Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Krzysztof Wójcicki ROZMOWY Z MOKWĄ 2 Prolog - Dzień dobry, Panie Profesorze! - Witam, witam. - Jego drobna delikatna dłoń, która przed chwilą trzymała pędzel, jest zimna. - Pan Profesor, widzę, przy pracy? - Maluję od rana. Dziś jest dobre światło. Chcę to wykorzystać. Wstaje, dokładnie wyciera ręce poplamione farbą. Odchodzi od sztalug. W milczeniu ocenia rezultat kilkugodzinnej pracy... Tak lub podobnie rozpoczynały się moje spotkania z Mokwą. Zwykle siadaliśmy w pracowni i rozmawialiśmy. Po jakimś czasie przechodziliśmy do salonu na filiżankę aromatycznej kawy, przyrządzonej przez gościnne córki Profesora, aby tam, w otoczeniu dawnych i nowych Jego płócien kontynuować temat. I tak było od kilku lat, dokładnie od wiosny 1982 roku, kiedy poznałem Profesora. (Nestor malarstwa polskiego przyjmuje ten zwyczajowo-grzecznościowy zwrot jako rzecz naturalną). - Pan „zdobył” Mokwę? - zdziwiła się znajoma dziennikarka, której - podobnie jak i wielu innym - nie udało się dotrzeć do Profesora. Cóż, mój pierwszy kontakt z sędziwym artystą także nie wypadł pomyślnie. Było to w 1975 roku... Byłem wówczas studentem teatrologii Uniwersytetu Gdańskiego. Natrafiłem na fascynujące ślady polskiego teatru „Victoria”, działającego w Sopocie przed pierwszą wojną światową. Niestety, zachowało się niewiele materiałów. Znalazłem tylko kilka artykułów w prasie... Pragnąłem zapytać profesora Mokwę, jednego z nielicznych wówczas jeszcze żyjących świadków tamtych wydarzeń, o afisze teatralne i reklamę polskich widowisk na terenie należącym administracyjnie do Wolnego Miasta Gdańska. Zdobyłem się na odwagę i zatelefonowałem... -Halo! Mówi Mokwa... Teatr? Jaki teatr?... Przed pierwszą wojną ?... „Victoria”? To angielska królowa (śmiech). Raczej „Victoriagarten”... Ale to był hotel, a w nim scena. Pamiętam dobrze. Na to ja, że to był teatr! Na pewno! Z pełnym wyposażeniem, sznurownią, zapadnią i widownią na 600 osób! - Skoro pan wie lepiej, to po co pan dzwoni - usłyszałem zdenerwowany głos - ja panu mówię, że to był hotel, i już! - A afisze? - Zdaje się, że pan jest bardziej uparty, niż ja cierpliwy... Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki... Tak wyglądała moja pierwsza rozmowa z artystą, którego życie i twórczość, działalność polityczna i społeczna, światopogląd, a także na wskroś oryginalna osobowość przez kilka lat zajęły moją uwagę - z człowiekiem, z którym mimo znacznej różnicy wieku, związała mnie nić niekłamanej przyjaźni. Nasze drugie spotkanie miało zupełnie odmienny klimat. Odbyło się w towarzystwie Janusza Tartyłły - scenografa i malarza, z którym przygotowywałem wystawę obrazów Mokwy, towarzyszącą premierze nowej sztuki w gdyńskim Teatrze 3 Dramatycznym. Myślę, że jego obecność, a przede wszystkim umiejętność prowadzenia rozmowy i dar zjednywania ludzi sprawiły, że Profesor rozmawiał z nami długo i szczerze. Był kwiecień 1982... W salonie pięknej, obszernej willi „Adelaide” ( oczywiście z widokiem na morze), położonej w górnym Sopocie - pełno było kwiatów. Na stole leżały liczne telegramy i listy z gratulacjami i życzeniami od rodziny, osób prywatnych i instytucji. Profesor Mokwa kończył 93 lata... Rozmowa z tematów zawodowych przeszła dość szybko na tematy polityczne. -Dam wam na wystawę obrazy, o które prosicie i na jak długo chcecie. Ale proszę, powiedzcie mi, panowie... dlaczego jesteście Polakami? Poczuliśmy się jak na egzaminie. Był kwiecień 1982... Teraz, z perspektywy czasu oceniam, iż ten właśnie moment, to pytanie stało się przyczyną mojej późniejszej fascynacji osobowością profesora Mokwy. - Urodziliśmy się w Polsce... - To nie jest odpowiedź! - podekscytowany uderzył otwartą dłonią w stół. - Nasi rodzice... - To także nie ma znaczenia! - przerwał szybko - No to ja wam powiem, skoro sami nie wiecie... I rozpoczął interesującą opowieść na temat walki o zachowanie polskości ziemi kaszubskiej, własnego w tej walce udziału oraz patriotyzmu wczoraj i dziś. Zacząłem notować. Był kwiecień 1982 roku... Tą datą sygnowane są pierwsze zapisy moich rozmów z Mokwą. Po pewnym czasie spostrzegłem, że i On czekał na kolejne nasze spotkania, że Jemu także te rozmowy były potrzebne. Jego pamięć wydobywała z najgłębszych pokładów świadomości najdrobniejsze szczegóły zdarzeń. Na przykład kiedyś opisał mi dokładnie, jak była ubrana matka, kiedy po raz pierwszy szedł z nią do kościoła w Wielu. Było to wspomnienie sięgające początków lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia! Doprawdy, zadziwiający jest mechanizm pamięci. I zadziwiający ten długi dialog ludzi, z których jeden pamiętał jeszcze śmierć Bismarcka, a drugi nie pamięta nawet śmierci Stalina. Przez kilka lat prowadziliśmy nasze cotygodniowe rozmowy. Ich efektem jest ta książka... Pamiętam, że kiedyś zrobiliśmy dla radia sondę uliczną. Na pytanie: - „Kto to jest Mokwa?” odpowiedziano: - „ Mokwa?... Zaraz, zaraz, czy to nie ten, który ma w Gdyni kawiarnię „Cyganeria”? Te skojarzenia z kawiarnią „Cyganeria”, przy ulicy 3 Maja, prowadzoną przez panią Wandę Andrzejewską pojawiają się nie bez kozery. W latach sześćdziesiątych w oknach tej kawiarni eksponowano obrazy Mokwy. Niewielu już dzisiaj mieszkańców Gdyni kojarzy nazwisko Mokwy z Galerią Morską, przy tej samej ulicy, gdzie do niedawna mieściło się kino „Atlantic”, ( dziś sklep o tej samej nazwie). Galeria była pierwszym i jedynym w latach trzydziestych salonem stałej ekspozycji sztuki na Wybrzeżu. I choć przestała funkcjonować we wrześniu 1939 roku, przed wojną miała wielkie narodowe znaczenie. Mokwa mówił o Galerii Morskiej drżącym głosem: „ Jestem już w tym wieku, kiedy człowiek coraz częściej spogląda wstecz w poszukiwaniu ładu i sensu przebytej drogi. Galeria - to już nie moja sprawa. Moje są obrazy. Jeśli mieszkańcom Gdyni, Trójmiasta, Wybrzeża, całe 4 go kraju zależeć będzie na tym, jeśli ona będzie naprawdę potrzebna i jeśli społeczeństwo będzie chciało mieć galerię - to będzie ją miało. Głęboko w to wierzę”. No cóż, nie ma Galerii Morskiej... Przez wiele lat nie było hasła „Mokwa” w polskich encyklopediach. Wydana w dwudziestoleciu międzywojennym „Ilustrowana Encyklopedia” Trzaski, Everta i Michalskiego podaje: Marian Mokwa - współczesny polski marynista, mieszka w Sopocie pod Gdańskiem. Lakoniczna to, lecz bardzo prawdziwa informacja. I zawiera najistotniejsze określenie: polski marynista. Dodajmy, iż Mokwa mieszkał na stałe w Sopocie od 1917 roku... Szkoda, że o naszym artyście pamiętają głównie autorzy zagranicznych słowników i encyklopedii... A przecież przed wojną porównywano go z Matejką, Grottgerem, Gierymskim, Kossakiem... Później bywało różnie - wytykano mu tradycjonalizm, niechęć do nowinek artystycznych i eksperymentów malarskich. W 1956 roku nie przyjęto jego obrazów na wystawę... Omijały go zaproszenia na powojenne zjazdy malarzy marynistów, nie zapraszano go do udziału w konkursach... Wiadomo, że do historii malarstwa weszli najwięksi twórcy. Wśród nich ci, którzy znali dobrze morze: Pieter Bruegel Starszy, Jan van Goyen, Claude Lorrain, Francesco Guardi, William Turner. Znawcą mórz i twórcą wielkiej liczby dzieł marynistycznych był Iwan Ajwazowski (1817- 1900), malarz rosyjski, żyjący w Teodozji na Krymie. Marian Mokwa przez przeszło siedemdziesiąt lat malował wyłącznie morze. Ocenia się, iż jest autorem około dziewięciu tysięcy obrazów. Jego barwne życie i twórczość wzbudzały zainteresowanie wielu osób. W latach siedemdziesiątych przez pewien czas przebywał u Mokwy angielski prozaik Bill Glenton, który przyjechał, aby zebrać materiały do projektowanej książki biograficznej. Ale Mokwa zgodził się tylko na artykuł w prasie. Odwiedzało go także wielu dziennikarzy z zachodnich pism kulturalnych. Tylko niektórym z nich udzielał wywiadów. Swą niechęć do dziennikarzy i krytyków wyjaśnił mi następująco: „Po wielkiej wystawie moich obrazów w warszawskiej „Zachęcie” w 1924 roku, przyjechał do mnie, do Sopotu pan X, z gazety Y. - Napisałem o panu artykuł, bo pańskie prace wprost porwały moją wyobraźnię - mówi. - Czy artykuł ukazał się już drukiem? - spytałem. - No, jeszcze nie. Sam pan rozumie, to nie takie proste. - Widzę, że zaczyna kręcić. - Ale chętnie go panu przeczytam. - Przeczytał. Artykuł rzeczywiście - miód. Chciał za ten tekst 500 złotych. Dałem mu 1000... Z prośbą, aby go nie drukował. Po jakimś czasie biorę do ręki gazetę Y, i co widzę? Dokładnie ten sam tekst, który już znałem, podpisany nazwiskiem pana X, ale o kimś zupełnie innym: o innych obrazach i o innej wystawie”. Siedzimy w pracowni Mistrza. Wiele tu staroci z różnych zakątków świata. Sporo regionalnych dewocjonaliów i wschodnich figurek z porcelany, miedzi, złota. Pod oknem, za którym rozciąga się rozległy ogród, biegnący aż po ciemnozieloną ścianę lasu, stoją rozstawione sztalugi. Tuż obok pomocniczy stolik zastawiony malarskimi przyborami: słoikami, tubkami farb, buteleczkami rozpuszczalników. Dalej leżą palety poplamione wszystkim barwami tęczy, szpachelki, pędzle. W powietrzu unosi się zapach olejnych farb i terpentyny... 5 Siedzimy przy okrągłym drewnianym stoliku z delikatną intarsją. W wazonie na komódce zawsze stoją świeże kwiaty. Ściany zawieszone obrazami artysty, tworzą niepowtarzalną, nastrojową atmosferę. Starodawny zegar mozolnie tka sieć czasu. Wpatruję się w zmarszczki na twarzy człowieka, który żyje jakby na przekór prawom czasu. Widzę jego odbicie w wiszącym na przeciwległej ścianie wielkim lustrze, oprawionym w złoconą ramę... Jakby był już po tamtej stronie. Dobrze nam się rozmawia. Dużo notuję. Mam świadomość, że zostaną po nim, oprócz obrazów te zapiski, jedne z nielicznych. W archiwum Polskiego Radia w Gdańsku odnalazłem zaledwie strzępy rozmów z Mirą Walicką, która poświęciła Mokwie rozdział swojej książki o Gdyni, a w telewizji - jedynie krótki film z tekstem lektora. Mokwa nigdy nie dbał o reklamę. Wywiadów udzielał rzadko. A szkoda. Mówi tak interesująco! Potoczystą, szeroką frazą, z właściwą sobie swadą. W niektórych momentach, jakby zatraca poczucie czasu. Jednak nie przerywam mu, nawet, gdy odbiega nieco od głównego tematu, gdy czyni tak ulubione przez siebie dygresje, rozbudowując fragment wypowiedzi do rozmiarów opowiadania. Opowiada szeroko i barwnie, jakby malował płótna wielkiego formatu. Mówi piękną, bogatą i czystą polszczyzną. Jego narracja z konstrukcją mowy niezależnej, ilustrowana często gestem, a nawet ruchem całego ciała, zabarwiona mimiką, przeradza się często w strukturę dramatyczną. W malarzu budzi się aktor. Opowieści i wspomnienia zmieniają się w swoisty monodram... Mój sędziwy rozmówca lubi mówić. Nie przerywam mu. Na razie wszystko wydaje mi się ważne. Kiedyś, później dokonam korekty... Zegar pożera godziny, minuty, sekundy - bezlitosny, jak ten, którego bał się Remus, bohater powieści Aleksandra Majkowskiego... Zmęczenie daje znać o sobie. Więc już? Pożegnanie. Wychodzę. Patrzę na niego raz jeszcze, od drzwi - szlachetne rysy jego twarzy łagodnieją w zamyśleniu. Puch srebrzystych włosów okala głowę. Siedzi w fotelu głęboko, jak w gnieździe. Samotny, biały orzeł... Narodziny artysty Krzysztof Wójcicki: Istnieje taki moment w ludzkiej pamięci, od którego wszystko się zaczyna. Całe nasze świadome życie. Choć zapis pamięci nie przebiega przecież tylko w płaszczyźnie świadomej. Nie wiemy, że coś zapamiętujemy w danej chwili, i nie wiemy, że pamiętamy lub zapominamy. Posiadane przez nas doświadczenie istnieje w takiej właśnie utajonej postaci. Może się ona uaktywnić i wówczas coś nam się przypomina w sposób samorzutny lub przypominamy sobie o czymś w sposób zamierzony. Marian Mokwa (poprawia szarą, wełnianą czapeczkę, nasuwając ją zawadiacko na czoło): Tak, pamięć to jest bank. Z dobrym procentem. Ja mam już takie odsetki, że nie pamiętam tego, co było wczoraj, a pamiętam - i to doskonale - to, co było dziewięćdziesiąt lat temu. Czasem nawet podejrzewam, że pamięć jest rodzajem przeznaczenia. Jesteśmy skazani na pamięć. Pamiętamy nie tylko to, co chcemy. Pamiętamy dobre i złe. Ale też nie wszystko mie 6 ści się w naszej pamięci. Tylko wybrane - lecz przez co lub przez kogo? - fragmenty doświadczonej rzeczywistości. Rozumiem, że chodzi Panu o początek, o najbardziej odległy punkt w świadomości. Myślałem o tym nie raz. Od kiedy zaczynamy się sami dla siebie. To jest ważna granica. Między tym, co mówili nam o nas, a tym, co sami o sobie wiemy. To jest bardzo dobre pytanie na początek. Tak... to pewnie była niedziela. Byłem z matką w kościele. Bogato malowany kościół w Wielu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Ogromne! Oczywiście nie jest on tak duży jak kościół Najświętszej Marii Panny w Gdańsku, ale przecież ja byłem wówczas małym chłopcem! I kiedy spoglądałem ku świetlistej górze ponad prezbiterium, przeżywałem coś w rodzaju wniebowzięcia. Postaci świętych, obłoki, planety, gwiazdy, ozdobne kwiaty, wszystko to wprowadzało mnie w jakiś inny, pozaziemski wymiar. Kwiaty... To od nich wszystko się zaczęło. (Śmieje się cicho.) Spytałem szeptem siedzącą obok matkę: -”Jak one mogą rosnąć tak wysoko?” - Wierzyłem, że to prawdziwe kwiaty, jakich pełno było na naszych łąkach w Malarach, nad Czarną Wodą, nad Wdzydzami i Jeziorem Wielewskim, na Rysinach i pod Borskiem, obok drogi do Przytarni, Karsina czy Górek. Matka odpowiedziała mi szeptem, że to wszystko namalowane: i kwiaty, i Pan Bóg, i aniołowie... Pamiętam też muzykę organów strzelistą i jasną... Wróciliśmy do domu. Wieczorem, w tajemnicy przed wszystkimi wyjąłem z paleniska kilka węgielków i zabrałem do siebie. Zanim zasnąłem, mój mansardowy pokoik o bielonych wapnem ścianach tonął w kwiatach. Czarnych kwiatach... Rano wszystko się wydało. Cóż, niewinne grzechy dzieciństwa... (Przygląda się swojej prawej dłoni, poprzecinanej bruzdami żył, nakrapianej brązowymi plamkami.) Pamięć to zdolność zadziwiająca. To wielki dar. Pod wpływem jakiejś znanej melodii, przypominają mi się nieraz zdarzenia, sytuacje, osoby. Albo pod wpływem zapachu, skoro mówimy o kwiatach. Dźwięk i zapach mają dla mnie olbrzymią siłę skojarzeniową. Często jest to bardzo uporczywe. Chciałoby się przerwać tę reakcję łańcuchową przypominania, bo jeden obraz wywołuje drugi, ten, następny - i tak w nieskończoność. Ale to nie jest perseweracja... No cóż, pozostały mi już tylko wspomnienia... Żyję czasem przeszłym. Nieraz zapominam się i z trudnością opuszczam te odległe, a tak bliskie mi rejony. W.: Może jednak przypomnijmy tę daleką przeszłość. W księgach parafialnych w Wielu, które przetrwały dwie wojny światowe głównie dzięki księdzu Szydzikowi, wieloletniemu proboszczowi, ukrywającemu je z narażeniem życia jako dokumenty polskości, można przeczytać zapis: Marian Mokwa, syn Franciszka i Pauliny z domu Kuczkowskiej, urodzony 9 kwietnia 1889 roku w Malarach. Po raz pierwszy nazwisko „Mokwa” pojawia się tam w 1877 roku przy dacie urodzenia najstarszego Pana brata, Lucjana. Potem znajdujemy kolejne wpisy dotyczące chrztu Elżbiety, Anny, Pana, a dalej Franciszka i Mikołaja. Miał Pan więc liczne rodzeństwo: jednego starszego brata, dwie starsze siostry i dwóch młodszych braci. Zapisy w księgach parafialnych, prowadzone są skrupulatnie aż do 1916 roku, do śmierci Pana ojca. Potem trop się urywa... M.: A co chciałby Pan wiedzieć? W.: Wszystko... M.: (Po dłuższym namyśle) : Zacznijmy więc od historii rodziny mego ojca. Ma ona swoją ciekawą legendę. Mój na pół legendarny praszczur był Alzatczykiem. Jako oficer rozbitej armii napoleońskiej, w randze pułkownika, wracał spod Moskwy po klęsce 1812 roku, z pełnym tragizmu, lecz charakterystycznym mianem - von Moskwa. Zatrzymał się na Pomorzu. Został administratorem dóbr ziemskich księżnej Ogińskiej. Ożenił się... W drugim pokoleniu rodu Moskwów, chcąc oddalić wszelkie skojarzenia z rosyjskim zaborcą, pradziad zmienił w na 7 zwisku jedną literę i zaczął podpisywać się „Mockwa”. Dziadek opuścił literkę „c”, i w ten sposób powstał zupełnie nowy wyraz, lecz - o dziwo - nieobcy kaszubskiej mowie. Mokwa - to określenie dżdżystej pogody, deszczu i tającego śniegu. Mokwa - to po prostu woda. W.: W kontekście tematyki marynistycznej pańskich obrazów legenda ta, podbudowana etymologią, niejako determinuje Pana przyszłość... M.: Tak, ja także dużo o tym myślałem... Natomiast nie wiadomo skąd w żyłach Mokwów wzięła się domieszka krwi tatarskiej. Mój ojciec - doskonale to pamiętam - prezentował typ zdecydowanie tatarski. Był silny, muskularny, a przy tym szczupły, zwinny i szybki. Krewki. Do tego pracowity i przedsiębiorczy. Po ślubie objął gospodarstwo w Malarach - 120 mórg ziemi. Założył hodowlę owiec. Uruchomił handel wełną z Anglią i wkrótce powiększył gospodarstwo do 500 mórg. Gdy opuszczałem dom, na dwa lata przed wybuchem pierwszej wojny światowej, nasz majątek składał się z trzech większych całości: Malar, Krusewa i Wołdochowa. Niestety, o koligacjach tatarskich nie wiem zupełnie nic. To był zawsze temat tabu. Już w czasach wczesnej młodości otrzymałem wyraźny zakaz od ojca, aby nie poruszać tego tematu. Mimo, że jego matka mieszkała koło Czarnej Wody, a więc niedaleko nas, nigdy jej nie poznałem. Jej postać otoczona tajemnicą rozbudzała moją dziecięcą ciekawość, lecz gasiło ją surowe spojrzenie ojca. Pamiętam, ilekroć przejeżdżaliśmy obok jej domu, kładł ostrzegawczo palec na ustach. Wówczas uważałem, że to jedna z tajemnic mojego dzieciństwa, aż wreszcie kiedyś po latach spostrzegłem, że jest to jedna z tajemnic mojego życia. W.: Czy historia rodu Pana matki, Pauliny Kuczkowskiej, także ma swoją tajemnicę? M.: Kuczkowscy, herbu Jastrzębiec, to był ród szlachecki zamieszkały przede wszystkim na Mazowszu. Jedna jego linia otrzymała tytuł hrabiowski w Galicji w 1807 roku, lecz wygasła w 1873. Niektórzy potomkowie po kądzieli, pochodzący z tej rodziny, legitymowali się herbem Ślepowron. W.: Zapis w księdze parafialnej w Wielu, dotyczący rodziny Kuczkowskich, sięga połowy wieku osiemnastego. Po raz pierwszy bowiem nazwisko to zapisano w 1769 roku. M.: Ja znam historię rodu Kuczkowskich do trzech pokoleń wstecz. Pradziad mój, Franciszek, w czasach Wilhelma I był majorem artylerii pruskiej. W 1860 roku przeniósł się za zgodą władz pruskich do Stambułu i został pułkownikiem armii tureckiej. Przybrał miano - Feryk Pasza Moukhlis. Służył w wojsku tureckim przez blisko trzydzieści lat! Napisał i wydał drukiem historię swego życia. Zmarł śmiercią tragiczną w Berlinie w 1890 roku. W czasie przyjęcia dyplomatycznego podano mu truciznę: aperitif z arszenikiem. Był to nigdy nie wyjaśniony akt nieuzasadnionej pruskiej mściwości. Ta niebywale barwna postać odegrała w moim życiu ważną rolę. Wrócę do tego, kiedy będę opowiadać o moim pobycie w Turcji... Mój dziad Wawrzyniec, urodzony w 1827 roku, był typowym Polonusem. I wiernym synem kaszubskiej ziemi. Nosił się po szlachecku. Wiele wycierpiał ze strony pruskiej administracji... Właściwie to jemu zawdzięczam wszystko: wychowanie, ułożenie, znajomość łaciny, która dała mi podstawy do nauki języków obcych. Najbardziej dbał o to, aby mowa ojczysta nigdy nie stała się dla mnie obca... Pamiętam mój powrót po ukończeniu pierwszego roku gimnazjum w Starogardzie. Po długiej nieobecności wbiegam na ganek, uradowany nadzieją spotkania z rodziną. Spostrzegam dziadka. - „ Guten Tag Grossvater” ! - krzyknąłem, chcąc pochwalić się znajomością języka niemieckiego. Dziadek zamiast ucieszyć się, posmutniał, a gdy zbliżyłem się na odległość wyciągniętej ręki, uderzył mnie. O tak! (Mokwa wierzchem lewej dłoni uderza się w prawy policzek.) 8 Pierwszy raz w życiu dostałem w twarz. - „Wiesz za co?” - spytał. Milczałem. -”Żeś zapomniał polską mowę”. Dziś wiem, że zrobił to z miłości. Było to dla mnie pierwsze ważne ostrzeżenie, aby nigdy nie zapominać o polskiej mowie. (Zamyśla się.) Matka... To był ideał miłości i poświęcenia. Pamiętam ją najlepiej w niebieskiej koronkowej sukni. Do dziś zastanawia mnie jej jeden sąd. Wyznała mi kiedyś: - „Bałabym się zostać twoją żoną. Jesteś albo bardzo smutny, albo bardzo wesoły. Jesteś za ostry, za gwałtowny. Będziesz musiał nad sobą dużo pracować...” W.: Tak Pan wyglądał w oczach swoich najbliższych. Jednakże pełna prawda o człowieku jest wypadkową nie tylko tego, co myślą i wiedzą o nas inni, ale i tego, co sami o sobie wiemy. Jak Pan ocenia siebie z dzisiejszej perspektywy? M.: Od dzieciństwa byłem nastawiony mistycznie. Kiedyś, gdy matka zadała mi stereotypowe pytanie: - „Kim chciałbyś zostać?” - odpowiedziałem bez wahania - „eremitą”. Lubiłem samotność. W tym tkwiła główna różnica między mną, a moimi rówieśnikami, którzy doskonale czuli się w grupie. Ja zawsze stałem z boku. Największą radość dawał mi kontakt z przyrodą. Miałem swoje ulubione miejsca nad Jeziorem Wdzydze między Przytarnią a Borskiem, za którymi najbardziej tęskniłem, kiedy byłem daleko od kraju. Uwielbiałem „wodne wanożenie” nad naszym małym kaszubskim morzem. Wiedziałem, gdzie straszy. Wierzyłem w czarownice i w anioły, w kraśniątka i straszki, w stolemy - rycerzy zaklętych w kamienie, którzy na dany znak przebudzą się kiedyś i wrócą wolność tej ziemi. Czyż to nie wspaniały symbol dawnej potęgi kaszubskiego Pomorza? Malowałem ich uzbrojone głowy na kamieniach, rozgrzanych letnim słońcem, tkwiących w szarym, kaszubskim piachu. Wie Pan, takiego odcienia szarości nie spotkałem już później nigdzie na świecie... W.: Ten dziecinny świat wierzeń da się sprowadzić do jednej określonej formuły mentalnej. Jest nią animizm. M.: Tak. Wiara w istnienie duszy w całej przyrodzie, we wszystkich przedmiotach, pozwalająca traktować siły i zjawiska przyrody jako bóstwa. To myślenie nie miało nic wspólnego z teoriami religioznawczymi, choć do dziś uważam, że animizm jest typowym składnikiem religii pierwotnych. W.: Jak w tym światopoglądzie dziecka mieściła się świadomość śmierci? M.: Dobrze, że Pan o to pyta. Te dziecięce odczucia są ważne dla przyszłego myślenia. Niektóre z nich pozostają w człowieku do końca. (Wygodniej sadowi się w fotelu, układa ręce na poręczach.) Pamiętam, byłem kiedyś z matką w kościele. Było cicho, mroczno. W nawie głównej, tuż przed prezbiterium leżał „krzyżem” mężczyzna. Zupełnie nieruchomo. Myślałem, że umarł. Bałem się. Po pewnym czasie „umarły” wstał, otrzepał ubranie i jakby nigdy nic, wyszedł z kościoła. Magia? Iluzja? Rozumie Pan? Jak w teatrze. Życie, śmierć, zmartwychwstanie... A propos śmierci... Pamiętam, jak umarł Bismarck. To był rok 1898. Miałem dziewięć lat. Grabiliśmy siano na Rysinach, gdy nagle dobiegły nas radosne głosy: - „Bismarck nie żyje! Cha, cha, cha! Bismarcka szczury zjadły!” - Kobiety chwyciły się za ręce i puściły w beztroski taniec. Radość z powodu czyjejś śmierci... Zastanawiające. A czy wie Pan, że Bismarck opracował, wraz ze swoim synem Herbertem, plan rozbioru Szwajcarii przez Austrię i Włochy ? Chciał zniszczyć ukrywających się tam niemieckich socjaldemokratów. W.: Cóż, był wyrazicielem ówczesnego przekonania, że stanowią oni gorszy rodzaj ludzkości. Ale wróćmy do Pana wspomnień. „Nad wodą wielką i czystą” upływały Pana lata szczęśliwego dzieciństwa. 9 M.: No tak ! To był raj. Co do tego nie mam wątpliwości. Raj, rzecz jasna, utracony. Bezpowrotnie. Ogrody pełne najprzeróżniejszych owoców, czyste wody jeziora, łodzie rybackie, zapach sieci suszonych w słońcu, smak pieczonej ryby - wszystko to ma dziś dla mnie wymiar niemalże biblijny. A postacie z tamtego świata... Pamiętam dokładnie niektóre twarze, zwłaszcza braci Rogalów z Wiela - starszy, Wick, śpiewał, akompaniując sobie na cytrze... młodszy, Tomek był moim rówieśnikiem... Pamiętam Franka Sędzickiego z Rotembarku... Izydora i Teodorę Gulgowskich z Wdzydz. To w ich domu poznałem wybitnego człowieka, doktora Aleksandra Majkowskiego. Wówczas był asystentem w gdańskim szpitalu, redaktorem „Gazety Gdańskiej” i znanym pisarzem polskim na północnych kresach... Do znaczących postaci mej najwcześniejszej młodości należy także Anna Szembek, którą darzyłem pierwszym chłopięcym uczuciem... Przyjeżdżała ze swoim ojcem, wielkim biznesmenem, właścicielem plantacji kawy w Gwatemali, aby po zimie, spędzonej w berlińskim pałacu w Tiergarten, odpocząć na Kaszubach. W czasie świętojańskich nocy tańczyłem tylko z nią. Anna Szembek - bogini mojej młodości... Puszczaliśmy na wodę płonące wianki. Wick Rogala stroił cytrę i śpiewał. (Mokwa nuci drżącym głosem): Zapol swiéczkę albo dwie, Przëżeglojże tu do mie... Tak, dzieciństwo moje było rajem. Byłem wychowywany w duchu polskości. Proszę nie zapominać, że wszyscy legitymowaliśmy się obywatelstwem niemieckim. Wiedzieliśmy, że Polska się odrodzi, lecz kiedy - trudno było przewidzieć. Ale muszę też stwierdzić, że nie wychowywano mnie w duchu nienawiści do wroga. To było dość dziwne i złożone, oparte - czy ja wiem - na respekcie? Brzmi to może dzisiaj trochę głupio, ale tak, tak, myśmy ich jednak doceniali. Obowiązywała zasada: myśleć po polsku - czynić po niemiecku. Cóż, w tej walce trzeba było być, jak chce Machiavelli: i lisem, i lwem. W.: A jak wyglądały początki Pana edukacji? Pierwsze lekcje wychowania patriotycznego pobierał Pan w domu. To niewątpliwie zadecydowało o późniejszej postawie, przekonaniu i światopoglądzie. Potem była szkoła... M.: Prywatna. Dokładnie, domowa. A więc - oczywiście - polska. Nauczyciele też prywatni: Olszewski, Bunin, Gawrych. Uczyłem się razem z synami organisty, pana Żoski - Jankiem i Władkiem. Ten ostatni otrzymał później, po latach sakrę biskupią w Stanach Zjednoczonych... Wówczas, po dwóch latach nauki miałem indywidualnego nauczyciela, pana Bucholca. Przygotowywał mnie do gimnazjum w Pelplinie. To on zwrócił uwagę rodziców na moje wrodzone skłonności do rysowania. Od niego też otrzymałem pierwsze farby wodne. On pierwszy oceniał moje prace... Przed laty był nauczycielem na państwowej posadzie w szkole w Konarzynach. Uważał za swój obowiązek uczyć dzieci po polsku. Znalazł się jednak „ktoś”, kto doniósł o tym władzom pruskim, i nagle, jednego dnia został pozbawiony pracy, z zakazem podejmowania, jakiegokolwiek zatrudnienia. Prywatne nauczanie pozwalało mu więc w pewnym sensie przetrwać... dziadek, zazdrosny o wpływy Bucholca zaczął mnie uczyć łaciny. Bardzo wcześnie, wcześniej od moich rówieśników, rozumiałem co to „dominus vobiscum” i „secula seculorum”. Wstępując w 1902 roku do Collegium Marianum w Pelplinie miałem już pewne podstawy wiedzy. Było to gimnazjum biskupie o zdecydowanie polskim charakterze. Jedyna na terenie całego zaboru pruskiego szkoła średnia, w której uczono po polsku. Jednocześnie było to także niższe seminarium duchowne. Zostałem uczniem seksty. Szkolny mundurek i czapka z daszkiem upodobniły mnie do kilkudziesięciu uczniów Collegium, a różniły od alumnów z seminarium. Gdy dziś sięgam pamięcią do tamtych czasów, dochodzę do wniosku, że większe wrażenie robiły na mnie architektura i wystrój katedry pelplińskiej, niż przy 10 długie wykłady z logiki i filozofii. Moją sferę wrażeniowo-emocjonalną zdominował kontakt z dziełami sztuki malarskiej. Nie gdzie indziej, tylko tam, w katedrze dostrzegłem po raz pierwszy motywy marynistyczne: port, żaglowiec, morze... Był to obraz na bocznym ołtarzu świętej Urszuli, przedstawiający przybycie jej do Kolonii. Pamiętam malowidło imponujących rozmiarów. Utrzymane w chłodnej, surowej, lecz eleganckiej gamie kolorów. Nagromadzone szczegóły kojarzyły styl tego obrazu z nurtem manieryzmu niderlandzkiego. Całą moją uwagę pochłaniał przycumowany do kei wysmukły trzymasztowy galeon oraz gra świateł w basenie portowym i na redzie. Silne wrażenie wywarł też na mnie obraz gdańskiego malarza Hermana Hana „Koronacja Najświętszej Marii Panny”, zawieszony na ołtarzu głównym, a także „Wniebowzięcie” tegoż artysty, znajdujące się w jednym z ołtarzy bocznych. To były początki mojej edukacji w zakresie malarstwa monumentalnego. Treść wykładów nauczycieli, w szczególności księdza biskupa Rozentrettera, księdza Ograbiszewskiego, Zielińskiego, czy Kurowskiego, zmuszała mnie do postawienia sobie pierwszych istotnych pytań: Kim jestem? Po co żyję? Dlaczego jestem tym właśnie, a nie innym istnieniem, w tym właśnie miejscu nieskończonej przestrzeni i w tej chwili nieskończonego czasu? Na niektóre z nich potrafię już dziś dać odpowiedź. Kilka kapitalnych i celnych spostrzeżeń, jak choćby to, że „cień nie może istnieć bez światła”, ma dla mnie do dziś wartość uniwersalnej prawdy. „ Bez światła może istnieć tylko ciemność”. To proste, ale prawdziwe. A to już znaczy bardzo wiele. Na takich prawdziwych przesłankach można zacząć budować system. W.: W Collegium Marianum studiował Pan tylko przez jeden semestr. Co było powodem rezygnacji z nauki w tamtejszym gimnazjum? M.: Kilka okoliczności. Pozostawiony sam, bez opieki - zdaniem matki - nie radziłem sobie dobrze w Pelplinie. W Starogardzie mieszkała moja ciotka, siostra ojca. Miałem zamieszkać u niej. Poza tym stary Bucholc przeniósł się do Starogardu, więc i on mógł otoczyć mnie opieką. Wreszcie sprawa niebagatelna - dojazd koleją z Czerska do Starogardu umożliwiał szybką i wygodną podróż, zapewniał częsty kontakt z domem, co w wieku piętnastu, osiemnastu lat jest bardzo istotne. Zmiana ta nie była jednak łatwa. Starogard, gdzie podjąłem dalszą naukę był miastem na wskroś niemieckim. Również w gimnazjum wykładano po niemiecku. Był to poważny mankament. Niemiecki znałem już wówczas dobrze. Jednak początkowo upierałem się, nie chciałem zmieniać szkoły. Obawiałem się, że stracę przyjaźń dziadka. Dopiero jego perswazje o konieczności poznania języka i kultury „wrogów” przekonały mnie. W.: Pojęcie „wróg” każe się domyślać jakiejś formy walki. A Pan przecież pojechał do Starogardu po naukę. M.: Być może wyda się to Panu paradoksalne, lecz ja w czasie mego czteroletniego pobytu w Starogardzie nie spotkałem wrogów. Wprost przeciwnie. Dyrektor gimnazjum - Einz, profesor malarstwa i historii sztuki - Edgar Schulz, okazali mi wprost niespodziewaną przyjaźń. Chłonąłem wiedzę, chciałem rozumieć świat po polsku. Ale... mogłem się uczyć tylko po niemiecku. Zrazu sytuacja wydawała się tragiczna, gdyż te dwa przeciwieństwa nie pozostawiały żadnej możliwości ugody. Z czasem spostrzegłem, że moje pochodzenie nikomu nie przeszkadza. Nie miałem z tego powodu najmniejszych nieprzyjemności. Wśród trzystu czterdziestu uczniów całego gimnazjum było jedynie siedemnastu Polaków. Biorąc pod uwagę więzy krwi, byłoby ich może znacznie więcej, bowiem wówczas rodzina, która w domu mówiła po polsku, uważna była przez Niemców za polską. Ta zaś, która rezygnowała z języka ojczystego z bojaźni, czy dla zysku, automatycznie wciągana była na listę Hils National Deutsche. Zresztą wśród tych siedemnastu Polaków tylko siedmiu łącznie ze mną przyznawało się oficjalnie do swego pochodzenia. Pod koniec tercji, gdy zielone otoki naszych obowiązkowych gimnazjalnych czapek zamieniliśmy na brązowe, po długim okresie wtajemniczeń i prób wstąpiliśmy całą siódemką do tajnego Towarzystwa Filomatów im. Tomasza Zana. Wtedy zaczęła się dla 11 mnie działalność propolska. Lecz czy antyniemiecka? Program dotyczył wyłącznie spraw nauki, kultury i sztuki. Chodziło głównie o poznanie polskiej historii i literatury. Rzecz jasna, w tamtych czasach działalność ta miała aspekt polityczny. Głośny był wówczas proces Filomatów w Toruniu. Kółka Filomatów toczyły się po całym niemal Pomorzu: przez Chojnice, Bydgoszcz, Chełmno, Grudziądz, Starogard, Kościerzynę, aż do Wejherowa. Rozpoznawaliśmy się po słowach zawsze po polsku śpiewanej pieśni. (Profesor śpiewa wybijając rytm na poręczy fotela): Precz, precz od nas smutek wszelki, zapal fajki, staw butelki, niech wesoło z przyjaciółmi słodko mija czas. Co pomoże narzekanie? Co się stało - nie odstanie, dobrym wszędzie - dobrze będzie, a złym - zawsze kwas! Niech żyje Tomasz Zan!!! W.: Mówi się, że lata gimnazjalne, to trudny czas w rozwoju psychofizycznymczłowieka. Współczesna psychologia skłonna jest czas dojrzewania traktować analogicznie do okresów rozwoju kultury, a więc czternasty, piętnasty rok życia - to średniowiecze, szesnasty - renesans, siedemnasty - barok, osiemnasty - racjonalizm i empiryzm oświecenia. W ciągu kilku lat maksymalna kondensacja postaw i światopoglądów. A jak Pan profesor ocenia z perspektywy czasu swój czteroletni pobyt w Starogardzie? M.: Przede wszystki uzyskałem tam maturę, tak zwaną pomocniczą, która otwierała drzwi na uczelnie artystyczne. Bardzo wiele zawdzięczam dyrektorowi Einzowi. Po pierwsze, że przyjął mnie do szkoły. To wcale nie było takie oczywiste. Jego poprzednik, dyrektor Dempke nie przyjmował Polaków. Zresztą Einz wielokrotnie okazywał mi swoją sympatię. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś doszło do wsypy naszego Koła Filomatów. Zostaliśmy nakryci przez żandarmerię podczas tajnego wykładu. Nazwiska uczestników spotkania zostały wciągnięte na czarną listę. A więc koniec. Nie mieliśmy złudzeń... W tajemnicy przed ciotką zacząłem pakować walizki. Aż tu nagle dzwonek. (Mokwa wyraźnie ożywia się.) Niespodziewany gość. Słucham przez ścianę. Głos jakiś znajomy. Pukanie do drzwi - wchodzi Einz! (Mokwa podnosi się z fotela, jakby w drzwiach naprawdę pojawił się dyrektor starogardzkiego gimnazjum.) - „Dlaczego, skoro jest Pan zdrowy, nie przychodzi Pan do szkoły ?” - pyta mnie, jakby o niczym nie wiedział. „Myślę, że pan dyrektor wie dlaczego” - zdobyłem się na bezczelność. - „Oczywiście, że wiem. A mimo to, dziwię się.” (Mokwa moduluje głos, „gra” Einza.) -”A więc będziemy mogli wszyscy wrócić do szkoły?” - spytałem uradowany. -”Tego nie powiedziałem. W mieście są urzędy znacznie wyższe niż dyrekcja gimnazjum. Za pana poręczyłem osobiście.” No tak... Nazajutrz zasiadłem znów w swojej ławce. Nigdy więcej nie wróciliśmy do tego tematu... Einz, człowiek mądry i niezwykle kulturalny był przed laty nauczycielem księcia Joachima. Był historykiem i archeologiem. Badał historię Pomorza i Prusów, a także dawnych plemion słowiańskich: Obodrytów i Wieletów. Pomagałem mu w niektórych pracach. Wykonywałem rysunki wykopalisk, reliktów zamierzchłej kultury. Wtajemniczał mnie w wyniki badań, które prowadził wraz z ośrodkami naukowymi w Berlinie i w Monachium. Wynikało z nich jasno i niezbicie, że Słowianie byli w środkowej Europie ludnością tubylczą, a Niemcy - napływową. Trzeba było nie lada odwagi, by wówczas głośno wypowiadać takie sądy. Metody badań, źródła i bibliografia, poznane przeze mnie wówczas, okazały się pomocne w przyszło 12 ści, gdy na własną rękę rozpocząłem studiowanie historii Polski nad Bałtykiem, od czasów książąt pomorskich i Bolesława Chrobrego. Natomiast profesor Edgar Schulz, któremu zawdzięczam podstawy malarstwa, darzył mnie uczuciem czystej przyjaźni. Nie przesadzam. To była przyjaźń, choć byłem od niego wiele, wiele młodszy. Pamiętam nasze wspólne, wspaniałe plenery. Obaj kochaliśmy naturę. Obaj uważaliśmy się za jej uczniów. Co więcej, za jej synów. To nas łączyło. Dzięki Schulzowi poznałem „golden schnidt” - zasadę cudownego trójpodzialu odcinka, a także tajemnicę perspektywy i królestwo światłocienia. Schulz był nie tylko wielkim miłośnikiem i znawcą starych druków, lecz także wziętym akwarelistą. Sporo osiągnął, ale - jak powiadał - zabrakło mu talentu, i dalej już nie mógł się rozwijać. Znalazł we mnie powiernika zdobytych doświadczeń, wdzięcznego słuchacza i wiernego ucznia. To on zorganizował pierwszą aukcję moich akwarel. Około pięćdziesięciu moich kartonów plenerowych znalazło się w dwóch salonach jego antykwariatu w Starogardzie. Kilka lepszych prac umieścił w oknie wystawowym. Codziennie stawałem przed witryną i spoglądałem na nie ukradkiem. Zachodziłem także do środka i przysłuchiwałem się rozmowom klientów - ale żaden z nich nie pytał o moje akwarele. Nagle, pewnego dnia spostrzegłem, że na wystawie brakuje kilku kartonów. I to właśnie tych, do których byłem najbardziej przywiązany. „ To kradzież! - wbiegłem do środka. - Moje obrazy! Gdzie są moje obrazy! - krzyczałem”. „Zostały sprzedane” - usłyszałem zdziwiony głos profesora i Schulz wręczył mi pięć stumarkowych banknotów! Mniej więcej tyle wynosiła wówczas roczna pensja nauczyciela. Nie wiedziałem, śmiać się czy płakać? Pamiętam też, że gdy rozpoczynałem naukę w sekundzie, Einz zorganizował dużą wystawę moich akwarel w auli naszego gimnazjum. No cóż... sztuka łączy, umożliwia poczucie wspólnoty. Staram się wystrzegać banałów, ale muszę tu powiedzieć, że sztuka nie zna granic. Żadnych. Tego również nauczyłem się w Starogardzie. W.: Tak, sztuka łączy... Czy jednak długa nieobecność w domu, miejskie obycie, wreszcie wykształcenie, nie oddalały Pana od rodzinnych stron, od dawnego otoczenia? Jak wyglądały Malary w oczach maturzysty. M.: (Macha ręką) Zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Przede wszystkim wydawały mi się mniejsze. Da Pan wiarę, kościół w Wielu zrobił się niewielki, a malowidła jakby zblakły. Zastanawiałem się - a więc to tylko imaginacja? Jedynie wody Wdzydzkiego Jeziora zachowały dawną wielkość. No... oczywiście, że czułem się kimś innym. Lepszym? Czy ja wiem? Tak, chyba wtedy zaczynał się już proces świadomego poczucia inności. Nie brałem już tabaki od mych dawnych kolegów. (Znowu macha ręką.) „Chcemë le so zażëc?” - puszczałem mimo uszu. Teraz tego żałuję, ale wtedy... Później, kiedy zyskałem rozgłos jako akwarelista, dojrzałem psychicznie i spostrzegłem, że właściwie jestem takim samym człowiekiem jak inni, jednym z wielu. Oczywiście, artysta zawsze skazany jest na pewnego rodzaju samotność. Ale jest to samotność wobec sztuki, wobec trudu czy radości tworzenia, nigdy wobec ludzi... Artystą nie zostaje się z wyboru, lecz z konieczności. Przekonał mnie o tym znany w swoim czasie niemiecki pejzażysta Helgreve, który na osobiste zamówienie kanclerza Bismarcka malował niemieckie kolonie w Afryce i Nowej Gwinei. Latem przyjeżdżał odpoczywać do pobliskiego majątku Szembeka w Cisewiu. Szembek, człowiek z gestem, wybudował artyście w dowód przyjaźni letnią pracownię na skarpie, nad brzegiem jeziora Wdzydze, w okolicach Borska. Ten budynek stoi zresztą do dziś. W.: Tak. Mieści się tam ośrodek wypoczynkowy „Energobloku”. Popularnie nazywa się go „Jasnochówką”, od nazwiska Pawła Jasnocha, malarza, który po 1920 roku otrzymał tę pracownię za zasługi w czasie powstania wielkopolskiego. M.: Bywałem w tej pracowni Helgreve’a. Pokazywałem mu moje prace, głównie akwarele i niektóre portrety olejne. Oglądał z niekłamaną ciekawością. Tak mi się przynajmniej wydawało. Wymienialiśmy uwagi. Rozmawialiśmy o sztuce. Pamiętam go dobrze... To on pierw 13 szy nazwał mnie artystą. Artysta - to brzmiało dumnie. Byłem próżny, pomyśli Pan. Cóż, artysta ma do tego prawo. Ale ja wówczas, mimo matury, czułem się niedowartościowany. To on, Helgreve namówił mnie na studia w Norymberdze. W.: Jak przyjęło Pana to miasto, w którym niegdyś żył i tworzył Wit Stwosz? M.: I Albrecht Dürer... Pan wie, że nikt lepiej od niego nie umiał malować włosów? Nikt!... W.: Czy był Pan egzaminowany wstępnie? M.: Coś w tym rodzaju. Zabrałem ze sobą wszystkie moje akwarele. Komisja Akademii Sztuk Plastycznych przyglądała im się długo i wnikliwie: profesor Salzer, profesor Broschie, profesor Stahl. „Co za kolory! Jak on to osiąga? Jak żywość barw!” - cmokali. Po kilku dniach poprosił mnie profesor Broschie na rozmowę. Wchodzę z przyborami, spodziewając się egzaminu praktycznego. Profesor wstaje, uśmiecha się... „Oświadczam panu, a czynię to w imieniu moich kolegów, że jest pan skończonym akwarelistą. Całkowicie ukształtowanym i wyrobionym”. (Mokwa naśladuje głos profesora Broschie.) Stałem nieruchomo, jak posąg u bram pałacu, w którym mieściła się Akademia Sztuk Plastycznych. Nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa, a profesor mówił dalej: „ Chętnie będziemy pana widywać na naszych zajęciach, ale u nas niczego więcej pan się nie nauczy. Dlatego też radzimy panu przejść na olej i podjąć studia w Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. W.: Czy skorzystał Pan z tej życzliwej rady? M.: Zostałem w Norymberdze przez jeden semestr. Uczęszczałem na zajęcia łączenia kolorów oraz na wykłady techniki malarskiej do profesora Salzera. Na początku dwudziestego wieku pojmowano kolory zgodnie z prawami przyrody, to znaczy według barw tęczy. Czerwień, błękit i żółć stanowiły podstawę wielu kombinacji, które prowadziły do uzupełnienia tęczowych barw o pomarańcz, zieleń i fiolet. Granice barw wyznaczała iskra elektryczna, właściwa zarówno dla podczerwieni, jak i ultrafioletu. A więc najwyższy stopień fioletu i najniższy stopień czerwieni są tym samym - iskrą elektryczną. Pomiędzy najwyższym i najniższym rozciąga się harmonia barw. (Mokwa unosi palec wskazujący ku górze i uśmiecha się tajemniczo.) Interesujące, prawda? No tak, proszę pamiętać, że wówczas iskra elektryczna była objawieniem, na miarę, ja wiem - dzisiejszego rozbicia atomu. Choć to było zaledwie osiemdziesiąt lat temu... A wie Pan, światło elektryczne poznałem w Starogardzie, w mieszkaniu ciotki. Wieczorem dotknęła w pewnym miejscu ściany i nagle w pokoju zrobiło się jasno. To było zjawisko z pogranicza magii, czarów... Mówię Panu, w ciągu ostatnich stu lat w cywilizacji zaszły większe zmiany niż od czasu wynalezienia koła. W.: Przepraszam, ale powróćmy może jeszcze do Pana półrocznego pobytu w Norymberdze. M.: Akademia nie miała zdecydowanego kierunku nauczania. Program wahał się miedzy schyłkowym romantyzmem, a eklektycznym pseudorealizmem. Półroczne ćwiczenia z modelem mogły mnie nauczyć jedynie poprawności cieniowania. Mimo wszystko postanowiłem pozostać. Ostatecznie przekonały mnie względy pozaakademickie - historyczna Frankonia ze skalistym labiryntem dolin, z jaskiniami i zamkami ciągnącymi się wzdłuż tak zwanej drogi romantycznej i niezapomniany Ansbach - miasto frankońskiego rokoko z pałacami i kolekcjami porcelany... Prawdziwy mój podziw budziły też położone nad rzekami i jeziorami okazałe zamki: Rothenburg, Dinkelsbühl, Nördlingen. Malowałem je z młodzieńczą namiętnością. Właściciele zamków i pałaców, stara bawarska arystokracja, chętnie kupowali moje barwne kartony. Nazwisko moje stawało się znane. Rosły także skrzętnie odkładane sumy. Pod względem finansowym stałem się zupełnie samodzielny. Z każdym tygodniem przybywało mi nowych zamówień. Soboty i niedziele poświęcałem na wyjazdy za miasto, mając z 14 góry upatrzony obiekt. Raz były to stare siedziby biskupie: Ratyzbona, Pasawa, Bamberg, czy Würzburg, to znów wolne miasta cesarskie, czy księstwa Bawarii... Obracałem się w kręgach arystokracji. Salony stały przede mną otworem. Bywałem na przyjęciach, rautach i bankietach. Malowałem portrety na zamówienie. Także kręgi snobistycznej burżuazji przyjmowały mnie ochoczo. ( Uśmiecha się.) Nie ukrywam: tu i ówdzie zostawiłem kawałek serca... Moje zamówienia rosły w szybkim tempie. Było ich tak wiele, że nie starczało mi czasu. Jednak trudno było odmówić, szczególnie, gdy twarz była interesująca. W.: Czy nie bał się Pan, że w tak masowej produkcji, mógł Pan zagubić nadrzędny cel sztuki? M.: Proszę Pana, prawdziwa sztuka zawsze powstaje dla pieniędzy. Dotyczy to i malarstwa, i muzyki, i literatury. Wybrałem kiedyś, wcześniej, farby wodne nie dlatego, że przeczuwałem sukces, ale z tej prostej przyczyny, że wówczas na olejne nie było mnie stać. Tak, tak... Zarobiwszy nieco grosza, a mówiąc między nami był to niezły majątek, ruszyłem za radą profesorów, szukać szczęścia w Monachium. Zaczynał się rok 1907. W.: Ten szlak przetarło przed Panem wielu sławnych polskich malarzy: Józef Brandt, Aleksander Gierymski, Józef Chełmoński... (Mokwa impulsywnie reaguje na nazwiska, wyraźnie ożywia się.) M.: Tak, to bardzo zobowiązywało. Tym bardziej, że w Monachium znano wartość moich akwareli, zanim pojawiłem się tam osobiście. Pan mówi o znanych Polakach. I słusznie: Józef Brandt przyjechał tu prosto z Paryża, na rok przed wybuchem powstania styczniowego. Miał własną pracownię. Dalej - Maksymilian Gierymski, Juliusz Kossak, Aleksander Gierymski, Jan Styka, Józef Siemiradzki, Józef Chełmoński, Stanisław Witkiewicz, Leon Wyczółkowski. Pamiętano tu nawet brata Alberta, czyli Adama Chmielowskiego. W.: Tego, który stał się później bohaterem sztuki Karola Wojtyły „Brat naszego Boga”? M.: Co Pan powie? Nie wiedziałem... W Monachium zastałem także braci Leona i Władysława Drapiewskich, których poznałem jeszcze w czasach gimnazjalnych nad Jeziorem Charzykowskim. Byli twórcami fresków zdobiących ściany kościoła w Wielu, a także innych świątyń na Pomorzu Kaszubskim. Specjalizowali się w malarstwie monumentalnym. Na obrazy polskich artystów był wówczas w Monachium szalony popyt. „Die polnische Landschaft”. Jeśli horyzont był płaski, niebo szare, no i jeśli do tego parę wilków wyło do zamglonego księżyca - interes był pewny. I ja także handlowałem. A jakże. Wciąż pożądanymi przez miejscową arystokrację i kunsthandlerów bawarskimi zamkami. Szły nie gorzej niż polskie lanszafty. W.: Czy program Monachijskiej Akademii i osobowość profesorów wpłynęły na Pana światopogląd artystyczny? M.: Akademia Sztuk Pięknych w Monachium z przełomu wieków pozostanie na zawsze kolebką „stimmungu”, czyli nastrojowego malarstwa. Kierunek ten preferował pejzaże, wykazywał zalety techniki malarskiej, odznaczającej się elegancją i finezją w dotknięciach pędzla. Ostatecznym celem owego kierunku była chęć osiągnięcia pewnego nastroju, który nadawał całości utworu malowniczy, niekiedy smętny, tęskny lub zgoła fantastyczny ton. Ale najważniejszy był rysunek... Najtrudniejszym jednak zadaniem był akt kobiecy. Męski uważano za zbyt prosty. Oczywiście akt całkowity, z zupełnie nagą modelką. Nawet tu, w nadizarskich Atenach uważano, że półakt lub ćwierćakt przesądza o erotycznym charakterze rysunku na niekorzyść wartości artystycznych, które poprzez symetrię odkrywają harmonię i piękno kobiecego ciała. Studiowałem rysunek u profesora Rittera. To był oryginał! Potrafił milczeć przez cały dzień. Chodził tylko od sztalugi do sztalugi i ptarzył. Nic, tylko patrzył. Ani słowa. Stanął kiedyś za moimi plecami i obserwował wszystkie ruchy ręki od pierwszych kresek. (Mokwa wykonuje ręką w powietrzu kilka ruchów.) A ja nie spiesząc się, ufając moim palcom, które stawały się coraz bardziej posłuszne, rysowałem węglem kobiece ciało, wyciągnięte na całej długości postumentu. Rysowałem dość 15 pewnie, długimi pociągnięciami węgla. Na znak ukończenia pracy podpisałem się. Nie zdążyłem odłożyć węgla, gdy profesor wyrwał mi rysunek z ręki i błyskawicznym ruchem kilkakrotnie przekreślił. -”Niech pan zacznie jeszcze raz!” - odezwał się stanowczym głosem. I wyszedł. Coś dziwnego! Aż pięć słów. To musiało coś znaczyć. Wyszedłem za profesorem.- „Nie jesteś dość pracowity!- zaczął z wyrzutem. - Ty nie pracujesz! Ty rysujesz. A tu chodzi o pracę. Na rysowanie masz całe życie. Masz talent. To pewne. I dlatego muszę cię inaczej oceniać niż twoich kolegów. Proszę cię, abyś zaczął pracować! Jeszcze rok, jeszcze dwa lata potrzebne są twoim rękom, abyś uzyskał nad nimi absolutną władzę i uczynił je posłusznymi myślom, wyobraźni. Program Akademii opanujesz do końca tego roku, a od przyszłego - możesz jechać do Berlina. Ale teraz pracuj, pracuj! I słuchaj innych. Ucz się od innych, zanim zdecydujesz się na własny kierunek. Zanim zaczniesz być sobą”. I co Pan na to? A wie Pan, od kogo jeszcze dużo się nauczyłem? Od dawnych mistrzów. W Monachium były wspaniałe muzea i zbiory sztuki. Władze municypalne zawsze o to dbały. Stara Pinakoteka - to zasługa Maksymiliana I, który sam zamawiał lub kupował dzieła mistrzów flamandzkich i niderlandzkich. Właściwie każdy z panujących Wittelsbachów pomnażał zbiory. Tak, pamiętam... Niemieckie malarstwo średniowieczne, niemiecki renesans, malowane pędzlem opowieści Pietera Bruegela, fantasmagorie Hieronima Boscha. Poza tym Cranach, Dürer... Z podziwu dla sztuki Dürera przystąpiłem do studenckiego związku „Dürerverein”. Nosiliśmy długie włosy i wielkie berety, zapuszczaliśmy brody, chcąc upodobnić się do jego słynnego autoportretu... Zafrapowany byłem też Tycjanem, który jakby na przekór dawnym technikom śmiał pozostawiać ślady pędzla, pokazywać jego smugi, i czynić z tego środek ekspresji. I jego uczniem - El Greco, jego zdumiewającymi deformacjami i mistycyzmem. I poszukującym czystego piękna Velazquezem, i Murillem, i upiornym Goyą. W Pinakotece było też czterdzieści płócien Rubensa. Nie uwierzy Pan, ale potrafiłem rozmawiać z nim, patrząc na jego obrazy. A on, zdawało się ukryty w cieniu swych płócien, szeptał do mnie: „Zdaj się na instynkt, maluj własny świat, bądź wierny tylko sobie”. Rubens - to moja najlepsza szkoła. To on odkrył przede mną świat żywiołów: kłębiące się chmury, szalejący wiatr, tłustą urodzajną glebę, ostre słońce, no i kipiącą, gotującą się nieomal wodę, która wyciekała prawie poza ramy obrazów. W.: A Nowa Pinakoteka, gromadząca dzieła malarzy XIX wieku, dająca pełny przegląd najrozmaitszych prądów i kierunków współczesnych? Czy tam także szukał Pan swych mistrzów? M.: Tam rzeczywiście można było zapoznać się z najnowszą sztuką europejską. Dominował impresjonizm, secesja... O, tam było gwarno i wesoło. Przewalał się rozbawiony, kolorowy tłum młodych entuzjastów sztuki, mówiących wszystkimi językami świata. Wolałem jednak chłodne mury i zaciszne korytarze Alte Pinakothek. W.: Dlaczego tak szybko opuścił Pan Monachium? M.: Byłem tam prawie rok. Prowadziłem samodzielne życie. Niestety, bardzo drogie w tym mieście. Pod względem warunków życia, Berlin był nieporównanie tańszy. Berlin! Proszę Pana, to była wówczas stolica Europy. W.: No tak, drugie po Warszawie miasto o największej liczbie Polaków. M.: Proszę pamiętać o tym, że mieliśmy wówczas swoje przedstawicielstwo w sejmie pruskim oraz w sejmie Drugiej Rzeszy. Posłem do Reichstagu był Wojciech Korfanty. Słuchałem jego płomiennych przemówień. Czytałem komentarze w wydawanym po polsku „Dzienniku Berlińskim”. Ślązacy mieli swego przedstawiciela i obrońcę, a my? Kaszubi? Zastanawiałem się, kto ośmieli się wreszcie krzyknąć w Reichstagu, że i na Kaszubach budzi się nowe życie! Że Majkowski, Gulgowscy, Rogalowie, Abraham, Chmielewski i wielu innych działa nie mniej aktywnie niż miłujący ojczyznę Ślązacy... Cóż, naszego wodza, doktora Majkowskiego 16 po pewnym czasie odsądzą od czci i wiary za rzekomy separatyzm. Mógłbym wiele mówić, ale niektóre tematy jeszcze za wcześnie poruszać. Polscy posłowie, towarzystwa polskie, słowiańskie... To było bardzo bliskie marzeniom i zamiarom Majkowskiego, który tu, na uniwersytecie w Gryfii poznał zasięg kultury dawnych Słowian. Przez cały czas pobytu w Berlinie należałem do słowiańsko-polskiego towarzystwa „Hatia”, czyli chata, dom. Wspólną ideą członków, była praca na rzecz połączenia całej Słowiańszczyzny w jedno olbrzymie, silne militarnie i kulturowo państwo, które byłoby mocarzem Europy. Na jego czele stałaby Polska, jako najbardziej doświadczona w historii i uświęcona cierpieniami. To były ideały i szczytne marzenia. Na co dzień w „Hatii” odbywały się spotkania, odczyty, prelekcje i wykłady. Tam poznałem profesora Aleksandra Brücknera - członka Akademii Umiejętności oraz Akademii Nauk w Petersburgu i Belgradzie. Uczyłem się mitologii słowiańskiej i historii słowiańskich plemion - dziejów naszych ojców. Dzieje słowiańskiej wyspy Rugii ze świątynią boga Swantewita w Arkonie zawładnęły moją wyobraźnią. Uwierzy Pan? Opuściłem na jakiś czas Berlin, udając się na Rugię, w nadziei, że uda mi się odnaleźć zagubiony w historii ślad plemienia Ranów. W.: Próbował ów trop odnaleźć także Żeromski, przy pomocy Smętka w „Wietrze od morza”... M.: (Macha ręką, jakby chciał oddalić ten temat.) To fantazja literacka. Żeromski nigdy nie był na Rugii. Wie Pan, zawsze można napisać, że świątynia była piękna, rycerz waleczny, a jego łódź szybka, bo reszta należy do wyobraźni czytelnika. Ale malarstwo wymaga konkretu! Zacząłem więc od szkiców, no bo wszelkie dawne ślady zatarły morskie fale, zabierając na dno niepamięci to, co przed wiekami żyło tu na wieczną chwałę boga o czterech twarzach. Tylko niektóre sceny z życia wyspy, opowiedziane barwnym słowem profesora Aleksandra Brücknera, ożyły w moich szkicach. Oto dzień, w którym Bolesław Chrobry przybywa do wybrzeży Rugii. Grube linie węgla zacierają braki szczegółowej wiedzy na temat ubiorów, broni i łodzi z XI wieku. To wszystko trzeba będzie nadrobić - myślałem... Narada wojów pomorskich w dawnej świątyni w Arkonie na północnym cyplu wyspy. Nic nie wiedziałem o ich uzbrojeniu. Domyślałem się tylko ostrych rysów twarzy, spieczonych słońcem, wytrawionych morską solą. W.: Czy myślał Pan wówczas o tym, że z tych szkiców, w których fantazja grała o lepsze z intuicją może powstać monumentalny cykl historycznych obrazów? M.: Wie Pan co? Zauważyłem, że od pewnego momentu w życiu mężczyzny nie robi się rzeczy niepotrzebnych. W.: Powróćmy może jeszcze do Berlina... M.: Gdzie? Na koncert Feliksa Nowowiejskiego? Czy na spotkanie ze Stanisławem Przybyszewskim? W.: Myślę, że Nowowiejski ma już nadkomplet słuchaczy, a „Przybysza” trudno będzie wyciągnąć z restauracji „Pod Czarnym Prosiakiem”. Wejdźmy do Akademii Sztuk Pięknych. Zajrzyjmy do pracowni. M.: Może się Pan zdziwi, ale nie uczono wówczas w Berlinie s z t u k i , jak się to dziś praktykuje, lecz r z e m i o s ł a. Owszem, teoria przekazywana na wykładach była obowiązkowa, ale nie stawiano jej na pierwszym miejscu. Co innego historia sztuki, czy filozofia... Wpływ profesorów, nawet wybitnych indywidualności, takich jak, Liebermann, Hauke, Vogel, Buardt, Schtiver, nie był aż taki wielki przy ówczesnych metodach nauczania, które całkowicie wykluczały jakiekolwiek ukierunkowanie czy nauczanie konwencji. Największym błędem było naśladowanie - To jest fałszywe „meine junge” - dało się często słyszeć z ust Maxa Liebermanna, prezydenta Akademii. -”To trzeba zrobić korekt!” -”Ale jak?” - pytał zbity z tropu student. -”A, to już jest wyłącznie pańska sprawa. Trzeba szukać, szukać i jeszcze raz szukać”. No więc szukaliśmy, każdy na własną rękę. Ja musiałem poszukiwać przede wszystkim 17 środków do życia, mimo iż mieszkałem u prababki Anny, wdowy po Fryderyku Kuczkowskim, podstępnie otrutym w Königliches Palais. Pamięta Pan, opowiadałem już o tym... Dzięki prababce Annie poruszałem się dość swobodnie w kręgach arystokracji. Zamówienia moje rosły... No cóż, musiałem zdobywać pieniądze. Malowałem więc nadal zamczyska i pałace Brandenburgii. Na szczęście arystokracja starała się za wszelką cenę naśladować życie dworu. Nie tylko w licznych przyjęciach, balach, rautach i niekończących się spotkaniach, ale także w gromadzeniu dzieł sztuki. Ze sprzedażą obrazów nie miałem więc najmniejszych kłopotów. Najczęściej realizowałem konkretne zamówienia. W.: Co Panu dał dwuletni pobyt w Berlinie? M.: W Berlinie nabrałem pewności siebie. Poczułem talent w ręku. Tam ostatecznie postanowiłem, że będę malarzem. Dla porządku powiem, że w ciągu dwóch pierwszych miesięcy stanąłem do końcowych egzaminów zaległej primy, zdobywając dużą maturę. Zaoszczędziłem w ten sposób cały rok. Równolegle zapisałem się na kursy języka francuskiego i angielskiego. Brałem udział w seminariach historycznych na uniwersytecie Humboldta. Rysunek zaliczył mi sam Vogel, kompozycję - Willi Schtiver. Liebermann wyrażał się bardzo pochlebnie o moich akwarelach i radził, abym czym prędzej rozpoczął próby w oleju. Co tu ukrywać, miałem solidne podstawy. Dobra, niemiecka szkoła. Ale oprócz tego, co w programie szkolnym wyłożone zostało explicite, zrozumiałem coś, czego nie było ani w podręcznikach, ani na wykładach. W ciągu tych lat pojąłem, że największym i najprzedniejszym pedagogiem jest n a t u r a. Nie było to wcale łatwe po latach studiów w Starogardzie, Norymberdze, Monachium i Berlinie zrzucić z siebie chitynowy pancerz szkolarstwa i dotrzeć do własnej natury, aby stworzyć indywidualny świat sztuki i wejść w niezależną sferę twórczości, czerpać ze źródła wrażeń czysto artystycznych. W.: Wracał Pan do kraju jesienią 1909 roku, mając za sobą program trzech liczących się w Europie Akademii i „sławę akwarelisty” - jak to później ocenią krytycy... M.: Tuż przed wyjazdem z Berlina niemiecka firma poligraficzna „Tück”, a po powrocie do kraju krakowska firma wydawnicza „Stasiak” zaproponowały mi współpracę. Odtąd akwarele na pocztówkach z nadrukiem „Mokwa pinx.” zaczęły obiegać Europę i świat. W.: Był więc Pan sławny i miał Pan pieniądze... M.: Tak, od tamtego czasu stanąłem na nogi. Po prostu nie miałem kłopotów materialnych. Wtedy zacząłem odkładać pieniądze na wielką podróż. Zamierzałem poznać cały świat. W.: Oprócz sławy i pieniędzy miał Pan jeszcze jeden atut: młodość. M.: Dlatego też poświęciłem jeszcze jeden rok na naukę. Po powrocie do kraju, latem 1909 roku spotkałem braci Drapiewskich, notabene dalekich krewnych mojej matki. Jak już wspomniałem, w wielu kościołach w Polsce, i na Pomorzu także, zostawili oni ślady swoich „złotych rąk”. Ponieważ technika polichromii była mi zupełnie nie znana i ponieważ od dawna zamierzałem zgłębić tajniki malarstwa monumentalnego, przystąpiłem do ich spółki. Cóż, zacząłem od terminowania, ale taki właśnie rodzaj nauki z jednoczesną praktyką najbardziej mi odpowiadał. Pracowaliśmy nad polichromią późnobarokowego klasztoru misjonarzy w Tykocinie nad Narwią. Należało odnowić stare malowidła Ecksteina, Czechowicza i Mirysa - szkockiego malarza, będącego w służbie u hetmana Branickiego, a także wykonać zupełnie nowe prace. Mieszkałem wraz z Drapiewskimi w majątku Jeżewo położonym nie opodal Tykocina, w guberni łomżyńskiej, a należącym do Zygmunta Glogera, wybitnego etnografa, zbieracza, archeologa i historyka. Pod wieloma względami przypominał mi Majkowskiego. To samo skupienie, skrupulatność, sumienność i dokładność. Lubię takich ludzi... Następnym etapem naszej pracy była katedra w Płocku, wspaniale usytuowana na Wzgórzu Tumskim. Pomysły braci Drapiewskich opierały się przeważnie na ornamentyce ludowej, ale tym razem ściany kaplic we wnętrzu katedry miały ozdobić malowidła religijne, mitologiczne i historyczne. Władysław Herman i Bolesław Krzywousty, których szczątki spoczywały w 18 podziemiach katedry, mieli się pojawić w pełnych zbrojach. Pomiędzy nimi - herb Polski. W jakiej akademii mógłbym dostać takie zadanie, wymagające osobnych studiów, szkiców i ćwiczeń? Tak wyglądała moja edukacja w zakresie monumentalnego malarstwa historycznego. Jak Pan widzi, nigdy nie wiadomo, co się może przydać w życiu... W.: Pewnie dlatego trudno wszystko przewidzieć i zaplanować. Decydujemy tylko o niektórych wydarzeniach. Reszta jest dziełem przeznaczenia, czy też, jak wolą inni - przypadku. Na ile świadome było Pana działanie w owych latach? Co zależało od Pana, a co zesłał Panu los? M.: Zastanawiałem się nad tym wiele razy. Nie umiem odpowiedzieć. To zależy od przyjętego stanowiska. Przecież to, że się urodziłem, także nie zależało ode mnie. Jestem tu z czyjejś woli... Chyba tak. Wydaje mi się, że do czasu ukończenia studiów wypadki przebiegały zgodnie z moją wolą i świadomym wyborem. Po powrocie do kraju - ruszyła lawina wydarzeń, nad którymi nie zawsze potrafiłem zapanować... W poszukiwaniu idei W.: Panie Profesorze, określił Pan to, co się działo po powrocie do kraju - lawiną wydarzeń. M.: Były także „kamienie przez Boga rzucane na szaniec”. Ale po kolei... po praktyce u braci Drapiewskich, powróciłem do rodzinnych stron. Wie Pan, jak to jest, kiedy wraca się po latach... Wszystko wydaje się jakby mniejsze, jakby głębiej osadzone w ziemi, czy ja wiem... wspomnienia, wspomnienia... (Mokwa poprawia swą wełnianą, szarą czapeczkę.) W.: A jak przyjęło Pana środowisko? Takie powroty nie należą przecież do najłatwiejszych? M.: Proszę Pana, kiedyś, przed laty, wielu studiowało w Niemczech - i Florian Ceynowa, i Aleksander Majkowski. W tamtych czasach było to zupełnie normalne i nikogo nie raziło. To dziś mówi się o wrogości... Majkowski studiował w Berlinie i w Monachium, ale najwięcej dał mu stary uniwersytet w Gryfii, założony - czy wie Pan? - przez księcia Warcisława. Właśnie pobyt w Gryfii natchnął Majkowskiego. Dopiero tam zrozumiał przeszłość rodzinnej ziemi. Tam zrodziła się jego wielka miłość do tego, co nasze, kaszubskie, polskie. Stamtąd przywiózł ideę, którą później rozwinął w kraju. Widzi Pan, ja tę edukację przeszedłem nieco wcześniej. Moim przewodnikiem nie był ani Warcisław, ani żaden inny z pomorskich książąt, których portrety na ścianach uniwersytetu w Gryfii patronowały Majkowskiemu. Moim przewodnikiem w polszczyźnie był dziadek - Wawrzyniec Kuczkowski. W dzieciństwie często wypływał ze mną niby to na ryby... Ceniłem sobie te nauki na łodzi... „Trzeba umieć żyć - a to wcale nie takie proste. Co innego myśleć, co innego robić. Myśleć po polsku, robić po niemiecku”. „Mówić musisz po niemiecku. Ale w domu tylko po polsku. Dom jest twoją prawdziwą ojczyzną. Pamiętaj.” W.: Hegel nazwał ojczyznę „substancją etyczną”, pisząc w „Fenomenologii ducha”: Najwięksi starożytni mędrcy powiadali, że mądrość i cnota polega na tym, by żyć zgodnie z obyczajami swojego narodu. M.: My Kaszubi, ludzie północy, ludzie znad wody, jesteśmy twardzi! Zawsze tak było, że żandarmi mieli pałki - teraz gumowe, dawniej drewniane. A jeszcze dawniej miecz i ogień służyły utrzymywaniu praw narzuconych, obcych polskiej naturze. Ale myśmy tu byli od pra 19 wieków. My - Słowianie. Ta ziemia zawsze była nasza! I będzie nasza!! Przepraszam, uniosłem się. W.: Powróćmy do Pana młodych lat... M.: Jak już mówiłem, w dzieciństwie moim duchowym przewodnikiem był dziadek, w młodości - Aleksander Majkowski. To był człowiek niezwykły. Choć byliśmy bardzo blisko, nie mógłbym o nim powiedzieć: przyjaciel. Raczej nauczyciel, mistrz, później - wódz. Starszy ode mnie o trzynaście lat, imponował mi swą wiedzą, wykształceniem, postawą. Gdy go poznałem na weselu Teodory i Izydora Gulgowskich, studiował medycynę w Berlinie, ale już wtedy miał kontakty z „Gazetą Gdańską”. Pamiętam, jak zazdrościłem mu zaproszenia na odsłonięcie pomnika Adama Mickiewicza w 1898 roku. Był wówczas w Warszawie, a ja...ja chodziłem jeszcze w krótkich spodniach. Znacznie później pan Aleksander, osoba charyzmatyczna, zwrócił się do mnie i zamówił rysunki najstarszych wdzydzkich checzy, budowanych na zręb z drewna sosnowego, z podcieniami, o stromym, dwuspadowym dachu. Wówczas nie znałem jeszcze ostatecznego przeznaczenia tych kartonów. Jakież było moje zdziwienie, gdy po latach rozpoznałem je na stronicach „Gryfa”, „pisma dla spraw kaszubskich”, wydawanego przez Majkowskiego. Jednak za nim do tego doszło, przechodziłem kolejne stopnie wtajemniczenia. Zresztą nie ja jeden. Wokół Majkowskiego skupiała się wówczas liczna grupa młodzieży. Wspólnie poznawaliśmy Pomorze, organizując rowerowe wycieczki. Punktem centralnym była Kościerzyna - stolica Kaszub, miasto na wskroś polskie. W.: Wówczas sześciotysięczna społeczność, w tym cztery tysiące rdzennych Kaszubów. M.: (Wyraźnie ożywiony) Tak, tam na ulicach rozbrzmiewała triumfalnie mowa polska. Owszem, tu i ówdzie wtórował jej szwargot niemczyzny, czy zawodzenie w języku jidysz. I proszę sobie wyobrazić, na kościerskim rynku, tuż obok siedziby Ostmarkenverein, ośrodka władzy pruskiej Hakaty, dzięki staraniom działaczy patriotycznych stanął Dom Kaszubski - miejsce spotkań Polaków, popularny „Bazar”. W.: Na czym polegał program działalności patriotycznej Aleksandra Majkowskiego? M.: Mógłbym wiele o tym mówić, tym bardziej, że później różnie oceniano jego postawę. Był nawet taki czas, kiedy zarzucano mu separatyzm. A to już woła o pomstę do nieba. Separatyzm! Jemu... A tak było. Szczególnie po Sejmie Dzielnicowym w Poznaniu, w grudniu 1918 roku. (Mokwa przerywa na chwilę - wyraźnie zdenerwowany.) Cóż, program był bardzo prosty. Zachować te ziemie dla Polski. „Zachować” - proszę dobrze zrozumieć to określenie. W.: Nie wiem, ale dla mnie zawiera ono pewną pasywność, a Majkowski daleki był przecież od kunktatorstwa. M.: Istotnie, nie był to program walki. Nie była to działalność zbrojna. Na to wówczas było za wcześnie. Majkowskiemu chodziło przede wszystkim o przetrwanie w kulturze: w polskiej mowie, w wierze ojców. Uczył nas starych przykazań wiary, nadziei i miłości: „Wiara ojców naszych jest wiarą naszych dzieci”, „Polska jest naszą matką, a o matce źle mówić - to grzech”, „Polak co dzień narodowi służy”, „Polak Polakowi bratem”. W.: Majkowski, redaktor „Gazety Gdańskiej”, wydawał także, począwszy od 1905 roku, dodatek literacki w języku kaszubskim, ukazujący się co dwa tygodnie, pod znaczącym tytułem „Drużba”, czyli przyjaźń. Niestety, ukazało się tylko sześć numerów „Drużby”. M.: To miło, że Pan o tym wie. Oczywiście, tytuł „Drużba” oznaczał przyjaźń w rozumieniu Mickiewiczowskim, oddanie i poświęcenie, a kiedy trzeba - nawet ofiarę. Bo, choć może to utopia, Majkowski zamierzał stworzyć tajne, podziemne państwo polskie, działające na zasadach wzajemnej przyjaźni współobywateli. Służyć temu miało tajne sprzysiężenie - Towarzystwo Odrodzenia Polski. Nie tak powszechne jak kółka filomackie, mające jednak ten sam kurs: zachować te ziemie dla Polski, przygotować jej mieszkańców, naszych braci - Kaszu 20 bów na powrót Polski. Nie pozwolić, by ktokolwiek zapomniał skąd przychodzi, dokąd idzie... Ażeby prawdziwie pokochać kraj, trzeba go poznać - tak mówił Majkowski. My młodzi, wyruszaliśmy więc rowerami z Kościerzyny przez Starkową Hutę, Egiertowo, Hopowo, Borcz i Glincz. Ja... zawsze z paletą i z kartonami. Przywoziłem z tych podróży szkice lub gotowe już akwarele. Naszym miejscem odpoczynku był często klasztor w Żukowie, gdzie kopiowałem XVIII wieczne wzory haftów z szat liturgicznych. Potem z Żukowa przez Tuchom i Chwaszczyno docieraliśmy nad morze. W.: To znamienne, że po raz pierwszy pokazał Panu morze Aleksander Majkowski. M.: Nie zrobiło ono na mnie wówczas wielkiego wrażenia. W.: Może dlatego, że nie szumiało po polsku? M.: (Mokwa uśmiecha się.) To był letni, pochmurny dzień. Pamiętam nieruchomy szary „bezkresny przestwór”. Martwy. Ale ma Pan rację, to fakt znamienny. Proszę Pana, to że Polska musi powstać, było dla nas oczywiste. Ale jaka Polska? W.: Właśnie, czy z dostępem do morza? M. .: To była naczelna idea Aleksandra Majkowskiego. Morze to święta sprawa. Ojczyzna musi je odzyskać. Bez morza zginie marnie. Uschnie. Rozsypie się w popiół - to jego słowa. W.: Majkowski - pisarz, poeta, człowiek o szerokich horyzontach, patriota, przyjaciel młodzieży, miał rzadki dar zjednywania ludzi. Skupiał wokół siebie postaci satelitarne. Kto oprócz Pana należał do konstelacji Majkowskiego? M.: Nie zawsze wyglądało to tak słonecznie i promieniście. O ile znam się na astronomii, na nieboskłonie pojawiają się od czasu do czasu meteory czy komety... Zdarzają się także różne zaćmienia... Ale wróćmy do ludzi zgromadzonych wówczas wokół Majkowskiego. Letnim centrum naszych spotkań były Wdzydze. Dokładniej - dom Gulgowskich. Mogłem mieć najwyżej dziesięć lat, gdy pan Izydor, nauczyciel, a z zamiłowania etnograf, literat i publicysta, pojął za żonę Teodorę Fethke - piękną siostrę proboszcza z Wiela. Pani Teodora studiowała historię sztuki u profesora Wedla w Berlinie i specjalizowała się w haftach i sztukach zdobniczych. U nich to właśnie, w letnie popołudnia często gościli Aleksander Majkowski i Franciszek Sędzicki - poeta, z którym łączyła mnie serdeczna, młodzieńcza przyjaźń. Gulgowscy stworzyli naturalne muzeum we Wdzydzach Kiszewskich - zachowany do dziś skansen, najstarszy w Polsce. Pamiętam doskonale zrębową checz, zakupioną przez nich od Hińców, która już wtedy liczyła sobie dobre sto pięćdziesiąt lat! U Gulgowskich zatem, którzy czynnie działali na rzecz „zachowania tych ziem”, poznałem podczas jednej z niezapomnianych nocy świętojańskich doktora Fryderyka Lorentza - językoznawcę, inicjatora Verein für kaschubische Volkskunde, czyli Kaszubskiego Towarzystwa Ludoznawczego. Z nim to ściśle współpracował przy założeniu tego Towarzystwa w Kartuzach, Izydor Gulgowski. Dziwią Pana te kontakty? Mnie nie. Lorentz był Niemcem. Studiował slawistykę na specjalne życzenie księcia meklemburskiego. Zajmował się także badaniem języka Kaszubów. Ale nauka niemiecka nigdy nie uznała wyników jego badań. Bo były prawdziwe! Rozumie Pan? W.: Językoznawcy polscy także nie byli jednomyślni na temat kaszubszczyzny. Stefan Ramułt twierdził, że nie jest to dialekt języka polskiego, lecz język ludów osiadłych na Pomorzu, które tworzyły ongiś odrębny naród. M.: (Zdenerwowany) Bzdura! W.: Późniejsze badania, między innymi wybitnego polskiego językoznawcy Kazimierza Nitscha, wywodzą mowę kaszubską z jednej z trzech grup językowych zachodniosłowiańskich, mianowicie z grupy lechickiej. Pogląd ten potwierdzają badania znakomitego slawisty Tadeusza Lehra-Spławińskiego. M.: (Uspokaja się) No tak... Wróćmy do mojego najbliższego otoczenia w tamtych młodych latach. Majkowski, Sędzicki, Abraham... Antoni Abraham - człowiek legenda. Widzi Pan, o 21 tu, na sztalugach od kilku tygodni mam jego portret. Przeznaczony do muzeum w Pucku... Nie ma już dziś nikogo, słyszy Pan, nikogo, kto znałby go lepiej niż ja... Poznałem go w 1909 roku podczas jednej z naszych rowerowych wypraw. Tona, jak mówili na niego, był to wielki, zwalisty chłop, wprost wielkolud. Potrafił miażdżyć uściskiem dłoń. Wie Pan, że bali się go nawet żandarmi? To był olbrzym - po naszemu knop. Mówiono, że rwał na sobie kajdany. Kiedy poznałem go, był przedstawicielem wytwórni maszyn do szycia Singer i Neidlinger. Oczywiście, dla pozoru, bo faktycznie Abraham był wówczas kolporterem „Gazety Gdańskiej”. Trzy razy w tygodniu we Gdańsku wychodzi I to nam donosi, co nas tu obchodzi, Co nas na Kaszubach i cieszy, i rani - Czyn dobry pochwali, a zły zawsze zgani. (Mokwa wybija rytm ręką na kolanie.) Ładne, prawda? Wie Pan, bardzo często myślę o nim, o Abrahamie. Co za niespotykana żarliwość w umiłowaniu ojczyzny! On był w stanie ponieść dla Polski każdą ofiarę. Obecnie stawiają mu pomnik w Pucku. Zasłużył sobie na wieczną pamięć narodu. W.: Nazywano go „królem kaszubskim”. Był obok Tomasza Rogali wysłannikiem na konferencję pokojową w Wersalu w 1919 roku, gdzie delegacja polska zabiegała o przyłączenie Gdańska i Pomorza do Polski. M.: Tak, ale to są już dzieje powojenne. Wrócę do nich jeszcze przy okazji. Muszę powiedzieć, że z powodu moich rozlicznych wyjazdów za granicę, spotkania z polskimi działaczami miały w pewnych okresach charakter doraźny. Pamiętam jedno z ważniejszych - po dłuższej przerwie, spowodowanej moimi studiami w Niemczech. Po powrocie natychmiast zetknąłem się ze starą wiarą. Był rok 1909. Gulgowscy pieczołowicie rozbudowywali skansen, Majkowski od ponad roku wydawał pismo Młodokaszubów - „Gryf”. Drukowane było u Czyżewskiego w Gdańsku. Ukazywało się w nakładzie 700 egzemplarzy. Zbliżało się też uroczyste otwarcie Domu Kaszubskiego „Bazar”. Młodokaszubski ruch zrodził się już na początku stulecia, za przykładem Wielkopolan, a właściwie całej Słowiańszczyzny. W.: Ale pierwszy zjazd Towarzystwa Młodokaszubów odbył się w Gdańsku, w czerwcu 1912 roku. M.: Tak. Ja byłem już wtedy bardzo daleko. Ale wróćmy do Kościerzyny. „Bazar”, zakupiony z funduszy społecznych, był hotelem, z potężną salą na zapleczu restauracji „Mucha”. Towarzystwo z ograniczoną poręką, spółka, na czele której stanął ksiądz Wróblewski. Było to bardzo dogodne miejsce dla prowadzenia wszechstronnej działalności kulturalnej. „Bazar” szybko stał się stałym miejscem spotkań i schronieniem wszystkich towarzystw, działających na ziemi kościerskiej. Mieściła się w nim także redakcja „Gryfa”. Wyposażony był w czytelnię i bibliotekę, którą pomagał kompletować sam Bernard Chrzanowski z Poznania! Na otwarcie „Bazaru” Majkowski zaproponował mi wystawę. Przyjąłem to zaproszenie z dumą. Czułem się wyróżniony i zaszczycony taką możliwością pokazania się w środowisku. Cóż z tego, że „Tück” i „Stasiak” kolportowali moje akwarele po Europie, płacąc regularnie i wcale nie najgorzej, kiedy na Pomorzu byłem wciąż mało znany? Notabene, tak jest do dziś. (Mokwa milknie na chwilę i głęboko zamyśla się.) Ale to już inna sprawa... Przywiozłem do Kościerzyny dwie duże skrzynie moich prac. Głównie akwarele, ale także oleje i wiele szkiców. Dominowały motywy kaszubskie. Część prac pochodziła z okresu rowerowych wypraw z Majkowskim: pejzaże, żółte pola łubinu, czy 22 rzepaku, piaszczyste pagórki, strzelające pod niebo sosny, fioletowe wrzosowiska, przydrożne bożemęki, kaplice, kościoły, stare zrębowe checze z podcieniami. Był to swoisty „opis” ziemi rodzinnej. Wyraźnie epickie malarstwo. No, powiedzmy z elementami reportażu. Niech mi Pan wierzy, były tu na Kaszubach, wszelkie przejawy - jak to się u nas mówiło - „swojskiego życia”. Owszem tropili je w baśniach, podaniach i legendach Sędzicki, Majkowski, także Leon Heyke, a w obyczajach, strojach, sztukach zdobniczych, architekturze - Gulgowscy, ale nie były one dotychczas rejestrowane w malarstwie. Nie muszę tłumaczyć, że wówczas wszyscy traktowaliśmy owe przejawy rdzennej kultury jako fundament dla - proszę mi wybaczyć patos - „gmachu przyszłości”. W.: Jest to bardzo istotna motywacja Pana wczesnej twórczości... M.: Ta motywacja nie zmieniła się do dziś. Uważam, zawsze tak uważałem, że sztuka powinna służyć ludziom. Najważniejsza dla mnie jest idea. Dzieło jest tylko uplastycznieniem pewnej myśli. Nim ono powstanie, wpierw musi się rozwinąć idea. Jeśli jest to idea prawdziwa - zmaterializuje się wcześniej czy później. Urzeczywistni. Ja w to wierzę. Tak, jak wierzyłem osiemdziesiąt lat temu. W.: Była to już druga Pana duża i znacząca ekspozycja, po wystawie w Starogardzie w 1905 roku... M.: Ekspozycję w „Bazarze” rozmieszczono w dwóch salonach. Pierwszy wypełniły szkice i akwarele, drugi oleje. Na inaugurację działalności „Bazaru” zjechało sporo wybitnych osobistości. Pamiętam, przybył nawet Wojciech Korfanty, a także Wiktor Kulerski - wydawca i szef „Gazety Grudziądzkiej”. Musiały mu się spodobać moje prace, bo zaproponował mi angaż w swojej redakcji. Zostałem więc rysownikiem, zastępując odchodzącego Kazimierza Krusa. „Kulera” - jak go powszechnie nazywano - to był ktoś. Przedstaw Pan sobie, powołał do życia gazetę za własne pieniądze. I to w 1894 roku, kiedy ja w krótkich portkach strugałem wędki. Ciekawe, że w tym samym roku miejscowa Hakata powołała do życia swój organ: „Der Geselliger”. Gdy rozpoczynałem pracę, „Gazeta Grudziądzka” wychodziła w nakładzie około 100 tysięcy egzemplarzy i to aż w czterech mutacjach: dla Pomorza Gdańskiego, Wielkopolski i Śląska oraz dla Westfalii i Nadrenii. Był to najwyższy nakład w całym zaborze pruskim! Co więcej, redakcja wydawała bezpłatne dodatki w postaci książeczek dla dzieci, elementarzy, śpiewników, katechizmów, a także wybitne pozycje literatury polskiej dla dorosłych: Kraszewskiego, Sienkiewicza, Pola. To wszystko, łącznie z gazetą należało na bieżąco zilustrować. Bywało, że pracowałem po kilkanaście godzin na dobę! Firmy wydawnicze w Berlinie i w Krakowie także przysyłały mi swoje zamówienia. Firma „Stasiak” z Krakowa życzyła sobie serię spichlerzy znad Wisły. Nie było rady - musiałem kupić samochód. Nabyłem deimlera, rocznik 1890 i za pomocą tej maszyny próbowałem zapanować nad czasem i przestrzenią... Właśnie wtedy, w największej wrzawie i nawale pracy redakcja zaproponowała mi wyjazd w daleki świat. W.: Marzył Pan przecież o tym już wcześniej. M.: No właśnie. Stanęło przede mną zadanie dość nietypowe. Miałem zbadać ogólną sytuację na południu Europy. W.: Wśród ówczesnych konfliktów politycznych już wówczas wysuwała się na czoło sprawa Bałkanów. M.: Tak... Była to dla nas Polaków sprawa niezmiernie istotna. Tam bowiem zostały obnażone sprzeczne interesy naszych zaborców: Rosji, Niemiec i Austro-Węgier. W.: Badał Pan tę sytuację z pędzlem i paletą. M.: Cóż, redakcja wysłała mnie, ponieważ znałem dobrze kilka języków obcych. A że z pędzlem i z paletą nie rozstawałem się, więc moje wrażenia przelewałem na karton. Czasy były coraz mniej spokojne. Rysował się ostry konflikt między Niemcami a Francją. Tematem 23 numer jeden były ruchy narodowo-wyzwoleńcze. Oczy świata zwrócone były na południe Europy: na Turcję, Serbię, Bułgarię, Czarnogórę. Świat zaczął się kręcić jakby szybciej. Wyjechałem więc jako wysłannik „Gazety Grudziądzkiej”, zadowolony, bo tak naprawdę, to bardzo chciałem poznać tamten egzotyczny świat. Śluby z morzem W.: „In mare vita tua” - to hasło, które znają dobrze nie tylko mieszkańcy wybrzeży. Wyjechał Pan w świat i poznał wiele mórz: Bałtyckie, Północne, Azowskie, Czarne, Kaspijskie, Marmara, Śródziemne. Ich słony i gorzki smak. A więc, morze było Pana swoistą „księgą wyjścia”. „Nic nie łączy tak bardzo, jak woda” - pisał Hegel, a... M.: ...a to Pan zna? „Po co nam morze, skoro każdy w polu orze?” To nasze, polskie. Od razu można poznać, prawda? (Śmieje się ironicznie, gorzko) W.: Wróćmy do Pana podróży. Wyruszył Pan wiosną 1910 roku. M.: Tak, ale morze nie było głównym motywem mojej peregrynacji. Nawet służbowe polecenie Wiktora Kulerskiego nie było aż tak istotne, jak moja wewnętrzna motywacja. Owszem, on mi pomógł i ułatwił wyjazd, zainteresował, także finansowo, francuską redakcję „Les Illustrations” i angielską „Sfire”, z którymi miałem współpracować. Ale przede wszystkim chciałem jechać, bo coś ciągnęło mnie, wołało w świat. I to właśnie na Wschód. Wiem, że to trąci metafizyką, jakimś nieuzasadnionym mistycyzmem, ale proszę mi wierzyć, że tak było. Mówiłem Panu o nie wyjaśnionej tajemnicy pochodzenia mego ojca. Otóż Wschód zawsze kojarzył mi się z ojcem. Z jego naturą. Miałem pewność, że moimi przodkami byli Tatarzy. Marzyłem o tym, aby dotrzeć do ich świata. Znaleźć się w stepie, bezkresnym, falującym stepie. Odczuć dzikość i pierwotność... W.: Brzmi to romantycznie... M.: (Jakby nie słyszał) ...poznać inne kultury, innych ludzi, ich język, religię, zwyczaje - oto był prawdziwy cel mojej podróży. Nade wszystko chciałem ją wypełnić pracą i studiami. Cierpiałem na głód wiedzy. Ma Pan rację, to była podróż romantyczna. I do tego z przygodami. Ale świat wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Nie mam na myśli zewnętrznego konterfektu. Ludzie byli inni. W.: Czyż nie tacy jak zawsze - dobrzy i źli? M.: Tak. Ale wówczas wiadomo było, co jest złe, a co dobre. Łatwiej było uchwycić sens, zrozumieć pragmatyczny łańcuch przyczyn i skutków. Proszę mnie zrozumieć, wcale nie twierdzę, że dominowało jakieś abstrakcyjne dobro. Nie. Może to była sprawa norm, systemu wartości, punktu odniesienia, światopoglądu... W.: A może obligującej wartości, constans, którą wypiera współczesny relatywizm? M.: Przedstaw Pan sobie taki fakt: początek mojej podróży. Warszawa, Kraków, Lwów, wreszcie Czerniowce. Niewielkie miasteczko na Bukowinie, położone nad Prutem. Oaza ciszy, spokoju, życia zgodnego z ruchem planet. No, raj. I w tym właśnie raju... zostałem doszczętnie okradziony! Straciłem wszystko - pieniądze i cały sprzęt! Zostały mi tylko dwie akwarele, które wieczorem powiesiłem na ścianie mego hotelowego pokoju. Co robić? Zrozpaczony błąkam się po mieście. Myślę - wyślę telegram do redakcji, żeby przysłali mi pieniądze na powrót. Ale nie mam nic - nawet na telegram. I nagle, zupełnie przypad 24 kowo zatrzymuję się przed sklepem z antykami. Właściciel zaprasza do środka. Przedstawiam mu się jako najuboższy człowiek w tym mieście. Opowiadam całe zdarzenie, zachowując incognito. „Gdyby pan był rzeźbiarzem - mówi - to mógłbym u pana coś kupić”. I wtedy - nagłe olśnienie! Wybiegam, i już po chwili wracam z moimi dwoma akwarelami. Teraz dopiero właściciel przedstawia mi się: Jonas Drahl, znany w Europie handlarz sztuki. Miał własne salony w Wiedniu i w Bukareszcie, kontakty z francuskimi impresjonistami. Handlował przede wszystkim obrazami, ale i antycznymi meblami. Zapłacił mi bardzo dobrze za akwarele. Za pieniądze, które otrzymałem i za honorową zaliczkę na zamówione obrazy - mogłem już dojechać do Konstantynopola. Obiecałem mu też współpracę. W.: A więc zyskał Pan mecenasa... M.: O tak. I to dobrego mecenasa. Dał mi adresy, kontakty, między innymi ułatwił w Stambule znajomość z Fruchtermannem, pochodzącym z książęcej rodziny, nie tyle marszandem, co mecenasem, a także z Menadem Saganianem, ze starej arystokracji greckiej. Obydwaj mieli salony malarskie niemalże w całej Europie. Później, w każdej chwili mogłem zwrócić się do nich z prośbą o przysłanie zawartości mego konta. I nigdy się nie zawiodłem. W.: A jak dalej biegła trasa Pana podróży? M.: Cóż, doliną Prutu dotarłem do ujścia Dunaju i znalazłem się w Bułgarii, nad brzegiem Morza Czarnego. Bałkany były w tym czasie istną beczką prochu. W.: No tak, coraz bliższe stawało się widmo wojny. M.: I dlatego wzięto mnie za szpiega. Po kradzieży w Czerniowcach moje dokumenty były zdekompletowane. Poza tym podejrzane mogło być dla Bułgarów i to, że władałem kilkoma językami. Mogli sądzić, że dla niepoznaki upozowałem się na wędrownego artystę. Jednak o żadnym malowaniu tam nie mogło być mowy. Bułgarzy byli bardzo podejrzliwi. Łatwo było do nich wjechać, natomiast opuścić kraj bez odpowiednich dokumentów było rzeczą niemożliwą. Oczywiście mogłem się salwować ucieczką, ale wolałem nie ryzykować. Na szczęście dla mnie poznałem w Nesebyrze pewnego architekta, który miał przyjaciela w konsulacie. Za miniatury monastyru spreparował mi odpowiednie dokumenty i postarał się o wizę turecką. Całkiem legalnie przemierzyłem statkiem „niegościnne morze”, jak nazywali Morze Czarne starożytni Grecy, i udałem się wprost do Stambułu. W.: Tu, na ziemi Wielkiej Porty, przed laty mieszkał Pana pradziad, Franciszek Kuczkowski. M.: Tak... I co za zbieg okoliczności. Kiedy dyrektor muzeum wojska tureckiego Ahmed Moukhtar Pasza oprowadzał mnie po salach Lechistanu, gdzie zgromadzono znakomicie zachowane polonica z czasów naszych wielkich hetmanów Żółkiewskiego i Chodkiewicza, a także króla Jana Sobieskiego, wyznał, że ma Polakom wiele do zawdzięczenia, bowiem przed laty był w szkole oficerskiej uczniem Feryka Paszy. Wykrzyknąłem: - „To mój pradziad”. I tak zaczęła się nasza przyjaźń z Ahmedem, który poświecił memu pradziadowi cały rozdział swej pracy historycznej o obronności, dyplomacji i polityce tureckiej w okresie panowania sułtana Abdulhamida II. Podarował mi ten opasły tom. Nie było rady, musiałem zacząć uczyć się języka tureckiego. Później przez Ahmeda poznałem także jego brata Gizg Moukhtar Paszę, wówczas wielkiego wezyra, czyli premiera. On także zdobywał szlify pod komendą mego pradziadka. Dzięki niemu zostałem wprowadzony w środowisko najwyższych kręgów arystokracji tureckiej. W Turcji sprawowali wówczas władzę Młodoturcy, którzy zdetronizowali Abdulhamida II, chyba około 1908 roku. W.: A więc obracał się Pan w kręgach elity tureckiej. Czegóż można więcej wymagać od łaskawego losu? M.: Od losu niczego nie można wymagać. Podobno jest ślepy. Należy więc brać to, co nam zsyła. W.: Nie na tym chyba polega jego sprawiedliwość. Mógłbym przywołać przypowieść o talentach. 25 M.: Cóż, jedni mają więcej, drudzy mniej - to jasne. Ale najważniejsze jest to, co zrobią z tym, co otrzymali. Czy nie zmarnują swej szansy? Czy nie zakopią talentów do ziemi? Czy Pan myśli, że ja nie mogłem ulec pokusom tureckiego dworu? Dziewczęta Wschodu są takie piękne! Oglądałem wszystko - odaliski, taniec brzucha, palarnie opium... A miałem przecież wówczas tylko dwadzieścia jeden lat. W.: Chyba jednak czuł się Pan dość dobrze w kraju, który jako jedyny w Europie nie uznał rozbiorów Polski. M.: Oczywiście. Najlepszym tego dowodem jest moja przyjaźń z Ahmedem. Lecz nie tylko. Zetknięcie się z nim i jego bratem umożliwiło mi nawiązanie kontaktów z wpływowymi ludźmi. Brałem udział w uroczystych selamlikach, w gmachu Wielkiej Porty przy Dolma Bagdża. Poznałem tureckich dygnitarzy. W Seraskieracie, czyli w ministerstwie wojny, miałem okazję poznać konsulów i ambasadorów państw, z którymi Turcja utrzymywała stosunki polityczne. Proszę sobie wyobrazić, że w Starym Seraju, miejscu dyplomatycznych spotkań, przy okrągłym stole zawsze stało wolne krzesło „zarezerwowane” dla przedstawiciela naszego kraju. Mimo, że Polski nie było wówczas na mapie! Puste miejsce, jak przy stole wigilijnym... Czy da Pan wiarę, że sułtan Mehmed Reszad V zaprosił mnie do okrągłego stołu i zaproponował, abym na międzynarodowym spotkaniu zajmował to puste krzesło? Gest sułtana przyjęto oklaskami, i ja, oczywiście nieoficjalnie, reprezentowałem moją ojczyznę! Tajemnice wielkiej polityki otwierały się przede mną niczym sezam. W tej sytuacji nie mogłem już oczywiście pełnić moich dziennikarskich obowiązków. Przeprosiłem wszystkie redakcje, z którymi współpracowałem. Na jednym z selamlików poznałem ambasadora Rosji, generała Diakowa. Był to człowiek wysokiej kultury, o manierach światowca. Były adiutant cara. Zaproponował mi podróż po Rosji. W.: I ruszył Pan w drogę? M.: Naturalnie. To była okazja... Rosja... Zielona od południa, od północy otulona śnieżnym kożuchem. Jechaliśmy do Moskwy przez Odessę. Fascynowała mnie otwarta przestrzeń stepów. Ogrom i groza gór, rozpiętych między otchłanią morza, a nieboskłonem. Intensywność natury wywoływała gwałtowne uczucia. Pragnienie nieskończoności, zupełnego wyzwolenia, absolutnej wolności. Gdyby tak móc przekroczyć granice własnego ciała! Poczuć się ptakiem. Szybującym ponad ziemią... Tak działa przestrzeń w niepokojącym wymiarze. Taka przestrzeń to potęga! Zastanawiająca w tym kraju była łagodność i uległość ludzi. A także ich nędza. Może stąd tak wielka ich pobożność? (Mokwa przez chwilę szuka w pamięci dalszych wątków, pociera skroń.) Najwspanialsze przeżycie, to spotkanie z Tołstojem. Miałem to szczęście, że zostałem przez niego przyjęty w Jasnej Polanie. Pamiętam, żona Tołstoja przyjęła nas bardzo ozięble, oświadczając, że Lew Nikołajewicz jest chory. I nagle, wszedł do pokoju! Wysoki postawny starzec o czerstwej, ogorzałej twarzy i długiej, białej brodzie, zasłaniającej połowę piersi. Był jakby nieobecny duchem. Patrzył w dal niewidzącymi oczyma. Siedział nieruchomo, trzymając na kolanach swe duże dłonie. Wie Pan, poprosiłem, aby mi pozował. I - portretowałem go. Mogłem pracować zupełnie swobodnie. Podczas seansu wiele mówił o śmierci. W.: Czy pamięta Pan, co mówił? M.: Opowiadał, jak umierali jego koledzy po piórze: Iwan Turgieniew, Nikołaj Leskow... Tołstoj twierdził, że życie jest snem, a śmierć - przebudzeniem. Miał wówczas osiemdziesiąt dwa lata. Była to ostatnia jesień jego życia. Przygotowywał się na śmierć z namaszczeniem. Zdołał pokonać w sobie strach. Oczekiwał odejścia z pokorą. Gdy w początkach listopada 1910 roku 26 opuszczałem Rosję, dowiedziałem się o śmierci Tołstoja. I pomyślałem wówczas: chciałbym tak umierać, jak on. Tak pewnie i świadomie. Pogodzony z losem, ze światem, z sobą. W.: Miał Pan wówczas zaledwie dwadzieścia jeden lat. Nie myślał Pan chyba tylko o śmierci? M.: Nie, nie tylko, choć ciągłe podróżowanie, częsta zmiana miejsca, nieubłaganie upływający czas - wyzwalały myślenie o przemijaniu. Niech Pan nie zapomina, że już przedtem wiele podróżowałem: Niemcy, Francja, Anglia, Szwecja. Zwiedzałem muzea, brałem udział w giełdach artystycznych, lecz wciąż marzył mi się Daleki Wschód, Azja - pełna wschodzącego słońca. W.: Po pierwszej podróży wyruszył Pan więc ponownie w tamte rejony. M.: Tak. I przedstaw Pan sobie znowu, jakie zdarzenie! Jestem w 1912 roku po raz drugi w Czerniowcach. Po spotkaniu z Jonasem Drahlem, wracam w nocy do hotelu i zmęczony od razu zasypiam. I nagle - niesamowity huk rozrywa ciszę! Robi się jasno, jak w dzień. Nie opodal nad rzeką wznosi się słup żywego ognia! Wybiegam z hotelu na ulicę. A tam stoi już spora grupa ludzi wyrwanych ze snu, roztrzęsionych, przerażonych. W tym momencie nowa detonacja. Panika. Popłoch. Płacz. Nawoływania. Nie wiedziałem, co robić. Myślałem, że to już najgorsze ze wszystkich nieszczęść - wojna. A ja tak daleko od rodzinnych stron... Po chwili widzę Jonasa Drahla. Próbujemy rozeznać się w sytuacji. Okazuje się, że most na Prucie został wysadzony w powietrze. Podczas tej dziwnej nocy Jonas przedstawił mnie bardzo interesującemu człowiekowi. Był to stary rabbi. Rozmawiał z nim w języku jidysz. Spytałem go, czy jest sens jechać w dalszą podróż? Czy przypadkiem nie grozi nam wojna? -”Jedź, jak tylko naprawią most - odparł rabbi. - A dokąd chcesz jechać synu?” (Mokwa moduluje głos, jak aktor w monodramie...) -”Na wschód, coraz dalej i dalej” - mówię. (Wstaje, unosi dwa palce w górę i „gra” rabbiego.) -”Możesz jechać, Jedź bez obaw. Prawdziwa wojna jeszcze się nie zaczęła. Wybuchnie w połowie 1914 roku. Wtedy musisz być w domu.” (Mokwa podchodzi do mnie. Kładzie mi rękę na ramieniu i patrzy prosto w oczy. W dalszym ciągu „gra” rabbiego.) -”Ta wojna, od której nie ma już odwrotu spowoduje na świecie wiele zmian! W Rosji upadnie tron cara i powstanie komunizm.” (Mokwa siada, jakby scena, którą właśnie odgrywał, skończyła się. Okazuje się jednak, że jest jeszcze finał.) Zdobyłem się na bezczelność i pytam rabbiego: -”No, a co potem?” -”Potem wybuchnie druga wojna, jeszcze straszniejsza niż pierwsza”. (Mokwa nachyla się i szepcze mi na ucho:) -”Wtedy spotkają się dwie różne kultury: wschodnia i zachodnia. Komunizm rozrośnie się”. -”A co potem?” - spytałem. (Mokwa znowu nachyla się i szepcze:) -”Potem nastąpi trzecia wojna. Najokrutniejsza. Zginie większa część ludzkości. Ta, która pozostanie przy życiu, połączy się w wielką rodzinę. Przewodzić jej będzie jeden człowiek”. -”Któż to będzie?” - zapytał Jonas Drahl. -”Prorok. Żyd, albo Polak.” To były ostatnie słowa rabbiego. Jonas wyznał mi później, przy pożegnaniu, że był to najwyższy rangą rabbi Europy Wschodniej... Tak więc, uspokojony, ruszyłem przez Podole i Ukrainę nad Morze Azowskie. Stamtąd, kierując się do Azerbejdżanu, miejsca dawnej świątyni ognia, dotarłem do Błękitnego Meczetu, cudu Tebrizu, a dalej do miasta Reszt w północnym Iranie i do Teheranu. Tu odłączy 27 łem się od głównej karawany, która zmierzała do Iraku - do Basry i Bagdadu. Mnie ciągnęło dalej, na Wschód. Tajemniczy wewnętrzny głos mówił mi: „Idź dalej, w stronę wschodzącego słońca”. Może się to komuś wydać śmieszne, ale byłem pewien, że moi przodkowie pochodzili właśnie z tych rejonów. Napotkani koczownicy wydawali mi się dziwnie bliscy. Może stąd właśnie brała się krewkość, gwałtowność i porywczość charakteru mojego ojca? - myślałem. Przyłączyłem się do karawany wielbłądów, ciągnącej przez pofalowaną wydmami pustynię, z daleka przypominającą morze. Czułem się tak, jakbym przemierzał dno wielkiego, bezkresnego akwenu, z którego nagle wyparowała woda. A przecież obszar ten jest całkowitym przeciwieństwem morza. Jest martwy, suchy. To wielki cmentarz, gdzie wszystko zasypuje piasek. Z Meshed przez pustynię Kara-Kum, czyli Czarne Piaski dotarłem do Buchary i Samarkandy, a następnie przez Kizył-Kum, czyli Czerwone Piaski - do Taszkientu. Chińskie miasto Kaszgar - duży ośrodek handlowy na szlaku karawan - był ostatnim punktem mojej podróży. Dalej była gorąca pustynia Takla Makan. Nomadowie przestrzegali mnie przed dalsza podróżą. Mówili: -”Tu zatraca się wszelką drogę. Błądzi się bez celu i drogowskazu, a piasek szybko zasypuje ślady nieostrożnych podróżnych”. Wybrałem się więc górskim szlakiem przez góry Karakorum i wreszcie stanąłem na „dachu świata” - Tybecie. Po drodze spotkałem wiele plemion koczowniczych, które przemieszczały się po wielkim płaskowyżu. Mijałem kraje przepięknej urody, dzikie, bogate i biedne. Mimo różnic w kolorze skóry, mimo skośnych lub okrągłych oczu, odmiennego kroju ust, kształtu nosa, mimo różnic w rysunku profilu, dostrzegałem podobieństwa, dostrzegałem, że wszyscy jesteśmy równi wobec Stwórcy. (Mokwa robi dłuższą pauzę, w ciszy słychać tykanie zegara.) Szczęśliwy i pogodzony ze światem powróciłem do Turcji. W.: A tymczasem w Stambule wrzało. Przeciw Turcji wystąpiły zbrojnie sprzymierzone państwa bałkańskie: Bułgaria, Grecja, Serbia i Czarnogóra. Patronowała tej koalicji Rosja. Niechętnie patrzyły na to Niemcy i Austro-Węgry. Państwa bałkańskie wykorzystały moment wewnętrznego osłabienia Turcji i zajęły jej europejskie posiadłości. Pomiędzy zwycięzcami doszło do konfliktu o podział zdobyczy, do którego wmieszała się Turcja. Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. M.: Tak, to prawda. Gdy powróciłem do Stambułu, akcje zbrojne znacznie nasiliły się. Na czele dowództwa stał wielki wezyr Gizg Moukhtar Pasza. Jego brat Ahmed dowodził armią w Macedonii, a ja podjąłem nowe obowiązki w muzeum wojska tureckiego. Zostałem asystentem dyrektora. Otrzymałem zlecenie specjalne: miałem malować bitwy morskie. W.: To chyba było zupełnie nowe doświadczenie w Pana karierze. Czy należy je traktować jako początki marynistyki? M.: Niezupełnie. Malowałem już przecież morze wcześniej, jeszcze w kraju. Jednakże bitwa morska to był dla mnie zupełnie nowy motyw. Turecki krążownik „Hamidiye” walczył na Morzu Egejskim, ostrzeliwując wyspy, będące w rękach Greków, którzy zajęli już także Saloniki. Na Morzu Marmara walczył turecki pancernik „Yavuz” pod dowództwem admirała Raufa... Na wyspach rozsianych na tym morzu znajdowały się niewyczerpane pokłady lśniącego, białego marmuru, który przez wieki całe używany był w Stambule do budowy munumentalnych gmachów. Tak... Lecz wojska tureckie wciąż ponosiły porażki. Bułgarzy podchodzili już pod Catalcę, ostatnią linię obronną przed Stambułem. W.: Nie obawiał się Pan o własne życie? M.: Nie myślałem o tym, kiedy stałem na pokładzie pancernika „Yavuz”, całkowicie pochłonięty groźnym pięknem bitwy morskiej. „Yavuz” to znaczy „okrutny”. W istocie nazwa ta była bardzo trafna. Okręt pluł bezustannie ogniem, zionął dymem, grzmiał akordami salw, z których rodziła się niezwykła monumentalna muzyka. Patrzyłem na ogniste refleksy, powiela 28 ne tysiąckrotnie w lustrze wody... Było to niezwykłe, groźnie i piękne widowisko. I wówczas - skądś, z głębin przeszłości, z myśli i pragnień uformowanych w młodości, a może już w dzieciństwie, wypłynął imperatyw: „Pomorze musi być polskie. Musi wrócić do Polski. I razem z Polską nad Bałtyk”. (Mokwa wyraźnie akcentuje czasownik „musi”.) Wie Pan, otwarte, pełne morze zawsze robiło na mnie potężne wrażenie. Stojąc twarzą w twarz z żywiołem, miałem uczucie, że stoję przed obliczem samego Boga. Właśnie wtedy, podczas bitwy zrozumiałem, że mój los, los Polski i morza jest nierozerwalnie połączony. „Jeśli Polska się odrodzi, to wówczas cały mój talent, wszystkie moje myśli, całą moją duszę i całe moje życie poświęcę morzu. Tak mi dopomóż, Boże wszechmogący” - tak przysięgałem sobie wówczas. (Mokwa zamyka oczy, odchyla głowę do tyłu, szepcze, jakby się modlił.) Tak, cały mój talent pragnąłem poświęcić morzu. Marzyłem o stworzeniu w Polsce kultury morskiej, myślałem o powołaniu specjalnych wydawnictw i czasopism, organizowaniu wystaw, galerii... Już wtedy z dala od kraju śniłem artystyczne wizje, rozwijające ideę Polski morskiej. W.: Tymczasem, nie mogąc malować dla własnego kraju, malował Pan bitwy morskie dla muzeum wojska tureckiego... M.: Tak. I trwało to aż do zakończenia drugiej wojny bałkańskiej, w której Turcja utraciła wiele swych ziem. Tuż po zakończeniu działań wojennych wybrałem się w drugą podróż artystyczną, zorganizowaną dzięki Kemalowi Paszy, który chcąc ożywić życie kulturalne i duchowe Turcji, ułatwiał wyjazdy różnym grupom artystycznym. Moja druga podróż była o wiele krótsza. Objęła Mezopotamię od wybrzeży Zatoki Perskiej do doliny Tygrysu i Eufratu oraz Syrię, Jordanię i Palestynę. Pomny przestróg rabbiego, wolałem nie zapuszczać się zbyt daleko... W.: Wydarzenia w Sarajewie w czerwcu 1914 roku potwierdziły profetyczne wizje rabbiego. M.: Niestety. Skończyła się moja cudowna przygoda, mój sen z tysiąca i jednej nocy. Rozkaz nadszedł wraz z kartą mobilizacyjną, zmuszając mnie bezlitośnie do powrotu. W.: Czy zdążył Pan odwiedzić dom rodzinny w Malarach? M.: Nie, musiałem stawić się w Grudziądzu, zgodnie z adresem zameldowania. Z domem miałem częste kontakty listowne. Dowiedziałem się o śmierci dziadka... Ojciec z matką jakoś dawali sobie radę, zresztą od pewnego czasu pomagałem im finansowo... W.: Rozkaz powszechnej mobilizacji zmusił Pana, tak jak i innych Polaków, do służby wojskowej w szeregach armii niemieckiej. M.: No tak, bo inaczej - kula w łeb. Dostałem mundur gefrajtra. To było okropne! Miałem wrażenie, że wszyscy wytykają mnie palcami. Po czterech tygodniach pobytu w koszarach, otrzymałem rozkaz stawienia się na kursie oficerskim w Poznaniu. Tam, kiedy okazało się, że znam kilka języków obcych, w tym także turecki, odkomenderowano mnie do ambasady w Berlinie, gdzie miałem pracować jako tłumacz. W.: Szczęście nie opuszczało Pana. M.: Nie podejmuję dyskusji... Wojna i szczęście... Zabawne. To Pan ma szczęście, że nie zna Pan wojny. I oby jej Pan nigdy nie poznał! W.: Mógł Pan przecież zostać wysłany na front! M.: No i zostałem wysłany, ale - jako malarz. Sztab generalny, zachęcony początkowymi sukcesami niemieckiej armii na wszystkich frontach, a zwłaszcza udaną próbą wtargnięcia na ziemie imperium rosyjskiego, snuł daleko idące plany podboju Azji i Europy Południowej. Malowałem więc najpierw sceny z frontu zachodniego: napad na Belgię, zdobycie twierdz Liége i Namur, bitwę pod Leuven, działania wojenne w Alzacji i w Lotaryngii. Pierwszy krok 29 zmagań nie przyniósł zasadniczych rozstrzygnięć i wojna przerodziła się w długotrwałą walkę pozycyjną. Rok 1915 zaznaczył się na moich płótnach licznymi bitwami we Flandrii, Artois, Szampanii. Przełomowy rok 1916, z potężną ofensywą armii niemieckiej pod Verdun, która - jak wiadomo - nie przyniosła sukcesów Niemcom, był dla mnie momentem radosnym. Otrzymałem rozkaz, aby przestać malować. W.: Nic dziwnego, kolejne posunięcia armii niemieckiej były przecież kompromitujące. M.: Dlatego też odwołano mnie ze stanowiska malarza frontowego. Zgromadzono prace wszystkich malarzy, pochodzące z okresu początkowych zwycięstw armii niemieckiej i zorganizowano w Berlinie wielką wystawę. Zbierano przy tym duże fundusze na ofiary dla sierot, rannych i dla rodzin, które szczególnie ucierpiały. Ta wystawa miała wielkie powodzenie. Ja również. Cóż za paradoks! Jakiś czas później całą ekspozycję przeniesiono do Grudziądza. Miejscowe hakatystyczne pismo „Der Geselliger” zamieściło potężny artykuł Paula Fischera z otwarcia wystawy. Napisał tam tak: Bezwarunkowo najlepszym malarzem, który najwyraźniej i najwszechstronniej pokazał wojnę, jest Marian Mokwa. Jaka szkoda, że jest on Polakiem.” W.: Jest to pierwsza zachowana przez Pana recenzja. M.: Ta recenzja służyła mi potem długo i niejednokrotnie wybawiała z opresji, gdy poddawano w wątpliwość moją tożsamość narodową... W.: ...niechcący potwierdzaną przez wrogów, a więc bezwzględnie prawdziwą. M.: Proszę Pana, chlubię się tym, że zawsze byłem i pozostałem Polakiem. Mój dziad i ojciec... Ach, byłbym zapomniał! Ojciec przecież umarł latem 1916 roku. Stacjonowałem wtedy w Paderbornie w Westfalii i tam otrzymałem wiadomość o jego śmierci. Dostałem kilka dni urlopu i jechałem do domu - chyba po raz pierwszy ze spuszczoną głową. Zrozumiałem, że coś się kończy, coś odchodzi bezpowrotnie. Nastają nowe czasy. Zaczyna się zupełnie inny, nowy świat. (Mokwa opiera głowę o wezgłowie fotela, patrzy w dal „niewidzącymi” oczyma.) Wszystko nabierało teraz dodatkowych znaczeń. Moja podróż na Wschód. Gonitwa za wschodzącym słońcem. Tatarskie pochodzenie ojca. I wie Pan, co także było dla mnie znaczące? Spóźniłem się na pogrzeb. O jeden dzień. O jeden dzień! Po raz pierwszy w życiu przegrałem z czasem. Pomyślałem wówczas: ”Zjeździłem pół świata, intensywnie korzystając z obfitości czasu, a teraz pędzi- łem, pędziłem - i nie zdążyłem. To wojna, wojna winna, bo ona nie tylko niszczy przestrzeń, zabierając narodom przypisaną im ziemię, ale także burzy odwieczny porządek czasu.” W.: A gdzie zastał Pana dzień wyzwolenia, jedenasty listopada 1918 roku? M.: W Sopocie, nad morzem. Przyniósł nam tę wiadomość Majkowski. Czekaliśmy na ten moment tak długo! Nie ukrywam, że obserwowałem rozwój wypadków z pewnym niedowierzaniem. Szczególnie od czasu, gdy do wojny przystąpiły Stany Zjednoczone, i gdy w Rosji wybuchła rewolucja. W.: Bryła świata została ruszona z posad. M.: Wojna i komunizm stały się faktem. Pamiętam w końcu stycznia 1918 roku, gdy pracowałem w niemieckiej dyplomacji, po ambasadzie rozeszła się wiadomość o wystąpieniu prezydenta Stanów Zjednoczonych Thomasa Woodrowa Wilsona, który powiedział, że jednym z warunków pokoju na świecie jest odbudowanie Polski zjednoczonej, samodzielnej i niepodległej, z dostępem do morza! Proszę zwrócić uwagę: było to w styczniu 1918 roku! W.: Tak. Gestów proklamacyjnych było wiele. I to z różnych, rzec by można, przeciwnych stron. Dość przypomnieć akt z 5 listopada 1916 roku, obwieszczający decyzję cesarzy niemieckiego i austriackiego o utworzeniu Królestwa Polskiego, czy Orędzie Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich po rewolucji lutowej 1917 roku w Rosji, czy Deklarację Praw 30 Narodów Rosji, wydaną przez Radę Komisarzy Ludowych po wybuchu rewolucji październikowej. Deklarację, w której mówi się o prawie narodów do samostanowienia i o zapewnieniu autonomii Polsce. Ale powróćmy do Sopotu, do radosnego dnia odzyskania niepodległości. M.: Lecz przedtem musimy znaleźć się w Berlinie, bo tam wiosną 1917 roku spotkałem Majkowskiego. Wychudły, o wyostrzonych rysach, sczerniały ze zmęczenia, wracał z południowego frontu, z Rumunii. Mój Boże, cóż to było za spotkanie! Dwóch Polaków, dwóch synów ziemi kaszubskiej - w niemieckich mundurach! (Mokwa zakrywa oczy dłonią. Następuje długa chwila ciszy...) W.: Jest taka scena w „Wietrze od morza” Żeromskiego, kiedy to dwaj koledzy z lat szkolnych, których zawierucha wojenna rzuciła na dwa różne fronty Europy, spotykają się w szeregach armii wielkopolskiej... M.: (Wyraźnie zirytowany) Co mi Pan tu o Żeromskim! Ja Panu o życiu, a Pan o literaturze... A na Żeromskiego przyjdzie jeszcze czas. Jego też miałem okazję poznać. Ale o tym, potem... Teraz o Majkowskim. To on namówił mnie na przyjazd do Sopotu. On tu jeszcze przed wojną, w 1913 roku założył Muzeum Kaszubskie przy dzisiejszej ulicy Bohaterów Monte Cassino. Przyjechaliśmy więc razem nad morze późną wiosną 1917 roku. Życie biegło tu własnym torem, naturalnym rytmem, jakby na świecie nic wielkiego się nie zdarzyło. Zamieszkaliśmy razem przy Wilhelmstrasse, obecnie ulicy Grunwaldzkiej. On intensywnie pracował nad reaktywowaniem muzeum i wydawaniem „Rocznika Kaszubsko-Pomorskiego”. Zaczął też pisać powieść „Pomorzanie”. A ja? Ja wytrwale studiowałem nastroje i oblicza morza, zmieniające się wiosną. Nadszedł bowiem czas wypełniania złożonych niegdyś w Turcji ślubów. Artysta i publiczność W.: Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę okazało się, że większość spraw, od których miały zależeć przyszłe losy Ojczyzny, była nieuporządkowana. Szczególnie trudna wydawała się sprawa granic oraz dostępu do morza. Różne były koncepcje rozwiązania tego problemu w tamtych czasach, to jest od wybuchu rewolucji listopadowej w 1918 roku w Niemczech, aż do momentu wcielenia Pomorza do polskiego organizmu państwowego w lutym 1920 roku. Wśród przeważającej części Polaków mieszkających na Pomorzu dominowało poczucie osamotnienia, świadomość działania w izolacji. M.: Tak... Początkowo zdawało się nam, że upragniony koniec wojny i klęska Niemiec cesarskich przyniosą daleko idące zmiany. Powstały Rady Robotnicze i Żołnierskie. Żołnierze zrywali swe dystynkcje z mundurów i przyczepiali czerwone wstążki. Ale cóż, nadzieje na to, że dzięki Radom będzie można zrealizować nasze plany narodowe i zapewnić Polsce szeroki dostęp do morza- okazały się bezpodstawne. Większość Rad przekonana była o „niemieckości” Pomorza i o pilnej potrzebie przeciwstawienia się polskim”zakusom” na te ziemie... Sytuacja zmieniła się wraz z powstaniem Rad Ludowych, zresztą o antyrewolucyjnym nastawieniu, no i wraz ze zwołaniem Sejmu Dzielnicowego w Poznaniu. Na nim to ustanowiono Naczelną Radę Ludową - najwyższą władzę w całym zaborze pruskim. W początkach grudnia 1918 roku wyjechałem do Poznania wraz z Majkowskim - delegatem powiatu wejherowskiego na obrady tegoż Sejmu. W.: Czy pamięta Pan wystąpienie Majkowskiego w Sejmie Dzielnicowym? 31 M.: Tak... Żądał, aby przy wyborach do Naczelnej Rady Ludowej uwzględniono także przedstawicielstwo Kaszubów. Wie Pan, bardzo złożone były rozgrywki polityczne w tamtych przełomowych latach. Proszę pamiętać, że Aleksander Majkowski był wówczas w ostrym konflikcie z obozem Narodowej Demokracji. W.: Z jakimi rezultatami wracaliście z Poznania? M.: Nasz postulat wywołał sprzeciw. Powiem Panu otwarcie, ale w zaufaniu. (Nachyla się, mówi konspiracyjnym szeptem.) Przeciw Kaszubom była silna opozycja. Przeciw Ślązakom - nie. Spotkaliśmy w Poznaniu Korfantego. Dużo mógłbym opowiadać. W.: Śmiało, Panie Profesorze, przecież to już historia. M.: Mnie już nic nie zaszkodzi, ale wam - czy pomoże? W.: Prawda powinna zwyciężyć. Kiedyś i tak wszystko wyjdzie na jaw. M.: Pan jest młodym idealistą. I ja kiedyś wierzyłem... (Macha ręką na „cały świat”.) W.: Uważnie notuję, Panie Profesorze... M.: Widzi Pan... Podkomisariat Naczelnej Rady Ludowej w Gdańsku, a więc Łaszewski, późniejszy wojewoda pomorski i Wybicki - starosta pomorski w Toruniu, sprzeciwili się powstaniu zbrojnemu na Pomorzu. A czy Pan wie, że Gdańsk był wówczas do u r a t o w a n i a?! (Mokwa trzęsącą się ze zdenerwowania ręką uderza w blat stołu, wybijając sylaby.) Sam Paderewski przybył do Gdańska. Nie byłem na tym spotkaniu, ale wiem, że konferowano w sprawie powstania i podjęto decyzję o terminie jego wybuchu. Powstała przecież Wielkopolska i to z jakim sukcesem! Mówię Panu, Gdańsk można było uratować dla Polski, tak, jak uratowano Poznań. Tylko na skutek wyraźnego zakazu Podkomisariatu Naczelnej Rady Ludowej w Gdańsku nie doszło do wybuchu walk na Kaszubach. W.: Zanotowałem. M.: Często wracam myślą do tamtych lat. Szczególnie w kontekście późniejszego Wolnego Miasta Gdańska i „korytarza” - jako pretekstu wybuchu drugiej wojny światowej. W.: Ale wtedy, po pierwszej wojnie pozostawała jeszcze nadzieja związana z konferencją w Wersalu. Jedyna nadzieja... M.: I wielka niewiadoma. Niemcy na Pomorzu, w Sopocie, czy w Gdańsku wcale nie czuli się wówczas pewnie. Mieszkałem w Sopocie przy Wilhelmstrasse w sąsiedztwie szefa gdańskiej policji. Pewnego dnia spotykam go na ulicy. Kłania mi się. Rozmawiamy. Wiemy o sobie wszystko. I on mnie pyta: „Jak nas teraz będziecie traktować?” (Mokwa naśladuje głos tamtego z odcieniem kpiny.) -”Myślę, że tak, jak dotychczas” - odparłem nie bez dumy. Czułem nad nim moralną przewagę. Mówię Panu raz jeszcze - Gdańsk był wtedy do wzięcia! (Kładzie silny akcent na „był”.) Niemcy czekali na ruch z naszej strony. Zresztą byli już wówczas bardziej zainteresowani Królewcem. Zamierzali tam wybudować port. A my powtarzaliśmy za Mickiewiczem: Miasto Gdańsk, niegdyś nasze - znowu będzie nasze. W.: Tymczasem z Wersalu dochodziły wiadomości niezbyt pomyślne. Lloyd George, premier brytyjski przeciwstawił się ostro i jednoznacznie przyznaniu Polsce całego Pomorza. M.: No właśnie. A kto, proszę mi powiedzieć, miał zabiegać o nasze sprawy w Wersalu? W.: Uzyskanie dostępu do morza było pragnieniem całego narodu. M.: Ale któż w Wersalu miał więcej do powiedzenia na ten temat od nas? Zaczęliśmy więc organizować wyjazd delegacji polskiej. To wydarzenie obrosło już dziś legendą . Pojechało dwóch kaszubskich „stolemów”. Mój druh z młodzieńczych lat, Tomek Rogala z Wiela, i potężny, silny jak dąb, Antoni Abraham z Oliwy. Mieli spotkać się w Wer 32 salu z Paderewskim i przedłożyć przewodniczącemu konferencji rezolucję Naczelnej Rady Ludowej, w której domagano się inkorporacji Pomorza do Polski. Dołączono roczniki „Gryfa”, książki telefoniczne i adresowe z polskimi nazwiskami oraz dane statystyczne. Pomagałem w zbieraniu odpowiednich dokumentów. W kwietniu 1919 roku, w moje trzydzieste urodziny, więc pamiętam to dokładnie, delegacja wyruszyła do Paryża. Jechałem wraz z nimi tym samym pociągiem do Berlina. Akademia Sztuk Pięknych zaprosiła mnie bowiem na sympozjum poświęcone abstrakcji - rodzącemu się wówczas nowemu kierunkowi w malarstwie. Choć pamiętam, że w Monachium już wcześniej, w czasach kiedy tam studiowałem, uprawiali sztukę abstrakcyjną malarze z grupy „Der blaue Reiter”. Sympozjum prowadził Max Liebrmann, były prezydent Akademii. Zaprosił wielu malarzy, także najgłośniejszych wówczas: Marca Chagalla, Wasyla Kandinsk’ego, Pabla Picassa. Pamiętam, Liebermann rozpoczął obrady wzniesieniem symbolicznego toastu. (Mokwa wstaje z fotela, bierze filiżankę w dwa palce, tak jak kieliszek... „Gra scenę”!) -”Panowie, pragnę spełnić toast za pomyślność wszystkich jedenastu narodów, z których przybyli nasi szanowni goście”. (Mokwa odstawia z impetem filiżankę.) -”Jeśli można - dwunastu - wtrąciłem. - Przyjechałem z sąsiedniej Polski, której losy ważą się w tej chwili w Wersalu”. Zapadła cisza, tylko Picasso zareagował okrzykiem: -”Vive la Pologne!” W.: A jak w tamtych czasach rozumiano sztukę abstrakcyjną? M.: Proszę Pana, abstrakcja to jest temat na zupełnie inną rozmowę. Dziś powiem tylko, że jest to dla mnie pojęcie najważniejsze. Od abstrakcji wszystko się zaczyna, całe myślenie - i do niej wszystko powraca. Jej główną cechą jest nieograniczoność, a więc brak formy. Wówczas abstrakcję rozumiano jako malarstwo bezprzedmiotowe, a więc takie, dla którego przedmiot nie ma zasadniczego znaczenia. „Jeśli przedmiot jest obojętny, to tym samym jest zbyteczny” - głoszono w oparciu o pewne porównanie, z którego wynikało, że dobrze namalowana głowa kapusty jest większym dziełem niż na przykład fotografia głowy najpiękniejszej kobiety świata. W.: Porównanie chyba niezbyt udane. A i w samym twierdzeniu jest pewien błąd logiczny. Obojętny - to nie to samo, co zbyteczny. To założenie zmusza do stwierdzenia, że nie ważny jest przedmiot i nie ważne jest „co”, ważna jest forma, a więc „jak”. Czyżby forma miała urastać do rangi istoty w malarstwie? M.: No więc właśnie. Zabrałem wówczas głos. Odwołałem się do porównania: - „Panowie! Jeśli pies jest głodny, to doprawdy zje byle co, żeby tylko zaspokoić głód”. Zrobiła się cisza - a po chwili w towarzystwie zawrzało. (Mowa śmieje się głośno.) W istocie abstrakcja nie ma form, bo jest nieograniczona, ale nasz umysł, za pomocą którego tworzymy i odbieramy dzieła sztuki, oraz nasze zmysły, tak są wykształcone, że odbierać mogą tylko to, co ma jakąś formę, jakieś kształty. W.: A więc, „czysta forma” nie istnieje, jest po prostu niemożliwa? M.: W sztuce. W ograniczeniu. Ale czysta forma - to właśnie abstrakcja, wartość ze wszystkich miar doskonała, w swym nieograniczeniu nieuchwytna, objawiająca się jedynie poprzez symbol. Artysta może tworzyć tylko symbole - znaki abstrakcji... W.: Przy okazji wrócimy do tego tematu... Tymczasem pomówmy jeszcze o polityce. W Wersalu zapadły ostateczne decyzje... M.: Absolutnie nas niezadawalające i niezaspakajające naszych oczekiwań, naszych aspiracji. No cóż, kiedy latem 1919 roku powróciłem z Berlina do Sopotu, Aleksander Majkowski pochłonięty był pracą w Pomorskiej Komisji Granicznej, która miała wytyczyć granicę polsko 33 niemiecką. Gdańsk został przeobrażony w sztuczny twór, nazwany paradoksalnie „Wolnym Miastem”. Pomorze wracało do Polski, ale w minimalnej części. Nasz duchowy wódz, Majkowski - zawiedziony i zgorzkniały, głęboko rozczarowany doświadczeniami pierwszych lat państwowości polskiej, skłócony z Wiktorem Kulerskim, który przewodził pracom Pomorskiej Komisji Granicznej - powoli usunął się z pola widzenia. W końcu osiadł w Kartuzach, założył rodzinę. W ukochanym domu, nazwanym „Eremem”, poświęcał swój czas literaturze i medycynie. Tam stworzył największe dzieło życia, powieść „Życie i przygody Remusa”... W.: ... zwaną także zwierciadłem kaszubskim. W Gdańskim Ośrodku Telewizji Polskiej powstała filmowa adaptacja tego dzieła, w reżyserii Krzysztofa Gordona. M.: Bardzo dobrze i słusznie. Najwyższy czas. Żałuję, że nie będę mógł zobaczyć. Oczy odmawiają mi posłuszeństwa. W.: Sądzę, że dramat Remusa, znakomicie osadzony w realiach kaszubskich, uwarunkowany historiozofią Kaszub, jest w istocie drametem ogólnoludzkim. Majkowski zajmuje w tym utworze stanowisko - jak mi się wydaje - idealistyczne, kontrastujące z realizmem opisywanej rzeczywistości. Czego by jednak nie powiedzieć, trzy tomy „Życia i przygód Remusa” to program i testament Majkowskiego. M.: Słusznie. On zresztą najwcześniej wiedział o wynikach konferencji w Wersalu i miał świadomość, że nasze zabiegi nie przyniosą oczekiwanych i upragnionych rezultatów - jeszcze zanim powrócili do Polski Abraham z Rogalą. Ale po ich powrocie Majkowski załamał się - jakby stracił wiarę. Wycofał się w zacisze domowe i pisał swą powieść. Tak. Te trzy tomy wspaniałej prozy, to jego ostatni głos. W.: Polska delegacja miała powrócić z Francji wraz z wojskami Józefa Hallera. M.: I powróciła z legendarnym dowódcą „Błękitnej Armii”. W.: Kulminacyjnym momentem aktu inkorporacji Pomorza do Polski była uroczystość zaślubin z morzem, która odbyła się 10 lutego 1920 roku w Pucku, jedynym porcie morskim, jakim dysponowała Rzeczpospolita w tym okresie. Pamięta Pan tę uroczystość? M.: Oczywiście. (Mokwa wygodniej układa się w fotelu, przygotowując się do dłuższej opowieści.) Generał Haller, w asyście premiera Wincentego Witosa, ministra spraw wojskowych generała Kazimierza Sosnkowskiego, ministra spraw wewnętrznych Stanisława Wojciechowskiego, Macieja Rataja - działacza ruchu ludowego PSL „Piast”, posła na sejm, późniejszego marszałka sejmu, oraz kontradmirała Kazimierza Porębskiego, przybył specjalnym pociągiem z Torunia przez Grudziądz i Tczew do Gdańska, gdzie został powitany wprost owacyjnie. Otrzymał od Polaków zamieszkałych na ziemi gdańskiej dwa platynowe pierścienie. Jeden z nich generał Haller rzucił w morze, i ten pozostał już na zawsze na dnie Bałtyku. Choć pamiętam, że za pierścieniem rzuciło się kilku rybaków... -”Czemuście go nie schwycili?” - spytał wesoło generał. -„Będziemy go jeszcze mieli. W Szczecinie” - odrzekli rybacy. Widzi Pan, wszyscy cieszyliśmy się wówczas, choć jednocześnie mieliśmy uczucie niedosytu. Później malowaliśmy tę scenę my, malarze polscy: Julian Fałat, batalista Stanisław Bagiński, Wanda Chełmońska i ja. Miałem okazję po uroczystości zaślubin z morzem, na przyjęciu w Domu Zdrojowym, rozmawiać z generałem Hallerem. Opowiadałem mu długo i dokładnie o naszych działaniach pod wodzą Majkowskiego. Nie dowierzał. W końcu przyznał, że nie przypuszczał, aby w zaborze pruskim, a zwłaszcza na Pomorzu, mógł istnieć tak wielki opór społeczeństwa przeciwko Niemcom. Opowiadałem mu także o sobie, o ślubach złożonych niegdyś przed Bogiem. Teraz, kiedy Polska wraz z wolnością odzyskała morze, chciałem dać świadectwo tej prawdzie. 34 Chciałem malować Polskę morską, tak, jak przyrzekłem. Polskę Mestwina, Świętopełka i Przemysława, Polskę Piastów i Jagiellonów, Polskę Zygmuntów, naszą morską ojcowiznę. W.: A więc większość spraw na arenie międzynarodowej, jak i wewnątrz państwa, zdawała się być uporządkowana. Rozpoczynał się czas indywidualnych działań. Co Pan chciał wówczas osiągnąć? Co wyznaczało ówczesny horyzont Pana poszukiwań artystycznych? M.: (Wyraźnie zirytowany, nasuwa na czoło wełnianą czapeczkę) Proszę Pana, wszystko trzeba było zaczynać od początku. Sto pięćdziesiąt lat niewoli, to dla kultury i sztuki bardzo wiele. Znajdowaliśmy się w punkcie zerowym. A ja zamierzałem przecież stworzyć podstawy dla przyszłego rozwoju kultury morskiej. Marynistyka w polskiej literaturze istniała od XVI wieku, a w malarstwie? Widzi Pan, nic nie przychodzi łatwo, a początki są zawsze najtrudniejsze. Zabrałem się więc do gruntownych studiów. Chcąc malować morze, trzeba je poznać, wiedzieć o nim wszystko - pomyślałem. I zacząłem poznawać tajniki nautologii, zająłem się locją, studiowałem budowę okrętów. Przez trzy lata prowadziłem badania na temat dziejów Polski nad Bałtykiem. I to na podstawie materiałów źródłowych z pierwszej ręki, a wiec z muzeów, archiwów. Szperałem, jeździłem do Anglii, Szwecji, Niemiec. Ale największe skarby znalazłem w Królewcu. Miałem dostęp do starych niemieckich kronik. Kustosz w królewieckim muzeum miał słabość do alkoholu. (Mokwa śmieje się.) Byłem wtedy w ciągłych podróżach. Zbierałem materiały. Robiłem szkice. Gdzieś na początku lat dwudziestych zrodziła się w mej głowie idea namalowania historycznego cyklu pod tytułem „Apoteoza Polski Morskiej”. Zamierzałem przedstawić kolejne etapy morskich dziejów państwa polskiego - począwszy od obrony wybrzeża przed napadami Normanów, aż po czasy współczesne, budującego się portu w Gdyni. Pan rozumie? Panorama dziejów! Chrobry, książęta pomorscy, Krzywousty, Krzyżacy, Szwedzi, morska polityka Wazów i tak dalej - aż do dziś. W.: Kolejne podmuchy „Wiatru od morza”... M.: A tak, ma Pan rację. Miałem opowiedzieć o Żeromskim... Po powrocie z Berlina w 1919 roku zamieszkałem w Sopocie, lecz przeprowadziłem się do „Villa Rosa” - wspaniałego domu z czerwonej cegły, położonego tuż nad brzegiem morza. Miałem pięć pokoi i pracownię. Jakiś czas mieszkał ze mną Franek Sędzicki. Któregoś wiosennego dnia wracam z pleneru, obładowany sprzętem i kartonami, i ku mojemu zdziwieniu spotykam pod drzwiami czterech jegomościów. - „W czym mogę panom pomóc?” Cisza. Konsternacja. Spojrzeli po sobie... - „Co to, starych przyjaciół nie poznajesz?” - pyta jeden z nich. Przyglądam się i widzę, że to kolega po fachu - Włodzimierz Nałęcz. Zapraszam więc wszystkich na pokoje. Nałęcz przedstawia mi Gustawa Wolfa i Jakuba Mortkowicza - znanych wydawców, a wreszcie... Stefana Żeromskiego! W.: Żeromski nieco wcześniej zaczął zajmować się sprawami Ziem Zachodnich i Północnych. W marcu 1919 roku pisał do Bernarda Chrzanowskiego: Od dziesiątków lat jest moim najgorętszym pragnieniem zapoznanie się gruntowne z wybrzeżem morskim i Półwyspem Helskim, z ludem, mową, obyczajami. Jesienią tegoż roku miał się spotkać z Józefem Piłsudskim, aby zwrócić mu szczególną uwagę na problemy polskiego wybrzeża. M.: O tym nie wiedziałem. Wiedziałem natomiast, że chciał coś napisać o morzu. Szukał materiałów i mieszkania. Cóż...Ja również „opisywałem” morze. Co więcej - miałem bardzo wiele materiałów, no i duże mieszkanie. W.: Ale ostatecznie Żeromski zamieszkał w domku Adlera w Orłowie. M.: (Z wyraźnym wyrzutem): No cóż... Nie chciał mieszkać ze mną pod jednym dachem. Proponowałem mu gościnę, ale odmówił. Obejrzał moje szkice. Odniosłem wrażenie, że zainteresowała go odległa historia Pomorza: okres najazdu Normanów, Jutów, Waregów, Da 35 nów. Ale nie chciał mieszkać u mnie. Coś mu się nie podobało. Zaproponowałem mu więc moje orłowskie znajomości. Pojechaliśmy do Adlera. No i znalazło się miejsce w domku tuż nad morzem. Wiem, że był z tego locum zadowolony, ale nie okazywał radości. Widywaliśmy się później kilkakrotnie, ale zawsze zachowywał się tak, jakby mnie nie poznawał. Dziwny był. Skryty, zamknięty w sobie. Tajemniczy. Niewiele mówił. A szkoda. Chciałem go poznać z Majkowskim, który miał unikatowe materiały o Florianie Ceynowie i Hieronimie Derdowskim oraz wspaniałą bibliotekę w Kartuzach. Istne cymelia, pisał bowiem wówczas swego „Remusa” i zbierał dokumenty do „Historii Kaszub”. Ale Żeromski... (Mokwa przesadnie akcentuje samogłoskę „o”.) ... nie życzył sobie poznać Majkowskiego. Wie Pan, był za wielki, żeby uczyć się od innych. A wiem, że potem prosił Bernarda Chrzanowskiego o „jakieś” materiały, o roczniki „Gryfa”... A ja to wszystko miałem przecież u siebie w domu. Mógł korzystać, ile by tylko chciał, ale rzecz w tym, że nie miał ochoty. Dziwny był, mówię Panu... W.: Cóż artysta ma do tego prawo, zwłaszcza tak wielki pisarz. M.: Wolę mówić o obowiązkach artysty, a nie o jego prawach. Artysta jest, że się tak wyrażę, dobrem społecznym i winien mieć na uwadze przede wszystkim obowiązki. Słuchaj Pan, co dalej. Chyba po dwóch latach Mortkowicz przysłał mi egzemplarz „Wiatru od morza”. I co widzę? Tytuł delikatnie mówiąc „pożyczony” od Sędzickiego, ze zbioru jego wierszy. A wizja historyczna - przeniesiona z moich szkiców. No cóż (Mokwa mówi z żalem) opowiadanie powstaje szybciej niż obraz. W.: A więc to Pan zainspirował Żeromskiego? M.: Chyba nie wypada mi o tym mówić... W.: Ależ dlaczego? Przecież to wspaniałe! W końcu sztuka jest jedna, a dróg do niej wiele... Proponuję jednak, abyśmy powrócili do Pana działalności społecznej na terenie Wybrzeża. M.: Tak... czy mówiłem już Panu, że wespół z Mariuszem Zaruskim, Radosławem Krajewskim i Franciszkiem Sędzickim wydawałem miesięcznik artystyczno-literacki „Fale”? (Mokwa wstaje i po chwili przynosi tom oprawiony w szare płótno. Podaje mi. Otwieram. „Fale”, rocznik 1925. Kolorowa okładka przedstawia pejzaż morski. U dołu strony adres: Sopot, Victoriastrasse 7. Cena 1,50 zł. Zaglądam do środka pierwszego numeru. Czytam głośno: - Marian Mokwa, „Artysta i publiczność”.) W.: Czy to artykuł wstępny, czy rodzaj manifestu artystycznego? M.: Jedno i drugie. W.: Pozwoli Pan, że zacytuję kilka fragmentów? Czym jest sztuka? Czy sztuka jest do bytu naszego potrzebna i czy tylko dobrobyt jest podstawą rozwoju sztuki? M.: To są wieczne pytania i niepokoje. Dziś odpowiedziałbym na nie zupełnie inaczej. W.: Napisał Pan: Artysta jest najważniejszym czynnikiem w społeczeństwie. Bez artystów każde społeczeństwo zmarnieć musi, bo nie ma możliwości rozwoju. Oni pobudzają ludzkość, ukazują ideały, którym należy służyć. M.: Tu akurat niczego bym nie zmienił. Zgadzam się z tym w pełni także i dziś. W.: Sztuka jest dzieckiem cierpień narodu i gdy uda się jej dobrze rozwinąć - prowadzi społeczeństwo do dobrobytu, nigdy zaś nie jest przeciwnie. M.: Nie może być! W.: Malarz nie stworzy dzieła w ciągu jednego dnia. Dzieło jest uplastycznieniem pewnej myśli, idei. Nim ono powstało musiała się owa idea rozwinąć. Potrzeba do tego nieraz doświadczeń całego życia. M.: Ja tę myśl pojąłem w 1913 roku i realizuję ją po dziś dzień. Najpierw był Związek Artystów Plastyków Nadmorskich, któremu przewodziłem jako prezes z wyboru dwudziestu 36 członków. To był rok 1933. Gdy uformowało się gdańskie środowisko plastyków, udało mi się zjednać miedzy innymi Włodzimierza Nałęcza, absolwenta Akademii Sztuki w Petersburgu, ucznia Ajwazowskiego, dalej Jaksę-Małachowskiego, Kazimierza Jasnocha z Czerska, którego znałem od najmłodszych lat, Jana Gasińskiego, Zygmunta Cywińskiego, Kazimierza Platera, Franciszka Szwocha, Nostic-Jackowskiego, Zygmunta Piotrowicza, Jana Ultnowskiego. Pragnąłem urzeczywistnić ideę powszechnego stowarzyszenia przyjaciół morza. Nie ukrywam, zresztą nigdy nie ukrywałem, że chciałem stworzyć stowarzyszenie na wzór cesarskiego Flottenverein. Czy wie Pan, że Flottenverein utrzymywała niemiecka flotę tylko z samych składek swoich licznych członków? Dziwi się Pan? Organizacja, ot co! W.: A jaki był statut Związku Artystów Plastyków Nadmorskich? M.: Jeden z pierwszych punktów stwierdzał, że członkiem związku może być każdy działający polski artysta. Członkiem popierającym zaś, każdy obywatel Polski lub obcy. Wstyd o tym mówić, ale niemiecka Flottenverein liczyła w tym czasie sześć milionów członków! Pobierała comiesięczną opłatę: 1 markę od członków popierających, 10 marek od członków rzeczywistych. Proszę obliczyć jaki to przynosiło dochód w ciągu roku! I nie jest żadną tajemnicą, że z tych cywilnych składek Niemcy zbudowali swoją flotę wojenną. W.: Ale w latach trzydziestych środowisko artystyczne Wybrzeża zaczynało dopiero swoją działalność... M.: No tak, wówczas była tu „pustynia kulturalna”. Inwestowano tylko i wyłącznie w port, w stocznię i w miasto, niemal całkowicie zapominając o kulturze. Jeśli chodzi o wystawy i sztuki plastyczne, to w latach dwudziestych nie znajdzie Pan najmniejszych nawet śladów działalności tego typu. Sytuacja zmienia się z początkiem lat trzydziestych, kiedy to w Gdyni zaczynają wystawiać Wojciech Kossak, Mieczysław Siemiński, czy Aleksander Laszenko. No i gdy Wacław Szczeblewski przenosi z Grudziądza do Gdyni Pomorską Szkołę Sztuk Pięknych. Byłem wykładowcą w tej szkole. W.: A szkoła pierwszym, ważnym ośrodkiem sztuki w Gdyni. Krytyka okrzyknęła Szczeblewskiego ofiarnym i odważnym fantastą, który zaryzykował cały swój dorobek życiowy i poświęcił się stworzeniu ośrodka sztuki w nowo budującym się mieście. (Mokwa, jakby sobie nagle o czymś przypomniał, wstaje, wychodzi, po chwili wraca z dużą księgą pamiątkową, zawierającą wycinki prasowe.) M.: Proszę bardzo. Niech Pan odszuka lata trzydzieste. W.: (Wertuję redagowaną pieczołowicie księgę, w którą wklejone są recenzje, artykuły, zaproszenia, okolicznościowe druki, foldery, programy, projekty znaczków pocztowych. Czytam głośno:) Pierwszym kapłanem sztuki w Gdyni jest Marian Mokwa, który z własnych funduszy stworzył ośrodek sztuki - Morską Galerię Obrazów. (Mokwa nie reaguje, przeglądam więc wycinki prasowe z tego okresu.) W.: W „Latarni Morskiej” z 1934 roku w numerze pierwszym na stronie siódmej jest pana artykuł wstępny. Cytuję: Pragnę stworzyć w Gdyni placówkę artystyczną. Skromnymi moimi środkami zacząłem budowę gmachu, który nazwiemy Galerią Morską. celem tej Galerii będzie skupienie wszystkich natchnień, które my, artyści od morza wzięliśmy i stworzenie dzieła historii morza polskiego, życia polskiego nad morzem. (Mokwa słucha uważnie, uśmiecha się.) W.: A dalej pisał Pan: Idea jest prosta. Rzecz jest rozpoczęta. Wierzę, że przy pomocy władz i przy udziale przychylnego społeczeństwa stworzymy w Gdyni ośrodek sztuki i kultury. Szczęśliwy będę, jeśli na tej drodze spłacę Ojczyźnie i kolebce mojej - Ziemi Pomorskiej, choć w części dług za natchnienie, które mi dała. 37 M.: Budowałem Galerię przez dwa lata. W pierwszym roku wszystko szło po mojej myśli. Potem tempo zaczęło słabnąć, a ja bardzo chciałem zdążyć z otwarciem Galerii na Święto Morza. Chciałem pokazać mieszkańcom czterdziestosześciotysięcznej Gdyni, a także przyjezdnym wczasowiczom i turystom z zagranicy obrazy moje i kolegów z Klubu Malarzy Marynistów. Największa sala w Galerii miała wielkość trzydzieści na trzynaście metrów i górne oświetlenie. Rewelacja. Powiem Panu w zaufaniu - kosztowała mnie ta Galeria półtora miliona złotych! Wówczas, przed wojną. A jakie kłopoty miałem... Komisarz Rządu, Sokół, nie chciał dać zezwolenia na budowę. Nie podobała mu się ta „stodoła”. Tak to określił, gdy przyniosłem mu plany. -”To co, mam postawić od razu pałac?” - spytałem. I na tym skończyła się rozmowa. Nie dał zezwolenia. Wówczas przedstawiłem plany wojewodzie pomorskiemu, Kirtiklisowi. Tłumaczyłem, że nie tylko o obrazy mi chodzi, że Galeria stanie się także centrum sztuki, w którym będą odbywać się codziennie koncerty, odczyty, spotkania, prelekcje, a nawet spektakle teatralne. Gdynia potrzebowała wówczas takiej sali. „Café Bałtyk”. Kulturalne centrum Gdyni - już nie wystarczało. Na czwartki literackie ściągały tam spore tłumy. No - i wojewoda dał zezwolenie. Przy mnie zatelefonował do Komisarza Sokoła - „proszę przyjąć bez żadnych zastrzeżeń” - powiedział mu. Dopiero teraz wszystko ruszyło. Jednak musiałem ograniczyć tempo budowy. Przeszkadzały mi podatki, no i całkowity brak zainteresowania centralnej Polski dla rozwoju sztuki na Wybrzeżu. W.: Znalazłem tekst z „Dziennika Bydgoskiego” z 1934 roku, numer 137: Na razie wre tam przyspieszona praca, aby już na Święto Morza otworzyć swe podwoje, aby licznym rzeszom turystów z kraju i z zagranicy w swojej pierwszej wystawie obrazów najwybitniejszych mistrzów sztuki plastycznej, dać możność oglądania piękna polskiego morza i naszego dorobku kulturalnego.” M.: No tak, ale niech Pan słucha. Wreszcie nadszedł z dawna oczekiwany dzień dwudziesty ósmy czerwca 1934 roku. Obchodzono dziesięciolecie naszej gospodarki nad Bałtykiem. Hasło: „Przez morze do mocarstwa” widniało na łamach gazet i transparentach. Święto Morza było jednocześnie świętem Gdyni. „Przez morze do mocarstwa” - pamiętam, że tak też zakończył swe wystąpienie ksiądz biskup Stanisław Wojciech Okoniewski podczas uroczystości poświęcenia Galerii Morskiej. Ho, ho, takie słowa to się pamięta. Morze i wolność. Wolność i wolna przestrzeń. Polska wolna - to Polska morska. Pamiętam... Jakby to było wczoraj... (Mokwa uśmiecha się.) Wstęgę przecinał wojewoda pomorski Kirtiklis w asyście miejscowego kleru, z księdzem dziekanem Turzyńskim na czele. To byli pierwsi goście, którzy przekroczyli próg Galerii. Sam oprowadzałem ich po salach. (Mokwa mówi z dumą, ale i ze smutkiem, jakby zadawał sobie pytanie: -”Tyle zdziałałem, ziściły się moje plany i marzenia, ale właściwie po co, co z tego dziś pozostało?” - dlatego decyduję się przerwać Mu.) W.: Na ścianach obu wystawowych salonów prezentowano nie tylko dorobek Pana, głównego fundatora i twórcy Galerii, lecz także i innych malarzy. M.: Głównie marynistów: Kazimierza Jasnocha, Franciszka Szwocha, Henryka Nostic- Jackowskiego (przypomina sobie nazwiska z pewną trudnością), Włodzimierza Nałęcza, Mariana Szyszko-Bohusza, Antoniego Suchanka. Nie wszystkich wymieniłem. Razem eksponowano około trzystu sześćdziesięciu prac współczesnych malarzy. Ja zaprezentowałem swój dorobek w dwóch cyklach tematycznych: współczesnym, obejmującym malarstwo rodzajowe, w tym krajobrazy kaszubskie, brzegi i pejzaże morskie, sceny z życia rybaków, budujące się miasto, port, stocznię, a także portrety oraz moje specjalnie ulubione motywy kaszubskie - kwiaty, a przede wszystkim bożemęki, przydrożne, wiejskie krzyże. 38 Cykl drugi, historyczny, pod tytułem „Apoteoza Polski Morskiej” obejmował aż czterdzieści cztery wielkie płótna. Największe z nich to „Bitwa pod Oliwą”, sto dziesięć centymetrów na dwieście piętnaście, no i „Władysław IV na brzegu morskim” sto pięćdziesiąt centymetrów na dwieście dziesięć. W.: A więc dawne szkice, którym przypatrywał się Żeromski, zamieniły się w obrazy. M.: „Wiatr od morza” wyszedł drukiem dziesięć lat wcześniej, niż ja otworzyłem Galerię. W.: Dokładnie dwanaście, ale to nie ważne... M.: Szybciej się pisze niż maluje, o wiele szybciej. Tak... Moje obrazy przedstawiały dzieje Polski nad Bałtykiem od początku państwowości, od pierwszych wypraw na Pomorze Chrobrego i Krzywoustego... (Mokwa milknie, usiłuje sobie przypomnieć tytuły, pociera w zakłopotaniu czoło.) Tak... „Bolesław Chrobry odwiedza księcia Rugii”, „Bolesław Krzywousty ogląda budowę statków księcia Racibora”. A dalej... „Bitwa pod Oliwą”, „Klęska floty krzyżackiej na Zalewie Wiślanym”... aż po „Zaślubiny z morzem”. Osobne miejsce w tym cyklu miały portrety: „Jan z Kolna”, „Dunin Wąsowicz”, „Ernest Wejher”, „Zygmunt III Waza”, „Władysław IV”, „Mariusz Zaruski”, „Tadeusz Wenda” oraz obrazy polskich okrętów: „Czarny Orzeł”, „Żaglowiec Lwów”, „Dar Pomorza”, „ORP Iskra”, „ORP Błyskawica”, „ORP Burza”. W.: Krytyka wprost entuzjastycznie pisała o Galerii. O tu, czytam w recenzji z „Dziennika Bydgoskiego” rok 1934, numer 146. Nazwano Pana „kapłanem piękna i sztuki”, „najlepszym polskim marynistą”, „twórcą przybytku sztuki”. A dalej napisano: Nie tylko z wielką radością, lecz z najwyższym uznaniem winno społeczeństwo przyjąć ten wspaniały wysiłek ofiarnego artysty, fanatyka sztuki polskiej, który wspaniałym swym dziełem ratuje dobre imię Gdyni. W ten sposób Gdynia, miasto - fenomen XX wieku, 46-tysięczna aglomeracja, nie posiadająca dotychczas ani jednej sali reprezentacyjnej zyskała piękny, funkcjonalny obiekt. M.: Powiem Panu - największa sala mogła pomieścić tysiąc osób. Od samego początku planowałem, że Galeria może nie od razu, ale z czasem stanie się swoistym centrum sztuki. Było to doskonałe miejsce nie tylko na spotkania, odczyty, ale także na koncerty i widowiska teatralne. W.: „Teatr Milusińskich” pod kierunkiem Balbiny Horskiej odegrał w Galerii Morskiej bajkę „Kot w butach” - przy pełnej widowni. Całość wypadła bardzo dobrze i w zupełności zadowoliła najmłodszą publiczność. Tak napisano w recenzji z „Dziennika Gdańskiego” z 1934 roku, numer 250. M. Dzieci, dzieci... Mój Boże! Przychodziły na przedstawienia, a przy okazji ich wzrok kierował się ku malarskim wizjom. W.: Teatr Balbiny Horskiej działał w Gdyni od 1932 roku, walcząc wciąż z trudnościami lokalowymi. Brak lokalu, mimo życzliwości społeczeństwa nastręczał im wiele nie kończących się kłopotów. M.: Proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja nie miałem w Galerii sceny z prawdziwego zdarzenia. Mogłem tylko służyć doraźnie skonstruowanym podestem. Mimo to „Teatr Milusińskich” grał w Galerii aż do zakończenia jej działalności, do września 1939 roku. Miałem także stałą umowę z Brackim, dyrektorem Teatru Ziemi Pomorskiej w Toruniu. W.: To on właśnie, jesienią 1934 roku przywiózł miedzy innymi „Dziady” w inscenizacji Pobóg- Kielanowskiego, grając je po raz pierwszy na Wybrzeżu. M.: Tak, sam Bracki grał Konrada... W.: W takiej scenerii! Wśród obrazów „Apoteozy Polski Morskiej”. M.: (Wyraźnie podekscytowany) Zapomniałem Panu powiedzieć, że w Galerii znajdowała się także sala projekcyjna - cieszące się dużą popularnością kino „Lido”, które oddałem w ajen 39 cję. A na prowizorycznej scenie urządzałem koncerty muzyczne. Nie ukrywam, że częstym gościem była tam moja żona, gdy tylko czas jej pozwolił między zagranicznymi tournée. W.: Żoną Pana była Stefania Łukowicz, światowej sławy skrzypaczka. Zmarła w 1974 roku... M.: (Milknie na chwilę, jest smutny.) Tak... Była uczennicą Ignacego Paderewskiego. Poznała go w Australii, gdzie się urodziła. Potem studiowała w Berlinie i tu zobaczyliśmy się po raz pierwszy... Mój Boże! Tyle czasu minęło! Wróćmy do tematu. Tylko... co ja chciałem powiedzieć? (Chwila zakłopotania.) W.: Powróćmy może jeszcze do spraw Galerii Morskiej... M.: Tak... Jako właściciel Galerii organizowałem wystawy na terenie całego kraju, i to we współpracy z warszawską „Zachętą”. Już w roku otwarcia wysłaliśmy w objazd wystawę zbiorową „Polska i jej lud”. A w rok później dostałem propozycję od Polonii Amerykańskiej z Chicago, aby pokazać się za oceanem. Ta wystawa indywidualna dotarła do najmniejszych nawet skupisk polonijnych w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, i przyniosła mi dużą popularność. W 1936 roku podobna wystawa odbyła się w Berlinie. A w 1937 roku udało mi się stworzyć w Galerii zupełnie nową ekspozycję obrazów. Ze starych płócien pozostała tylko „Apoteoza Polski Morskiej”. To był zasadniczy motyw tematyczny mojej Galerii. W.: Tak, to było latem 1937 roku. W „Dzienniku Gdyńskim” z tegoż roku, w numerze 142 napisano: Wystawa obejmuje poważną ilość bardzo cennych prac. Są to przepiękne obrazy o tematyce morskiej. W tej dziedzinie Mokwa jest wprost niezrównany. A w miesięczniku „Kaszuby” z lipca 1937 roku: Znany ten artysta w roku bieżącym prezentuje szereg nowych i oryginalnych prac. Widzimy tam między innymi motywy zaczerpnięte z kaszubskiej Szwajcarii. M.: Mniej więcej w tym czasie wróciły moje obrazy ze Stanów Zjednoczonych i postanowiłem puścić je w obieg po kraju. W.: Panie Profesorze, uważnie wertuję wycinki prasowe. O, tu jest artykuł „Nasze morze i wybrzeże w obrazach”, zamieszczony w „Kaszubach” z 1937 roku, numer 12. Cytuję: Dobrze się stało, że Mokwa zdecydował się na krajową peregrynację własnych prac, na które złożyło się około 180 dużych i mniejszych płócien, obrazujących obecność Polski nad morzem, rozwój Gdyni, rozbudowę polskich portów, naszą marynarkę handlową i flotę wojenną oraz krajobrazy z wybrzeża, które Mokwa zna, jak żaden inny malarz polski, gdyż tu się urodził, tu mieszka i tu od wielu lat pracuje.(...) Wystawa dotrze do wszystkich większych miast Polski. M.: Przypominam sobie, że jeszcze wcześniej, zimą tego roku, w siedemnastą rocznicę odzyskania dostępu do morza, zorganizowałem w Galerii olbrzymią zbiorową wystawę morską we współpracy z „Zachętą”. Ta ekspozycja wczesną wiosną została przeniesiona z Gdyni do Warszawy. W.: Szukam śladów w prasie lokalnej i warszawskiej. Początek roku - mam! 120 numer „Przewodnika Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych”. Jest wnikliwa recenzja Wacława Husarskiego w warszawskim „Czasie” z 1937 roku, numer 59: Pod względem znajomości przedmiotu stoi Mokwa całkowicie na wysokości zadania. Jego woda jest naprawdę morską wodą, jego powietrze przesycone jest słoną wilgotnością, jego statki zbudowane są zgodnie z zasadami techniki”. Panie Profesorze, latem 1938 roku zorganizował Pan w Galerii kolejną ekspozycję, tym razem pod protektoratem Ligi Morskiej i Kolonialnej, z myślą o wsparciu i zasileniu środków obrony narodowej. I jak podaje artykuł „ W Gdyni wystawia profesor Marian Mokwa”, zamieszczony w „Dzienniku Gdyńskim” z 1938 roku, nr 167, cały dochód z wystawy malarstwa marynistycznego, które poza granicami Polski zapewniło Panu rozgłos i uznanie, został przekazany na fundusz obrony morskiej. 40 M.: Tak, widzi Pan, dopiero wówczas, po czterech latach od otwarcia Galerii, miał się ziścić mój dawny plan zdobycia funduszy na ten cel, wzorowany na niemieckiej Flottenverein. Wstęp do Galerii dla dorosłych wynosił 50 groszy, dla młodzieży i grup zbiorowych - 20 groszy. Wystawa eksponowana była w najlepszym okresie, to znaczy podczas sezonu, gdy nad morzem przebywały rzesze turystów i wczasowiczów. Ale rok 1938 jak pamiętam, był też rokiem współpracy z Poznaniem i Krakowem. Bardzo byłem zadowolony z tych kontaktów, szczególnie z Poznaniem, z którym od czasu pamiętnego Sejmu Dzielnicowego łączyła mnie duża zażyłość. Z Krakowem zaś miałem kontakty od wczesnej młodości poprzez firmę wydawniczą „Stasiak”. Ale to już była działalność popularyzatorska, niemal propagandowa. W.: Budził Pan i tworzył świadomość morską, a krytyka znów bardzo wysoko oceniła Pańskie prace. Mokwa nie po raz pierwszy udowadnia i swą wysoką klasę i wirtuozyjną trafność, szczególnie w zestawieniu kontrastów. Jego akwarele posiadają wdzięk i urok osobowości autora. Czytam z artykułu Dąbrowy w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym” z 12 października 1938 roku, zatytułowanego „Malarze morza.” M.: Słucham tego, co Pan czyta, i wie Pan, mam wrażenie, jakby te recenzje dotyczyły kogoś zupełnie innego, kogoś, kto bezpowrotnie przeminął wraz z tamtym czasem. Często zastanawiam się nad tożsamością człowieka w ogóle, ale ten temat wydaje mi się zupełnie nie a propos. W.: W ciągu pięciu lat działalności Galerii Morskiej osiągnął Pan bardzo wiele. Galeria zyskała znaczenie narodowe. M.: Cóż, kiedy po tych pięciu latach trudów, zmagań, całej tej bieganiny, załatwiania, jeżdżenia, słowem nieustannego działania - wszystko straciłem. (Nastaje długa chwila ciszy.) Jeśli chce Pan odnotować, to proszę pamiętać o ostatniej wystawie sprzed wybuchu wojny. Było to w „Zachęcie” wiosną 1939 roku. W.: Była to trzecia wystawa morska, która przyniosła Panu pierwszą nagrodę, przyznaną przez Ligę Morską i Kolonialną za całokształt pracy w dziedzinie plastyki morskiej. Piszą o tym w „Przewodniku Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych” z lutego-marca 1939 roku. M.: (Mokwa uśmiecha się z żalem i goryczą, nagle przechyla się w moją stronę i mówi.) Mam całą szufladę różnych medali. I co z tego? W.: Medal jest symbolem uznania... M.: Wręczanym na odczepne - to Pan chciał powiedzieć? Ach, dajmy temu pokój. (Macha ręką i nasuwa na czoło wełnianą czapeczkę.) W.: Tymczasem wybuchła druga wojna światowa... M.: (Zrywa się, krzyczy.) Straciłem wszystko. Dokumentnie wszystko. Przepowiednie rabbiego z Czarnogóry sprawdziły się. W.: Zachował Pan życie, a wraz z życiem talent. M.: (Kiwa głową.) Ma Pan rację. Mogłem nie żyć. Żandarmeria miała rozkaz zabić mnie. Przez pomyłkę zamordowali na dworcu w Kościerzynie mego brata. Dzięki niemu - żyję. (Chwilę wpatruje się w okno.) No, a wcześniej mieli rozkaz zniszczenia Galerii... W.: ...Galerii, którą sami nazwali „kuźnią polskości”. „Apoteoza Polski Morskiej” stanęła w ogniu. M.: Tak, jak w ogniu stanęła cała Polska. Niemcy zajęli Gdynię 14 września 1939 roku. Karl von Tiedemann, szatan w stopniu generała palił wszystko. Zaczął od bibliotek, książek, obrazów... Pamiętam też pierwszy rozkaz pułkownika Dąbka: Jeśli zabraknie karabinów, kamieniami brońcie Gdyni. I pamiętam ostatni: Kto jest z Gdyni, niech w Gdyni umiera. Tak... 41 Niemcy mieli rozkaz niszczenia wszystkiego co Polskie. Wie Pan, zawsze bałem się ognia. No i - stało się. Spalili moją Galerię! Naszą polską Galerię! Na skrzyżowaniu ulic 10 Lutego i 3 Maja - cóż za zbieżność wspaniałych dat - w rowach i ulicznych okopach, w których niedawno jeszcze bronili się mieszkańcy Gdyni, rozpalono ogień, podsycany stertami ksiąg wyrzucanych przez okna z Café Bałtyk. Oficerowie niemieccy stali na resztkach barykad, frontowymi drzwiami Galerii wychodzili gefrajtrzy, niosąc po kilka obrazów na raz. Układali stos i wreszcie podpalili go. Ogień momentalnie z sykiem rozchodził się po płótnach powleczonych gęstą warstwą oleju. Stałem za wyłomem Café Bałtyk, po drugiej stronie ulicy i widziałem wszystko. Wszystko! Ogień oświetlał po raz ostatni moje pejzaże kaszubskie: „Brodnicę”, „Ostrzyce”,”Mausz”, „Pejzaż pod Chełmicą”, „Wieżycę”. Dziś jeszcze widzę płonący mój „Żuraw Gdański”. (Mokwa zakrywa oczy dłonią.) Pamiętam, że kiedy wyniesiono „Germański napór na wschód”, cała akcja została na moment wstrzymana i po chwili do płonącego stosu wędrowały już tylko te płótna, które przedstawiały kolejne klęski niemieckich wojsk, oraz te, które sławiły dobre imię polskiego żołnierza. Odkładali na bok płótna tematycznie „obojętne”. Mój Boże! Patrzyłem na to wszystko własnymi oczyma... „Apoteoza Polski Morskiej” zamieniła się w popiół... (Mokwa smutny, w zamyśleniu kiwa głową.) Miejsce na brzegu W.: Niemcy zniszczyli bezcenną pracę Pana rąk i wyobraźni, trud umysłu, dzieło talentu, lecz nie zniszczyli idei, która z jeszcze większą siłą ożyła w Polsce Ludowej. Na dobrą sprawę, morze i szeroki pas wybrzeża zaczęliśmy doceniać dopiero po 1945 roku. Zastanawiające, dlaczego nie odżyła Galeria Morska? Gdynia została pozbawiona stałego miejsca ekspozycji malarstwa. M.: Nie boi się Pan o to pytać? W.: Nie, chciałbym to zrozumieć. Dlaczego? Dlaczego tak się stało? M.: Cóż... W pewnym okresie zacząłem być niewygodny. Wzięto mnie za kapitalistę, burżuja, obszarnika. (Mokwa śmieje się.) Pan się domyśla, chodziło o duży obiekt. W dodatku w prywatnych, moich rękach. To był w świetle nowej ideologii moralny skandal. Hmm? Dam Panu inny przykład. Na frontowej ścianie mojego domu, w którym teraz sobie gawędzimy, widnieje duży napis: „Adelaide”. Widział go Pan, prawda? Ale czy wie Pan, że to jest już trzeci napis z kolei? Pierwszy zniszczyli Niemcy, gdy zajęli ten budynek w 1939 roku i urządzili tu swoje dowództwo... Drugi rozbili młotkami nowi działacze w 1945 roku. Ten jest trzeci. Widnieje już czterdzieści lat na moim domu i nareszcie nikomu nie przeszkadza. (Mokwa nachyla się i mówi takim tonem, jakby pointował dowcip.) A przecież to jest nazwa miasta w południowej Australii, gdzie urodziła się moja żona. (Śmieje się głośno, serdecznie.) Chciałem jej stworzyć namiastkę rodzinnego domu, więc umieściłem nad wejściem ten napis. W.: Powróćmy raz jeszcze do Galerii Morskiej. Oddano ją Panu w 1947 roku. 42 M.: Tak jest. Zwrócono mi ją jako obiekt poniemiecki i opuszczony, choć z tych samych powodów zabrano mi ją dwa lata wcześniej. Wyremontowałem więc i odnowiłem budynek. Zdaje Pan sobie sprawę, że musiałem zaczynać od nowa. Niemcy urządzili w niej kino... Ale ja uparłem się. Zrobiłem wszystko, aby przywrócić Gdyni, polskiemu miastu - Galerię. Miałem różne propozycje: w Sopocie, w Gdańsku, ale wolałem powrócić do Gdyni. W.: Odnowił Pan Galerię, a obrazy? M.: Zacząłem rekonstrukcję. Szczególnie zależało mi na „Apoteozie Polski Morskiej”. Niemcy zniszczyli większość moich płócien i wywieźli do Rzeszy około ośmiuset obrazów. Dla nich do dziś jestem malarzem niemieckim. Ale ja miałem ukryte w czasie wojny szkice. Niektóre z tematów „Apoteozy” podjąłem na nowo, na zamówienie Muzeum Wojska Polskiego, różnych instytucji kulturalnych, a także dowództwa Marynarki Wojennej, wykonując obrazy w pierwotnych wymiarach. Dziś niektóre z nich znajdują się w Muzeum Narodowym i Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, w Gdańsku, Szczecinie, a także w Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni, w zbiorach MON-u, Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz w niektórych muzeach okręgowych Polski Północnej, nie mówiąc już o prywatnych właścicielach. W.: Twórczość Pana obejmuje wiele tysięcy obrazów. Rozproszona jest po muzeach i galeriach całego świata... M.: Przedwczoraj otrzymałem pocztówkę od znajomej w Toronto, która widziała mój obraz w miejscowym muzeum... Muszę przyznać, że to miłe... W.: Nie wątpię. Wydaje mi się jednak, że przyczyną owego rozproszenia jest brak stałej ekspozycji. M.: Pan ciągle do tego wraca? (Mokwa wstaje i sięga do szuflady, z której wyjmuje opasły foliał.) Oto trzydziestosześcioletnia korespondencja dotycząca Galerii. Adresaci? Wszystkie szczeble administracji państwowej. (Z hukiem wrzuca tom do szuflady, po czym wyjmuje z niej jedno tylko pismo i wręcza mi z prośbą o głośne odczytanie.) W.: Wyciąg z księgi wieczystej, tom 28 wykaz 793: Sąd Rejonowy w Gdyni. Poprzednio Marian Mokwa, na podstawie orzeczenia Wojewódzkiej Rady Narodowej z dnia 28.08.1950 r. 1.dz.A-0-I-5-186/50 przekazanie protokołem zdawczo-odbiorczym nieruchomości o powierzchni 1.034 m kw. 2.Wywłaszczenie z nieruchomości na mocy Dziennik Ustaw nr 403/1963r. M.: Amen. (Siada i zamyśla się. Milczy długą chwilę.) W.: Pomówmy teraz, Panie Profesorze, o Pana sztuce. Nazywano Pana Matejką morskiego pejzażu... Pierwszą profesjonalną recenzję przynosi „Gazeta Gdańska” z 1919 roku, po wystawie w Sali Liedkego, przy ul. Długiej: Pan Mokwa jest pierwszym polskim malarzem artystą, który odkrył malowniczość naszej ziemi i wysławił ją przed światem językiem międzynarodowym - językiem barw. Nikt tak jak on nie potrafił oddać charakterystycznej kolorystyki krajobrazu. Nikt tak jak on nie zdołał odkryć malowniczej jego strony. Prasa centralna po otwarciu Pierwszej Pomorskiej Wystawy Zbiorowej w warszawskiej „Zachęcie” pisze, iż: Najwybitniejszym talentem jest Mokwa. A po Pana pierwszej indywidualnej wystawie w „Zachęcie” w 1924 roku napisano: Widoki morskie malowane przez Mokwę mają ten sam przekonywający styl, co i ludzie. Malarz kocha to, co utrwala w sztuce. Rzeczy te opowiadają nam wiele o zawsze mocnych przeżyciach twórcy. Po drugiej wystawie w „Zachęcie” w 1931 roku podkreślano lekkość, wdzięk ujęcia, subtelność barw, miękkość tonacji, szczerość i bezpośredniość wrażenia. 43 Pierwszy Pana monografista, Antoni Chocieszyński w 1932 roku pisał: Jego malarskie morze żyje, mówi, szumi, huczy. Czy z rannych wstające oparów, leniwe i półsenne, gdy ledwo zmarszczona jest skóra morza, czy w dzień pochmurny ołowiem brzemienne, czy nasrożone, z białymi grzywami fal - rozwścieczone, pędzące stado dzikich koni, czy pod wieczór ciche, w dostojnych fioletach utulone, czy po zachodzie słońca tajemnicze, ciemne, atramentowe. Wszystkie fazy życia morza, wszystkie jego chwile, mozolnej, pracowitej doby, zna Mokwa jak siebie. Każdy jego szept, nie każdemu zrozumiały, wypisać umie pędzlem na karnetach jego żywota” A drugi monografista Władysław Cieszyński stwierdził: Jego talentowi i pracy zawdzięcza Pomorze sławę i rozgłos”. Wreszcie w przeddzień otwarcia Galerii nazwano Pana Kapłanem piękna i sztuki(...), najlepszym polskim marynistą. M.: (Patrzy na mnie jak na pierwszą naiwną, którą uwiodły gorące słowa amanta i z politowaniem kiwa głową.) „Mokwa, artysta, najlepszy, kapłan” - toż to wszystko bzdura! (Zdenerwowany krzyczy.) Wszyscy piszą o obrazach, a nikt o idei! Nikt, nikt dotąd nie napisał prawdy o mojej sztuce. I jeśli ja sam tej prawdy nie objawię, nikt nigdy jej nie pozna, ani się nie domyśli. A prawda jest prosta. (Uspokaja się.) Nie traktowałem nigdy malarstwa jako celu samego w sobie. Maluje się po coś, dla kogoś, dla czegoś. Ja maluję dla idei. Dla mnie obrazy wcale nie są ważne. (Patrzy na mnie uważnie.) Co, zdziwiłem Pana? Teraz, pod koniec mego życia, mogę to wreszcie ujawnić. (Nachyla się i mówi półgłosem.) Obrazy to jedynie wizytówka mojej f i l o z o f i i. To wstęp. Wprowadzenie. Preludium. Jestem wyznawcą ścisłego związku estetyki, sztuki z etyką, moralnością. Początek etyki, to jednocześnie początek rozwoju ludzkości. Wyznacza go wiara w siły nadrzędne, siły, które rządzą człowiekiem i nad nim panują. Dzikus nazwał tę siłę bogiem. Czarownik i obrzęd, kapłan i religia - rozpoczynają tworzenie kultury. Taniec to najdawniejsza forma artystyczna. Pierwszy krok na drodze kultury... Rytm... Skąd się to bierze... W.: Z natury. Z bicia serca, z przypływów i odpływów, ze wschodów i zachodów, z pór roku. Cała natura pulsuje rytmem. M.: Zgoda. Ale sam rytm jest już formą. Formą czasu i przestrzeni. Czas i przestrzeń - to wartości wszechobecne. Ich połączenie wyzwoliło ruch, który występuje w formie rytmu. Trójca. Widzi Pan, jak to się wszystko zgadza. Trzy wartości równe wobec siebie. Zależne wobec siebie, trójjedyne. Nieograniczony czas, nieograniczona przestrzeń i wieczny ruch. I to jest początek. Rytm jest więc materializacją abstrakcji, jej konkretyzacją. Zacząłem się nad tym zastanawiać już od pamiętnego sympozjum na temat abstrakcji w Berlinie 1919 roku. Opowiadałem Panu... Ale wtedy właśnie uznałem, że abstrakcjoniści nie są w stanie dojść do sukcesu. Głównie dlatego, że błędnie pojmują to wyjściowe, ale i podstawowe i najważniejsze określenie. Abstrakcja to nie jest coś „oderwanego”, nie związanego z rzeczywistością, z życiem, coś wyabstrahowanego. Abstrakcja to siła metafizyczna. Kultura pierwotna, jak wspomniałem, nazwała ją bogiem. Tak, abstrakcja jest wieczna. Co ciekawe, stwierdzają to wszystkie religie świata. Pan wie, że większość z nich poznałem? Tak, ta cecha łączy wszystkie bóstwa, wszystkich religii świata. Wieczność... Ale co to jest wieczność? W.: Nieskończoność w czasie. Trwanie bez początku i bez końca. Historia filozofii zapoznaje nas z różnymi koncepcjami... 44 M.: Tak, chcę jednak powrócić do rozważań o moim systemie. Powiedziałem - „abstrakcja jest wieczna”. Pan dodał: „Bez początku i końca”. I słusznie. Załóżmy, że rozumowo jesteśmy to w stanie pojąć. Ale i nasze doświadczenie musi to potwierdzić. Więc analizujemy abstrakcję. Chcemy i musimy nadać jej pewne formy. Nasze zmysły mogą objąć tylko to, co ma pewną formę. Abstrakcja nie ma formy. W.: Jak więc można ją poznać? M.: Ale ma, jak każde zresztą pojęcie, swoje przeciwieństwo. Czy Pan się z tym zgadza? W.: Owszem. Lecz czym jest to przeciwieństwo abstrakcji? M.: Powiem Panu. W końcu wpadłby Pan na to sam, ale przecież szkoda czasu. Poza wszystkim, cieszę się, że mogę przekazać komuś moje przemyślenia. A wiec przeciwieństwem abstrakcji... (Mokwa umyślnie przeciąga zdanie, by zwiększyć dramaturgię wypowiedzi.) ...jest konkret. Tak, konkret, a więc twór materialny, czyli... W.: Przestrzenny, rozciągły... (Mokwa przeczy ruchem głowy, więc poddaję się.) M.: ...czyli ograniczony! Powiedzieliśmy wcześniej: abstrakcja jest wieczna, a więc nieograniczona. Konkret ma swój początek i koniec - jest ograniczony. I to jest główna, choć nie jedyna cecha różniąca konkret od abstrakcji. Ale ja idę jeszcze dalej i powiadam: konkret to ograniczona abstrakcja, abstrakcja zaś to nieograniczony konkret. (Zapada długa chwila ciszy.) Samej abstrakcji w czystej postaci nie jesteśmy w stanie wyrazić inaczej niż za pomocą konkretu. Możemy rozumieć i pojmować rzeczy tylko w ograniczeniu. W.: Na przykład... M.: Na przykład za pomocą symbolu albo alegorii, słowem sztuki w najszerszym pojęciu. W.: Symbol to ograniczona abstrakcja? M.: Oko w środku trójkąta... Rozumiemy się? Z tym, że nie może istnieć sama abstrakcja, to znaczy, że nie występuje ona inaczej, jak tylko wraz ze swym przeciwieństwem. Sama abstrakcja nie byłaby żywa. To byłaby nicość, próżnia, stan wiecznej martwoty. A przecież, Pan chyba już to wie, że „nic” nie istnieje. Dlaczego? To proste. „Nic” nie istnieje, bo istnieje „wszystko”. Wnioskuję dalej - stanu absolutnej martwoty być nie może, a więc nikt i nic do końca nie umiera, skoro abstrakcja i konkret współistnieją. Współistnienie abstrakcji z przeciwstawnym jej konkretem nazywamy skromnie „życiem”. W.: Materia też jest na swój sposób wieczna. M.: Owszem, choć ciągle się zmienia. Jak powiada Owidiusz w „Metamorfozach”, tworzy wciąż nowe formy. Zresztą zależność abstrakcji i konkretu przywodzi na myśl zależność światła i cienia. Pan wie - podstawowe walory malarskie. Otóż cień nie może istnieć bez światła. Ale i światło bez cienia trudno sobie wyobrazić. Natomiast ciemność m u s i istnieć bez światła. Proszę też zauważyć, że cień i ciemność są do siebie podobne. Czy możemy pójść jeszcze dalej? W.: Tak, dopóki nie zacznę się gubić. M.: Przecież nie idzie Pan sam. Prowadzę Pana. Wie Pan, do czego doszedłem? Panem ciemności, cienia, czyli materii, konkretu... W.: ...ograniczonej abstrakcji... M.: ...jest szatan. W.: A więc, panem nieograniczonego konkretu jest Bóg? M.: Tak jest w istocie. Jego walorem jest światło. W.: Szatan jawiłby się zatem jako przeciwieństwo Boga... 45 M.: (Zrywa się z fotela podekscytowany tematem.) Otóż nie! Szatan, jako jedyny nie ma swojej abstrakcji! Znaczyłoby to, że ograniczona abstrakcja zapragnęła wolności i oderwała się od swej abstrakcji, chciała posiąść władzę. A to niemożliwe. Upadły anioł - oto prawdziwy wizerunek szatana. Jest on bardziej „ograniczony” niż człowiek. Nie ma możliwości wyboru! Natomiast „przeciwieństwem” czyli konkretem Boga jest człowiek. Jako jedyny może tworzyć sztukę, poszukując własnej abstrakcji, może rozwijać idee, kształtować własną indywidualność. To jest jego „boska” władza. Szatan nic nie może. Co najwyżej - kusić, a więc działać poprzez człowieka, który obdarzony świadomością i wolną wolą może ulec lub go zniszczyć. Po to zresztą zotał stworzony. Z miłosierdzia okazanego upadłemu aniołowi. I sam musi wybierać, komu służyć. W.: Egzystencjaliści mówią, że człowiek jest „skazany” na wybór. Lecz - komu, czy też czemu służy dzisiejszy świat? M.: Proszę Pana, z perspektywy moich dziewięćdziesięciu lat wynika jasno, że świat służy materii. Rozważmy choćby tylko postęp techniczny. W ciągu ostatniego wieku zaszło w cywilizacji więcej zmian niż w ciągu ostatnich dziewięciu wieków. O czym to świadczy? Cywilizacja znacznie wyprzedziła kulturę. Szczególnie zauważalne jest to po drugiej wojnie światowej. W dziejach świata na ogół cywilizacja szła łeb w łeb z kulturą. Idealna jest sytuacja, gdy kultura choćby o „długość głowy” wyprzedza cywilizację. Cóż się stało? Świat całą swą wiedzę złożył w ofierze materii. Zapomniał o abstrakcji. Znalazł się w rozłamie. Stworzył sobie potwora w postaci rozbitego atomu i nie może nad tym zapanować. Osobiście wierzę, że tylko sztuka jest w stanie uratować świat. Wspólnota może istnieć tylko w „wysokiej” kulturze, a nie w „wysokiej” cywilizacji. Wspólnota pierwotna była możliwa, bowiem kultura plemienna znacznie wyprzedzała cywilizację. Wiek XX przekonał nas o tym, że trzeba będzie zniszczyć cywilizację, aby mogła odrodzić się wspólnota. Proszę zwrócić uwagę, że przyroda sama nie jest w stanie popełnić żadnego czynu przeciwko sobie. A człowiek? Tak. Cóż, chcę powiedzieć... Człowiek istotnie może zniszczyć przyrodę. Ale nie całą. Tylko tę część, którą jego zmysły są w stanie rozpoznać. To co istnieje poza jego zmysłami - tego już zniszczyć nie zdoła, bo to należy do abstrakcji i komu innemu podlega. W.: Mówił Pan Profesor o druzgoczącym postępie cywilizacji. Lecz postęp w sztuce jest niemożliwy. Sztuka prymitywna nie jest przecież ani gorsza, ani lepsza od współczesnej. Jest po prostu inna. I trudno te wartości rozpatrywać w kategoriach postępu. M.: (Śmieje się.) Jak Pan sobie wyobraża postęp czegoś, co jest w swej istocie nieograniczone? Czym w ogóle jest sztuka? Jest abstrakcją. A postęp to jest stąd - dotąd. (Uderza dłońmi w blat stołu.) Powiem Panu coś w zaufaniu: prawdziwy postęp to jest poszukiwanie Boga. Co dzień zbliżać się do abstrakcji. Cśśś. Sza! Całe życie szukałem abstrakcji. I znalazłem. Uważam, że jest to najwyższa łaska, jakiej można dostąpić na ziemi. W.: W jaki sposób można odnieść ten „system” do Pańskiej twórczości? M.: Dlaczego do mojej? Do każdej! Kochany, pracuje Pan na przykład w kamieniu, albo w drzewie. Z jednego kawałka materii może Pan wydobyć nieskończoną liczbę form. To zależy tylko od Pana. Ale znajdzie Pan tylko jedną, według pańskiego talentu i wyobraźni, jedyną formę, „ukrytą” wcześniej w kamieniu lub drzewie. Forma jest przeciwieństwem abstraktu. Artysta decyduje się na taką, a nie inną formę. Dokonuje się materializacja pewnej idei. Ja na przykład maluję. Całe życie wydobywam najprzeróżniejsze formy. Ale bazuję przecież na trójbarwnym układzie kolorów podstawowych: czerwonym, żółtym i niebieskim. (Mokwa uśmiecha się.) Widzi Pan, znowu „trójca”. Z tych trzech kolorów uzyskuję całą paletę barw. I co Pan na to? 46 Weźmy muzykę, choć to zupełnie inne tworzywo, może najbardziej doskonałe, najczystsze, najbliższe abstrakcji. Mam wrażenie, że udało mi się dobrze poznać abstrakcję poprzez malarstwo i muzykę. Moja żona była skrzypaczką. Do dziś słyszę ton jej skrzypiec. Poznałem też abstrakcję poprzez kontakt z morzem - „nieograniczonym” żywiołem. Wszyscy mówią: „Mokwa lubi morze”. (Uśmiecha się.) Nikt nie wie, że ja morza się boję. Jego majestat przybiera wielkość niemal abstrakcyjną. Nie mogę pojąć jego tajemnicy: wiecznego rytmu, który jest tchnieniem Boga. I wciąż widzę siebie jako małego chłopca nad brzegiem, usiłującego przelać wielką wodę do wykopanego w piasku dołka. I wydaje mi się - że prędzej przeleję całą wodę niż zrozumiem tę tajemnicę. (Zamyśla się, zdejmuje okulary, trze oczy. Po chwili przerywam ciszę.) W.: Był Pan przez całe swoje długie i twórcze życie indywidualistą, obojętnym na zmienność prądów w sztuce, artystycznych kierunków i mód. Poszukiwał Pan własnych odpowiedzi na pytania o sens sztuki i sens życia, o rolę artysty... Od dawna chciałem spytać, co jest dla Pana miarą wartości w sztuce? M.: (Bez chwili zastanowienia.) Uczciwość! Maluję do dziś, ponieważ nigdy nie odnosiłem wrażenia, aby któryś z moich obrazów miał cechy doskonałości. Umówmy się - doskonałość rozpatrywać można tylko i wyłącznie w kategoriach abstrakcji. Sama doskonałość jest martwa. Jest stanem skończonym, nie mogącym dalej rozwijać się. Artysta doskonały, to artysta „umarły”. A ja żyję. Rozmawiam z Panem... Epilog Ten epilog nie będzie dopełnieniem losów i zdarzeń z życia mojego bohatera. Nasze rozmowy ... skończyły się. Marian Mokwa zmarł wieczorem 15 czerwca 1987 roku. „Senex” i „puer” przez pięć lat wiedli swój długi dialog. „Mistrz” miał świadomość, że przeszłość oglądana z perspektywy wielu lat idealizuje się, że pamięć, zwłaszcza wrażliwa pamięć artysty nie zachowuje żalu czy goryczy, tłumi złe wspomnienia, dawne krzywdy i nieprawości. Dlatego też starał się wydobywać na brzeg pamięci chwile szczęśliwe i radosne, dla których warto było żyć. „Uczeń” z kolei, domyślał się, że wybór faktów nie jest obiektywny. Wszak dawno już stwierdzono, że opis świata obiektywny być nie może. Artystyczne widzenie musi nosić piętno indywidualizmu, niepowtarzalnej osobowości, musi potwierdzać odrębność tego jednego, jedynego istnienia, w tym właśnie, określonym momencie nieskończonego czasu i nieskończonej przestrzeni. Jeśli uznamy za Szekspirem, że świat jest teatrem, ludzie aktorami, to musimy pamiętać, że w tym porównaniu kryje się zaledwie część prawdy. Spektakl można każdego wieczoru powtórzyć. Ludzkiego życia powtórzyć się nie da... Spytałem kiedyś Profesora: - Czy chciałby Pan móc żyć jeszcze raz? - A po cóż mi to? - padła odpowiedź. -Ja zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Reszta należy do was. No właśnie - po co żyć po raz drugi, skoro żyło się godziwie i godnie? 47 „Rozmowy z Mokwą”, rozpisane na planie klasycznego dramatu, obejmują pięć aktów i ukazują bohatera w kilku rolach - jakże różnych. Mokwa - syn ziemi kaszubskiej. Artysta. Podróżnik. Działacz społeczny. Filozof. Pięć aktów dramatu. Pięć aktów życia. Barwnego i bogatego. Ileż w nim scen, odsłon i wątków. Perypetii, nagłych zwrotów akcji, konfliktów, intryg. Życie jako dramat - rozegrane od „ekspozycji” aż do „rozwiązania”. I - dramat ludzkiego życia. Tragedia? Rozumiana jako przeznaczenie. Los. Mokwa nie był wyznawcą determinizmu. I choć margines wolności nie zawsze okazywał się wystarczający, to jednak mógł pod koniec życia powiedzieć: „Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy...” Habent sua fata libelli. A obrazy? Z pewnością również. Mokwa pozostawił kilka tysięcy płócien, setki akwarel. Większość z nich znajduje się w muzeach i galeriach w kraju, część za granicą. Wiele zawisło na ścianach różnych instytucji, wiele zdobi gabinety i salony konsulatów i ambasad. Wiele płócien i kartonów trafiło też do rąk prywatnych. Reszta pozostaje w rodzinnym domu w Sopocie. Reszta to niemała. Niestety nie ma w Trójmieście Galerii Morskiej. Nie ma nawet sali muzealnej poświęconej Mokwie. Czyżby dzieło wybitnego marynisty miało ulec rozproszeniu? Czy jego myśl o stworzeniu Galerii Morskiej przeminie wraz z Nim? „Zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy. Reszta należy do was” - tak powiedział. Reszta? Lecz - reszta jest milczeniem. Jak dotychczas grobowym. Kamiennym. Kamień... On też ma swoje miejsce w kaszubskiej mitologii. Według dawnych wierzeń głazy polodowcowe, jakich pełno na polach i przy drogach kaszubskich, to stolemy - olbrzymy, obdarzone ogromną siłą, zamienione wraz z utratą wolności tych ziem w kamienie. Stolemy - to symbol potęgi kaszubskiego Pomorza. Niegdyś wierzono, że każdy z tych głazów to uśpiony rycerz, który zbudzi się z kamiennego snu, gdy usłyszy hasło do walki... Wędrując śladami dzieciństwa Mariana Mokwy dotarłem do Malar, gdzie się urodził. Dziś jest tam kilka zagród, ukrytych wśród wysokich topól, pomiędzy Borskiem, a Górkami, nie opodal Wiela. Długo chodziłem po okolicy, próbując oglądać ją oczyma młodego Mokwy. Szukałem miejsc jego dawnych zabaw. Jego pierwszych wzruszeń. Pomagali mi w tej identyfikacji mieszkańcy okolicznych wiosek: Kliczków, Przytarni, Rysin. Wspominają do dziś Profesora, z należnym mu szacunkiem. Tuż za jego rodzinnym domem, który nie poddał się niszczącemu wpływowi czasu, znajduje się niewielka kotlina. Okoliczni mieszkańcy od lat wybierali z niej żwir na budowę domów. Pewnego dnia odkopali olbrzymi kamień narzutowy. Postanowili go wyciągnąć „Panu Profesorowi na pamiątkę”. Wiedzą, że Marian Mokwa rozsławił ich okolicę na szerokim świecie. Niejeden z nich ma w swym domu „panaprofesorowy obrazek”. Wydobyli więc kamień i z niemałym trudem przetoczyli na skrzyżowanie dróg wiodących z Malar na Rysiny i z Górek do Borska. Stanął pod przydrożną brzozą. Może to...stolem?