Edward Guziakiewicz RANDKA i inne opowiadania ISBN 83-910-197-8-0 All rights reserved RANDKA CYNTHIA SESJA POPRAWKOWA CUD PRZEMIANY RECEPTA NA SUKCES W GÓRACH DO SIEGO ROKU! LINIA OBRONY KULIG SONATA KSIĘŻYCOWA RANDKA Chłopiec , z którym Nina umówiła się do kina, nie pojawił się na czas, a na jej pociągłej twarzy rysowały się oznaki niezadowolenia. Burza wisiała w powietrzu. Ku jej rozgoryczeniu punktualność nie okazała się jego cnotą. Setny raz zerknęła na fantazyjnie zawieszony na szyi maleńki złoty zegarek z miłym dla oka wykończeniem koperty. Nerwowo obracała go w palcach, rzucając spłoszone spojrzenia na wszystkie strony. — Co za łajdak, dziesięć po piątej — szepnęła do rozbieganych myśli. Wstępowała kiedyś z ojcem do butików przy ruchliwej handlowej ulicy i spodobało się jej to cudo. Nie było bublem i udało jej się namówić starego, żeby je kupił. Tatko miewał gest, zwłaszcza gdy trafiało się na jego doskonały humor i z reguły nie odmawiał — z elegancją wydobywał świecący nowością portfel ze skóry aligatora, płacąc bez słowa. Przy większych zakupach posługiwał się kartą kredytową. Przejrzała się dyskretnie w dużym lustrze w holu — najpierw z profilu, zwracając uwagę na fryzurę i obcisłą spódniczkę, a potem en face. Wyglądowi nie mogła nic zarzucić. Trafiła na film dla facetów, a oczekujący na rozpoczęcie seansu mężczyźni smętnie się za nią oglądali — jakby w nadziei, że stojąca samotnie ślicznotka jest do wzięcia i że nie spodziewa się szumnego nadejścia żadnego udzielnego księcia. Dbała o siebie, wiedząc, że to w życiu procentuje. Nogi miała zgrabne, przepadała za ładnymi rzeczami i świetnie się prezentowała w ciuchach, na które się decydowała, ignorując skrywane zazdrosne spojrzenia koleżanek ze szkoły. Nie dziwiła się im, podobnie jak nie dziwiła się adorującym ją chłopakom. Umiała być w centrum uwagi. Tak już do tego przywykła, że właściwie czułaby się odrobinę nieswojo, gdyby do domu musiała wracać samiuśka jak palec, pozbawiona towarzyszącej jej świty. Ten podlec różnił się jednak od otaczających ją młokosów. Wystając w holu i wyglądając przez zaszkloną ścianę na uroczy wewnętrzny dziedziniec z tryskającą fontanną i egzotycznymi roślinkami, a potem stercząc z niepokojem na uczęszczanej ulicy przed głównym wejściem do kina, uświadomiła sobie ze zgrozą, że wreszcie widzi tę różnicę. Uniosła brwi ze zdziwieniem, uzmysławiając sobie, jakie to oczywiste. W przeciwieństwie do dryblasów z jej szkolnej paczki, czy do innych facetów, którzy próbowali ją podrywać, Szymon nigdy nie okazywał, że się nią interesuje. Gdy ją widział, mówił „cześć!”, i na tym się kończyło, a to ona wyszła z inicjatywą. Najpierw hałaśliwie kręciła się wokół niego, chcąc przyciągnąć jego uwagę, wreszcie po kilku zdawkowych rozmowach namówiła go na kino. Jakoś się nie rwał do tego, skręcał się i krzywił, zasłaniając się lekcjami do odrobienia, ale mimo to dość szybko się zgodził, no i najbezczelniej w świecie się nie pojawił. Nie zdobył się nawet, palant, na to, żeby wykręcić jej numer i przez komórkę odwołać spotkanie. — Wredny cham, świnia i łajdak — jak żmija syknęła po nosem. Odnosił się do niej, drań, tak jak ona do swoich adoratorów, lekceważąc i okazując, że ma ją za nic — jakby od niej właśnie się tego nauczył. Dochodziła siedemnasta piętnaście. Wykrzywiła usta w podkówkę, boleśnie przeżywając to poniżenie. Nie było zasłużone. Z miejskiego autobusu, który przyhamował na przystanku po drugiej stronie ulicy, wysypało się kilku pasażerów, a dziewczynie zabiło mocniej serce. Starszej pani w finezyjnym szarym kapelusiku asystował zmęczony wyłysiały mężczyzna, targający torbę z zakupami. Potem wypadło się kilku malców z tornistrami. Po Szymonie nie było jednak śladu. Zerknęła jeszcze raz na ściskany niczym talizman zegarek, z rozpaczą główkując nad tym, czy seans już trwa, czy jeszcze czekają z rozpoczęciem. Chłopak nie powinien był jej tak podle traktować, gdyż kłóciło się to z dobrymi manierami i zasadami savoir-vivre’u. Pomyślała, że się rozpłacze. Cóż była winna temu, że górowała nad innymi laskami urodą? Czy to był wystarczający powód, żeby strącać ją z piedestału? Piękniejsza płeć posiadała odwiecznie zwyczajowe przywileje. Facetowi nie wypadało spóźniać się, nie dotrzymywać danego lasce słowa, czy nie przychodzić na umówione spotkanie, natomiast młodej kobiecie uchodziło to wszystko, a nawet było jej z tym do twarzy. Obrzuciła karcącym spojrzeniem starszego mężczyznę ze smyczą w ręku, który wyprowadził na spacer dokazującego boksera. Czworonóg podskoczył do niej i usiłował ją liznąć. Potem zrezygnowana podreptała do holu. Rozpoczął się już seans i ostatni chętni znikli we wnętrzu sali. Odziana w uniform bileterka zasunęła ciężką bordową kotarę. — Decyduje się pani?! — pulchniutka blondyneczka wyjrzała zza okienka, chcąc już widocznie zakończyć pracę i zamknąć kasę. Zachowywała się jak kretynka. Właściwie powinna była już dawno odejść, gdyż przeszła jej ochota na oglądanie jakiegoś idiotycznego filmu, na który pchały się same samce. Pomyślała, że wróci do domu, wyryczy się w wyłożonej zielonymi kafelkami łazience, a później sięgnie po jakieś durne romansidło. A może wybierze się z koleżankami do kręgielni. Jakiś cichutki głosik zdawał się jednak podtrzymywać ją na duchu, podpowiadając, że z pół minuty może jeszcze poczekać. Wpadł w ostatniej chwili, spocony i zdyszany. Nie mógł złapać tchu. Zabawnie sterczał mu kosmyk na czubku głowy. Miał na sobie nowe dżinsy w dosyć modnym kroju i bawełnianą bluzkę z napisem po angielsku. — Przepraszam cię — rzucił. — Już myślałem, że ciebie nie będzie. — Usiłował się uśmiechnąć, ale wyszło mu to blado, więc szybko podszedł do kasy. Wiernie ruszyła za nim. — Dwa bilety, gdzieś w połowie sali — cisnął do kasjerki. — Wybacz, ale nie sądziłem — zwrócił się znowu do Niny — że mi tak długo zejdzie w kolegiacie... Zatkało ją na amen. Chłopak nie udawał. Miała ochotę wykręcić mu jakiś złośliwy numer, na przykład lodowato oznajmić, że rezygnuje z filmu, bo rozbolała ją głowa, lecz nagle opuścił ją koncept. — Gdzie? — wydukała z autentycznym zdumieniem. — Co ty pieprzysz? — Nie pojmowała, jak można tuż przed randką pchać się do kościoła. — Nie wiedziałaś, że jestem lektorem? Była msza dla młodzieży — podał kasjerce banknot i przyjął resztę. — Trwała dłużej niż przewidziałem. — Nie licząc, schował do portmonetki. — Wchodzimy?! — wskazał ręką oszklone drzwi, trzymając dwa bilety. To stało się tak nagle, że rozpierzchły jej się myśli. Kiedy już zasiedli w fotelach, doprowadzeni po ciemku przez bileterkę z latarką, próbowała sobie poukładać w głowie te rewelacje. Nie należała do osób, dla których religia by coś znaczyła, raczej nie chadzała do kościoła, uznając, że tam jest nudno, a jej rodzice byli niewierzący. Miała więc prawo czuć się zaskoczoną. Nie sądziła, że jej serce wybierze chłopaka, który dobrze się czuje blisko ołtarza. Usadowiła się wygodniej. „Za blisko!” — pomyślała. Wierciła się, nieuważnie śledząc akcję filmu, który on oglądał z wypiekami na twarzy. Wracały jej przed oczy rauty, na które zachodzili do jej ojca, uznanego ginekologa, koledzy z pobliskiego szpitala. Któregoś dnia jeden z nich zażartował przy niej, że ci pobożni, religijni, klepiący różaniec i śpiewający staromodne pieśni, są gatunkiem na wymarciu, czy tego chcą, czy nie. Śmiała się do rozpuku. — Gatunek na wymarciu? — z cicha rzekła do siebie, jakoś nie mogąc ulokować Szymona po tamtej stronie linii frontu. Przypomniała jej się babcia, która od dawna nie żyła. Wczesnymi rankami wymykała się z domu, by pójść do kolegiaty. Potem odprowadzała Ninę do przedszkola i robiła zakupy na obiad. Ojciec twierdził, że religia jest wyschniętą gałęzią na drzewie postępu i że należy godzić się na jej odcięcie. — Gatunek na wymarciu — powtórzyła do swoich myśli. Musiała sobie z tym jakoś poradzić, bo nie znosiła pytań, na które nie znała odpowiedzi, więc kiedy wychodzili z kina, rzuciła bez żenady: — Wiesz, Szymonie, że ja nie chodzę do kościoła!.. Pomyślała sobie, że trudno by jej było wcielić się w rolę osoby ze skruchą klęczącej przy konfesjonale czy śpiewającej nieszpory lub gorzkie żale. — Słyszałem, że nie chodzisz — odpowiedział. Włożył ręce do kieszeni dżinsów. Nie był wcale zaskoczony tym, co mu oznajmiła. Szli razem przez zielone planty w stronę przystanku tramwajowego. Zapadł już zmierzch i po obu stronach wyasfaltowanej alejki świeciły się blade latarnie. Pachniał bez. Jakaś para zapamiętale całowała się w półmroku. — I nie przeszkadza ci to? — usiłowała go wybadać. Ugryzła się prawie natychmiast w język, uznając, że nieco przeholowała. Liczyły się podteksty. Takie pytania były dobre przed ślubem, a nie na pierwszej randce. — No, w sensie towarzyskim... — szybko dodała. Przez chwilę się namyślał. — Właściwie to nie przeszkadza — odrzekł. — Przecież każdy człowiek jest stworzony przez Boga — usiłował jej przedstawić swój wysoce teologiczny punkt widzenia — ma wolną wolę, a w związku z tym pełne prawo do samodzielnych wyborów, za które bierze odpowiedzialność. — Nawet dobrze mu to szło. — Może opowiedzieć się za Bogiem, może też układać sobie życie bez Niego. I nie wolno nikogo — kontynuował — potępiać za to, że nie wierzy. Nie żyjemy w epoce konkwistadorów. Nie każdy przecież posiada łaskę wiary... Te ostatnie słowa jakoś dziwnie zaakcentował. Pewnie chciał jeszcze coś dodać, ale zrezygnował. Rozstali się na przystanku. Jechał innym tramwajem niż ona i pierwszy wskoczył do oświetlonego wnętrza. Zobaczyła, jak kasował bilet. Została jeszcze minutę, łapiąc następny. Ustawiła się przy oknie, obrzucając pogardliwym spojrzeniem chwiejącego się na nogach osobnika, który zbyt natarczywie jej się przyglądał. Czuła się trochę przybita. Szymon mimowolnie trącił jakąś ukrytą strunę, która w niej zadźwięczała wspomnieniami z dzieciństwa. — Ach, moja biedna babcia — szepnęła. — Żarliwie się modliła, żeby tatko się nawrócił. Tramwaj ruszył, przyspieszając, a rytm, wybijany przez koła toczące się po szynach, zaczął się łączyć z dwoma z pozoru oderwanymi od siebie słowami. Podchwyciła je, cicho powtarzając: — Przy-go-da wia-ry. Przy-go-da wia-ry. Przygoda wiary! Dopiero gdy wysiadała z tramwaju, dotarł do niej ich pełny sens. CYNTHIA Stali obok siebie, przyglądając się w milczeniu wiszącej w holu tablicy ogłoszeń; on — wysoki i szczupły, z czupryną starganą deszczem i wiatrem, przywołującą na myśl zapomniane ptasie gniazdo, rzadko sięgał po grzebień i Cynthia czasem żartowała, że przydałoby mu się raczej zgrzebło; ona — także szczupła lecz odrobinę niższa. Uosabiała ten typ piękna, który jej znajomym nieodmiennie się kojarzył z rozkrzyczanymi wyborami na najładniejszą z kobiet. Niczego jej sylwetce i buzi nie można było zarzucić. Nosiła proste skromne sukienki i nie poprawiała swej urody, bo natura hojnie ją wyposażyła. Sasza ruchem głowy wskazał przypiętą pineską nieforemną kartkę, na której jakiś kamienicznik proponował stancję parze studenckiej, zaznaczając, że musi być bez dziecka. Cynthia skrzywiła się, widząc cenę. Pomyślała, że ludzie nie mają serca ani krzty litości. Skąd wziąć tyle kasy, gdy się nie pracuje? Obrzuciła wzrokiem chłopaka, który za kilka tygodni miał zostać jej mężem. — Nie ma co tu sterczeć i wlepiać gały — rzekła. — I tak niczego nie znajdziemy. Zeszli po schodkach do mieszczącej się w podziemiach kawiarenki. Usiadła i obejrzała zakurzone stopy. Zbliżyła się dziewczyna w białym wykrochmalonym fartuszku i Sasza zamówił dwie butelki coca-coli. Cynthia wyjęła napoczętą paczkę papierosów i plastikową zapalniczkę. Jak na zawołanie mignęła przed nią scena, która mimo iż tego nie oczekiwała wyjątkowo dobrze zapisała się jej w pamięci. Za pełniącym rolę katedry rozłożystym masywnym biurkiem siedział kamieniem wykładowca psychologii, cierpliwie objaśniający zawiłości mechanizmów powstawania nałogów i uzależnień. Cały jego wsparty aparatem naukowym wymyślny wywód właściwie jej nie przekonywał, a dopiero rzucona mimochodem uwaga, że niedoszła mężatka powinna rzucić palenie dwa lata przed spodziewanym zajściem w ciążę, jakoś do niej trafiła. W jej psychice doszło do nieoczekiwanej asocjacji, której podłoża nie umiała dociec. Schowała papierosy z powrotem do torebki. Założyła nogę na nogę i starannie obciągnęła sukienkę. Ten nawyk rozumiała może nawet lepiej niż inne kobiety. Nie wiadomo bowiem dlaczego mężczyźni — zwłaszcza dobrze ustawieni i przy szmalu — uważali, że dziewczyna z jej klasą jest towarem, który można nabyć. Chodziła do liceum, a dyrektor szkoły przyzywał ją do sekretariatu, ilekroć spodziewał się wizyty kogoś z urzędu miasta lub z kuratorium. Zlecał jej jakieś drobne biurowe prace, najczęściej bez znaczenia. Stwarzała dobre wrażenie i odwracała uwagę wchodzących do gabinetu panów od spraw, którymi mieli się zajmować. Sekretarka posyłała zwykle wtedy przez nią dokumenty, o które dyrektor upominał się przez intercom. Jego goście ciekawie na nią zezowali i czuła, że najchętniej zatrzymaliby ją dłużej. Popadła w zadumę. Rzadko kiedy zaczepiający ją trzeźwi lub pijani faceci pamiętali o tym, że pod nieco zmysłową powierzchownością kryje się wrażliwy świat. Cóż miały z nim wspólnego ich wulgarne propozycje? Szybko się nauczyła, że nie powinna zwracać na siebie uwagi. Oczywiście, musiała być grzeczna. Uśmiechała się zwykle ujmująco i cierpliwie wysłuchiwała swoich rozmówców, nawet jeśli paplali bez sensu. Saszka był zupełnie inny i nie obawiała się, że zechce ją wykorzystać. Spojrzała na chłopaka, który był również zmęczony kolejną eskapadą po mieście. Kiedy rozpoczynała studia na uniwersytecie, zafascynowana nowym środowiskiem nie zwracała na niego uwagi. Był dziecięcy i gapowaty, zaś jej urodę komentował nieco ironicznie. „Mon Dieu, jakaś ty piękna!” — szeptał jej do ucha, wystając za nią w kolejce po obiad w stołówce akademickiej, albo ciągnąc za nią jak cień, gdy wychodzili z sali po zajęciach. Czasami odprowadzał ją do przystanku autobusowego przy alejach i składał jej zabawną propozycję. Rzucał: „Czy mógłbym odnieść twój tornister do domu?” Jeżeli nie miała ochoty, by towarzyszył jej do akademika, odpowiadała w podobnym żartobliwym tonie: „Nie zaczepiaj, chłopcze, starszych pań!” Albo gdy była w złym humorze: „Spływaj, malcze do mamy, niech ci utrze nosa!” Wtedy wiedział, że chce być sama. Dziewczyna w białym fartuszku postawiła przed nimi dwie butelki z syczącym napojem i Cynthia oblizała wargi. Sasza leniwym gestem sięgnął po wiszącą na szyi na skórzanym pasku portmonetkę. Rzemień był w jednym miejscu naderwany. Mimo upału, miał na sobie gruby sweter z owczej wełny z szeroko rozciągniętym dekoltem, odsłaniającym opaleniznę. „A w domu posprzątane?” — chichotliwie podpowiedziała mu w myślach, widząc, że się krzywi. Dziewczyna nie podała szklanek. Znała jego przekomiczne odzywki. — A w domu posprzątane? — zaczepnie rzucił do młodej kelnerki. — Co?! — zdziwiła się, biorąc od niego wymiętoszony banknot. — Szklanki! — wyjaśnił, mierząc ją od stóp do głów, jakby widział jakieś monstrum. Zmieszała się, a na jej twarz wypełzł rumieniec. — Zaraz przyniosę. Jej stosunek do Saszy zmienił się dopiero w czasie wakacji. Wybrali się na obóz na Mazury. Jeziora nie były wielkie, trasa biegła zakolami, a gęsto porośnięte bliskie brzegi kryły wodny korytarz. Sprzęt mieli nie najgorszy, trafiła się im niczego sobie żaglówka, więc chłopak mógł pokazać, co potrafi. Okazało się, że doskonale zna się na żeglowaniu. Nie była obyta ze sportami wodnymi, przeto od razu zrobił na niej wrażenie. Rzucał fachowymi terminami, sprawnie wydawał polecenia załodze i pewnie sterował łodzią, zgrabnie wymijając wodne przeszkody. Właściwie nie tylko ją zachwycił i cała grupa pozostawała pod jego urokiem. Wieczorami przy wyrzucającym w niebo snopy iskier ognisku barwnie opowiadał o wyczynach na morzu. Wspominał z szacunkiem ojca, który już jako malca wtajemniczył go w arkana sztuki żeglarskiej. Bractwo słuchało z zapartym tchem. Siedząc u jego boku i wpatrując się w pokryte miliardami gwiazd niebo, czuła, że przenosi się w jakiś czarowny i niemal baśniowy świat. To nie był ten sam Sasza. Nadąsana kelnerka przyniosła dwie czyste szklanki z grubego szkła i chłopak rozlał napój. Piła z rozkoszą, uzmysławiając sobie, że dotąd nie jadła obiadu. Oboje niczego nie jedli. Blisko trzy godziny szwendali się po mieście z wymiętoszonym planem ulic w rękach, rozglądając się za stancją na przyszły rok akademicki. Odmawiano im lub dyktowano wygórowane ceny. Jeden z właścicieli zażądał zaraz na wstępie odpisu aktu małżeństwa, nie chcąc wcześniej o niczym innym rozmawiać. Cynthii wydało się to obcesowe, ale do zniesienia, jednak Sasza nie wytrzymał i z rozmachem wyszedł, trzaskając drzwiami. Trochę żałowała, bo willa była niebrzydka, starannie wykończona i otaczał ją duży zadbany ogród, który oddzielały od ulicy przycięty żywopłot i metalowe ogrodzenie z misternie wykutą bramką. Po obozie na Mazurach zaczęli się częściej spotykać. Przychodził do niej do akademika, targając ze sobą opasły podręcznik lub skrypt, ustawiał krzesło przy oknie, sadowił się i wlepiał oczy w otwarte stronice. Krępowały go współlokatorki. Wizyty chłopca im raczej nie przeszkadzały, a zgodnie z niepisanym prawem akademika ulatniały się zazwyczaj po chwili rozmowy, pozostawiając go z Cynthią sam na sam. Dziewczyna przekonała się, że Sasza jest bardzo nieśmiały. Poza tym widziała w nim same zalety. Był do niej trochę podobny. Stracił ojca. Ten zginął w katastrofie lotniczej w drodze na sympozjum, w czasie którego miał wygłosić referat poświęcony sprawom morza. Ona zaś straciła matkę. Miała jeszcze młodszą siostrę, z którą się dobrze rozumiała. Natalia, równie urodziwa jak Cynthia, związała się z grupą charyzmatyków i pod ich wpływem bardzo się zmieniła. Po śmierci matki więcej ze sobą przebywały i tamta opowiadała jej o włożeniu rąk i darze języków, o nawróceniu się i o duchowym życiu w Bogu. Cynthię to nawet pociągało — czuła, że z religijnością siostry wiążą się jakieś serdeczność i ciepło — ale pod tym względem długo pozostawała pod wpływem matki i przejęła właściwie jej tradycjonalizm. Obawiała się nagłych zmian i wstrząsów w życiu wewnętrznym. „Niedziela jest od tego — uczyła je mama — aby pójść do kościoła, a na co dzień trzeba przestrzegać przykazań!”. Było to dla Cynthii proste i jasne credo. — Może... zjemy po ciastku? — chłopiec przerwał milczenie. Powróciła do rzeczywistości, odrywając się od wspomnień. Skinęła głową. Sasza przywołał dziewczynę. Podeszła zaraz, zatrzymując się w milczeniu. — Dwie kremówki? — zwrócił się pytająco do Cynthii. Ta sięgnęła machinalnie do swej skórzanej torby, szukając papierosów. Trzymała przez moment w ręku zapalniczkę. — Nie ma już — kelnerka uprzedziła odpowiedź. — To przynieś, co jest — zdecydował po chwili wahania. Westchnęła i odsunęła torbę. Doszła do wniosku, że nie powinna nosić z sobą papierosów. Oparła się wygodnie i wróciła do wspomnień. Po sesji zimowej, która poszła jej gładko, nabrała przekonania, że kogoś lepszego od Saszy już nie znajdzie. Był delikatny i miły, a poza tym nie miał w sobie niczego z tej przykrej dla niej obcesowości mężczyzn, którzy jej się narzucali. „Taka przyjaźń zdarza się raz na tysiąc...” — mówiły koleżanki z pokoju. „Nie masz co się wahać, chłopak jest naprawdę z klasą, tak jak ty!” — dodawały, nie kryjąc zazdrości. Kłopoty jednak dopiero ją czekały i pojawiły się, gdy zdecydowała się urzeczywistnić swój zamiar. Sasza był wniebowzięty i przyniósł jej ogromny bukiet czerwonych róż. Był marzec i kwiaty drogo kosztowały. „Nieważne!” — mówił. „Jesteś cudowną, najcudowniejszą w świecie istotą!” — szeptał jej do ucha. Jednak i on sam odczuł skutki tej życiowej decyzji. Nie mieli szmalu. Na bieżące potrzeby im wystarczało. Wiosną złożyli podanie o małżeński akademik, ale wiedzieli, że szansa załapania się na oddzielny pokój jest nikła, bowiem chętnych nie brakowało. A gdzie suknia ślubna i garnitur, a obrączki?.. Jakoś już udobruchana kelnerka podała im ciastka — o dziwo, znalazły się jeszcze kremówki — i Cynthia zerkając na nią pomyślała, że Saszy nie można nie lubić, nawet jeśli popisuje się swymi „numerami”. Ten mruknął coś łaskawie i zabrał się gorliwie do zawartości talerzyka. Zrobiła to samo. Kremówka poprawiła jej samopoczucie, a po dwudziestu minutach wyszli z kawiarenki w dużo lepszym nastroju. Na dziedzińcu panował jeszcze ruch i wszystkie ławki były zajęte. Mrużyli oczy, oślepieni słońcem i rozglądali się dookoła. Skręcili w prawo, udając się bocznym wejściem na podjazd, który doprowadził ich przed kościół akademicki. Tam Cynthia zdecydowała się zatrzymać. — Wiesz, co? Wejdźmy do środka — zaproponowała z ledwo uchwytnym wahaniem. Bez słowa skinął głową. Rzadko się jej przeciwstawiał. W kościele panował tajemniczy półmrok i Cynthia uklęknęła, wpatrując się w znaczącą się na ścianie prezbiterium postać Chrystusa. Jej chłopiec pozostał daleko z tyłu. Przez kilka minut się modliła, a potem powoli podniosła się z klęczek. Wyszli z kościoła i rozejrzała się za metalowym koszem na śmieci. Wrzuciła do niego wyjętą z torby paczkę papierosów, a Sasza przyjrzał się jej niebotycznie zdziwiony. Nie rzekł nic. Następnie niespiesznie poszli obsadzoną krzewami alejką, kierując się w stronę poczty. SESJA POPRAWKOWA Lekkie podmuchy wiatru poruszały kartkami skryptu. Od przeszło godziny wyciągnięty jak długi leżał na gęstej trawie w parku saskim, skryty przed oczami przechodniów. Osłaniały go porastające ten zakątek krzewy akacji i jesionu. Nieopodal dokazywały dzieciaki, rzucające krążącym po stawie łabędziom paluszki, frytki i suche ciastka. Bachorów było sporo i nie umiał się ich doliczyć. Wystający na wygiętym w łuk mostku malec usiłował podzielić się z dostojnie sunącym białym ptakiem napoczętym gofrem ze śmietaną. C zerwono-pomarańczowy dziób zdobiła czarna nasadowa narośl. Chłopczyk zachęcająco w ystawił rączkę między pręty, głośno przyzywając uskrzydlonego gościa. Michał skrzywił się ze zniechęceniem, gdyż nie w głowie mu były takie popisy, a mimo, że mocno przygrzewało wrześniowe słońce, nie opuszczały go posępne myśli. Rok w rok złote brązy jesieni dotkliwie unaoczniały mu, że nie można bez końca zachłystywać się wolnością. Finiszowało upalne lato z szaleńczymi wyprawami w zalesione góry i z maniackim wylegiwaniem się nad wodą. Miał jeszcze zamiar wybrać się z plecakiem w Bieszczady, ale fatalnie oblany egzamin wżynał się w jego wakacyjne plany szczerzącą kły sesją poprawkową. Musiał gnić w mieście, poniewierać się na przygodnej stancji i wkuwać. Cóż biedakowi pozostało? Mozolnie kartkował skrypt, nadziany — jak mawiał profesor — tajemną wiedzą z rajskiego drzewa poznania dobra i zła, a w czasie powtórki chodziły mu po głowie jego niektóre dowcipy, którymi ubarwiał wykłady. Nie były śmieszne, ale zwykle hałaśliwie się śmiali, a każda krótka przerwa ich cieszyła, pozwalała bowiem odpocząć ściskającej długopis zmęczonej ręce. Oblał, bo niefrasobliwie licząc na łut szczęścia zwolnił się z obowiązku przeczytania lektur. Profesor był w czasie egzaminu na tyle pomysłowy, by z nieskrywaną powagą zapytać go o nieistniejącą książkę. Rzucił z głowy fikcyjnego autora i równie fikcyjny tytuł — a on, cymbał, dał się na ten perfidny chwyt nabrać. Zamiast uczciwie powiedzieć, że jej nigdy nie widział na oczy, począł ją nieudolnie streszczać, posługując się frazesami. Był to z gruntu fałszywy krok, zgubny w skutkach. Jak się potem okazało, tytuł był tematem rozprawy, na którą jeszcze żaden z potencjalnych doktorantów się nie połakomił. Wyleciał z egzaminu z wymalowaną czarnym atramentem dwójką w indeksie, a przy okazji usłyszał dowcip z długą brodą. „Wie pan, co to jest egzamin? — pytał profesor. — To rozmowa dwóch uczonych. A co się stanie — znów pytał — gdy jeden z nich okaże się mało inteligentny? To ten drugi bierze indeks i wychodzi! — Pokręcił z zawodem głową. — Niestety, tym razem pan się nie popisał!” Musiał więc przerwać obóz wędrowny i wrócić do niechcianego skryptu. Wybrał i przeczytał kilka spośród zadanych lektur, ale z reszty zrezygnował, wychodząc z założenia, że profesor nie powtórzy tego samego podłego chwytu. Dzieciaki odbiegły znad stawu, porzucając sielskie łabędzie. Patrzył, jak pędzą w kierunku zielonego kiosku, w którym oferowano frytki i napoje chłodzące. Nagle przyszła mu na myśl Sonia i oblała go fala nie tak odległych wspomnień. Znaleźli wspólny język i wydawało mu się, że wyniknie z tego coś poważniejszego. Sporo ze sobą przegadali, rankami pospołu pakowali plecaki, a wieczorami przy ognisku wysiadywali obok siebie omal się nie przytulając. Była miłą, wesołą i roześmianą blondyneczką. Kiedy jednakże opuszczał góry i żegnał się w Rabce z wędrującą z nim grupą, jego miejsce przy niej zajął rudy Irek z piegowatą twarzą, chłopak z drugiego planu. Jąkał się, ale dziewczyny go lubiły. Stali tuż przy sobie i machali do niego, gdy zabierający go pekaes ruszał z przystanku. Z bólem serca żegnał zalesione Gorce. Malcy powrócili. Znowu się zabrali do dokarmiania białych ptaków, jednakże syte łabędzie niechętnie podpływały do brzegu, majestatycznie trwając na środku stawu i czyszcząc dziobami białe pióra. Ignorowały intruzów. Niewielu znajomych spotykał na uczelni i czuł się co nieco osamotniony. Rankami chadzał na Msze święte do kościoła akademickiego. Wpatrywał się w postać równie osamotnionego Chrystusa z szeroko rozpartymi ramionami, tworzącą jedyny wyraźny akcent na wysokiej ścianie białego prezbiterium. Odprawiający przy głównym ołtarzu kapłan nawiązał w jednej z homilii do tego rozwiązania plastycznego. „W świecie sztuki — tłumaczył — nie brakuje miejsca dla oryginalnych cięć i myślowych skrótów!” Kontemplujący tę rzeźbę mogli dostrzec tak ukrzyżowanie jak zmartwychwstanie, tak przemienienie na górze jak wniebowstąpienie. Chrystus ni to się unosił, wstępując do nieba, ni to pozostawał na krzyżu, którego ramiona były niewidoczne, jak gdyby zawieszony w próżni. „Sztuka — cichym głosem wyjaśniał celebrans — zazwyczaj wspiera teologię; uczy bowiem spoglądania na tajemnice wiary, na wydarzenia zbawcze, z różnych nietypowych punktów widzenia, ujmowania ich w jakimś szczególnym i oryginalnym aspekcie, odpowiadającym wrażliwości twórcy, wrażliwości człowieka wierzącego...” Michał zadumał się nad tymi odkrywczymi myślami. Powątpiewał w to, czy artysta musi być wierzący i utożsamiać się z przesłaniem dzieła. Można było przecież malować, rzeźbić, pisać i komponować, zachowując chłodny dystans i posiłkując się beznamiętnie przyjętymi założeniami formalnymi. Właśnie to mu wbijał do głowy tato, sam malarz, zwracający mu uwagę na niekiedy lekceważone sprawy warsztatowe. W mieszkaniu wisiały jego liczne płótna, choć gustował również w akwareli. Kiedyś Michał odkrył w szufladzie starego biurka kilkanaście szkiców węglem, które przedstawiały go jako przedszkolnego brzdąca przy zabawie. Dzieciaki narobiły hałasu. Jeden z małych łobuzów ciskał w łabędzie kamykami, chcąc je zmusić do tego, by podpłynęły do brzegu. Biały ptak rozłożył szeroko skrzydła. Na szczęście — jak Michał zauważył — ktoś z czuwających dorosłych interweniował. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że widok, który ma przed sobą, pewnie natchnąłby jego ojca. Gdyby usunąć z tła — dumał — stare, odrapane kamienice lub nadać im wdzięczny stylowy wygląd, powstałby miły dla oka pejzaż. Świat dawało się poprawiać. Westchnął, przeganiając rozpraszające go myśli i przewrócił kartkę skryptu. Miał pójść w ślady taty, ale mama była temu przeciwna. „Dość jednego przeklętego artysty w domu!” — gderała. Nie miała gdzie pochować obciągniętych płótnem ram, których wszędzie było pełno. Michał usiłował malować i ponoć nawet mu to wychodziło, jednak życzenie matki było święte. Rozstał się z paletą i pędzlami, aby oddać się pożyteczniejszym zajęciom. Kartkował stronice i czuł, iż budzi się w nim żal, że nie poszedł w życiu w tę stronę, w którą chciał i że nie mógł wybrać tego, co go naprawdę pociągało. Bunt w nim narastał. Z niesmakiem zamknął skrypt i zabrał się do szkicowania białego ptaka. — Jezioro łabędzie — mruknął, mając w uszach nastrojową melodię z baletu Piotra Czajkowskiego. Zaraz jednak porzucił ten temat, poddając się nagłemu natchnieniu. Rysował koński ogon, potem buzię z zadartym noskiem i roześmiane oczy. Uprzytomnił sobie, że ocierał się o tę dziewczynę. „Gdzie ją widziałem? — wahał się przez chwilę. — A, już wiem!” Kryjąc twarz w dłoniach, klęczała w kościele za ostatnim rzędem krzeseł. Po Mszy świętej plotkowała z koleżanką, a gdy je mijał, obrzuciła go spod długich rzęs zaciekawionym spojrzeniem. Wstał i rozprostował ramiona, aż strzeliło w kościach. Należało wracać. Spojrzał na wygniecioną trawę, a potem na słońce, które już nisko opadło. Robiło się chłodno. Wmieszany w tłum przechodniów kroczył Krakowskim Przedmieściem i przyszło mu tam do głowy, że powinien był zdecydować się na historię sztuki. Oczyma wyobraźni ujrzał siebie w roli studenta tego kierunku, oddającego się z pasją arcyciekawym wykładom i pasjonującym ćwiczeniom. Wstąpił do baru i zamówił dużą porcję frytek. Potem przez zabrudzoną szybę gapił się na ruchliwą jezdnię, medytując bez pośpiechu nad sobą. Ów ksiądz, który odprawiał Msze święte w kościele akademickim, zdawał się rozumieć artystów. Mówił o przewodniej roli piękna, o tym, że jest ono syntezą tego, co dobre i prawdziwe, że Bóg jest uosobieniem piękna, a z twórczością artystyczną wiąże się swoisty profetyzm. Może w szczegółach z nim się nie zgadzał, ale jednak idea i wymowa jego homilii były mu bliskie; czuł, że słowa kapłana są pełne ciepła i jakiegoś blasku... Odsunął pusty talerz i popadł w niemal metafizyczną zadumę. Wydawało mu się, że tłumił w sobie drugie „ja”, które budziło się samo do życia ze stanu długotrwałego uśpienia. Być może, podczas porannych Mszy świętych w ciszy akademickiego kościoła, w którym odbijały się echem kroki nielicznych wchodzących, jakaś mimowolnie wykrzesana iskra zamieniła się w nim w płomień? Wstał, zapłacił i wyszedł z baru. Wykoncypował, że powinien przy jakiejś okazji pogawędzić z owym celebrującym liturgie kapłanem na zajmujące go tematy. Nie znał jego nazwiska. Skręcił w Szopena, kierując się w stronę biblioteki, bo chciał jeszcze przekartkować to i owo. Przy katalogach mignęła mu buzia nieznajomej z kościoła. Ujrzał ją znowu w głównej czytelni, pochyloną nad książkami. Oddał wypełnione rewersy za kontuar i cichutko przysiadł na krześle, czekając na zamówione woluminy. Chwilę się przyglądał jej końskiemu ogonowi, a potem szybko się zdecydował. Rysował pewnie i z sercem, zapominając o całym bożym świecie. Nie przyuważył, że w międzyczasie zapaliło się światełko z jego numerem — znak, że książki dotarły już z magazynu. Kradł czas przeznaczony na lekturę. Wreszcie skończył, a portretowana laska wyglądała jak żywa. Już w czasie szkicowania przyszedł mu do głowy przezabawny pomysł. Wstał, wziął rysunek i podszedł do nieznajomej, usłużnie kładąc przed nią świeżo powstałe dzieło. Potem znów skromnie przysiadł przy swoim stoliku. Dziewczyna obejrzała się, a koński ogon radośnie pofrunął. Raz i drugi się uśmiechnęła i zrobiła do niego perskie oko. Była ukontentowana. Sprawił jej ogromną przyjemność. CUD PRZEMIANY Nie należała do dziewczyn, które biegały od poniedziałku do soboty do kościoła, zaś wszystkich wikarych w parafii znały z imienia i nazwiska. Lekcje religii ją potwornie nudziły i kryjąc się za plecami kolegów sennie ziewała, jak wybawienia wyczekując dzwonka. Wprawdzie raz lub dwa w miesiącu bywała z musu na Mszy świętej w farze, jednak nie poruszało jej to, co działo się przy barokowym ołtarzu. Krytycznym okiem oceniała chybione kreacje starszych dam i nieco bardziej udane młodych mężatek, wreszcie podpatrywała laski w swoim wieku, daremnie usiłując dociec, dlaczego głupie garną się do świątyni i pchają do prezbiterium, by tam śpiewać. Przestępowała z nogi na nogę, oglądając swe stylowe pantofle na obcasie, natomiast w zimie zgrabne skórzane kozaczki, i dyskretnie zezując na zegarek. Przedkładała nad ten drażniący obowiązek słodką samotność w niedzielne przedpołudnia, zajmujący babski serial w telewizji lub romantyczną powieść ze łzawą fabułą. Kończył się goniący ostatkami zimy marzec, a z Niedzielą Palmową rozpoczął się Wielki Tydzień. Słońce mocniej przygrzewało, drzewa okryły się świeżą zielenią i w coraz cieplejsze popołudnia uwielbiała włóczyć się po nieodległym parku, w którym aż roiło się od wiewiórek. Naprawiony rower górski czekał w piwnicy, więc mogła liczyć na rychłe wypady za miasto, a co najważniejsze miała trochę uzbieranej kasy na wiosenne ciuchy. Nadchodził więc całkiem znośny okres, jednak póki co jednak musiała jakoś przebrnąć przez tę niechcianą Wielkanoc. Właśnie to sobie z odrazą uprzytomniła, przeciągając się na nakrytej wełnianą kapą wersalce i ze zniecierpliwieniem odkładając książkę, nad którą się pochylała. — Dziś czwartek — wyszeptała. — Jeszcze cztery dni i po krzyku. Mama zastrzegła sobie, że w sobotę kochana córeczka potruchta do kościoła ze święconym i nie mogła się od tego wykręcić, bowiem od pewnych decyzji nie było odwołania. Robiła to zresztą co roku i już się do tego przyzwyczaiła. Koszyczek stał w kuchni, wyjęty z pawlacza i odkurzony, zaś chusteczka z wyhaftowanymi motywami paschalnymi i napisem „Wesołego Alleluja” leżała w szafie wykrochmalona. Pisanki mama krasiła sama i Judyta na szczęście nie musiała paprać sobie rąk farbującymi ekstraktami. Czasami tylko tarła chrzan, płacąc za to ceną załzawionych oczu, ale to ostatnie przymusowe zajęcie jakoś znosiła. Znużyła się trochę „Damą kameliową” Aleksandra Dumasa, powieścią w sam raz na te nudne dni, i wspierając się na łokciu, zaczęła medytować. Nie pojmowała, po co wokół tych idiotycznych świąt robi się tyle hałasu. Zerwała się , słysząc dzwonek u drzwi i szybko pobiegła otworzyć. Młodziutki listonosz z czarnym wąsikiem pod nosem trzymał w ręku wiadomość. Musiała złożyć podpis na pokwitowaniu i omal się przy tym z wrażenia nie zarumieniła. Telegram wywołał zamieszanie, w treści był nijaki, ale trudno się było innego spodziewać. Babcia zaniemogła i w związku z tym wzywano je obie z mamą, aby bezzwłocznie pofatygowały się na wieś. Wujek, którego nazwisko widniało u dołu, wspominał coś o pożegnaniu, więc domyśliły się, że sytuacja jest poważna — cóż, babcia nie była młodziutka. Przejmująca się byle czym matka musiała to odchorować. Utknęła wieczorem w kuchni, oddając się w samotności przeglądaniu zakurzonych fotografii. Judyta krzywiła się w duchu. Jej nadzieje na spokojne święta ulotniły się bez śladu, czego nie uwzględniła w swoich wcześniejszych rachubach. Chcąc nie chcąc następnego dnia pojechały. Babcia jednak wyzionęła ducha wczesnym rankiem i nie zdążyły się z nią pożegnać. W kalendarzu był Wielki Piątek, dzień nad wyraz nastrajający do smutku, a tego mieli tutaj ponad miarę. Przy zwłokach czuwało kilka kobiet i paliły się żółte świece, a w steranych pracą rękach zmarłej widniał drewniany różaniec. W pokoju panował półmrok, bo zgodnie z tradycją okna zakryto. Matka płakała, przykładając do oczu kolejną batystową chusteczkę. Spędziły na wsi popołudnie w panującej tam atmosferze przygnębienia, zaś wieczorem wysłano je do nieodległego kościoła. Tam jednak też było zimno, ponuro i ciemno, a tylko przy okrytym fioletowym całunem wystawionym krzyżu tliły się wątłe świece. Judyta ukryła się pod chórem, nie mając ochoty zbliżać się do krucyfiksu. Ciągnęła się adoracja i pobożni mieszkańcy okolicznych siół przyklękali przed Ukrzyżowanym, całując Jego rany. Czynili to z nabożnym skupieniem, ze czcią i z powagą, a nawet ze łzami w oczach, jakby marna gipsowa figurka miała coś wspólnego z prawdziwym Jezusem, tym z krwi i kości, który kiedyś żył w Palestynie. Podniosła się wreszcie z trudem, nogi jej nieco zdrętwiały, postanowiła bowiem, że wbrew sobie zadośćuczyni nonsensownej tradycji. Figura obnażonego i poranionego Zbawiciela zdawała się ją milcząco przyzywać. Główkowała, jak sobie z tym poradzić, by nie zrobić z siebie pośmiewiska i szybko obmyśliła strategię. Należało podejść od właściwej strony, uklęknąć na prawe, potem na lewe kolano i niziutko się pochylić. Podeszli wiekiem i zniedołężniali wieśniacy ciężko się podpierali, nieudolnie dopomagając sobie rękami, aliści baletnicy jak ona nie wypadało tak się kompromitować. Kiedy całowała przebite gwoździami zimne stopy gipsowego Jezusa, przesunęła się przed nią zapomniana scena z dzieciństwa. Wtedy jeszcze zdrowa i krzepka babcia myła jej nogi na podwórku w małej zielonej miednicy. Świeciło złote słońce, ryczały krowy na pastwisku za stodołą, skomlał łaszący się szczeniak i gdakały kury. I wołała: „Widzisz, Judytko, jakie ty masz śliczne nóżki?” Spoczywała na niskim zydlu do dojenia krów i niewymownie szczęśliwa zanosiła się perlistym śmiechem. Teraz zaś poczuła nagły skurcz w gardle. Gdy podniosła się wreszcie z klęczek, nie umiała ukryć ściągniętej spazmem i zalanej łzami twarzy. Nikt się jej nie przyglądał i szybko wtuliła się w najciemniejszy kąt. Po powrocie czuwała w pokoju, w którym leżała babcia. W międzyczasie zmęczone życiem ciało zmarłej przeniesiono do sosnowej trumny, a ksiądz w komży i stule poprowadził modlitwy. Później w ślad za nim krewni i sąsiedzi rozeszli się do domów i zrobiło się pusto. W półmroku syczały płomyki palących się świec. Bez lęku zbliżyła się do zwłok. Ucałowała poorane zmarszczkami i naznaczone bliznami straszące cmentarnym chłodem ręce. Znowu trysnęły jej z oczu łzy. Czuła, że coś dziwnego z nią się dzieje, coś wielkiego, czego nie pojmuje, ale co jest dla niej niezwykle ważne. Płacz sprawiał, że wracały jak żywe pokryte patyną czasu sceny z najmłodszych lat, szloch wydobywał je na światło dzienne, a łzy je obmywały. Jakże się myliła co do siebie i co do kolein życia! W pokoiku na poddaszu, który dziwnie zmalał, gdy mieszkała z mamą w mieście, umyła twarz w zimnej wodzie, chłodząc spuchnięte policzki i oczy. Obejrzała się w lustrze, nie mogąc siebie poznać. Oblicze w odbiciu zdawało się należeć do kogoś innego, kto w jednej chwili pojął sekret najgłębszego cierpienia. Wyglądała okropnie i gdyby miała się komuś ze znajomych pokazać, nie uratowałby jej przed współczuciem nawet najlepszy makijaż. Rankiem po skromnym wiejskim śniadaniu wracały do miasta. Pogrzeb zaplanowano dopiero po Wielkanocy i nie było powodu, aby świąteczne dni marnotrawić na wsi. Musiały odpocząć — i tak się przecież dość napłakały. Siedziały samiutkie w pustym kołyszącym się przedziale, a za nie umytym oknem przesuwały się podobne do siebie pola, łąki i drogi. Koła wagonu wystukiwały monotonny rytm — taki sam, jak w zegarku — zaś zmęczona czuwaniem matka przymknęła oczy. Judyta ukradkiem zezowała na jej bladą i wymizerowaną twarz, instynktownie doszukując się w niej rysów babci, potem własnych, by wreszcie w długim jak wąż ciągu skojarzeń dotrzeć do nieostrych rysów ojca. W pustce po zgonie bliskiej osoby i silnym traumatycznym przeżyciu zaczęła czuć, jak bardzo jej go brakuje. Wprawdzie nie wyzionął ducha jak babcia, wszelako jednak odszedł, tajemniczo zniknął z jej młodego życia i w jego tchórzliwej kapitulacji było coś z opłakiwanego zgonu. Medytowała nad tym, a chociaż nie studiowała psychologii po dłuższym namyśle pojęła, że znaczy się jakiś tajemny związek między jej stosunkiem do Boga a stosunkiem do ojca. Zachowany w pamięci portret był niepełny, groteskowo przerysowany i brakowało w nim słonecznych chwil z czasów, kiedy maleńką Judytkę z radością brał na ręce i unosił do góry. Tamten tata zza mglistej zasłony lat był prawdziwy. Nie zaglądał do kieliszka i w napadach szału nie bił mamy. Wytarła oczy wymiętą chusteczką. Udręczona matka przysnęła, kryjąc twarz w zimowym palcie i nie chciała jej obudzić. Uprzytomniła sobie, że skoro zdarzył się cud, a Ukrzyżowany w cichym wielkopiątkowym rendez-vous udzielił jej niezwykłej łaski, musi teraz uczynić wszystko, aby odzyskać ojca. Koła wagonu cierpliwie postukiwały, zdając się przyznawać jej niejaką rację. Winna odszukać go — przemyśliwała — pojednać się i sprawić, żeby na powrót stał się tak bliskim jak dawno temu. Wiedziała, że temu podoła. Przymknęła oczy, roniąc kolejną łzę. Czuła, że Ukrzyżowany ją w tym wesprze. RECEPTA NA SUKCES Siedziała na perskim dywanie z podwiniętymi nogami i medytowała nad tym, co w natchnieniu przy pełni księżyca wymyśliła. Pomysł, żeby zacząć chodzić z Sebastianem, zakiełkował w jej głowie właściwie już wcześniej, co najmniej przed tygodniem, albo przed dwoma — ale dopiero tej nocy, podczas której czuła się Julią, oczekującą ukochanego na balkonie, skrystalizował się i nabrał barw. Sebastian był chłopcem jak z bajki i miał w sobie coś z udzielnego księcia — niezależny i powściągliwy, świadomy tego, co sobą reprezentuje, i spoglądający na kolegów nieco z góry. U jego boku, w czasie przerw między lekcjami, gdy zaczepiała go ze śmiechem ze swą szkolną przyjaciółką Lizą, czuła się jak prawdziwa aktorka, nieomal gwiazda, którą obsadzono główną rolę w głośnym romansie filmowym. Wprawdzie wiedziała, że chłopak ma dziewczynę, której nie odstępuje, ale nie wydawało jej się to przeszkodą. Takie pokonywała bez wysiłku i z gracją. Zdecydowanie górowała nad Aldoną, która była dosyć niską i raczej niepozorną brunetką. Sama miała piękne i długie blond włosy, niebieskie oczy, zgrabną sylwetkę, sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu — i nie było wątpliwości, że w przyszłości zostanie modelką. Podniosła się z dywanu i założyła zakupioną przed kilkoma dniami sukienkę. Przejrzała się w lustrze. Policzki miała śliczne i dbała o to, by nie przesadzać z kosmetykami. Nie używała rzucających się w oczy pudrów i szminek, cieni do powiek i tuszów do rzęs. Była zbyt ładna, by poprawiać urodę. Zaczesała włosy, mierząc klipsy i wybierając ze starej cepeliowskiej skrzyneczki bransoletę i broszkę. Zerknęła mimochodem na zegar, wiszący nad łóżkiem. Do wieczora miała jeszcze sporo czasu, ale nie szkodziło poddać się wcześniej próbie generalnej. Po raz pierwszy umówiła się z Sebastianem — i przygotowywała się do spotkania z biciem serca. Po kobiecemu czuła, że w pełni panuje nad sytuacją. Wiedziała, że musi się jej powieść, a jakąkolwiek porażkę zdecydowanie wykluczała. Czekał przed metalową bramką z rękami w kieszeniach, pozujący na znudzonego. Ubrany był nieco nonszalancko, ale starannie. Wyglądał trochę lepiej niż w szkole, do której przychodził często w wytartych dżinsach, bawełnianych bluzach i obciągniętych swetrach. Do jedwabnej koszuli założył krawat. Cmoknęła go w policzek, jak mogła najdelikatniej, i musnęła ciałem, niczym leśna nimfa. Rozsiewała zapach drogich perfum. Była ukontentowana. Wszystko działo się według dopracowanego starannie scenariusza, nad którym dumała kilka wieczorów i nocy. Ten musiał być realizowany stopniowo, punkt po punkcie, scena po scenie, bez żadnych potknięć i reżyserskich wpadek. Nie rozstrzygnęła jeszcze tego, czy zwiąże się z chłopakiem na stałe, czy nie, ale idąc przez park, przy widocznym na niebie księżycu, dochodziła do wniosku, że raczej wybierze pierwszą opcję. Mógłby przecież zostać jej mężem i ślicznie razem wyglądaliby przy ołtarzu: ona w ślubnej sukni z długim trenem, on w białym garniturze. Przechadzkę po parku uznała za udaną, bowiem chłopak wyznał, że zerwał z Aldoną, i że go nic więcej z nią nie łączy. Przyjęła to jako coś oczywistego i należnego. Z kim jak z kim — myślała — ale z nią, Magdaleną, Aldona nie mogła się mierzyć. I była skazana na przegraną. Poszli do kina i w czasie projekcji trzymali się za ręce. Sebastian miał ciepłe i mocne dłonie. Film należał do ckliwych i romantycznych, ale nie przejmowała się akcją, toczącą się na ekranie. Dumała nad sobą i była raczej zadowolona z tego, że jej zamiary się ziszczają. Mieściło się jeszcze w planie miłe rozstanie po powrocie z kina. Księżyc świecił, uśmiechając się do zakochanych, a słowik w ogrodzie, ukryty w krzewach, koncertował bez umiaru. Słodki zapach kwiatów wywoływał zawrót głowy. Mieli się już pożegnać, i podała chłopakowi dłoń do ucałowania, ale ten — o zgrozo — nie miał wcale ochoty odchodzić. Zachował się tak, jakby coś mu się jeszcze należało, przyciągnął ją nagle do siebie, objął i próbował pocałować. Tego nie było w scenariuszu. Poczuła na swych wargach jego usta i usiłowała wyrwać się z uścisku, ale to nie było łatwe. Chłopak był zbyt silny, by mogła mu się oprzeć. Wreszcie wyrwała się jakoś, lecz omal go przy tym nie podrapała. Rozeszli się więc zagniewani. Następnego dnia podczas szkolnych przerw traktował ją z ostentacyjnym chłodem, jakby nie było żadnej różnicy między nią a powietrzem. Lękała się, czy złym trafem nie stała się przypadkiem niewidzialną, ale przecież inni ją widzieli. Co więcej, podchodzili do niej i zagadywali. Liza poczęstowała ją soczystym jabłkiem, a Agata radziła się w związku z planowaną prywatką. Sebastian wystawał przy końcu korytarza w towarzystwie Aldony, z którą — jak się mogła naocznie przekonać — bynajmniej nie zerwał. To było ponad jej siły. Przemogła się jakoś i w czasie ostatniej przerwy podeszła do niego, uśmiechając się życzliwie. Akurat w pobliżu nie było Aldony. — Siema — rzekła ciepło. — Wygląda na to, że po wczorajszej randce pogniewałeś się na mnie. Jeśli coś schrzaniłam, to przepraszam! Nie pomogło. Spojrzał na nią z gniewem, jak na intruza. — Po co się ze mną umawiałaś — wyrzucił z siebie — skoro chcesz grać rolę zakonnicy? Wydaje ci się, że trafiłaś na idiotę, którym będziesz manipulować? Nie daję się nabierać na takie chwyty! Zamurowało ją na amen. Poczuła, że nogi jej zmiękły, a ktoś zły i zepsuty rzucił między nich niby w baśni zaczarowaną wstążkę, która natychmiast zamieniła się w szeroką rzekę. — Nie grałam żadnej roli... — próbowała oponować, ale bez wcześniejszej wiary w siebie. — Naprawdę cię!.. — wyrzekła impulsywnie, wszakże nie dokończyła. Czarowne słowo „kocham” nie chciało jej przejść przez usta, bo zupełnie nie pasowało do tej zwariowanej sytuacji, w której się niespodziewanie znalazła. — Naprawdę, co?! — złowrogo zapytał, podwijając rękawy u koszuli. — Odpowiem ci szczerze. Chciałaś utrzeć nosa Aldonie. I tyle!.. Odwróciła się na pięcie i szybko odeszła, nie chcąc, aby kręcący się w pobliżu byli świadkami jej totalnej klęski. Była zdruzgotana. Zwolniła się z ostatniej lekcji i załamana powlokła się do domu, a wieczorem wypłakała w puchową poduszkę morze łez. Nie sądziła, że udający się na pierwszą randkę chłopak może spodziewać się tak wiele. Nie dość, że posunął się za daleko, to jeszcze bezczelnie się obraził. „Jesteś chamem, świnią i podłym prymitywem!” — powtarzała w myślach, obrzucając go karczemnymi wyzwiskami. A gdy się już wypłakała i poddała go z zamkniętymi oczami najokrutniejszym torturom, zaczęła się chłodno zastanawiać nad tym, gdzie popełniła błąd. Gdzie był pies pogrzebany? Musiała zmienić swój scenariusz, albo przynajmniej go poprawić. Umyła zapłakane policzki i otworzyła drzwi na balkon. Księżyc znowu świecił, a słowik, który na dobre zadomowił się w ogrodzie, nie przestawał popisywać się miłosnymi trelami — jakby brał udział w ptasim majowym konkursie na najlepszego i najbardziej zalotnego tenora. Chwilę stała, chłonąc dźwięki nocy i nosząc się z absurdalną nadzieją, że drań pojawi się przed bramą i wszystko, co powiedział, odwoła, a potem kornie poczłapała do pokoju taty. Papcio wypoczywał w salonie na wersalce przy włączonym telewizorze i przeglądał gazetę sportową. Jak zwykle marszczył brwi, a na jego czole rysowały się dwie bruzdy. Miał przy sobie tabele rozgrywek piłkarskich. Odsunęła lampę nocną, tak aby światło nie raziło jej oczu i przysiadła przy nim, biorąc sobie ozdobną poduszeczkę na kolana. Westchnął ciężko, składając zadrukowane stronice i zdjął okulary. — O czym chcesz pogadać? — zapytał, uśmiechając się do córki. Bardzo kochał jedynaczkę. — O chłopcu, z którym próbowałam chodzić — odrzekła z powagą, nerwowo trąc palcami po zadartym nosku i z lekka się płoniąc. — Wolałabym z tobą o tym porozmawiać, bo lepiej od mamy znasz się na męskiej psychice. A Sebastian... to prawdziwy mężczyzna! Ponownie się uśmiechnął, jakby to naiwne wyznanie z czymś zabawnym mu się skojarzyło. Może przypomniała mu się durna i chmurna młodość? Wziął córkę pod brodę. — Pewnie się do ciebie dobierał, ale mu nie wyszło i w rezultacie się obraził... Z wrażenia omal się nie podniosła, a przez ułamek sekundy wydawało się jej, że rozmawia z jasnowidzem. — Dokładnie tak było — potwierdziła, choć przyszło jej to z pewnym trudem. Pokiwał z namysłem głową. Od dawna znaczyła się na niej siwizna. — Nie widzę w tym niczego dziwnego — wyjaśnił ze spokojem. — Chłopacy lubią sprawdzać, jak dalece mogą się posunąć. I to nie tylko w stosunku do dziewcząt... Uniosła się z wersalki i wyjęła pierwszą lepszą książkę z biblioteczki. Natrafiła na „Małego księcia” Antoine’a de Saint-Exupery’ego. — A więc o to chodzi... — wydukała, przeciągając zgłoski. — I pewnie się strasznie złoszczą, jeżeli się okaże, że źle wyliczyli swoje szanse. No i w rezultacie przeholowali... — z satysfakcją podsumowała Sebastiana, a wraz z nim cały wredny samczy świat. Już miała odchodzić i odstawiła książkę na półkę, ale jeszcze bezradnie zapytała: - A co ja teraz powinnam zrobić? — zatrzepotała długimi rzęsami. Tatko rozłożył z powrotem gazetę i poprawił nocną lampę. Był zapalonym kibicem i rozgrywki piłkarskie zawsze go ekscytowały. — Zacznij się z nim przyjaźnić, Magdalenko — rzucił i szeroko ziewnął, zasłaniając dłonią usta. Potem zerknął na zegar, stojący na telewizorze. Było już pół do jedenastej. Z ulgą się przeciągnął. — Nie traktuj go jak ładnego przedmiotu, który pragniesz posiąść, bo ci się nie powiedzie. Uszanuj go po kobiecemu, pokaż, że go cenisz, ale jednocześnie zachowaj pewien dystans, aby z kolei on nie zredukował cię do poziomu rzeczy. Daj mu odczuć, że go lubisz i że nim się zachwycasz. Wróciła do swego pokoju, zaglądając po drodze do łazienki, aby w ogromnym lustrze jeszcze raz obejrzeć nieco przygasłą twarz. Przytuliła do siebie pluszowego misiaczka, z którym nie rozstawała się od lat. Później znowu wyszła na balkon. Blady księżyc nadal świecił, a słowik wprost upajał się możliwościami swego gardziołka. Wciągnęła z rozkoszą do płuc chłodne powietrze, przesycone słodkim zapachem kwiatów. Pomyślała o Sebastianie. — Chyba nici z mojego starannie napisanego scenariusza — rzekła w zadumie do siebie. — Też mi recepta na sukces — prychnęła — narzucać innym własne plany! — A potem z błyskiem w oczach dodała: - Może powinniśmy napisać zupełnie nowy, ale wspólnie, we dwoje?! Ten pomysł jej się spodobał, z uznaniem klasnęła w dłonie i doszła do wniosku, że powinna już położyć się spać. Następnego poranka zbudziło ją złote słońce, zaglądające do jej sypialni przez nie do końca zasunięte kotary. Jak zwykle poszła przed ósmą do szkoły. Natknęła się na Sebastiana na półpięterku, jeszcze nim odezwał się dzwonek na pierwszą lekcję. Wyglądała świeżutko i ponętnie, nieomal jak boska Afrodyta, zrodzona z piany morskiej. Promiennie uśmiechnęła się do chłopca, najpiękniej jak umiała, a potem wspięła się lekko po schodach. — Hej, hej.. — krzyknął za nią. — Wracaj. Co jest?!.. Zawróciła, choć przez chwilę się wahała. Zeszła powoli do niego, nadal się uśmiechając. — Co to? Nagle zamieniłaś się w łagodną owieczkę? — zapytał. — A gdzie twój dystans? I wystudiowana poza modelki?.. Nie odpowiedziała. Stanęła na palcach i delikatnie musnęła ustami jego policzek. Zgrabnie się odwróciła i jak baletnica pobiegła w górę. — Spóźnię się na lekcje! — rzuciła na rozstanie. W GÓRACH Wysoko na niebie znaczyły się pierzaste cirrusy. Paweł leżał rozleniwiony na trawie, a obok spoczywał oparty o pień brzózki solidny czerwony plecak ze stelażem z rurek. Puszczał wodze fantazji. Od zachodu napływały kłębiaste cumulusy, a ten, który przykuł jego uwagę, zmieniał kształty. Przywoływał na myśl oblany białym lukrem tort urodzinowy. Dalsze nie kojarzyły się z żadnymi określonymi obrazami. Przełknął ślinę i wykoncypował, że z przyjemnością spałaszowałby świeżutkie ciasteczko z kremem waniliowym. Na zalesionej Dzwonkówce jednak nie sprzedawano szarlotek, serników, makowców, pączków, bajaderek, gofrów ze śmietaną i lodów bakaliowych, a to, co miał w plecaku odpowiadało mniej wybrednemu podniebieniu. Chował tam otwartą już konserwę wołową, kawałek żółtego sera i dwa spore ogórki. No i napoczęty chleb, który nabył od góralki na Obidzy. Warował przed jej skromną chałupą okrąglutką godzinę, co rusz zaglądając do kuchni, a potem nie odstępując pieca, dopóki nie wyciągnęła rumianych i pachnących bochnów. Później musiał czekać jeszcze drugą, choć jego żołądek wygrywał trele. Dopiero gdy nieco przestygły i przestały parzyć, mógł zapłacić i włożyć jeden z nich do plecaka. Wyruszył w zalesione góry z Piwnicznej, bez żalu żegnając ludzkie sadyby, lecz o pieczywie zupełnie zapomniał. Nie kupił i tyle. Był więc zmuszony jakoś sobie radzić. Z Obidzy potruchtał szlakiem granicznym w stronę Wysokich Skałek, lecz przed samym szczytem zboczył w prawo do Jaworek. Zmitrężył dwie kolejne godziny w Wąwozie Homole, przeuroczym zakątku, który zawsze żywcem mu się kojarzył z białymi kanionami z amerykańskich westernów. Było tam nastrojowo, cicho i pięknie. Następnie dostał się pekaesem do Szczawnicy. Z tamtą trasą uporał się poprzedniego dnia, teraz zaś cierpliwie zmierzał na Przehybę. Wspinał się z Krościenka, trzymając się czerwonych znaków, zaś po ostrym podejściu na szczyt Dzwonkówki postanowił trochę odpocząć. Wyciągnął się na trawsku i dumał nad swym losem. Wcześniej zdjął solidne górskie buty i ściągnął wełniane skarpety. Przeznaczenia nie można było zmienić, bowiem stanowiło ono coś jakby na kształt tragicznej konieczności, o czym przekonał się już w Piwnicznej. W góry miał wybrać się razem z Barbarą, ale coś jej pewnie wypadło, bo najzwyczajniej w świecie nie pojawiła się w umówionym miejscu. Nie przyjechała, mimo że obiecała. W Kosarzyskach długo i cierpliwie czekał na nią przy ostatnim przystanku docierającego tam aż z Nowego Sącza podmiejskiego autobusu. Przyglądał się sprzączkom przy plecaku. Z bocznej kieszonki wystawała podniszczona już mapa. Prawie z niej nie korzystał, bowiem wszystkie trasy turystyczne Beskidu Sądeckiego znał na pamięć. Czuł się pewnie i w Paśmie Jaworzyny, i w Paśmie Radziejowej. Wypadało ją jednak mieć przy sobie jako część górskiego ekwipunku. Potem zerknął na swoje buty. Dobre, wierne taterniki, które służyły mu już szósty sezon, stały przy niewielkim świerku, w sam raz nadającym się na świąteczną choinkę. Ale do gwiazdki, sypiącego śniegu za oknem, zapalonych świeczek i nastrojowych kolęd było jeszcze daleko. Westchnął głęboko, unosząc się na łokciu. Prawie parzące lipcowe słońce, przed którym chronił go pożyczony od dziadka duży słomiany kapelusz, nie pozwalało skupić się na zimowych atrakcjach. Zaśnieżone góry przyciągały swym niepowtarzalnym urokiem, ale mimo wszystko wolał gorące lato. Barbarę również poznał w lecie. Właściwie trwała jeszcze wiosna, ale dojrzała zieleń przypominała już o nadchodzących wakacjach. Te zbliżały się szybko, nadbiegały z zadyszką, w tempie iście sprinterskim, a studentów dzieliła od nich tylko sesja egzaminacyjna. Dziewczyna miała na sobie letnią sukienkę z krótkimi rękawami, stała przed tablicą, na której wieszano ogłoszenia i przyciskała do piersi skrypt w kolorowych okładkach. Taką ją zapamiętał. Potem zaczęli się spotykać — i Paweł nie miał wkrótce wątpliwości, że się w niej na amen zakochał. Była powściągliwa i raczej chłodna, a może — po prostu — skrywała starannie uczucia? Wiele dziewcząt tak czyniło, nie chcąc się przedwcześnie angażować w nietrwałe związki. Po ostatnim zdanym dobrze egzaminie, miał wtedy dużo szczęścia, bowiem trafił na znakomity humor profesora, musiał pojechać szybko do domu, na południe Polski, bo szykowała się rodzinna uroczystość. Został zaproszony na chrzciny. Wcześniej umówił się z nią na wspólny wypad w Beskidy. Została mu jeszcze butelka pepsi-coli. Uprzytomnił sobie, że leży gdzieś na dnie kominowego plecaka, ale nie chciało mu się jej szukać. Zresztą, na pewno była ciepła i mdła w smaku. Taki napój był dobry z lodu. Pepsi-colę nabył w Krościenku, gdzie nocował u znajomych gospodarzy. Podniósł się i zaczął grzebać w swoim bagażu, wyrzucając na trawę leżące na wierzchu rzeczy. Natrafił na Biblię i ważył ją chwilę w dłoni. Starym zwyczajem targał ze sobą Nowy Testament w czarnych plastikowych okładkach. Jego stronice były mocno pokreślone, zaznaczał w nim bowiem miejsca, które go uderzały i które chciał zapamiętać, a do wybranych fragmentów często powracał. Otworzył świętą księgę na chybił trafił i zaczął przewracać kartki. Zatrzymał się przy jednym z listów świętego Jana i przegonił dłonią natrętną pszczołę, która myliła metkę przy dżinsach z kwiatami na łące. Zapomniał o pepsi-coli. Przeczytał szeptem kilka wierszy. — Kto zaś swojego brata nienawidzi, żyje w ciemności, i nie wie, dokąd dąży, ponieważ ciemności dotknęły ślepotą jego oczy!.. Oparł się na łokciu i zamknął księgę. Zasłonił twarz słomianym kapeluszem i począł się zastanawiać. Skupił uwagę na metaforze światła. Może za wiele spodziewał się po tej przeuroczej dziewczynie i dlatego doznał zawodu? Może coś jej się stało? Uniósł się, odłożył kapelusz na trawę i zmarszczył brwi. A może Bóg mu wyznaczył — po prostu — inną drogę przez życie, a on sam usiłował jedynie przeciwstawić się Jego zamiarom? Zerwanym patykiem bawił się z mrówką, która nie chciała zboczyć z raz wybranej trasy, uporczywie dążąc w swoją stronę. — Kto nienawidzi!.. — powtórzył. Przyszło mu nagle na myśl inne znaczenie tego słowa — to, które Jezus ukazywał uczniom. Mistrz z Nazaretu głosił, że trzeba mieć w nienawiści najbliższych, to jest nie przenosić ich nad Boga i Jego wolę. Może za bardzo ulegał namiętnościom i chciał mieć więcej od życia niż mu się należało? I posuwał się za daleko? Mrówka wreszcie zawróciła, nie radząc sobie z wyrastającymi przed nią przeszkodami, a on odrzucił zbędny już patyk. Wyciągnął się jak długi, zakładając ręce pod głowę. Podłożył sobie puchową kurtkę z madery, która znakomicie się sprawdzała w roli poduszki. Zabierał ją zawsze w góry, bez względu na porę roku. — No i jak, młody człowieku? — spytał samego siebie. Miał wrażenie, że stoi na jakimś rozdrożu. Studiował już dwa lata, dobrze mu szło na uczelni, a z egzaminami nie miał większych kłopotów, jednak ciągle mu się wydawało, że prze w życiu dziwnie pod prąd, nie tam, dokąd powinien. Przed maturą w jego rodzinie ostrożnie przebąkiwano, że trafi do seminarium duchownego. Liczono po cichu na to, że zostanie księdzem i właściwie dziwiono się, że wybrał socjologię. Niby to taka sama dyscyplina wiedzy jak inne, ale... Odczuwał więc rodzaj wyobcowania. Zastanawiał się teraz, czy się przypadkiem nie pomylił. Może to oni mieli rację? Może sprzeniewierzył się powołaniu? Odsuwał od siebie te myśli z niejaką irytacją, rzucając się w wir życia na uczelni, lecz one co rusz powracały. Gdzieś tam ukryte na dnie duszy drzemało w nim poczucie winy. Znowu się podniósł i ujął w dłonie Nowy Testament, szukając definitywnej odpowiedzi. Pomodlił się do Ducha Świętego i otworzył księgę z zamkniętymi oczyma. Tym razem natrafił na tekst z Ewangelii według świętego Jana. Był to fragment modlitwy arcykapłańskiej Chrystusa. — Nie tylko za nimi proszę — czytał półgłosem — ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał!.. Stanął przed strzelającym w niebo świerkiem, wyciągnął przed siebie dłonie i odmówił Modlitwę Pańską. Potem poskładał rzeczy do plecaka i ruszył w dalszą drogę. Czuł, że nie znalazł poszukiwanej odpowiedzi. Po trzech godzinach marszu dotarł do schroniska. Schodził w dół, ze wzruszeniem witając malowniczo położony budynek, w którym zawsze chętnie nocował. Uderzyła go nagle smukła dziewczęca postać, wystawiająca na murku przed wejściem twarz do słońca i zabiło mu mocniej serce. Szedł dalej, nie wierząc własnym oczom. Kiedy dziewczyna uniosła się i pomachała do niego ręką na powitanie, nie miał już ani cienia wątpliwości. To nie mógł być nikt inny, tylko Barbara. Tylko ona! Pojął, że dotrzymała słowa, tyle że przewrotnie udała się w góry inną trasą. Wydawało się, że Paweł zerwie się jak ptak, rozłoży skrzydła i natychmiast do niej pofrunie, przytrzymał go jednak przy ziemi bezlitosny plecak, urągliwie przypominający o sile ciążenia. Ogarnęło go niewymowne szczęście i nieco przyspieszył kroku. Pojął, że ten dzień nieoczekiwanie stał się dla niego prawdziwym darem losu. DO SIEGO ROKU! Miała na sobie sukienkę z delikatnego kaszmiru w kwiaty, uszytą jakby specjalnie na tę wyjątkową okazję. Materiał na nią nabyły z mamą w listopadzie, odwiedzając sklepy i rozglądając się za czymś odpowiednim na święta. Tańczyła, poddając się nastrojowi. Przyszło kilku chłopaków, których nie najgorzej znała, ale w myślach wybrała właśnie tego... Z ukrytych za bordowymi zasłonami wibrujących głośników wydobywały się głośne dźwięki. Atmosfera była niczego sobie. Dlaczego właśnie tego?.. Poruszała się zgrabnie w takty melodii w swych czarnych lakierkach na obcasie i mimowolnie dumała nad odpowiedzią. Klaskali w dłonie. Pomysł, by urządzić tu sylwestra był znakomity. Jeszcze jeden obrót, i jeszcze jeden. Czuła się nieomal jak długonoga modelka na wybiegu. Spotykali się od dwóch lat, a latem wyprawiali się z księdzem w malownicze Pieniny, rozkoszując się flisackim spływem przełomem Dunajca. Rytmy stały się mniej forsowne, pozwalając chwilę odetchnąć. Miejsca nie brakowało, bo mieszczący się tuż obok kościoła i cieszący oczy licem z czerwonej cegły budynek katechetyczny był przestronny. Zdecydowali się na salę na parterze. Judyta pomachała do niej gałązką jemioły, przybraną w kolorowe wstążki i anielskie włosy. Radośnie się uśmiechała. Edyta odwzajemniła uśmiech. Dlaczego właśnie tego?.. Dlaczego tego, a nie innego?.. Intuicja jej podpowiadała, że trafiła na księcia z bajki. Poszła za głosem serca... Mirek był sympatycznym dryblasem z kręcącymi się, ciemnymi włosami, nieomal cygańską urodą, miał ładny głos i grywał na gitarze. Popisywał się też na flecie i na fletni Pana, ale tych ostatnich instrumentów nie przynosił często ze sobą. Tego wieczora wskoczył w nowiutki garnitur z czarnej krepy, a białą koszulę ozdobił eleganckim krawatem. Domyślała się, że pląsów z nim nigdy już nie zapomni. Ach, jaka szkoda, że taką balangę urządzali tylko raz do roku!.. Nastrój się zmienił. Słuchali teraz rocka. Przysiadła z nim przy jednym ze stolików, wszystkie były nakryte białymi obrusami, a Mirek obejrzał uważnie swoją gitarę. Kiedy trzymał instrument w rękach, zmieniał się na twarzy, stawał się skupiony, tajemniczy i jakby nieobecny. Czuła się tak dobrze obok niego. Nalała mu do szklanicy pepsi-coli. Nie chciała mu przeszkadzać i sięgnęła po kanapkę z szynką. Dziewczyny dwoiły się i troiły, szykując zakąski i przystawki. Zadbały o zimne i gorące napoje. Markotna Agnieszka siedziała nieopodal i wpatrywała się w jej partnera, bezmyślnie skubiąc liść zielonej sałaty. Była ubrana naprawdę szałowo, na czarno, a do spódnicy za kolana i rajstop z dużymi oczkami, założyła koronkową bluzkę z szerokimi rękawami, jednak tamten zatańczył z nią tylko raz. Edyta nie pamiętała już tego, kto pierwszy wpadł na pomysł urządzenia wspólnej zabawy. Może ksiądz, a może któryś z lektorów? Sylwester odbywał się — oczywiście — bez alkoholu, bo czy mogło być inaczej w grupie apostolskiej? Nikt z nich nie pił i nie palił, nie mówiąc o narkotykach. Rozejrzała się z dumą po sali, którą sama dekorowała. Płonęły świece i lampki na sięgającej sufitu przystrojonej choince. Melodia nagle się urwała. Blondas Darek utknął przy magnetofonie i przeglądał kasety z nagraniami. Była ciekawa, co teraz usłyszy. Skłaniała się ku czemuś mniej rytmicznemu. Był nieco starszy od Edyty i chodził do klasy maturalnej. Przyłączył do ich grupy młodzieżowej przed niespełna rokiem, jednakże szybko się zaadoptował. Teraz majstrował coś przy gryfie i wsłuchiwał się w ciche dźwięki. Zerkała na niego z podziwem, którego wcześniej nigdy nie odczuwała. Nie interesowała się dotąd serio chłopcami i właściwie nigdy nie była zakochana, pominąwszy powierzchowne i przemijające fascynacje. I właśnie tego wieczoru, ona... Oczyma wyobraźni ujrzała siebie w jego objęciach na studniówce szkolnej. Ta miała przecież wkrótce nadejść. Nie wiedziała, czy znalazł już partnerkę i postanowiła, że sprytnie podpyta go o to w sprzyjającej chwili. Z głośnika popłynęła melodia, więc zachęcająco zerknęła na chłopaka. Uśmiechnął się, wstał i odłożył gitarę. Poprowadził ją lekko na środek sali. Za nimi poderwało się do tańca kilka innych par. Znowu klaskali w dłonie. Dopasował się do zwyczajów, panujących w grupie i zaczął rychło w niej przewodzić, pod nieobecność księdza Piotra prowadząc ewangeliczne rewizje życia i kręgi biblijne. Edyta, tańcząc, myślała o ostatnim przedświątecznym spotkaniu, w czasie którego pogadywali o różnych sposobach kulturalnego spędzania wolnego czasu. Chłopak inteligentnie łączył różne wątki dyskusji, sprawiając, że stawała się ona coraz bardziej zajmująca. Następny utwór był spokojny i kręcąc się powoli po parkiecie mogli ze sobą rozmawiać. Kołysali się w takty melodii. Stan Borys tęsknym głosem śpiewał o tym, że szuka prawdziwego przyjaciela. Ktoś przygasił światła. — Świetnie tańczysz — powiedziała. — Pewnie ukończyłeś jakiś kurs. A może chodziłeś na lekcje baletu? Uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się figlarne ogniki. — W ogóle jestem utalentowany — rzekł. — Wszechstronnie. — Ach, to były żarty. — Ty też świetnie tańczysz — dodał. — Kręcisz się jak baletnica. I ani razu nie nadepnęłaś mi na nogę! Zachichotała. Starała się nie zmylić kroku. — Mam to po mamie — rzekła. — W młodości była tancerką! — A ja po tacie — zripostował. — Gdy był chłopcem, grywał na saksofonie! Parsknęli śmiechem. Edycie przyszło do głowy, że zawsze już tak będą cieszyć się sobą, a wzajemna fascynacja nigdy nie przeminie. Około dwudziestej trzeciej trzydzieści przerwali zabawę. Odziani w białe alby chłopcy służyli do Mszy świętej, a Mirek zaśpiewał psalm responsoryjny. Wybiła północ, kiedy ksiądz przy ołtarzu kończył króciutką homilię, a z miasta dobiegły wybuchy rac. Na ulicach witano nowy rok sztucznymi ogniami i petardami, zaś oni w kaplicy składali sobie nawzajem życzenia. Przed pierwszą w nocy wyszli z kościoła. Cicho sypał śnieg i ulice pokryły się warstwą białego puchu. Zostawiali za sobą widoczne ślady, co ich niezmiernie cieszyło. Wojtek wydeptywał, stopa za stopą, duże cyfry. Najpierw ich oczom ukazała się jedynka, potem dziewiątka, i znowu dziewiątka, wreszcie ponownie jedynka. Było przy tym trochę krzyku i śmiechu. Bez pośpiechu wracali do domów. Tu i ówdzie w oknach mieszkań paliły się jasne światła. Inni jeszcze się bawili, nie przejmując się późną porą. Rozstali się na miejskim placu przy sięgającej wysokości drugiego piętra ogromnej choince, obwieszonej kolorowymi żarówkami. Stawiano ją w tym miejscu każdego roku. Dalej Edyta udała się już tylko z Kamilem, gdyż mieszkała przy tej samej co on uliczce. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ciśnie im się na usta podobny temat. Mijali kawiarenkę, z której dobiegały odgłosy zabawy. Wysypało się z niej akurat kilka osób, widocznie chcących się ochłodzić. Próbowała ulepić śnieżkę, zgarniając śnieg z parapetu witryny sklepu z zabawkami. Zza szyby wyglądały lale, a pluszowy miś słodko się uśmiechał. Pomyślała o Mirku, zaś słowa popłynęły same. — Wiesz? To fajny chłopak, prawdziwy kumpel, nie? — rzekła do Kamila. — Chciałabym się z nim zaprzyjaźnić. Wyrzuciła to z siebie bez namysłu, nie dodając, o kogo jej chodzi. Kiwnął głową, nad czymś tam dumając. Miał w ustach resztki gumy do żucia. — Nie ty pierwsza na to wpadłaś — wypluł je i odpowiedział. Próbował również ulepić gałkę ze śniegu. Cisnął nią mocno i poszybowała w powietrzu, lądując na dachu stojącego nieopodal poloneza. — Ale nie wiesz o nim wszystkiego!.. — Wszystkiego?! — jego ostatnie słowa zabrzmiały jak wystrzał. Zatrzymała się, czując, że raptem zabrakło jej tchu. Nieufnie zlustrowała kolegę. — Chyba nie jest to żadną tajemnicą? — Oczywiście, że nie — uspokoił dziewczynę. Ruszyli dalej. Asfaltowa szosa biegła między parterowymi domkami o stromych dachach, krytych dachówką. Latarnie stały nieco rzadziej i była zadowolona, że nie widać jej twarzy, na której rysowały się sprzeczne uczucia, to radości, to zmieszania, to lęku. — On się wybiera do seminarium duchownego — wyjawił, wbijając jej szpilę w serce. Spadło to na nią jak grom z jasnego nieba. Trzymana w ręce kula śniegu stała się naraz bardzo ciężka i upuściła ją, starając się pozbyć balastu. — Jesteś pewien? — zapytała, nie wierząc własnym uszom. — Jak najbardziej — potwierdził z powagą. — Niektórzy z naszej grupy już o tym wiedzą. Dziwne, że nikt ci wcześniej nie powiedział. Przecież ksiądz Piotr o tym wspominał. Podniosła kołnierz kożucha i mocniej zawiązała szalik. Szli w zupełnym milczeniu. „Taki cudowny chłopiec!” — pomyślała z żalem. Czy mogła mieć do kogoś o to pretensje? Krwawiło jej serce. Mijali właśnie ostatnie skrzyżowanie i przypomniała sobie raptem o życzeniach, które mu nieopatrznie złożyła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z treści słów, które rzuciła do Mirka, całując go potem w oba policzki. Gdyby wcześniej znała jego skryte zamiary, na pewno by ich od niej nie usłyszał. Przybita i markotna, rozstała się z Kamilem. Podała mu lodowatą dłoń na pożegnanie i pchnęła furtkę. Ta przymarznięta cicho zaskrzypiała. Jej najwierniejszy czworonożny przyjaciel wybiegł z głębi ogrodu, machając radośnie ogonem na powitanie. Pogłaskała go po kudłatym łbie, zapiszczał i liznął ją po twarzy. Na ganku zatrzymała się na krótką chwilę, spoglądając na widoczne na czarnym niebie gwiazdy. — Do siego roku! — w mroku nocy z rozmysłem rzuciła w stronę okrytych chochołami krzewów róż. Psiak zaszczekał, podskakując jej do ramion i do piersi. Nie wiedział jednak, bo jakże miał wiedzieć, że to przepełnione żalem pozdrowienie nie było skierowane do niego. — Niech się ziści to, co Bóg wobec ciebie zamierzył — dodała cicho, gdy znalazła się już w korytarzu. Otarła łzę z policzka. Dokładnie tak brzmiały słowa, które w kościele bezwiednie rzuciła do chłopaka. „Niech się ziści, co Bóg wobec ciebie zamierzył!” — powtórzyła w myślach, czując, że tylko to się liczy. Czy mogło być coś ważniejszego? LINIA OBRONY Po czystym błękitnym niebie płynęły białe zwiewne obłoki. Było upalnie. Żar lał się z góry, a rozgrzane wibrujące powietrze ostrzegało przed pochopnym wystawianiem na słońce odkrytej łepetyny. Marcinowi nie chciało się nigdzie ruszać. Rozleniwiony, leżał w cieniu rozrosłych w tym miejscu krzewów. Jego myśli krążyły wokół niewielkiego malowniczego jeziorka, starej drewnianej przystani i nabierającej wody łódki, na dnie której schował zgrabną wędkę. Wyszykował ją sobie w ubiegłym roku i udawało mu się na nią czasem coś złowić. Nadchodziło lato — i mimo tego, że szkoła znajdowała się o rzut kamieniem, nie miał wcale ochoty do niej wracać, by nie opuścić ostatniej lekcji. Przeciągnął się z rozkoszą, a potem zerwał jakąś trawkę, wkładając ją sobie do ust i przygryzając. — Jeszcze kilka nudnawych dni — mruknął do siebie — i zaczną się wakacje! Rozległ się dzwonek na koniec dużej przerwy. Dźwięk brzmiał ponaglająco i niósł się nieomal jak ostrzeżenie. Chłopak więc ociężale się wyprostował i nałożył koszulę. Strzepnął biedronkę, która usiadła mu na rękawie. Nie było rady, musiał się podporządkować szkolnym rygorom. Do klasy wtoczył się ostatni, już po nauczycielu, który spojrzał na niego z niejakim wyrzutem. Oceny z języka polskiego były wystawione, więc ten odebrał jego małe spóźnienie jako wyraz ostentacyjnego lekceważenia szkolnych zajęć. Marcin niewyraźnie mruknął coś na przeprosiny, skłonił się i usiadł w ławce, kryjąc się za plecami koleżanki. Siedział i ziewał, śledząc wzrokiem muchy, krążące po klasie. Wyglądał przez szeroko otwarte okno na wybetonowany plac, wokół którego rosły mieczyki, dalie i lilie. Nie słuchał tego, co mówił nauczyciel i powoli zapadał w odrętwienie. Bezgłośnie powtarzał nazwy słodkowodnych ryb, wypisane z poradnika dla wędkarzy. Marzyła mu się walka z ogromnym sumem, który niemalże łamie wędę i rwie żyłę. Potem myśli go przeniosły w nieodległą przeszłość. Za namową wychowawczyni wczesną wiosną szósta „a” chlubnie się zobowiązała do troski o otoczenie szkoły. Marzec był słoneczny i ciepły, ale nie brakowało również chłodniejszych dżdżystych dni. Kwiecień był podobny. Razem z innymi uczniami spędził na placu przed szkołą wiele godzin, kopiąc ziemię, wtykając cebulki roślin, a później grabiąc, pieląc i podlewając. Właśnie w czasie tych prac, które nauczyciel wychowania fizycznego kpiąco nazywał polowymi, Marcin poznał bliżej Martę. — Poznał?! Chłopak zmarszczył brwi. Właściwie nie było to trafne określenie. Jeżeli chodziło o ścisłość, to znał ją od dobrych kilku lat. Byli razem od pierwszej klasy. Wszakże gdy w wyniku nieostrożności kolegi, wymachującego żelaznymi grabiami, doszło do wypadku, poznał ją dużo lepiej. Kiedy się ocknął, leżał na rozłożonym na betonie kocu i pochylało się nad nim kilka przerażonych twarzy. Marta była najbliżej. Podtrzymywała mu zakrwawioną głowę, delikatnie gładząc jego ramię. Uderzył go jej ogromny spokój, zaś w jej oczach wyczytał jakieś głębokie, niby to matczyne oddanie. Była wstrząśnięta tym, co się stało — a gdy znalazł się już na noszach w karetce pogotowia ratunkowego, zauważył, że dziewczyna ma łzy na policzkach. Teraz siedziała tuż przed nim, wpisując coś pilnie do zeszytu. Co rusz zerkała na tablicę, na której nauczyciel kreślił kredą kolejne zdania. Doszedł do zadziwiającego wniosku, że pewnie nie wróciłby do klasy po dużej przerwie, gdyby jej tu nie było. Czuł, że ma w niej sprawdzonego przyjaciela, a może nawet kogoś więcej. Wypadek nie był ciężki, więc po założeniu opatrunku i rentgenie odwieziono go ze szpitala do domu. Przez kilka dni świecił zabandażowaną głową, a lekarz kazał mu pozostawać w łóżku. Gdy wrócił do szkoły, zaczął się Marcie uważniej przyglądać. Była drobna i szczupła. Nosiła długi warkocz, każdego dnia starannie zapleciony i z nową wstążką. Twarz miała delikatną, a kiedy rozmawiała z koleżankami, w charakterystyczny sposób przekrzywiała głowę. Trzymała się z dala od chłopców i nie pozwalała się zaczepiać. Nie wchodziła z nimi w komitywę. Uświadomił sobie, że gdyby nie doszło do zajścia przed szkołą, zapewne nie zauważyłby, że dziewczyna go skrycie wyróżnia. Rzucała czasem w jego stronę krótkie spojrzenia, ale nie umiał z nich wyczytać niczego konkretnego. Któregoś piątku odprowadzał ją po lekcjach do domu. Skręcili z szosy i szli miedzą. Wiosna wybuchła soczystą zielenią, a na łąkach klekotały bociany. Prawie się nie odzywała, nieledwie tolerując jego towarzystwo, i wcale przy tym nie okazywała radości. By wypełnić ciszę, musiał opowiadać jakieś banialuki. Gadał bez ładu i składu. Gdy dotarli na miejsce i zatrzymali się przed furtką, spojrzała mu błagalnie w oczy. Okna zasłaniały drzewka owocowe. Próbował ją pocałować. Poczuł smak jej warg, ale Marta zdecydowanie odepchnęła go piąstkami, szarpnęła furtkę i uciekła. Znikła w głębi domu, gubiąc po drodze worek z pantoflami szkolnymi. Jego myśli się rozpierzchły i przypominały stado przerażonych wróbli, które nagle poderwały się do lotu. Sterczał tam chwilę jak ostatni głupiec, nie rozumiejąc, dlaczego tak stanowczo się broniła. Nie mieściło mu się to w głowie. Przecież nie chciał jej zrobić krzywdy. Inne dziewczyny były ponoć dużo swobodniejsze i tak się nie krępowały. Pozwalały chłopakom na znacznie więcej — zwłaszcza jeżeli im choć trochę na nich zależało. Odszedł stamtąd z wrażeniem, że ktoś mu znowu czymś tępym przywalił w czerep. Jak wtedy, gdy doszło do wypadku. Bardzo go wciągnęły lekcje religii, w czasie których ksiądz opowiadał o kłopotach nastolatków, uwarunkowanych rodzącymi się uczuciami i dojrzewaniem płciowym. Zapamiętał cytat z Pisma świętego, brzmiący następująco: „Czyż nie wiecie, że ciało wasze jest świątynią Ducha Świętego?.. Chwalcie więc Boga w waszym ciele!” Ich katecheta podkreślał, że zmiany fizyczne i psychiczne są wielkim darem Bożym, którego nie można niszczyć nietrafnym postępowaniem i angażowaniem się w przypadkowe chybione związki. Pojął, że Marta wydaje się przypominać wrażliwą roślinkę, może nawet orchideę, z którą należy się obchodzić bardzo delikatnie. Nie wszystkie dziewczyny były do niej podobne, a niektóre raczej kojarzyły się z rosnącą przy drodze niczyją jabłonią, z której każdy mógł rwać jabłka lub z rzepem, który czepiał się do psiego ogona. Narzucały się chłopakom, nachalnie pchając się im na kolana i pozwalając się obejmować. Chwaliły się na przerwach wypadami na potańcówki do remizy w sąsiedniej wsi, dumne z tego, co w ciemnościach nocy tamtejsze wyrostki z nimi wyprawiały. Fatalnie wypadały w porównaniu z Martą. Rozmyślał nad przyjaźnią, do której — jak mniemał — musiał powoli dorosnąć. Na przełomie kwietnia i maja telepał się kilka razy przed jej krytym czerwoną dachówką domem. Kierował się niby to za potrzebą w stronę lasu, a potem zawracał. Chyba go raz przyuważyła przez okno, gdyż wyszła przed furtkę, by z nim porozmawiać. Podpytywała go o zadania z matematyki, których nie umiała rozwiązać. Pogawędka trwała bardzo krótko. Gdy się bowiem spostrzegła, że zbliża się jej ojciec, spłoszyła się, przeprosiła go i szybko odeszła. Za to widywał ją w kościele. Zaczął przychodzić na tę samą Mszę świętą co ona. Wystawał za marmurowym filarem, obserwując modlącą się w skupieniu i przystępującą do Komunii dziewczynę. Wydawała mu się w takich chwilach istotą kryształowo czystą i niemalże anielską. W jej religijności było coś urzekającego, co sprawiało, że kojarzyła mu się ze świętymi z pobożnych obrazków. Lekcja polskiego trwała, a jego myśli nadal krążyły gdzieś w obłokach. Pod wpływem Marty zaczął odmawiać codzienny pacierz, a w czasie nabożeństw majowych przystępować do stołu Pańskiego, choć z tym ostatnim miewał początkowo niejakie kłopoty. Pamiętał, jak to jakiś namówiony przez starszych kolegów brzdąc szlajał się za nim i wołał: „Świętoszek! O, świętoszek!” Dostał w ucho i się uspokoił. — Moralność! — mruknął pod nosem. Po czym szeroko ziewnął, zasłaniając usta. Przygarbił się, aby nauczyciel go nie widział. Domyślał się, że Marta ceni to, ku czemu za jej sprawą się skłania i że dzięki temu ku niej się zbliża. W jego poczynaniach brakowało jednakże czegoś ważkiego, czego nie mógł nie brać pod uwagę. Mianowicie nie czuł bliskości Chrystusa. Podczas ostatniej spowiedzi kapłan cierpliwie wyjaśniał mu, że już w samym szukaniu, w wytrwałej modlitwie i wierności prawu Bożemu, kryje się to, co się naprawdę liczy. Zapatrzył się na szczupłe plecy Marty i na jej lekko wystające łopatki, główkując nad tym, czy mógłby ją prześcignąć w pobożności. Wyobraził sobie, że stopniowo osiąga nadzwyczajną doskonałość, stając się kimś absolutnie wyjątkowym, a po śmierci go beatyfikują i wynoszą na ołtarze, przedstawiając z aureolą wokół głowy... Usłyszał nagle swoje nazwisko, a zaraz potem żywiołowy śmiech klasy. Surowy nauczyciel coś mówił do niego. W niemożebnym zdziwieniu podniósł się z ławki, nieprzytomnym wzrokiem obrzucając wszystko dookoła. Nie wiedział, co się stało. Dopiero po chwili dotarły do niego słowa, które tak rozbawiły jego kolegów. „Hej, hej, Marcinie, wracaj do rzeczywistości — bębnił pan od polskiego jak do głuchego. — Obudź się wreszcie, no już, bo ani się obejrzysz, a ktoś cię ukradnie!..” Zaczerwienił się jak burak, powiedział „przepraszam!” i usiadł z powrotem w ławce. Marta też się śmiała. Dusiła śmiech w sobie, ale jej plecy dygotały. Wizja aureoli wokół głowy rozpłynęła się w powietrzu jak dymek z papierosa. Przysunął sobie zeszyt w linie i zerknął za siebie, chcąc się zorientować, co powinien wpisać pod tematem lekcji. KULIG Zapowiadała się wspaniała zabawa. Świeży, biały puch pokrył pola i drogi, dachy domów i obejść, ogrody i sady. Drobne kryształki lodu skrzyły się w słońcu na gałęziach drzew. Gdzieniegdzie wyzierały spod śniegu zamarznięte bruzdy, odsłonięte przez nagłe porywy nocnego wichru. Wjechali w gęsty las, w którym królowały sosny, świerki, buki i jodły. Sanie lekko sunęły, a posiwiały już woźnica dziarsko pokrzykiwał na parskające klacze, które posłusznie rwały do przodu. Dźwięczały dzwonki. Trzaskał z bata i nie wypuszczał lejc z rąk. Od czasu do czasu zerkał na sznur małych sanek, wijących się jak wąż jego śladem. Kasia przytulała się do Marka. W zaróżowione policzki szczypał mróz, ale przejęta jazdą prawie tego nie czuła. Podniosła kołnierz kożucha. Rękawiczki jej przemokły, bo po drodze kilka razy się zatrzymywali, aby rozprostować kości, a postoje zamieniały się w szaloną zabawę. Kozaczki jakoś wytrzymywały. Obrzucali się gałkami ze śniegu, gonili za sobą, ginąc w zaspach i nieomal tańczyli, znacząc głębokie ślady. Ulepili pokaźnego bałwana, żegnając go potem z żalem. Ten pozostał z boku drogi samotny i opuszczony, z nosem z długiej szyszki zabawnie zadartym do góry. Nie miał nóg, więc nie mógł za nimi potruchtać. Marek nie był tak rad jak Kasia. Skrycie liczył na to, że zabierze się z Dianą, ale diablica zrezygnowała z jego towarzystwa. Wybrała duże sanie i poczesne miejsce obok woźnicy, zakopując się w wilcze skóry. Miała stamtąd lepszy widok na drogę i okolicę. Chwilami podnosiła się, obracała do tyłu i pokrzykiwała, wymachując zdjętym szalikiem. Słońce było już nisko, a czerwieniejąca kula dotykała prawie szczytów sosen, gdy dojeżdżali do leśniczówki. Okazały drewniany dom z niedawno dobudowanym piętrem okalały strzeliste modrzewie. Wyglądał imponująco. Próbowali wedrzeć się z piskiem do przepastnej sieni, ale nauczyciel fizyki ich powstrzymał. Musieli najpierw pozbyć się zaśnieżonego obuwia. Wyfroterowane podłogi lśniły jak nowe, a w ogromnej sali na parterze czekał już na nich posiłek. Z kasetonowej powały spoglądały głowy zwierząt. Stały tam dzbanki z gorącą herbatą, leżały talerze i tace z chlebem. W powietrzu unosiła się smakowita woń bigosu. Marek zręcznie lawirował między kolegami, czekając na sprzyjającą okazję. Marzył o tym, żeby usiąść koło Diany i wreszcie jakoś mu się to udało. Miał uszczęśliwioną minę i czuł, że złapał ster w ręce. Wprawdzie widział, że Kasia zezuje błagalnie w jego stronę i że obok niej ostało się wolne miejsce, przeznaczone jakby specjalnie dla niego, ale to go nie wzruszało. Z zapałem zajął się swoją prześliczną sąsiadką, próbując podtrzymać rozmowę, która się jednakże jakoś nie kleiła. Złośnica wydawała się go nie zauważać. Rozglądała się na wszystkie strony, słuchała dowcipów, które padały z drugiego końca długiego dębowego stołu, a jej koński ogon fruwał to w prawo, to w lewo. Wreszcie obrzuciła nagabującego ją chłopaka niechętnym spojrzeniem, a w jej zielonych oczach zamigotały złe błyski. Bogini łowów, lasów, gór i księżyca była wkurzona. — Musisz mi ciągle przeszkadzać? — syknęła ze zniecierpliwieniem. Oniemiał z wrażenia, a bigos nagle przestał mu smakować, mimo że był przyrządzony z kulinarnym kunsztem. Zamilkł, grzebiąc widelcem w talerzu. Niby wytrawny florecista zadała mu bolesny cios — trafiając prosto w serce. Takiej perfidii się nie spodziewał. Uchodziła za najładniejszą i najelegantszą w klasie, a chłopacy zabiegali o jej względy, ciągnąc za nią niby w dworskim orszaku. Jej modne ciuchy wywoływały cichą zazdrość koleżanek. Ostatnio dość wyraźnie faworyzowała Marka, wyróżniając go z grona adoratorów. Wysunął się prawie na pierwszą pozycję, zupełnie nie spodziewając się tego, że raptem dojdzie do katastrofy. Osunęła się groźna lawina. Zrobił wielkie oczy i zawodem pokręcił głową, nie pojmując, co ją ugryzło. Po kolacji Diana wyfrunęła z wdziękiem na dwór i goniła się z chłopakami, obrzucając ich śnieżkami. Śmiechu nie brakowało. Puszczony kantem i odtrącony, zerkał za nią przez zamglone szybki w jadalni, nie mając ochoty nigdzie się wyprawiać. Zresztą, buty mu trochę przemokły i pozostawił je w kuchni koło piekarnika. Stracił też nadzieję na to, że zaplanowana na wieczór potańcówka przyniesie mu poprawę samopoczucia. Niebo stawało się powoli granatowe, a długie fioletowe cienie kładły się wokół leśniczówki. Przygnębiony nawet nie zauważył, że ktoś bliski mu za nim stoi. Drgnął, słysząc ciche kasłanie. — To ty, Kasiu? — obejrzał się za siebie. — W tym rozgardiaszu i hałasie nikogo nie słychać. Przyjęła milcząco jego usprawiedliwienie. W międzyczasie zdążyła się przebrać i miała teraz na sobie króciutką spódniczkę i seksowny obcisły sweterek w kolorowe pasy. — Wiesz? — rzekła po chwili. — W naszym pokoiku na piętrze, w tym ostatnim po lewej w głębi korytarza, odbędzie się spotkanie modlitewne. Planujemy ewangeliczną rewizję życia. A może krąg biblijny. Nie miałbyś ochoty przyjść? — Ja?! Czemu ja? — niepomiernie się zdziwił. Nigdy nie wyjeżdżał na oazy wakacyjne, choć o nich słyszał. Nie pociągały go też działające w parafii grupy apostolskie, ani służba liturgiczna. — Przytocz się — rzekła ciepło. — Zobaczysz, nie pożałujesz. — Zerknęła przez okno na dziedziniec, gdzie rozhasana Diana nadal wodziła rej. — I tak teraz nic ciekawego się nie zapowiada. Gdy schodził po spotkaniu modlitewnym na dyskotekę, brzmiały mu jeszcze w uszach słowa z Listu św. Pawła do Koryntian: „Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie!” Ogarnął go błogi spokój i zapomniał o Dianie i jej nieobliczalnych numerach. Tańczył z innymi dziewczętami, ciesząc się, że w ten sposób wielbi Stwórcę. Tamta jednak upomniała się o swoją zdobycz. Podprowadziła młokosa, z którym akurat kręciła się po parkiecie, i staromodnym zwyczajem zarządziła odbijanego. Zręcznie wsunęła się w ramiona Marka. — Ale z ciebie palant. Dlaczego za mną nie wybiegłeś? — surowo zapytała. — Gdzie? Kiedy? — No, po kolacji przed leśniczówkę — rzekła. Muzyka była nie za głośna, więc można było rozmawiać. — Ja?! — zdziwił się. A potem wykrzywił usta w podkówkę. — Zaczynasz mnie coraz bardziej zaskakiwać — wycedził niechętnie. Do końca tańca prawie się nie odzywał, choć starał się być uprzejmy i miły, a odpowiadał jej tylko monosylabami. Rankiem po śniadaniu wybrał się na krótką przechadzkę i omal się nie zderzył ze starym woźnicą, który akurat wyprowadzał ze stajni klacze. Przyświecało słońce, trzymał lekki mróz, a powietrze było przejrzyste. Wieśniak zignorował chłopaka, nie zwracając na niego uwagi. Konie parskały, przeczuwając, że czeka je zajęcie i wyciągały łby do owsa. Zwracał się do nich ciepło i serdecznie, niby do starych sprawdzonych przyjaciół. Tak się zwykle mówiło do ludzi, a nie do zwierząt. No, może z wyjątkiem rozpieszczonego psa lub kota. — Kocha je pan?! — Marek zapytał, chcąc jakoś usprawiedliwić swoją obecność. Woźnica powoli się obejrzał. Wzrok miał przenikliwy, a spojrzenie głębokie. Wydawało się, że przewiercił chłopca na wylot. — A jakże... — odpowiedział. — Gdyż są z charakterem. Czuć było świeżymi końskimi odchodami. — Nadaje pan do nich jak chłopak na randce do dziewczyny! — roześmiał się, chcąc podtrzymać rozmowę. Nie bardzo wiedział, jak należy gawędzić ze starym wieśniakiem. Urodził się przecież i wychował w mieście. Stary się nie obraził. Jak się okazało, Marek trafił w dziesiątkę. — One są jak kobiety — potwierdził z najwyższą powagą. — Obie! — Wyjął pozłacaną papierośnicę, otworzył ją, wyciągnął jednego klubowego i zapalił. Nie częstował Marka. — Ta z prawej, z dłuższą grzywą — wskazał na klacz, która cicho zarżała, jakby wiedząc, że o niej mowa — jest trochę niespokojna, a czasem narowista. I potrzebuje więcej serca. A ta druga — znowu wskazał — jest łagodniejsza. Oj, tę można samą pozostawić. Nie za wiele wymaga — ciągnął bez pośpiechu — ale lubi spokój i ciszę... Marek przytaknął, godząc się z wywodem. Cóż zresztą innego mógł uczynić? — Ta pierwsza jest ładniejsza — próbował rzucić kolejną trafną uwagę. Stary zaciągnął się, zerkając na niego spod przymkniętych powiek. Potem zwrócił się do koni. — Więcej jest wart charakter niż uroda — powiedział z naciskiem. — Uroda bowiem przemija, a charakter zostaje!.. Marek pochylił się i kopnął gałązkę sośniny. Pomyślał o Dianie i o Kasi, i nagle nie wiadomo dlaczego wypłynął mu na twarz rumieniec wstydu. Spojrzał na plac przed leśniczówką. Pierwsza właśnie wybiegła, wymachując zielonym szalikiem niby znakiem rozpoznawczym. Wskoczyła zaraz na sanie, zajmując miejsce woźnicy. Zaczęła trzaskać batem. — Chodź — krzyknęła. — Jeszcze się zmieścisz... Poczuł w sobie rosnący opór. — Nie! — odkrzyknął. Włożył ręce do kieszeni i skręcił za leśniczówkę. Miały tam ponoć być karmy dla saren. Dotarł przez gęsty śnieg do niewielkiej polanki i zaparło mu dech z wrażenia. Ujrzał jelenia i trzy dorodne łanie. Nadszedł czas powrotu. Kiedy ruszyli z miejsca, krusząc śnieg i wiwatując, odwrócił się na chwilę do Kasi. — Wiesz?!.. — zawahał się. — Chętnie bym przyszedł jeszcze raz do was... na takie jak tu spotkanie. Z Pismem świętym — dorzucił, żeby nie miała wątpliwości. Dziewczyna chyba go rozumiała. Przytaknęła, nic nie mówiąc, a potem naraz przytuliła się do niego. SONATA KSIĘŻYCOWA Po zmierzchu nieoczekiwanie chwycił mróz, a kałuże pokryły się cienką warstwą lodu, który trzeszczał i pękał pod stopami. Na ciemnym niebie widniał blady księżyc, uśmiechający się do skurczonych i zziębniętych przechodniów. Krzysztof odprowadzał Sabinę do domu. Chłopak nie miał czapki, ale narzucił sobie na głowę kaptur, przytwierdzony do kołnierza obszernej zimowej kurtki. Wtulił nos w wełniany szal, a ręce ukrył w kieszeniach. Było mu ciepło i raz za razem zerkał na dziewczynę, której zmarznięte policzki mocno się zaróżowiły. Ubrana była szałowo, jednak zdecydowanie za lekko jak na tę podłą porę roku. Nie przewidziała nagłego ochłodzenia, a listopadowe wieczory bywały zdradliwe. Lekko przygarbiony kroczył obok niej, czując, że powinien jej jakoś pomóc, mimo że o to nie prosiła. Laska trzęsła się z zimna i zęby omal jej nie szczękały. To sprawiało, że ciągle przyspieszała kroku jakby chciała przed czymś uciec. A przecież w mroku nie czaiło się żadne niebezpieczeństwo. Obawiał się, że dostanie przy niej zadyszki. — Paskudny ziąb — rzucił. — Daje popalić. Chyba nie jest ci za ciepło w tym, co masz na sobie? — ostrożnie zagaił, ale było oczywiste, że rozmowa nie będzie się kleić. Pociągnęła nosem. Dłonie usiłowała wepchnąć do przyciasnych kieszeni podszytej wiatrem bluzy, która w sam raz się nadawała na randki w październikowe popołudnia i wieczory. Ostatnio miała ją na sobie, gdy wybrała się na łąki, aby zrywać wrzosy. — Nie narzekam — dziarsko odrzekła, siląc się na dobry humor. Ten jednak ulotnił się bez śladu, gdy tylko wyszli z mieszkania Beaty i minęli róg posesji. Siedemnastka była niczego sobie. Zeszło się grono znajomych, głównie ze szkoły. Przy magnetofonie tańczyli i słuchali muzyki, popijali wino i częstowali się słodyczami. Finał musiał jednak popsuć ten szczerzący kły naprzykrzony mróz. To była droga przez mękę. Wolała nie uzmysławiać sobie, jak wygląda, skrycie się ciesząc, że jest ciemno. Przy uliczce, którą się właśnie posuwali, latarnie stały z rzadka. Najchętniej pobiegłaby pędem na skróty między willami, wybierając sobie tylko znane przesmyki i przejścia, ale przy chłopaku nie wypadało. Wyszłaby na idiotkę. Wróciła myślami do mieszkania Beaty. Tamci jeszcze się bawili i nie przypuszczała, żeby impreza miała się skończyć przed północą. Nieco otyły Robert przyjechał granatowym volvo, więc było jasne, że rozochocone bractwo po wszystkim porozwozi. Krzysztof nie miał jednak własnych czterech kółek. Niebiańsko się balowało, ale dokładnie o dwudziestej pierwszej — muzyka na chwilę umilkła i było słychać odbijające się echem dźwięki dzwonów z fary — musiała pożegnać urzekającą solenizantkę. Obiecała bowiem mamie, że wcześnie wróci. Krzysztof jej jednak nie odstępował, zatańczył z nią ze trzy razy i razem z nią wyparował z mieszkania. Beata była uszczęśliwiona, ukończyła siedemnaście lat, a jej goście świetnie się czuli w jej gniazdeczku. W sukni jak z żurnala wyszła za Sabiną i chłopakiem aż na półpiętro w klatce schodowej. Zawsze zresztą wdechowo wyglądała, a faceci jako żywo za nią się oglądali. Nie to, co ona — Sabina. Zadumała się nad podłym losem, zamieniającym jej życie w horror. Czuła się brzydkim kaczątkiem, które odepchnięte i niechciane mozolnie ciągnie z tyłu za ładniejszymi, silniejszymi i głośniejszymi. Nieszczęścia się kumulowały i teraz nagle przypadła jej jeszcze w udziale rola biednej dziewczynki z zapałkami. Chociaż i tak była w czepku urodzona, bo w odróżnieniu od niej nie chodziła boso. Zerknęła ukosem na Krzysia. Nie rozumiała, co chłopak w niej widzi. I dlaczego idiota nie pozostał na prywatce, by pobawić się z ładniejszymi od niej laskami. Czyżby nie umiał wybierać? Bite dwie godziny przesiedziała przed lustrem w łazience, próbując poprawić urodę. Długo pudrowała nos. Wybrała najładniejszą sukienkę, którą wcześniej trochę skróciła, korzystając z przybornika krawieckiego mamy. Do niej założyła cienkie czarne rajstopy i czarne lakierki. Nogi nawet nieźle prezentowały się w lustrze, ale twarz była podejrzanie blada i bez wyrazu. Nie pomogły kolczyki ani kredka do warg. — Ach, te smętne baśnie Andersena! — mruknęła z przygnębieniem, gdy jej kolega zatrzymał się na chwilę, by nałożyć kaptur, który zerwał mu z głowy poryw lodowatego wichru. Zacisnęła dłonie aż do bólu. Nie pojmowała, dlaczego utożsamia się z przegranymi życiowo bohaterami. Wcale tego nie chciała. Minęli postój taksówek, przy którym czekali mężczyzna w kożuchu i futrzanej czapie oraz kobieta w długim futrze z podniesionym kołnierzem. Ci się mieli dobrze. Z drugiej strony ulicy zatrzymał się na przystanku miejski autobus, z którego wysypało się kilku pasażerów. Ciepłe oświetlone wnętrze przyciągało, ale przecież ani Sabina, ani Krzysiu nie zamierzali wsiadać. Ta idylla była nie dla nich. Skręcili w lewo, w wąską asfaltową uliczkę, między ciche parterowe domki z ogródkami. Tu tak mocno nie wiało. Sabina zwolniła, gdy zza rogu wyjechał polonez, a chłopak wykorzystał ten moment. Szybko ściągnął z siebie wełniany szal i narzucił jej na szyję. Sięgał jej prawie do kolan. Chwilę się wzbraniała, potem jednak pozwoliła się nim opatulić. Następnie zdjął rękawiczki. Były za duże, ale za to ciepłe. — No, lepiej? — zapytał, oceniając bezprzykładne dzieło. — Lepiej — ulegle odpowiedziała. — Zwykle chłopacy raczej rozbierają dziewczyny niż je ubierają... Roześmiał się, setnie ubawiony. Poprawił mu się nastrój. Poszli dalej, a księżyc, który schował się wcześniej za niewidoczne chmury, ukazał się znowu na czarnym niebie, widocznie zaciekawiony tym, co działo się poniżej. Zaniepokoiła ją nagle troskliwość Krzysztofa. Przeszyła ją trwożna myśl, że następnego dnia w szkole z rechotem opowie kolegom, jak to musiał z wieczora niańczyć pewną niezgułę. A może wróci z powrotem do Beaty i upora się z tym od ręki? — Zawsze jesteś taki uczynny? — niepewnie zapytała. Spojrzał na nią, marszcząc brwi. Nie rozumiał, o co jej chodzi. Minę miał poważną i wcale nie wyglądał na kogoś, kto zamierza zabawiać się cudzym kosztem. — No, wiesz, też pytanie? Wtedy kiedy trzeba. Mijali ostatnie ciemne skrzyżowanie. Nie miała ochoty rozstawać się z chłopakiem. Przed nimi rysowała się uliczka, przy której witał ich dom Sabiny. Ta nagle zmarkotniała. Stanęła jej przed oczyma mama, która krytycznym okiem oceniła jej zabiegi upiększające. Zajrzała kilka razy do łazienki, z powątpiewaniem kręcąc głową. Dobiegły ją z jej pokoju słowa nastrojowej ballady Bułata Okudżawy. „ Pierwsza miłość z wiatrem gna, z niepokoju drży, druga miłość życie zna i z tej pierwszej drwi, a ta trzecia jak tchórz w drzwiach przekręca klucz i walizkę ma spakowaną już...” Zatrzymali się przy furtce. Mogła uznać, że jakoś się jej udało, bowiem rozgrzała się szybkim marszem. Oddała chłopakowi szalik i rękawiczki. Nie podała mu jednak dłoni na pożegnanie, czując, że jest nadal lodowata. Ten jednak tym się nie przejął. Pewnie przyciągnął ją do siebie i złożył na jej zimnych jak u zmarłej wargach przelotny pocałunek na pożegnanie. Może dostrzegł głód, który skrywały jej oczy? Wbiegła po schodach na ganek i szarpnęła drzwiami. Czekały otwarte. Pomachała mu na pożegnanie. „Pierwsza miłość z wiatrem gna...” — wróciły do niej raptem słowa ballady. — Do jutra! — zawołała cichym, przytłumionym głosem, zwijając dłonie w trąbkę. Przez zamglone szybki ganku śledziła go jeszcze dłuższą chwilę. Nie spiesząc się odchodził. Kopnął jakiś kamień. Owinął sobie szal z powrotem wokół szyi i zapiął kurtkę, zarzucając kaptur na głowę. Założył rękawiczki. Wreszcie rozpłynął się w mroku jak zjawa. Weszła cicho do przedpokoju, powiesiła bluzę na wieszaku i zdjęła lakierki. Rozmasowała zmarznięte stopy. Wdziała bambosze. Zatrzymała się przy otwartych drzwiach do kuchni. Wydawało się jej, że nikt postronny nie był świadkiem ich powrotu we dwoje z urodzinowej balangi u Beaty i że może zatem położyć się do łóżka, wydobyć z pamięci wszystkie kolejne sceny i w samotności przeżyć je jeszcze raz. Później jednak przyszedł jej na myśl księżyc, niemy świadek z nieboskłonu. Odchyliła zasłonę i wyjrzała przez okno, spoglądając w górę. Był tam, drań, blady i okrągły, zagadkowo się uśmiechający, wszystko widzący i wszystko wiedzący. Przez krótką chwilę miała nieodparte wrażenie, że jej późny spacer z Krzysztofem osobiście zaplanował i wyreżyserował. — Patronie zakochanych... — wyszeptała zbielałymi wargami. — Wcale nie potrzebuję twych rad ani twej pomocy. Obejdę się bez ciebie... Kiedy jednak się umyła, usuwając makijaż, ubrała w koszulę nocną w ulubione kaczuszki i znalazła pod kołdrą, blady świecący krążek przygnał do niej jak bumerang. Nie była w stanie bez jego pomocy odtworzyć oczyma wyobraźni kolejnych zdarzeń tego wieczora — a zwłaszcza ich króciutkiego zaskakującego finału, którego się nie spodziewała.