z moimi wcześniejszymi podejrzeniami interesy nie szły tak, jak przedstawiał je Wito. Transport drzewa z Campeche okazał się nieciekawą transakcją, która polegała na przewiezieniu podkładów kolejowych z tego meksykańskiego portu do Belize. Nędza. Jeżeli chodzi o transport kopry, to sprowadzał się do dwóch kursów z San Andres do Cartageny z obrzydliwym towarem, który zatruwał powietrze swoim intensywnym oleistym zapachem, podobnym do tego, jaki wydają z siebie pluskwy. Nie zarobiliśmy nawet na zapłacenie za zużyte w drodze paliwo. Później pojawiły się kolejne transakcje podobnego rodzaju, oczywiście nie wystarczające chociażby na pokrycie kosztów eksploatacji statku „Hansa Stern", którego nazwa stawała się coraz mniej odpowiednia i coraz bardziej groteskowa. Wito był nam winien wypłatę prawie trzymiesięcznej pensji. „W stosunku do panów — tłumaczył przy deserze, ukrywając swoje szare oczy za gęstym lasem osłaniających je brwi — mogę sobie pozwolić na taką przykrą poufałość, bo jesteście moimi przyjaciółmi i rozumiecie lepiej niż ktokolwiek inny, jak te sprawy wyglądają. Ale dostawcom, władzom portowym i reszcie załogi nie mogę płacić samymi słowami i zapewnieniami o przyjaźni. Coś się musi zmienić, wiem o tym, oby jak najszybciej. Na razie nie mam pojęcia, co robić". Przesuwał dłonią po siwiejących, krótko ostrzyżonych włosach gestem człowieka, który w niesłychanie dziwaczny sposób usiłuje rozwiązać jakiś problem. Na jego nieporadne przeprosiny zawsze reagowaliśmy z Corneliusem w taki sposób, by dodać mu otuchy i odwagi. Naturalnie, niech się pan nie przejmuje, bo przecież pływamy na tym samym statku — ten dowcip już nie wywoływał uśmiechu na jego twarzy, oczywiście dlatego, że powtarzaliśmy go do znudzenia — pewnego dnia pojawi się nagle kontrakt, który wyciągnie nas na powierzchnię. Tutaj Wito przestawał już dostrzegać nasze niezwykłe poczucie humoru. Zdolność Wito do wychwalania nadarzających się interesów wyraźnie się wyczerpywała. Wprawdzie nie popadał jeszcze w depresję czy zniechęcenie. Trudno byłoby to sobie u niego wyobrazić. Jednak stawało się coraz bardziej oczywiste, ze napędzający go przez wiele lat mechanizm zacinał się teraz od środka i wprawiał naszego przyjaciela w pewien rodzaj zobojętnienia. Sztywność jego gestów i postawy stawała się coraz bardziej widoczna, a okresy milczenia rodem znad Bałtyku trwały coraz dłużej. Już nie przesiadywał na poobiednich pogawędkach, by wspominać dawne czasy, nasze spotkanie na Cyprze, pierwszą podróż morską u boku Corneliusa, który był kolegą szkolnym jego żony w Rotterdamie, nasze przygody na Adriatyku z Abdulem Bashurem, przyjacielem i wspólnikiem w tych przedsięwzięciach, które dotyczyły spraw zakazanych przez kodeks karny. Jego milczenie stawało się uporczywe. Teraz, przy czarnej kawie, coraz częściej napełniał maleńkie kieliszki likierem owocowym i opróżniał je jednym haustem, z nieobecnym, ale uprzejmym wyrazem twarzy. Żona Wito pochodziła z żydowskiej rodziny z Amsterdamu. Pobrali się, kiedy on był pierwszym oficerem na statku pasażerskim „Murla", należącym do Nord Deutsche Lloyd Bremen. Zawsze była w nim zakochana niczym płocha piętnastolatka. Kiedy Wito otrzymał stopień kapitana, kupił statek „Hansa Stern" za pieniądze ze spadku, który pozostawili mu na wyspie Aruba bezdzietni wujostwo. Statek nosił wtedy inną nazwę, bardziej odpowiednią do skromnego tonażu. Susana ochrzciła go po raz drugi, powodowana swoimi hamburskimi wspomnieniami. Podczas licznych podróży, które podejmowali w pierwszym okresie, Susana zawsze towarzyszyła Wito. W trakcie ich wypadów na Antyle nazwano ją imieniem Wita, co było do przewidzenia, jeżeli zna się mieszkańców tych wysp. Ponieważ naprawdę miała na imię Susana, przezwisko Wita zupełnie do niej nie pasowało. Ale nie było na to rady, więc przyjmowała je z całkowitą obojętnością, a niekiedy z pewnym żydowskim humorem. Była wyraźnym przeciwieństwem męża: miała posturę wagnerowskiego sopranu i uśmiechniętą, szeroką twarz o różowej cerze dziecka, która dodawała sporo wdzięku jej ciemnym oczom o żywej i błyskotliwej inteligencji. Mnie okazywała ciepłe uczucia młodszej siostry. Często, udając zniecierpliwienie, robiła mi żartobliwe wymówki. Och, Wachtowy! Nie wiem, co takiego widzisz w tej ciągłej włóczędze z jednego końca świata w drugi. Dlaczego się nie ożenisz i nie osiądziesz gdzieś na stałe? Na pewno kiedyś to zrobię. Pomóż mi znaleźć żonę — odpowiadałem, byle tylko zostawiła mnie w spokoju. Nie mogę, bo smutny byłby los takiej kobiety. Masz więcej dziwactw niż stary rabin i z każdym dniem większy z ciebie postrzeleniec — tłumaczyła, a jednocześnie siadała mi na kolana, tarmosząc za uszy i robiąc groźne miny. Poznałem Wito na Cyprze, kiedy razem z Bashurem szukaliśmy transportowca do przewozu pewnych niekonwencjonalnych towarów, jak nazywaliśmy je z humorem nie pozbawionym przebiegłości. Chodziło o broń i materiały wybuchowe przeznaczone dla małego portu morskiego w pobliżu Hajfy. Ponieważ przedsięwzięcie było bardzo ryzykowne, więc omówiwszy tę sprawę z Wito, prosiliśmy, by zostawił żonę na lądzie. „Jeżeli macie wylecieć w powietrze rozszarpani na kawałki, to wolę, żebyśmy byli razem", oznajmiła stanowczo. Nie dało się jej przekonać, że nie ma racji, więc podróż, odbywana w atmosferze nieustającego napięcia, obfitowała w zabawne sceny, kiedy Wita udawała nagły przestrach lub egzaltowane wybuchy radości przy mijaniu niebezpiecznej przeszkody albo łodzi torpedowej ze znakiem „Union Jack" na rufie czy też na widok pojawiających się nad nami egipskich samolotów, na których sygnały lepiej było nie reagować. Kiedy likwidowałem szatańskie interesy w kopalni w Cocora, dowiedziałem się o śmierci Wity. Zmarła w Willemstad na skutek źle leczonego duru brzusznego. Uważała, że niebezpieczeństwo już jej nie grozi i zjadła koszyk czereśni, które przesłali jej rodzice aż z Holandii. Jej brak odczułem bardziej dotkliwie niż śmierć kogokolwiek innego. Miała rzadki dar przekazywania ludziom radości, promieniowała tym darem w każdej chwili, ot tak sobie, bezinteresownie, bez żadnego powodu — i stan taki pojawiał się razem z nią, z każdym jej ruchem, śmiechem, z jej miłością do ludzi, do zwierząt, do zmierzchów w tropiku i do tych zajęć i kłopotów mężczyzny, które zawsze uważała za dziecinne i trudne do wytłumaczenia. Kiedy tracimy kogoś takiego jak ona, zdajemy sobie sprawę, że jeszcze jedna cząstka wątłego szczęścia, które było naszym udziałem, odchodzi raz na zawsze. Wito opowiedział mi pokrótce, nie wdając się w szczegóły, o ucieczce swojej córki z protestanckim pastorem. Dziewczyna skończyła dopiero piętnaście lat. Nie odziedziczyła po matce wspaniałego, niekonwencjonalnego usposobienia, ale miała jej posturę, którą łączyła ze sztywnością ruchów ojca i podobną do niego twarzą wiecznie zmęczonego kojota. Cierpiała na defekt słuchu i miała bardzo zły charakter. Wito odczuł najboleśniej obłudę pastora, słodką świętoszkowatość, z jaką ten wkradł się do jego domu, wykorzystując nieobecność matki i słabość charakteru dziewczyny. Córce wybaczał wszystko z osobliwą łatwością, tak jakby pozbył się niewygodnego ciężaru. Kiedy wspominał zmarłą, odnosiło się wrażenie, że milcząco gani córkę za brak radosnego usposobienia matki. Wito wciąż kochał żonę z żarliwością, która była nie do pogodzenia z jego wiekiem i upływem lat dzielących go od jej śmierci. Kiedy o niej mówił, wydawało się, że Wita stoi u jego boku. Ale ostatnio i ten rodzinny temat znikał stopniowo z poobiednich rozmów. Łańcuch paradoksalnych nieszczęść, wzrastających zaniedbań, brak woli starannie ukrywany pod płaszczykiem skrupulatnie wypełnianych, ale coraz mniej potrzebnych rutynowych obowiązków — wszystko to dokonywało całkowitego spustoszenia. Moje obowiązki sprowadzały się do niewielu czynności, takich jak sprawdzanie zużycia i kosztów paliwa, kontrola listy płac, która obejmowała piętnastu marynarzy, kucharza i pięciu maszynistów, zaopatrzenie i kontrola prowiantów, no i jakieś inne incydentalne zakupy bez większego znaczenia. To zajmowało mi niecałą godzinę dziennie. Resztę czasu spędzałem na rozważaniu, wspólnie z Corneliusem, możliwości wyjścia z tej sytuacji, która stawała się już nie do zniesienia. Holender dyskutował niemrawo, co bywa oznaką lenistwa, w jakie z reguły popadają ludzie otyli, kiedy wyczerpią się ich obowiązki, te zaś w jego przypadku ograniczały się tylko do tego, że co pewien czas musiał zaglądać do maszynowni i sprawdzać, jak idzie praca, a poza tym częściej zastępować Wito na mostku dowodzenia. W ciągu dnia nasz przyjaciel spędzał coraz więcej czasu zamknięty w swojej kajucie i pogrążony w mglistych, bezcelowych rozmyślaniach. Wszyscy popadaliśmy w stan bardzo bliski jeszcze kontrolowanej, ale już jałowej rozpaczy. W pewnym momencie przyszło mi na myśl, że okropny żółty kolor, na jaki pomalowano statek „Hansa Stern", mógł mieć wpływ na brak kontraktów związanych z transportem towarów: spotykało to nas w każdym porcie. Komu i dlaczego przyszło do głowy wypacykować statek na taki kolor papuziego ogona, co odbierało mu resztki godności, którą mógłby jeszcze zachować ten rozpadający się transportowiec zbudowany w Belfaście przed osiemdziesięcioma laty, wysłużony w wielu wojnach pod rozmaitymi banderami? Taki pomysł mógł pochodzić tylko od Susany Geltern z domu Silverbach, która w sprawach związanych z morzem zajmowała podobnie niefrasobliwą postawę jak jej mąż. Przypisywanie barwie statku winy za wszystkie niepowodzenia było jeszcze jednym ze sposobów ucieczki przed kłopotami. To oczywiste, że nadszedł dla nas zły czas. Jedna z tych ponurych plag, które mogą zagrozić każdemu, a idą w parze z siłą nawałnicy, której nie sposób się przeciwstawić. Zawsze myślałem, że okresom katastrofalnego ciągu niepowodzeń nie należy przypisywać nadprzyrodzonej roli jakiegoś metafizycznego fatum. Nigdy nie wierzyłem w to, co ludzie nazywają złym losem postrzeganym jako kondycja podporządkowana przeznaczeniu i nie pozwalająca nam ingerować w jego bieg lub nadawanie mu kierunku. Myślę, że chodzi tu o pewien obcy nam porządek zewnętrzny, który narzuca rytm niezgodny z naszymi decyzjami i z naszym postępowaniem, ale który w niczym nie powinien zakłócać naszego stosunku do świata i jego mieszkańców. Kiedy jedna z takich chmur zawiśnie nade mną, nie przestaję oddawać się przyjemnościom w towarzystwie kompanów z baru i przelotnych przyjaciółek albo rozmowom z mądrymi i zrównoważonymi mesdames w domach schadzek czy też z niektórymi rozsądnymi i bardzo szanowanymi przyjaciółmi, rozproszonymi po świecie; snuję wtedy rozważania o losie wielkich dynastii Zachodu, często przypieczętowanym fatalnymi związkami zawieranymi w oczywistych celach politycznych, które później zmieniają bieg historii na wiele stuleci. Na przykład w Porto Rico, wspólnie z bardzo mi drogim i nieprzeciętnie utalentowanym historykiem, zastanawiamy się nad skutkami małżeństwa Marii Burgundzkiej z Maksymilianem Austriackim. Błądzenie po tak skomplikowanym labiryncie, które neofici uznaliby za całkiem bezcelowe, mnie wydaje się daleko bardziej rozsądne i mocniej osadzone w ziemskich realiach niż atakowanie z bliska, jak baran, obcych nam okoliczności, które sprzysięgają się, by komplikować czysto praktyczną stronę życia, które jest bez wątpienia sprawą najbardziej nierzeczywistą i próżną, zważywszy jego wyświechtany i nieuleczalny idiotyzm. Takim dramatycznym spekulacjom nic lepiej nie sprzyja, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, niż paląca tropikalna duchota, która zwykle wyostrza moje zmysły oraz inteligencję aż do granic szaleńczego wizjonerstwa. Tak się dzieje wówczas, gdy upał i wilgoć doprowadzają do tego, że nocą powietrze osiąga temperaturę gorącej łaźni, a nadchodzący sen, niczym łagodna i litościwa kara śmierci, przenosi nas w rejony zapomnianych czasów dzieciństwa albo w ciemne meandry historii zaludnionej postaciami, które witamy jak tajemnicze bratnie dusze. Ileż to razy w ciągu tych tygodni poprzedzających nasze przybycie do Cristóbal nawiedzał mnie wciąż ten sam sen, w którym uczestniczę jako wojskowy i polityczny doradca pewnego specjalisty paleografii, wysokiego, ciemnego, ascetycznie chudego mężczyzny panującego w Nicei. Wszystko dokonuje się z zabawną i skuteczną rozwagą. Szczęśliwe zakończenie wypraw wojennych i podpisanie skomplikowanych traktatów następuje w ramach pewnego ładu, który można by nazwać ponadczasowym i nierealnym, bliskim temu, jaki co pewien czas pojawia się w samym wnętrzu mojego bytu i w pozłacanej pełni rozkwitu małego imperium na brzegach morza Marmara. Stąd też, kiedy sprawy codziennej rutyny przybierają niepomyślny obrót, jak to właśnie miało miejsce na statku „Hansa Stern", we mnie samym tkwią nadal, nienaruszone, moje własne zamiłowania oraz sympatia w stosunku do istot, które zaludniają historię, a także wobec świata, który pozostaje w zasięgu moich zmysłów. Co więcej, w miarę jak mnożą się codzienne przeszkody, coraz bardziej wspaniałomyślnie poszerza się ta przestrzeń, a także możliwość korzystania z owych darów, które przędą zasadniczy wątek mego życia. Sprawy przybrały tak zły obrót, że w poufnej rozmowie przeprowadzonej ze mną w drugim pomieszczeniu dla nocnej wachty, gdy płynęliśmy w kierunku Martyniki, aby zabrać stamtąd kilka hinduskich rodzin, które miały podjąć pracę w Gujanie, Cornelius wyznał mi z niepokojem: „Wito płaci za paliwo czekami bez pokrycia. Wie pan, że z Esso nie ma żartów. Kiedy dopłyniemy do wyspy Aruba, żeby zatankować paliwo, położą na nas łapę. Mamy nóż na gardle, Wachtowy, mówię panu, nóż na gardle". Nie spełniły się przepowiednie bosmana. To znaczy spełniły się tylko do pewnego stopnia. Rzeczywiście na wyspie Aruba oczekiwały na Wito dwa czeki, których nie można było zrealizować z braku pokrycia. Zdołał je pokryć gotówką, którą w sposób graniczący z cudem zdobył po przykrej scenie, jaka rozegrała się w zakładzie zaopatrzenia firmy Esso. Już na pełnym morzu wyznał nam, ze zastawił biżuterię Susany, którą przechowywał jak bliskie sercu i drogie relikwie, oraz zegarek kieszonkowy podarowany mu przez ojca, kiedy zdał w Gdańsku egzaminy na pilota morskiego. Teraz już nie było żadnej wątpliwości. Mieliśmy nóż na gardle, co z całą słusznością zapowiadał Cornelius. Przyjęcie kursu na Panamę przyszło na myśl Wito zupełnie nagle. Nigdy nie dowiedzieliśmy się z jakiej przyczyny. Pewnego ranka, kiedy razem z Corneliusem staliśmy na mostku kapitańskim, wtargnął do nas w piżamie, jeszcze zaspany, i smutnym, zmęczonym głosem rozkazał: „Cornelius, proszę zmienić kurs, płyniemy do Cristóbal". Po czym wrócił do swojej kajuty, gdzie czekała na niego herbata i tosty z marmoladą z czarnych borówek, które co rano przynosił mu kucharz. Przez chwilę milczeliśmy. Bosman zmienił kurs i z niechęcią, ale starannie naładował fajkę. Potem ograniczył się do komentarza: „Jasne, rozumiem go, płyniemy do Cristóbal bo o Panamie nie ma mowy. Musi nie mieć ani grosza na opłaty obowiązujące w Kanale. Do Panamy pojedziemy pociągiem na własny koszt". Słaby śmiech z trudem wydobywał się z gardła tego człowieka chorego na kamicę, a zarazem upartego palacza trującego się obrzydliwym tytoniem niewiadomego pochodzenia. Od tej chwili wiedzieliśmy, czego się trzymać. Decyzja o cumowaniu w Cristóbal oznaczała po prostu koniec podróży. Obaj doznaliśmy uczucia ulgi, które potem przekształciło się w żal, że zmarnowaliśmy tyle miesięcy na nieudane próby ratowania statku „Hansa Stern" i jego właściciela. Anemiczne sapanie maszyn i przytłumiony stukot korbowodu zdawały się potęgować nasze zniechęcenie. Wito nadal wykonywał swoje rutynowe czynności, był coraz bardziej zamknięty w sobie, jakby nieobecny wśród nas, co brało się z jego rezygnacji i zobojętnienia. W mesie okazywał nam przesadną uprzejmość, jakby chciał wytłumaczyć się z odpowiedzialności spoczywającej na nim w katastrofalnej sytuacji, którą dzieliliśmy z nim bez słowa wymówki. Na próżno próbowaliśmy go przekonywać, że towarzyszymy mu z własnej woli, świadomi złego stanu interesów. Doświadczenia z podobnymi kryzysami już dawno uzbroiły nas w dużą odporność na ich konsekwencje. Na próżno. Pogrążał się w myślach i sprawiał wrażenie, że nie zwraca uwagi na nasze wyjaśnienia. Przybyliśmy do Cristóbal o zmierzchu, pod wspaniałym niebem usianym gwiazdami, które zdawały się dotykać ziemi, powodowane jakąś figlarną ciekawością. Światła portowe rzucały na niebo lekko różową aureolę. Do naszych uszu docierały głośne dźwięki synkopowanej muzyki orkiestr, które swoimi afro-antylskimi, raczej nieautentycznymi rytmami urozmaicały życie nędznych kabarecików i barów, zapełniających ulice. Byłem tak przyzwyczajony do tego rodzaju monotonnego i smętnego zgiełku, że zaraz skojarzył mi się z nastrojem finału podróży, który zawsze niósł ze sobą pewien niepokój, niejasny lęk przed czymś nieznanym, co czekało mnie po zejściu na ląd. Panama Po śmierci Wito wolałem zejść na ląd w Cristóbal i udać się pociągiem do Panamy. Cornelius został na statku. Kapitan, który przejął „Hansa Stern" z nakazu banków, wystąpił z taką propozycją, a Holender uznał ją za bardziej atrakcyjną niż poszukiwanie pracy w nieznanym sobie środowisku. W papierach Wito próbowaliśmy znaleźć ślad po miejscu zamieszkania jego córki. Pragnęliśmy zawiadomić ją o śmierci ojca. Ale natrafiliśmy tylko na adres kościoła, do którego należał pastor, więc tam wysłaliśmy depeszę z wiadomością o zgonie. Zwłoki Wito miały trafić do prosektorium, aby służyć do nauki anatomii. Była w tym pewna, choć makabryczna, logika, jeżeli wziąć pod uwagę styl bycia i belferską gestykulację, która zawsze cechowała biednego Wito, no i dodać do tego powolny sposób mówienia sprawiający wrażenie, jakby wygłaszał znaną od dawna na pamięć lekcję. Podróż pociągiem trwała długie godziny. Usadowiłem się, jak umiałem, w wagonie trzeciej klasy, w którym tłoczyły się całe rodziny i robotnicy portowi. Żywiołowy harmider działał na mnie kojąco. Słuchałem miejscowych opowieści, sąsiedzkich kawałów, relacji o krwawych zatargach, bezwstydnych i banalnych zajściach, słuchałem krzyków i płaczu dzieci, wiecznej i banalnej treści rozmów bezimiennych i pozbawionych twarzy istnień ludzkich, tego wszystkiego, co oznaczało „bycie na stałym lądzie", jak mówią ludzie morza, a co zawsze wywołuje we mnie przygnębiające uczucie niezadowolenia. Tropikalny krajobraz Strefy Kanału z jego roślinnością o liściach połyskujących metaliczną ciemną zielenią, upał, który przenikał do środka przez otwarte okna wagonu, jakby szukał nieosiągalnego tutaj chłodniejszego powietrza, wreszcie agresywność tego krajobrazu, wszystko to przeniosło mnie do jednej z europejskich kolonii w Azji. W pewnym momencie gotów byłem przysiąc, że podróżuję po półwyspie Malaca, między Singapurem a Kuala Lumpur. Przeżyłem tam okres względnej prosperity, kiedy handlowałem drewnem tekowym, a także dzięki innym, raczej trudnym do zdefiniowania działaniom w rejonie nadgranicznym. Rytmiczna jazda pociągu i lekkie kołysanie wagonu wprowadziły mnie w stan lekkiej drzemki, podczas której zachowałem tylko częściowo przytomną świadomość. Miękko brzmiące głosy i niewyraźna wymowa docierająca do moich uszu, brak w niej takich spółgłosek jak „s" i „r", a także ostry ton rozmów prowadzonych przez kobiety i dzieci, robiły wrażenie zgiełku ptactwa krążącego nad plantacjami bananów. „Wkrótce nadejdzie pora — pomyślałem — aby zadać sobie pytanie: co ja tutaj robię? co za diabeł mnie tu przygnał? Są to pytania, które powinny położyć kres wrażeniu beznadziejnego chaosu i niejasnego lęku, opanowujących mnie wtedy, gdy wiem, że będę musiał przebywać dłuższy czas na lądzie. Nie będzie to dobry czas, bo myślę, że moje sprawy nie zdołają się ułożyć. Panama. Nigdy nie byłem tutaj dłużej niż tydzień, ale zatrzymywałem się przy wielu kolejnych okazjach, więc w końcu stała się miastem bardzo dobrze znanym wśród zmienianych niezliczoną ilość razy w moim życiu miejsc pobytu, wtedy gdy brakowało mi stałego punktu odniesienia. Miasto nie jest szczególnie gościnne ani ciekawe, ale sprawia pokrzepiające wrażenie absolutnego braku odpowiedzialności, to znaczy jest miejscem, w którym może się wydarzyć wszystko, i to w atmosferze prawdziwej i anonimowej wolności, jeżeli chodzi o dysponowanie naszym życiem, a to uspokaja i dostarcza wielu, choć nie zawsze spełnionych przyjemności oraz zaskakujących obietnic ulotnego szczęścia". Jednak tym razem sprawy wyglądały inaczej. W rejonie Przesmyku Panamskiego zanosiło się teraz na wielomiesięczne obfite ulewy i okres upałów przypominających łaźnię turecką. Nie znałem tu nikogo. Zawsze bywałem tylko przejazdem. Nikt z moich znajomych nie zostawił tu po sobie żadnego śladu. Wymownym tego dowodem był fakt, że miałem tylko dopłynąć tutaj z Wito i Corneliusem, ale żadnego z nich nie uważałem za autentycznego współuczestnika moich sukcesów i porażek. Byli tylko przelotnymi znajomymi, obcymi w wędrówce po tajemnych rejonach życiowych przygód, w tym bezładnym tańcu rzadkich chwil szczęścia dzielonego z ludźmi, których naprawdę możemy nazywać naszymi przyjaciółmi. Z góry wiedziałem, że żadnego z nich w Panamie nie spotkam. Pieniądze, które otrzymałem opuszczając statek „Hansa Stern", mogły wystarczyć mi na kilkumiesięczną wegetację. Zbyt dobrze siebie znałem, aby nie wiedzieć, że po upływie paru tygodni będę miał pustkę w kieszeni i pusty żołądek. Nie przejmowałem się taką perspektywą. Kieliszek wódki wypity w odpowiednim momencie i jakaś przygodna dziewczyna, której potem nigdy już nie spotkam, wystarczą, aby uratować nas przed taką chwilą, w której myślimy, że znaleźliśmy się już na dnie studni. Takie ponderabilia niekoniecznie zdobywa się za pieniądze. Wiedziałem już, w jaki sposób unikać owych zakrętów, na których nieuchronnie wpada się w pułapkę. I tak będzie mi płynął dzień za dniem aż do chwili, kiedy pewnego dnia zdołam wyrwać się stąd albo wpadnę na jakiś inny szaleńczy pomysł: kopalnia w Cocora lub praca w szpitalu dla obłąkanych. Wszystko jedno co, to nie ma znaczenia. Ale jeśli chodzi o inne sprawy, wcale nie jest wszystko jedno, zwłaszcza gdy mamy na myśli coś, co nosimy w sobie, co podobne jest do jakiejś zwariowanej śruby, która nie przestaje się obracać. W tym właśnie tkwi sekret, by mechanizm nie sprawił zawodu. Zapadłem w głęboki sen. Kiedy się obudziłem, pociąg wjeżdżał na stację. Nagle poczułem, że bardzo pilnie czegoś potrzebuję i że jest to właśnie jedna dobrze schłodzona wódka. W pierwszym napotkanym barze przywołam swoje opiekuńcze bóstwa, te żarliwe autorytety, które zjawiają się tylko wtedy, gdy osiągamy ów stan łaski, jaki w mądry sposób potrafi przynosić ze sobą ten trunek. Taka była zbawienna odpowiedź, objawiona prawda, ów drugi brzeg, na którym symbole ubierają się w strojne szaty i zaczynają powolne świętowanie, będące lekiem na bezradność i zwątpienie. Kiedy wysiadłem z pociągu, wokół rozbrzmiewał koncert rozbestwionych klaksonów i wycia syren, które zanikało razem z ostatnim blaskiem popołudnia. Zarzuciłem worek na ramię i skierowałem się do centrum miasta. Świerszcze rozpoczęły swą zbiorową wrzawę, a światła neonów rozbłysły krzyczącymi wulgarnie kolorami, które każdej nocy upodabniają do siebie wszystkie miasta na całym świecie. Pomyślałem, że zanim zechcę dopełnić ceremonii picia wódki, nieodzownej do uporządkowania myśli i poskromienia tylu innych demonów, które okrążają mnie zawsze, gdy rozstaję się z morzem, muszę poszukać jakiegoś skromnego hotelu, żeby się gdzieś ulokować. Na jednej z uliczek, prowadzących od Avenida Balboa w kierunku Avenida Central, znalazłem coś odpowiadającego moim wymaganiom. Nosił nieprawdopodobną nazwę: Luksusowy Pensjonat Astor. W recepcji drzemał stary człowiek z asyryjską szpakowatą brodą, o rysach żydowskiego woźnicy z Wiednia z czasów Franciszka Józefa. Jego tusza oraz imponujący wygląd nie pasowały do obecności za ladą, bo tak hojnie wyeksponowany nadmiar energii zdawał się marnować w podobnym miejscu. Kiedy podniósł się, aby podać mi klucz od pokoju, zauważyłem, że jedną nogę zastępowała mu proteza. Niepokojące skrzypienie jej zardzewiałych zawiasów sprawiało wrażenie smutku i bezbronności trudnych do pogodzenia z posturą hebrajskiego kolosa, który stanął naprzeciwko mnie bez cienia uśmiechu i z szorstkim wyrazem twarzy człowieka, nie potrafiącego posługiwać się poprawnie miejscowym językiem. Pokój na czwartym piętrze wychodził na zatokę. Roztargnione mewy krążyły nad nieruchomą powierzchnią, taką samą, jaką widziałem w Cristóbal. Widok brudnej, pełnej odpadków wody napawał moją duszę poczuciem klęski i ubóstwa, a nie tego potrzebowałem, aby podnieść się na duchu. Samochody jeździły po ulicy z nieznośnym pośpiechem, który zawsze mnie zdumiewa po dłuższym przebywaniu na morzu. Przyzwyczajenie się do życia na lądzie wymaga czasu, którego nigdy nie mamy za wiele, gdy opuszczamy statek. Nędzne łóżko o zniszczonych sprężynach, przykryte kapą w wyblakłym kolorze lila, upstrzoną plamami, nad których pochodzeniem lepiej się było nie zastanawiać, kiwający się niebezpiecznie stół oraz barwny obrazek z psem bernardem, który pilnuje małego dziecka śpiącego na śniegu. Stwarzało to bezosobową i banalną atmosferę, tak charakterystyczną dla wszystkich hoteli, do których trafiałem w życiu. W głębi korytarza znajdowała się łazienka i dwa sanitariaty. Obrazki na drzwiach przedstawiające mężczyznę w cylindrze i damę z lat trzydziestych wskazywały z niepotrzebną ekspresją, dla kogo było przeznaczone każde pomieszczenie. Zdałem sobie sprawę, że nie zniosę dłużej poczucia frustracji, które narastało we mnie od dłuższego czasu. Wyszedłem na ulicę w poszukiwaniu baru. Wypytywanie wiedeńskiego woźnicy o najbliższy bar uważałem za przedsięwzięcie nader ryzykowne ze względów językowych. Z takim człowiekiem nie należało nawiązywać stosunków innych niż te, które dotyczą jego funkcji portiera. Minąłem kilka ulic, gdzie panował względny spokój, charakterystyczny dla zubożałej dzielnicy rezydencyjnej, i znalazłem się na uliczce, przy której było wiele barów, jeden obok drugiego, każdy z odpowiednim neonem i rozbrzmiewającą na cały regulator muzyką. Wszedłem do tego, który wydawał mi się najmniej hałaśliwy, i zamówiłem podwójną wódkę z lodem. Wkrótce stałem się codziennym klientem tego baru. Jak się okazało, był nie tylko najspokojniejszy, ale ponadto miał najwierniejszą klientelę. Właściciel nazywał się Alejandro, ale wszyscy mówili mu Alex. Był szczupłym Panamczykiem o rozbieganych oczach i należał do tej kategorii barmanów, którzy nie zadają pytań, ale mają niezawodną pamięć dotyczącą upodobań i alkoholowych zachcianek swoich klientów. Był barmanem doskonałym. Postanowiłem podać jego adres przyjaciołom, aby móc tutaj odbierać nadchodzącą do mnie korespondencję. Nawet nie zacząłem szukać pracy. Doświadczenie nauczyło mnie, że dopóki człowiek nie oswoi się z tajemnym rytmem właściwym dla każdego miasta, nie warto angażować się w poszukiwanie zajęcia. Niepokój, z jakim dawniej przystępowałem do rozglądania się za pracą, służył tylko oszukiwaniu własnego sumienia. Kończyło się na jakimś zajęciu śmieciarza, portiera w burdelu albo na rozładowywaniu statków na portowych nabrzeżach. Dlatego tym razem zdecydowałem się podchodzić do sprawy ze spokojem i cierpliwie rozważyć, co mogła mi zaoferować Panama, tak abym mógł wydostać się z trudnej sytuacji, zamiast utrzymywać się przez dłuższy czas z jakiegoś paskudnego zajęcia. Kiedy niebo zaczynało zasnuwać się chmurami, a mnie zaczynały doskwierać wewnętrzne wątpliwości i zniechęcenie, wódka zawsze okazywała się skuteczna dla uspokojenia takich stanów ducha i pozwalała trzymać się na baczności. Pewnej soboty, kiedy codzienna porcja, do której przywykłem, nie wystarczyła, aby mnie uspokoić, wypiłem powoli całą butelkę i poszedłem spać otulony oparami alkoholu. W niedzielę rano ze zdumieniem spostrzegłem, że obok mnie leży ogromna naga Murzynka z fryzurą godną wojownika Zulusów. Potrząsałem nią tak długo, aż się obudziła, a wtedy zaczęła mi się przyglądać z wyrazem przerażenia i wściekłości. Z jej bezzębnych ust o grubych wargach padały gniewne słowa wypowiadane w dialekcie antylskim, który jest mieszaniną dialektu kreolskiego i granadyjskiej angielszczyzny. Powiedziałem, żeby się ubrała, i pozbyłem się jej za pomocą kilku dolarów. Dobrze pamiętałem, że wyszedłem z baru sam, wprawdzie krokiem niezbyt pewnym, ale do hotelu dobrnąłem bez niczyjej pomocy. Więcej już o tej historii nie myślałem. Kilka dni później znów nieco nadużyłem alkoholu, jednak nie upiłem się do tego stopnia jak poprzednim razem. Następnego dnia rano obudziło mnie na wpół zidiociałe i przerażone spojrzenie jakiegoś kobieciątka o włosach utlenionych na prawie biały blond, u wychudzonym ciele obsypanym różowymi, dość niepokojącymi plamami. Tym razem pozbyłem się owej damy bez żadnej zapłaty. Byłem pewien, że nigdy jej przedtem nie widziałem. Trzeci epizod zdarzył się z Indianką, która podobno przybyła z Taboga czy też z innej pobliskiej wyspy. Mówiła z trudem po hiszpańsku i próbowała zaatakować mnie scyzorykiem. Wypchnąłem ją szturchańcami na korytarz i wróciłem do pokoju. Zadzwoniłem na portiernię z prośbą o czyste prześcieradła. Odezwał się portier udając, że nie rozumie, o co chodzi. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, co się tu działo, i jaka była przyczyna składanych mi wizyt. Ubrałem się i zszedłem do recepcji. Poprosiłem o pokazanie mi mojego rachunku, a obejrzawszy go stwierdziłem, że obciążono mnie kosztami pobytu dodatkowej osoby w dniach, na które przypadały dziwne odwiedziny kobiet. Nie spuszczając oczu z portiera zażądałem, zwracając się doń powoli i spokojnie, w łatwo zrozumiałym niemieckim języku, aby wykreślił z rachunku dopisane sumy, i to natychmiast, w mojej obecności. Spełnił bez słowa moje żądanie, zachowując całkowitą obojętność i maskując swój głęboki cynizm. Potem ostrzegłem go, że jeśli jeszcze raz jakaś kobieta wejdzie do mego pokoju, to zrobię awanturę, zawołam policję i władze sanitarne i doprowadzę do tego, że zamkną mu ten wspaniały luksusowy pensjonat. „To już się nigdy nie powtórzy — oznajmił, chowając papiery do ukrytego w ścianie drewnianego schowka pod przegródkami na klucze. — Niech się pan nie obawia. Zaszła jakaś pomyłka mruknął, a jednocześnie na jego grube, wilgotne od śliny wargi wypełznął uśmiech, podczas gdy na twarzy malowała się złość chciwego furmana. Opowiedziałem całą historię Alexowi, który poradził mi, abym jak najmniej zadawał się z kuternogą. „On jest właścicielem hotelu, a poza tym kontroluje kurwy w obrębie całego kwadratu ulic. Jednak nie to jest jego głównym zajęciem. Zaangażował się w inne sprawy i policja od dawna ma go na oku. Chodzi o to, że posiada wpływy sięgające bardzo wysoko i daje łapówki, grube łapówki". Zapytałem, czy jego zdaniem powinienem zmienić hotel, ale mi odradził. W innych hotelach sytuacja jest podobna, a ten jest w dobrym punkcie, no i już mnie znają w tej okolicy, co ma swoje dobre strony przy szukaniu pracy. Miał rację. Portier-właściciel nadal odnosił się do mnie z bezosobowym dystansem, z jakim traktował wszystkich. Kiedy straciłem już wszelką nadzieję, przyszedł list od Abdula Bashura. Miał włoskie znaczki pocztowe, był ostemplowany w Rawennie i przynosił niezbyt pomyślne wiadomości. Bashur zabiegał o uzyskanie zwrotu kosztów ubezpieczenia statku, którego był właścicielem do spółki ze swoimi braćmi i szwagrem, mężem najstarszej siostry Jasminy. Agent ubezpieczeniowy robił wszelkie możliwe trudności, chcąc wymigać się od zapłacenia polisy. Statek został zatopiony przez libijskie samoloty, chociaż pływał pod liberyjską banderą. Firma ubezpieczeniowa próbowała wykazać, że podobne ryzyko nie było objęte polisą, a tymczasem rodzinie Bashurów kończyły się pieniądze na opłacanie adwokatów, rzeczoznawców i procedur konsularnych. Najstarszy syn Jasminy chorował na białaczkę i finansowanie leczenia wymagało coraz większych wyrzeczeń. Mimo to Bashur oddawał do mojej dyspozycji pewną kwotę funtów szterlingów, którą posiadał w jednym z banków Panamy jako pozostałość z rozliczenia transakcji zrealizowanej przed kilkoma laty z siłami zbrojnymi pewnego kraju sąsiadującego z Przesmykiem Panamskim. Przypomniałem sobie to przedsięwzięcie, którym brałem udział razem z Abdulem, i uśmiechnąłem się teraz sam do siebie zauważywszy dyskretny ton, z jakim wspomniał o tej sprawie. Biedny Abdul. Serdeczny przyjaciel, jakich mało. Jego wielkoduszność, której otrzymywałem liczne i rozmaite dowody nie tylko w dziedzinie interesów, ale także w innych, bardziej delikatnych sprawach, zawsze wzruszała mnie do łez. Poznawałem miasto coraz lepiej i zdawałem sobie sprawę, że — jak to zwykle bywa — pierwsze wrażenie sprawdzało się we wszystkim. Było to miejsce, w którym należało zatrzymywać się tylko przelotnie, oferujące przyjezdnym wyłącznie taką osobowość i uroki, jakie nie pozstawiają w człowieku żadnego śladu, nie przekazują mu żadnej tajemnicy ani nie wymagają od niego zaakceptowania specyficznych praw, które regulują tę osobliwą rutynę miejscowej egzystencji. Dla mnie było to miejsce wyjątkowo trudne. Tego rodzaju miasta nie oferują wielu możliwości ludziom znajdującym się w moim położeniu. Mogą mijać tygodnie i miesiące, a nie ma mowy o znalezieniu konkretnej pracy albo o uruchomieniu choćby niewielkiej firmy o bardzo ograniczonym polu działania. Co więcej, im skromniejsze są nasze wymagania, tym nudniej zrealizować je w miejscu podobnym do przechodniego korytarza, gdzie nikt nie zwraca uwagi na otoczenie. Włóczyłem się po poczekalniach i barach wielkich hoteli sektora bankowego, a wieczorem po nocnych klubach, w których ludzie najrozmaitszych kondycji, zawodów i ras poszukują sposobu na zabicie nudy ogarniającej ich w trakcie obowiązkowych postojów podczas podróży w interesach. Pragną też zabijać nudę w ciężkiej i dosyć obrzydliwej atmosferze kasyn gry, które zarówno w hotelach, jak i w innych lokalach oferują nędzną namiastkę czegoś, co mogłoby zaspokoić przejściową żądzę przygód i emocji, jaką rozbudza Panama. W takich miejscach, a także w innych, których wymieniać nie warto, na próżno szukałem jakiegoś zajęcia pozwalającego wydostać się z bagna, w którym pogrążałem się powoli, ale nieuchronnie. Po pewnym czasie moje zniszczone ubranie oraz inne postępujące dowody zubożenia zmusiły mnie do rezygnacji z przebywania w podobnych miejscach. Musiałem zadowolić się lawirowaniem w pobliżu wejścia, bo do środka wchodzić nie mogłam. To samo robiłem pod bogatymi sklepami, które odwiedzali podróżni zwabieni widokiem towarów, przy czym często były to wyprzedawane resztki, pochodzące z firm o prestiżowych markach albo ordynarne ich falsyfikaty. Nadeszła pora deszczowa, a nad Przesmykiem Panamskim opady pojawiają się z gwałtownością trąby morskiej i zamieniają ulice w rwące i nieprzejezdne rzeki. Kiedy zrozumiałem, że na tym terenie bezcelowe jest kontynuowanie poszukiwań choćby najskromniejszego miejsca na dywaniku szczęścia — który, jak to sobie wyobrażam, unosi się zawsze w pobliżu nas i zachęca lub wręcz zaprasza do zajmowania na nim miejsca w wędrówce ku temu, co każde dziecko, jakie w sobie nosimy, nazywa tajemniczo, gdzieś w głębi serca, „wielką przygodą" — i kiedy zdałem sobie sprawę, że nic już nie zostawało mi do zrobienia, a deszcze uniemożliwiają wszelkie wędrówki, zamknąłem się w pokoju hotelowym, ograniczając wizyty w barze, do których tak się przyzwyczaiłem. Zasłona deszczu spadała na brudne wody Pacyfiku, a ja, patrząc z okna mego pokoju, odnosiłem wrażenie, że miasto rozpływa się przed moimi obojętnymi oczami, by w końcu przeobrazić się w mieszaninę gliny, śmieci i i opadających liści, które wirowały w łapczywych otworach kanałów ściekowych. W dniu, w którym wydałem ostatniego dolara, jaki pozostał mi z pieniędzy otrzymanych od Abdula, portier, kierowany wiekową intuicją wobec swoich klientów, gdy chodziło o ocenę podobnej sytuacji, zadzwonił do mego pokoju i zakomunikował, ze kiedy będę schodził na dół, to chciałby ze mną porozmawiać. Po południu, przed pójściem do baru, gdzie miałem już zaległy rachunek do zapłacenia, czym zaczynałem się niepokoić, podszedłem do lady w recepcji hotelowej, aby stawić czoło temu Woźnicy znad Dunaju. Jego ogromna brodata głowa, tkwiąca nad ladą jak nad stolikiem iluzjonisty, zaczęła wyrzucać z siebie słowa w języku hiszpańskim, wypowiadane powoli i niezdarnie, ale z dużą precyzją. Naturalnie wiedział, że gonię resztkami i że w Panamie nie znajdę żadnego wyjścia z tej sytuacji. Znał dobrze miasto. Jeżeli się zgodzę, będzie mógł mi zaproponować coś, co przynajmniej przejściowo rozwiąże moje problemy i pozwoli uregulować zaległy czynsz miesięczny i rachunki, które podpisywałem u Alexa. Kuternoga wiedział o mnie więcej, niżbym sobie życzył. Kiedy będę wracał z baru, dodał, chce na chwilę przyjść do mego pokoju i porozmawiać. Zgodziłem się, ale najpierw poszedłem szukać zapomnienia w kilku kieliszkach wódki, które miały ułatwić mi dialog z kulawym cerberem. Wiele razy w kryzysowych sytuacjach otrzymywałem podobne oferty od osób, które uderzająco przypominały naszego portiera. Mógłbym bez mała zgadnąć, co mi powie. Wróciłem do pokoju dobrze po północy i usłyszałem nadchodzącego właściciela hotelu. Usiadł przede mną na kiwającym się krześle. Przedstawił mi swoją propozycję, głaszcząc jednocześnie brodę gestem, który miał być patriarchalny, ale sprawiał bardzo podejrzane wrażenie. Oferta była taka jak zawsze. Chodziło o wejście w konflikt z prawem, żeby zarobić trochę dolarów, które pozwoliłyby żyć skromnie, nie bez pewnego niezbyt groźnego ryzyka w stosunku do władz. On był w posiadaniu drogocennych przedmiotów — zegarków, biżuterii, aparatów fotograficznych, drogich perfum, pewnych likierów i win znanych marek i ze słynnych zbiorów, które przekazywali mu w zastaw, w zamian za pieniądze, pewni przyjaciele. Naturalnie, nie musiał mi wyjaśniać, że w rzeczywistości chodziło o przedmioty kradzione z magazynów celnych Colón albo ze składów wielkich domów towarowych Panamy. Kiedy mówił wykrętnie o formie zastawu, nieuchwytny błysk pojawił się w jego spojrzeniu, a nieodłączny uśmiech na grubych wargach zastygł w niewyraźnym grymasie. Lata spędzone na włóczęgach po Morzu Śródziemnym oswoiły mnie z chytrymi sposobami oszukiwania losu. Spokojnie pozwoliłem mu mówić, a kiedy skończył, oświadczyłem, że dam odpowiedź następnego dnia rano. „Niech się pan długo nie zastanawia — odparł wychodząc. — Są inni kandydaci, którzy mają więcej doświadczenia". Mogłem przewidzieć nawet formę, jakiej użył, żeby mi to zakomunikować tonem lekkiej groźby stosowanej wobec obcych, którzy mają nóż na gardle. Nie musiałem się długo zastanawiać. Nazajutrz zszedłem na dół, aby mu powiedzieć, że propozycję przyjmuję. „Wiedziałem, że tak będzie" — odparł, prosząc jednocześnie, abym wszedł z nim do ciemnej klitki znajdującej się za szafą, w której mieściły się przegródki na klucze. Tam sypiał. Spod niezasłanego łóżka, które cuchnęło zastarzałym moczem i zjełczałym jedzeniem, wyciągnął drewniany neseser wyściełany wewnątrz szkarłatnym aksamitem. W nim przechowywał zegarki, złote bransolety i perfumy w kryształowych flakonikach o kształtach wyszukanych i ekstrawaganckich. Podał mi ceny, po jakich należało je sprzedawać. Jeżeli uzyskam więcej, połowa różnicy będzie dla mnie, w przeciwnym razie zaś będę miał prawo do piętnastu procent wartości sprzedaży. Wskazane przez niego najdogodniejsze miejsca dla zbytu towarów znajdowały się akurat tam, gdzie włóczyłem się od wielu tygodni. Uporczywe i gwałtowne ulewy mogły mieć wpływ na nieprzewidywalny bieg interesów. „Niech pan zawsze czeka pod daszkiem przed wejściem do hotelu, tam gdzie zatrzymują się samochody przyjeżdżające z pasażerami albo po pasażerów". Tak, wiedziałem o tym. Nie trzeba mi było tego powtarzać. Nie po raz pierwszy miałem zaczepiać ludzi w podobnych okolicznościach. Trudność polegała na tym, że właśnie w tych samych miejscach zatrzymywali się również policjanci. Włożyłem towar do kieszeni i wyszedłem na ulicę, aby rozpocząć realizację niebezpiecznego przedsięwzięcia. Początkowo wiodło mi się lepiej, niż oczekiwałem. Moje ceny były o wiele niższe niż w sklepach. Klienci korzystali z nadarzającej się okazji z całkowitą bezkarnością, którą dawał im pobyt tranzytowy, a więc nie ponosili większego ryzyka przy zakupie. Jednak, jak było do przewidzenia, policja zauważyła moją częstą obecność przy wejściu do hoteli i kabaretów i zaczęła mnie nagabywać. Podawałem jakieś nieprawdopodobne wykręty, które potem musiałem wspierać małymi prezentami. Na kulawym wymogłem dzielenie po połowie kosztów tych prezentów, na co się zgodził, ponieważ moje umiejętności wędrownego sprzedawcy kradzionych przedmiotów zapewniały względne sukcesy. Uregulowałem rachunek w pensjonacie przed upływem drugiego miesiąca zwłoki. Kiedy poszedłem do baru, aby zapłacić, co byłem winien, Alex uprzedził mnie dyskretnie: „Proszę stąd nie wychodzić, póki pan ze mną nie porozmawia. W bardzo ważnej sprawie". Znany z dawnych czasów niepokój zwiastujący nadciągające niebezpieczeństwo odebrał mi ochotę do wypicia stojącej przede mną wódki. W końcu łyknąłem ją jednym haustem i czekałem na moment, w którym barman będzie mógł ze mną pogadać bez świadków. Wzrastające przygnębienie i nieuchwytna desperacja sprawiały, że moje ręce i nogi stawały się miękkie i sflaczałe. W gardle utkwiła mi jakaś gęsta paraliżująca substancja, która co pewien czas podlegała skurczom niczym kłąb drzemiących gadów. W końcu Alex przesunął się na drugi koniec lady barowej i, nie przestając wycierać szklanki, dał mi znak, abym poszedł za nim. Rozejrzawszy się na wszystkie strony, powiedział: „Przychodzili tu pytać o pana. Ludzie z policji. Wie pan, ja zawsze ich rozpoznam, chociaż są ubrani po cywilnemu. Wiedzą, gdzie pan mieszka, i węszą coś w związku z tym Żydem z hotelu. Nie wiem, czym się pan teraz zajmuje, ale niech pan będzie ostrożny. Oni działają według ściśle określonego planu, bardzo dbają o obraz miasta, bo to najważniejsze dla spokoju turystów i ludzi interesu, którzy zatrzymują się w Panamie przejazdem. Niech pan od razu zmieni hotel. Proszę zerwać wszystkie kontakty z kuternogą. Może pan zamieszkać o tam, w tym hotelu. Prowadzą go moi dobrzy znajomi". Wręczył mi wizytówkę. Hotel nazywał się Miramar i znajdował się w starej części miasta. Nie było łatwo przekonać Żyda. Próbował bagatelizować moje obawy i powtarzał tonem, który miał brzmieć dobrodusznie: „Wiem, jak się załatwia takie sprawy, przyjacielu, niech się pan tym nie przejmuje, niech pan się nie przejmuje". Właśnie ta przesłodzona powściągliwość portiera sprawiła, że postanowiłem wyprowadzić się natychmiast. Zwróciłem mu towar. Uregulowałem rachunki i w ciągu kwadransa wyniosłem się z czterdziestoma dolarami w kieszeni i ze ściśniętym gardłem, co zwiastowało, niestety, dobrze mi znane katastrofy. Hotel Miramar był nieco mniejszy niż Luksusowy Pensjonat Astor, a jego pokoje trochę czyściejsze. Również właścicielka okazała się osobą sympatyczniejszą w obcowaniu i bardziej godną zaufania niż nieszczęsny kuternoga z brodą woźnicy. Była Ekwadorką zamężną z Panamczykiem. Alex uprzedził ją życzliwie o moim przybyciu, więc okazała mi serdeczną uprzejmość, co mogło do pewnego stopnia uspokoić uzasadnione obawy, że mógłbym mieć do czynienia z policją. Piekielny hałas wpadał przez okno do jedynego pokoju, jaki pozostawał do dyspozycji. Okno wychodziło na ulicę pełną straganów ustawionych przed sklepami, których właściciele, sami Hindusi, stali na chodniku i z niespożytą energią zachwalali swoje towary. Z każdego sklepiku płynęła muzyka z odbiorników radiowych i gramofonów, jedna głośniejsza od drugiej, po to by sprzedawca mógł reklamować towar przed zupełnie ogłuszoną klientelą, a ludzie w końcu kupowali pierwszy z brzegu przedmiot, żeby tylko uwolnić się od Hindusa, który nie ustawał w mówieniu, z oszałamiającą zręcznością targując się o cenę, gdy tymczasem muzyka ogłupiała nabywcę. Na szczęście w nocy panował tutaj spokój, tylko z rzadka zakłócany głośnymi krzykami pijaków albo śmiechem prostytutek, które czekały na rogu na upragnionego klienta. Właśnie wtedy, gdy znajdowałem się o krok od przepaści, uratował mnie cud. Dokonał się zgodnie z rytuałem, który w moim życiu powtarza się z taką regularnością, że muszę to przypisywać niezbadanej woli bóstw opiekuńczych, prowadzących mnie przez ciemność za pomocą niewidzialnej, ale wypróbowanej siły, do wytyczonego przez siebie celu. Ilona Pewnego popołudnia, kiedy zająłem się ćwiczeniem pamięci, co — jak wówczas przypuszczałem — mogło być przejściowym remedium na moje lęki i zniechęcenie, deszcz przestał padać i ustąpił miejsca olśniewającemu słońcu, które nasyciło blaskiem świeże i czyste powietrze. Ćwiczenie polegało na przypominaniu sobie innych okresów niedostatku i niepowodzeń, które były jeszcze gorsze i bardziej bezlitosne niż moja obecna sytuacja w Panamie. Na przykład przywoływałem w pamięci te czasy, kiedy pracowałem w szpitalu nieopodal kopalni soli. Zajęcie moje i moich towarzyszy polegało na popychaniu kolejki złożonej z czterech lub pięciu wagoników, która służyła do przewozu kamieni na sam kraniec nabrzeża graniczącego z morzem. Ale zamiast kamieni i żwiru w każdym wagoniku przewoziliśmy trzech, może czterech chorych. Byli poddawani działaniu bryzy, która leczyła ropiejące rany, na co cierpieli od dłuższego czasu. Dziwne właściwości tego miejsca sprawiały, że to właśnie woda była przyczyną owych ran i tylko powietrze dawało efekty lecznicze. Wobec szczęśliwej perspektywy doznania ulgi w cierpieniu chorzy nucili sobie cichutko piosenki, które działały na nich uspokajająco. Prawie wszyscy stracili wzrok z powodu oślepiającej bieli pokładów soli i prawdopodobnie dzięki temu odczuwali uzdrawiające działanie bryzy. Podczas gdy tak śpiewali, my popychaliśmy wagoniki, które z trudem toczyły się po zardzewiałych i przeżartych saletrą szynach. Wiatr rozwiewał prześcieradła spowijające chorych. Wiele lat temu przy jakiejś okazji opowiadałem już o tym, może w formie skróconej, ale pewnie bliższej zdarzeniu, które teraz pragnąłem sobie przypomnieć. Dzięki kojącym kaprysom pamięci nie zachowałem żadnych przykrych wspomnień z pobytu w kopalni soli. Wręcz przeciwnie, pamiętałem tylko radość obcowania z bryzą, którą odczuwali schorowani i wycieńczeni ludzie, i ich podobny do łagodnego szmeru śpiew, a także świetlistą obecność bezchmurnego nieba. Jednak z pewnym trudem zdołałem sobie przypomnieć, że jadaliśmy tylko jeden posiłek dziennie i że nasze zarobki były tak skromne, iż nie wystarczały nawet na to, by pójść do portu i zapomnieć na chwilę o naszej nędzy. Potem przywołałem w pamięci czasy, kiedy byłem palaczem w kotłowni na nędznym statku, który miał wkrótce zatonąć, a który przewoził skóry z Alaski do pewnej agencji handlowej w San Francisco. Zwerbowano nas do pracy za pomocą podstępu. Podpisaliśmy roczny kontrakt zachęceni zaliczką, która pozwoliła nam pić przez trzy kolejne dni w ciemnej tawernie w Seward. Na zewnątrz panowała noc podbiegunowa tak zimna, że zamarzały kości. W czasie drugiego kursu poszliśmy upomnieć się o przyrzeczony zarobek. Wtedy bosman pokazał nam dokument, który podpisaliśmy przy zaciąganiu się na statek, a z którego wynikało, że zgodziliśmy się na to, by jedyną zapłatą w ciągu całego roku stanowiło to, co już przepiliśmy w Seward. Było nas trzech palaczy: jednooki zakonserwowany alkoholem Irlandczyk, który bez przerwy coś bełkotał, Indianin z plemienia Yaqui, milczący i posępny, który dobrze się urządził, bo drugiego dnia rozwalił sobie ramię i pod tym pretekstem nie dotykał więcej łopaty, i wreszcie ja. Z przewożonego ładunku wydobywał się słodkawy fetor, którym nasiąkały nasze ubrania i skóra. Myślałem wtedy, że naprawdę skończyły się dobre czasy wina i róż, jeżeli kiedykolwiek były moim udziałem. Na szczęście po pięciu miesiącach żeglowania przeklęty statek rozbił się o górę lodową, która pływała u wybrzeża Kanady. Uratował nas statek straży przybrzeżnej i zeszliśmy na ląd w Vancouver. Fundusz Pomocy Morskiej wypłacił nam trochę pieniędzy, które wystarczyły na przeżycie kilku tygodni. Właśnie wtedy jakiś obłąkany Kanadyjczyk przekonał mnie, abym spróbował swoich sił w kopalni „Cocora". Wiele innych wspomnień z mego życia, które dotyczyły cięższych kryzysów niż ten, jaki nękał mnie obecnie, przychodziło mi na myśl tamtego popołudnia, ale oczywiście bez żadnego rezultatu. Postanowiłem wyjść z hotelu i trochę pospacerować, korzystając z ładnej pogody. Ominąłem uliczki z hinduskimi straganami i właśnie zbliżałem się do dzielnicy wielkich hoteli, kiedy bez żadnej zapowiedzi lunął deszcz, który wkrótce przeobraził się w prawdziwe oberwanie chmury grożące zalaniem wszystkiego dookoła. Schroniłem się w pierwszym napotkanym wejściu prowadzącym do jakiegoś budynku. Był to niewielki hotel z pewnymi pretensjami do luksusu, bo w holu poza zwykłymi krzesłami i stolikami z mniej lub bardziej przeterminowaną prasą i czasopismami stało kilka maszyn do gier automatycznych, które ustawiono rzędem od strony basenu i głównego patio. Starałem się nie zwracać na siebie uwagi, chociaż miejsce było dość opustoszałe. Nie tylko byłem przemoczony, ale moje ubranie już dawno straciło ostatnią szansę względnie przyzwoitego wyglądu. Zobaczyłem ją, gdy stała tyłem do mnie i manipulowała przy jednej z maszyn, która wydawała rozmaite dźwięki i przeciągle dzwoniła, zapowiadając korzystny układ figur. Miałem chwilę zwątpienia. Przecież to niemożliwe, by znalazła się w Panamie, jeżeli wierzyć ostatnim wiadomościom, jakie od niej otrzymałem. Podszedłem bliżej, a wtedy ona zwróciła ku mnie twarz z tak typowym dla niej wyrazem radosnego zaskoczenia, który przybierała pod byle pozorem. Tak, to ona. Nie było najmniejszej wątpliwości. Ilona! Co tu robisz? — zdołałem zadać banalne pytanie. Szalony Wachtowy! Skąd się, u diabła, wziąłeś w Panamie? Uściskaliśmy się, a potem, bez słowa, poszliśmy usiąść w małym barku, który znajdował się na patio osłoniętym przez porośnięty pnączami daszek. Zamówiła dwie wódki z tonikiem. Przyglądała mi się przez chwilę, zdającą się nie mieć końca. Potem odezwała się tonem, w którym wyczuwało się pewne zaniepokojenie graniczące z politowaniem. — Przecież to widać. Sprawy mają się nienajlepiej, prawda? Teraz nic nie mów. Czasu mamy pod dostatkiem, aby sobie wszystko opowiedzieć. Ale martwi mnie, że cię spotykam właśnie w miejscu, w którym nigdy nie powinieneśbył się zatrzymać. Tutaj nikomu się nie wiedzie, tym bardziej jeżeli znajdzie się w takim położeniu, w jakim ty teraz jesteś. Można tu być wyłącznie przejazdem i koniec. Tylko przejazdem. Ale powiedz... to, co ci leży na sercu, wiesz, o czym myślę, to, co masz w sobie w środku, te twoje najbardziej osobiste sprawy... czy one dobrze wyglądają? — przyglądała mi się uważnie, jak znajoma wróżka, jak kobieta dobrze znająca mężczyznę, któremu zadaje podobne pytanie. To, co chowam w głębi serca — odpowiedziałem głosem, który swoim łagodnym i spokojnym brzmieniem zadziwił mnie samego — wciąż trzyma się dobrze. Wszystko w zupełnym porządku. Zło tkwi gdzie indziej. Jest na zewnątrz. Masz rację, nie należało zatrzymywać się w Panamie, ale tak się złożyło i nie było innej rady. Mam dwa dolary w kieszeni i są to moje ostatnie pieniądze. Jednak teraz, kiedy ciebie widzę, kiedy czuję twoją obecność, przyznaję, że to, co było, odchodzi w przeszłość, znika w okamgnieniu dzięki wódce, zapachowi twoich włosów i tej twojej polsko-triesteńskiej hiszpańszczyźnie. Znowu pławię się w czymś bardzo zbliżonym do szczęścia. Fatalnie muszą wyglądać twoje sprawy, jeśli stajesz się sentymentalny i uwodzicielski. To do ciebie nie pasuje — zauważyła śmiejąc się z ironią, którą zwykle maskowała własne uczucia. Powróciliśmy na dobre do dawnego tonu naszych rozmów, do naszego wisielczego humoru, a po chwili radośnie stwierdziliśmy, że za chowujemy ciągłość łączącej nas przyjaźni, nie mówiąc o różnicy charakterów, która nigdy nie miała wpływu na nasze rozstania, chociaż zawsze prowadziła do tego, że znajdowaliśmy się na rozbieżnych drogach. Korzystając z wygranych przed chwilą pieniędzy, zapłaciła rachunek za napoje alkoholowe, dała królewski napiwek i wstała z miejsca. „Chodź — powiedziała do mnie — wejdziesz na górę, bo musisz się wysuszyć i wykąpać. Wyglądasz jak amant nędznej Cyganki". Poszedłem za nią do windy i pojechaliśmy do jej pokoju. Kazała mi wejść do wanny z gorącą wodą i włożyła moje ubranie do hotelowej torby przeznaczonej na garderobę do prania. Użyłem jej żyletki, którą goliła sobie nogi. Po deszczu przez otwarte okna wpadała do pokoju fala wspaniałego ciepła, a ulewa odeszła gdzieś daleko, nadając morzu barwę szaropopielatą. Ilona położyła się obok mnie na wielkim łożu i wśród pieszczot szeptała mi do ucha tonem naśladującym głos benedyktyna, który kiedyś oprowadzał nas po opactwie Solesmes: „Wachtowy szalony, Maqroll pierdolony, Wachtowy szalony, Maqroll niewdzięczny" — i tak w kółko, aż do chwili kiedy spleceni ze sobą i zziajani kochaliśmy się wśród śmiechu niczym dzieci, które przeżyły poważne niebezpieczeństwo i cudem wyszły z niego cało. Kiedy spociła się, jej skóra emanowała migdałowym zapachem przyprawiającym o zawrót głowy. Noc zapadła nagle i świerszcze zaczęły swoje nocne granie, a ich muzykę przerywały nieregularne chwile ciszy kojarzące się z rytmem tajemnego i wspaniałego oddechu świata roślin. Przez otwarte okna przedostawał się zapach wilgotnej ziemi i opadłych liści, zaczynających z wolna ulegać rozkładowi. Muzyka z przylegającej do hotelu chińskiej restauracji przypominała nam wspólną przygodę w Macao, z której cudem wyszliśmy z życiem. Żadne z nas o niej nie wspomniało. Nie było takiej potrzeby. Ilona. Wielka osobowość, prawdziwa kobieta. Czegóż to ja nie przeżyłem u jej boku, a co jeszcze mogło mi się przydarzyć w jej towarzystwie! Urodziła się w Trieście z ojca Polaka i matki Macedonki pochodzącej z Triestu. — Wymawiaj wyraźnie. Tak, słuchaj: Thesaloniki — językiem dotykała przednich zębów. — Ilona Grabowska, grande familie — mówiła z naciskiem. Nazwisko to ulegało rozmaitym przemianom, zależnie od okoliczności. Kiedyś, gdy spotkałem ją w Alicante, podawała się za Ilonę Rubinstein. Kiedy zauważyłem, że trochę przesadza, przytoczyła mi swoje racje związane ze skomplikowanymi interesami dotyczącymi dywanów, które chcieliśmy sprzedać pewnemu bankowi w Genewie, no i rzeczywiście nazwisko pomagało w tych sprawach w sposób zupełnie nieoczekiwany. Była wysoką blondynką. Ruchy miała raczej gwałtowne. Krótkie włosy w kolorze miodu poprawiała sobie nieustannie charakterystycznym ruchem ręki, który pozwalał rozpoznać ją od pierwszego wejrzenia, nawet z daleka. Kiedy zobaczyłem ją w holu hotelowym, miała dłonie zajęte przy maszynie do gier automatycznych i dlatego przez moment się zawahałem. W wieku skończonych czterdziestu pięciu lat jej szczupłe i silne nogi poruszały się energicznie, wprawiając ciało w elastyczny kołyszący ruch, który cechuje dorastającą młodzież. Twarz okrągła, wydatne i mocno zarysowane usta zdradzały macedońską krew. Duże i lekko wystające przednie zęby nadawały jej wygląd szelmowski i dziecinny. Głos, trochę ochrypły, zmieniał swe brzmienie od pełnego powagi do całej gamy śpiewnych tonów, kiedy chciała coś powiedzieć z naciskiem albo relacjonowała jakieś wydarzenie, które szczególnie ją poruszyło. Nigdy nie widywano jej przez czas dłuższy z jednym mężczyzną. Mimo to zachowywała wobec swoich przyjaciół, wśród których byli także jej przelotni kochankowie, wypróbowaną lojalność, zawsze przejmowała się ich kłopotami, a często graniczyło to wręcz z poświęceniem. Nie miała najmniejszego pojęcia o wartości pieniędzy i wydawała je bez opamiętania, nie zastanawiając się, do kogo należą. Również nie przywiązywała się do martwych przedmiotów, bez których mogła się obejść z zaskakującą łatwością. Widziałem, jak pewnego dnia zdjęła z ręki piękną bransoletkę, kupioną w Istambule, i podarowała ją szoferowi, który dowiózł nas przez Andy aż do Mendozy drogą praktycznie nieprzejezdną. Wyprowadzała ją z równowagi ludzka głupota, ignorancja połączona z napuszonym samozadowoleniem, cechy tak powszechne wśród ludzi przywiązanych do smętnych drobnomieszczańskich nawyków, które leżą u podstaw rozwoju każdej biurokracji, identycznej na wszystkich pięciu kontynentach. Nieszczęsnemu kierownikowi banku w Valparaiso, który próbował zrobić jej wykład o tym, że nie można dokonać przekazu pieniędzy za granicę, rzuciła nieoczekiwanie w twarz, tak głośno, że usłyszeli ją nawet uliczni przechodnie: „Idź pan sobie z tym wszystkim do cholery, razem ze swoimi okularkami w pozłacanej oprawie i regulowanymi transakcjami bankowymi, ty stary pierdoło!", po czym odwróciła się na pięcie z tak wymownym gestem w jego stronę, że facet stanął jak wryty. Poznałem ją w pewnej creperie w Ostendzie, do której schroniłem się przed deszczem. Była to jedna z takich lodowatych mżawek — drobnych, uporczywych, typowych dla Flandrii, które sprawiają, że w ułamku sekundy człowiek jest kompletnie przemoczony, jeszcze zanim zda sobie z tego sprawę. Weszła chwilę po mnie. Siedziałem przy stoliku w pobliżu okna z widokiem na molo i rozkoszowałem się naleśnikiem z serem ricotta. Nie zauważyła mnie i potrząsnęła głową, aby osuszyć włosy, a wtedy krople wody spadły prosto na mnie. „Och, bardzo przepraszam! Chyba całkiem zmarnowałam pański naleśnik. Zamówimy jeszcze dwa i zjemy je razem, zanim przestanie padać". Nie można było odmówić zaproszeniu wypowiedzianemu z tak niewymuszoną serdecznością. Zostaliśmy przyjaciółmi. Żyliśmy razem przez wiele miesięcy, wędrując po portach nad kanałem La Manche i po Bretanii, zaplątani w skomplikowane interesy związane z przemytem złota. To pomysł pewnego Austriaka, który przez jakiś czas był jej kochankiem i wpadł w ręce policji w Zurychu. „Chciał mnie wciągnąć w jakieś swoje głupie afery w Nowym Jorku. Zachował się jak szczur, ale pomysł ze złotem można jeszcze wykorzystać". Tak zakończyła nią sprawę Austriaka i już nigdy więcej nie wymieniała jego imienia. Miała zdolność kompletnego zapominania o tych, którzy pogwałcili niepisane prawa, jakie ona narzucała przyjaźni, a które obejmowały w dużej mierze kwestie dotyczące interesów lub każdego innego układu, jaki mógł się pojawić w jej życiu. W końcu osiedliśmy na Cyprze i tam dołączył do nas Abdul Bashur. Wpadł na pomysł sprzedawania chorągiewek sygnalizacyjnych, którymi posługiwała się dotąd marynarka handlowa, i które po dokonaniu drobnych zmian w ich kształcie i barwach mogły służyć przemytnikom do porozu miewania się między sobą i informowania o ruchach sutków straży przybrzeżnej. Wypróbowaliśmy ten pomysł w odniesieniu do należącego do Wito statku „Hansa Stern" i do dwóch frachtowców libańskich, po czym interes szedł doskonale. W końcu Ilona nawiązała romans z Bashurem, przyjmując wobec niego opiekuńczą postawę, a mój dobry Abdul udawał, że traktuje to jak najnaturalniejszą rzecz na świecie. On, ten prawdziwy znawca najbardziej zawiłych i skomplikowanych sztuczek, nawykły do przebiegłości, którą Lewantyńczycy praktykują od dziecka. Ponieważ tylko Ilona umiała znaleźć się w podobnych okolicznościach, więc wszystko ułożyło się między nami bez najmniejszych problemów, a dawny wzajemny szacunek łączący mnie z Bashurem nie doznał uszczerbku. Zatrzymałem się na pewien czas w Marsylii, aby promować sprawę chorągiewek sygnalizacyjnych, a oni wyjechali do Triestu, gdzie mieli załatwić sprawy spadkowe naszej przyjaciółki. Chodziło o spadek, który szybko się ulotnił pochłonięty przez podatki i zaległe opłaty karne, jakie ciążyły na spornej własności. „A ja myślałam — mówiła potem Ilona — że odziedziczę co najmniej zamek Miramar. Tymczasem spadły na mnie same długi za tę chałupę leśniczego" — i wybuchała donośnym, radosnym śmiechem. Nie widzieliśmy się przez wiele lat aż do chwili, kiedy pewnego dnia spotkaliśmy się przy wsiadaniu na prom kursujący na wyspę Man. Padał taki nieustający rzęsisty szkocki deszcz, który sprzyja wegetacji roślin, ale jednocześnie z nieubłaganą skutecznością atakuje oskrzela. Schroniliśmy się w skromnym pensjonacie w Ramsey, ja z czterdziestoma stopniami gorączki i zapaleniem krtani, które kompletnie odebrało mi mowę, a Ilona ucząca się robić na drutach jakieś nadzwyczajne swetry, których rękawy nigdy nie pasowały do siebie. Uratował nas stamtąd Wito wysłany przez Abdula. Pojechaliśmy do Rabatu, gdzie miałem wyleczyć zapalenie oskrzeli i rozpocząć interes z dywanami dla banku w Genewie. Ilona wyjechała potem do Szwajcarii i po kilku miesiącach wyznaczyliśmy sobie spotkanie w Alicante. Tam właśnie znalazłem ją przeistoczoną w Ilonę Rubinstein. Miała ogromną łatwość zjawiania się i znikania z naszego życia. Kiedy odchodziła, robiła to w taki sposób, że nie dokuczało nam żadne poczucie winy ani też nie było powodu do wzajemnych oskarżeń o nieuczciwość. Kiedy wracała, niosła ze sobą coś w rodzaju świeżych rezerw entuzjazmu oraz tak typową dla niej umiejętność rozpędzania w jednej chwili wszystkich gromadzących się nad nami chmur. W jej towarzystwie zaczynało się zawsze od nowa. Niewyczerpany zapas środków, które miała w zanadrzu, aby pokonać trudności, sprawiał wrażenie, że u jej boku rozpoczynało się za każdym razem takie życie, w którym wszelkie przeszkody znikały jak za dotknięciem palca Opatrzności. Opowiedziałem jej o przeżyciach na statku „Hansa Stern" i o śmierci Wito. „Ja to przewidywałam — oznajmiła krótko. — Wiedziałam już o tym, kiedy zobaczyłam go bo raz pierwszy. Życie nie lubi być traktowane, jakby siedziało w szkolnej ławce". Potem zrelacjonowałem jej podjęte przeze mnie próby wydostania się z tunelu, w którym się znajdowałem. Historia z wiedeńskim woźnicą wywołała wybuch jej niepohamowanego śmiechu. „Dobrze znam podobne okazy — stwierdziła. — Jakbym go widziała. Oni traktują każdego tak, jakby z góry było wiadomo, że nie zapłaci. W Trieście było kilku takich. Spotykałam ich w drodze do szkoły, prowadzona za rękę przez ojca. Zawsze mu się kłaniali, zdejmowali kapelusz z wielkim szacunkiem i mówili do niego niskim głosem rosyjskiego basa: «Witamy księcia pana, dzień dobry». Wiesz przecież, że mój ojciec nie był księciem, ale w Trieście wszyscy go tak tytułowali z powodu jego wyglądu i manier oficera lansjerów". Kiedy jej opowiedziałem o Abdulu i jego funtach, które mi przekazał, chociaż sam przeżywał wtedy ciężkie chwile, poprzestała na kiwnięciu głową i czule się uśmiechnęła, jakby chciała dodać, że dobrze zna tę miłą cechę charakteru naszego wspólnego przyjaciela. Kiedy skończyłem swoją historię, której koniecznie chciała wysłuchać, zanim opowie mi własne przygody, wstała, poszła wziąć prysznic i wróciła do mnie owinięta ręcznikiem. Usiadłszy przy mnie w nogach łóżka, zaczęła mówić z poważnym i na wpół nieobecnym wyrazem twarzy: — Moja historia jest o wiele prostsza, Wachtowy, i nie tak zajmująca. Kiedy skończyliśmy, jak powiedziałeś, „operację dywan", a ty wyjechałeś z Peru w związku z tamtą niedorzeczną pracą w kamieniołomach w Chiclayo, ja udałam się do Oslo, gdzie mieszka moja krewna, która prowadzi sklep z artykułami kosmetycznymi produkowanymi na bazie alg morskich. To historia z gatunku tych, które Francuzi nazywają a dormir debout*. Spędziłam tam dwa lata jako jej wspólniczka. Skończyło się plajtą, co było do przewidzenia. Komu może przyjść do głowy podobny interes w kraju, w którym przez ponad pół roku panuje noc, a kobiety mają cerę małych dziewczynek i posturę artylerzystów. *A dormir debout (franc.) — śmiertelnie nudna. W Oslo znowu spotkałam Eryka Bandsfelda, tego Luksemburczyka, który chciał się ze mną żenić na Cyprze i któremu poświęciłeś całą noc na perswadowanie, że ja nigdy nie będę żoną dla nikogo i że już roztrwoniłam połowę życia, zajmując się zupełnie innymi sprawami niż obowiązki na rzecz domowego ogniska. Zdaje się, ze zdołałeś go przekonać, mimo zatwardziałego saskiego oporu z jego strony. Tym razem przyjechał z mniej ambitnymi planami i towarzyszyłam mu w dwóch podróżach do Hongkongu. Nadal prowadził handel perłami, który przynosił mu wielkie zyski, kiedy go poznaliśmy. Otworzył w Brukseli restaurację wegetariańską. Na początku był to interes podobny do tego, którym w Oslo okazały się kremy z alg morskich, ale później Belgowie zapragnęli się odchudzać, więc musieli pomyśleć o dietetycznym odżywianiu. Bardzo tego potrzebują. Znasz ich. Eryk osiadł tam na stałe, mając w rękach prawdziwą żyłę złota. Ja wyjechałam do Afryki Południowej i otworzyłam lam kabaret ze striptizem, próbując naśladować Crazy Horse. Wszystko szło dobrze, dopóki nie pojawiły się kłopoty na tle rasowym. Władze zażądały, abym zwolniła dwie piękne Haitanki, które odgrywały akt miłosny, a w trakcie tej sceny jedna z nich rozmawiała przez telefon. To był najmocniejszy punkt programu. Wolałam zlikwidować interes i wróciłam do Triestu. Jednak nie będę ci opowiadała wszystkich szczegółów. Prowadziłam potem ze dwa, może trzy rutynowe przedsięwzięcia z gatunku tych, które człowiek podejmuje wiedząc z góry, że się nie powiodą, a mimo to angażuje się, żeby coś robić, po prostu z przyzwyczajenia, no i również dlatego, że taki interes spełnia rolę pomostu ułatwiającego wejście w inne sprawy. O sprawach sercowych już wiesz. W rok później pojechałam na Wyspy Kanaryjskie z kimś, kto opowiadał mi, że jest bogatym spadkobiercą pewnej fortuny na Teneryfie. Tymczasem nie był bogaty ani nie miał spadku. Okazał się głupcem z bardzo dobrą prezencją. Rozmowniejszy bywa nawet słup telegraficzny. Jednak na Wyspach Kanaryjskich spotkałam pewną wdowę z Węgier, która zaproponowała mi, abyśmy założyły w Panamie butik z modną konfekcją i z autentycznymi modelami wielkich projektantów oraz z bielizną również ekskluzywnych marek. Nic drugiej kategorii, żadnych rzeczy podrabianych. Wytłumaczyła mi, że Panama jest już terenem przygotowanym do tego typu interesów. Z sąsiednich krajów przyjeżdżają tu coraz bogatsze klientki o wymagających i wyrafinowanych gustach. Nie jest to już ta klasa średnia, która zjawiała się w dawnych czasach. Doszłyśmy do porozumienia i to tak znakomicie, że sprawa znalazła swój finał w łóżku. Muszę przyznać, że w tej dziedzinie Węgierka była prawdziwą mistrzynią. Ale popełniła jeden błąd, bo naprawdę się we mnie zakochała, robiła mi sceny zazdrości połączone z płaczem i „madziarskim" dramatyzowaniem, które płoszyły klientelę, a mnie wyczerpywały nerwowo i odbierały chęć do życia. Dobrze wiesz, jak taki klimat wpływa na nerwy, izoluje człowieka niby jakaś otulina, która sprawia, że sygnały ze świata zewnętrznego docierają do nas zbyt późno, i to w formie kompletnie przytłumionej. Kosztowało mnie wiele trudu, aby ją przekonać, że nie jestem tą istotą, którą sobie stworzyła w rozgorączkowanej wyobraźni, natomiast ona nie jest upoważniona do tego, by mnie wpędzać w podobne tarapaty. Miałam tylko ochotę spędzić kilka zabawnych chwil i na tym koniec. Zaczęła strasznie krzyczeć. Zlikwidowałyśmy interes. Dwa tygodnie temu wyjechała do Londynu. Udała się tam z zamiarem „odgrzania" namiętności ku pewnej chilijskiej pianistce, do której kiedyś strzelała. Na szczęście nie trafiła, ale miała poważne kłopoty z angielską policją. No i teraz jestem tutaj. Mieszkam w hotelu Sans Souci, naturalnie bez żadnych luksusów, ale nie żyję w nędzy. Składam ci następującą propozycję: jutro pójdziesz do hotelu Miramar, zapłacimy twój rachunek i przeniesiesz tutaj swoje rzeczy. Jeżeli w ogóle coś posiadasz, bo po obejrzeniu tego, co miałeś na sobie, myślę, że niewiele ci zostało. Jak zwykle założymy spółkę. Będziemy się dzielić pieniędzmi zarobionymi dzięki naszym znanym talentom i zobaczymy, co będzie dalej. Zgoda? Nawet nie musiałem odpowiadać twierdząco. Był to sposób traktowania sprawy, który już nas łączył przy innych okazjach, kiedy posługiwaliśmy się moimi albo jej pieniędzmi. Dobrze wiedziałem, że będzie funkcjonował bez przeszkód. Jak zawsze. Następnego dnia poszliśmy do hotelu Miramar. Zapłaciliśmy rachunek i zabrałem kilka koszul, zniszczone tenisówki i powypychane dżinsy poplamione olejem, które przechowywałem raczej jako miłą pamiątkę niż w celach użytkowych. Pochodziły z czasów mego pobytu w Nowym Orleanie i z okresu pływania na statku „Hansa Stern", więc nie chciałem się ich pozbywać. Bywają takie części garderoby, które nabierają wartości amuletu. Jesteśmy na przykład zdania, że chronią nas przed nieszczęściem i dlatego nigdy się z nimi nie rozstajemy, i nie porzucamy myśli o ich rzekomych nadzwyczajnych właściwościach, które nigdy nie zostały udowodnione. Życie z Iloną płynęło bez zakłóceń na dwóch płaszczyznach, a może raczej w dwóch równoczesnych i równoległych kierunkach. Z jednej strony zawsze mocno trzymaliśmy się ziemi, przy inteligentnym, ale nie obsesyjnym przypatrywaniu się temu, co każdy dzień proponował nam jako rozwiązanie codziennej niewiadomej, którą stanowi samo istnienie. Z drugiej strony puszczaliśmy wodze wyobraźni, szalonej fantazji, która bez przerwy, w formie nieoczekiwanej i spontanicznej, wprowadzała do naszej egzystencji scenariusze i perspektywy wyrażające radykalny bunt przeciwko wszelkim zapisanym i ustalonym normom. Mam na myśli ciągły sprzeciw, organiczny i bezwzględny, nie pozwalający nam chodzić utartymi drogami czy ścieżkami przyjemnymi dla większości ludzi, ani posługiwać się tradycyjnymi wzorami, będącymi schronieniem dla tych, których Ilona nazywała, bez afektacji i pychy, ale z uporem — „innymi". Biada temu, kto dawał przy niej najmniejszy sygnał, że dostosowuje się do wzorów tych „innych"! W tej chwili zrywała wszelką więź, wszelką znajomość, każde zobowiązanie wobec osobnika okazującego taką niewybaczalną słabość i nigdy już o nim nie wspominała. Musiał dołączyć do „innych", to znaczy przestawał istnieć. Nam, którzy przez pewien czas dzieliliśmy z nią życie, wystarczyło jedno spojrzenie, aby ostrzec, że zbliżamy się do niebezpiecznej strefy. W związku z tym Abdul opowiadał pewną anegdotę, która bardzo dobrze ilustruje tę zasadę naszej przyjaciółki. W czasie jednej ze wspólnych podróży chciał wysłać do swojego wspólnika w interesach, w których wszystkie zyski przypadły tamtemu, kartkę pocztową z podziękowaniem za gościnę w letnim domku na wsi, który im udostępnił na wyspie Khyros na okres lata. Kiedy dał Ilonie kartkę do podpisu, ona popatrzyła mu głęboko w oczy i poszła do łazienki, aby się uczesać. Nie odezwała się ani słowem. Abdul podarł kartkę na kawałki i wyrzucił do ubikacji. Sprawa była komentowana dopiero po upływie kilku miesięcy, kiedy spotkałem się z nimi w Marsylii. Jedliśmy w porcie langustę przyrządzoną w oliwie z czosnkiem i popijaliśmy skromnym winem Muscadet, które wprawiło nas w dobry, stuprocentowy, marynarski humor. Abdul zrelacjonował mi całe zdarzenie wesołym i żartobliwym tonem. Ilona również się śmiała, ale kiedy Bashur skończył, spojrzała na nas z miną zagniewanej Minerwy i ograniczyła się do następującej uwagi: — Libańczyk znalazł się w poważnym niebezpieczeństwie z tą swoją uprzejmością mal placee. Igrał z losem o własną głowę. Od razu to zrozumiałem — stwierdził Bashur już nie tak radośnie, po czym wychylił potężny łyk wina, aby ukryć dreszcz przerażenia, które wzbudziły w nim słowa Ilony. Dni mijały spokojnie. Deszcz padał coraz rzadziej i na obszarze Przesmyku Panamskiego wkroczyliśmy w pełnię wspaniałego lata, które według mnie ma w sobie tajemniczą i bardzo skuteczną energię emocjonalną. Pewnego dnia napomknąłem o sprawie naszych oszczędności, co Ilona tak skomentowała: „Na razie nie będziemy o tym mówić. Dobrze wiesz, że jeżeli zaczniemy się przejmować, to nie pojawi się żadne rozwiązanie. Nie ma pośpiechu. Wiem, że tutaj nie znajdziemy dla siebie miejsca na resztę życia. Ale takie miejsca nie istnieją. Przynajmniej dla nas. Wszystkie kryzysy mają tę złą stronę, czego właśnie sam doświadczyłeś, że podważają zaufanie do przypadku i wiarę w to, co nieoczekiwane, a są to przecież podstawowe warunki, by znalazło się jakieś wyjście. Pozwól, że sprawy potoczą się same, bo zawsze niosą w sobie jakiś ukryty klucz. Jeżeli zaczniemy go szukać, to wymknie się nam z rąk". Miała rację. Wtedy zrozumiałem głębię mojego upadku oraz uświadomiłem sobie, do jakiego stopnia obezwładnił i sparaliżował prężność całego mechanizmu, którą daje ślepa wiara w przeznaczenie... Taka pewność sprawiała, że wiele razy wyłaziłem z bagna gorszego niż to, z którego miałem się teraz wydostać dzięki Ilonie i deszczowi, jaki zawsze ją sprowadzał. Kochaliśmy się po południu z powolną i skrupulatną cierpliwością osób, które budują zamki na lodzie. Kiedy już wyłożyliśmy nasze karty, co przyniosło nam pewne odprężenie, zajęliśmy się rozpamiętywaniem wspólnych przyjaciół, wspólnie poznanych miejsc, które kiedyś dawały nam radość, ulubionych potraw, które smakowaliśmy w nam tylko znanych zakątkach, a wreszcie burzliwych pijatyk, które nieuchronnie kończyły się na posterunkach policji albo w kapitanatach portów. W takich miejscach wszystko bywało załatwiane za pomocą skutecznego i powtarzanego na zmianę ciągu sofizmatów, którymi operowaliśmy po mistrzowsku. Pewnego dnia doznaliśmy ataku niepohamowanego śmiechu na wspomnienie jakiegoś poranka w Antwerpii, kiedy to wylądowaliśmy w komisariacie policji. Spokojny belgijski żandarm o dużych, rudawych i szpakowatych wąsach patrzył na Ilonę zdumionym i zaspanym wzrokiem, a ona tłumaczyła mu z wielką powagą, że jestem jej bratem i że właśnie wyciągnęła mnie ze szpitala psychiatrycznego, wpakowali mnie tam bowiem właściciele statku, na którym byłem drugim maszynistą. Próbowali zagarnąć odszkodowanie, do którego miałem prawo po wygaśnięciu kontraktu. Nieszczęsny Flamand skrobał się ołówkiem w głowę i przyglądał się nam z niedowierzaniem, co w każdej chwili mogło się skończyć wysoką grzywną albo pójściem na dłuższy czas za kratki. W końcu zakomunikował nam, że mamy się wynosić i nigdy więcej tu nie wracać. Oczywiście posłuchaliśmy jego rady, chociaż tylko do pewnego stopnia. Rezygnacja z powrotu do Antwerpii była dla nas nie do pomyślenia, bo wtedy korzystaliśmy z tego portu jako bazy dla naszych wypadów na wybrzeże Bretanii i na wybrzeże kantabryjskie. No i teraz, dzień po dniu, wracaliśmy pamięcią do tamtych czasów spędzanych we dwoje albo w towarzystwie przyjaciół takich jak Abdul, z którymi łączyła nas niezłomna solidarność ludzi pragnących odbierać świat nie takim, jaki im się podaje, ale takim, jaki oni sami pragną sobie urządzić. Chociaż umowa dotycząca nieporuszania sprawy finansów była rygorystycznie przestrzegana, to oboje wiedzieliśmy, że rachunek w Indian Trade National Bank nieuchronnie topnieje. Jeszcze nie należało się niepokoić, ale nadejdzie moment, w którym pozostające saldo da nam tylko ostatnią szansę wyjazdu z Panamy. Zanim taka chwila nastąpi, trzeba znaleźć jakieś magiczne rozwiązanie, które zawsze stanowiło dla nas ratunek, co do którego oboje, zwłaszcza Ilona, podchodziliśmy z podobną wiarą, jaka podtrzymuje ekwilibrystę w połowie drogi do celu. Przelotne iluzje, krótkie chwile milczenia, pewne komentarze dotyczące tego, co nas czekało, a o czym nie należało mówić — wszystko to dowodziło, że oboje przejmujemy się naszą sytuacją, chociaż potrafimy żyć tak, aby nic nie zakłócało rytmu naszych bezterminowych wakacji, jaki sobie narzuciliśmy. Rano opalaliśmy się nad basenem hotelowym, w południe jedliśmy obiad w Casa del Marisco, albo w Matsuei, gdzie wybór sushi był naprawdę godny uwagi. Po południu mieliśmy czas na sjestę i miłość rozpływającą się w radosnej nostalgii, natomiast wieczorem czekała nas wędrówka po kasynach gry wielkich hoteli, gdzie Z zainteresowaniem obserwowaliśmy zachłanną klientelę azjatycką i południowoamerykańską, która trwoniła własne pieniądze, jakby znajdowała się w Monte Carlo, ale robiła to z manierami nieszczęsnych meteków. Kończyliśmy wieczór w jakimś kabareciku gorszej kategorii, gdzie z pozbawioną wdzięku wyobraźnią rozbierały się kobiety, których narodowość próbowaliśmy odgadywać, prawie zawsze bez powodzenia, bo na przykład zapowiadana przez prezentera „zdumiewająca Chilijka" okazywała się bardzo zużytą adeptką burdelu w Maracaibo, „zmysłowa Argentynka" uporczywie wyznawała, że pochodzi z Ambato albo z Cuency, a czasami z Guayaquil, chociaż była Ekwadorką. Szczyt naszego roztargnienia objawił się tego wieczoru, kiedy założyliśmy się, że „pikantna Urugwajka" jest Kolumbijką, a okazało się, że naprawdę pochodzi z Tacuarembó. Wachlarz miejsc rzeczywiście nie był duży, ale jeszcze mniejsza była rozmaitość kobiet na scenie. Nasze wypady do tego światka stawały się coraz rzadsze, bo woleliśmy posiedzieć sobie w spokojnym barze hotelu Hilton czy Continental i bez pośpiechu sączyć koktajle, których oryginalną recepturę poddawaliśmy lekkim modyfikacjom. Nasze odstępstwa były skrupulatnie wartościowane. Tak narodziła się wódka połączona z martini, ochrzczona Panama Trail, do której zamiast Noilly Prat dodawaliśmy kirszu. Wprowadzała w stan oszołomienia bardzo powoli, w związku z czym uznaliśmy ją za jedno z najbardziej udanych odkryć w naszej długiej karierze świadomych swego nałogu alkoholików, wiernych jednej, dobrze wypróbowanej teorii smaków oraz starannie wypraktykowanym regułom. Pierwsze i ledwie dostrzegalne oznaki konieczności zmiany w naszej rutynie, która trwała już zbyt długo, by móc ją dalej tolerować, pojawiły się w utajonej, ale coraz bardziej oczywistej formie. Zamiast schodzić rano do basenu, częściej zostawaliśmy w łóżku, wydłużając niemożliwy już sen racjonalnymi pieszczotami, które do pewnego stopnia narzucaliśmy sobie jako pretekst do dłuższego przebywania w pokoju. Tutejsze bary nie miały w sobie tej specyficznej atmosfery, której oczekuje człowiek bywały w portach Morza Śródziemnego. Przychodzi moment, kiedy brak dobrego blanc cassis albo autentycznego negroni może popsuć samopoczucie. Podobnie się dzieje, gdy mamy ochotę na okolicznościowy „arak" z dodatkiem lodu, który tutaj próbowaliśmy zastąpić namiastką zdolną jeszcze bardziej podrażnić sfrustowane podniebienie. Zanim sytuacja osiągnęła próg krytyczny, który mógł nas postawić przed koniecznością jakiegoś radykalnego rozwiązania, Ilona doznała jednej ze swoich iluminacji. Villa Rosa i jej ludzie Pewnego popołudnia siedzieliśmy na tarasie, który stanowił przedłużenie holu hotelowego Panama Hilton i popijaliśmy piwo Tuborg, które jeden z kelnerów, pozostający z nami w najlepszej komitywie, zdobył dla nas dzięki pewnym rzadko spotykanym sztuczkom. Upał rozgrzewał posadzkę do tego stopnia, że odbijające się od niej światło zniekształcało widok taksówek, które czekały na klienta skłonnego odbyć w tym słonecznym skwarze przejażdżkę po sklepach. U wejścia zatrzymały się dwa minibusy i wysiadła z nich cała załoga samolotu DC-10 linii Iberia, która ląduje w Panamie. Przyglądaliśmy się wysiadającym: prezentowali się tak bezapelacyjnie po hiszpańsku, że zupełnie nie pasowały do nich służbowe uniformy. „Hiszpanów nie można ubrać w żaden mundur — zauważyła Ilona, gdy powiedziałem coś na ten temat. — Mają zbyt silną osobowość, przypominają Rzymian z epoki Trajana i nie pozwalają założyć sobie takich uniformów, jakie z powodzeniem noszą Saksończycy, bo jak wiesz, wszyscy w końcu stają się do siebie podobni, a przy tym ta monotonia sprawia, że wyglądają zupełnie anonimowo. Zwróć na przykład uwagę na szefową stewardes, idę o zakład, że nazywa się Maite, mieszka w Madrycie, którego nie lubi, ma brata, który służy w marynarce handlowej, a jej drugi brat gra w piłkę". Odparłem, że chyba trochę przesadza. W każdym razie nie można było potwierdzić jej przypuszczeń. Przecież nie będę wypytywał o tak osobiste sprawy tej smukłej dziewczyny o śniadej cerze i szerokich ramionach. Ilona uśmiechnęła się niezdecydowanie, nie zwracając na mnie uwagi. Nagle przybrała skupiony wyraz twarzy, jakby się nad czymś zastanawiała, i po chwili kategorycznie oświadczyła, że zamierza zrealizować jeden ze swoich osławionych tajemniczych projektów. Dopiliśmy piwo, po czym udaliśmy się do Matsuei, by skosztować dobrego Buta Dofu, które pozwoliłoby zapomnieć o zbyt często jadanym przez nas sushi. W czasie obiadu rozmawialiśmy niewiele, a jeszcze mniej po powrocie do hotelu. Wyciągnęliśmy się na łóżku, nadzy, przy otwartych oknach, w oczekiwaniu na mało prawdopodobną bryzę. Z milczenia Ilony wywnioskowałem, że nie jest to odpowiednia chwila na erotyczne harce. Pod wpływem piwa z hotelu Hilton i sake z japońskiej restauracji zapadłem w głęboki sen. Kiedy się obudziłem, zapadał zmierzch i świerszcze zaczynały nadawać swoje zagadkowe wieczorne sygnały. Ilona brała prysznic. Próbowała śpiewać jakąś polską piosenkę, zastępując zapomniane słowa nuceniem samej melodii. Wyszła owinięta ręcznikiem w egipskie hieroglify, który kupiła na bazarze Ben-Rabi i który okazał się wyprodukowany w San Salwadorze. „W każdym razie jest doskonałej jakości" — zauważyła z przekonaniem, jak ktoś, kto nie pozwoli się łatwo oszukać. Usadowiła się w nogach łóżka, jak zawsze, kiedy miała coś ważnego do powiedzenia, i nie przerywając szczotkowania włosów, zaczęła przedstawiać ułożony podczas obiadu plan, który dojrzewał w czasie mojej drzemki. — Maqroll — oznajmiła — mam już pomysł na wydostanie się stąd z odpowiednią sumą pieniędzy i bez większego wysiłku. To znaczy bez harówki, której oboje nie lubimy i której nie warto podejmować. Słuchaj uważnie i nie przerywaj. Kiedy skończę, powiesz mi, co o tym myślisz. Otóż chodzi o otwarcie domu schadzek, do którego angażowano by wyłącznie stewardesy tych linii lotniczych, których samoloty mają postój w Panamie, a także kilku innych, bardziej znanych. Nie rób takiej miny. Wiem, o czym myślisz. Naturalnie, nie będą to prawdziwe stewardesy. Jeszcze ze mną nie jest tak źle. Wybierzemy dziewczyny gotowe wejść do interesu, których wygląd będzie mógł sugerować, że są autentycznymi stewardesami. Każemy im uszyć mundurki. Zostaną poddane pewnemu przeszkoleniu, opanują słownictwo zawodowe, trasy lotów swoich linii, nazwiska osób, które wchodzą w skład załogi, rutynowe anegdoty dotyczące służby w czasie latania i zajęć na lądzie i tym podobne. W znalezieniu pierwszych kandydatek pomoże nam wykaz klientek butiku, który prowadziłyśmy z Erzebet Pasztory. Niektóre z nich już się zetknęły z dyspozycyjnym życiem, jak mawiał mój ojciec, inne mają wyraźne ku temu skłonności. Dla zdobycia klientów będą nam przydatne dwie grupy współpracowników, którzy chętnie wezmą udział w takim przedsięwzięciu dzięki pewnym kwotom, jakie będziemy im okresowo wypłacali. Są to barmani hotelowi, których nakłanialiśmy do alkoholowej nieprawomyślności, oraz szefowie hotelowych służb wywiadowczych, z których wielu świadczy swoim gościom podobne usługi informacyjne. Oczywiście wszystko będzie się odbywało z absolutną dyskrecją. Należy się liczyć z tym, że wcześniej czy później zainteresuje się nami policja. Również w butiku nabrałam pewnego doświadczenia w tej dziedzinie. Niektóre z dziewczyn będą musiały się poświęcić na ołtarzu interesów. Pewne sumy pieniędzy ulokowane strategicznie dokonają reszty. Domu należy szukać w pobliżu hoteli, w takiej dzielnicy, która, pozostając rezydencyjną, jest wyposażona w magazyny sklepowe, restauracje i jakiś klub nocny. Niedaleko hotelu widziałam ulice odpowiadające takim wymaganiom. Będziemy szukać ostrożnie. Kiedy właściciel domu dowie się, o co chodzi, może być niezadowolony. Wolałabym znaleźć takiego właściciela, z którym będzie można szczerze porozmawiać. Ruch wokół domu będzie się odbywał bardzo dyskretnie. Dwie, najwyżej trzy dziewczyny za jednym razem. Naturalnie żadnych tańców, a muzyka w każdym pokoju będzie miała kontrolowane przez nas nagłośnienie. Dziewczyny będą się przebierały już po przyjściu do lokalu, przed przybyciem klientów. Ci zaś będą mieli spotkania zawsze umówione wcześniej przez telefon. Dziewczyny nie będą wysiadały z taksówki czy samochodu przed samym hotelem, tylko na najbliższym skrzyżowaniu, zawsze pojedynczo, nigdy parami ani w towarzystwie przyjaciół, mężów czy kogoś w tym rodzaju. W dalszej przyszłości trzeba będzie uwzględnić pewne skargi ze strony linii lotniczych. Jednak nie będą mogły posuwać się za daleko i zaraz ci powiem dlaczego; otóż służbowe uniformy nie będą dokładnie takie same jak te, których używają autentyczne stewardesy. Dokonamy pewnej modyfikacji. Jeżeli klient będzie o to pytał, to mu wyjaśnimy, że chodzi o nowy typ munduru wypróbowywany na pewnych trasach. Co się tyczy wynagrodzenia, każda dziewczyna będzie otrzymywała tyle pieniędzy, ile zechce jej ofiarować klient, to oczywiste. Natomiast przychodzący na spotkanie będzie wpłacał do kasy sto dolarów przed wejściem do pokoju. Dziewczyna ze swojej strony będzie nam przekazywała stałą kwotę miesięcznie, bez względu na liczbę klientów, których przyjęła. Jeżeli jakiś klient upodoba sobie jedną z dziewczyn, to będziemy się starali piętrzyć przed nim trudności w zaaranżowaniu następnego spotkania, będziemy tłumaczyli, że dziewczynie wyznaczono inną j trasę lotu albo ze jest na wakacjach, albo też bierze udział w kursie szkoleniowym w Miami lub w Tampie, jednym słowem będziemy podawali jakiekolwiek wyjaśnienie, które zabrzmi profesjonalnie i logicznie. Chodzi o to, by rozkładać w czasie takie spotkania, nie uniemożliwiając ich w sposób rygorystyczny. Jeżeli klient zechce spędzić czas z dwiema dziewczynami jednocześnie, to mu powiemy, ze nie może na to liczyć, bo stewardesy zachowują swoje spotkania w wielkiej tajemnicy i nie chcą być widywane przez koleżanki z innych linii lotniczych. Tyle na początek. Znany nam i godny zaufania klient będzie mógł korzystać z wyjątkowych przywilejów. Teraz słucham, co masz mi do powiedzenia. Byłem zdumiony, stwierdzając, że Ilona zaplanowała wszystkie szczegóły swego przedsięwzięcia. Zapomniałem już o jej talentach w tym względzie. Teraz jej o tym powiedziałem, ale przyszło mi na myśl, że powinienem dodać coś, co rzeczywiście martwiło mnie o wiele bardziej niż sam mechanizm funkcjonowania interesu, który wydawał mi się zupełnie realny i oparty na solidnych podstawach. — Przeraża mnie myśl — oznajmiłem — że zostaniemy w Panamie przez czas bliżej nieokreślony, jeżeli interes będzie prosperował. A ja nie chcę urządzać się tutaj na całe życie. Jeżeli Abdulowi powiodą się interesy, to mamy wiele wspólnych planów na przyszłość. Poza tym nudzi mnie tutejsza atmosfera. Nic się tu nie dzieje. To znaczy dzieją się różne rzeczy, ale nie takie, które mnie interesują. — Zgadzam się z tobą całkowicie, Wachtowy — odparła Ilona, kładąc na łóżku szczotkę do włosów. — Ja też nie zamierzam spędzić tutaj reszty mego życia. Znasz mnie na tyle, by wiedzieć, że jeśli ciebie nudzi tutejsza rzeczywistość, to ja mam tego powyżej uszu — tu afektowanym gestem dotknęła ręką głowy. — Ale przecież chodzi o zebranie takich pieniędzy, które pozwolą nam wyjechać z Panamy, kiedy dobrze wykorzystamy czas tutaj zainwestowany. Jeżeli chcesz rozpocząć jakiś poważniejszy interes z Abdulem, musisz mieć duże pieniądze. Wiesz, jakie bywają jego plany. W gruncie rzeczy zawsze marzył o tym, żeby zostać małym Niarkosem. W tym momencie nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, słysząc tak trafną uwagę o ambicjach naszego dobrego przyjaciela. Trafną i zarazem ironiczną, bo Abdul, podobnie jak my, nigdy nie przestał przerzucać się z jednej sprawy na drugą i nie zrealizował do końca swoich marzeń. Marzeń, które my już dawno temu porzuciliśmy. Było oczywiste, że życie zawsze sprawia bardziej skomplikowane i nieoczekiwane niespodzianki, tajemnica zaś polega na tym, aby im nie przeszkadzać i nie stawiać przeszkód na ich drodze. Tymczasem Abdul, jak każdy dobry mieszkaniec Wschodu, pozostawał wierny swoim wielkim projektom, które roztaczał przed nami z niezwykłą elokwencją i ogromnym przekonaniem. Jednak to było inne zagadnienie. Projekt Ilony wydawał się bezkonkurencyjny. Na razie nie przychodziły mi na myśl żadne poważniejsze zastrzeżenia. Zdecydowaliśmy się podjąć ryzyko z pełnym przekonaniem, że skutecznie posłuży naszym zamierzeniom. Znalezienie odpowiedniego domu nie było trudne. Właścicielka okazała się wdową w mocno zaawansowanym wieku. Już po chwili rozmowy zdaliśmy sobie sprawę, że miała dosyć bogatą przeszłość, jeżeli chodzi o przeżycia erotyczno-sentymentalne, i w tej dziedzinie utarte normy nie powinny stanowić większej przeszkody. To sprawiło, że z całym spokojem ujawniliśmy jej cel, na jaki zamierzaliśmy przeznaczyć wynajęty dom. Ograniczyła się do pytania, czy chcemy w nim zamieszkać. Odpowiedzieliśmy, że naturalnie pragnęlibyśmy się w nim rozgościć, aby nadać mu charakter normalnej rezydencji rodzinnej, spokojnej i godnej szacunku. Prosiła nas o zapłacenie z góry trzymiesięcznego czynszu ze względu na to, że nie mieliśmy poręczyciela, który złożyłby podpis na umowie. Zgodziliśmy się na wszystko. W krótkim czasie zdołaliśmy urządzić i umeblować dom w takim stylu, że znalazły się w nim zarówno przedmioty niezbędne, jak i różne południowe fantazje Ilony, co nadawało wnętrzu dosyć przytulny charakter. Na parterze był obszerny salon wyposażony w kominek. Taki obiekt w centrum tropiku wywołał naszą największą radość. „Tylko w Ameryce, Maqroll, tylko w Ameryce można spotkać tak uroczy absurd" — skomentowała Ilona przyglądając się kamiennej obudowie kominka, który w samym sercu strefy równikowej prezentował swą pretensjonalną europejską elegancję w pseudobarokowym stylu. Z salonu przechodziło się do jadalni, w której urządziliśmy drugi mały salonik, gdzie klienci mieli się spotykać ze swoimi partnerkami. Rozsuwane drzwi oddzielały to bardzie intymne wnętrze od głównego salonu. Dwa pokoje na parterze i pokój dla służby zostały przeznaczone na alkowy z osobną łazienką. Na piętrze miałem zamieszkać ja z Iloną, w dwóch pokojach oddzielonych od siebie wspólną łazienką. Mieliśmy także korzystać ze wspólnego tarasu, który wychodził na opuszczony ogród sąsiedniego domu usytuowanego tuż za naszym. W innym pomieszczeniu, również na piętrze, urządzona została skromna kuchnia i dobrze zaopatrzony bar. Problem służby Ilona rozwiązała bez trudu. Właścicielka domu odwiedzała nas co pewien czas, aby zapoznawać się ze zmianami, które jej proponowaliśmy i które ona akceptowała z pogodnym i melancholijnym uśmiechem. Kiedy Ilona wspomniała o sprawie służby, dońa Rosa — bo takie imię nosiła wdowa — oświadczyła, że możemy dysponować jedną z dwóch Murzynek, które zatrudnia u siebie w domu. Przychodziłaby codziennie sprzątać pokoje i wykonywać dodatkowe prace na naszym piętrze. Rozwiązanie było idealne. Brakowało jeszcze tylko chłopca do obsługi klientów. Ale wkrótce pewien chłopak z hotelu Sans Souci, którego dobrze znaliśmy i który się z nami zaprzyjaźnił, zgodził się u nas pracować. Ilona miewała polot, który ja nazywałem „natchnieniem do chrzcin": nadawała osobom i miejscom wymyślone przez siebie imiona, a te z czasem przyjmowały się na stałe. Dom dostał nazwę Villa Rosa. Kiedy się o tym dowiedziałem, musiałem zrobić zdziwioną minę, bo Ilona zauważyła: — Wiem, że nazwa jest bardzo pretensjonalna, ale trzeba uhonorować właścicielkę domu i jej wielką wyrozumiałość. Nie sądzisz? Nie byłem o tym głęboko przekonany, ale zdałem sobie sprawę, że mój sprzeciw będzie bezcelowy. Chłopak, którego zatrudniliśmy, nosił pospolite imię Luis, a u nas nazywał się Longinos. Był mały, pulchny, ciemny, o bardzo regularnych i trochę zniewieściałych rysach. Na pierwszy rzut oka przezwisko Longinos zupełnie do niego nie pasowało, ale z czasem przyzwyczailiśmy się, i on także, do nowego imienia. Zawsze tak było z „chrzcinami" Ilony. Musiało upłynąć trochę czasu, aby uznać ich bezdyskusyjną i rewelacyjną trafność. Kiedy wszystko już było gotowe, przeprowadziliśmy się do Villa Rosa. Ilona nawiązała kontakt z rzekomymi stewardesami. Rozmawiała z nimi o „podstawowym planie natychmiastowej dyspozycyjności". Przypominała mi w tym polityków, a zwłaszcza ekonomistów, którzy nadając nazwę jakiemuś określonemu działaniu, od razu uważają je za oczywiste i natychmiast, poza wszelkimi wątpliwościami, nabierające życia. Teraz trzeba się było zająć umundurowaniem. Podsunąłem pewne rozwiązanie i nalegałem, żeby uznano ten mój zasadniczy wkład do sprawy. Longinos miał wielu dobrych przyjaciół wśród szpicli w hotelach, w których nocowały załogi samolotów. Za ich pośrednictwem załatwiliśmy potajemne wypożyczanie na parę godzin mundurków, które stewardesy oddawały do prania lub do prasowania. Krawcowa, pracująca w butiku nad dopasowywaniem przeznaczonej na sprzedaż odzieży, kopiowała modele i wprowadzała do nich niewielkie zmiany według wskazówek Ilony. W niedługim czasie umundurowanie było gotowe. Wtedy zajęliśmy się znowu odwiedzaniem barów w głównych hotelach. Tu zaczynał się delikatny etap naszej pracy. Wiadomo, że policja bywa w stałych kontaktach z barmanami, kelnerami i kierownikami hotelowych służb wywiadowczych, którzy są niezastąpionym źródłem informacji. Chodziło więc o to, by już na wstępie zobowiązać ich, za pomocą znacznych pieniędzy, do nieprzekazywania władzom żadnych danych na temat naszej działalności. Postępowaliśmy z dużą ostrożnością. Po kilku dniach zaczęliśmy otrzymywać pierwsze telefony. Żeński personel był już, z grubsza biorąc, przygotowany, a więc interes zaczynał się rozkręcać — wprawdzie powoli, co było do przewidzenia, ale bez większych potknięć i na dosyć mocnych podstawach. Dońa Rosa zjawiała się u nas regularnie. Bardzo ją bawiły anegdoty, które jej opowiadaliśmy o tym, co ona nazywała naszym handlem stewardesami. Muszę przyznać, że wiele incydentów, które się wtedy wydarzyły, nie pozostało mi w pamięci, może na skutek tragicznego finału, z którego konsekwencji nigdy się całkowicie nie otrząsnąłem. Zachowuję dosyć chaotyczne wspomnienie o tym okresie i pamiętam tylko niektóre twarze, brzmienie głosów i pewne godne uwagi epizody. Pierwszych dziewczyn mieliśmy w domu pięć. Każda doskonale pasowała do typu wymaganego przez linię lotniczą, którą miała rzekomo reprezentować. Blondynka urodzona w Maracaibo z ojca Teksańczyka i matki Portugalki, mówiąca jako tako po angielsku, grała doskonale rolę stewardesy linii Panagra. Brunetka o skórze koloru tabaki, o klasycznych rysach i prostych, gęstych, upiętych w kok włosach, co nadawało jej wygląd trochę andaluzyjski, także bardzo dobrze pasowała do munduru używanego w linii KLM. Wymyśliliśmy, że jej rodzice żyją na wyspie Aruba, a ona miała bliżej nieokreślone studia uniwersyteckie w Barranquilli. W rzeczywistości pochodziła z Puerto Limón i bąkała trochę po angielsku. Jeżeli chodzi o linie kolumbijskie i wenezuelskie, sprawy były o wiele prostsze. Dosyć dobrze daliśmy sobie radę z dwiema Panamkami i jedną Salwadorką. Wszystkie znały Ilonę z butiku. No i od razu zwróciły jej uwagę na konieczność podwyższenia im zarobków. Od czasu do czasu wychodziły z jakimiś biznesmenami spotykanymi w barze hotelu Hilton albo Continental, a zarobki nie wystarczały im na opłacenie garderoby oraz na pokrywanie innych kosztów niezbędnych do utrzymania pozorów dobrobytu, nieodzownego do przyciągania hojnych klientów. Formuła działania Villa Rosa pozwalała na rozwiązanie problemu. Pamiętam pierwsze niebezpieczeństwo, które się pojawiło, a którego zdołaliśmy uniknąć dzięki harmonijnemu działaniu Ilony z Longinosem. Pewnego wieczoru około jedenastej przyszedł klient, który już dwukrotnie do nas telefonował i któremu z jakiegoś powodu nie można było zaaranżować upragnionego spotkania ze stewardesą linii KLM. Tego dnia spotkanie zostało ustalone. Przyszedł nieco wcześniej. Longinos przybiegł na górę, pytając o Ilonę. W jego oczach malowało się przerażenie. Nie bez przyczyny, bowiem przybyły klient był prawdopodobnie pracownikiem KLM. Longinos znał go z dawnych czasów. Widywał go razem z załogami holenderskiej linii lotniczej w hotelu. Ilona zeszła na dół, by zmierzyć się z problemem. Sprawa nie była łatwa. Rzeczywiście nasz gość pracował w departamencie załadunków KLM. Miał własne biuro w mieście Colón jako agent celny. Ponieważ do pojawienia się rzekomej mieszkanki wyspy Aruba brakowało jeszcze kilku minut, Ilona zdołała się dowiedzieć, że to tylko zakochany mężczyzna; od dawna, jeszcze kiedy pracował w holenderskim towarzystwie lotniczym, płonął żarliwym, zawsze skrywanym uczuciem do pewnej stewardesy, która zawsze odtrącała jego propozycje. Rozpaczliwie jej poszukiwał. Był pewien, że to dziewczyna, która przychodzi do Villa Rosa, ponieważ pewna kobieta, która wróżyła z kart, dała mu to do zrozumienia za pomocą niejasnych aluzji i zdesperowany amant zinterpretował rzecz po swojej myśli. Dzięki wcześniej uzgodnionej z Longinosem taktyce Ilona wiedziała, że dziewczyna czeka już w sąsiednim saloniku. Poczęstowała klienta szklaneczką whisky, traktując to jako uprzejmość ze strony zakładu, i wyszła porozmawiać z dziewczyną. Kazała jej natychmiast zmienić mundur i przyjść z powrotem do saloniku. Sama wróciła do klienta i wyjaśniła mu, że młode dziewczę z KLM tym razem nie dopisało, ponieważ uczestniczy w kursie szkoleniowym w Amsterdamie. Ale już czeka na niego inna piękna dziewczyna z Avensy, która przyszła tu po raz pierwszy. Mężczyzna miał łzy w oczach, był zrozpaczony, kiedy wychodził. Wyjąkał kilka słów i zapłacił należną kwotę. Zdarzenie to otworzyło nam oczy na komplikacje, które mogły się pojawić z osobami zatrudnionymi w przedsiębiorstwach lotniczych, których nazw używaliśmy. — Musimy posługiwać się mundurami takich linii, które nie mają tutaj swoich przedstawicielstw. Będziemy mówić, że chodzi o załogi przebywające w Panamie tranzytem, aby przejąć samolot, który uległ awarii w innym miejscu na Karaibach. — Ilona zawsze znajdowała takie błyskawiczne rozwiązania, w które sama wierzyła bez zastrzeżeń. Zwróciłem uwagę, że to może osłabić zainteresowanie naszych klientów i obudzić podejrzenia, jeżeli chodzi o autentyczność tego, co nazywała „naszą podstawową ofertą". Ale odpowiedziała mi z odcieniem politowania: „Och, naiwny Wachtowy! Nie wiesz, w co jest zdolny uwierzyć mężczyzna, kiedy pragnie pójść z dziewczyną do łóżka. Gdybym ci to powiedziała..." Innego wieczoru zatelefonował barman z hotelu Regina, aby nas poinformować, że będzie dzwonił jakiś wyjątkowy klient, pewien Turek z Anatolii, ślepiec, niezwykle bogaty i operujący wielkimi kapitałami swoich wspólników, którzy zaufali jego niezawodnej intuicji w sprawach inwestowania w papiery bankowe ze znacznym zyskiem. Spędzał życie w samolotach, przemieszczając się zgodnie z porywami serca. Prosił o spotkanie z dwiema kobietami jednocześnie. Po chwili zadzwonił sam, a ja mu odpowiedziałem w języku, który miał udawać turecki. On natomiast prowadził rozmowę nienaganną francuszczyzną. Potwierdził swoje wymagania, na co ja odparłem, że zatelefonuję nazajutrz, aby podać mu godzinę jego wizyty. Powtórzyłem to Ilonie. — Przewiduję podwójne kłopoty — stwierdziła — o których nawet nie pomyślałeś, a które mogą okazać się bardzo poważne. Po pierwsze, jeżeli jest ślepy, to przyjdzie z osobą służącą mu za przewodnika. Wybrniemy z tej sytuacji, bo osobie towarzyszącej każemy czekać w salonie, podczas gdy dziewczyny będą się zajmowały anatolijskim effendim. Drugi kłopot jest poważniejszy. Jeżeli ten człowiek dużo podróżował i ma słabość do stewardes, to na pewno rozpozna ich mundury za pomocą dotyku. Prawdopodobnie będzie mu to sprawiało największą przyjemność, tym bardziej że chyba jest już stary. Ślepcy są okrutnie nieufni. Jakakolwiek zmiana w szczegółach munduru może wzbudzić w nim podejrzenia. Nasze informacje, że chodzi o nowy model testowany na niektórych trasach, mogą nie trafić mu do przekonania. Jednak zaprzątanie sobie tym głowy jest teraz bezcelowe. Będę obecna, kiedy wejdzie do saloniku, gdzie powinien zaczekać na spotkanie z dziewczętami. Zobaczymy. Turcy bywają bardzo skomplikowani, ale w Trieście potrafiłyśmy nimi manipulować zgodnie z naszą wolą. Gdyby było inaczej, wchłonęliby nas już kilka wieków temu. Mężczyzna przybył punktualnie o szóstej po południu, tak jak zostało ustalone. Towarzyszyła mu kobieta, która z daleka wyglądała na jego siostrę, bo miała takie same kędzierzawe i rude włosy, podobnie rozbiegane oczy — u niej zielonkawe, a u niego przysłonięte białawą, mieniącą się na tęczowo błoną. Mężczyzna musiał być już dobrze po osiemdziesiątce, ale dzięki krzepkości, jaką Lewantyńczycy zachowują do późnego wieku, wyglądał na sześćdziesiąt pięć lat. Oni często dożywają nawet setki w tak dobrej formie. Umierają na zawał serca w łóżku kochanki albo za ladą swego sklepu. Siostra przybysza była trochę młodsza i nigdy się nie uśmiechała. Poprosiła o herbatę, a w tym czasie jej brat wchodził już razem z Iloną do saloniku. Dwie dziewczyny, które miały zabawiać effendiego, wstały z krzeseł. Mężczyzna podszedł do nich i — jak przewidywała Ilona — dokładnie je sprawdził za pomocą dotyku, kontrolując każdy guzik i odznakę munduru, przy czym zatrzymywał dłonie na biuście i na biodrach. Zakończywszy oględziny, zwrócił się do Ilony z leniwym, ale nie pozbawionym złośliwości uśmiechem: — To sympatyczny chwyt. Bardzo sympatyczny. One są takimi stewardesami, jak ja Ataturkiem. Ale są ładne i młode, mają świeże ciała, jakich nigdy nie spotyka się w tego rodzaju miejscach. A pani pochodzi z Triestu, prawda? Czy może z wyspy Korfu? Nie, raczej z Triestu — stwierdził, głaszcząc dłonie Ilony z delikatnością, której nie okazywał w stosunku do dziewcząt. Tak, jestem z Triestu — odparła — jak pan to zauważył? Po akcencie, madame, po akcencie i po skórze, bo tylko kobiety z Triestu zachowują tak elastyczną i delikatną skórę. Te z Korfu też, ale tam mówią z okropnym akcentem. W porządku, przejdźmy teraz do sypialni. Dziewczyny zajęły się wyprowadzaniem staruszka, biorąc go pod ręce, a on obmacywał tymczasem ich pośladki i brzuchy, powtarzając cichutko, tonem człowieka cierpiącego na kamicę, ale nie pozbawionego swoistego wdzięku: „To świetny chwyt, bardzo dobry. Ah, ces triestins, tres malins, tres malins!"*. Tymczasem jego siostra popijała herbatę, którą Ilona podawała jej w dużej szklance, co sprawiało kobiecie wyraźną przyjemność. Mówiła tylko dialektem z Anatolu, którego nie mogliśmy zrozumieć. Po północy nasz gość zjawił się w eskorcie obydwu dziewcząt zaśmiewających się z jakiegoś żartu Turka. Ten ujął siostrę pod rękę i zaczął się żegnać z Iloną, całując jej dłoń z rewerencją godną końca ubiegłego stulecia. Dziewczęta zostały jeszcze przez chwilę, aby napić się kawy i zjeść kanapki, które przyniósł im Longinos. Były to dwie Kostarykanki świeżo zwerbowane przez Ilonę. Miały duże poczucie humoru, zachowywały się swobodnie, jak wiele ich rodaczek. Opowiedziały nam ze szczegółami o erotycznych wyczynach klienta. Zachowanie krzepkiego starca było wyjątkowe. Jego zrównoważona mądrość rodem z haremu wzbudziła podziw naszych dziewcząt. Turek nie uwierzył w historyjki o stewardesach. Już w chwili telefonicznej rozmowy z nami miał w tej sprawie wątpliwości. Ale potraktował to jako żart i zrobił swoim partnerkom z alkowy dokładny wykład o cechach charakterystycznych dla każdego uniformu głównych linii lotniczych. Fakt ten jeszcze raz potwierdził słuszność przewidywań Ilony. *Ah, ces triestins... (franc.) — Och, ci triesteńczycy, jacy przebiegli, jacy przebiegli! Zdarzenie to kazało nam stopniowo eliminować używanie nazw znanych kompanii lotniczych. Było niepotrzebnym i kłopotliwym ryzykiem. Doświadczenie podpowiadało nam, że nie należy wymieniać żadnej takiej nazwy. W większości przypadków klienci mogli tylko podejrzewać, że dziewczęta nie były stewardesami. Kwestia linii lotniczej, dla której pracowały, była naprawdę sprawą drugorzędną. Z wyjątkiem blondynki z Maracaibo, brunetki z cygańskim koczkiem i jeszcze jednej, która pasowała do przypisywanej jej narodowości i firmy, reszta personelu używała formuły, do której ojcostwa z dumą się przyznawałem: wystarczyło powiedzieć klientowi, że dziewczyna nie jest jeszcze zatrudniona na stałe przez żadne towarzystwo lotnicze i podróżuje w celach szkoleniowych na koszt szkoły stewardes z siedzibą w Jacksonville. Ilona, jak zwykle, miała rację. Nasza klientela nie była tak spragniona weryfikowania autentyczności otrzymywanej oferty, jeżeli dziewczyna posiadała pewne cechy światowego obycia, choćby powierzchownego, i jeżeli prezentowała się tak atrakcyjnie, jak to sobie wyobrażał gość na podstawie informacji uzyskanych od barmana albo szefa szpicli hotelowych. Zgodnie z oczekiwaniami wiadomość o naszej działalności rozniosła się w krótkim czasie wśród agentów biur podróży, wśród stale podróżujących ich regionalnych przedstawicieli, wśród księgowych firm amerykańskich oraz mężów z forsą, którzy podróżowali pod byle pretekstem. Numer Villa Rosa podawali jedni drugim, w związku z czym mniej nam była potrzebna pomoc personelu hotelowego. Jednak podtrzymywaliśmy tę współpracę kierowani poczuciem przyzwoitości i sympatią wobec tych, którzy nam pomagali na starcie. Gwoli zwykłej sprawiedliwości i mając na względzie ludzką wdzięczność, trzeba powiedzieć trochę więcej o człowieku, który w Villa Rosa zaczynał odgrywać coraz ważniejszą rolę i z czasem stał się nie tylko niezastąpiony, ale przeobraził się w tego rodzaju współpracownika, którego inteligencja i lojalność wzbudzały w nas z każdym dniem większą wdzięczność i szczere uznanie. Mam na myśli Luisa Antero, którego nazwaliśmy Longinosem. Pochodził z Chinqui. Miał wymowę ludzi z gór, nieco śpiewną i miękką, co podkreślało jego dziecinny wygląd. Był jedynakiem. Ojciec umarł, kiedy Longinos miał cztery lata. Pracował w Przedsiębiorstwie Energii Elektrycznej i zginął porażony prądem przy sprawdzaniu transformatora na słupie stojącym przy wjeździe do miasta. Jego zwęglone ciało wisiało tam przez cały dzień kołysane wiatrem niczym huśtająca się lalka. Takie było pierwsze wspomnienie Longinosa. Przez całe dzieciństwo trzymał się matczynej spódnicy. Matka przeprowadziła się do dwóch samotnych sióstr, które opiekowały się dzieckiem i rozpieszczały je, co pozostawiło trwałe ślady. Był dosyć pulchny, bez zarostu, przy czym miał wyraźnie kobiece ruchy. Jednak nie był homoseksualistą, choć na takiego wyglądał, bo nieświadomie przyswoił sobie wiele kobiecych zachowań oraz sposób mówienia tych osób, wśród których się wychowywał. Posiadał nieomylną wiedzę dotyczącą najgłębszych i najbardziej skomplikowanych tajników kobiecej natury, co ułatwiało mu liczne, często godne pozazdroszczenia podboje w okresie, kiedy pracował w środowisku hotelowym. Do takich sukcesów przyczyniła się ponadto niezwykła dyskrecja, która okazywała się niezawodna nawet w najbardziej kłopotliwych sytuacjach. Na wzmiankę o którymś z przypisywanych mu męskich sukcesów przybierał przekonywająco niewinny wyraz twarzy i sprytnie udając zdumienie wobec „nieprawdopodobnych" zarzutów, potrafił zmylić każdego, kto nie znal go tak dobrze jak my, przyzwyczajeni do jego sztuczek, równie finezyjnych, jak tajemnych. Zaraz na wstępie swojej działalności w Villa Rosa Longinos z takim uwielbieniem zaczął się garnąć do Ilony, że zanim otworzyła usta, on już wiedział, czego mogła sobie życzyć, i z nieomylną skutecznością spełniał każdą zachciankę mojej przyjaciółki. Po kilku miesiącach dopuściliśmy go do udziału w naszych dochodach, które rosły w sposób znaczący. Longinos przejmował stopniowo odpowiedzialność za rekrutację nowych dziewczyn i za kontrolowanie tych, które już były przyjęte na stałe. Odnosił się do nich surowo, ale jednocześnie z pewnym rodzajem przyjacielskiego zrozumienia, co sprawiło, ze mogliśmy ograniczyć swój udział w pilnowaniu całego interesu. Początkowo Ilona zajmowała się nim sumiennie, ale brakowało jej cierpliwości i taktu potrzebnego do kierowania personelem kobiecym, z którym rzeczywiście nie sympatyzowała. „W gruncie rzeczy — mawiała — one wszystkie są jak ptaszki i nigdy nie wydorośleją. Niezależnie od tego, skąd pochodzą. Typowe dziewczyny z tropiku, podporządkowane latynoskiemu macho, i bez wykształcenia. Zawsze mam kłopoty, kiedy chcę się zorientować, do jakiej klasy społecznej należą, bo wyróżniają się tylko jedną wspólną cechą — katastrofalnym brakiem wychowania oraz chwiejnym i kapryśnym charakterem, co sprawia, że bywają nieprzewidywalne. Nie chodzi o to, że kłamią, ale nie wiedzą, jak dochodzić do prawdy. Zawsze zostają gdzieś po drodze. Elles me tapent sur les nerfs. Natomiast Longinos panuje nad nimi wspaniale i uzyskuje od nich to, co dla mnie jest nieosiągalne". Elles me tapent sur les nerfs (franc.) — One grają mi na nerwach. Ponieważ Ilona wyręczała się coraz częściej Longinosem, mieliśmy więcej czasu na przebywanie razem. Wróciliśmy do dawnych zwyczajów i przeznaczaliśmy popołudnia na kochanie się, a wieczorami snuliśmy plany i fantazjowaliśmy na temat przyszłych wspaniałych przedsięwzięć, przy czym śmialiśmy się sami z siebie i z naszych nierealnych zamierzeń. Ilona trochę schudła, więc jej duże i jędrne piersi bardziej się teraz uwydatniły. Ponieważ nie nosiła stanika, wyglądała młodziej i było jej z tym do twarzy. Osiągnęła wielką pogodę ducha, która nie pozostawała bez wpływu na większą powściągliwość jej wypowiedzi, co z kolei sprawiło, że jej opinie stawały się teraz bardziej klarowne, a postanowienia bardziej trafne. Longinosa nazywała „wezyrem z Mitilene", a podążając tym tropem, wenezuelską blondynkę przechrzciła na „Bilitis", brunetkę z Puerto Limón zaś nazwała „dońą Refugio", z czego ta nie wydawała się zadowolona, chociaż nigdy się do tego nie przyznawała. Ograniczała się tylko do marszczenia czoła i gęstych, czarnych, pięknie zarysowanych brwi. Villa Rosa otrzymała nową nazwę „La Maison du Maltais" na pamiątkę starego francuskiego filmu z Marcelem Dalio i Vivianne Romance, który wywarł duży wpływ na naszą młodość. Film ten zapadł mi w pamięć jako jedno z intrygujących doświadczeń. Dzięki Longinosowi mogliśmy bez większych kłopotów dać sobie radę z patetyczną i delikatną historią związaną z panem Peńalosa. Warto opowiedzieć to zdarzenie ze szczegółami. Jest w nim mieszanina czułości, smutku i absurdu, spotykana w pewnych klasycznych opowieściach, z którymi mieliśmy zwyczaj utożsamiać w pełni naszą niedorzeczną kondycję niepoprawnych marzycieli walczących z całych sił przeciw temu, co nazywamy rzeczywistością i czego nigdy naprawdę nie zrozumiemy, gdyż nie dowiemy się, co jest jej istotą. Pewnego ranka jedliśmy śniadanie na małym tarasie na zapleczu naszych pokoi, otoczonym wielkimi drzewami kauczukowymi oraz wawrzynami z Indii, które rosły w sąsiednim, na wpół opuszczonym ogrodzie. Nigdy nie zauważyliśmy żywego ducha w tym ciemnym gąszczu, który ochrzciliśmy „dżunglą Przesmyku". Wolni od niepożądanych świadków zostawialiśmy otwarte okna w obu naszych pokojach w czasie miłosnych igraszek. Longinos zapukał dyskretnie do drzwi i oznajmił, że musi z nami porozmawiać. Jeżeli przyszedł o tej porze, to pewnie miał sprawę wyjątkową. Zwykle sypiał do późna, bo nigdy nie kładł się przed czwartą lub piątą rano. Otworzyliśmy mu drzwi, a on zakomunikował nam, co następuje: Telefonował jakiś pan i powiedział, że jest gościem hotelu Continental. Prosił o spotkanie na jutro. W porządku — odparłem — nie widzę problemu, umów go sam. Kłopot polega na tym, proszę pana, że ten mężczyzna jest bardzo zmieszany i niezdecydowany. Zadawał mi dziwne pytania, co każe przypuszczać, że albo jest policjantem, albo nigdy przedtem nie zdecydował się na taki krok jak dzisiaj. Na Boga, Longinos — przerwała mu Ilona — gdyby był z policji, to nie wahałby się ani przez chwilę i rozmawiałby całkiem normalnie. Czyżbyś ich nie znał? Ma pani rację, szefowo, ale nie wiem, co o tym myśleć. Mówił ze mną jak ksiądz albo ktoś w tym rodzaju. Poprosiłem, żeby zadzwonił jeszcze raz za godzinę. Co mam mu powiedzieć? Gdyby był księdzem — odparła Ilona — też by się nie wahał ani nie wydawałby się zakłopotany. Umów mu spotkanie z Lourdes, ślicznotką z Cali. Chyba domyślam się, o co tu chodzi. Longinos wyszedł uspokojony, a Ilona tak to skomentowała: — On jest nieśmiały, Wachtowy, bardzo nieśmiały. Znam ich jak własną kieszeń. Coś tam mamroczą, wszystko gmatwają i chodzą po tym świecie niczym ślepe osły. Pomyślałem sobie, że pewnie ma rację i że nie warto się przejmować. Ilona ochrzciła mianem „ślicznotki z Cali" chudą blondynkę, Lourdes, bardzo stateczną, o niewinnej twarzyczce i wyblakłych błękitnych oczach, które zawsze skromnie spuszczała, kiedy się do niej zwracano. Wymawiała w syczący sposób głoskę „s", jak to robią zakonnice. Powiedziała nam, że pochodzi z miasta Cali w Kolumbii. Myślę, że mówiła tak chcąc wykorzystać sławę, jaką cieszy się to miasto znane z najpiękniejszych kobiet na wybrzeżu Pacyfiku i w sąsiednich rejonach. Doszliśmy do wniosku, że musi pochodzić z płaskowyżu andyjskiego, ale się do tego nie przyznawała, uważając, zresztą słusznie, że nie byłby to żaden atut dla jej osoby o wyglądzie klasztornej mniszki. Z komentarzy niektórych klientów dowiedzieliśmy się, że ta właśnie dziewczyna potrafiła zaprezentować w łóżku iście babilońską mądrość. Ciągle powtarzały się prośby o spotkania właśnie z nią. Ilona ochrzciła ją w sposób trochę niewłaściwy, ale jak zawsze, dosyć trafny. Wspomniany mężczyzna przyszedł punktualnie następnego dnia. Była czwarta po południu, a więc pora dosyć osobliwa jak na spotkanie w Villa Rosa. Longinos zjawił się na piętrze, prosząc, abym zszedł na dół: — Myślę, że szefowa miała rację. Jednak warto, żeby mu się pan przyjrzał. Tacy jak on nigdy tu nie przy chodzą. Rzeczywiście nasz gość okazał się przedstawicielem takiego świata, w którym miejsce w rodzaju Villa Rosa należy do niewyobrażalnych. Był mały, szczupły, miał regularne rysy; jego proste, na pewno uczernione wąsiki nie pasowały do siwo-blond włosów. Pan Peńalosa, bo tak się nam od razu z rozbrajającą szczerością przedstawił, nosił okrągłe szkła w złotej oprawce i poruszał się nieco mechanicznie, a zarazem dosyć powoli, co charakteryzuje osoby żyjące pośród cyfr i ksiąg rachunkowych. Miał ze sobą walizeczkę brązowego koloru ze złotym monogramem. Był to chyba prezent od jego firmy z okazji jakiejś niedawno obchodzonej rocznicy. „To pańskie pierwsze dwadzieścia pięć lat z nami, drogi Peńalosa" — tak musiały zabrzmieć rutynowe słowa jakiegoś kierownika, który prawdopodobnie przez wszystkie te lata trzymał naszego biedaka w piekle nieustannej niepewności i upokorzeń. Poprosiłem Peńalosę, żeby usiadł. Zaczęliśmy jedną z tych zdawkowych rozmów o klimacie Panamy, o ciągłej drożyźnie, czyli o sprawach, które pomagają uspokoić nerwy. Nasz gość był naprawdę ogarnięty niekontrolowaną paniką. Nie wiedział, gdzie postawić swoją walizeczkę, jak trzymać ręce, co zrobić z nogami. Wreszcie, kiedy się trochę uspokoił, odważył się wyznać: — Wie pan, po raz pierwszy w życiu pozwalam sobie, że tak powiem, na swawolę tego rodzaju. Jestem rzecznikiem pewnego przedsiębiorstwa buchalteryjnego, które świadczy usługi towarzystwom lotniczym. Wczoraj wieczorem przybyłem do Panamy i boy hotelowy, który wnosił na górę moje walizki, powiedział mi o tym domu, do którego podobno przychodzą stewardesy, żeby spędzić czas z osobami godnymi szacunku i dyskretnymi. Podał mi numer telefonu i zdecydowałem się zadzwonić. Pozwoli pan, że wyjawię, iż zawsze miałem ogromną słabość do dziewcząt, które wykonują taką pracę. Często podróżuję samolotami u mnie w kraju, ale po raz pierwszy znalazłem się za granicą. Przyleciałem tutaj, żeby przeprowadzić kontrolę w pewnej agencji, która rok temu otworzyła biuro linii lotniczej w Panamie. Jestem żonaty i mam dwie córki, jedna ma dziesięć, a druga dwanaście lat — tu wyjął z teczki kolorową fotografię swoich córek na ścieżce rowerowej przed domem. W głębi widoczna była jakaś kobieta o niewyraźnych rysach, uśmiechała się dobrotliwie i z rezygnacją. Bardzo sympatyczne dziewczęta. Dziękuję — powiedziałem, zwracając mu fotografię. Chciałem dodać, że to nie jest odpowiednie miejsce do prezentowania własnej rodziny. Jednak zdałem sobie sprawę, że każda tego rodzaju uwaga mogłaby go załamać. Przedłużające się ponad miarę milczenie zostało w końcu przerwane jakimś hałasem dochodzącym z sąsiedniego saloniku. Domyśliłem się, że właśnie pojawiła się tam ślicznotka z Cali i już czeka na Peńalosę. Wbrew zasadom naszego działa nia chciałem wyjaśnić gościowi — który znowu uległ atakowi strachu, zapewne dlatego, że zbliżał się moment spełnienia jego marzeń karmionych tłumionymi, ale żarliwymi fantazjami erotycznymi — kim jest dziewczyna, z którą ma się spotkać. To bardzo poważna i dyskretna osoba, przychodzi do nas dosyć rzadko. Pracuje w linii Panagra jako instruktor ka stewardes i jest przejazdem w Panamie. Jutro musi wyjechać do Miami, aby tam podjąć pracę. Może pan całkowicie zaufać jej dyskrecji, senor Peńalosa. Nie ma najmniejszego powodu do niepokoju. Proszę czuć się u nas jak u siebie w domu. Każę wam podać whisky. Bardzo panu dziękuję — odparł, już spokojniejszy — ale ja nigdy nie piję. Nie wiem, czy teraz powinienem. Bardzo pan uprzejmy. Myślę, że tak — odparłem, siląc się na nieznoszący sprzeciwu ton. — Nie ma to jak szkocka bez lodu dla przełamania lodów. Biedny Peńalosa czuł się zobowiązany do uśmiechu, sądząc, że użyłem gry słów. Naturalnie, nie taka była moja intencja. Rzecznik wkroczył do saloniku. Longinos przedstawił mu dziewczynę, a ja poszedłem na górę, by powtórzyć Ilonie naszą rozmowę. Wygłosiła jakiś komentarz na temat nieprzewidzianych reakcji nieśmiałych mężczyzn w podobnych okolicznościach, ale nie zwróciłem na to uwagi. Kiedy mijała północ, znowu pojawił się Longinos: Senor Peńalosa powiada, że chciałby spędzić noc ze ślicznotką z Cali. Co pan na to, proszę pana? Zapytaj panią — odparłem. — Nie sądzę, żeby były jakieś przeszkody, ale lepiej wiedzieć, co ona o tym myśli. W tym momencie weszła do mego pokoju Ilona. — Trzeba pobrać od niego podwójną opłatę za noc i wyjaśnić mu, że jutro wczesnym rankiem musi opuścić pokój. Nie chcę oglądać go tutaj przez cały dzień. On już wszystko uregulował, proszę pani. Wytłumaczyłem mu, że to, co wpłacił na wstępie, dotyczyło tylko kilku godzin, więc natychmiast dopłacił resztę. Ale jest inny powód do zmartwienia. No i macie, każdy teraz się martwi o tego biednego imbecyla — zauważyła Ilona z widoczną irytacją. — Niech robi, co chce. Zostawcie go w spokoju i już. Trzeba przestać myśleć o tym idiocie, bo w przeciwnym razie wszyscy powariujemy. Szefowo — nalegał Longinos nie zmieniając wyrazu twarzy — to nie on sprawia kłopot, tylko jego walizeczka. Pełno w niej banknotów, które wciąż wyjmuje i płaci nimi za drinki. Zresztą wypróżnia już drugą butelkę Dewar's. A ślicznotka z Cali dostała od niego w prezencie ponad dwieście dolarów. Należało od razu od tego zacząć, chłopcze — zauważyła Ilona pogodnym, matowym głosem, który zawsze przybierał u niej taką barwę, kiedy zbliżało się niebez pieczeństwo. — Wachtowy, trzeba zejść na dół i przyjrzeć się temu człowiekowi. Wytłumacz mu, że nie chcemy mieć kłopotów. Niech nam powierzy swoją walizeczkę z pieniędzmi, a my przechowamy ją w kasie pancernej tu na górze. Damy mu pokwitowanie. A kiedy będzie wychodził, uregulujemy z nim rachunki i na tym koniec. Ale nie wolno dopuścić do tego, żeby wszystkie jego pieniądze krążyły tam na dole. Zaraz zaczną się schodzić inni klienci, więc trzeba unikać komplikacji. Mówiłam, że tacy nieśmiali ludzie, godni szacunku, dobrzy ojcowie i przykładni mężowie, bywają diabelnie niebezpieczni. Senor Peńalosa zgodził się na wszystko i powierzył nam swoją walizeczkę w zamian za pokwitowanie, które sam wypisał nienagannym charakterem pisma wzorowego księgowego, mimo że był już nieźle podchmielony. Następnego dnia rano obudził nas Longinos wiadomością, że nasz klient pragnie jeszcze zostać w pokoju i prosi, aby oprócz ślicznotki z Cali przyprowadzić mu uprzejmie drugą dziewczynę, która mieszka razem z tamtą. „Bo jak mi mówiła Matildita — tak miała na imię ślicznotka z Cali — jej towarzyszka jest urocza i godna zaufania" — dodał Longinos, naśladując głos Peńalosy. Wiem, co to za spryciara — zauważyła Ilona z łazienki, od której drzwi zostawialiśmy zawsze otwarte. — Zawołaj ją, ale powiedz, że jeśli upije się tak jak poprzednim razem, to natychmiast ją wyrzucimy. Przecież to ona narozrabiała przy tamtym facecie z Sao Paulo, który przyniósł dwie butelki kaczasy, i ona sama je wykończyła. Upłynęły trzy dni. Peńalosa nadal przebywał w pokoju, a jego rachunki rosły. Zamówił szampana, by uczcić przybycie dwóch Salwadorek, które dołączyły do ślicznotki z Cali i jej przyjaciółki. Mężczyzna nie tracił równowagi. Swoje współtowarzyszki z pokoju nazywał „panienkami kabinowymi". Jego twarz promieniała błogim zadowoleniem i nieoczekiwanym bezmiernym szczęściem, co w końcu nas wzruszyło. Finał tej historii był jednak do przewidzenia i nie dał długo na siebie czekać. Pewnego popołudnia pojawiło się w Villa Rosa trzech osobników o nie budzącym wątpliwości wyglądzie urzędników robiących karierę w swoim przedsiębiorstwie. Wprowadziłem ich do salonu, aby tam z nimi porozmawiać. Przyszli po Peńalosę. Byli przedstawicielami linii lotniczej, która zaproponowała mu współpracę. Pieniądze, które miał w walizeczce, powinny były zostać zdeponowane w jednym z banków Panamy, nie posiadającym swoich filii w innych krajach. Były przeznaczone na rozmaite pilne wypłaty. Od trzech dni dzwonili do hotelu i nie mogli skontaktować się z Peńalosa. W końcu dowiedzieli się, że nie wrócił do swego pokoju. Podjęli dyskretne poszukiwania i dziś rano boy hotelowy poinformował ich, że dał Peńalosie numer naszego telefonu. Jeden z nich rzeczywiście ustalił z Longinosem datę spotkania, którą później odwołał. Peńalosa, jak mi powiedzieli, był dotychczas urzędnikiem o nieskazitelnej opinii. Pracował u nich trzydzieści lat. Przedtem nie był zatrudniony w żadnej innej firmie. Zaczynał jako rachmistrz. Jego zachowanie było nienaganne i nigdy nie zauważono, by popełnił jakiś fałszywy krok. On sam chlubił się tym, że nigdy nie splamił się niewiernością wobec żony i w dziewiczym stanie dotrwał do małżeństwa. Ze swej strony poinformowałem tych panów, jaki był nasz stosunek do Pelańosy, a także uspokoiłem ich co do losu walizeczki. Pokazałem kopię pokwitowania, które daliśmy Peńalosie, i oznajmiłem, że pieniądze są do ich dyspozycji. Uregulowali zaległy rachunek, który przekroczył już dwa tysiące dolarów. Oznajmili, że pragną rozmawiać z Peńalosą i zabrać go ze sobą. — Jeśli panowie pozwolą — odparłem — proponuję, abym to ja sam mógł z nim najpierw porozmawiać i wyjaśnić zaistniałą sytuację. Ten człowiek pije od trzech dni i łatwo może stracić kontrolę nad sobą, chociaż do tej pory zachowywał się w sposób całkowicie poprawny. Zgodzili się zostać w salonie i czekać na wiadomości ode mnie. Kiedy wszedłem do pokoju, zapukawszy uprzednio do drzwi, ujrzałem scenę po części wzruszającą, po części groteskową. Peńalosą w kalesonach, w otoczeniu swoich przyjaciółek — przy czym niektóre były nagie, a inne w bieliźnie — pozwalał im na pieszczoty z miną prawdziwego paszy. Kazałem dziewczętom ubrać się i wyjść do sąsiedniego pokoju. Chciałem rozmawiać bez świadków. Posłuchały natychmiast. Peńalosą przyglądał mi się z twarzą, na której rozpacz ustępowała miejsca przerażeniu. — Co się stało, senor, co się dzieje? Panienki nie zrobiły nic złego, zapewniam pana. Wyjaśniłem, że chodzi o coś innego. Trzech panów z kompanii lotniczej czeka na niego w sąsiednim pokoju. Życzą sobie, aby im towarzyszył. Bliski płaczu Peńalosa mamrotał jakieś przeprosiny i wyjaśnienia. Chciałby tu przebywać w nieskończoność. Jego dotychczasowe życie było jednym nie kończącym się kłamstwem, przejawem nędznego tchórzostwa. — Nikt mi nie powiedział, senor, że może istnieć coś podobnego. Nigdy o tym nie wiedziałem. Czy pan to sobie wyobraża? — i zaczął płakać, straciwszy panowanie nad sobą. Łzy płynęły mu po trzydniowym szpakowatym zaroście, który postarzał go o dziesięć lat. — Nie chcę stąd odchodzić, senor. Niech pan nie pozwoli, żeby mnie stąd zabrali. Chcę tu zostać. Wszyscy byliście tacy mili. Ubierałem go i równocześnie starałem się przekonać, że spełnienie tej prośby jest niemożliwe. Jeszcze pan tu kiedyś wróci — powiedziałem na pocieszenie. Nie, senor, już nigdy nie wrócę. Nie wiem, czy nie stracę posady. No tak. To koniec, wiem o tym. Bardzo dziękuję za wszystko. Wyszedł powłócząc nogami. Nie chciałem mu towarzyszyć do salonu. Zrobił to Longinos ze swoją anonimową uprzejmością, której nauczył się pracując w hotelach, a którą potrafił okazywać we właściwym momencie. Epizod z panem Peńalosa wyczerpał moją cierpliwość. Miałem dosyć takiego życia — zaczynało mnie napawać coraz większą odrazą. Również Ilona doszła do punktu krytycznego, jeżeli chodzi o zarządzanie naszym przedsiębiorstwem. Ciągłe kupczenie kobietami, których nędzne bytowanie nie dawało się porównać z naszą sytuacją, osłanianie całego „przedsiębiorstwa" powierzchownymi, banalnymi historyjkami, na które składały się podłe intrygi, niegodziwe wyrachowanie, zawodowa zazdrość i egocentryzm usprawiedliwiany rzekomymi upodobaniami klientów — wszystko to stało się trudne do zniesienia. Mimo to Ilona, dzięki łagodnej kobiecej naturze i poczuciu tolerancji, którego ja nie miałem ani teraz, ani nigdy w tej atmosferze seraju i ptaszarni, znajdowała szlachetne powody, aby ścierpieć to, co dla mnie było już nie do wytrzymania. Ona o tym wiedziała i z czułym zdumieniem starała się uczynić mniej dokuczliwą tę naszą egzystencję, która bez względu na wszystko dobiegała końca. W czasie podanego na tarasie śniadania, które bardzo się przeciągnęło, postanowiliśmy przeanalizować od razu naszą sytuację i położyć jej kres. Ustaliliśmy, że poczekamy do pierwszych deszczów, aby pożegnać się z Villa Rosa. Kiedy Ilona dokonała bilansu naszych dochodów — ona zawsze brała na siebie to zadanie, przekraczające moje możliwości i upodobania — zdecydowaliśmy, że podzielimy całość na trzy równe części, włączając w to Bashura. Postanowiliśmy natychmiast wysłać naszemu przyjacielowi przeznaczone dla niego pieniądze, aby mógł wybrnąć ze swoich kłopotów. Nasze dwie części wpłacimy razem na konto oszczędnościowe w banku w formie kilkumiesięcznej lokaty terminowej. Uzbierane przez ten czas odsetki pokryją koszty naszej podróży i pozwolą zostawić Longinosa w takim położeniu, że będzie mógł otworzyć jakiś niewielki interes, który zapewni mu niezależność. Pierwsze deszcze nadejdą za jakieś dwa miesięce. Podjęcie decyzji i ustalenie terminu zakończenia naszego pobytu w Panamie przyniosło nam wielką i pokrzepiającą ulgę. — A jednak to ciekawe — zauważyła Ilona — dlaczego tak nas teraz męczy coś, czego nigdy nie traktowaliśmy jak zamachu na nasze specyficzne zasady etyczne. Niechęć bierze się z innej strony, z innej sfery naszego istnienia. — Ja myślę — odparłem — że tu chodzi raczej o estetykę niż o etykę. Fakt, że te kobiety prostytuują się za naszą zgodą i naszym poparciem, to sprawa, którą się w ogóle nie przejmujemy. Natomiast trudno nam tolerować podłą jakość życia, która jest wynikiem naszej działalności, niewątpliwie bardzo dochodowej, ale zarazem bardzo monotonnej. W naszym zachodnim katolickim świecie przywykło się przeciwstawiać sobie dwa biegunowo różne zjawiska sprzeczne z etyką: prostytucja i małżeństwo. W praktyce, kiedy ma się do czynienia z jednym z nich, i to z tak bliska, jak to ma miejsce w naszym przypadku, przeciwstawność zanika i prze kształca się w coś na kształt nieoczekiwanej równo rzędności. Jednak nie sądzę, by należało nadawać sprawie tak wiele filozoficznego znaczenia. Udowadniając, że prostytucja jest równie konwencjonalna jak małżeństwo, zdołamy tylko uzyskać potwierdzenie, że droga ciągłej wędrówki, którą sami obraliśmy, a także wola nieodrzucania od siebie tego, co życie, a może przeznaczenie albo przypadek, jak wolisz to nazwać, oferuje nam na każdym kroku, okazują się przynajmniej na tyle skuteczne, że zapobiegają popadaniu w nudę biernej akceptacji. Ilona przyklasnęła z rozbawieniem: — Brawo, Wachtowy! Kiedy zdecydujesz się trochę pomyśleć, potrafisz usytuować każdą rzecz na swoim miejscu. Zło polega na tym, że w krótkim czasie wszystko znowu przewraca się do góry nogami. Ale to nie ma znaczenia, jeżeli wiadomo, w jaki sposób potrafimy się podnosić. Wyjedziemy stąd razem z deszczem. Zaszyjesz się w jakiejś kopalni w środku górskiego łańcucha albo w korycie pierwszej lepszej rzeki, którą napotkasz na swojej drodze, i tam będziesz się zajmował obserwacją czubka własnego nosa i rozszczepianiem włosa na czworo niczym prawdziwy bonza. — Idź do diabła — powiedziałem — i nalej mi jeszcze herbaty. Kiedy przyjdzie ci do głowy otworzyć jakiś butik w Terranova, pojadę tam, aby cię wybawić z tarapatów. Tobie też nie brak zdolności do wynajdywania sobie zwariowanych zajęć. Podeszła bliżej i usiadła mi na kolanach, a potem, burząc moje włosy, powiedziała do ucha naśladując akcent prowansalski: — Ne fen fais pas Maqroll, on sortira d'ici passablement riches et ca compte quand meme.* W kilka dni po tej rozmowie, którą przeprowadziliśmy na tarasie, przybył do Villa Rosa fatalny posłaniec, zesłany przez bogów dla przypomnienia nam, że nie mamy w swoich rękach możliwości dokonania zmiany choćby najdrobniejszej cząstki naszego losu. Przybył w osobie kobiety o słowiańskim i oczywiście fikcyjnym imieniu Larysa. Kości zostały rzucone na długo przed tym dniem, w którym my, siedząc na tarasie, podejmowaliśmy owe decyzje. Bardzo szybko dotarło to do naszej świadomości. *Ne fen fais pas Magroll... (franc.) — Nie przejmuj się, Maqroll, wyjedziemy stąd dostatecznie bogaci, a to się jednak liczy. Larysa Pewnego dnia, w południe, zjawiła się Larysa. Przysłali ją Alex i blondynka z Maracaibo, która już wcześniej wspominała Ilonie o urodzonej w Chaco niewiadomego pochodzenia kobiecie, która objechała kawał świata, mówi wieloma językami, teraz prowadzi bardzo zagadkowy tryb życia, a przy tym ma imponujący wygląd. Longinos przyprowadził ją na taras, na którym opalaliśmy się w kostiumach kąpielowych. Od razu zwróciło moją uwagę podobieństwo jej rysów do Ilony. Miała taki sam prosty nos, te same wydatne i dobrze zarysowane usta, była podobnego wzrostu, miała identyczne długie i kształtne nogi, które dawały wrażenie giętkości i siły oraz żywiołowej młodości. Mimo to, kiedy się jej lepiej przyjrzałem, doszedłem do wniosku, że podobieństwo jest powierzchowne i zaciera się przy bardziej wnikliwej obserwacji. Sięgające prawie do ramion jej intensywnie czarne włosy były rozwichrzone i niesforne. Wydawało się, że obie z Iloną pochodzą z tych samych stron, jednak w rzeczywistości nie miały ze sobą nic wspólnego poza ulotnym podobieństwem. Larysa mówiła zachrypniętym głosem i posiadała dar słowa. Bardziej niż inteligencją zwracała uwagę swą rzadką umiejętnością wychwytywania tego, co najważniejsze, co wartościowe i zasadnicze, a pomijania spraw nieistotnych. Wkrótce mieliśmy się przekonać o tym, jak mylne to było wrażenie. Wpatrywała się w oczy rozmówcy, ale jakby nie jemu się przyglądała. Właściwie nie patrzyła na swego interlokutora, tylko zdawała się szukać w nim, chytrze i ukradkiem, jakiejś innej istoty, która zawsze tkwi głęboko w człowieku i ujawnia się dopiero wtedy, gdy zostajemy sami. Robiła to w tym celu, aby przekazać nam jakieś swoje własne przesłanie, rozwiać kruchą pewność i uczynić bezbronnymi w obliczu zwątpienia. Tego szukała Larysa i zabierała się do swego działania cierpliwie, próbując wydobyć z nas to, czego w naszym przekonaniu nie należało wyciągać na światło dzienne. Kiedy powiedziała nam, że jest zainteresowana pracą w Villa Rosa, kiedy informowała o swoich w tej dziedzinie doświadczeniach nabytych w Singapurze, Sztokholmie i Buenos Aires, o tym, jak szybko uczy się obcych języków, oraz o innych zagadkowych sprawach, zauważyłem, że zawładnęła bez reszty uwagą Ilony, co zdarzało się bardzo rzadko. Zaproponowaliśmy jej, żeby się czegoś napiła, więc zamówiła bardzo mocną kawę. Usiadła na leżaku Ilony w cieniu ogromnego drzewa cambulo, które rosło w sąsiednim ogrodzie i którego korona osłaniała część naszego tarasu. Kwiaty tego drzewa zwisały teraz wokół postaci Larysy. Otoczyła ją aura koloru intensywnie pomarańczowego. Odniosłem wrażenie, że taki efekt musiał być częścią jakiejś zagadkowej ceremonii, której sensu nie pojmowałem. Jej ochrypły głos płynący z ocienionego miejsca miał zmysłowe brzmienie, co nasunęło mi myśl o zachłannej wróżce, odczytującej przyszłość bezbronnych ludzi. Nieoczekiwanie zwróciła się do mnie: — Często zaglądam do baru, który pan odwiedzał ubiegłej zimy. Jednak nigdy się tam nie spotkaliśmy. Myślę, że kiedyś byliśmy tam na pewno w tym samym czasie, ale mnie pan nie zauważył. Alex mówił mi o panu. Wspominał, że mieszkał pan w pensjonacie Astor. Ja mieszkam niedaleko i znam jego właściciela. Nie mam pojęcia, jak się pan zdołał wyswobodzić z jego szponów. Kiedy raz człowiek wpadnie w utkaną przez niego pajęczynę, którą zarzuca, by zniewolić innych do świadczenia mu usług w obrzydliwych interesach przemytniczych, trudno się z niej wydostać. A pani się to udało? — zapytałem, próbując ją zaskoczyć. Nigdy nic od niego nie potrzebowałam i dlatego nie interesował się moją osobą. Była to lekcja trudna do przełknięcia. Ilona zerknęła na mnie z wyraźnym niepokojem. Pomyślałem, że lepiej będzie od razu dotrzeć do sedna sprawy. Dowiem się, z kim mam do czynienia: Kiedyś byłem zmuszony dla niego pracować. Ale dzięki pomocy naszego wspólnego przyjaciela Alexa zdołałem uciec w porę i przeniosłem się do innego hotelu. No właśnie — oznajmiła, podczas gdy wokół niej opadały kwiaty z drzewa cambulo — przeniósł się pan do hotelu Miramar. Ekwadorka jest bardzo poczciwą osobą. Byłam tam przez kilka tygodni, kiedy prowadzono naprawy w miejscu, gdzie mieszkam obecnie. Było oczywiste, że powinienem zamilknąć. Zanim powstanie problem rywalizacji z tą kobietą albo nastąpi między nami starcie z powodu jeszcze niewidocznych, ale już oczywistych różnic charakteru, konfrontacja z dobrze zorientowaną i przebiegłą dziewczyną z Chaco jest dla mnie niewskazana i niepotrzebna. Jeśli ona miałaby u nas pracować, to lepiej, abym zachował pewien chłodny dystans i nie stwarzał problemów. Ilona, która z zainteresowaniem śledziła naszą rozmowę, doszła naturalnie do tych samych wniosków i nawet zaprojektowała pewne szczegóły dotyczące munduru, którego miałaby używać Larysa, a także wymyśliła historię jej rzekomej pracy w charakterze stewardesy. — Nie chcę żadnego munduru — oznajmiła dziewczyna z Chaco w sposób tak kategoryczny, że spodziewaliśmy się wyjaśnienia jej postawy. — Załóżmy, że jestem służbowym inspektorem. Że systematycznie podróżuję, by sprawdzać, czy przestrzega się regulaminu obsługi pasażerów. Będę dawała do zrozumienia, że pracuję dla Civil Aeronautic Board i z przyczyn oczywistych muszę podróżować incognito. Powoływanie się na CAB wydało mi się bezsensowne. Wytłumaczyłem jej, że to właśnie ona ponosiłaby największe związane z tym ryzyko. Bez trudu przyznała mi rację, co mnie trochę zbiło z tropu. Było w tej kobiecie coś takiego, co w każdej chwili wymykało mi się z rąk. Nie dlatego, żeby coś ukrywała, tylko chyba z tej racji, że należała do świata, którego ja nie znałem, a który — nie będąc wrogi — reprezentował moce i obszary stanowiące dla mnie tereny niezbadane. Kiedy Larysa podniosła się z miejsca i zaczęła się żegnać, Ilona również wstała, aby ją odprowadzić do schodów. Minęły alkowę, rozmawiając ściszonym głosem, przy czym Ilona położyła dłoń na jej ramieniu takim gestem, jakiego nigdy przedtem u niej nie widziałem wobec żadnej z dziewczyn. Gest miał być opiekuńczy, a wypadło to tak, jakby ona sama szukała oparcia w kimś silniejszym od siebie. Początkowo obecność Larysy nie rzucała się w oczy ani nie wniosła większych zmian do codziennej rutyny Villa Rosa. Często zaglądała do nas o rannej porze i dotrzymywała nam towarzystwa, kiedy opalaliśmy się na tarasie. Zawsze siadała w cieniu, na tym samym leżaku, który wybrała sobie pierwszego dnia, pośród kwiatów drzewa cambulo, które opadały dokoła niej. My zajmowaliśmy się lekturą albo rozmawialiśmy, najczęściej wspominając znane nam miasta lub miejsca. Poglądy Larysy zawsze były mało precyzyjne, jakby owiane mgłą, która nie nadawała jej wspomnieniom wyraźnego kształtu ani określonego wymiaru. Zupełnie inny charakter miały opowiadania i wspomnienia Ilony. Za pomocą jednego konkretnego szczegółu przywoływała cały krajobraz, miasto, wyspę lub kraj. Jeżeli chodzi o Larysę, to nieprecyzyjne były też informacje co do jej pobytu w Panamie. Nie zdołaliśmy się dowiedzieć, gdzie mieszkała. Pewne było tylko to, że nie miała telefonu. Zawsze dzwoniła z baru, do którego oboje kiedyś chodziliśmy. My również przekazywaliśmy tam polecenia dotyczące spotkań, które dla niej były umawiane. Inną jej cechą była dbałość o dobór klientów, bo skrupulatnie zwracała uwagę na ich wiek, wykształcenie i pochodzenie. Po pierwszych spotkaniach wyjaśniła nam tę kwestię z pewnym roztargnieniem, mówiąc swoim zachrypniętym, niskim głosem: — Bardzo proszę, nie umawiajcie mnie z młodymi chłopcami. Wolę towarzystwo mężczyzn dojrzałych, którzy zdobyli przynajmniej minimum wykształcenia w innych krajach i nie mają takich gwałtownych i nieokrzesanych manier jak tubylcy. Nie chciałabym również mieć do czynienia z Amerykanami z Północy ani z Azjatami. Wiem, że trudno będzie dowiadywać się o te szczegóły przez telefon, ale jeśli mi państwo trochę pomożecie i przyłączy się do tego Longinos, to z czasem sama uporam się z resztą. Skompletuję sobie własną ekskluzywną klientelę. Jest pewien typ mężczyzn, z którymi mogę się porozumieć i którzy zawsze będą tu wracali — w tym momencie Ilona chciała coś wtrącić, ale Larysa jej nie pozwoliła. — Naturalnie wiem — oznajmiła z uśmiechem, który miał być uprzejmy, a w rzeczywistości był lekceważący — że proszę o zbyt wiele, bo tego rodzaju wymagania zapewne nie mieszczą się w regulaminie. Rozumiem. Ale przekonacie się państwo, że w niedługim czasie nie będziecie z tym mieli żadnego kłopotu, natomiast dla mnie będzie to jedyny sposób, aby móc tu pracować ku pożytkowi nas wszystkich. Ilona zachowała milczenie. Ja wpatrywałem się w chmury, które przesuwały się po niebie popychane bryzą zapowiadającą deszcze. W końcu, za pośrednictwem Longinosa, dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka nasza nowa współpracownica. Pewnego razu zadzwonili z baru z wiadomością, że czeka na mnie korespondencja. Niektórzy przyjaciele ciągle tam adresowali do mnie listy. Longinos poszedł po nie, ale wróciwszy przyniósł mi pocztę na górę dopiero po pewnym czasie. Zachowywał się tak, jakby coś go rozbawiło, a jednocześnie wyglądał na mocno zdziwionego. — Kiedy przyszedłem zabrać listy — oznajmił — Alex prosił mnie, abym zaniósł pani Larysie paczkę, która czeka na nią w barze. Wyglądała na pakunek z damską garderobą. Wyjaśnił mi, że trzeba doręczyć przesyłkę do miejsca jej zamieszkania, a nie do nas. Powiedziałem, że nie znam adresu, a on popatrzył na mnie z niedowierzaniem. Po chwili wahania poinformował, że powinienem iść w dół aż do Avenida Balboa i kiedy minę kilka przecznic w kierunku północnym, zobaczę nad brzegiem morza, na małej plaży pokrytej kamieniami i betonowymi belkami, porozrzucanymi na tym terenie jakby dla powstrzymania przypływów, na wpół zrujnowany statek rybacki opierający się o mur, który oddziela plażę od ulicy. Wytłumaczył mi, że kiedy znajdę się na chodniku, powinienem zawołać Larysę, a ona wyjdzie i weźmie paczkę. Tak też zrobiłem. Kiedy ją zawołałem, wychyliła głowę przez okienko jedynej kabiny, która mogła wyglądać na zamieszkaną, i zapytała, po co przychodzę i kto mi wskazał jej adres. Wytłumaczyłem, w jaki sposób się tego dowiedziałem, a wtedy ona wyszła po pakunek. Była tylko w bieliźnie i w diabelnie złym humorze. „Nikomu nie mów, gdzie mieszkam. Co to kogo obchodzi. I żebyś mi się tu więcej nie pokazywał. Swoim pryncypałom powiedz, co chcesz. Sama z nimi porozmawiam. A teraz wynocha, ty wścibski gówniarzu!". Mówiła cicho, tak, żeby jej nie słyszano. Ale nikt tamtędy nie przechodził. Okropne babsko! Zobaczymy, co sama państwu opowie. — Nie przejmuj się — uspokoiła go Ilona — to nie twoja wina. Jeżeli nie uprzedziła nikogo w barze, żeby nie mówili, gdzie mieszka, to jej sprawa. Nigdy więcej tam nie chodź i już. Longinos zostawił nas samych. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Doskonale pamiętałem zrujnowany statek porzucony na małej plaży pokrytej żwirem i blokami betonu. Z okna mego pokoju w pensjonacie Astor codziennie mu się przyglądałem. Przyszło mi na myśl coś, o czym później nie pamiętałem, a co wtedy zwróciło moją uwagę: otóż od czasu do czasu widać tam było w nocy blade światełko w jednej z kabin koło mostku kapitańskiego, który kompletnie się rozpadał. Przypomniałem sobie również nazwę statku. Na pociemniałej tabliczce z brązu, która zachowała się, przykręcona śrubami do bandy sterburty, można było jeszcze odczytać jedno słowo: „Lepanto". Zaintrygowała mnie sprzeczność między tą dźwięczną nazwą, która kojarzyła się z rozmaitymi legendami, a szczątkami skromnego statku żeglugi przybrzeżnej, które, zardzewiałe i niemal kompletnie zniszczone, spoczywały na wąskiej plaży zamienionej od niepamiętnych czasów na wysypisko śmieci. Longinos pomylił go z jednym ze statków rybackich, które zwykle zarzucają kotwicę na środku zatoki. Po kształcie statku, po owalu okienek w kajutach oraz po dwóch kanałach wentylacyjnych, które ciągle się trzymały dzięki jakiemuś cudowi równowagi, łatwo było ustalić jego pochodzenie. Musiał być zbudowany w stoczni w Tulonie, Genewie albo Kadyksie. Jeżeli dopłynął aż tutaj i sterczał teraz zepchnięty na nabrzeże w Panamie, to problem ten nie zaprzątał już mojej uwagi, chociaż kiedyś nawet mogłem się nad tym zastanawiać. Ale dzisiaj obraz smutnych resztek „Lepanto" jawił się w mojej pamięci wydobyty z błogiego zapomnienia niezbyt odległej przeszłości. Męcząca sytuacja, która domagała się rozszyfrowania: ta tajemnicza zagadka budziła obawy. W kilka dni po wizycie, którą jej złożył Longinos, Larysa poprosiła nas o rozmowę. Pożegnała właśnie jednego ze swoich codziennych klientów. Przyszła do nas ze zmęczoną twarzą, tłumiąc irytację, której powodu nie znaliśmy. Ilona uspokoiła ją, łagodząc stopniowo jej rozdrażnienie, co umożliwiło nam rozmowę. Wpływ, jaki moja przyjaciółka wywierała na zagadkową kobietę z Chaco, był godny uwagi. Za pomocą kilku przypadkowo dobranych słów była w stanie poprawić jej nastrój i przywrócić pogodną równowagę ducha utrzymującą się przez wiele dni. Spokojna już i gotowa wyjawić nam tajemnicę swojego miejsca zamieszkania, Larysa zaczęła swą opowieść. Była to historia pełna różnych wybiegów, labiryntów, metafor graniczących ze światem marzeń i sprzyjających domysłom zabarwionym elementami tajemniczości, przed którymi zawsze się broniłem wiedziony ślepym instynktem zachowawczym w obronie przed chaosem, który jest jednym z atrybutów śmierci, o wiele dla mnie groźniejszym i trudniejszym do zaakceptowania. — Weszłam na „Lepanto" w Palermo — zaczęła Larysa. — Mieszkałam tam przez wiele lat w charakterze panny do towarzystwa pewnej damy wywodzącej się z sycylijskiej arystokracji, księżnej de la Vega y Hoyos, ostatniej latorośli rodziny hiszpańskich grandów, którzy pozostali na Sycylii, kiedy wyspa przestała należeć do Korony hiszpańskiej. Staruszka pilnowała niewiele wartej fortuny z przezornością osoby, która wie, że w każdej chwili może znaleźć się w nędzy. Była kobietą o wspaniałej kulturze. Czytała w wielu językach rozmaite książki, ale ze szczególnym upodobaniem brała do ręki utwory klasyków i wielkie dzieła historyczne. Była trochę zwariowana. Kiedy mnie zaangażowała, właśnie zaczęła interesować się spirytyzmem i różnymi tajemnymi eksperymentami. W stosunku do mnie zachowywała się uprzejmie i z dystansem, co mogło być wynikiem jej nieufności wobec mojego latynoamerykańskiego pochodzenia i jej braku doświadczenia w codziennym obcowaniu z ludźmi. Mieszkała sama w olbrzymim dworze, w okolicy podmiejskiej. Raz w tygodniu przychodził do niej ogrodnik zajmujący się pielęgnacją parku, który otaczał rezydencję, ale ta sprawiała bardzo smutne wrażenie przez swój stan opuszczenia i ruiny. Stara kucharka, głucha jak pień, przygotowywała codziennie dwa posiłki, przy czym brakowało jej zarówno wyobraźni, jak i najbardziej elementarnego zmysłu kulinarnego. Księżna złamała sobie nogę schodząc z głównych schodów i z tego powodu dała ogłoszenie do gazety, że chce zaangażować kogoś do towarzystwa. Poszłam na rozmowę i od razu mnie przyjęła. Kiedy już mogła chodzić, prosiła, abym nadal u niej została: „Już się do pani przyzwyczaiłam. Jeżeli pani odejdzie, będzie mi brakowało towarzystwa", powiedziała do mnie z bardzo dla niej charakterystyczną bezczelnością roztargnionej arystokratki i z szorstkością osoby samotnej, która nie wie, jak traktować ludzi. Zdecydowałam się zostać, chociaż płaciła mi tak nieregularnie, że w końcu nigdy nie wiedziałam, ile wynosiła naprawdę moja pensja ani kiedy upływał termin jej płatności. Rozmiłowałam się w lekturze dzięki temu, że księżna wymagała czytania na głos. Odbywało się to nocą w jej pokoju. Często się zdarzało, że kiedy nadchodził świt, ja jeszcze czytałam. Potem spałyśmy cały ranek. Później był obiad i szłyśmy na spacer do parku. Opowiadała mi stare legendy dotyczące jej rodziny, skomplikowane przygody miłosne męskich przedstawicieli rodu, których sława przetrwała na Sycylii po dziś dzień, uzupełniana ludowymi opowieściami zabarwionymi okrucieństwem. Pewnego dnia świt zastał księżnę de la Vega y Hoyos martwą. Doznała nagłego ataku serca. Kiedy sporządzono akt zgonu, odkryto, że skończyła dziewięćdziesiąt cztery lata. Nigdy nie myślałam, że była taka stara. Dawałam jej niewiele ponad siedemdziesiąt. Notariusz, który zajął się likwidacją jej spraw majątkowych, wręczył mi pewną kwotę, zapisaną przez księżnę w testamencie. Okazała się o wiele mniejsza niż to, co, jak sobie obliczyłam, powinna mi była wypłacić w formie pensji, chociaż trzeba przyznać, że do tego stopnia pokręciła daty poszczególnych płatności, że również i moje obliczenia nie były wiarygodne. Notariusz powiedział mi, że zanim zdecyduję, co ze sobą zrobić, mogę zostać w domu księżnej. Nie chciałam skorzystać z tej propozycji. Gdy zabrakło właścicielki, opuszczona ruina domu wpływała na mnie bardzo przygnębiająco. Udałam się do portu w poszukiwaniu jakiegoś statku, który odpływałby w jakimkolwiek kierunku. Stał tam „Lepanto". Porozumiałam się z kapitanem, cwaniakiem z Kadyksu, niewybrednym w słowach, no i po uciążliwej dyskusji dogadałam się z nim co do ceny biletu. Ulokował mnie w kącie ładowni, gdzie kazał zainstalować prowizoryczne legowisko. Gęsto się tłumaczył, że jedyną kajutę, która pozostawała do dyspozycji, przerabiano teraz na biuro nie pamiętam dla jakiego funkcjonariusza pewnej agencji żeglugowej, będącej współwłaścicielem statku. „Lepanto" musiał kiedyś przeżywać lepsze dni. Kiedy miałam na nim popłynąć, groził podobno zatonięciem, jeśli na pełnym morzu zaskoczyłaby nas choćby najmniejsza burza. Jednak zdaje się, że jego kruchość była pozorna, bo widziałam, jak stawiał czoło burzom w Zatoce Lwiej i nie miał z tym żadnego problemu. Kapitan oznajmił mi, że najpierw popłynie do Genui i stamtąd na Majorkę, gdzie ja miałabym wysiąść. Zgodziłam się i poszłam przynieść trochę swoich rzeczy, które czekały w domu już zapakowane do podróży. Kiedy rozgościłam się na barłogu w ładowni „Lepanto", ani przez moment nie pomyślałam, że mogłabym tu mieszkać do dzisiejszego dnia. To, co tam mi się przydarzyło, jest tak zagadkowe, niejasne i niepojęte, że będę wam o tej przygodzie opowiadała po trochu. W tej chwili jest późno, a moje opowiadanie potrwa wiele dni. Na razie wystarczy, że wiecie, iż rzeczywiście mieszkam w szczątkach dawnego statku „Lepanto". Jeżeli będziecie mnie potrzebowali, proszę zostawić dla mnie wiadomość w barze. Zaglądam do niego codziennie. Nie chcę, żeby ktokolwiek szukał mnie na statku albo próbował mnie tam odwiedzać. Nie chcę zwracać na siebie uwagi i staram się być widywana jak najrzadziej. Bardzo mało osób wie, że ktoś mieszka w tym wraku. Światło, które od czasu do czasu pojawia się w okienku, przypisywane bywa zakochanym parom, które nie mają się gdzie spotykać. Gdybyście wiedzieli, co naprawdę się tam działo, zwariowalibyście ze strachu. Po wyjściu Larysy milczeliśmy, przetrawiając i analizując nie tylko tę historię, którą nam opowiedziała, ale również to, czego mogliśmy się jedynie domyślać z jej ostatnich słów. Pozostawiły w nas niejasne uczucie niepokoju, które — w połączeniu z wieczorną porą i cieniami drzew w pobliskim opuszczonym ogrodzie — narastało w sposób trudny do wytrzymania. — Chodźmy się czegoś napić — zaproponowała Ilona. — Tu zostać nie możemy. Odwiedziliśmy kilka miejsc, w których bywaliśmy mieszkając jeszcze w hotelu Sans Souci. Służba i kierownicy barów przyjmowali nas serdecznie, chociaż z pewnym zdziwieniem. Wróciliśmy do domu pijani i śpiący, a mimo to nie udało się nam pozbyć dręczącego niepokoju wywołanego opowieścią Larysy. Przez następne dni załatwialiśmy sprawy związane z likwidacją naszego interesu. Bashur potwierdził otrzymanie wysłanych pieniędzy. W liście, który do nas napisał, uczucie ulgi przeplatało się z wdzięcznością. Z taką wdzięcznością, która u ludzi jego rasy przybiera intensywność i głębię niemal aktu religijnego. Skończyły się szczęśliwie wszystkie jego kłopoty, a teraz przygotowywał tankowiec do transportu chemikaliów i barwników. Nie było wykluczone — co zapowiedział z widoczną radością — że spotkamy się w Panamie. Nadeśle nam w tej sprawie informacje, kiedy statek będzie już gotowy w stoczni w Antwerpii. Wybrał dla niego imię „Fairy of Trieste". — Nie ma sposobu na tych Lewantyńczyków — zauważyła Ilona z tłumioną czułością wywołaną zachowaniem Abdula. — Kiedy tylko opuszczą swój świat z Tysiąca i Jednej Nocy, zaraz się biorą do podkładania bomb i do górskiej partyzantki. Nie wyobrażam sobie, Maqroll, abyś ty mógł ochrzcić statek w podobny sposób. Odparłem, że po pierwsze posiadanie przeze mnie statku jest czymś wysoce nieprawdopodobnym, a poza tym nadawanie imion rzeczom i ludziom to jej rola, a nie moja. Zostawała nam do załatwienia sprawa Longinosa. Tak się przywiązał do nas, a szczególnie do Ilony, że wiedzieliśmy, iż wiadomość o naszym wyjeździe będzie dla niego bardzo bolesna. — Sama z nim porozmawiam — obiecała Ilona. — W przeciwnym razie musiałbyś zabrać go ze sobą, a to nie wchodzi w rachubę. Jak zwykle, miała rację. Pewnego wieczoru, w kilka tygodni po tej naszej rozmowie, Larysa przyszła spotkać się z jednym ze swoich klientów. Był nim dyrektor pewnego konsorcjum banków skandynawskich z filią w Panamie. Olbrzymi i spokojny wiking witał się w sposób bardzo ceremonialny, przy czym wydawało się, że za chwilę zaśnie — bez względu na miejsce, w którym się właśnie znajdował. Przed opuszczeniem naszego domu posłał po mnie Longinosa. Chciał porozmawiać w osobistej sprawie. Zszedłem do salonu. Norweg stał ze słomkowym kapeluszem w dłoni i ograniczył się do następującej wypowiedzi: — Myślę, że nasza przyjaciółka nie czuje się najlepiej. To nie jest sprawa dla lekarza, tylko coś innego. Powinniście z nią porozmawiać. Jestem pewien, że moglibyście jej pomóc. I na tym koniec. Pożegnał się jak zahipnotyzowany. Tropikalna noc od razu go wchłonęła pośród wrzawy świerszczy i synkopowanych rytmów niezwykłego śpiewu wielkich ropuch ukrytych w trawie. Tego samego wieczoru Larysa opowiedziała nam dalszy ciąg swojej historii. Podobnie jak to miało miejsce przy pierwszym spotkaniu, zaniepokoiła mnie znowu, tym razem sugestywnością opowiadania, tą strefą udręczenia i ciemności, którą wyczuwałem przyczajoną wokół niej, w jej słowach, w najdrobniejszych gestach. Ale tym razem pojawił się nowy powód do obaw i nie wiedziałem, jak mam się zachować: mianowicie zdałem sobie sprawę, że Ilona w większym stopniu, niż przypuszczałem, dała się wplątać w jakąś groźną sieć zarzuconą przez Larysę. Że w sposób niepokojąco naturalny oddychała atmosferą, którą wraz ze śmiercionośnym przesłaniem przynosiła obecność tej kobiety przybyłej do Villa Rosa niczym wysłannik z Hadesu. Dlatego wydaje mi się konieczne zanotować jej zdumiewającą historię. Kiedy powtórzyłem Ilonie przestrogi Skandynawa, który dopiero co widział się z Larysą, wezwała ją do siebie. Siedzieliśmy właśnie na tarasie, rozkoszując się łagodną wieczorną bryzą, która odświeżała atmosferę i nawet rozchmurzyła niebo, zbliżając do nas firmament wyglądający jak ogromna migocącą kopuła, pod którą pulsowało niespokojne życie, a która wydawała się w zasięgu naszej ręki. Larysa od razu podeszła tam, gdzie stał pierwszy z brzegu leżak, opadła na niego bezwładnie i milczała przez dłuższą chwilę. Na jej twarzy malowało się krańcowe wyczerpanie. Nieruchoma i jakby bliska omdlenia wyglądała tak, jakby za chwilę miała pożegnać się z życiem. Kiedy zaczęła opowiadać, zaintrygowała nas stanowczość jej ochrypłego głosu: zdawała się ona wskazywać na jakąś tajemniczą i wzmożoną energię płynącą z głęboko ukrytego, dotąd nie ujawnionego źródła, silniejszego niż jej fizyczna obecność, która mogła za chwilę zgasnąć. — Powinnam wam opowiedzieć — zaczęła — wszystko od samego początku. „Lepanto" musiał zostać w Palermo dwa dni dłużej po terminie odpłynięcia wyznaczonym przez kapitana z Kadyksu. Czekał na jakieś papiery z Palma de Mallorca, bez których nie mógł wyruszyć w podróż. Ponieważ nie chciałam wracać do posiadłości księżnej, a miałam już swoje rzeczy na statku, więc wolałam na nim pozostać. Pierwszą noc przespałam głębokim snem mimo smrodu ścieków okrętowych, który rozchodził się dookoła. W ciągu dnia poszłam do portu kupić kilka rzeczy niezbędnych do higieny osobistej. Miałam dzielić łazienkę z kapitanem, a on już dawno przestał z niej korzystać. Brakowało więc ręczników i mydła w tej klitce pretendującej do roli łazienki. Kupiłam również jakieś wiktuały, aby uzupełniać pokładowe posiłki, które nie zapowiadały się smakowicie. Wróciłam o zmierzchu. Kapitan próbował nawiązać ze mną rozmowę w dosyć oczywistych zamiarach. Uznałam, że jest to właściwy moment, aby mu raz na zawsze dać do zrozumienia, że powinien zapomnieć o wszelkich próbach w tym względzie i że naleganie będzie w przyszłości zupełnie bezcelowe. Zrozumiał bez większego oporu, po czym rozmawialiśmy na inny temat. Poprosiłam go, by postarał się dla mnie o lampę, którą mogłabym świecić w nocy. Wyjaśnił, że w głębi ładowni znajduje się połączony z lampką pod sufitem kontakt, którego pewnie nie zauważyłam, bo zasłania go stalowa belka umieszczona nad koją. Kiedy zeszłam na dół, żeby położyć się spać, zdałam sobie sprawę, że będę musiała przemierzać prawie całą kajutę, aby zapalić lub zgasić światło. Wróciłam więc na górę i kapitan, nie czekając na moją reklamację, dał mi latarkę na baterie. Uczynił to z obojętną miną i dość niegrzecznie, co mogło wskazywać, że jest zły, bo dostał kosza. Jednak nie żałowałam, że tak się stało, a na jego zły humor nie zwracałam uwagi. Zasnęłam prawie natychmiast, ale zapomniałam zgasić światło. Już przywykłam do zapachu tego miejsca i łagodne kołysanie statku pomogło mi zapaść w głęboki i pokrzepiający sen. W pewnym momencie obudziła mnie czyjaś obecność wyczuwalna w przestrzeni między świecącą żarówką a moim posłaniem. Rozespana, pomyślałam sobie, że może to kapitan próbuje wrócić do swoich niecnych zamiarów. Postać z wolna zbliżała się do mnie i usiadła w nogach łóżka. To, co zobaczyłam, otrzeźwiło mnie kompletnie i napełniło niewypowiedzianym zdumieniem. Oto przyglądał mi się uporczywie oficer szwoleżerów gwardii cesarstwa napoleońskiego. Jego stalowoszare oczy były wyraźnie widoczne pod łukami szpakowatych brwi, które harmonizowały z ogromnymi blond wąsami o starannie podkręconych końcach i dwoma warkoczykami wystającymi spod kaszkietu ozdobionego złoconymi naszywkami oraz insygniami jego pułku. Mocne, żylaste dłonie, ale wypielęgnowane, spoczywały na kolanach krzepkiego jeźdźca, nadając jego obecności cechy naturalnej prostoty. „Proszę się nie bać — odezwał się po francusku z akcentem z Reims, dość głośno, tonem charakterystycznym dla wojskowych, którzy przywykli wydawać rozkazy na otwartej przestrzeni — pragnę tylko chwilę porozmawiać. Przepraszam, że panią obudziłem, spędzam wiele czasu samotnie, nie mam się do kogo odezwać, więc pani nieoczekiwana obecność stanowi dla mnie wyjątkową okazję". Nie pamiętam, co mu odpowiedziałam, ale wyczułam u niego tak spontaniczne pragnienie czyjejkolwiek obecności, że po chwili rozmawialiśmy jak starzy znajomi. Uspokoił mnie wyjaśnieniem powodów swego nieoczekiwanego przybycia i bardzo grzecznie się przedstawił. Nazywał się Laurent Drouet-D'Erlon. Był pułkownikiem szwoleżerów gwardii, bratem ciotecznym hrabiego generała Jean-Baptiste Drouet-D'Erlon, bardzo bliskiego Cesarzowi. Podróżował w pewnej misji zleconej mu przez hrabiego, o której nic więcej nie mógł powiedzieć. Zmierzał do Genui. Tam miał otrzymać pewne wiadomości z wyspy Elby, na której, jak zapewne wiem, z woli sprzymierzonych mocarstw przebywał na zesłaniu Napoleon. Potem miał się udać aż na Majorkę. Tutaj muszę wam wytłumaczyć coś, co trudno pojąć i co nie było łatwe do zrozumienia również i dla mnie. Logicznie rzecz biorąc, niemożliwe jest prowadzenie rozmowy z wojskowym z epoki cesarstwa, o którym mówił on tak, jakby istniało obecnie, kiedy dla mnie należało do przeszłości sprzed półtora wieku. Podczas gdy fakt ten utrwalał się w mojej świadomości jako niewytłumaczalny, zdarzenia toczyły się gładko i logicznie, a odkąd pułkownik zaczął o nich mówić, wydały mi się zupełnie oczywiste. To znaczy nic we mnie nie protestowało ani nie wołało na alarm w obliczu tej złudy, która przestawała być nierzeczywista z racji naturalnego ciepła i pełni człowieczeństwa, jakie emanowały z tego przybysza z minionej epoki, która przez samą jego obecność stawała się dla mnie wiarygodną teraźniejszością. W zaakceptowaniu tego stanu rzeczy, które pozwoliło mi traktować wydarzenie jak normalne i nie budzące wątpliwości, tkwi tajemnica wszystkiego, co mi się przydarzyło, odkąd weszłam na pokład „Lepanto". Rozmawialiśmy przez całą noc. To znaczy on mówił, a ja mu tylko przerywałam, by ustalić pewne szczegóły i wykazać się znajomością miejsc i faktów, które nie były mi obce dzięki długim wieczorom spędzonym na lekturze w domu księżnej. Nie miałoby sensu odtwarzać tutaj szczegółowo życie człowieka, z którym, jak w przypadku Laurenta, obcowałam przez tyle czasu. Nigdy nie wraca się myślą do okoliczności, które, raz przypomniane, zaczynają stanowić część wspólnego życia, a potem zostają uznane za rzeczywiste. Tej pierwszej nocy poprzestał na uprzejmych, ale z serca płynących słowach, które ułatwiały rozmowę i pozwoliły nam obojgu poczuć się w sytuacji dobrze się rozumiejących współtowarzyszy podróży, zadowolonych z takiego zbiegu okoliczności, który pomagał w pozbyciu się wspólnej nam niechęci do wszelkich morskich podróży. Kiedy na pokładzie dały się słyszeć pierwsze odgłosy zwiastujące świt, pułkownik wstał i pożegnał się całując mnie w rękę, raczej po przyjacielsku niż z formalną elegancją. Skierował się w głąb ładowni i zgasił światło, pozostawiając mnie w półmroku poranka. Przez wiele godzin leżałam na posłaniu, usiłując na próżno, co było oczywiste, znaleźć w tym, co się wydarzyło, jakieś odniesienie do rzeczywistości, w jakiej się obudziłam. Byłam przekonana, że coś się we mnie raz na zawsze zmieniło. Bałam się wyjść na pokład i tam spędzić mój ostatni dzień w Palermo ze świeżym wspomnieniem dopiero co przeżytego, niezrozumiałego doświadczenia. W końcu się zdecydowałam i wyszłam. Kapitan przyglądał mi się podejrzliwie i ze zdziwieniem. „Myślałem, że pani zachorowała — powiedział — i że zostanie pani przez cały dzień na dole. Pora na obiad. Chce go pani zjeść ze mną czy zejść na ląd i zjeść w porcie?". Odparłam, że wolę to drugie, bo musiałam dojść trochę do siebie i nie odczuwałam apetytu. Chociaż nie pozostawaliśmy w przyjacielskich stosunkach, każde z nas przynajmniej wiedziało, czego należy się trzymać. Dzięki temu podróż była mniej uciążliwa. Następnego ranka mieliśmy odpłynąć w kierunku Majorki. Zjadłam obiad w portowej tawernie, a potem przespacerowałam się po mieście, odwiedzając te miejsca, które lubiłam i które budziły we mnie mile wspomnienia. Po południu wróciłam na statek „Lepanto". Zostałam na pokładzie aż do kolacji. Bawiła mnie krzątanina portowa, przynosząca pewne oszołomienie i poczucie zatrzymania czasu. Kolację zjedliśmy we dwoje z kapitanem. Zamieniliśmy zaledwie kilka słów. Zeszłam od razu na dół do ładowni i położyłam się. Około północy, kiedy miałam wyjść z łóżka, aby zgasić światło, poczułam, że w głębi ładowni ktoś wyłącza kontakt. Czyjeś kroki zbliżały się do mego posłania. Prawdę mówiąc, już się nie dziwiłam: spodziewałam się ujrzeć tę samą postać, którą oglądałam poprzedniej nocy. Rzeczywiście, usiadł przy mnie i porzuciwszy uprzejmy i bezosobowy ton, którego używał do tej pory, wygłosił długie i płomienne wyznanie miłosne o takiej żarliwości, jakiej do tej pory nie doświadczyłam. Jego dłonie zaczęły pieścić moje ciało w sposób coraz bardziej intymny. Potem kochaliśmy się, on tylko częściowo rozebrany, a ja kompletnie naga. Brał mnie w kolejnych gwałtownych porywach tak intensywnej namiętności, że w ich następstwie odczuwałam stan błogosławionej pełni, ale za każdym razem stawałam się słabsza. W końcu nakryliśmy się kocem z szorstkiej wełny, w której trafiały się ostre nitki i małe gruzełki lekko drażniące skórę. Opowiedział mi wiele o swoim życiu. Został dwukrotnie wzięty przez Rosjan do niewoli. Raz po bitwie pod Austerlitz, a drugi przy przeprawie przez Berezynę podczas odwrotu spod Moskwy. W obu wypadkach zesłano go na Krym. Za pierwszym razem został tam przez dwa lata, ciesząc się łagodnym klimatem i życzliwą gościnnością Gruzinów. Za drugim razem znalazł się u boku księcia Richelieu, który był w służbie cara Aleksandra I jako namiestnik regionu. Tam, w Odessie i w Tbilisi, kobiety z Kirgizji, które chętnie obdarzały go swymi względami, wtajemniczyły go w ten szczególny i rozkoszny rytm uprawiania miłości, który wywołuje u kobiet taki stan odurzenia, jaki odczuwa się po zażyciu opium albo jaki przeżywają w swoich uniesieniach mistycy. Kiedy dał się słyszeć pomruk maszyn oznajmiający rychłe odpłynięcie „Lepanto", pułkownik pożegnał się ze mną długim namiętnym pocałunkiem, ubrał się w pośpiechu i zniknął w leniwym cieniu poranka. Głęboki sen, w który zapadłam, trwał aż do późnych godzin popołudniowych i pozwolił mi odzyskać siły po burzliwej i łaskawej dla mnie nocy. Kiedy się obudziłam, byliśmy już na pełnym morzu. Statek ulegał wzdłużnemu kołysaniu walcząc z morzem wzburzonym na skutek północnego wiatru. Następnej nocy miłosny epizod powtórzył się bez większych zmian, różnił się jedynie długimi okresami milczenia ze strony Laurenta, który zdawał się koncentrować całą swoją uwagę i energię na tym, by rozkoszować się moim ciałem jako źródłem przyjemności, która przez długi okres czasu była mu wzbroniona. Przed pożegnaniem się powiedział, że nie jest pewien, czy wróci w ciągu najbliższych dni, ale obiecywał, że jeszcze się zobaczymy, gdy będziemy się zbliżali do pierwszego postoju w naszej podróży. I tak rzeczywiście było. Następną noc wypełniło mi niespokojne oczekiwanie. Nad ranem skończyło się ono snem pełnym urojeń, w których moje pragnienie wyszukiwało najbardziej absurdalne sposoby, aby uniemożliwić realizowanie marzeń. Życie na pokładzie płynęło wśród monotonnej rutyny, jaką narzuca podróżowanie małymi statkami podobnymi do „Lepanto", na których obcowanie ze współtowarzyszami drogi ogranicza się do banalnych rozmów przy stole albo do komentowania nieistotnych szczegółów dotyczących żeglugi. Poza tym byłam całkowicie pochłonięta wspomnieniami chwil spędzonych z Laurentem. Moja skóra z nadnaturalną precyzją odczuwała w sposób namacalny ciepło jego obecności. Tak upłynęły kolejne dwie noce, a trzeciej spotkała mnie nowa niespodzianka. Próbowałam zasnąć i naciągnęłam na głowę koc, pragnąc zasłonić się przed światłem żarówki, a wtedy ktoś znowu się pojawił między snopem światła a moim łóżkiem. Myślałam, że to mój przyjaciel. Odkryłam twarz spragniona jego widoku i ujrzałam jakąś postać, której w pierwszej chwili nie rozpoznałam. Potem zdałam sobie sprawę, że podobnych ludzi oglądałam na obrazach, które wisiały w bibliotece w domu księżnej. Był to wysoki, szczupły mężczyzna, o długich, bladych dłoniach, pociągłej twarzy, również odznaczającej się bladością, ni to dworzanina, ni to ascety. Jego czarne oczy, osłonięte długimi, niemal kobiecymi rzęsami, promieniowały inteligencją, spojrzenie miało spokojny i uroczysty blask. Był ubrany w tunikę z czarnego sukna, sięgającą do ziemi. Wyróżniały się w niej kolorowe akcenty o wyszukanej elegancji: zapięcie na rząd guzików, które biegło od szyi do pasa i było w kolorze intensywnej purpury, oraz srebrna, bardzo szykowna lamówka. Zarówno kołnierzyk, jak i dolne brzegi szaty miały połyskującą podszewkę, także srebrną, wykończoną jasnozielonymi frędzlami. Na głowie miał wysoką i sztywną czapkę z purpurowego aksamitu. Okalała czarne jak heban włosy o niebieskawym połysku, wypielęgnowane z dbałością nie pozbawioną kokieterii. Na piersiach nosił złoty łańcuch, z którego zwisał skrzydlaty lew z tegoż kruszcu, podtrzymujący jedną z przednich łap otwartą księgę, w które) były wypisane słowa: Pax tibi Marce Evangelista Meus. Z dłońmi ukrytymi w długich rękawach tuniki przyglądał mi się bacznie, jakby usiłując rozpoznać, kim jestem. Nagle przemówił po włosku, wytwornym i nienagannym językiem, przy czym wyraźnie starał się unikać jakiegokolwiek akcentu lub słowa, które mogłyby zdradzić określony rejon. Miał głęboki basowy głos, którego ciepła klarowność wskazywała na staranną dworską edukację. Przeprosił za to, że wtargnął nieoczekiwanie, i przedstawił się jako Giovan Battista Zagni, sekretarz Kancelarii Sądowej Wielkiej Rady Najjaśniejszej Republiki Weneckiej. Podróżował na Majorkę, aby pobrać opłaty z tytułu pewnych uprawnień, które Bank Mut był mu winien za użytkowanie portów Republiki na wybrzeżu dalmatyńskim. Poprosiłam, żeby usiadł w nogach mego łóżka. Jego postać wzbudzała szacunek. Wolałam patrzeć na niego z tego miejsca, w którym się znajdowałam, aby móc nawiązać bardziej naturalną i spokojną rozmowę. Zgodził się z uśmiechem, w którym odsłonił nienaganne uzębienie, znacznie go odmładzające. I tym razem zapanowała taka sama atmosfera całkowitej zażyłości, którą wyczuwałam poprzednio, kiedy pojawił się tutaj pułkownik Drouet-D'Erlon. Również i teraz bez trudu i bez najmniejszego przymusu godziłam się zaakceptować teraźniejszość współistniejącą z przeszłością, z której wyłaniał się mój niespodziewany gość. Z Zagnim sprawy potoczyły się w szybszym tempie. Po upływie godziny, kiedy opowiadał mi pewne zdarzenia i miejscowe plotki, czasem rozkosznie skandalizujące, które bulwersowały hermetyczną egzystencję społeczeństwa weneckiego, zaczął dotykać dłońmi moich kolan, a następnie wsunął je między uda ze stateczną powolnością osoby, która poświęciła wiele czasu na zabieganie o względy swoich kokieteryjnych i atrakcyjnych współrodaczek. Działał z ostrożną pewnością siebie człowieka, który nie zna, co to odmowa wobec jego pieszczot, i nie uznaje miłosnych ceregieli. Powoli i w sposób zupełnie naturalny rozpiął tunikę i zdjął z siebie bieliznę z delikatnego batystu, po czym wsunął się pod mój koc, wykonując przy tym gesty, które przypominały mi jakieś religijne ceremonie, kiedy to oficjanci zdają się stać na miejscu, ale ich niezauważalne ruchy korespondują z każdą mądrze przemyślaną czynnością. Kochaliśmy się wśród intensywnego zapachu kwiatowych perfum, którymi przesycony był strój urzędnika Najjaśniejszej Republiki, perfum nabytych z całą pewnością w małych sklepikach na moście Rialto, gdzie sprzedają wschodnie pachnidła. Jeszcze przed pierwszym porannym brzaskiem Zagni ubrał się z takim samym spokojem i pożegnał mnie pocałunkiem w czoło z zapowiedzią wizyty następnej nocy. Poinformował, że jedynie wtedy, gdy będziemy zbliżali się do lądu, musi zniknąć aż do czasu, kiedy znowu wypłyniemy na pełne morze. Jak można się domyślić, kapitan „Lepanto" bardzo się troszczył o to, by mi wyjaśnić, że w czasie podróży będziemy mieli postoje. Biorąc pod uwagę stan, w jakim znajdował się jego statek, maszyny wymagały częstych napraw, aby móc kontynuować żeglugę. Tak więc musieliśmy zawinąć do Salerno, potem zatrzymać się na kilka dni w Livorno, a w Genui czekać tydzień na przysłanie trzpienia do śruby okrętowej. Po wyruszeniu z Genui staliśmy w Nicei, a stamtąd w czasie burzy, która tak rzucała statkiem, że w każdej chwili wydawało się, iż zatonie, skierowaliśmy się na Majorkę. Podczas morskiej podróży moi nocni goście wprowadzili do swoich wizyt pewną rutynę. Laurent zjawiał się u mnie przed wpłynięciem statku do kolejnego portu, w czasie postoju w porcie i w noc po wypłynięciu w morze. Zagni odwiedzał mnie przez cały czas, kiedy żeglowaliśmy na pełnym morzu. Mój związek z każdym z nich stał się bardzo osobisty i bliski. Pułkownik cesarstwa opowiadał mi o swoich kampaniach w Niemczech, o pobycie w Hiszpanii wraz z Junotem, o dwóch długich pobytach w niewoli rosyjskiej na Kaukazie i o swoim udziale w spisku, w którym aktywnie uczestniczył jego krewny, hrabia generał Drouet-D'Erlon, obarczony misją przygotowania powrotu Cesarza skazanego na wygnanie na wyspie Elbie. Zdołałam osiągnąć pełne zadowolenie, jeżeli chodzi o jego sposób uprawiania miłości, i to do takiego stopnia, że z utęsknieniem oczekiwałam naszego przybycia do kolejnego portu. Stosunki z Zagnim miały w sobie coś ceremonialnego, coś z bizantyjskiej pompy, z pozłacanego przepychu, co wprawiało mnie najpierw w odrętwienie, a potem narastający z wolna stan miłosnych uniesień potęgowanych mądrymi pieszczotami sekretarza Rady Dziesięciu. Oczekiwałam nadejścia nocy, jakbym przygotowywała się na jakąś uroczystość, której tajemnicze misterium potrafiło złagodzić każdy niestosowny przejaw rozkoszy. Zagni nigdy nie rozmawiał o swoim życiu osobistym. Starannie unikał najmniejszych aluzji dotyczących jego odpowiedzialnego stanowiska czy codziennego życia rodzinnego w Wenecji i nigdy nie wspominał imion swoich krewnych, przyjaciół czy znajomych w Najjaśniejszej Republice. Jednak te oczywiste i surowe środki ostrożności w niczym nie przeszkadzały w utrzymywaniu naszego serdecznego i pełnego delikatności stosunku. Dawał mi odczuć, że jesteśmy wspólnikami w jakimś bliżej nie określonym i skomplikowanym przedsięwzięciu, którego szczegółów i mechanizmu nie znałam ani też nie byłam nimi zainteresowana, ponieważ cała moja uwaga i moje zmysły podporządkowane zostały mądrej teorii jego pieszczot. Dalsze wspominanie wydarzeń z tej podróży i skomplikowanego bogactwa doświadczeń seksualnych, wspaniałych wypraw w przeszłość przeżywanych jako oczywisty czas teraźniejszy, zabrałoby wiele godzin, a nawet wiele dni. Poza tym trudno mi mówić o tych sprawach przez dłuższy czas. Kiedy w obecności osób trzecich, nawet takich, które darzę sympatią, przywołuje teraz w pamięci tamte przeżycia, to sama obecność postronnych ludzi oraz ich uprzejme zaintere sowanie zmieniają moje wspomnienia w nieznośną udrę kę. Na zakończenie wolę opowiedzieć wam pokrótce, jak „Lepanto" ugrzązł w końcu na tutejszym nabrzeżu i dlaczego do tej pory mieszkam na tym statku. Kiedy przypłynęliśmy na Majorkę, kapitan zajął się wykonaniem całej serii gruntownych napraw na „Lepanto". Wytłuma czył mx, że chciałby doprowadzić statek na Karaiby i zająć się żeglugą przybrzeżną w Ameryce Środkowej i na wyspach. Powiedział, że mogę mieszkać na statku, dopóki nie znajdę sobie jakiegoś nowego celu w życiu, czy to w Genui, czy w innym miejscu w Europie. Dał mi do zrozumienia, że gdybym chciała, mogłabym popłynąć z nim na Antyle. Nie weźmie ode mnie pieniędzy za przejazd, a tam, być może, potrafię jakoś zarobić na życie. Zaprezentował swoją ofertę bardzo ostrożnie i postawił sprawę jasno, bez żadnych ukrytych intencji. Wytłumaczył, że chodzi mu o to, by mieć w podróży towarzystwo i przedłużyć znajomość ze mną, która jest mu bardzo miła. Podziwiał moją niezależność i szanował mój specyficzny i rzadko spotykany sposób poruszania się po świecie. Odparłam, że dam mu odpowiedź za kilka dni, bo chcę się nad tym zastanowić. Na smagłej i chytrej twarzy kapitana pojawił się uśmiech spiskowca. Przez chwilę podejrzewałam, że orientuje się, jak spędzam noce w ładowni statku. Ciekawe, że podejrzenie to nie wywołało we mnie żadnego niepokoju. Kapitan stanowił przecież w jakimś stopniu część całej historii, chociaż moi nocni kochankowie nigdy nie wspominali o statku, o jego dowódcy, o naszej podróży ani o mających tu miejsce wydarzeniach. Tej nocy, zanim się ze mną pożegnał, Laurent powiedział coś, co zadecydowało o moim losie: „Zostań na statku, Laryso. Nie opuszczaj go. W miarę jak będziemy się oddalać od tych miejsc, nasze wizyty u ciebie staną się być może rzadsze. Ale zawsze będziemy tutaj wracali i tylko dzięki tobie będziemy nadal istnieć". Chciałam zapytać go o coś, co mnie w tym momencie bardzo zaintrygowało: użył liczby mnogiej, co pozwalało przy puszczać, że wiedział o istnieniu Wenecjanina. Z żadnym z nich nigdy nie rozmawiałam o moim drugim kochanku. Pułkownik ograniczył się do tego, że przyłożył palec wskazujący do czule uśmiechniętych ust, jakby pragnął uspokoić małe dziecko przed zaśnięciem. Zagniego miałam zobaczyć dopiero wtedy, gdy opuścimy Majorkę. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że o nic nie należy pytać. Słowa Laurenta już stanowiły dla mnie odpowiedź, i to tak wyczerpującą, że nie było miejsca na dalsze wyjaśnienia. A więc następnego dnia powiedziałam kapitanowi, że jestem zdecydowana spróbować szczęścia na Karaibach i że przyjmuję jego ofertę. „Miło mi to słyszeć — odpowiedział poważnie, bez żadnych krętactw. — Brakowałoby nam pani na pokładzie. Przywykliśmy do pani towarzystwa. Jest pani częścią «Lepanto». Nie wyobrażamy go sobie bez pani". Znowu ta liczba mnoga, która mogła po prostu dotyczyć załogi i statku — mówił przecież o mm jak o starym towarzyszu. Mimo to poczułam lekki, trudny do określenia niepokój, który, jak teraz zauważyłam, towarzyszył mi, odkąd po raz pierwszy weszłam na pokład „Lepanto". Kiedy odpływaliśmy z Majorki, przez pierwsze dwa dni mieliśmy bardzo złą pogodę. Dopiero po oddaleniu się od wybrzeża Malagi zapanował spokój i statek przestał ulegać gwałtownym przechyłom, które w każdej chwili groziły zatonięciem. Pewnej nocy, kiedy już nie było widać świateł nabrzeża, przyszedł do mnie Zagni. Zanim rozpoczął swój obrządek ceremonialnej, gwałtownej i milczącej namiętności, powiedział mi uprzejmie i na pewno szczerze, zgodnie z tym, co czuł: „Z wielką przyjemnością widzę, że zdecydowała się pani towarzyszyć nam w tej przygodzie aż do Indii Zachodnich. Dla mnie jest to jedyna sposobność, aby dalej wędrować po świecie. Może już nie będę pani odwiedzał tak często jak do tej pory, ale nie przestaniemy widywać się co pewien czas. Kiedy człowiek odczuwa bardzo głęboką wdzięczność, trudno wyrazić ją słowami". Zaczął mnie pieścić ze stopniowo wzrastającym uniesieniem osoby, która powraca do życia. W miarę jak oddalaliśmy się od Morza Śródziemnego, zostawiwszy za sobą Cieśninę Gibraltarską, wizyty moich kochanków stawały się rzadsze. Coraz bardziej intrygowała mnie i napawała dokuczliwym niepokojem zmiana, początkowo ledwie dostrzegalna, w ich zachowaniu. Zmiana, której charakter trudno mi było sprecyzować. Ich zachowanie pozostało takie samo, identyczne były ich pieszczoty, ale z każdym dniem stawali się coraz bardziej roztargnieni w miłosnym rytuale, do którego nie tylko przywykłam, ale bez którego nie umiałam już sobie wyobrazić dalszego życia. Zarówno Laurent, jak i Zagni stawali się każdej nocy coraz wstrzemięźliwsi w słowach. Te zaś traciły swoją spoistość, a potem nawet swój sens. Obydwaj sprawiali wrażenie, że nie zwracają się już do mnie, tylko do jakiejś bliżej nie określonej istoty luźno z nimi związanej przeżyciami miłosnymi, które, chociaż nie utraciły swego rytmu, już nie dawały mi tej pewności, że byłam ich jedyną stałą partnerką. Kiedy płynęliśmy wzdłuż wybrzeży półwyspu Floryda i znaleźliśmy się na Morzu Karaibskim, na próżno czekałam na wizytę moich przyjaciół. Gdy opuszczaliśmy Kingston, gdzie trzeba było czekać jakiś czas, bo reperowano statek, łatając powiększające się w nim szczeliny, które czyniły „Lepanto" niebezpiecznym, wtedy ogłoszono zbliżający się cyklon. Tej nocy odwiedził mnie Zagni. W ledwie zrozumiałych słowach i w zawoalowanej formie tłumaczył mi, że długo już nie pozostanie przy życiu. Brakowało mu sił, by stawić czoło zbliżającej się próbie. Po raz pierwszy i jedyny wymienił imię Laurenta w pełnym brzmieniu: „Pułkownika Laurenta Drouet-D'Erlon już nie ma wśród nas. Mnie udało się przetrwać dłużej, bo być może my, urodzeni w mieście Laguna, mamy więcej siły do wytrwania w tym klimacie". Zaczął pieścić moje piersi; był smutny jak człowiek, który wie, że nigdy więcej nie poczuje ciepła kobiety, która oddawała mu się dlatego, że szukała szczęścia wynagradzającego ból istnienia. Wycofał się w bolesnym pośpiechu, jakiego nigdy przedtem w jego zachowaniu nie zauważyłam. Rano rozpętała się gwałtowna, niszczycielska burza. Szaleństwo nieujarzmionego żywiołu, trwające nieskończenie długo, rzuciło nas w okolice portu Cristóbal. „Lepanto" omal nie zatonął, a jego maszyny przestały działać. Kapitan i szczupła załoga zeszli na ląd. Ja zostałam na statku i leżałam na pryczy w mrocznej ładowni, nie mając sił, by ruszyć się z miejsca. Byłam posiniaczona i odrętwiała po tylu dniach udręki. Następnego dnia odholowano nas do Panamy. Kapitan sprzedał „Lepanto" na złom. Oczekując na swoje ostateczne przeznaczenie, statek został na redzie w pobliżu Avenida Balboa. Nigdy się po niego nie zgłoszono. Zeszłam na ląd, aby w biurze migracyjnym uporządkować swoje papiery. Wróciwszy na „Lepanto" zamieszkałam w kabinie właściciela. Kapitan sądził na pewno, że opuściłam statek w Cristóbal bez pożegnania. W kilka tygodni później nowa burza zepchnęła szczątki statku na skalisty i zaśmiecony brzeg, gdzie tkwią do tej pory. Ja nie mogłam opuścić „Lepanto". Wbrew wszelkiej logice zachowałam nadzieję, że moi przyjaciele jeszcze mnie odwiedzą. A przynajmniej Wenecjanin. Przez długi czas wracałam do nich myślą i wspominałam wspólnie przeżyte chwile, historię tych ludzi, ciepło pieszczot oraz obopólną, przyjacielską zażyłość płynącą z miłosnych uniesień. Kiedy skończyły się pieniądze, które przywiozłam z Palermo, Alex poinformował mnie o istnieniu Villa Rosa i skontaktował z Wenezuelką. No i wtedy się u was zjawiłam. Ilona przysłuchiwała się z wielką uwagą opowiadaniu Larysy. Ani razu nie próbowała jej przerwać, mnie natomiast zaintrygowało zwłaszcza to, że na jej twarzy nie pojawił się nawet najmniejszy ślad zwątpienia czy zdziwienia wobec tych urojonych i obłędnych opowieści. Dziewczyna pożegnała się, nie czekając na naszą reakcję ani na pytania z naszej strony. Zachowała się tak, jakby ta niezwykła relacja miała wystarczyć do zaspokojenia naszej ciekawości i zainteresowania jej osobą. Przez długą chwilę milczeliśmy, nie wiedząc, co powiedzieć, aż w końcu Ilona przemówiła głosem, który zabrzmiał obco, jakby pochodził od kogoś, kto budzi się z koszmarnego snu: — Biedna kobieta! Ileż musiało ją kosztować nawiązywanie znajomości z naszymi klientami i co za tortury musiała przeżywać po każdym spotkaniu! Najgorsze, że nie można jej pomóc. Mam wrażenie, że przebywa na innym brzegu, dokąd nie docierają nasze słowa. A poza tym nie byłaby w stanie ich zrozumieć, bo należą do języka, który dla niej brzmi obco. Każdy z nas buduje sobie własne małe piekło, ale ona musiała ponadto dźwigać brzemię innych, tych, których już nie ma pośród żywych. Prawdziwe nieszczęście dotknęło tę dziewczynę z Chaco. Postanowiliśmy przyspieszyć nasz wyjazd. Historia Larysy pogorszyła nasze samopoczucie i nie potrafiliśmy otrząsnąć się z przygnębienia. Longinos dał nam do zrozumienia, że chciałby dalej prowadzić nasz interes. Zrezygnowałby z dotychczasowej fikcji ze stewardesami, która faktycznie już nie funkcjonowała. Rozmawiał z dońą Rosą i ta zgodziła się przepisać na niego nasz kontrakt. Również i ona odnosiła się z wyraźną sympatią do inteligentnego i dyskretnego chłopaka z Chinqui, z którym często i długo rozmawiała, zawsze o sprawach związanych z prowadzeniem interesów, do których Longinos wykazywał o wiele więcej zamiłowania niż my. Część pieniędzy, która mu przypadła przy podziale naszych zarobków, pozwalała na dalsze pomyślne prowadzenie przedsięwzięcia, którego ster już od dawna był w jego rękach, co uwalniało nas od trudnych do zaakceptowania obowiązków. Monotonna rutyna była obca naszym upodobaniom do ciągłej zmiany miejsca. Nie lubiliśmy trwałych zobowiązań i nużyłaby nas konieczność pozostania na zawsze w jakimś jednym miejscu na ziemi. W miarę jak przygotowywaliśmy się do wyjazdu z Panamy i do pozostawienia Longinosa urządzonego w Villa Rosa, coraz bardziej niepokoił mnie wpływ, jaki wywarły na Ilonę obecność Larysy i jej opowieści. Symptomy nie były zbyt oczywiste, ale ktoś, kto tak jak ja znał ją dobrze i przez dłuższy czas dzielił z nią życie, musiał zauważyć zmianę, jaka się w niej dokonała. Rozmowa na ten temat, poza tym że była bezcelowa, byłaby dosyć niezręczna. Ilona zazdrośnie strzegła swojej niezależności i w sposób inteligentny, z wielką ostrożnością, zwierzała się tylko tym, których kochała i z którymi łączyła ją przyjaźń oparta na absolutnym zaufaniu, ale nigdy nie przekraczająca pewnych granic — wynikało to zarówno z pobudek zasadniczych, jak i z poczucia sprawiedliwości. Wiedziałem, że kiedyś nadejdzie odpowiedni moment i że porozmawia ze mną na ten temat. Tak się tez stało. Niedługo po wysłuchaniu opowiadania Larysy otrzymaliśmy list od Abdula Bashura wysłany z La Rochelle. Donosił nam, że interes związany z „Fairy of Trieste" znacznie się rozwinął. Nawiązał kontakt z dwoma syryjskimi handlowcami, których znał od młodych lat. Ostatecznym celem następnej podróży był Vancouver. Dlatego liczył, że zawinie do Panamy w niedługim już czasie, a datę poda telegraficznie z ostatniego punktu postoju poprzedzającego przejście przez Kanał. Ponadto wyrażał swoją opinię na temat naszej działalności w Villa Rosa, która wciąż kłóciła się z jego islamskim purytanizmem, a jednocześnie wprawiała go w przekorny humor, co wskazywało na szczerość i życzliwość, kryjące się pod talentami lewantyńskiego kupca. Wiadomości od Abdula przyniosły nam wielką ulgę. Bardzo wiele obiecywaliśmy sobie wobec perspektywy rychłego z nim spotkania. Jednakże list Abdula spotęgował niepokój Ilony, co ja już wcześniej przewidziałem. Pewnego ranka, przy śniadaniu na tarasie, przedstawiła mi sprawę, z naciskiem, ale i z rozwagą, jak zwykle gdy chodziło o jej uczucia. Nalewając mi herbatę ceremonialnym gestem, który, odkąd byliśmy razem, zawsze przy takich okazjach towarzyszył jej słowom, wygłosiła następujący komentarz, starając się mówić jak najciszej: — Nie wiem, co zrobić z Larysą. Czuję, że ona tu zostać nie może. Ale zabranie jej z nami byłoby połączone ze straszną odpowiedzialnością. Co o tym myślisz? Stała przez chwilę ze wzrokiem utkwionym we własną filiżankę, do której bardzo wolno nalewała herbatę, co zdradzało pełne napięcia oczekiwanie na moją odpowiedź. — Myślę — odparłem, ważąc starannie każde słowo — że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, niż ją przedstawiłaś. Oczywiście, jeżeli ta kobieta będzie nadal żyła na ruinach „Lepanto", to bardzo szybko wykończy się fizycznie i umysłowo. Czas jej oczekiwania już się wyczerpał. Stoi nad brzegiem przepaści, w obliczu pustki, i niczym rozbitek chwyta się koła ratunkowego, wołając o pomoc, którą ma być twoja przyjaźń, twoje zrozumienie, twoje zainteresowanie niepojętym doświadczeniem, jakie przeżyła. Jednak widzę wyraźnie, i to mnie przeraża, że nie ty wyciągniesz ją z grożącego jej bagna, tylko ona pociągnie cię za sobą z taką siłą, jakiej ty sama nawet sobie nie uświadamiasz. Zabranie się Larysy razem z nami niczego, rzecz jasna, nie załatwi. Poza tym wątpię, czy istnieje sposób na wyciągnięcie jej z „Lepanto". Ona utożsamia się już z tym statkiem, stanowi część jego szczątków porozrzucanych wzdłuż nabrzeżnej skarpy, i to w takim stopniu, że nie wiadomo, gdzie kończą się te szczątki, a gdzie zaczyna się ona. Problemem nie jest teraz Larysa, bo ona już dawno zrezygnowała ze stawiania sobie pytań i roztrząsania wszelkich wątpliwości. Problemem jesteś ty, bo nie zdając sobie sprawy, jak bardzo się angażujesz, zbliżasz się w jej stronę, pokonując długi — nie mam pojęcia, jak długi — odcinek drogi, i dlatego nie wiem, czy istnieje jeszcze dla ciebie jakaś szansa powrotu. Tylko ty o tym wiesz. Zdaję sobie sprawę, że nie potrafię ci pomóc. Nie wiem, jak głęboko sięga zażyłość, która łączy cię z tą dziewczyną z Chaco. I nie tylko dokąd sięga, ale jakiego jest rodzaju. Nie wiem. Nie wiem, co ci powiedzieć. Ilona nie tknęła swojej herbaty i przyglądała mi się bezradnie, przerażonymi oczyma. — Nie — odparła — w łóżku z nią nie byłam. Jeżeli chcesz wszystko wiedzieć. To by nie miało większego sensu. Znasz mnie wystarczająco dobrze, aby się orientować, że podobne więzy nie mogą mnie zmusić do zmiany stylu życia. Tu chodzi o coś głębszego i o wiele groźniejszego. To rodzaj porażającej sympatii, która każe mi czuć się odpowiedzialną za to, co może się jej przydarzyć, a to jest gorsze i trudniejsze do zrozumienia niż skala tego, co ona już wycierpiała. Jest w Larysie coś, co budzi we mnie demony, fatalne, drzemiące w mojej duszy siły, które już w dzieciństwie nauczyłam się oswajać, trzymać w stanie uśpienia, aby nie wydostawały się na zewnątrz i nie stanowiły dla mnie zagrożenia. Ta kobieta ma dziwną zdolność do budzenia ich. Ale z drugiej strony, kiedy chcę jej pomóc i słucham z wyrozumiałością jej wynurzeń, potrafię uspokoić tę niszczycielską sforę. Dlatego i ja również nie mam pojęcia, co mogłabym dla niej zrobić, czy jak się z nią rozstać. Odparłem, że — podobnie jak w wielu innych okolicznościach naszego życia oraz życia innych ludzi — odpowiedź i rozwiązanie, którego poszukujemy w sytuacjach bez wyjścia, zjawia się przypadkowo, dzięki niespodziewanym i nieprzewidzialnym meandrom czasu. Wiedziałem, że jest to dla niej wątpliwą pociechą, natomiast ona dzięki swej niezawodnej bystrości umysłu od razu zrozumiała, że podobne meandry czasu mogą również dostarczać nam groźnych i niepojętych niespodzianek. Kończyliśmy śniadanie w milczeniu. Było oczywiste, że żadne z nas nie ma już nic więcej do powiedzenia. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to kończyć przygotowania do wyjazdu i nie zajmować się sprawami, których rozwiązanie wymykało się nam z rąk — może dlatego, że nie umieliśmy go szukać, a tym bardziej nie potrafilibyśmy go znaleźć. Koniec „Lepanto" Larysa nadal nas odwiedzała, ale zrezygnowała już ze wszystkich spotkań z klientami. Mówiła mało i słaniała się ze zmęczenia, przy czym w jej stanie nie było widać żadnej poprawy. Ogarniało ją krańcowe wyczerpanie, które mogło grozić popadnięciem w jakiś długi sen, co wydawało się z każdym dniem bardziej prawdopodobne. Longinos przejął sprawy prowadzenia interesów tak skutecznie i zarazem dyskretnie, że czuliśmy się prawie jego gośćmi, zawsze dobrze obsłużonymi, choć już bardzo dalekimi od działalności Villa Rosa. Pomysł ze stewardesami należał do przeszłości. Jeszcze co pewien czas spotykaliśmy jakąś urodziwą dziewczynę, której nie znaliśmy, albo jakiegoś eleganckiego urzędnika banku czy firmy handlowej, który patrzył na nas jak na intruzów, więc należało takich spotkań unikać. Zebraliśmy wszystkie zarobione pieniądze i zdeponowaliśmy je na wspólnym koncie w banku luksemburskim poleconym przez Abdula. Czekaliśmy tylko na wiadomość od niego, by ustalić datę naszego wyjazdu. Wiedziałem, że dalszy los Larysy jest dla Ilony ciągle bolesną niewiadomą, na którą nie znajduje odpowiedzi. Pewnego ranka przyszedł do nas na górę Longinos, aby ze mną porozmawiać. Zauważyłem, że chciał to zrobić pod nieobecność Ilony. Zszedłem więc na dół pod byle pretekstem i wtedy powiedział mi szeptem, że Larysa pragnie mnie widzieć. Będzie na mnie czekała na statku dziś po południu. Kiedy zbliżałem się do miejsca, gdzie był bezkształtny wrak „Lepanto", Larysa wyjrzała przez okienko swojej kajuty i poprosiła, abym wszedł do środka. Należące dawniej do kapitana pomieszczenie przedstawiało obraz nędzy i chaosu. Z łóżka, przykrytego rzuconymi nań bezładnie szmatami, rozchodził się zapach tanich perfum i potu. Lekka woń gazu ulatniała się z małego kuchennego piecyka, który stał na czymś, co kiedyś musiało być regałem przeznaczonym do przechowywania map nawigacyjnych. Pod nim dostrzegłem mały zbiornik z gazem i jakieś kuchenne naczynia, poobijane i bezkształtne. Z szafy ściennej nie posiadającej drzwi i skąpo przysłoniętej kawałkiem materiału wyzierały ubrania, które wydawały mi się znajome, bo ich właścicielka nosiła je wtedy, gdy odwiedzała nas w Villa Rosa. Larysa stała przy oknie kabiny i patrzyła w moim kierunku nieobecnym wzrokiem, jakby rozpoznanie mnie sprawiało jej trudności. Nie było gdzie usiąść. Stałem więc, a ona zaczęła mówić urywanymi, bezładnymi zdaniami. Nawiązała do planów naszego wyjazdu i do nowego obrotu spraw w Villa Rosa. Wybąkałem parę słów, oczekując, że dowiem się czegoś więcej o celu naszego dzisiejszego spotkania. Po chwili milczenia rzuciła się na łóżko i zakrywszy twarz dłońmi oznajmiła głucho, usiłując powstrzymać płacz: — Ilona nie może wyjechać. Nie może zostawić mnie samej. Ale nigdy jej o to nie poproszę. Tylko pan może jej to powiedzieć. Błagam pana, Maqroll, bo jeżeli ona mnie opuści, to nic mi już nie zostanie, nic poza tym, co pan widzi — tu, w patetycznym geście rozpaczy, wskazała ręką na swoje otoczenie. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. — Proszę z nią porozmawiać — zaproponowałem, wiedząc, że niczego tym nie wskóra. — Teraz nie przychodzi mi na myśl żadne rozwiązanie. Niech pani do nas przyjdzie, to wspólnie porozmawiamy. Nie sądzę, abym mógł pani pomóc. Znowu zakryła twarz dłońmi. Kiedy zamilkłem, zrozpaczona wzruszyła ramionami; na pewno wiedziała, że nie ma dla niej ratunku. Wróciłem do domu i opowiedziałem Ilonie o mojej wizycie. — Trzeba to szybko załatwić. Pozostawienie w niepew ności przysporzy jej tylko cierpień. Jutro powiem ci, co postanowiłam — oznajmiła stanowczym tonem osoby, która nie chce przedłużać niepotrzebnej męki. Usiedliśmy na tarasie, czekając, aż nadejdzie noc, a wraz z nią sen. Wracaliśmy we wspomnieniach do działań podejmowanych wspólnie z Abdulem Bashurem i znów przywoływaliśmy w pamięci te cechy naszego przyjaciela, które szczególnie nas wzruszały. W końcu przyszła nam na myśl ta, która najlepiej go charakteryzowała. Zdarzyło się, że nagle wyjechał z Abidżanu — a przyjechaliśmy tam, żeby zakończyć interes ze starożytnymi statuetkami z brązu, które sprzedawał nam wódz pewnego plemienia z interioru — tylko po to, aby zwrócić część ogromnych pieniędzy, jakie zarobił podczas transportu pielgrzymów z Trypolisu do Mekki. „Człowiek, który zakontraktował tę podróż — wyjaśnił nam — to jakiś naiwny świętoszek. Zaakceptował pierwszą kwotę, jaką wymieniłem. Zwrócę mu połowę pieniędzy. Dzięki temu będę spokojny". Tłumaczyliśmy mu, że może to zrobić później, że teraz konieczna jest jego obecność na Wybrzeżu Kości Słoniowej, bo my nie znamy się na starych afrykańskich rzeźbach. Nie można go było przekonać. Wyjechał tego samego wieczoru i po dziesięciu dniach wrócił markotny, w nastroju głębokiego poczucia winy, jakie malowało się na jego twarzy. Patriarcha którego miał spotkać, zmarł, nie zostawiając żadnego krewnego, mogącego się zająć jego sprawami. Wspólnota szyicka, do której należał, nie chciała przyjąć pieniędzy od Abdula. „Nie rozumieją moich intencji — skomentował. — Myślą, że próbuję ich wykiwać. Podaruję tę kwotę zakładowi dla trędowatych w Sassandra". Tak też uczynił. Tymczasem pieniądze mogły stanowić szansę na podwojenie naszych zysków z handlu statuetkami z brązu, chociaż wtedy najważniejsza rzeźba, za którą mogli nam więcej zapłacić w Europie, była już nie do nabycia. Tej nocy Ilona długo przewracała się na posłaniu. Słyszałem, jak wstawała i wychodziła na taras, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Naturalnie nie mogła zasnąć. Kiedy się obudziłem, zobaczyłem ją na tarasie, wyciągniętą na leżaku. Wyglądała na tak zmęczoną, że zdziwił mnie pogodny ton jej głosu, kiedy oznajmiła mi swoje postanowienie: — Wyjeżdżamy, Maqroll. Wyjedziemy stąd i zrobię to bez żadnych wyrzutów sumienia. Nie będę się pogrążała razem z Larysą. Poza tym ona już od dłuższego czasu jest na przeciwległym brzegu. Nie chodzi o to, czy znajdzie się dla niej ratunek, czy nie. To nie zależy ode mnie ani od nikogo, kto pozostaje w świecie żywych. Ona już wzięła udział we własnym pogrzebie, nie wiadomo, jak dawno temu. Wiesz dobrze, że nigdy nie lubiłam pogrzebów ani w nich nie uczestniczyłam. Porozmawiam z Larysą w odpowiednim momencie. Nie będę się więcej zajmowała tą sprawą. Znając dobrze Ilonę nie wątpiłem w stanowczość jej decyzji. U tej kobiety przywiązanie do życia miało w sobie coś kociego: szybkość działania i rozwagę, w której rozum nie odgrywał jednak żadnej roli. Teraz nie było już potrzeby rozmawiać o Larysie. Nie miała znaczenia cena, którą Ilona musiałaby zapłacić w swoim sumieniu. Kości do gry zatrzymały się. Partia została rozegrana. Longinos wynajął małą używaną furgonetkę i jeżdżąc razem z nim odwiedzaliśmy miejsca, w których dawniej bywaliśmy i które przypominały nam moje dni niedostatku, a potem nagłą pomyślność związaną z pojawieniem się Ilony. Czasem towarzyszyła nam Larysa. Chociaż Ilona jeszcze z nią nie rozmawiała, dziewczyna musiała przeczuwać wyrok, jaki ją czekał. Podczas wspólnych eskapad nigdy o tym nie wspominała, nie zauważyłem też, by posmutniała czy jeszcze bardziej pogrążyła się we wspomnieniach. Telegram od Abdula przyszedł w sobotę po południu. Za tydzień zawinie do Cristóbal. Będzie nas oczekiwał na pokładzie odnowionego „Fairy of Trieste". W piwnicy miał przygotowane butelki najlepszego tokaju. Ta część przesłania była adresowana do Ilony, której upodobanie do węgierskiego wina bywało dla nas tematem częstych i zabawnych dowcipów. Jednak Abdul nie wiedział — bo tę wiadomość zachowaliśmy w tajemnicy — ze zamierzamy odpłynąć razem z nim. Dzień przed naszym wyjazdem Ilona zakomunikowała mi, że idzie porozmawiać z Larysą. Była spokojna, ale na jej twarzy można było zauważyć ten rodzaj powagi, który zdradzał okrutny ból, akceptowany jako cena niezbędna do zapłacenia za pozostanie wiernym samemu sobie. Zjedliśmy na tarasie lekki zimny posiłek. Kiedy skończyliśmy, zamierzałem udać się na popołudniową sjestę. Ilona pożegnała się ze mną pocałunkiem w czoło. — Moje zadanie nie będzie łatwe, Wachtowy. Nie masz pojęcia, jak mnie to boli. To jest jak bicie leżącego. Ale nie mamy innego wyjścia. Les jeux sont faits.* *Les jeux sont faits (franc.) — kości zostały rzucone. Widziałem, jak znika za drzwiami idąc swoim elastycznym krokiem, na który pozwalały jej długie nogi, a jednocześnie kołysze ramionami, co zawsze nadawało jej dziewczęcy wygląd. Zasnąłem głęboko. Kiedy się obudziłem, była już noc. Głowa ciążyła mi od zbyt długiego snu. Upał wzrastał, jak to zwykle bywa przed nadejściem ulewy. Nadciągała pierwsza burza. Dalekie błyskawice przeszywały niebo szybko i gwałtownie. Grzmiało gdzieś w oddali, ale łatwo było zauważyć, że nawałnica z każdą chwilą się przybliża. Nagle wpadł do mojego pokoju Longinos, przerażony, zalewając się łzami. Z trudem wykrztusił: — Senora, proszę pana, senora! Musi pan pójść ze mną! Drżał jak osaczone zwierzę. Ubrałem się w to, co było pod ręką, i od razu wsiedliśmy do furgonetki. Ja poprowadzę — powiedziałem. — Ty nie jesteś w stanie. Nie, proszę pana — odparł już trochę spokojniejszy — pan nie ma prawa jazdy. Ja mogę prowadzić. Jedźmy. Po drodze szlochał bez przerwy i nie potrafił mi nic wytłumaczyć. Przyjechaliśmy do miejsca, gdzie kiedyś był „Lepanto". Grupa ciekawskich otoczyła niewielką stertę popiołu, którą rozgarniali strażacy pomagając sobie ręcznymi latarkami. Snopy światła padały na powykręcane żelastwo i zwęglone drzewa, których kikuty sterczały między nabrzeżnymi kamieniami i betonowymi blokami, osmalonymi od ognia. Podszedłem do jednego ze strażaków i zapytałem, co się stało. — Wybuchł zbiornik z gazem, który ta wariatka trzy mała w kajucie. Coś podobnego nikomu by nie przyszło do głowy. Wrak rozerwało na kawałki. Pożar wybuchł błyskawicznie. Ją już znaleźliśmy. Ale podobno był tam jeszcze ktoś drugi. Nagle popatrzył na mnie zaintrygowany. Longinos uprzedził moją reakcję: Ten pan jej nie znał. Ale ja ją znałem i zostanę tutaj, ho może będę mógł w czymś pomóc. Tamten już nie słuchał. Wrócił do swoich obowiązków. Jest, jest tutaj! — rozległ się krzyk wśród rumowiska. W chwilę później minął mnie strażak niosący bezkształtne zwęglone ciało w prześcieradle, które trzymał zgarnąwszy razem jego cztery rogi. Z pobrudzonego błotem i popio łem płótna sączyła się różowa ciecz, zostawiając ślady na bruku. Strażak, który z nami rozmawiał, podszedł teraz doLonginosa: Niech pan przyjdzie potem do amfiteatru, żeby nam pomóc w zidentyfikowaniu ciał. To trudna sprawa. Są prawie całkowicie zwęglone. Ale może uda się coś znaleźć, jakieś papiery, biżuterię. Niech mi pan poda nazwisko i adres. Longinos podał mu swoje personalia. Oficer zapisał wszystko w notesie, który wyjął z kieszeni koszuli. Patrzyliśmy z przerażeniem na to, co zostało z „Lepanto". Gapie zaczynali się rozchodzić. Zostało tylko z pięć, może sześć osób. Wtedy usłyszałem znajome stukanie protezy o bruk i odwróciłem się. Zobaczyłem portiera z pensjonatu Astor: znikał w ciemnej ulicy na wprost nas. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie w pełni, co się tutaj stało. Wypadki potoczyły się tak nagle, że do tej pory zachowywałem się, jakbym patrzył na wszystko z dystansu, jak nieobecny. Longinos ujął mnie za ramię: — Chodźmy do baru Alexa. Napije się pan czegoś. Okropnie pan wygląda. Poszliśmy. Alex podał mi przy bufecie podwójną wódkę z lodem. Położył mi dłoń na ramieniu i współczującym tonem, który płynął wprost z serca, powiedział: — Wiem, jakie to dla pana bolesne, Wachtowy. Może pan we wszystkim na mnie liczyć. Jestem pańskim przyjacielem. Dobrze pan wie. Proszę z nami zostać. Jak długo pan będzie chciał. Podszedł do lady i ściszył muzykę o tyle, o ile pozwalała na to ożywiona klientela zakładu. Poczułem, jak głuchy ból zaczyna mi narastać w środku klatki piersiowej. Był jak kłujący krzew, który potężnieje i rozrywa wszystko dookoła, bez żadnego opamiętania. Stojący obok Longinos patrzył na mnie z rozpaczą. Nie wiem, jak długo tam zostałem. Po północy Longinos zaprowadził mnie do hotelu Miramar. Właścicielka, także powodowana szczerym współczuciem i sympatią, natychmiast przygotowała mi pokój. Nie mogłem wracać do Villa Rosa. Longinos nie chciał zostawić mnie samego, ale ja nalegałem, żeby poszedł załatwić formalności. Poprosiłem go również, by przyniósł mi jakieś ubrania, teczkę z papierami i walizkę, która była w moim pokoju. Zaraz wrócę, niech pan stąd nie wychodzi. Proszę na mnie czekać — powiedział, najwyraźniej zatroskany, że zostanę sam. Bądź spokojny — odparłem. — Nie martw się o mnie. Jest mi tu dobrze. Nie chcę nikogo widzieć. Idź i wracaj, kiedy będziesz mógł. Wyszedł już trochę spokojniejszy. Wyciągnąłem się na łóżku i próbowałem zebrać myśli. Nie mogłem. Wspomnienie Ilony zawładnęło z destruktywną zaborczością każdą cząstkę znieruchomiałej, zastygłej i nieznośnej rzeczywistości. Nie mogłem zapomnieć obsesyjnie wracającego, strasznego widoku resztek zwęglonego ciała, które strażak niósł w anonimowym prześcieradle wyciągniętym z ambulansu, ani różowej krwi kapiącej na ziemię i mieszającej się z pierwszymi kroplami deszczu, który zaczynał teraz padać z burzliwą gwałtownością ulewy, typowej dla tutejszego regionu. Ilona nie żyje. Ilonko, dziewczyno, cóż za podły los unicestwia to, co najlepsze w życiu! Zaczęły napływać wspomnienia. Z suchymi oczyma, bo nie mogłem znaleźć ukojenia w płaczu, spędziłem długie godziny, próbując zatrzymać jeszcze przez chwilę obrazy z przeszłości, które śmierć zabierze ze sobą na zawsze. Bo śmierć nie likwiduje bliskich nam osób, które wypełniają nasze życie. Śmierć zabiera na zawsze wspomnienia o nich, obraz, który zostaje zamazany, rozpływa się i w końcu ginie, a wtedy my sami również zaczynamy umierać. Nieobecność przy mnie Ilony, dopóki ona żyła, była czymś, co dobrze znałem i do czego byłem przyzwyczajony. Próba wyobrażenia sobie jej definitywnego zniknięcia była czymś, co kosztowało mnie tyle trudu, tyle bólu, że wolałem znów wrócić do wspomnień. Znajdowałem w nich ukojenie, wprawdzie słabe i ulotne, ale w tym momencie jedyne, którego mogłem się uchwycić, aby nie zapaść się w pustkę. Przyszedł Longinos z ubraniem i papierami. Był już w kostnicy. Pierścionek Larysy posłużył do zidentyfikowania ciała. Zdaniem strażaków musiała otworzyć zawór gazu, co spowodowało, że cały się ulotnił. Pewnie sama zaprószyła ogień. Wybuch był tak potężny, że zniszczył wszystko w okamgnieniu. — To zrobiła Larysa, proszę pana, ta kurwa, ta wiedźma! Nigdy nie miałem do niej najmniejszego zaufania. Wariatka! Zastawiła pułapkę na panią Ilonę, żeby nie wyjechała. Dlatego była taka cichutka przez ostatnie dni. Biedny Longinos znowu zaczął płakać, pogrążony w szczerym bólu, jaki odczuwają proste i szlachetne dusze, przy czym jest to dla nich jedyna forma towarzyszenia zmarłym i znajdowania pociechy po ich odejściu. Namówiłem go, żeby poszedł spać. Nazajutrz miał mnie odwieźć do Cristóbal na spotkanie z Abdulem. Wczesnym rankiem Longinos czekał już na mnie w holu hotelowym. Pojechaliśmy najpierw do banku, w którym mieliśmy nasze konto. Stamtąd wysłałem pieniądze Ilony do jej kuzynki z Oslo, która obecnie mieszka w Trieście. Była jedyną osobą z rodziny, która pozostała przy życiu. Ilona bardzo ją kochała, ale nie miała cierpliwości, by znosić uwagi tej konwencjonalnej mieszczki, która nie rozumiała, że jej kuzynka może prowadzić podobny tryb życia. W drodze do Cristóbal poinformowałem Longinosa, jakiego pochówku pragnąłem dla naszej przyjaciółki. Na zwykłej kamiennej płycie miał być napis: Ilona Grabowska, a poniżej, małymi literami: „Jej przyjaciele Abdul i Maqroll, którzy bardzo ją kochali". Nie rozmawialiśmy już więcej podczas jazdy. Kiedy przybyliśmy do Cristóbal, mały, pomalowany na niebiesko i pomarańczowo tankowiec podpływał wolno do nabrzeża. Brzydkie ukłucie w piersiach przypomniało mi o smutnym obowiązku: trzeba będzie powiedzieć Abdulowi, że naszej kochanej Ilony już nie ma wśród nas. Na dziobie statku można było wyraźnie odczytać nazwę „Fairy of Trieste". * W języku fenickim: kurtyzana ze świątyni. 43