Bogdan Dzierżawa Utopek z Wielopola „ Książka ta cerom mojim dedykują, co by się naszyj godki niy wyparly. Tak se i przi tym rachują keby jom roz za czas swojim wnukom otwarly. Jak już otworzom, to lyż poczytajom, pomyślom przi tym o starziku, potym se powspominajom co kiejsik dziolo się w Rybniku. " Autor Przedmowa: Jan Miodek Projekt okładki i ilustracje: Krzysztof Chrystowski Redaktor techniczny: Henryk Skupień Wydano staraniem Drukarni Oldprint Opowiadania zamieszczono pierwotnie w Tygodniku Samorządowym „Gazeta Rybnicka" Drukarnia Oldprint H. Skupień & St. Pidek s.c. 44-240 ŻORY ul. Fabryczna l Oa tel./fax(0-36)344-311 © Copyright by Bogdan Dzierżawa © Illustration by Krzysztof Chrystowski ISBN 83-901641-4-0 Przedmowa Już na niejednym spotkaniu i w niejednym liście pytano mnie, dlaczego tak często mówię w swej telewizyjnej „Ojczyźnie polszczyźnie" o gwarach, dlaczego - co nietrudno zauważyć - jestem ich gorącym miłośnikiem. Mój sentyment do ludowych odmian języka ma na pewno podłoże osobiste. Dzieciństwo i lata szkolne spędzone w Tarnowskich Górach, a więc na obszarze słyszanej na co dzień gwary górnośląskiej, to okres pierwszych fascynacji lingwistycznych, których źródłem była właśnie, jak to się określa fachowo, podwójna kompetencja językowa, czyli ciągłe przechodzenie z języka literackiego na gwarę i na odwrót. Do dziś zresztą traktuję każdą gwarę jako jeden z wariantów stylistycznych, po który warto sięgnąć w odpowiedniej sytuacji życiowej. Wy nie wiecie, co to za przyjemność, kiedy można wrócić do gwary w czasie spotkań z kolegami z dzieciństwa - mówię młodzieży we Wrocławiu, w Jeleniej Górze, w Wałbrzychu, a więc na Ziemiach Zachodnich, gdzie młodzi ludzie mówią tylko polszczyzną ogólną. O emocjonalno-stylistycznej sile gwary dobrze zresztą wiedzą najwięksi mistrzowie słowa, jak chociażby wywodzący się z Podhala ks. prof. Józef Tischner, z upodobaniem nasycający swe wypowiedzi mową góralską. O ileż uboższa byłaby w ogóle literatura piękna bez utworów w całości napisanych gwarą bądź nasyconych gwarowymi elementami stylizacyjnymi (Przerwa-Tetmajer, Orkan, Reymont, Morcinek, Redliński). Ale gwary to przede wszystkim skarbnica archaizmów językowych, gramatycznych skamielin, z których odczytać można poszczególne etapy rozwoju języka narodowego. I znów warto tu przytoczyć wielkich mistrzów słowa, którzy często sięgająpo gwarę, by osiągnąć stylizacyjny sztafaż historyczności (z pokładów gwary podhalańskiej skorzystał na przykład Henryk Sienkiewicz w „Krzyżakach", by przybliżyć czytelnikom polszczyznę XV stulecia). Za jedną z najbardziej archaicznych należy uznać mowę śląską. Zachowało się w niej do dziś wiele cech, które zanikły w polszczyźnie ogólnej. I tak np. spółgłoska „rz", kiedyś miękka, a dziś twarda, na Śląsku wymawiana jest tak jak w staropolszczyźnie: prziszedł, grziby, krziwy, pokrziwa. W typowo śląskich formach słożyć, ślazie, slecieć, sleźć, sjechać przetrwał pierwotny bezdźwięczny przedrostek „ s-", dopiero później wymawiany jako „z-" (złożyć, złazić, zlecieć, zleźć, zjechać). Archaiczną postać mają przymiotniki w stopniu wyższym: drogszy, dugszy, lekszy - z zachowanymi tematami form podstawowych dróg-, dług-, łekk-. Archaizmami fonetycznymi są postacie gańba i czakać. A ileż tu pięknych archaizmów wyrazowych, dochowanych w nienaruszonym stanie staropolskim: zdrzadło (lustro), cedzidko (sitko), gon (polowanie), kiszka (kwaśne, zsiadłe mleko), gibko (szybko), ojko, oje (dyszel). Czas przeszły typu robiłech, widziołech, czyli prasłowiański aoryst z końcowym „ -ch ", a nie „ -m " (robiłem), znany był u pisarzy szesnastowiecznych, pochodzących z Małopolski i ze Śląska. Z literackiego języka wyszedł z użycia w wieku XVII, ale w gwarze śląskiej i podhalańskiej jest znany do dziś. Równie dawny jest dopełniacz rzeczowników żeńskich miękkotematowych (ze ziymie, z prace - „z ziemi", „z pracy"). Zaiste - to „jądro polskiej mowy, to język Rejów i Kochanowskich!" (słowa Aleksandra Briicknera o mowie śląskiej). Te i inne skamieliny polskiej mowy znaleźć można w „Utopku z Wielopola" - książce wyjątkowego czaru językowego i niezwykłego autentyzmu regionalnego, napisanej gwarą okolic Rybnika, najpiękniejszą w moim odczuciu gwarą całego dialektu śląskiego. Jej autorem jest mistrz nad mistrze - Bogdan Dzierżawa, laureat pierwszego konkursu „Po naszemu, czyli po śląsku", zorganizowanego w roku 1993 przez katowicką Rozgłośnię Polskiego Radia, człowiek, którego osobowością prawdziwie się zachwyciłem. Jej bogatą częścią dzieli się on ze swymi czytelnikami, wprowadzając ich w nastrój podań ludu śląskiego. Pod piórem Bogdana Dzierżawy ożywa świat straszków, diobłów, klynkanic, połednic, skarbników i utopców - świat niby tajemniczy i straszny, a przecież dziwnie oswojony, tutejszy, bliski... Bo też ostatecznie bije z niego ciepło i swojskość właśnie, której źródeł upatrywać trzeba przede wszystkim w warstwie językowej książki. Jan Miodek Od autora Książka, którą drodzy czytelnicy mają przed sobą napisana gwarą, powstała w sposób szczególny. Polskie Radio Katowice, ogłosiło w 1993 roku konkurs pt. „Po naszemu, czyli po śląsku". Inicjatorami tego konkursu byli redaktorzy: Pani Maria Pańczyk i Maciej Bakes. Wziąłem udział w tym konkursie i doszedłem do finału. Wygłosiłem monolog ułożony przeze mnie o utopku pt. „Bonclok". Podobną historię usłyszałem w dzieciństwie od mojej babci Marii Cwołek, Ślązaczki z krwi i kości. W tym to konkursie, w którego jury zasiadali: prof. Jan Miodek, prof. Dorota Simonides, Kazimierz Kutz oraz literat śląski Bolesław Lubosz, zająłem drugie miejsce. Zachęcony powodzeniem, zacząłem pisać dalsze opowiadania o „Utopku z Wie-lopola", które ukazywały się co tydzień w „Gazecie Rybnickiej". Nie chcę czytelników zanudzać opisywaniem charakteru naszej śląskiej kultury w wzniosłych słowach. Lud śląski jest skromny, pracowity i nie potrafi się chełpić swoim niewątpliwym dorobkiem kulturowym. Mało jest utworów literackich, pisanych żywą gwarą śląską. Nie ma też żadnych zasad pisowni gwarowej, dlatego wszystko co pisane naszą piękną gwarą różni się między sobą. Większość wyrazów pisanych jest fonetycznie, toteż trudno uniknąć błędów ortograficznych. Brak też odpowiednich znaków pisarskich zmieniających brzmienie niektórych liter. Posłużę się przykładem, litera „o", „ó" użyte w wyrazie „koń" lub „kóń", nie brzmią po śląsku. Potrzebny byłby znak np. „ö" lub „?", który zmieniałby brzmienie tej litery jako wypadkową tych dwóch liter. Dużo też wyrazów, które pisze się przez „ą" też brzmi sztucznie w wersji śląskiej (gwarowej), np. wyraz „łąka" lepiej brzmi czytane „łonka". Takich przykładów mógłbym podać więcej, dlatego proszę o wyrozumiałość. Może w przyszłości ustali się forma pisania gwarą czego sobie i wam szczerze życzę, poddając to pod rozwagę językoznawcom. To samo dotyczy tzw. „germanizmów" i „bohemizmów" w naszej gwarze, które w różnych rejonach Śląska przybierają różną formę, a których się nie da uniknąć. Pisząc tą książkę kierowałem się raczej zachowaniem wierności przekazu żywego słowa, aby gwara nie zaginęła. To co przekazali mi moi rodzice i dziadkowie, to co mnie nauczyli, zachować od zapomnienia i przekazać w tej właśnie formie następnym pokoleniom. Dużo w dzieciństwie słyszałem różnych opowiadań od mojej babci, która miała szczególny wpływ na moje wychowanie. Starała się wpoić we mnie zamiłowanie do gwary i kultury śląskiej, co jej się na pewno udało. W opowiadaniach słuchanych w zimowe wieczory przy darciu pierza, fascynowały mnie zawsze „straszki" i demony śląskie z piekła rodem. Było tych demonów bez liku: „jaroszki", „diobły", „klynkanice", „połednice", „chabernice", „skarbniki", „fojermony", „błyndne ogniki", „strzigi", „meluzyny" i „utopce". Najbarwniejszą postacią był dla mnie „utopek" lub „utopiec". Może dlatego, że mieszkaliśmy blisko rzeki Rudy, która płynie między Wielopolem a Rybnikiem. Było tych opowiadań o utopku najwięcej. Ponieważ forma „utopek" we wszystkich słuchanych opowiadaniach przeważała, dlatego jej jestem wierny. „Utopek", czyli wodny demon śląski potrafił się przeobrażać w różne postacie, ale najczęściej w zwierzęta żyjące w wodzie lub w jej pobliżu. Nie znosił suszy, musiał być wciąż wilgotny, gdyż w przeciwnym razie zamieniał się w inną postać demona, ale już nie związaną z wodą. Dlatego zawsze występował w pobliżu stawu lub rzeki, a w szczególności tam gdzie były bagna i trzęsawiska. W takich miejscach najczęściej zdarzało się, że ktoś utonął w tajemniczych okolicznościach. Najczęściej tragedie zdarzały się z powodu ludzkiej lekkomyślności a często w stanie nietrzeźwości. Ci, którzy wyszli z opresji cało, opowiadali później niestworzone historie o błędnych ognikach, jaroszkach, utop-kach lub innych demonach. Tak się utrwaliło w podaniach ludu śląskiego o tych różnych „straszkach". Opowieści o utopkach i innych demonach miały też inny cel, można powiedzieć wychowawczy. Dzieci słuchając tych opowiadań obawiały się same chodzić kąpać się w rzece lub stawie, gdzie ponoć mieszka utopek. Zimą też nie wchodziły na lód w obawie przed utonięciem i o to chodziło dorosłym. Sam nie raz w dzieciństwie kurczowo trzymałem babcię za rękę przechodząc blisko brzegu rzeki Rudy. Każde plusknięcie wody działało na wyobraźnię. W każdej żabie skaczącej do rzeki widziałem utopka. Nie wszystkie opowiadania o utopku były negatywne, niektóre mówiły o przychylności utopków do ludzi dobrych. Utopki w szczególny sposób karały przeważnie ludzi skąpych, nikczemnych i pijaków - takie opowiadania najbardziej przypadały do gustu. Opowiadania napisane przeze mnie, oparte są na zasłyszanych w dzieciństwie i wiążą się ściśle z okolicami miasta Rybnika. Akcja tych opowiadań dzieje się w powojennych czasach w Wielopolu (dzisiejsza dzielnica Rybnika). Nazwiska i pseudonimy ludzi wymienionych w tej książce są autentyczne i znane są ludziom tam mieszkającym. Bohaterowie: Francik i Anka są postaciami fikcyjnymi i wszelkie podobieństwo do mieszkańców Wielopola jest przypadkowe. Bogdan Dzierżawa /-/ Bonclok Zdarziło się to przeszło 45 lot tymu w Wielopolu. Moja starka Maryjka mieli zegrodka w keryj im wszystko piyknie rosło. Łogórki im się tak podarziły, że chcieli se ich zakisić, ale ni mieli takigo wiel-kigo boncloka. Na drugi dziyń, a było to w strzoda, wybrali się starka na torg do Rybnika. Na targowisku stoli raciborzany z rostomaitymi klamorami. Starka se wybrali nojpiykniejszy bonclok, kery se wrazili do saka i idom nazod du dom. Było już kele połednia jak dośli ku moście na rzyce Rudzie. Most był jeszcze wtedy drzewianny, bo bez wojna go keryś pieron szpryngnył. Starka stanyli co by się trocha dychnyć i tak se do siebie godajom: „Byda se musiała te szłapy oszpluchać, bo taki hyc dzisioj, że dalij już kroczku niy zrobią". Śleźli po beszongu na dół ku wodzie, symli jakla i zandale i wlyźli aż pod rzić do rzyki. Kecka se zadziyrgli do góry, co by się niy zaton-kała we wodzie. Naroz wejżeli ku filorze, a tam na płytkij wodzie ra-czysko se wielki szpacyruje. Starka tyż nic, yno gibko łap go za pukel i prask nim do boncloka. Ale bydzie co maszkecić na wieczerze. „Je-zderkusie, ale żech się sztulpy ufifrala łod marasu, taki były piyknie wyszkrobione i wybiglowane, jak jo teraz wyglondom. Byda musiała iść na przimo przez las, bo by mię gańba było jak by mie kery trefił". Jak starka dośli ku Ośliźlokowym stawom, to już tego boncloka niy umieli utrzimać, taki się siarońsko ciynżki zrobił. Postawiyli go na ziy-mi, żeby odpocznyć, a tu bonclok się rozlecioł na ograbki, bo tyn giź-dziarski rak taki wielki urósł. Jak się wygramulił z tych szkorupow zamiynił się w takigo małego syneczka w czerwionym kabociku i czer-wionyj czopeczce. Był to Utopek. „Jo się nazywom Magierka" - padół mojij starce. „Dziynkuja wom Cwołczyno żeście mię przekludzili do czystyj wody, bo jak Silyzjo zaczła ta bajca wpuszczać do Rudy, to już żech ni mioł czym dychać. Starka się gibko przeżegnali i za szkaplyrz się chycili, aż Utopek zasyczoł i wartko do wody skoczył. Jeszcze do starki zawołoł: „Yno niy łosprowiejcie po wsi żech się do Hanysa wkludził, bo się dom na was pozór, a wtedy wom niy darują". Starka prziszli du dom cołko blado i na dokłodka bez boncloka. Utopek z Wielopola Jak żech już pisoł, moja starka Maryjka przekludziła w boncloku utopka Magierki z rzyki Rudy do ośliźlokowych stawów, kaj była jeszcze czysto woda. Hanys Ośliźlok to był wielki papmoń w Wielopo-lu. Mioł on dużo pola, lasu i pora stawów, kaj chowoł kapry. Tyn utopek Magierka był pieronym muzykalny, jak się niyskorzij łokoazło. Bo u Hanysa miyszkoł taki wezgierny karlus, Francik mu było. Jeździł łon koniami, odbywoł cołko gowiydź, robił wszystko co do parobka należało. Umioł tyż piyknie grać na krzipce. Groł łon na ni kożdy wieczór w starym rozlecanym młynie. Po wieczerzi, jak już wszytko poodbywoł, broł ta krzipka pod parzą i kalup do młyna. Na-malowoł se na ziymi świynconom krejdom taki wielgi koło, siod na pojszczodku na staryj ryczce i zaczon grać. Kole północy prziszoł ku nimu Magierka, żeby go posłuchać. Francik tak libeźnie groł, że utop-kowi płaczki niyroz leciały z łoczow. Roz już boroczek niy umioł wy-trzimać, chcioł ku Francikowi do pojszczodka wlyźdź, ale ta krejda go sparziła. Odskoczył gibko nazod i łodezwoł się do Francka: „Kejbyś mię nauczył tak piyknie grać na tyj krzipce, to jo bych ci Francik dużo piyntokow prziniosł, przidałyby ci się, bo się bezmała żynisz. „Ha ha ha - roześmioł się Francik - ty się chcesz nauczyć grać, dyć mosz taki grube palce choby tłoczki i na dodatek za krotkę". „A niy dało by się jako naciongnyć tych palców - pado Magierka". „Możno by się dało -godo do niego Francik, a w duchu się śmieje co by mu to za psikusa zrobić. - Wiysz, pódź zy mnom do kuźnie, tam jest taki naciongadło". Magierka się uradowoł, że bydzie umioł na krzipce grać, totyż nic niy godoł yno za Franckym podeptoł do kuźnie. Było tam przikryncone do bolę taki wielki zieleźne trzimadło, co gospodorz mioł na proszczyni rostomańtych klamorow, jakie som potrzebne na gospodarstwie. „Wróż tu ta pazura - padół Francik utopkowi - do tyj szpary". Jak łon wraziył to mu Francik z całyj siły przikrynciył, aż wszystko trzeszczało. Co tam się wyrabiało, tego opisać niy idzie. Magierka takij diobel-skij siły dostoł, że cołki te trzimadło wytargoł ze szrubami i fronknył nim o ściana, to dziura aż na dwór wyleciała. Utopek wyparziył z tyj kuźnie, yno się iskry za nim suły i siarkom było czuć. Wiela umioł wykopać, ku stawie mazoł. Długo się niy pokazowoł żodnymu, myślą ta pazura musioł wyku-rować. Roz w niydziela Francik siod ze swojom frelom do łódki, żeby j om po stawie powozić. Anka było tyj freli, była piykno jak sto diosi. Miała czorne kryncone włosy, a ślypskami łobracała na wszyst-ki strony co ni możno. „Wiysz co Francik, jedź tam za te charpynci, co by nos żodyn niy widzioł" - pedziała. Naroz przed łódkom woda zaszpluchała, czerwiono czopeczka od Magierki się pokozała. „Teraz cię raom, ty giździe pieroński, zarozki cię śniom utopia, ty strupie jedyn". Francik to był miglanc pieruchowy, toż tysz nic, yno łap ta swoja Anka za nogi do góry i godo: „Widzisz tu te trzimadło, zarozki ci ta drugo pazura naciongna, ty podciepie mały. Jak utopek ujrzoł, że się przed nim piekło łotwarło, drabko pod woda się schowoł, yno się para na wiyrchu pokozała. Na drugi dziyń rano Magierka prziszoł ku Ośliźlokowi cołki wylynkany i godo „Gospodorzu pożyczcie mi tego (zapomnioł jak się to nazywo) hyrtompyrtom, bo się musza przepyrtać". Hanys kombinuje co tyż to może być, a utopek dali godo (pokazuje na targacz abo jak kto woli kotucz kery stół wele płonki): „Niy bójcie się, jak jo się przepyrtom, to wom tyn hyrtompyrtom na-zod przipyrtom". Hanys roześmioł się na cołki pysk i powiado: „Magierka, jo wiym co ci tym mój parobek wywinoł, ale ty się niy musisz zarozki kludzić. Od jutra już Francik u mię niy robi, ale ty tu zostoń, bo kto mi bydzie kapry wachowoł. Ty przeca wiysz jaki tyn synek od tego szewca spod łasa jest gizd. Mały taki pieron, szkuty na łbie cho-by pojscano słoma, ale ryby umi chytać jak żodyn inkszy. Już żech go roz trzimoł za szkrabikel, to mi się wyrwoł, a jo do marasu pra-snył aż mi się odechciało". „Dobrze gospodarzu, jo tu łostana, bo mi się tu tyż podobo, ale niy wyciepujcie tego Francika, bo łon tak piyk-nie gro na tyj krzipce, jo go teraz byda z daleka słochoł. Proszą wos yno piyknie, niy łosprawiejci tego po wsi bo to gańba na mię, żech jest taki ciućmok. Ziyńć od Utopka Było to w 50 abo w 51 roku. Pamiyntom, że było to pod koniec siyrpnia, feryje się kończyły, a pogoda były piykno. Na ryncznie malowanych plakatach szło przeczytać, że w niyjbliższo sobota na sali u pana Zimonia odbydzie się muzyka. Wyglondało to tak: „W Wielopolu dnia 25 siyrpnia br. odbydzie się zabawa taneczno, na kero serdecznie zapraszają organizatorzy. Grać bydzie niyjlepszo orkestra TANERA. Panie i panny mająwstymp wolny". Jak tako muzyka się miała odbyć, to wszystke frele z Wielopola i pobliskich wsi zaczły się sztryndzić już tydziyń naprzód. Starki i mamy miały pełne rynce roboty. Gibko musiały szyć abo przeszywać co się yno dało, żeby te jejich cery jak nojlepij wyglondały. Dziołchy wtedy tyż były wymyślate, kożdo chciała mieć bluzka z nylonu, bo to było modne. Wszystke falszyrmy, co posyłali krewni z Anglie abo z Ameryki, były poprute i szyły z tego roztomajnte bluzki. Karlusy tyż się radowali na tako muzyka i już tydziyń nojprzód karki szojrowa-li, a szkuty na łepie stawiali na fazana. Galoty musiały być z krótkimi nogawicami i na dodatek wąskie. Fuzekle kraciate, a szczewiki na gru-byj szpekzoli i obszywane ryncznie biołom dratwom. Francik, tyn parobek od Ośliźloka, tyż się wybiyroł na ta muzyka. Widzioł żech go pora dni przed tym, jak mioł szkuty nadzieksowane jakimś olejkym, że mu się na słońcu miechtały co niy możno. Jak już prziszła ta sobota na wieczór, widzioł żech przed szynkiym łod Zimonia, jak się zbiyrały w kupki dziołchy i karlusy. Synki z Wielopola stoły osobno, a karlusy z inkszych wsi jak Golejów, Orzypowice tyż stoli na boku. Jeździli te karlusy tyż z dalsza, z Książynic, Ochoj-ca i Kamiynia. Były tam tyż dwie gryfne frele ale żodyn ich niy znoł. Godali synki, że to są dziołchy z Paruszowca. Francikowi się zdało, że już kas te szaty łod tych dziołch widzioł, ale uznoł, że mu się to chyba śniyło. Muzykanty zaczli grać, ludzi już było dużo w poj-szczotku, a bab pod łoknami jeszcze wiyncyj. Kożdo chciała widzieć czy jeji cera mo powodzyni, abo tyż pod ścianom stoji. „Dziwej się Maryj, ta nasza Hajdla tańczy z tym Zigusiym, a twoja Lyjna ze Zefkym. Zofija jakoś ni mo powodzynio, bo ni mo nylonowyj bluzki", było słychać pod łoknami. Anka tyż tańczyła ze swoim Franci-kym, ale łon ciyngym spoglondoł na te dwie cudze. Stoły łone pod ścianom choby jake ksiynżniczki, takie były piykne i wystrojone. Co kery karlus po ni prziszoł, to łone się łobracały plecami i niy chciały iść z nim tańczyć. Pieron wiy na co łone czekaj om - myśloł Francik -przeca są take piykne i łobleczone mają niyjlepsze lonty. Musza jo spróbować - myśli se Francik - ale niy umioł się jakoś od tyj swojij Anki urwać. Przi szynkfasie postawił Stanikowi dwa piwa, żeby z An-kom zatańczył dwa koński. Jak Anka tańczyła ze Stanikiym, to łon gibko ku tym cudzym dziołchom. Ukłonił się piyknie, to łone choby smo-wione łobie chciały z nim iść tańczyć, aż mu się to dziwne zdało. Fran-cika tak potytłało, że zapomnioł o swojij Ance. Anka się znerwowała, że uciykła z tyj muzyki sama. Francikowi niy było rady, to z jednom to z drugom wywijoł, chnet by do haje prziszło, bo łone z żodnym niy chciały tańczyć yno cołki czas z tym Francikym. Było już przed północom, jak te dwie frele, były to siostry (tela się szło domyśleć, bo były podane i jednako łobleczone) chciały iść du dom. Prosiły Francika co by ich łodkludził, bo łone się bojom same du dom iść, a tata im prziko-zoł, co by były w doma przed północom. Francik był w siódmym niebie, zarozki chycił łobie pod parzą i cisnom ku chałupie. Najbliżyj było na Paruszowiec przez las koło hanysowych stawów, tak ich tyż kludził. Jak byli wele pidła, tam kaj jest najgłymbij, to Francik godo: „Idźcie dziołchy po cichu bo tu utopek miyszko, jak go łobudzymy, to bydzie źle z nami". Dziołchy się na siebie podziwały i zaczły się chichrać aż się Francikowi gupio zrobiło, że w utopki wierzi. Naroz na grobli ujrzeli dwie dziki świnie, ale tak naprowda to usłyszeli jak krzonkąjom, bo ujrzeć było ciynżko, ćma było jak w rzici. Łobydwie dziołchy kasik się rozpyrskły, a na grobli Francik widzi sztyry świyconce łoczy, kere wałom prosto na niego. Niy czekoł tyż na nic, yno gibko na niyjbliższo olsza wloz. Siod se borok na takij grubszyj rozkrace i zaczon wołać na te dziołchy. Żodyn się niy łodezwoł, yno te dwie świnie pod olszom ryły i krząkały. Tak go strach łoblecioł, że odpion pas łod galot i przi-pion się ku tyj gałynzi. Usnył na tyj olszy i dopiyro jak rano słońce wylazło, to się łobudził. Patrzy i łoczom niy wierzy, dyć jo pierona siedzą na tyj olszy co na dole w dziupli szarszynie mają gniozdo, jak jo terazki ślęza. Szarszynie już na dobre krajzujom kole niego, że się mu-sioł jeszcze wyżyj wypionć o jaki trzi metry. Baby z pod łasa idą z dziołchami do kościoła i z daleka już pokazujom na olsza rynkami. Gdo to tam siedzi tak wysoko, pado Maryjka i patrzy na wiyrch. Dyć to jest Francik, tyn parobek od Ośliźloka, pado Aniela. Byłyby go niy poznały, ale pod olszom leżały jego szkarboły na szpekzoli, co go w nich na muzyce widziały. Blisko niy szło podyńść, bo te szarszynie lotały tam a nazod. Potym śleciały się bąjtle i ciepały Francikowi jabka i gruszki, bo mioł już głód i pić mu się chciało. Cołko niydziela Francik przesiedzioł na tyj olszy skuli tych szarszyni. Na dół śloz dopiyro na wieczór, jak szarszynie przestały lotać i bajtle się du dom wyniyśli. Idzie pomału ku chałpie, a kole pidła Magierka się z wody pokozoł i chichro się na cołki pysk. Teraz się Francik kapnył, kto go tak załatwił. Już wiy kaj widzioł te szaty łod tych dziołchów. Zeszły tydzień się suszyły na tatarczuchach z ink-szym praniym od utopka. Te cudze dziołchy, to były cery łod Magier-ki, jednak mię dostoł, myśli se Francik. Anka niy godała z Francikiym dwa tydnie, ale jak się dowiedziała, że boroczek cołko niydziela na olszy przesiedzioł to i się go zol zrobiło, toż się piyrszo łodezwała. Francik już o muzyce niy chcioł słyszeć, bo cołko wieś o tym godała. Jak jechoł na Chwalowice po wągli, to mu łebonie na szibrze krejdom napisali: „ZIYNĆ OD UTOPKA". Teraz Francik chcioł się wykludzić, tak go było gańba przed ludziami. Utopek i Aleks Za stawym od Ośliźloka było sześć chałup odciyntych od świata. Godali na to Podlesie, a noleżało to do Wielopola. Z trzech stron otoczone łasym, bez elektryki. Woda ze studnie ciągło się klukom (tako żerdka na końcu miała taki hok z kerego niyroz wiadro spadło), a świyciło się karbitkom abo naftowom lampom. Tam w jednyj chałupie miyszkoł stary Aleks ze swojom Stazyjom. Jak rano stanył to nojprzód nabiył swoja faja i zakurził aż pod cołkim Podlesiu śmierdziało. Mama godała, że łon suszonymi gynsińcami ta fajka nabijoł i pokrziwami. Potym broł sikyra, owinył się dookoła piłom i walił do łasa. Bez łasa to by łon niy wytrzimoł. Nosił na puklu roztomańte koński drzewa, co tam wiater przewrócił albo tyż łon spuścił w hany-sowym lesie jako suszka. Niyroz była łostuda skuli tego drzewa, bo Ośliźlok się niy dół tak leko wykiwać. Potym to wszytko pocion piy-łom na kozidle, kere stoło miyndzy stodołom a haźlym. Ukłodoł to wszystko na stusek pod okapym. W zimie to polił w żeleźnioku i ze swojom Stazyjom grzoli stare kości. Czynsto tyż z łasa nosiył prynci z brzózki i za stodołom robiył mie-tły, kere na torg do Rybnika nosiył. Tyj jego baby to się wszyske dziecka boły, bo jak się łoblykła to wyglondała jak czarownica. Chodziła łona po chłopsku, kożdy Ślązok wiy jak wyglondały baby co chodzom po chłopsku. Łobleczone miały jakla, kecka, zopaska, chustka na głowie i odziywały się plyjtym. Pod spodkiym miała spódniczka i galoty. Tyj łostatnij rzeczy to łona chyba niy nosiyła, bojo czynsto widzioł jak szła do łasa miedzom to stowała i łodcedzała zimioki. Bajtle to się j om boli jak łognia, bo tysz te mamulki czynsto niom straszyły. Jak szła do łasa na jagody abo na grziby, a bajtle się kaj ba-wiyły, to zarozki du dom śmiatali. Ale łona niy była zaś tako zło jak wyglondała, serce miała dobre do dzieci. Co miała boroczka robić, dziecka za niom wołały Cyncla, Cyncla dej pół litra itp. Tukej biyda była że aż piszczało, a tu cię jeszcze dzieciary za błozna robią. To tyż czasym potompała za nimi, co im uciecha robiło. No, wypić to łona se rada wypiyła, yno nie było za co kupić. Starego ciyngiym na torg wyganiała. „Idź Aleks jutro na torg, bo mosz już dość dużo tych mie-teł, a jo mom smak co łyknyć i konszczek wusztu byś przinios". W strzoda po połedniu Cyncla z łokiynka wyglondała, czy już Ale-ksa niy widać. My umiała się doczekać, ćma się już robiło, a miłego Aleksa niy widać. Aleks na torgu trefił kamrata, co go od bajtla pa-miyntoł i wróż przi wojsku byli. Tak długo się niy widzieli, to go na jednego zaprosił na „Potacznia", kaj się w kożdy torg furmony spotykali przi piwie. Na jednym się niy skończyło, tak se długo stawiali, że Aleksowi ani na wuszt niy zostało. Szynkiyrz już zawiyroł jak łoni wyleźli. Teraz na swoja droga trefić, myśli se Aleks i jakoś du dom zońda. Za sztadionym skryncił w prawo, bo tam było bliżyj, ale niy trefił na ta deska i musioł borok przez ta bajca przelazować. Zaszoł jakoś ku hanysowym stawom i myśli se, teraz yno przez te groble jakość przelyść, co bych do wody kaj niy wpod i byda w doma. Idzie se tak po cichutku, co by go Ośliźlok niy trefił, bo co go trefi to go sądym straszy, że mu drzewo z łasa kradnie. Jak był już przi przepuście to se tak głośno myśli: „Co jo powiym tyj moij Stazyji, dyć łona mię wyciepnie z chałpy, ani wusztu ni mom, ani gorzolki, a tu już chyba północ miny-ła". Jak to padół, znojd się kole niego taki syneczek w czerwionym an-cużku i godo: „Podźcie starziku sy mnom, jo mom dużo piniyndzy schowanych, to wom dom wiela się wom do kapsow śmieści, gorzołka tyż się znojdzie. Zrobicie mi za to dziesiynć mieteł, bo mom dużo za-miatanio, a razinku ni ma czym. Dowejcie pozór, jo wom byda karbit-kom świycił, co byście kaj niy wpadli". Stary Aleks szoł za nim po groblach, już niy wiedzioł kaj jest, yno się rozglondoł za tym światełkiym łod tego syneczka. Naroz wpod do przikopy aż do pasa, ale się jakoś wygramulił, cołki łod szlomu ufifrany. Wejrzoł przed sia, a tu pod starom brzózkom cołko hołda piniyndzy, aż mu się oczy zablyszczały. Naladowoł se tych piniyndzy pełne kapsy i nogawice. Kole pnia leżały porosciepowane flaszki z gorzołkom. Wzion se do kożdyj rynki po dwie flaszki, bo wiyncyj niy umioł udzierżeć. Tyn syneczek się kasik stracił, a Aleks ujrzol przed sobom leżanka wele łostrynżnic. Był już taki słaby, że zaroz się na nij legnył i usnył. Rano go jakiś larmo obudziło. Otworził łoczy, zaglondo, a tu jego Stazyja wrzeszczy na cołki pysk: „Ty prze-jynty giździe, kaj mosz piniondze za mietły, kaj mosz wuszt i gorzołka". Waliła go przi tym kry kom po łepie, aż wszystkich świyntych widzioł. Jak się spamiyntoł to widzi, że leży w kupie siana na ośliźlo-kowyj łonce. W kapsach mo nacisnyte pełno liści, a kole niego leżom sztyry koński zgnitych kuloczków z brzózki. Yno Stazyja jest praw-dziwo i dalij wali go krykom po palicy. „Zbiyrej się ty strupie, a ka-lup do chałupy, bo cię jeszcze kto ujrzy. W doma se dziepiyro pogo-domy, ty naprańcu". Łod tego czasu Aleks po jasnoku z torgu wracoł, bo się boł, że go zaś kędy utopek posmyko. Brelaty Utopek Miyszkoł na „Podlesiu" w Wielopolu szewiec, kery mioł piykno baba i troje dziecek. Niejstarszy był synek, potym była dziołcha, co j om wołali Trautla i niejmłodszo Irmelka. Tyn synek, to był pieru-chowy miglanc. Pisoł żech już o nim, jak poradził chytać ryby w ha-nysowym stawie, że ani tyn utopek niy umioł się z nim dać rady. W szkole godali mu „Żabka", bo kożdy łeboń w Wielopolu musioł mieć jakiś inksze miano. Kożdy se musioł na te miano zarobić, bo kery go ni mioł, to musioł być jakiś mamlas, abo gorszy ciućmok. Wszyjscy w szkole wiedzieli, kto to był dejmy na to: „Kasper", „Lalusia", „Lepek", „Baletka", „Kulon", „Topik" itd. Tyn synek od tego szewca tak był z tom przirodom zeżyty, że roztomajnto gadzina do rynki chytoł i do szkoły przinosił. Roz to była zalamandra, drugi roz wrzesionica, turkoć abo jeszcze co gorszego. Stykło, że rechtórka pedziała: „Kto wie jak wygląda rzeko tka?", to już na drugi dziyń wszyjscy jom w szkole łoglondali. Jak szoł ze szkoły, to niy szoł szo-syjom, yno rantym, potym przikopom przez „Perdelec" aż ku hanyso-wymu stawie i przez łąka na przimo du dom. Po drodze chytoł szma-terloki, ćmiyle do puciynki po kołkach i przinosił to wszystko do chałpy. Roz tyż chycił tako łoszkliwo żaba, kero wciepoł do krauzy i schowoł do bifyja. Jak mama łotwarła dźwiyrka, to jom mioł wrzód chycić. Wyskoczyła z bifyja prosto na noga mamie ropucha i mama lizła na delina jak dłogo. Zaczyna wrzeszczeć choby jom kery ze skory drzył. Tata na górze szczewiki zolowoł i przilecioł gibko na dół cały wylynkany. Jak się kapnył, że to jest robota od synka, wzion po-ciyngiel i tak mu po rzici narzazoł, że boroczek synek niy umioł przez tydziyń na ni siedzieć. Jak się go rechtórka w szkole pytała za co tak dostoł, to padół, że skuli takij piyknej żabki. Cołko klasa się zaczła rzać i od tego czasu zostało mu „Żabka". Tyn szewiec robił na cygelni, kero należała przed wojnom do Ośliźloków. Po wojnie ta cygelnia była państwowo i rządził tam ke-rownik. Ludzie tam mało zarobiali, tak jak wszyńdzi, mało kto zarobił tela co by szło żyć dobrze. Biyda była wszyńdzi, ale ludzie się le-pij przoli niż dzisioj i bardzij byli życzliwi. Kożdy jeszcze po szychcie patrzoł co przirobić, tak było tyż z tym szewcym. Naprawioł ludziom szkarboły, a za to jedni płacili, a inksi przinosili co tam kery mioł. Jedyn przinios konsek szpyrki, drugi masła ździebko abo syra, a jedni tyż gorzołka prziniyśli. Niy było czym szczewikow zolować, to ludzie wynosili z gruby taśma, kero szewiec musioł rozrówać - bo była za chrubo i tym potym zolowoł. Była to mocno zolowka, yno bez zima niy dej Boże starszymu w tym chodzić, rozjyżdżało się na wszystki strony. Dziecka to miały uciecha w takich szczewikach bez zima chodzić. Cołki dziyń umiały na kiełzaczce kiełzać. W takich ciynżkich czasach pokozoł się w Wielopolu nowy utopek. Zagnieździł się gizd pieroński w cygielni ośliźlokowyj, to jest ta z pra-wyj strony szosyje z Rybnika do Glywic. Uwzion się tyn utopek na tego biydnego szewca spod łasa, ale przeważnie we wyplata. Prziszoł roz szewiec po cimoku du dom cołki lód gliny stytrany, bez piniyndzy i mokry cołki. Mioł za to w kapsie wyngorza. Baba się go pyto: „Skąd mosz tego wyngorza?", a łon na to: „Musioł mi do kapsy wlyść, jak żech się w glinioku z utopkym szamotoł". „Kaj mosz wyplata?" - pyto się go dali. „To mi musioł utopek z kapsy wyciongnyć", pado do nij. „Wiysz co, stary, wszystko żech już widziała, ale żeby w glinioku wy-ndzone wyngorze pływały i z ugryzionym łogonym, to możesz takimu pedzieć, co nimo wszystkich knefli przi bontku". Na drugo wypłata, jak taty długo niy było, mama godo do „Żabki": „Idź yno synek lobejrzeć, kaj tyn tata tak długo siedzi. Wczora godoł, że bydom cegła na odbudowa Warszawy posyłać i bydzie dłu-żyj robił, ale coś mi się to niy zdo". „Żabka" szoł tatowi na prociw i zaszoł aż ku cygelni. Jak był już wele glinioka, to go strach łoble-cioł, bo już się szarziło, a tu tyn nowy utopek. Magierki to się niy boł, ale tego utopka jeszcze niy zno - co to może być za gizd. W glinioku wody było co niy miara po łostatnim dyszczu. Szopka, co tam na dole stoła, była cołko wodom obloto, że niy szło do nij dońść, yno po takij wąskij boli. Była tam plompka, co tam stary Alojz zawdy woda plompoł, niyroz tam był przi niymu, ale tela wody to niy pa-miynto. Tu jeszcze tyn przejynty utopek po łepie mu chodzi. Było tam jakoś głośno w tyj szopie, to się zebroł na odwaga i śloz na dół. Jak usłyszoł godka od swojigo taty, to się już wcale niy boł. Wloz po tyj desce po cichutku aż pod same dźwiyrze i przez dziura po synku zaglondo do pój szczotka. Było tam pora chłopów, kerych wszystkich znoł, ale jedyn był cudzy. To na pewno jest tyn utopek z kerym się tata zeszło wypłata w glinioku szamotoł. Cołki dwa tydnie musioł skuli tego utopka ze swojimi siostrami żur jeść. Taki mały, chruby, brelaty i kichol mo taki czerwony, ale ni mo jednego końskigo kopyta jak Magierka, co to za szkarada - myśloł se „Żabka". Zajrzoł jeszcze roz przez ta dziura, to tyn utopek prawie loł tatowi gorzołka do zymfciorki. Wróż tyn utopek zejrzoł go pod tymi dźwiyrzami i godo: „Wejdź tu chłopczyku do środka, jak ci na imię?" To jest mój synek, padół mu tata. Tyn brelocz wyciągnył z kapsy piyńć złotych i dół „Żabce" do rynki. „Masz tu na kino, bo w sobotę będzie objazdowe. Będą pokazywać film o cegle, którą twój tatuś produkuje w naszej cygielni, idź i zobacz". Prziszoł „Żabka" du dom wróż z tatom i zaroz mamie godo: „Wiysz mamo, poznoł żech brelatego utopka, dół mi na kino i niy poradzi po naszymu godać". Tata maznył „Żabki" bez pysk i godo: „Przestoń taki gupoty fanzolić, to niy był żodyn utopek, yno nasz nowy kerownik". Dlo „Żabki" i jego siostrow to był „BRELATY UTOPEK", bo jak się w cygelni pokozoł, to we wypłaty tata zawdy posmykany prziszoł. Utopek w kinie Prziszoł tyn dziyń, jak do Wielopola przijechało kino objazdowe. Była sobota na początku października. Wszystke dzieci w szkole się radowały i szykowały się iść łobejrzeć tyn film. Pisało na plakacie, że bydom puszczać film pt. „Przygoda na Mariensztacie", ale „Żabka" godoł, że bydom pokazować o cegle z naszyj cygelnie. Żodyn nie chcioł wierzić, a „Kasper" mu padół: „Klupni się w czoło, kto ci takich gupot nagodoł". „Padół mi to utopek, jak żech był przi tatowi w cygel-ni we wypłata" - godo „Żabka". „Skąd się wzion utopek w cygelni, przeca niy przełóż z hanysowego stawu". „Trefił żech go w budce od tego plompkorza Alojza, a jak niy wierzisz to się podziwej - wycion-gnył z kapsy nowe piyńć złotych - to mi utopek dół na kino". „Kasper" łoczami zaświdrzył i uwierził, bo zarozki to inkszym synkom powie-dzioł. Wszystkie dzieci ze szkoły przichodziły ku „Żabce", żeby im te piniondze od utopka pokozoł, ale żodyn ich niy chcioł pomacać, bo bezmała się potym człowieka piniontize niy trzimiom. O czwortyj już się dziecka zbiyrały pod salom, bo się niy mogli doczekać, kędy tyn kiniorz przijedzie. Kino się miało zacznyć dzie-piyro o siódmej na wieczór, jak się zećmi, bo inaczyj by trza było za-ciongać łokna dekami. Zawsze kino objazdowe było na sali od Zimo-nia, tam kaj tyż te muzyki robili. Roz na miesionc przijyżdżoł taki autok „Lublin", co mioł na tyj budzie napisane: KINO OBJAZDOWE. Zeszły miesionc też było kino i grali taki film, co się nazywoł „Skarb". Było to o takich chacharach, co szukali skarbu w kuminach, dziury robili we ścianach aż na końcu cołki tyn familok we Warszawie przewróciyli. Znojdli jakiś cechonek kaj keryś zrobił krziżyk i napisoł pod nim „Skarb", a na końcu się dowiedzieli, że tyn skarb to była zwykło baba. Uśmioli my się jak diobli na tym kinie. Było już kole szóstej na wieczór, jak się tyn „Lublin" pokozoł pod salom. Dziecka go obstompiyły i cisły się po bilety. Już niy pamiyn-tom po wiela te bilety sprzedowali, mi się zdo po trzi złote starsi, a dzieci połowa. Ze zadku z tego autoka wyloz taki chruby chłop i zaczon wynosić te swoji klamory. Synki się zaroz ku nimu ciśli, bo jak mu kery pomogoł te kuferki nosić do sale na bina, to go za darmo puścił do kina. Kożdy chcioł pomogać, ale łon zawdy piyrszegoz krają wzion i gotowe. Mię się roz tyż udało za darmo wlyźdź, bożech mu jakoś rola kabli na bina zanios. Jak już te klamory były poustawiane i połonczone, to tyn chruby chłop wyj on tako kurbla i zaczon tam coś kryncić. Na rozciongnyto płachta, na tyj ścianie od szynkwasu, puściył taki szajn, aże wszystkich łoślepiyło. Musioł to wybadać, czy wszystko gro. Wróż jak z tych głośników niy ryknie, to zaroz zicherongi poprzechodziły i światło zgasło. Dziołchy zaczyny piszczeć, bo synki yno na to czekali, żeby se jako łobrano poszczypać i pomacać po cimoku. Te zicherongi jeszcze ze dwa razy wybiyło, zanim ta piyrszo rolka zaczyna się łobracać. Niejprzod szła kronika, co mi się niejbardzi podobało, bo tyn chłop co to czytoł mioł pieronym fajny głos. Pokazowali jak kajś w Rusyji na polu aże sztyry trachtory łoroz łorały. Zaroz mi się tyn pachołek od Hanysa przipomnioł, jak się boroczek musi koniami mynczyć. Potym pokozywali tako wielko rzyka, przegrodzono, że się zrobił telki stów jak cołki Rybnik od Golyjowa aż ku Niedobczycom. Spuszczali z tego stawu woda z takigo wysoka jak nowy kościół od świyntego Antoniczka z Rybnika i elektryka z tego robili. Wiela tam musiało być utopkow na takim wielkim stawie, jak Wielopole taki małe, a już dwa utopki tu rzondzom. Godajom, że na szpyndlowcu tyż jest jakiś utopek. Szpyndlowiec to by tyż szło do Wielopola policzyć, bo to jest w lesie zaroz za Zabuszkami. Zabuszki to były taki górki w lesie zaroz wele Podlesio. Tam w zimie jeździło się na beczołkach. No to by były aże trzi utopki we Wielopolu. Jak było już pół kroniki, to keryś synek zawołoł: „Dzieci chować się, Grimka". Co się dali dzioło, to się opisać niy do. Wszystki bajtle pod stołki się zaczyny chować, za piec, kaj się dało. Grimka wparziła do sale jak burza i zaczyna dzieci na różaniec wyganiać, a kery niy chcioł som wylazować, to go za szkrabikel łapła i ze sale wykludziła. Tak było zawsze, jak było majowe abo różaniec przi kapliczce, bo kościoła jeszcze wtedy nie było w Wielopolu. Jak ze sale wylazła, to te łebonie dopiyro wylazowali z tych kątów i zaś butel robiły, bo te stołki na sali były taki do sklapowanio z takich łaj stów. Gwoździe z tego wyłaziły, że niyjedyn se galoty na nich stargoł, abo tyż prziklapnył to co niy trza. Kronika się skończyła i światło się oświyciło, bo musioł tyn chłop szpula zmiynić. Jak było jasno, to se dopiyro szło łobejżeć kto siedzi w kinie. Dużo stołków było próżnych, bo ci co się Grimki boli, poszli na różaniec do kapliczki. Jak bydzie połowica filmu to zaś bydom butel robić, bo zaś nazod przijdom. Kole mię siedzioł „Kasper", a za nami siedzioł „Lepek" i „Lalusia", bo łon zawsze się kole nij musioł kryncić. „Żabka" się wróż łodzywo: „Łobejżijcie się do zadku, tam siedzi tyn brelaty utopek". „Jest to tyn co ci te piyńć złotych dół -godo „Kasper" - bo j o go tyż znom. To ni ma żodyn utopek, yno ke-rownik ze cegelnie, wczoraj nas wygonił z glinioka jak my raki chy-tali. Szkoda, że to nima utopek, bo by my mieli drugigo w Wielopo-lu, a tak to yno dali tyn Magierka nom zostanie". Zaczon się tyn film „Przygoda na Mariensztacie" i teraz wszyjscy ucichli. Czekaj om kędy bydom o tyj naszyj cegle z Wielopola pokazować. Pokazowali cegła cołki czas, ale nic niy godali, że to nasza z Wielopola. Tak gibko jom kładli ci mulorze, że już po piyrszyj rolce jedyn familok we Warszawie przibył. Te chałangry niy umiały z maltom postyknyć, chocioż jom łopatami na tyn mur kładli. Potym się tako porka zaczła całować i na sali się larmo zrobiyło, bo te łebonie zaczni gwizdać i nogami tompać, bo u nos w Wielopolu się żodyn na drodze niy ca-łowoł. Potym trocha pośpiywali i zaś się chytali murowanio, a żodyn o naszyj cegle niy wspomnioł. Tyn fałszywy utopek musioł „Żabki" za błozna zrobić. Ni ma to jak tyn z hanysowego stawu, zawsze tam coś wymyślił, ale jeszcze żodnego nie ocyganił. Po drugij rolce połowa ludzi poszło du dom, bo żodyn niy chcioł wierzić, że take som mulorze we Warszawie co ani niy jedli, ani piwa niy wypili, yno bez ustanku murowali. Tak się człowiek rado wół na te kino, a teraz trzeba po cimoku du dom iść koło stawu kaj Magierka miyszko. Francik ze swój om Ankom tyż byli na tym filmie, to się ich musza trzimać, bo to bydzie raźni. Po cichu my szli z „Żabkom" za nimi aż ku Ośli-źlokowi i piyrszy roz my widzieli, że we Wielopolu tyż się na drodze całujom. Co chwila stowali i próbowali tak, jak ci w tym kinie. Francik jednak musioł to źle robić, bo Anka yno godała, tak to niy było łon jom inacyj trzimoł. Tela my chocioż z tego kina mieli i niy cion-gła się nom droga du dom. Utopek na lodzie Prziszła zima do Wielopola i wszystko wyglondało jak w bójce. Śniega napadało za jedna noc tela, że z Podlesie żodyn niy umioł się ruszyć ze swojij chałupy. Końce sztachet przi płocie było yno widać. Dziecka się radowały, bo niy musiały do szkoły iść. Stawy od Ośli-źloka zamarzły i utopek niy bydzie ludziom na złość robiył. Bez zima utopki śpiom i yno czasym wylazujom, ale przeważnie tam kaj miyn-dzy trzcinami lód jest ciynki. Majom dycki zrobione taki dziury w lodzie, kere nigdy niy zamarzujom. Jak już wszyscy mieli poodciepo-wane chodniki i drogi, to my zaś musieli iść do szkoły. Z Podlesio wszystke dzieci chodziły przez hanysow stów i było jeszcze bliżyj niż przez lato. Ze szkoły żodyn niy szoł prosto du dom, yno chodziło się pokieł-zać. Wszystke dzieci szły na „Pynkalka", to była tako górka tam kaj dzisioj jest ulica Owocowo i tam się niyroz do wieczora jeździło na taszach abo prosto na szczewikach podzolowanych grubskom taśmom. Na czym te dziecka wtedy niy jeździły, bele co się wyno-chwiało. Jedni mieli normalne sonki z lajstkami, a jedni mieli taki robione z rułek, godali na to „margaretki". Nikerzi jeździli na klom-pach abo pantoflach z klamrami, inksi zaś na beczółkach abo nartach. Ci co nic ni mieli, zwyczajnie - na rzici. Jak się zrobiyła tako kieł-zaczka, to się gzuło po zadku jak diosi. Potym się prziszło du dom cołki przemoczony, dostało się lyjty i zaś na drugi dziyń to samo. Jo najprzód żech szoł do starki. Musioł żech zarozki syjmować galoty, co by się wysuszyły, a jo musioł lyźć na wiyszka i nogi moczyć we waszpeku z wodom ze solom. Jak mi przestały ciompy z nosa lecieć, to żech z tyj wiyszki śloz i chytoł się jedzynio. Starka mi narychtowali pora krajiczków chleba ze szpyrkom i szolka tej u z łoszkrabin z jabłek. „Ale tego spuścisz, już drugi pecynek chleba zaczłach tyn tydziyń" - godali starka, a w duchu się radowała, że mi tak u nij smakuje. Niejbardzi mi u starki smakowały „placki z ma-kym". Były to zwykłe placki z tartych zimioków, tela, że zamias na brytfanie na szmalcu, loło się ciasto prosto na górko blacha, abo na te ringi ze zieleźnioka. Jak się upiykły, to się ich przeleciało skórkom ze szpyrki i jadło ze smakym. Starka ich okściyli „placki z makym", skuli tego, że jak się ich jadło to zgrzipiało miyndzy zymbami choćby mak. Jeszcze mi czasym starka robiyli tako zupa z chleba z kmin-kym i zosmoszkom, łona się nazywała „germuszka" i tyż mi smakowała. Abo taki placki „gumioki" - tyn szkróbek po odcisnytych potar-tych zimiokach się loło na blacha - tyż żech rod jod, chocioż się to naciongało choby guminy ze szlojdra. Szoł żech potym suchutki du dom i mama nic niy poznała, żech zaś był kiełzać na „Pynkalce". Roz to mię Ponbóczek skoroł. Szoł żech tak jak zawdy od starki du dom przez hanysow stów, patrzą a na lodzie znać choćby kery kludziył konia prosto do trzcinów. Idą za tymi śladami, bo mi to niy dało pokój. Może to Francik szoł i kludził karego, ale po co by tu po lodzie chodziyli. Jak żech był już w tych trzcinach to widza, że yno znać jedne prawe kopyto i lewo noga. Straciył się tyn ślad kole dziury miyndzy suchom pałkom wodnom. Teraz mię dopiyro strach łoblecioł, bo żech się kapnył co to było. Były to ślady od Magierki, traciyły się kole tyj przeromble, bo utopek wloz pod lód. Już było za niyskoro i czują jak się podymnom lód rabuje. Taszom żech fronknył na lód, a jo wpod aż pod parzą do wody. Chycił żech się trzciny i wrzeszczoł wniebogłosy. Przileciały z drugigo końca stawu take starsze synki, co tam w hokeja grali i podali mi tyn kijek, co się tym gro. Jak mię wyciongli z tyj wody na mocniejszy lód, to tyż dostali strachu, bo widzieli te ślady od utopka. Skończyło się szczyńśliwie, ale w doma to tak szczyńśliwie niy było. Dostoł żech lyjty od taty i do szkoły żech musioł chodzić naokoło przez „Perdelec". Utopek i szkubaczka Kożdo zima jak co roku, zbiyrały się baby z Wielopola i dziołchy przi szkubaniu piyrzo, przeważnie tam kaj była jako dziołcha na wydaniu i trza było pierzina suć. Tak tyż było u Anki, tej frele od Fran-cika, co już ku nij dwa roki chodziył. Po Wielkanocy szykowało się na wesele u Anki, a miała dziepiyro jedna pierzina i dwa zegłówki. Mama od Anki dycki chowała gynsi i piyrzo nazbiyrało się mocka. Moja mamulka z ciotkom tyż chodziyły szkubać piyrzi do Anki. Jo tam tyż czasym przichodziył jak się już ćmiyło i niy szło już na nartach jeździć abo na sonkach. Tyj zimy to się jakoś przijyno jeż-dżyni na sonkach na szosyji. Kole szkoły na wiyrchu w Wielopolu wionzali my pora sonek do kupy, a potym my gzuli na dół ku krziżu wiela wykopać. Na szosyji było gładko jak diosi, auta wtedy jeździy-ły roz za świynty czas. Po obu stronach szosyje rosły jasiony, a była ona wąsko na dwie fory i tako kostkom gładziutkom była wysodzano. Jak my już sjechali na dół, to my czekali aż pojedzie jaki trachtor do cygelnie. Niy chciało nom się pod górka ciongnyć tych sonek i wciongnył nom je do góry. Formony to nos przezywali, bo jak jechali pod górka z wonglym, to niy poradziyli wyjechać, co tak było gładko. Roz jechoł taki stary lgnąc ze swojim synkym i tyż niy umioł z tym wonglim wyjechać, toż rzykoł do św. Antoniczka - „Antonicz-ku, zrób coś żebych wyjechoł, jak wyjada to ci kupią tako świyczka jak tyn dyszel od mojigo wożą". Tyn jego synek mu godo: „Co to tato godocie, dyć takich świyczek nima", a on mu na to: „Niy godej tak głośno, bo jeszcze usłyszy i niy wyjadymy pod ta kympa". Jak żechjuż pisoł, auta jeździyły takrzodko, że jak jechało jaki, to ludzie piykli kołocze we Wielopolu. Doprowdy, roz jedyn autok jechoł i kole dzisiejszyj tanksztele przed Golyjowym wjechoł do rantu. Był on załadowany marmeladom i ludzie obracali tam a nazod z kiblami i rychtyg kołocze piykli. Jak my już som przi Golyjowie, to musza pedzieć, że my tam jeździli na natrach na tyj kalwaryji bez ta zima. Jeździli my tyż w „szczyrkowym dole", na „bagnach", „zabuszkach", „machulcowyj górce", „pynkalce" i w glinioku kole szkoły. W glinioku to my z synkami zrobiyli tako wielko skocznia, aże strach było na nią sjechać. Niej-dalij zawsze skokoł Zefek i Tadek, to tyż dziołchy za nimi lotały. Jo roz tyż chcioł tak daleko skoczyć jak łoni i jak żech się odbiył, to po-tym niy wiym jak było dali. Pamiyntom yno tela, że przi szczewikach mi yno łokucia zostały. Narty były od moiji ciotki - starka mi ich pożyczali jak ciotki niy było w doma - co było dali, to się idzie domyśleć. Wracomy do tych szkubaczek: co te baby, kere tam u tyj Anki szkubały, opowiadały. To się w palicy niy mieści, co jo się tam na-słochoł. Jo był bajtlym dłogo żech niy wiedzioł co to jest zowitka, potratek czy łonterlajb, tako tam godka szła. Co tam kero słyszała, to opedziała i jeszcze coś od siebie dodała. Mię to najbardzi się podobało, jak godały o utopkach i klynkani-cach, abo o inkszych jaroszkach co rade po łożyrokach jscajom. Roz Trudka łosprawiała, jak j om taki gryfny karlus na hanysowyj grobli zastawiył i pytoł się o kogoś co pod łasym miyszko. Wyglondoł jakby kas ze zagranice przijechoł. Trudka była jeszcze frelom, a że i się spodoboł, to go chciała do tyj chałupy zakludzić. Dała się śnim do godki, toż łon drabko jom pod parzą chyciył i idom dali. Trocha miała strach Trudka, bo się już ćmiyło, ale słyszała, że keryś rzynie krowy z łąki i to było lepij. Wróż zejrzała na dół, bo i się zdało, że tyn karlus jakoś chromie. Włosy i na głowie stanyły jak ujrzała, że tyn karlus zamiast nogi mioł kopyto koński. Najprzód się chciała wyrwać, ale tyn karlus jom tak mocno trzirhoł, że niy umiała nic zrobić. Potym się i przipomniało, co i starka powiedzieli i jak mu mazła bez pysk lewajtkom, to utopek do przikopy zarozki wpod. Utopka się zawsze bije majdykom, to słyszała od swojij starki. Utopki się umiom zamiyniać w bele co, to tyż Trudka widziała jak się śniego kaper zro-biył i pływoł gibko ku głymbszyj wodzie. Najwiyncyj tyj godki to miały te baby w łostatni dziyń, to były wy-szkubki, abo tyż godali na to „fyjderbal". Jo tam ekstra po mamulka prziszoł, ale tak najbardzi skuli kołocza. Jak żech szoł ze szkoły, to żech widziol jak mama od Anki niosła dwie blachy od Studnika z piekarnie. Zdało mi się, że mi się zachce, takigo pypcia żech dostoł. Chocioż mamy było gańba, że i za keckom lotom i za-roz mię du dom wygoniyla. Mama od Anki dała mi dwie sznity kołocza, jedna z ma-kym, a drugo ze syrym. Jeszcze dzisioj pa-miyntom tyn smak, takigo kołocza dzisioj niy ma na świecie. Szkoda, że mię ma-mulka wygnała, bo tak tam było piyknie i byłoby dzisioj o czym pisać, co te baby tam jeszcze godały. Pod łoknym żech jeszcze na dworze słyszoł, jak się chichrały. Utopek na kole Nareszcie bydymy mieć elektryka pod łasym, bo elektrykorze przijechali i zaczli wkryncać szolki na masztach, kere już zdonżyli przed tymi ciynżkimi mrozami zakopać. Teraz by dom podłonczać elektryka do chałupów po koleji, to znaczy nojprzod tam kaj dosta-nom wiyncyj gorzołki. Skończy się te szykowani karbitek i te prze-żgowani brynerów, kere sztyjc kopciyły. We wszystkich chałupach już przez lato mieli ludzie pociongnyte druty i szaltry z gniozdkami pozaprawiane. Z gminy powiedzieli, że kożdy mo se dać to zrobić, a potym roz dwa nom to podłonczom. Lato się kończyło a mię to nerwowało, że jakoś roz dwa to niy idzie. Padół żech se, że byda som elektrownia budowoł. Jak żech jeszcze w kinie objazdowym na kronice widzioł, że z wody idzie sztrom robić, to żech dłużyj niy czekoł. W krzokach wele hanysowego młyna widzioł żech wyciepnyto damka bez zica, bez kety i kółka miała bez mantli. Wy-ciongnył żech przedni kółko, bo mi się przido na ty moja elektrownia. Od Wacka - tego ziyńcia od Rójka - dostoł żech stare dynamo i dwie byrny. Przibil żech te dynamo do takij grubszyj deski gwoździami i wbioł do dna w Ośliźlokowyj przikopie, co leciała kole naszyj ze-grodki. Kole tego żech postawił te kółko z tyj damki na takich dwóch kolikach. Na tyj feldze przikryncioł żech drotym taki blaszki wytnyte z putnie, po konserwach z „UNRY" - pisało jeszcze na tym: „Horse's meat". Do tego dynama przikryncił żech taki kółeczko wyrznyte z taśmy, kere się opiyrało o ta felga. Jak to się zaczlo łobracać i ta byrna się oświyciyła, to mi się zaś ta kronika przipomniała o tym Dnieprogre-sie. Po płocie żech pociongnył du dom droty i oba końce wraził do gniozdka. Na ordece powiesiył żech ta żarówka i czekoł żech aż się zećmi. Jak mama pedziała: „Oświyć synek karbitka, bo już nic niy widza", to jo i godom: „Szkyrtnij mamo tyn szalter na ścianie, bo nom już prąd podłonczyli". Mama godo: „Niy rób mię za błozna, bo jeszcze drotów ni ma, a ty już chcesz co by świycioło", ale przi tym z gupot cykła tyn szalter. Zlynkła się przi tym, bo się zaroz zrobiyło jasno w kuchni, chocioż to błyszczało choby janiczek. Ale uciechy było co niy miara. Starka prawie była u nos i pedzieli: „Jak cię kółko z hau-skyjzy niy przejedzie, to jeszcze z ciebie coś wyrośnie", ajo się myśloł jak diosi. Jak wszyjscy już poszli spać, to jo se pod pierzina przecion-gnył kablikym światełko i czytoł żech książki o indianerach. Dość długo to nom świyciło, ale roz prziszoł taki wielki dyszcz i woda się w tyj przikopie dźwigła sromotnie. Cołko elektrownia mi porwało i poleciało to klamorstwo do hanysowego stawu. Szukoł żech tego długo, ale nic żech niy umioł znojść. Tak mi się o to rozchodziyło, że poszoł żech ku stawie i wołoł: „Utopku Czerwono Magierka, pomóż mi znojść ta moja elektrownia, to jo ci niy byda już kapry ze stawu wybiyroł". Do dzisioj niy wiym czy on mię słyszoł, czy tyż niy, ale na drugi dziyń, jak żech szoł do szkoły, ujrzoł żech ta deska z dynamym pod mostkym po kerym się na grobla przelazowało. Tego przednigo kołka z tyj damki nikaj żech niy umioł znojść, ale było mi już jedno, bo przeca chnet nom ta elektryka podłonczom. Za jakiś czas prziszła ku mamie Maryjka i łosprawiała jak szła na wieczór du dom po grobli, to jakiś chłop jom na kole minoł. Niy było by w tym nic ciekawego, ale coś i w tym kole podpadło. Siedzioł tyn chłop na szusblechu i odciskoł się nogami, bo niy było kety w tym kole ani zica. Kółka mioł na samych felgach bez mantli. Na przednim kółku mioł jakiś blaszki nawiyszane i butlowało mu to jak diobli o gabla. Łobejżała się Maryjka za nim, to łon nawrócił nazod i pu-ściył się za niom na tym kole. Maryjka w nogi wiela wykopać umiała. Widzi, że tyn chłop tak pryndko niy unii, to stanyła i zaglondo. Uznała, że to jakiś napraniec uczy się na staryj zuzce jeździć, bo niy ujechoł za niom daleko. Wele pidła nim zakolyło i wpod borok do stawu. Jak jo to usłyszoł, to już żech wiedzioł, co to był za chłop. Na drugi dziyń szoł żech łobejżeć, czy w tych krzokach kole młyna leży jeszcze ta reszta z tyj damki. Nic tam niy było, bo to musiało być koło od Magierki z kerego jo odkrynciył przedni kółko na ta moja elektrownia. Teraz żech dostoł strachu, co on mi za to zrobi? Na ta elektryka to my czekali jeszcze długo. Dopiyro po Nowym Roku zaczli podłonczac. Nojprzod tych, jak żech już padół, kaj mieli wiyncyj gorzołki, a potym tych drugich. Mama tyż miała w bifyju flaszka z czerwionom kartkom i szpontym zaziglakowanym. Stoła tam ta flaszka od jesiynie, ale niż prziszli do nos podłonczac, to ta kartka na tyj flaszce zrobiyła się modro, a szpont się zrobiył alemule-jonowy. Tak się ludzie z pod łasa doczekali nowszych czasów i za-rozki się im zrobiyło wszyńdzi jaśnij. Utopek na skoczni Przinios keryś synek do szkoły nowina, że na Paruszowcu postawili skocznia do skokanio na nartach i w niydziela mo być otwarto. Niy umieli my się tyj niydziele doczekać. Najbardzi się szykowoł Tadek i Zefek, bo ta naszo skocznia w glinioku już im była za mało. Ugodali my się kole hanysowego stawu pod łasym, kaj szła droga przez Miedzina na Paruszowiec. Jo się tyż wybroł, ale yno połoglon-dać, bo jak żech w glinioku narty od ciotki połomoł, to mi się skokanio odechciało. Teraz mi zostały yno taki zbiyroki sztiklowane, blachom z biksow poobijane. Rano w ta niydziela wszystke synki się spotkali, tak jak było ugodane, yno „Żabki" jeszcze nie było. Był już Tadek ze Zefkym, „Lepek", „Kulon", „Kasper" i nerwowali my się, kaj ta „Żabka" tak długo się słańdo. Już jedzie, padół Tadek, kery go piyrszy ujrzoł kole mostka, jak coś do kapsy chowoł. Teraz już wszyjscy w komplecie ruszyli my na tyn Paruszowiec przez las kole prochownie. Tako była wtedy piykno pogoda, słońce już wylazło i śniyg nom się lepiył do nartów, chocioż my świyczkom mieli ich poszmarowane. Śniega było dużo, choinki w lesie ogibały się pod nim aż na aleja. Tyn las miyndzy Paruszowcym i Wielopolym nazy-wo się Miedzina. Jest to nojpiykniejszy las w cołkim rybnickim powiecie. O tyn las to zawdy była łostuda, już trzista lot tymu ludzie się prawowali i pisali skargi do Wrocławia na takigo hrabię, co go chcioł cołki wyciońć i niy dół im drzewa zbiyrać, gowiedzi posać. Teroz momy lepij, se tak myślą, bo to jest nasz las. Rechtorka nom w szkole godała, że „To jest wspólna własność, tak jak cały Śląsk, też należy do Polski Ludowej". Nareszcie nos żodyn niy bydzie okrodoł, ni ma już żodnych hrabiów i grofow. Teraz mogom wongel wszyjscy brać, a niy yno jakiś Donersmarki abo inksze chachary. Przejechali my ta Miedzina i już my byli kole fesztrownie na Paruszowcu, jak my ujrzeli za banom ta skocznia. Z daleka my jom widzieli, cołko z drzewa była zrobiono. Zbudowali jom jakiś szpecę z gór, kerych tu skludziył niejaki „Łechcik", tela my się dowiedzieli od synków z Paruszowca. Na te otwarci tyj skocznie zaprosiył „Łechcik" wszystkich tych nojważniyjszych z cołkigo Rybnika. Skludziył tyż z Goleszowa takich gorolikow co umiom na nartach skokać, co by nom pokozali jak się z takij skocznie skoczę. Ludzi się dużo nazbiyrało naokoło tyj skocznie i słuchali, jak jedyn z tych noj ważni ej szych kozani robiył. Tak długo drzistoł, aż tyn śniyg co go rano na ta skocznia poukłodali zaczon tajeć. Woda z tyj skocznie leciała, a pod niom żech widzioł jakigoś syneczka w czerwionyj czopce, jak nadstawioł rynka pod ta woda. Z boku stół „Żabka" i jakoś dziwnie się śmioł. Potym zaś wszyjscy te szportowce nosiyli śniyg i na tych deskach z tyj skocznie ukłodali. Słońce jak na złość opiyrało się o ta skocznia, choćby niy poradziyło z drugij strony od północe świycić. Piyrszy mioł skokać tyn „Łechcik" i stół już na wiyrchu, a za nim te goroliki z Gole-szowa. Na dole przi tym progu stół chłop z czerwionom fankom, ale jeszcze niy kiwoł, bo czekali na cug, co pojedzie ku Katowicom. Niych ludzie z tego cuga widzom, co się w Rybniku robi, żeby młodziyż była wyszportowano. Jak tyn pociong jechoł, to dziepiyro tyn chłop tom fankom kiwnył. Wszyjscy patrzom na ta skocznia, co teraz bydzie. „Łechcik" już ruszył, jak był w połowie na tym mokrym śniegu, jak go niy szarpnie, to jo myśloł, że dali piechty poleci. Jakoś mu się udało odbić z tyj skocznie i zeskoczył. Niy wiym jak daleko skoczył, ale Ze-fek padół, że w glinioku na tyj naszyj skoczni dalij by skoczył. Potym zeskoczyli dwa goroliki z Goleszowa i śniyg cołki za nimi sjechoł, zaś te deski były gołe. Ludzie zaczli gwizdać i przezywać, czamu dalij niy skoczom. Wyloz zaś tyn co mioł te kozani i padół. „Przepraszamy wszystkich, ale musimy przerwać te skoki, gdyż nie wiemy dlaczego ten śnieg tak szybko topnieje". Jak my byli zaś nazod przi pidle na ha-nysowym stawie, to „Żabka" wyciongnył z kapsy żywo żaba i wciepoł jom do wody, bo tam kole pidła niy było zamarznyte. „Teraz wom po-wiym, czamu tyn śniyg na tyj skoczni tak pryndko tajoł i czamu j o rano prziszoł niyskoro. Jak mię rano kole mostka spotkoł utopek to żech mu padół, że jada na Paruszowiec łobejżeć skocznia. Wiycie jak tyn nasz utopekjest ciekawy, niy umioł żech mu odmówić. Zamiyniył się w żaba co bych go do kapsy umioł wrazić, a tam pod skoczniom chcioł wszystko widzieć, to z kapsy żech go wyciongnył. Jak wloz pod ta skocznia, to woda ciurkiym na niego leciała. Dobrze że się żodyn niy kapnył, że to moja wina. Teraz wom mogą pedzieć, bo już po wszystkim". Wszyjscy my się z tego śmioli i pojechali my do glinioka na ta nasza skocznia, bo tam nom śniyg nie tajoł tak pryndko jak na tym Paruszowcu. Utopek i pralka Teraz ludzie na Po'dlesiu majom wygoda, wszystke chałpy już som podłonczone do elektryki. To jest dopiyro technika, szkyrtniesz se na ścianie i już mosz jasno. Wszystke karbitki powyciepowane na góra, abo do starego zielastwa. Wtedy jeszcze żodyn niy wiedzioł, że ich jeszcze niyroz bydom szukać, bo elektryka idzie wyłonczyć jak elektrowni dociśnie. Na razie wszystko fajnie to wyglondało. Baby umiały sztrykować, heklować, szkubać piyrzi aż do rana i klachać. Niejwiynkszo uciecha miały baby prać. Na dole kole krziża w Wielopolu miyszkoł taki majster Bernat (złoto ronczka) co chyciył, to umioł naprawić, abo jako maszyna wykombinować. Zrobiył łon tako pralka na elektryka. Była to tako dość wielko skrzinia z drzewa, kero w pojszotku wybioł cingowom blachom i taki kółko to miało z takimi łopatkami. Na dole był przikryncony do deski motorek, kery przez posek ciongnył te kolko i to miyszało ta woda z tym praniym. Załonczało się to takim wielkim szaltrym, ale jak na niego mydliny czasym gichły, to tyn gizd poradziył kopnyć. Downo już ludzie ze wsi ta pralka od niego brali, ale teraz do kolejki dołoczyło colki Podlesie. Żodno baba z Wielopola niy musiała się tropić na rompli przi wannie. Nikere chłopy niy były tymu rade, bo baby się bez to lyni-wiyły i traciyły przi tym figura. Prziszło na nas drań i mama posłała mnie z mojom siostrom po ta pralka do Bernata. Pośli my po wózek do somsiadki, bo śniyg już się tydziyń tymu straciył i na sonkach niy szło. Somsiadka pedziała: „Dobrze że jedziecie po ta pralka, bo jo tyż musza prać, jak się z mamom uwinymy to za jedne płacyni lobie wypierymy". Za pożyczyni pralki trza było płacić piyńć złotych na dziyń, to te baby były szprytne i czasym we dwie abo i trzi wyprały za jedne płacyni. Jechała z nami po pralka cera od tyj somsiadki, Jadwiga i było, żeby my się sami niy musieli mynczyć. Mię było wtedy 12 lot, a one były o dwa lata młodsze, to nie było tak łaps ciongnyć po marasie taki wózek z ciynżkom pralkom. Jak my już byli kole mostka na hanysowyj grobli, to nom się tyn wózek aż pod ośki utopiył w marasie. Niy umieli my go ani rusz wyciść. Jo padół siostrze żeby po taty zaleciała, bo bydymy do rana tu styrczeć. Wróż się przi nas znod utopek Magierka, ale jak zawsze udowoł małego syneczka. Jo go zaroz poznoł, niy dół żech nic po sobie znać, bo by się te dziołchy wylynkały i wcale niy wyjadymy z tego marasu. „Widza, że woni byda musioł pomoc tyn wózek wyciść z tego marasu" - godo utopek. Dziołchy się zaczły śmioć, że taki mały synek nom chce pomogać, a jo się nic niv odzywom, yno się w duchu radują bo wiym, że teraz wyjadymy. Jak utopek chycił za konica, to tyn wózek som chcioł dalij jechać. Jadwiga z mojom siostrom się podzi-wały na niego i zarozki im miny zrzodły, bo tyż się kapły co to za jaki, ale na razie nic niy godajom. Przejechali my tyn mostek na drugo strona, to utopek się odzywo: „Co to jest za maszyna, piyrszy roz taki coś widza". Jo mu godom, że to jest pralka na elektryka. On zaś dali kludzi: „Jeżyna, jo mom tela pranio. Po zimie się tego nazbiyrało co ni możno i zaś się musza na tyj staryj rompli mynczyć. Niy pożyczalibyście mi tyj maszyny na cołko noc, przeca wy niy bydziecie w nocy prać, rano wczas wom jom na plac prziwieza". Jo mu ze strachu godom, dobrze bo mama powiedziała, że dopiyro rano o ósmej zacznie prać. Rod żech był, że nic mi niy wspomnioł o tym kółku z tyj jego damki. Pytom się go dali, skond weźnie elektryka, przeca w stawie ni ma sztromu. On mi na to: „Niy starej się o to, przeca żech widzioł ta twoja elektrownia z tego mojigo kółka. Leć gibko du dom, bo się chnet zećmi, po ta deska z tym dynamym, o reszta się niy bój". Zostawiyli my go z tym wozkiym i lecymy ku chałpie. Po drodze mi te dziołchy godały, że go dopiyro poznały, jak się oparł w tym marasie, to ujrzały koński kopyto. Nic niy godały bo miały strach, jeszcze się teraz trzyn-sły. Rano się mama pyto: „Kaj żeście ta pralka postawiyli, na placu nic niy widza". Jo się gibko łoblyk i wala ku hanysowymu stawie. Kole pidła widza hołda pranio, a Magierka cołki wykamany, aż się śniego pot leje i pyndaluje na cołki karpyntel. Zadni kółko z tyj swojij damki postawił na dwóch kolikach, co by było w lufcie. Posek z tyj pralki ściepoł i na felga wrazłył jakiś inkszy, zrobiony z dwóch zwionzanych szlipsów, polonezy! to z kołkiym z pralki i już się to krynciyło jak łon pyndalowoł. Padół mi, że ta moja elektrownia niy fonkcjonuje i musioł co inkszego wymyśleć. Cołki szczynście, że zdonżył te prani wyprać i pomógł mi ta pralka ku fortce prziwiyźć. Był taki zmochany, że yno mi na odchodne padół: „Nima to jak moja staro rompla, ludzie to nigdy nic porzondnego niy poradzom wymyśleć". Czymu mu ta elektrownia niy działała, to żech się teraz dopiyro kapnył. Przeca jo mu tego kabla z dynama niy dół, czym to borok mioł podłonczyć. Dobrze, że utopki niy uczyły się fizyki, bo by mi tego niy wyboczył. Utopek i Maryjka Maryjka była już trzi lata wydano za Tonusia, ale jeszcze ni mieli dzieci. Tonuś robiył na Silyjzi przi piecach, ciynżko to była robota i du dom przichodziył zmochany jak diobli. Tyn tydziyń po wypłacie mioł na drugo, a że wiosna była doś piykno, toż zaczon jeździć na kole. Wszyjscy ludzie z Wielopola co robiyli na Silyjzi jeździli na kołach, yno bez zima chodziyli piechty. Jak Tonuś pojechoł do roboty, to Maryjka poszła do Rybnika. Musiała po sklepach połazić, bo dostała doś piykno wypłata od chłopeczka. Nojprzod se kupiyła nowo bluzka i pończochy, bo i Tonuś kozoł. Przeca Wielkanoc się zbliżo i jak bydzie wyglondała, dwa lata w tyj samyj bluzce do kościoła chodzi. Potym szła do Kufiety na Glywicko, kupić chło-peczkowi koniny, bo to było tonio. Musiała Tonusiowi dować ku chlebie coś konkretnego, bo godoł, że jego kamraty bez śniodani wy-ciongajom z tasze chlyb i ku tymu konsek krakałera. Ale nojważniej-sze, żeby Tonuś mioł dużo siyły. Somsiadki i godały, że jak chłop jy konina, to jest wezgierny jak młody źrebek i pryndzyj im się co w ko-lybce znojdzie. Wszytko już Maryjka pokupiyła i szła się teraz podzi-wać, co tam w „Ślązaku" za film leci. Prawie lecioł jakiś libesdramat, oglondała te fotografki kole kasy i niy mogła se odmówić. Kupiyła se bilet, bo Tonuś jest w robocie to się i tak niy dowiy, o keryj prziszła z miasta. Jeszcze niy puszczali do pój szczotka, to poleciała do waflami e - tam z rynku szło przelecieć przez tyn ainfart, kaj była ta budka z gazetami - bo i się spomniało, że szwigry w niydziela przija-dom i to im zrobi z tego fajno dorta. Prziszła nazod ku kinie, to prawie zaczli ludzi puszczać. Taki ryszawy chłop przetargoł i tyn bilet i już Maryjka była w kinie. Film był bardzo piykny, ale ci ludzie co kole ni siedzieli byli na pierona, bo sztyjc jom upominali i dugali, jak ona te wafle zaczła jeść. Jak te ostatni kółko tych wafli zjadła, to jakoś baba co za niom siedziała pado: „Całe szczęście, bo myślałam, że nie wytrzymam tego dłużej". Maryjka się obróciyła i godo do nij: „Jeszcze żech se niy pojadła, ale mom jeszcze w taszy żymły i suchy wuszt od Kufiyty". Niy doszło do tego, bo prawie był piykny mo-mynt w filmie i Maryjka się tak zapatrzała, że zapomniała o głodzie. Wylazła z tego kina, to już było ćma, a kaj tam Wielopole. Była już Maryjka za rzykom Rudom w lesie kole ośliźlokowyj cygelnie, jak jom Lojzik na kole dognoł. Był to synek od somsiadów, kery był starym kawalerym, bo był bardzo niyśmiały i ni mioł szczynścio u dziołchów. „Aleś mi się wydarził - godo Maryjka do niego -pódziesz symnom Alojz, bo się boja sama iść kole hanysowego stawu, bo tam tyn przejynty Magierka mię zaś bydzie napasztowoł". „Siodej Maryjka na rułka, bo przeca niy pójdymy piechty - godo do nij Alojz". Siadła Maryjka na rułka, tasza powiesiyła na linksztandze i aż se oddychała, tak się jakoś fajnie poczuła. Jak Lojzik przicis na pyndale, to roz dwa byli przi stawie na grobli. Wróż jak nimi zamlo-ło, kółka zasznajdrowały w piosku, że oba się znojdli w krzokach na ziymi. Maryjka godo: „Wiysz Alojz, piyknie się z tobom jechało, ani żech się bardzo niy potrzaskała, a w tych krzach..." - jeszcze coś chciała pedzieć, alejom zatkało. Jak się dźwigała z ziymi to się oparła o Lojzikowo noga, poczuła, że to koński kopyto. Widzieć nic ni mogła, bo ćma przeca było. Symła gibko ta swoja tasza z kerownice i wysztartowała, to się jeszcze w doma niy umiała spamiyntać. Jak prziszła do sia, to se tak do siebie godo: „Tako żech gupio i dała się nabrać utopkowi, przeca wiym, że on się umi za bele kogo przemiy-nić. Tego tyż niy umia pojonć na czym żech siedziała, przeca utopek cołki czas mo damka, a niy chłopski koło". Długo jeszcze Maryjka ształnowała, co to się z niom porobiyło, ale niyjbardzi z tego zdarzynio to się Tonuś radowoł. Na Boże Naro-dzyni to mu dzieciątko cera pod choinka prziniosło. Niych tam goda-jom co chcom, ale konina to chłopom służy. Utopek i goik „Jutro jest pierwszy dzień wiosny", pedziała nom w szkole pani Zofia, nasza nojmilejszo rechtorka. Niy poradziyła po naszymu go-dać, ale tyż nigdy nom niy broniyła po śląsku godać. „Możecie przyjść bez tornistrów, bo pójdziemy z gaikiem, który dziewczęta z siódmej klasy tak pięknie wystroiły różnymi kolorowymi wstążkami. Będziemy witać wiosnę w lesie nad Kamionką". Kamionka to była tako piykno rzyczka z czyściutkom wodom, co do rzyki Rudy wlatowała w Wielopolu na dole. Ostatni rok se tak piyknie szpluchała, bo na bezrok bydzie zastawiono tamom. Jakiś mondrala z magistratu wymyślył, że trzeba jom zagrodzić i puścić ta czysto woda do kompieliska na Rudzie. Cołki czas brali na kompieli-sko woda ze rzyki Rudy, ale teraz leciała tako rudawka przez ta bajca ze Silyjzje. Utopek się już downo wykludziył z Rudy, ale ludzie dopiyro teraz widzieli w jakij gnojówce się kompiom. Niyskorzij wom napiszą, jak to było z tom tamom w Wielopolu, ale na razie jeszcze ta kamionka była niytkniynto. Leciała se spokojnie aż kas sprzed Kamiynia i po drodze brali śnij woda do stawów na szpyn-dlowcu, na Młynach, w Wielopolu pod łasym do ośliźlokowych stawów. Przed hanysowymi stawami była tako upusta, kaj się roz-dwojała. Czynść leciała na stawy, a czynść leciała dalij, żeby się zaś spotkać koło urwiska w lesie. Toż w tyn piyrszy dziyń wiosny śli my z cołkom szkołom na dół ku Rudzie, tam kaj był most na Kamionce. Był to wtedy jeszcze most drzewianny, po kerym ludzie z Wielopola jeździli na kołach do roboty na Silyjzjo. Dziołchy ze starszyj klasy niosły tyn goiczek. Łosia trzimała ta żerdka z goikiym, a Halina, Kornela, Dorka i Hela trzima-ły za te szlajfy co śniego wisiały aż na ziymia. Naszo pani Zofia szła przed nimi z najmłodszymi dzieciarni. Na samym końcu śli niyjstar-sze synki i dwie nowe rechtorki, co prziszły do szkoły latoś. Synki, jak to synki, wyrabiały jak zawsze i ciepali na dziołchy szyszkami, że te młode rechtorki niy poradziyły se dać rady. Śli my tak przez las cołki czas kole Kamionki. Dziołchy śpiywały tako pieśniczka o go-iczku zielonym, piyknie nastrojonym. Dośli my do tego miejsca, kaj się ta rozdwojono Kamionka zaś spotyko, kole tego urwiska w lesie. „Tutaj się zatrzymiemy dzieci na odpoczynek" - rzekła nom pani Zofia. Keryś synek wzion tyn goiczek od dziołchow i wbioł go do ziymi nad tym urwiskym i wszyjscy śleźli na dół ku rzyczce. Dziołchy zaczły zbiyrać kwiotki, kwitły już fiołki, bolioczka, kaczyńce i gynsipympki. Synki zaczli robić zawody w skokaniu do piosku z tego urwiska, ale się im to roz dwa zmierzło, bo dziołchy się na nich niy zaglondały. W takij dolince kole rzyki było aż bioło od zawilców, totyż synki zaczli ich targać na bukety dziołchom, ale rechtorki im niy dały tego niszczyć. Pamiyntom, że Zigmunt dół wtedy Heli cołki buket zawilców i ani kusku niy dostoł za to. Synki się długo śniego śmioli. „Żabka" pokazowoł Jadwidze i „Lalusi" take małe ptoczki z długimi ogonami (były to sikorki ogoniatki - raniu-szki) kere już robiyły taki wiszonce gniozdko na łońskirocznym dzikim chmiylu, co się naokoło młodyj olszy oplotoł. Lotało tyż dużo szmaterloków i ćniiyli kole tych wszystkich kwiotkow. Ciepło wtedy było jak diobli, dziecka syminały klaperlacze z nogów i po bosoku do rzyczki lyźli. Woda była zimno jak lód i rechtorki przezywały coby my wyleźli, bo bydymy chorzi. Te dno w tyj Kamionce było taki piykne i piosek się ukłodoł choby rompla, że aż kusiyło co by do ni wlyźć. Wszystke dzieci się radowały z tyj wycieczki, a niejbardzi z tego, że się uczyć niy trza było. Byliby my dłużyj nad tom rzykom, ale keryś larmo zrobiył, że się nasz goik straciył. Rechtorki zaroz na tych najstarszych synków, co by się niy wygłupiali i pedzieli kaj go schowali. Niejbardzi na „Lepka" i „Kulonia", bo oni ostatni z krzo-ków wyleźli. Żodyn nic niy wiy, kaj się podzioł. Bronka z Magdom pedziały, że przed chwilom jeszcze stół tam na wiyrchu, kaj go synki do ziymi wbodli. Szli my dalij przez las, żodyn ni mioł chyńci śpiy-wać, bo goiczka niy było. Jak my wyleźli z łasa kole hanysowego stawu, to nom dech chyciyło. Nasz goik stoji na pojszczotku stawu, a szlajfy się we wodzie moczom zatonkane. Pod nim yno jakoś czerwiono czopeczka z bombelokiym widać i dwa ślypska. Pierziński utopek nom tyn goiczek ukrod, jak my się kole tyj rzyczki bawiyli. Na pewno skuli tych piyknych szlajfków, bo utopki som bardzo rade, jak majom w swojij chałpie cosik kolorowego. Tak my się z tego wszyjscy śmioli, że nom się tak piyknie udało ta wiosna prziwitać. Jak się nasz kerownik szkoły, pan Józef, dowiedzioł, to padół, że na bezrok się tyż z nami wybiere. Utopek z kroszonkami Bajtle, synki i karłusy z Wielopola najbardzi się radowali na świynta Wielkanocne, ale niy skuli tego, że się muszom spowiadać z grzychów, ale skuli śmiergusa. Łebonie mieli już naszykowane kaj-sterki na kroszonki, a sprzedowaczki w drogeryji na Rospynkowym miały sztyjc pełno karlusów w sklepie. Wszystke pafriny i kolońskie wody, co były już po przecynie, sprzedały bez łoglondanio. Dziołchy zaś radowały się incyj, niby się bojom tego śmiergusa, ale już pora dni naprzód synkom jajca maluj om. Jak som już te jajca pomalowane, to się nazywajom kroszonki. Śmiyszny jest taki synek co myśli, że ta kroszonka co dostoł od polotyj dziołchy, to tak przipadkiym dostoł. Kożdo kroszonka już naprzód jest do niego przeznaczono. Dziołcha jak jom maluje to se godo po cichu: „Ta jest do Francika, ta do Zigusia, a ta, tako niywydarzono, to do tego ryszawego Achima". Wiosna w tym roku prziszła dość wczas, a że piyknych dziołchow i karlusów w Wielopolu było dużo to tyż kury na Wielkanoc niosły jak najynte. Żółtka w tych jajcach były taki żółciutke choby słońce o zachodzie. Starka godali, że to z tyj młodyj trowy, co kury dziu-biom na placu i łące. Niy kożdo frelka umiała te jajca sama okrosić; totyż mamulki abo starki im w tym pomogały. Najprzód warziły te jajca na twardo, a potym ich malowały roztopionym woskym. Tonka-ły w tym wosku zaszpicowany kołek i malowały piykne kwiotki, abo jaki cikcaki. Jak były już pomalowane, to się ich wciepało do kastro-lika z farbom, kero się robiyło ze szupin z cebule, abo z zielonyj rży. Nikere dziołchy robiyły farby z kolorowych kreppapiorów, ale ony tak równo niy chytały i te kroszonki były taki poskokane. Nojpiyk-niejsze kroszonki to były te dropane, ale z tym było dużo roboty i yno jedna dziołcha z Podlesio to tak piyknie umiała robić. Inksze dziołchy po tym się śniom ciupały na te kroszonki, bo chciały mieć cho-cioż jedna do swojigo wybranego synka. Co się wyrobiało w tyn pyndziałek wielkanocny, to się niy do wszystkiego opisać. Od samego rana wszystko, co w Wielopolu cho- dziyło w galotach, lotało po cołkij wsi z kiblami i rostomajntymi sikawkami. Kery karlus szoł poloć ta swojo istno, to broł flaszka z par-finym do kapsy i czekoł, aż ta pódzie z kościoła. Posikoł jom troszka, żeby i ondule niy popsuć, dostoł ta swoja kroszonka i po wszyskim. Potym szoł się du dom przeblyc i szoł inksze dziołchy loć. To było potym loci, do suchyj nitki. Jedni się czajili za rogym chałpy, a inksi lyźli na lauba z kiblami pełnymi wody i kozali takimu małymu baj-tlowi zaklupać na dźwiyrze. Tak te dziołchy nabiyrali, żeby yno przed siyń wylazła, a potym gich kibel wody z wiyrchu i z boku. Bo-roka ta dziołcha niy umiała ani luftu chycić. Antek stół na laubie i jak Zofijka wylazła, to mu te wiadro z rynki wyleciało tak, że o mały figiel by i gowa rozwalył. Najgorzij jak kero chciała do somsiada uciyc, żeby się schować, tak jak zrobiyła Trudka z Jankom. Chyciyli ich te karlusy i zaciongnyli do przikopy kaj ich zatonkali aż pod kark do wody. Za taki loci to się niy dostowało kroszonki, ale uciechy za to było co niy miara. Synki tyż byli niy roz mokrzi jak szczury, bo nikere dziołchy były szprytne i tyż umiały kiblym na niego gichnyć. Kroszonek to zawsze niejwiyncyj nazbiyrały te małe synki, bo się tak jeszcze niy umieli wygłupiać. Chodziyli z flaszkom w keryj mieli woda z parfinym pomiyszano (wyglondało to jak woda z mlykym) i tym sikali te dziołchy. Co jedyn synek mioł inksze woniadło i na koniec te dziołchy tak woniały, że aż śmierdziały. Prziszły tyż pod las synki ze wsi, ze Stronkowskij abo Podleśny]. Byli to: Rudi, Haj-nel, Alojz i jego kuzyn Rajmond. Mieli już pełne kajsterki kroszonek i skryli se to pod mostkym na przikopie przi hanysowym stawie. Rudi padół: „Jak pódymy nazod, to se te kroszonki weznymy, bo teraz tego momy za dużo i bydom nom zawodząc przi lociu". Na Podlesiu było dużo dziołchow do locio. Trzi były u Klyszczów, dwie u tego szewca, u Otrymby, u Kukle i u Rójka. Jak oblecieli te chałpy, prziszli po te schowane kroszonki i co się okozało. Niyma tych kroszonek, kere tam zostawiyli yno jakiś inksze, wszystki zielone. Alojz jedna strzaskoł, bo mioł smak na ni i się okozało, że jest surowe. Niy unieli se tego darować, że im ktoś te kroszonki zebroł i zostawiył jakiś surowe jajca. Dopiyro to za dwa tydnie wyszło na wiyrch. „Żabka" (tyn synek od szewca) powiedzioł w szkole, że znój d w sitach przi stawie gniozdo od kaczki ze samymi kroszonkami. Jak te gnio-zdo łoglondoł, znojd się przi nimu utopek Magierka i godo: „Zostow te jajca w spokoju, bo jo ich tyj kaczce zamiynił. Przeca na te bronot-ne kaczki niy umia, już patrzeć. Terazki się wyklujom taki piykne, strokate i kolorowe". „Ach utopku, niy wiedzioł żech żeś jast taki gupi - godo mu „Żabka" - To są kurski jajca uwarzone i teraz się nazywajom kroszonki. Trzeba ich wziąć, bo niy bydzie kaczka po darymnicy na nich siedzieć". Wesele w Wielopolu Starzi ludzie w Wielopolu godali, że kto się żyni w kwiytniu, bydzie szczynśliwy i tako pora się tak gibko niy rozleci. To tyż bez to Anka i Francik obrali se drugo niydziela po Wielkanocy na swój i wesele. Pro wda była możno inkszo, bo baby po wsi godały, że Anka się miyni i to co miało być potym, było już przed tym. Nojważniejsze było to, że u Anki w doma już tydziyń przed weselym wszyjscy stowali na głowie. W poniedziałek prziszła obsztelowano, nojlepszo kucharka z Wielopola, Łucyjka z Pynkalki, kero zaroz zaczła u nich rządzić. Najprzód musiała pooglądać, czy majon wszystko pokupione wedłog listy, kero łona spisała. We wtorek kozała wszystko co na kołocz pozbiyrać i pojechali z tym do piekarnie u Bobra. Łucyjka zrobiyła ciasto i prziprawiała, a dwie pomocniczki i przi tym pomo-gały. Roboty było mocka przi tym kołoczu, bo trza było te ciasto miyńsić, posypka robić, na blachy kłaść, syr i mak prziszykować na trzidzieści blach. Francik musioł z forom dwa razy po tyn upieczony kołocz jechać i łeboni biczym odganiać, co by mu posypek niy popa-dowali. Na drugi dziyń kucharki piyknie tyn kołocz pokroły, a Anka z mamom robiyły paketki i pisały na wiyrchu kery konsek do kogo jest. Na koniec Anka wstyrczyła do kożdego pakę tka konsek merty i roznosiyła ze swojom młodszom siostrom w koszu na prani po wszystkich somsiadach. Dostawała za kołocz rostomajnte geszynki. Były to przeważnie serwety na stół, rynczniki, kieliszki i szklonki. W jednyj chałpie dostała piykno, ryncznie wyszywano garnitura na keryj pisało: „STO LOT MŁODEJ PORZE". Byli tyż i tacy co yno obiecali, że i potym posłom, ale zapomnieli. (Możno se to dzisioj przipomnom, jak to przeczytajom i to jeszcze naprawiom). Okrojki z kołocza to nosiyły kucharki dzieciom pod płot, bo kupa ich prziszło na wyszczyżki. Do młodego pana to w strzoda na wieczór poprzebiyrane drużki Anczyne kołocz zaniosły. Było to taki wielki serce ekstra upieczone, przez Anka przistrojone. Piyrszo drużka go.Francikowi dała i przitym piyknie wierszyk godała. Francikowi się jakoś miynko zrobiyło, jak to słyszoł, ale żodyn niy wiedzioł skuli czego. Możno wiedzioł, że mu się ta kawalerka kończy, abo tyż z tego, że ta drużka tak to piyknie pędzi ała. Francik był wychowany od młodego u gospodorza, bo ni mioł łojców. Ośliźloki mu tak przoli choćby swojimu synkowi, godali na wsi, że go za swe wziyni jak był mały, ale żodyn niy wiedzioł czy to jest pro wda. Ale za to była pro wda, że mu dali kołocz upiyc u Niwelta, bo trzeba było swojim posłać i młodyj pani tyż. W czwortek na wieczór trza było z tym kołoczym jechać, totyż rano Francik wyciongnył ze stodoły drabiniok, piyknie go nastrój ił gałyń-ziami z brzimu i brzózki. Spodniora piyknie wyszojrowoł, bo była cołko od kurzińców, a trzeba na nij siedzieć. Na wieczór prziśli kamraci, co mieli z tym kołoczym jechać. Byli to: Józik, Antek, Ziguś (kery tyż czasym koniami u Hanysa jeździył), Paweł (wysoki karlus, przeszło dwa metry), Sztefan i Richuś. Ziguś zaprzągnył karego, Paweł z Józikiym wciepli na drabiniok dwa miechy szkorupów i potrzaskanych flaszek. Wszyjscy byli poprzeblykani i pomalowani po pyskach, że ich poznać niy szło, krom Pawła, bo te dwa metry niy szło schować. Richuś się przebroł za młodo pani i na brzuchu pod szatami mioł zegłowek wstyrczony. Posiodoli wszyjscy na tyn drabiniok, Richuś trzimoł tyn kołocz, a Antek siod na miechu ze szkorupa-mi i groł na akordijonie. Było już ćma, jak przijechali do Anki. Paweł zaroz z Józikiym symli te miechy i przed siyniom wysuli te szkorupy z wielkim larmym. Mamulka od Anki wylazła przed dźwiyrze i prosiła wszystkich do pój szczotka, a Ance kozała gibko te szkorupy schraniać, bo to do młodyj pani należy. Richuś, przebrany za młodo pani, piyrszy wloz do izby z tym kołoczym i udowoł pociepnyto przez Francika lipsta, a umioł przi tym płakać choćby na prowda. Kucharki się śmioły do rozpuku, a tata od Anki już gorzołka loł do kieliszków. Wesoło było jak diobli. Jeszcze wiyncyj śmiychu naro-biył Paweł, bo ściepoł głowom ta tabula na keryj było napisane: „SERDECZNIE WITOMY", za nisko wisiała. Jak siedli przi stole, to cołki czas błoznowali, a już najbardzi Richuś. Co stanył ze stołka, żeby kieliszek siongnyć, to mu tyn zegłowek z brzucha ślatowoł. Była tyż tako moda, żeby z chałpy od młodyj pani cosik ukraść, totyż Richuś zebroł jegielniczka z jegłami i wraziył jom do kapsy. Sztefan zebroł jakiś mały wazonik, a Paweł jakoś fotografka z coł-kom romkom. Antek prawie nic niy zebroł, bo cołki czas przigrywoł. Jak gorzołka wypiyli i z chałpy wylazowali, to Richuś zaczon wrzeszczeć, choby go kery ze skóry dar. Co się okozało? Tata od Anki się śnim ściskoł na odchodne i przicis go ku futrzinie przi tym, a te jegły co mioł w kapsie schowane, wlazły mu do szłapy. Tak się to wydało, że jegielniczka chcioł swinyć i mu się niy udało. Tak się te przedwe-selne breweryje skończyły. * * * Od samego rana przed chałupom od Anki zbiyrały się dziecka i ciekawie zaglondały miyndzy sztachetami na plac. Było na co patrzeć, bo przichodziyli goście weselni, kerych witoł starosta przed siyniom. Tabula „SERDECZNIE WITOMY" wisiała już wyżyj na wielkim krokwioku, tak, że jom żodyn niy zawadzi. Wczas rano już frizjerka prziszła i Ance włosy ukłodała i szlajer przipinała. Potym się zaczli drużbowie sjyżdżać z drużkami, a co jedna to gryfniejszo była. Szaty miały dłogie aż do kostek i bukety trzimały szumne. Jedna była tako piykno, frizura miała „warszawsko", yno boroczka jak z bryczki ślazowała to se na tricie szaty rozerwała. Stare baby zaroz zaczły szymrzikać, że przed ślubym wionek staci. Niy było tego drużaństwa moc, yno trzi pory, a widzioł żech w Wielimpolu weseli na siedym por, ale to była bogato jedynoczka, co się wtedy wydowała. Wszyjscy czekali kiedy tyn noj ważniejszy przijedzie. Kery ś łeboń padół, że landauer już jedzie, toż wszyjstke bajtle na prociw poleciały, a starosta już wrota otwiyroł. Przijechoł Francik ze swojimi gospodo-rzami i starostom wypucowanym landauerym. Ziguś formaniył, siedzioł na przodku w czornym ancugu i na głowie mioł celinder po starziku. W oknach wisiały na bielutkich szlajfkach wionuszki z merty. Wyloz Francik ze swój im starostom, trzimoł w rynce piykny buket z biołych nelków i zaczło się kupowani. Anczyn starosta wykludziył przed siyń jakoś szczyrbato starka i chcioł jom Francikowi wcisnyć, ale łon się niy dół nabrać. Co chwila mu inkszo wykludzali i dopiyro jak ciepnył na tablet pieszczonek złoty z modrym oczkym, to mu prawdzi-wo młodo pani przikludzili. Francik jak jom uwidzioł, to by mu tyn buket chnet z rynki wylecioł. Anka była zawsze piykno, ale dzisioj jak jom ujrzoł po biołu, to zwontpiył czy go naisto bydzie chciała. Zanim się opamiyntoł, Anka mu woniaczka z merty ku kabocie przipła. Potym jeszcze staroście i piyrwszymu drużbowi. Ślub mioł być o jedynostej w Nowym Kościele, totyż wszystkie bryczki pojechały naprzód ze starkami i ciotkami, a potym dziepiyro pojedzie młode państwo i drużbowie ze starostami. Reszta gości przidzie prosto do kościoła piechty. Jak było już tak daleko, żeby z chałpy wychodzić, to młodzi musieli klynknyć na biołym serwecie damasowym i czekali na błogosławiyństwo. Najprzód błogosławili, łojcowie od Anki, a potym gospodarze od Francika, bo wiycie przeca, że on był siyrotom. Co to płaczu przi tym było, tego wom niy umia opisać, ale se to umicie przedstawić, bo to jeszcze dzisioj tak jest na szczynści. Ledwo z placu wyjechali do tego kościoła, a już ich dwóch przebranych za cygonów somsiadow zaszperowało. Starosta im musioł halba dać i wtedy dopiyro mogli dali jechać. Jeszcze ich pora razy zastawiyli, zanim dojechali ku przikopie na Perdelcu, bo kto się żyni, abo buduje, tego się nigdy niy żałuje. Jak dojechali ku tyj wspomnianyj przikopie, konie przi landauerze dymba stanyły, że Ziguś byłby chnet slecioł i łopraty mu z rynki wyleciały. Wszystke konie przi bryczkach tyż stanyły jak wryte i z miejsca niy chcom ruszyć. Co się to mogło stać, wszyjscy się dziwuj om, żodnego na drodze niy ma, a konie przez mostek niy chcom przelyźć. Oba starosty wyleźli żeby Zigusiowi pomóc i patrzom, a na mostku siedzi ropucha bachrato i na lepie mo tako malutko czerwiono czopeczka. Francik tyż musioł z landauera wylyść, bo konie cołki czos przedeptowały i forskały, yno im piana z pysku furga-ła. Podziwoł się Francik na ta ropucha i już wiedzioł o co się rozchodzi, przeca to jest Magierka. „No, Francik, jo widza, żeś ty o mię zapo-mnioł, ale zato jo o ciebie pamiyntom" - odzywo się ludzkim głosym ta ropucha. „Ani okrojka z kołocza utopkowi niy posloł żeś, ty siaronie. To cię bydzie drogo kosztować, bo teraz niy zdonżysz do kościoła. Konie pryndzyj niy ruszom, aż j o dostana kołocza, jedyn konszczek ze syrym i jedyn z makiym". Musiała się ostatnio bryczka po kołocz du dom wrócić, żeby utopkowi pypcia zbyć. Ksiądz Oleś, kery jeszcze Anki katelmusa uczył, a teraz mioł im ślub dować, czekoł pół godziny skuli tego przejyntego utopka. Tak to już jest, jak się niy pamiynto o starych znajomych. * * * Chocioż Młode Państwo przijechało pół godziny niyskorzi do kościoła, ksiądz Oleś prziwitoł ich z uśmiychnytom gymbom i niy pytoł się czamu przijechali niyskoro. Potym im zrobiył taki piykne kozani, że wszystke baby miały płaczki w oczach. Na wywód ze świyczkom jednak Anka niy szła, co tyż zaroz baby z Wielopola, kere prziszły z ciekawości, po swoimu rozgadowały. Ślub był piykny i pogoda tyż im piykno trefiyła, co im wróżyło szczyńśłiwe życi ze sobom. Po ślubie wszyjscy im przed kościołym życzynia skłodali i kwiotki przi tym dowali. Tela tych kwiotków nazbiyrali, że ich do landauera niy szło pomieścić. Jak przijechali do Wielopola, to ich po drodze zastawiali i tyż im życzynia skłodali. Du dom to Młody Pon musioł Anki z landauera na rynkach zaniyść, a fuczoł przi tym choby jyż. Ledwo jom Francik przez próg przenios, to zarozki keroś kucharka zawołała: „Gorzko, gorzko, gorzko" - a za niom wszyjscy goście i nic niy pomogło, musieli się tak długo całować, aż przestali wrzeszczeć. Gości było kupa, totyż musieli w dwóch izbach siedzieć. Dźwiyrze były powyciongane, to szło fajnie przyńść z izby do izby. Na wiyrchu w jednyj izbie, kaj Młode Państwo miało spać w ta noc poślubno, było pełno paketkow z geszynkami. Jak już wszyjscy z kościoła prziszli, to się zaczon obiod. Kucharki postawiyły na stole wazy ze zupom, a do talyrzi, w kerych już były nudle nasute, kożdy se już som naloł. Jedzynio było na stołach, aż się pod nim łogibały. W trzecij izbie Inga piyknie przigrywała na akordijonie i śpiywała przi tym. Inga - to była piykno frela, co jom wszyjscy z Wielopola na wesela sztelowali, bo umiała fajnie grać na akordi. Pełno dziecek się kole nij zawsze krynciyło, bo chciały z bliska widzieć, jak tymi palcami przebiyro. Po obiedzie chłopy zaczli stołki na dwór wynosić, bo przijechoł fotograf. Poustawioł wszystkich pod stodołom. Ze zadku na tych stołkach stoli chłopy, przed nimi stoły baby, na samym pojszodku siedziało Młode Państwo, kole nich ojcowie, starości. Drużaństwo stoło za Młodym Państwym. Po bokach siedziały starki ze starzikami i trzimali na klinach najmłodsze wnuczki. Starsze dzieci czympialy na samym przodku. Tak to wszystko poustawiol tyn fotograf Oczadlo z Pioskow. Cyknył coś ze trzi razy i pojechoł. Po tym Młode Państwo i drużaństwo posiodali do bryczek i pojechali do Rybnika do inkszego fotografa. U Kojzara mieli sztelowane zrobić zdjyńcia ślubne. Bardzo długo tam byli, bo tak ich tam wiecznie ustawiali, co by te zdjyńcia się udały. Francik padół, że ostatni roz się żyni skuli tego ustawianie. Po tym wszyjscy szli do sale u Zimonia, bo to było weseli z muzykom. Po drodze krzikali bez przerwy: Weseliiiii!, co by cołko wieś słyszała, kto to się żyni. Na sali już były stoły poustawiane. „Tanero-ki" siedzieli na binie i jak weseli lazło do pój szczotka, zaczli zaroz grać, że aż nogi same wszystkim podskakowały. Teraz się dziepiyro zaczło weseli, starości zaczli na stoły stawiać gorzołka i piwo, a kucharki prziwiozły roztomajte zakonski i maszkety. Piyrszy konsek zagrali „Taneroki" do Młodego Państwa to tyż Francik był czerwiony jak rak, bo wszyjscy się na nich dziwali i zaś się musioł przed wszystkimi cmukać z Ankom, bo wrzeszczeli: gorzko, gorzko! Pod oknym zaś stoły baby ze wsi, jak na kożdyj muzyce i patrzały, kery najwiyncy pije gorzoły, kto niy poradzi tańczyć - bo potym u masarza w kolejce bydzie o czym godać. Na wieczerze to zaś szli wszyjscy weselni do domu weselnego, a potym prziszli już bez dzieci, bo bydom się bawić do rana. Po Anka do tańca prziszoł jakiś karlus pod fonsym, a tak umioł piyknie tańczyć i sztyjc coś godoł i do ucha, że Francik już cołki cho-dziył. Prawie starości zbiyrali na kolybka, toż Francik yno zaglondoł wiela tyż tyn cudzy karlus ciepnie. Jak widzioł, że on ciepnył pora „Górników", to już mioł dość. Jak przestanom grać, to pódzie ku nimu i spyto się, gdo go tu puściył, bo to ni ma żodyn weselny. Jak Anka prziszła z nim ku stole, to godo Francikowi: „Tyn panoczek przinios nom geszynk za kołocz, yno prosi żeby go teraz niy otwiyrać, ale do-piyro jak bydymy sami". Francik mu piyknie podziynkowoł i naloł mu jednego furmanioka, a potym go odkludziył ku dźwiyrzom. Po północy jak się skończyły otrzepmy, Francik już niy umioł wy-trzimać, co tyż to za geszynk bydzie i wzion Anka pod parzą, do rynki tyn paketek i poszli du dom. Starosta ogłosiył, że teraz się bydom sami bawić, bo Młode Państwo mo przed sobom noc poślubne - co zostało przijynte śmiychym przez gości. Ledwo Francik wloz z Ankom do swojij izby, zaroz otwiyro tyn paketek. W pojszczotku leżała czerwio-no, sztrykowano czopeczka (magierka) i same modre habelki na synka. Na wiyrchu leżała kartka: „Od Utopka, za dobry kołocz i niy gorszcie się, żeście skuli mię za niyskoro do kościoła przijechali". Utopek na żużlu Zaczon się maj i ucichło już z tym szykowaniym się na pochód. Wszystki fany, co wisiały na kożdym maszcie w Rybniku, były po-syjmowane, coby w trzecigo maja czasym niy wisiały. Jeszcze trybuna na Rynku stoła, bo j om niy zdonżyli rozebrać, ale te czerwione lojfry to już poschraniali. W nojbliższo niydziela po trzecim maju mioł być żużel na sztadionie. Cołko sobota było słychać w Wielopolu larmo od bruszynio na tych starych japach. To trynowali ci nasi żuż-lowce, bo się boli, że dostanom wciyry w niydziela. Mechanik Krzi-żak cołki tydziyń się mynczył, żeby z tych starych japów jak naj-wiyncyj szło wyciść. Te nasze asy to byli: Sanecznik, Dziura, Pier-chała, Filip, Siymek i Drąga. Synki z Wielopola radowali się na kożdy żużel, ale teraz mieli przijechać ze Świyntochłowic - nojwiynksze asy na te czasy. Zgło-biali my piniondze na bilety, kaj się dało. Coś się od mamy wykusiy-ło, a coś od starki. Nojczynści to się za darmo przez płot lazło, a za piniondze na bilet to się lody kupowało. Pełno wtedy na sztadionie stoło lodziorzy z takimi biołymi wózkami, przikrytych szczybnymi deklami. Lodziorz tyż był na bioło łobleczony i wiecznie takom warzechom szkroboł w tyj dziurze, niż ci na wafla tych lodów nakłod. Mię niyjbardzi smakowały lody, co na takij szuflodce z tego wózka wyjyżdżały i tyn lodziorz ukroi tako szajtka na wafla. „Żabka" spod łasa był w ta sobota na rybach. Nachytoł na Kamionce, w tych głym-boczynach, samych ruzików i piskorzi. Jak szoł du dom przez hany-sowo grobla, zastawiył go Magierka i godo: „Co ci tak butlujom na tym sztadionie, że pod wodom niy idzie wytrzimać. Weź mię ze so-bom jutro na tyn żużel, bo na pewno zaś pódziesz". „Jo cię ni mogą wziońć, bo zaś jako gupota zrobisz, tak jak bez zima na tyj paru-szowskij skoczni" - godo mu „Żabka". „Niy to niy, niy by da ci się łoklaniył, ale i tak tam byda, bo musza se tych gupków łobejrzeć, co mi tom wodom w stawie trzynsom" - odpedzioł mu utopek i wskoczył do stawu. W niydziela, dwie godziny przed żużłym, synki z Wielopola kryn-cili się przed sztadionym i kombinowali, jak się za darmo dostać na sztadion. Wszystki dziury, kaj zawsze leźli, były sztacheldrutym po-łotane, a topole od szosyje pomalowane były terom. Czekali wszyj-scy na Zigusia, bo on tam zawsze coś wykombinowoł. Tak tyż było i dzisioj. Ziguś przinios ze Stanikiym jakiś zaruściały łańcuch i prze-ciepli go przez rozkraka na olszy, co rosła nad starom Rudom, tam kaj się płot ze sztadionu kończył. Na tym łańcuchu, jedyn po drugim, choby Tarzany na lianie, przez staro Ruda na drugo strona my prze-skakowali. Potym my dowali pozór na porządkowych z oposkami na rynkowach i tak boczkym, boczkym ku trybunie kaj było niyjlepij widać. Żużel się zaczon gynał o piontyj i piyrsze dwa biegi nasi wygrali. Uciechy my mieli, bo Rybnik prowadziył i żodyn się niy prze-wróciył. Po trzech biegach my prowadziyli 11:7, co szło przeczytać z daleka, bo kole parkingu stoła tako tabula, a na nij po kożdym biegu komputer na dwóch szłapach firmy „HOMO SAPIENS" te numery zmiynioł. Czworty bieg się zaczon niy za bardzo, bo tyn ze Świy-tochłowic wjechoł naszymu do przednigo koła i oba wybulili. Musioł wjechać Lanz-buldog z takom szynom na łańcuchu i tyn tor równać. Studnik (tyn piekorz z Wielopola) chodziył z takom deskom na żerdce i rownoł ta dziura, kaj oni gwizdli. Strasznie się przi tym równaniu kurziło, bo była tako piykno pogoda, już przeszło tydziyń niy padało. Cołki tyn kurz walył ku Wielopolu, bo w ta strona wiaterek go cis. Patrzą się za tym kurzym i widza, że na tyj wielkij topoli za parkin-gym, na tym gnieździe od boczoni, siedzi se jakiś synek w czerwionyj czopeczce. Boczenie mu nad lepom krajzujom cołki nerwowe, bo na pewno już tam jajca majom naniesione. Jak się mioł zacznyć szósty bieg, to się czorno nad sztadionym zrobiyło i gichło z wiyrchu, choby się chmura łoberwała. Cołki tor był taki zaloty, że terozki by szło wyścigi na kajakach zrobić. Ludzie byli mokrzi jak szczury, bo żodyn paryzola niy wzion, przeca taki było niebo wybrane, ani jednyj chmurki na niebie, a tu wróż tako ulicha. Żużel się skończył, bo syńdzia niy dół po tych barzołach dalij jeździć, tako się ciapryka zrobiyła na tym torze. Ludzie klyni jak dio-si, a żodyn niy wiedzioł, kto tymu jest winny. Yno „Żabka" wiedzioł, że to zaś Magierka tyn dyszcz skludziył. Na drugi dziyń utopek mu wszystko porozprowioł, jak to było. Żeby się na te gniozdo dostać, to się zamiynił w zielono żaba i skokoł po hanysowyj łące. Boczoń co tam chodziył łapnął go do dziuba i zanios go na swaczyna do swojij boczonicy, kero na jajcach siedziała. Jak j om boczonica miała łyk-nyć, to się zamiyniyła na synka, boczenie się zlynkły i zaroz się luftły. Utopek se siod wygodnie na jajcach i z wiyrchu na sztadion zaglondoł. Znerwowało go yno, że tyn cołki kurz na niego walył i tak sucho było. Utopki nie ciyrpiom, jak jest sucho i ni ma czym dychać, to tyż zarozki dyszcz skludziył. Zamiyniył się zaś w żaba i tak po kałużach zaskokoł nazod do swojigo stawu we Wielimpolu. Żużel na Józefowcu Jak się yno zaczon sezon żużlowy w Rybniku, to tyż bajtle z Wielopola zaczły swój i zawowy „żużlowe". Kożdy łeboń mioł felga z koła, abo tyż z takigo przedwojynnego wózka dzieciyncego. Starsi ludzie na pewno pamiyntajom taki wózki na wysokich kołkach z ta kim krótkim gryfym do cisnycio. Cołki popołednia, jak się ze szkoły prziszło, brusiyli my na tych swój ich „torach żużlowych". Felgi te cisło się takim hokym zrobionym z grubego drotu, kery był na dole wygnyty choby litera „U". Butlowało to jak diobli i stare baby nos przezywały, jak my po drodze miyndzy chałupami jeździyli. Totyż w lesie nad Rudom mieli my pora boisk porobionych i tam my karowali wiela się dało. Miyndzy sośniczkami te tory się wyjeździyło i zawody miyndzy sobom my robiyli. Porobiyli my se tyż taki druży ny po sztyrech synków i kożdy w tyj drużynie mioł miano od jakigoś żużlowca. W mojij drużynie, kero się nazywała: „Felga - Józefowiec", kapitanym był Hynio („Spyra"). Zawodnikami byli: Jorgel („Kółeczek"), Waldek („Dziura") i jo - „Mucha". Hynio miyszkoł na Józefowcu i tam tyż my mieli nasze boisko z torym, kaj my trynowali. Na piyrsze zawody zaprosiyli nos synki z Wawoka, z kerymi my na katelmus chodziyli do Starego Kościoła. Już niy pamiyntom jaki miana mieli te jejich zawodniki, ale wiym, że my wtedy śnimi prze grali. Boisko mieli szpetne, kole baraków na Wawoku, som pioch, kurzyło się jak diobli. Syndzia był na pewno przekupiony z Orzepo- wic, a kibice sami „barakorze". Byli to tyż nojwiynksze hajoki, totyż my się ich boli, bo nas było mało. Trzech braci jeździyło w jejich drużynie, a reszta kibicowało, było ich do kupy bezmała dwanoście tych braci. Jeździyli my po bosoku pod kostki w piosku i nogi my mieli taki skurzone, że jak się kery szoł wyjscać, to mioł potym nogi cołki mryngate i kropkowane. O pyskach to ani niy wspominom, bo se umicie sami przedstawić jak wyglondo gymba spocono i potym skurzonom pazurom przetarto. „Barakorze" tyż mieli lepsze maszyny, bo mieli te felgi taki szyroki i niy sznajdrowały im w tym piochu jak nom. Yno Hynio mioł felga z „balonioka" (to jest taki koło ze szyrokimi mantlami) i on tyż pora razy był piyrszy, ale to było za mało. My mieli taki wonski te felgi, że ich w piochu uciść niy szło, co nom tak tynyły. Jeszcze tyn pierziński syndzia nos wkurził, bo co kery z nos piyrszy wysztartowoł, to powtórka, bo falstart. Niy wiym jak to uznowoł, jak wcale niy mieli maszyny startowyj. Po tym meczu my byli wyplompani na amyn, za trzi dni mioł być rewanż. Nasze boisko „żużlowe" na Józefowcu było dużo lepsze. Mieli my maszyna startowo! Jedna dziołcha z Józefowca (bezmała lipsta od Hynioka) trzimała na starcie gumin z majtków naciongnyty od ja-rzombiny kero tam rosła i jak jom potym puściyła, to my sztartowaliz tymi naszymi maszynami. Na zawody prziszli dziecka z cołkigo wiyrchu z Wielopola. Syndzia tyż był sprawiedliwy, bo to był synek od kero wnika szkoły z Wielopola, a on nigdy niy cyganiył, chyba jak się pomylył. „Maszyna startowe" ani roz my niy przerwali, niy tak jak na sztadionie - co chwila Studnik musioł te guminy sztiklować. Wygrali my wtedy wysoko, niy pamiyntom jaki był wynik, a niy chcioł bych cyganić. Wszystko dziynki tymu, że co jedyn bieg, dzioł-chy z Józefowca konewkami tor nom polywały i nic się niy kurziło. Tor tyż był twardy i te nasze wonske felgi niy tynyły nom tak jak na Wawoku. Kostki my yno mieli poobijane, bo jak te synki z Wawoka niy umieli nos wzionść to nom felgami po kostkach haratali. Haje tyż niy zganiali, bo teraz ich było za mało. Dużo my tych zawodów miyndzy sobom rozgrywali, bo tyż dużo w Wielopolu było drużyn. Nojlepszo drużyna była na „Suberyji", żodyn im niy poradziył dać w skora, zawsze wygrywali. Mieli tyż oni nojlepszy tor - w lesie miyndzy okopami, co po wojnie zostały. Co tam jako drużyna jeź-dziyła, to się wszyjscy przewracali choby przez jaki niy widzialny drot miyndzy stromami przeciongnyty. Bezmała to była robota od Magierki. Jeździył tam przi nich tyn synek od szewca z Podlesie, a wszyjscy wiedzieli, że on z tym utopkym z hanysowego stawu trzimie sztanga. Drugi miejsce w Wielopolu miała drużyna z Józefowca, a trzeci z Perdelca. Na targowisku Po zimnyj Zofijce, w sobota, starka wybiyrali się na torg do Rybnika po flance tomatów, kere se chcieli w zegródce posadzić. Jak jo się o tym dowiedzioł, że starka idom na torg, toch się zarozki chory zrobiył, co by do szkoły niy iść. W piontek ku wieczoru tak mię brzuch rozboloł, że mama zarozinku mię do starki wygoniyła. „Idź gibko synek do starki, niech ci tyn brzuch gynsinom poszmaruje, to ci to przyńdzie. Weź se tasza z książkami i jutro pójdziesz od nij do szkoły". Jo yno na to czekoł, tasza do rynki i kalup do starki żech poszoł. Starka mi zaroz uwarzili piełonu i musioł żech cołko szolka tego giździarstwa do dna wypić. Odechciało mi się udować, ale się opłaciyło, bo w sobota rano starka godajom: „Kiejś się tak boroczku tropiył i w nocy żeś stynkoł, toż niy pódziesz do szkoły, przyńdziesz się sy mnom na torg, to bydziesz zdrowy. Prziniesymy z torgu tomaty i posadzymy w zegródce. Jo tam już miarkują z czego cię tym brzuch rozboloł, na pewno żeś na hanysowej łące nazbiyroł tyj zajynczyj kapusty i zjod. Już żeś zapomnioł jak łońskigo roku żeś był z tego chory, a potym do starki". Jo się yno w duchu roześmioł i przichwoloł żech starce, że zgodli. Tak żech się z mojom starkom na torgu w Rybniku znój d. Kole Urszulanek z fory nas Francik wysadziył, bo jechoł do Chwalowic po wągli i po drodze nas przibroł. Ledwo my na torgowisko wlyźli, już żech się starce straciył. Sta-nył żech kole takigo chłopa co w garcu szydłym dziury przeżgowoł, a potym nad świyczkom topiył jakiś lut i te dziury tym zalywoł. Proł po tym garcu kneblikym choby gupi i pokazowoł ludziom, kerzi go obstompiyli, jak tyn jego patynt trzimie. Trocha dali zaś inkszy cygon noże brusiył na posku od galot, kery szmarowoł takom zielonom kosteczkom, choby mydło to wyglondało. Potym kroł w lufcie gazeta na poseczki, szkuty na rynce golył tym nabruszonym nożym i wci-skoł ludziom tyn kit to rynki. Za sztandym z zielonym szałotym stół taki mały chłopek i sprzedowoł proszek na wszy i wancki. Wrze-szczoł przi tym chrubym głosym: „DDT! DDT! - tympi wszelki roboctwo, wancki, rusy, szwoby - DDT! DDT! Ludzie, ludzie - kupujcie i łepy tym dzieckom posujcie! - DDT! DDT!... (Jeszcze dzisioj to świństwo w sobie noszymy). Potym żech się znod kole „króla zdrowia", kery tyż ludzi wobiył: „Curamin działo na szlak. Jak wom włosy na lepie niy rosnom, trzi krople Curaminu docie na glaca i za trzi dni rozum w kyjza się łobra-ca. Jak ze starkom wytrzimać niy umicie, trzi krople Curaminu do tej u wlejecie, starce wypić docie, wieczny odpoczynek zerzykocie i na zawsze spokój mocie!" Poszoł żech dali, bo już tego słuchać niy szło. Kole haźli i tyj drzewiannyj wieże, co tam zawsze strażaki ćwiczyli, stół gorolik z kobzom na puklu. Jak się kole niego wiyncyj ludzi zebrało, to dmuchoł do tego miecha co pod parzom trzimoł, aż mu ślypska na wiyrch wyłaziyły. Zagroł coś górolskigo o zbójnikach i zarozki kapelusik sjon, a ludziom pod nos ciśnie. Jak kole mię prze-szoł, to mię aż coflo, co go tak jscochami było czuć. Chodzą po tym targowisku i starki niy umia znojść, na pewno bydzie kole tych raci-borzanów co zielyninom handluj om. Idą pomału w ta strona i słyszą jak keryś śpiywo: „Walerciu! co ci wisi kole rzici, rolka nici firmy Sztera..." itd. To śpiywoł jakiś obtarganiec, kery mioł nos taki kolorowy choby kapelka od biskupa. Patrzą tak na tego łożyroka i ktoś mię ze zadku za rynka chyciył aż żech się zlynk. Była to moja starka, kero godo: „Podź synek, a niy dziwej się na tych Jakubów, bo to nic wert łoklaństwo zatracone. Tomaty żech już kupiyła i muszymy iść gibko ku chałupie, żeby nom niy zwiyndły". Jo się patrzą, a starka tego majom aż dwie pełne tasze. Godom do nich: „Dyć żeście padali, że yno dziesiyńć tych flanców potrzebujecie, a kupiyliście wiyncyj". Starka na to: „Jo tela niy potrzebują, ale Ma-gierka mię prosiył, co bych mu tyż dziesiyńć prziniosła. Wiysz przeca, że musza iść hanysowom groblom pod las, jeszcze mię kędy posmyko jak bych mu odmowiyła". Tak żech się dowiedzioł, że Utopek z Wielo-pola tyż mo zegroda kole stawu i bydzie tomaty sadziył. Jo se myśloł, że to od Ośliźloka jest ta zegroda i dobrze żech tam niy szoł na raps, a tak mię kusiyły taki piykne radiski. Kto wiy jak by się to skończyło. Dzisioj se tak myślą, że przez te cztyrdziści piyńć lot wiela się niy zmiyniło. Puszcza radio, a tam tyż słyszą tych „Jakubów" co na tym rybnickim targowisku. W telewizorze to samo yno bardzij kolorowe -jak niy proszek do pranio, to jakiś „Curamin" na odchudzanie. Zol mi yno tych czasów, co utopka szło przi stawie trefić. Banie od Utopka Po weselu, Anka godo Francikowi: „Wiysz, że u nos jest za ciasno i dłużyj na tyj jednyj izbie niy bydymy się gniotli, a z twojimi gospodarzami żech się już dogodała. Dali mi dwie izby w kerych obiyli trzima-li, yno musisz tam po niydzieli wybiylić i te klamory wychronić co tam jeszcze po starzikach zostały". Niy trwało dwa tydnie jak Francik ze swój om Ankom przekludziyli się do nowego gniozdka, kaj Anka zaroz-ki zaczła rzondzić. Nojprzod w oknach powiesiła gardiny, co od ciotki Hildy dostała, a na ścianie w kuchni powiesiła garnitura, co za kołocz od somsiadki dostała. Nad łóżkami, co od starki Anka na razie wziyna (były to piykne łóżka kere jeszcze kajzra Wilusia pamiyntały, taki gołki miały po rogach i dziurki po chrobokach z kerych się treciny suły), powiesiła obroz z Maryjom i dzieciontkym, a kole nich aniołki ze skrzidełkami furgały. Za pora dni Anka godo do Francika: „Dzisioj mię gospodorz zawołali i pedzieli mi, że nom za szopkom konsek zegrodki dajom, co by my też mogli se co zasadzić. Posadzisz mi tam pora krzoczków tomatow, łogorki i banie na kompot". Na drugi dziyń Francik wzion sztechowka i porył cołki zogonek. Pograbiył wszystek, poro-biył piykne grzondki, posioł co mu Anka kozała, podloł i czekoł aż poschodzi. Za pora miesiyncy po weselu, Ance już pod zopaskom było już piyknie znać. Ludzie po wsi godali: „Ale tyn Francik roboty-ny, co posieje to mu piyknie rośnie". Co pro wda, to pro wda, ale ze zegrodom to tak piyknie niy wyglondało. Roz po obiedzie Anka godo: „Wiysz Francik, kej żech szkorupy już pomyła, przyjnda się trocha, bo mi terazki wiyncyj luftu trza". I tak se idzie, idzie, aż zaszła groblom za stawy. Dziwo się i widzi, za barzołami kole dymba coś się zielyni. Grzondki porobione, a Magier-ka obraco z konewkom tam a nazod. Co on tam tyż mo posadzone, myśli se Anka. Siadła se pod gałynziom i czeko, aż utopek skończy podlywać. Jak się straciył to ona gibko groblom obleciała i aż jom zatkało. Na utopkowyj grzondce tomaty wielki jak bale, trocha dali widzi ogromiaste banie. Tak jom to znerwowało, że zwyrtała się jeszcze gibciyj i wali ku chałupie. Francik stół przed wrotami, bo już czekoł na nią i godo do Anki: „Coś ty Anka tako roztrzyńsiono, czy cię kery pogoniył, abo żeś Lucypera ujrzała". Anka ani śnim godać niy chciała od złości. Jak się trocha uchołkała, godo: „Byś ty widzioł utopkowe banie i tomaty to byś na rzici siod. Ty Francik jednak łepy ni mosz do gospodarki". Francik się cołki czerwiony zrobiył, co mu ta baba godo za gupoty. „Idź se obejrzeć utopkowe grzondki, to bydziesz inacyj godoł" -padała mu Anka. „Ty wiysz Francik, jak j o na jednyj bani siadła okrakym, to mi nogi w lufcie belontały". Teraz się dopiyro Francik kapnył, po co tyn utopek na placu kobyloki zbiyroł do kibla i za stów z tym lotoł. Gańba go, było jak na te swoji grzondki się podziwoł, bo banie wyglondały jak opadówki pod płonkom, a tomaty malutki jak cześnie. Zol mu się tyż Anki zrobiyło, bo j om przeca miło wół i chcioł do nij jak nojlepij. Francik długo ształnowoł, jak tego Magierki wykiwać, aż wykombinowoł. Bydzie miała Anka co zaprawiać, bo krałzow mo dużo, a kompotu na chściny potrzeba. Za pora dni na wieczór się zećmiło i błyskać się zaczło, burza nadciągała. Wzion Francik miech z komórki i wali na utopkowo zegroda banie kraść. Cima było co nimożno, yno jak się blyskło to te banie widzioł. Już mioł dwie banie w miechu jak się coś błyskać przestało. Francik już zwontpiył zaczon do Ponbóczka rzykać, „Panie mignij na te banie". Jak tak rzyko, jak go wróż coś huknie w łep, aż mu się w ślypskach wszystki gwiozdki pokozały. Francik aż ryknył z bólu i z żolym na niebo zaglondo i prawi: „Panie, jeszcześ niy mignył, a już żeś mię chibnył". Maco się czy jeszcze jest cołki i pomału się do zadku obraco. Za nim utopek stoi z jakomś kłonicom i godo: „Ty jeronie jedyn, to ty mi banie kradniesz, ty najduchu, co bych cię tu ostatni roz widzioł". Francik niy wiedzioł kaj od gańby wlyść, nojlepij by pod ziymia się schowoł. Miech z baniami niechoł i gibko du dom śmiatoł. Na drugi dziyń rano łep mioł spuchnyty jak ta utopkowo bania. Anka mu tego przeboczyć niy umiała, kaj tyn gałgan tam zaszoł. Po łące cołki dziyń babski liście zbiyrała, kerymi potym dwa tydnie mu ta strzaskano palica okłodała. Gospodorze tyż go żałowali, bo Anka z gańby ocyganiyła, że Francikowi w stodole rano bolek z piyntra na łeb ślecioł jak po siano koniom zaszoł. Jak Francik wyzdrowioł, to do Anki godo libeźnie: „Wiysz Anka, jada na torg do Rybnika, kupią ci tam z dwie banie, co byś miała co zaprawiać". Jak się kędyś dzieci bawiyły Pora dni tymu, dziołchy od mój ich znajomych namalowały se na ziymi w swojim placu grziba i ciepały plaskowkom (to jest taki plaskaty kamyń abo konsek dachówki) do tych kostek, a potym sko-kały tak jak kiejsik moje siostrziczki i koleżanki w szkole. Tak mi się to spodobało, że zaroz żech se zaczon wspominać, w co my to za dziecka - było to sztyrdziści piyńć lot tymu - grali. Niy było wtedy telewizora ani komputerów, przez to my wymyślali roztomajnte graczki i gry. Jak było na dworze piyknie, to my zarozki na bojisko do szkoły, na łonka, do łasa, abo na drodze miyndzy chałpami lecieli i grali w rostoliczne gry. Dziołchy dzisioj to skokajom przeważnie w guma, ale kędyś tego niy znali i skokały przez sznura, kero dwie kryńciyły na zmiana. Grały tyż dziołchy w kostki, abo tego grziba, coch już na poczontku wspomnioł - godali tyż nikerzi „gloka" na ta gra. Piykno tyż była gra na pociorki. Kożdo dziołcha musiała uszyć ze szmatki taki bojtlik, w kerym trzimały pełno rostomajntych pociorek z rozsypanych ketów. Robiyły w ziymi piyntom taki dołek, trzi metry dalij robiyły kryska na ziymi i od tego miejsca ciepały do tyj dziury tymi pocior-kami. Jak wszystke już pociepały te pociorki, to potym jakoś do tyj dziurki palcym je pociskały. Ta co piyrwszo cylła do tego dołka tom swój om pociorkom, wygrywała i zbiyrała te pociorki co niy wpadły do dołka. Dużo jeszcze inkszych grów dziołchy znały, alejo wszystkich niy pamiyntom. Były tyż taki gry, co synki razym z dziołchami grały - dwa łognie, przeganianka, gogi, szukani i goniyni z glajdom. Były tyż taki dziołchy, co ze synkami w klipa grały, w palanta, fuzbal, abo tyż ze szlojdra do flaszek strzylały, tak jak moja kamratka Jadwiga spod łasa. Przi szukaniu, abo goniyniu, to mi się te liczyni podobało. Było tego tak dużo, że ciynżko spamiyntać. Coś tam jeszcze pamiyntom np. „Siedzi anioł w niebie, pisze list do ciebie, jakim atramyntym - roz, dwa, trzi - gonisz ty". „Ele mele dutki, gospodorz malutki, gospodyni jeszcze myjnszo, ale za to robotniejszo - roz, dwa, trzi - szukosz ty". „Yntliczek, pyntliczek, czerwiony knefliczek, na kogo wypadnie, na tego bync". Grali my tyż w „Pinki" - to była piykno gra. Trzimało się w dwóch palcach piniondz i pizło się nim o cegłowka w murze, tak żeby spod jak niejbliżyj piniondza, kery przed tym kamrat pinknył. Jak spod blisko na szpana, to już był twój. Piniondz to był przeważnie nimiecki, nic wert, niy tak jak dzisioj. Jeszcze te szczybne - co na nich był wymalowany Hindyn-burg, abo Hitler, toby tam dzisioj coś znaczyły, ale wtedy - my po nich deptali i o mur się nimi walyło. Robiyli my też rostomajnte zawody, jak te z tymi felgami z koła co już żech opisoł, ciepali my takim wielkim kamiyniym kto nąjdalij, od kogo jaskółka z papioru dalij zaleci, kto puści po wodzie wiyncyj kaczek kamiyniym. Jak my tyż roz zaczli puszczać te kaczki na ośliźlokowym stówie, pogoniył nos utopek Magierka, bo się boi, że mu tyn stów kamiyniami cołki zasujymy. Jak my zaś na Rudzie te kaczki puszczali (przeważnie jak my z katelmusa śli) to zaś nos jakiś Motyka przegnoł, bo bezmała my mu w kajakch dziury porobiyli. Przeniyśli my się z tym na gliniok we Wielopolu. Trzeba jeszcze wspomnieć o tych dzieciach z Rybnika, co po szosyji asfaltowyj na rolerach jeździyły. To było utropiyni do starszych ludzi, bo to butlowała jak diobli (taki same utropiyni, abo jeszcze gorsze, to były te dwie kulki na sznorce, kere jeszcze dzisioj idzie spotkać na elektrycznych drutach jak se wiszom, yno to już było niyskożij i tyż już minyło). Te hulajnogi tak butlowały, bo miały kołka ze starych kuglargow. Synki z Rybnika i z Wielopola jeździyli na tym przeważnie na Glywickij, od ansztaldu aż na dół ku Rudzie, a potym roler na pieca i nazod pod górka. Jo tyż tako hulajnoga mioł. Dostoł żech jom od Rufina za akwario z gupikami. Dłogo żech na nij niy jeździył, bo jak żech roz się rozfechtowoł, to żech wylondowoł na borsztajnie z rozwalonym kolanym. Robiyli tyż synki rostomajnte graczki, kerymi dziołchy straszyli. Były to przeważnie szczylawy na siarka z zapałek. Brało się stary klucz do kłódki - taki z dziurkom - prziwionzało się konszczek sznorki do niego, drugi koniec do gwoździa. Naładowało się siarki naszkrobanyj z kołków do tego klucza, zatkało się tym gwoździym, i chlast tym o mur za rogiym chałpy, jak szła jako dziołcha. Kneflami na sznorce, kere się rozkrynciyło miyndzy rynkami, tyż się dzioł-chom włosy matlało. Grało się jeszcze w kamiynie na dece. Piyńć kamiyni, doś takich okrongłych, rozsypało się rynkom na deka, a po-tym się jedyn do góry ciepło i zbiyrało po koleji wszystki. Dużo tych graczek było, miejsca by zabrakło jakbych jeszcze chcioł o tym pisać w co się w doma grało przez zima, abo jak padało na dworze. Mogą wom yno pedzieć, że niy trza było żodnych dysketek, ani monitorów i rzodzij się chodziło do dochtorów. Szydzipiyntoki Mioł żech jedynoście lot, jak mię mama samego puściyła do Rybnika na odpust w Nowym Kościele. Zgodali my się ze Zigmontym, że pódymy se wróż. Przedtym to chodziył żech ze starkom, abo z mamom i cołkom rodzinom. W sobota przed tym odpustym przi-szoł żech się starce pokwolić, że idą z mój im kolegom Zigmontym, kerymu my w szkole „Kasper " godali, do świyntego Antoniczka na odpust. Starka jak to usłyszeli, że bez mamy idą, zarozki się za szko-lyni wziyni. „Synek! Pamiyntej, nojprzod do kościoła na mszo trza iść, a niy nojprzod ku budom. Jo za dziecka tyż rada po odpustach chodziyła, ale od żodnego piniydzy niy wychcowała (skond to starka wiedzieli, po co żech prziszoł). Ze Zwonowic, kaj żech się urodziyła, chodziyli my ze siostrami do Łysek, abo tyż do Rud na odpusty. Piechty my cołkom bandom przez las śli do kupy ze synkami. Dziepiyro jak żech już frelkom była, to mię roz jedyn karlus na rułce zawioz. Wtedy koło we wsi to yno pora noj bogatszych karlusów miało. Jak my w kościele porzykały, to my się yno oczami pomaszkeciy-ły przi budach i gibko du dom. Roz mi tatulek dali dwa czeski i żech z mojom siostrom Margytom rostolicznych maszketów pokupiyła. Du dom my prziniosły zozworoków pełno tyta i cześni z marcypanu. Ale to yno roz było, jak tatulek dobrze krowa sprzedali. Chłopcy nom w szisbudzie wystrzylali kwiotki, cołki miesionc o tym odpuście w doma było godki. Tu mosz tyż ody mię pora złotków, ale mi niy kupuj przi budach gupotków. Z daleka mijej tych szydzipiyntoków, bo łoni yno czekajom na takich boroków. Najprzód do kościoła, ostatni roz ci godom, potym możesz iść ku budom i z bombonami przidź gibko du dom". Dostoł żech po tyj egzorcie piytnoście złotych, od mamy tyż pora złotych na bombony, juzaś drugo nauka i potym żech już niy wiedzioł, co mom kupić, a co niy. W niydziela rano pośli my z „Kasprym" do Rybnika. Zigmont mioł wiyncyj piniyndzy ody mię, bo łon tyż był jedynok i mama go bardzij rozpieszczała. Po drodze mu godom, co mi to wszystkigo starka nagodali. Nejbardzij żech ształnowoł, co to som te szydzipiyntoki. Jo myśloł, że to som jakiś odpustowe utopki, co wszystkich okrodajom, kerych w Wielopolu jeszcze ni ma. „Kasper" mi to z głowy dopiyro wybiył, jak padół: „Szydzipiyntoki, to som taki chłopy, co pod kościołami żebrajom, a potym to w szynku przepijajom. Moja ciotka jak była z ujcym w Konsztantym w Czynstochowie, pełno szydzipiyntoków widziała pod Jasnom Górom. Nogi mieli pod ziymia zakopane, przed sobom czopka na piyntoki i kartka napisano, że im nogi na ostfroncie urwało. Jak ujrzeli milicyjantow, to im zarozki te nogi urosły i śmia-tali aż się kurziło. Ujęć Konsztant pedzioł, że w Czynstochowie i milicyjanty umiom cuda robić". Tak my se rozprawiali, że nom się asfalt na Glywickij skończył i musieli my na ulica Zgrzebnioka do tego piochu wlyść, bo to było niejbliżyj ku Nowymu Kościele. Ani my w Wielopolu takij polnej drogi niy mieli, pełno piosku do sandali naleciało. Jak my tyn piosek wytrzepowali, to już my słyszeli, jak przi kościele strzylajom z korków, zaroz my podrabli, tak choby do nos tych korków brakło. Jak my prziśli bliżyj, a usłyszeli my te larmo z piszczołek, trombkow i placpatronow to zaroz żech zapo-mnioł, co mi starka przikazowali. Zamiast prosto do kościoła, zaroz ku budom my pośli. Co tam wszystkigo było, tego się niy do opisać. Tych graczek, pistulków, piszczołek, wiatraczków, łańcuszków, cołki tretuary przi kościele były zacisnyte, że do kościoła niy szło przelyść. O maszketach to ani niy byda spominoł, tela tego było, że się sztandy giyny. „Kasper" zarozki kupiył tytka cześni i dół mi tyż pora do rynki. Były to zocne cześnie, bo nikaj my w Wielopolu takich zdrzałych niy naszli. Przi szosie pod Golejowym jeszcze były zielone. Pestkami my ciepali na dziołchy, aż nos jedna paniczka sprzezywała, że my i bluzka zmarasiyli. Kupiyli my se taki papio-rzanne baliki na ciynkij gumce i nabikowane były trecinami. Potym Zigmont se kupiył pistulka na placpatrony i dół mi tyż spróbować. Spomniało mi się, że najprzód do kościoła my mieli iść, zaroz my tyż pośli. Było już po kozaniu i mioł żech strach, jak się mię starka spytajom o czym było kozani. Jak my z kościoła wyleźli, zaś ku budom. Kupiył żech tytka zozworoków i marcypanowych kartofelków z grysku, obkulanych w kakało owsianym. Piniyndzy mi wiela niy zostało, a tu wszystko kusiyło. Patrzoł żech yno kaj som te szy-dzipiyntoki, o kerych mi tela starka godali, ale nikaj żech ich niy widzioł. Tu jakiś chłop sprzedowoł jakiś kolorowe bikselki z papyn-dekla ze sznorkom. Jak się za ta sznorka pociongło palcami, gdokało to jak kura. Jedyn zaś mioł taki blaszki z celofanym, co się do gymby dowało i lynzykym do podniebiynio prziciskało, szło na tyn gwizdać lepiyj niż kanarek. Potym my stanyli kole takigo chłopa co mioł taki okrongły stolik z gwoździami nabitymi naokoło. Nastawiane mioł na nim pełno figurek z gipsu i gliny, a jak nos ujrzoł, to zaroz nom se kozoł pokryńcić takom lajstkom z piorkym. Roz j o kryńciył, roz „Kasper", tak dłogo aż nom piniyndzy brakło. Jo yno z gipsu kokota wygroł, a kamrat pieska i papuga z gliny pomalowane na taki wrza-sklawe kolory. Dobrze żech nojprzód szczyplawych bombonów kupiył, bo bych się u starki niy obstoł. Jak żech starce połosprawioł, że na takim stoliczku krynciyli my ze Zigmontym piorkym i wygrali my taki „piykne" figurki gipsowe, to się starka znerwowała i rzekli: „Pierzińskie szydzipiyntoki, ani dzieci niy poszanujom i ograjom ich z piniyndzy". Tak żech się dopiyro od mojij starki dowiedzioł, co to jest „szydzipiyntok" i dzisioj jak łoglondom w telewizji „Koło fortuny", to mi się ta odpustowe „ZUZKA" przipomino, a tyn kery to klu-dzi - szydzipiyntoka. Utopek na karasolu Przi kożdym odpuście w Rybniku, przijyżdżali na targowisko karasolorze i rostomajnte huśtawki. Byli to przeważnie cołki rodziny Mików, Szczyrów i Maciończyków z Popielowa. Cołko zima te swój i karasole malowali i ciaćkali, żeby z wiosny wysztartować na opdusty po cołkim powiecie rybnickim, wodzisławskim, a nawet raciborskim. Bez zima tyż jejich dziołchy musiały piyrzi farbić, z ke-rych robiyły kwiotki i pawy do szisbudy. Karasole wtedy były na ciśnyci, toteż trza było mieć ekstra synków co się nazywali „drikry". Nieroz żech cis trzi razy, żeby potym roz jechać za darmo. Jednego roku, jak synki z Wielopola wybrali się do Rybnika na karasole, wziyni ze sobą utopka Magierki. Niy było to tak łaps - Utopek żod-nymu niy wierził, yno „Żabce", tymu synkowi spod łasa. Utopek pie-rzinym rod jodoł okrój ki z waflów, kerymi Ośliźlok ryby w stawie kormiył, a broł to od swojigo brata Augusta co mioł w Rybniku waflarnia. „Żabka" obiecoł Utopkowi cołki miech papiorzanny tych okrojkow, jak się zgodzi ciść karasol. Zamiynił się Utopek w ciyrcz-ka i „Żabka" wzion go do puciynki po kołkach, zawarł, do kapsy wraziył i poszoł z komplami na karasole. Spytoł się karasołarza wiela trzeba synków, żeby tyn karasol uciść. Dowiedzieli my się, że nojmy-ni dziesieńciu, ale takich chuderloków jak my to roz tela. Wycion-gnył „Żabka" z puciynki tego ciyrczka i Utopek już stół z nami, jak zawsze w czerwionym kabociku i czopeczce z bombelokym. Pośli my ku tymu karasolorzowi i godomy, że tyn synek w tym czerwionym kabocie som tyn cołki karasol uciśnie. „Jak tyn bajtel to som ruszy, to mocie ody mię piyńdziesiont złotko w, ale jak się zesmoli, to wszyjscy w piyńciorka bydziecie dziesiyńć razy za „drikrów", padół tyn karasolorz i śmioł się przi tym gupie, bo niy wiedzioł co to za łeboń. „Zgoda - godo mu „Żabka" - yno się najprzód wetnymy". Tak się tyż stało, przecion ta weta jakiś starszy panoczek, kery się nom przisłuchiwoł i tyż się pod nosym uśmiychoł. Posiodali my na te stołeczki, a z nami jeszcze mocka inkszych dziecek co prawie się chciały przejechać. Jak Utopek się opar o te deski, co się naokoło po nich tyn karasol cisło, to yno wszystko zaczło trzeszczeć. Karasol ruszył tak gibko, że tyn karasolorz ani niy zdonżył od wszystkich piniyndzy skasować. Jeździli my chyba dłożyj, niż piyńć razy, a karasolorz wrzeszczoł jak gupi, żeby już stanył, bo się już z logrow kurziło. Uciechy miały wszystkie dziecka, bo jeszcze nigdy tela ta ronda niy trwała i to tak gibko, że jak my z tych zicow ślazowali, to nom się w lepach kolyło. Wszyjscy się dziwowali, a już niyjbardzij tyn karasolorz, że taki mały łeboń tela siły mo. Musioł nom dać karasolorz te przegrane piyńdziesiont złotych, bo tyn panoczek, co ta weta prze-cion, cołki czas stół przi nos. Zaprosiył nos jeszcze na loda do swoji kawiarnie, kero mo, padół, koło kina „Ślązak". Potym nos Magierka cały czas fraj trzimoł, bo tela piniyndzy zarobiył za tego „drikra". Zaszli my nojprzod do łódek, na kerych szło na rond się huśtać. Magierka musioł som do jednyj wlyść, bo my się ku niymu boli siednyć, skirz tego, że on na pewno na rond pojedzie. Tak tyż było, my ani do połowy niy umieli tyj łódki fechtnyć, a Utopek zarozki zaczon się naokoło huśtać. Tyn chłop co do tych łódek puszczoł, wrzeszczoł na niego, że dzieci niy śmiom na rond się huśtać i do tego jeszcze niy zapnyte. Zaczon hamować takom deskom i wajchom, ale to nic niy pomogało. Łódka, na kerej siedzioł Utopek, fronczała jak diobli, a z tyj deski do hamowanio yno drzizgi furgały. Potym my śli do szisbudy, kaj Magierka nom po trzi szusy do lizoków fondnył. Żodyn z nos niy poradziył cylnyć do tego szkełka, bo my ta luftbiksa piyrszy roz w pazurach trzimali. Utopek nom som tela lizoków i tych kwiot-ków z piyrzo nastrzyloł, że jak my to niyśli, to się ludzie za nami oglondali, kaj się takie łebonie strzylać nauczyli. Jeszcze potym my do biksow balami ciepali, za sznorki my pociongali, do kerych były jakeś nagrody prziwionzane. Takimi kołkami z drutu my na flaszki z winym ciepali, ale niy szło cylnyć. Stanyli my potym kole takigo masztu, na kerym pisało: siyła dzieciynco, babsko, chłopsko. Pizło się takim pyrlikym w gnotek i taki ciynżarek wyskakowoł do góry tak wysoko, jak tam kery poradziył. Jak Utopek tyn pyrlik chyciył, to sie wszystke dziołchy zaczły śmioć, kaj się taki bajtel ciepie, ale jak piznył, to się wszystkim gymby pootwiyrały, bo tyn ciynżarek zostoł na samym wiyrchu. Tak się tam zaklinowoł, że go niy szło nazod dostać i tyn chłop przezywoł, bo nic niy umioł już zarobić. Jak my śli nazod du dom, to nom się o tych lodach wspomniało kole kina. Wlejźli my do tyj kawiarnie i ujżeli my tego panoczka, co nom ta weta przecion. On nos tyż poznoł i zaroz stanył od stolika, kaj z jakimś drugim panoczkiym w szachy groł. „Proszę dać tym dzielnym chłopcom z Wielopola po lodzie" - padół do takij piyknej frelki, co te lody sprzedowała. Ludzie! co to były za lody, jeszcze ich dzisioj spominomy. Niy taki jak taraźniejsze, że jak się najysz, to potyn godzina się yno gyrco. W doma my się dowiedzieli, że tyn panoczek się Stokłosa nazywoł i potym, co żech był w Rybniku z kamratami, to my tyż tam lody kupowali. O tych obiecanychy okrójkach z wafli żodnymu się niy spo-mniało. Ani Magier-ka nic się niy upomi-noł, yno roz, jak „Żabki" zaś spotkoł, pytoł się go, kędy go zaś do Rybnika we-źnie. Już niydługo, padół mu „Żabka", bo zaś się wybiyrom na festyn ze synkami. Utopek na Rudzie „Po jakimu żeś taki zastarany" - godo Utopek do „Żabki", kery prawie w sobota po obiedzie szoł groblom miyndzy hanysowymi stówami ku lesie. „Bo idą prawie na Ruda na tyn festyn coch ci godoł, przeca dzisioj jest dziyń św. Jana Chrzciciela. Bydom tam zaś rostomajnte zawody, tak jak łońskiego roku, bezto się starom, czy mi się udo latoś na tyn maszt wyspinać po nagroda. Łoński rok żech yno do połowy masztu się wyspinol i dalij ani rusz, chyba go jakomś świyczkom nadzieksowali, bo kiełzało to jak diobli", „Poda z tobom - godo mu na to Utopek - może się udo co wygrać". „Żabka" tak się podziwoł na Magierki i godo: „Jo wiym, że ty byś na pewno na tyn słup się poradziył wyspinać, ale to się trza po bosoku spinać, a ty przeca mosz te koński kopyto, kaj go skryjesz? Wszyjscy zarozki poznajom, żeś utopek, a niy żodyn łeboń z Wielopola". Tak se pogado-wali, aż na koniec coś pospołu wykombinowali, ale o tym niyskorzij. Kożdego roku w dwadziestego sztwortego czyrwnia, na stawie Ruda, kaj się dycko ludzie bez lato kompali, obchodziyło się „Dni Morza" i noc świyntojańsko. Na piochu miyndzy tymi dwoma stówami już po połedniu był wielgi ruch. Stawiali tam chłopy taki krziże z drzewa, na kerych wiyszali taki kółko ze sztucznymi łogniami i taki i rakiety do piochu zakopowali na żerdkach. Łebonie z Rybnika, Wielopola, Paruszowca i Rybnickiej Kuźnie cołki czas kole nich obząjto-wali z ciekawości (tam kaj dzisioj jest gełda na auta) zakopali taki słup na osiym metrów wysoki. Na samyj szpicy powiesiyli dwa wince wosztu i flaszka gorzoły z czerwionom kartkom. Karlusy już się szykowali na te spinani, bo żech słyszoł, że nikerzi po żywica na szmarowani rąk i szłapów do łasa śli. Kole piontyj po połedniu kupa ludzi się już zebrała na Rudzie. Tydziyń noprzód już w cołkim Rybniku były plakaty porozwiyszane. Wszystkich miyszkańców Rybnika i okolic zaproszoł (co na samym dole szło przeczytać) Przewodniczący Miejskiej Rady Narodowyj Paweł Ziętek. Wszyske bajtle czakali na tego Jana Chrzciciela jak ryba na woda. Przeca po nim dziepiyro szło się kompać na Rudzie, abo na paruszowskim basynie. Po św. Janie tyż było nom, łeboniom, przizwolone w zegrodzie wieprzki i jagódki targać. Przedtym to starka mi godali: „Niy targej tych gugo-łów, bo zaś bydziesz karwiynczoł, że cię brzuch boli, dopiyro jak św. Jan to poświyńci, możesz to jeść". Ale my i tak po kryjomu te gugoły popadowali i nic nom niy było. Na tyj wspomnianej łonce zaczły się najprzód do dzieci te rosto-majnte zawody. Były wyścigi w miechach, z jajcym na łezce i po sztyrech nogach. Udało mi się roz te kacowariie po sztyrech wygrać, bo żech był mały i chudy, to się żodyn niy kapnył, że yno schylony lecą. Potym my śli ze synkami na ta plaża, kaj były te rakety nastawiane. Zaczli wionki ze zapalonymi świyczkami na woda puszczać, a potym kajakami na wyścigi za nimi jachali, kery pryndzyj wionek zgasiył. Piyknie to wyglondało i wesoło przi tym było. Nojwiyncyj uciechy było przi tym maszcie z tym wosztym. Co tam karlusów próbowało wlyść, ale się żodnymu niy udało. Bajtlom tyż dali spróbować i „Żabka" się wyrychlił, a potym się sfłfroł tak samo jak łońskigo roku. Na samym końcu prziszoł taki mały syneczek w czer-wionych badkach, co mioł szłapa aż do kolana bandażym owinyto. Ludzie, co się zaglondali, żałowali go, że taki boroczek chromy, a tyż chce lyść. Utopek (bo to łon był) na samych rynkach aż na szpica się wydropoł, serwoł tyn woszt i ta halba. Jak na dół śloz, to mu chłopy chcieli ta gorzoła zebrać, bo dzieci niy śmiom tego pić, ale Magierka dół jom gibko Francikowi, kery się tam kole niego znojd wróż ze swojom Ankom. Chłopcy z Wielopola tyż obtoczyli Utopka i „Żabki", bo byli ciekawi, po jakimu mo ta szłapa zabandażowano. „Co my mieli robić - godo mi „Żabka" - wszyjscy by wiedzeili, że to nasz Utopek, skirz tego kopyta. Zaszoł żech do Pojdziny (była to he-bama, kero mię i wszystkie dzieci z Wielopola na świat przikludziy-ła) co by mi rolka bandażu dała, bo się moja siostra na szkle szłapa przewalyła. Reszta żeście widzieli". Śmioli my się jak diobli i wszyjscy my tyn wuszt wcinali, aż się nom uszy trzynsły. Francik zaś na pewno poszoł z Utopkym do krzy ta halba wysłepać, bo Anka się mię pytała czy żech go kaj niy widzioł. Jak się trocha zećmiyło, to zaczli te rakiety puszczać. Jak to piyknie wyglondało, jedna zgasła, to dzie-piyro drugo puszczali. Nikere na takich małych paryzolach pomalut-ku siato wały, a dziecka za nimi po łonce lotały. Niy tak jak ostatni Sylwester na Rynku. Tako strzylanina była ze wszystkich stron, że trza było dować pozór, żeby coś za kragel niy wpadło. Jednak piyrwyj, chocioż się ludziom gorzij wiodło, umieli się inaczyj radować. Dzisioj już żodyn niy poradzi kwiotka paproci znojść w wielopolskim lesie, a my go wtedy szukali i niyjedyn go znojd. Utopek na Szpyndlu Zaczly się feryje, toż bajtle z Wielopola zarozki fronkły te swoji pukeltasze do kontow, a zajyny się samymi uciechami. Mało dzieci jeź-dziyło na kolonie do gór abo nad morze. Przeważnie wyjyżdżaly yno te, kerych łojcowie robiyli na grubach. Nojwiyncyj dzieci z Wielopola chodziyło na półkolonie do szkoły i to się tyż dzisioj mile wspomino. Pamiyntom jak my się tam wygupiali i te wychowawczynie za ala my robiyli. Nojwiyncyj łostudy miały one z nami bez ta cisza połobiednio, kery to tam umioł po jasnoku spać? Niejbardzij my byli radzi, jak my kaj na przechadzka śli. Chodziyli my na kompielisko Ruda, abo tyż do łasa na jagody, maliny i potym my wyglondali jak murcki. Niyroz my musieli z cołkom półkolonijom stonka szukać w kartoflach na polu, kere należało do majontku Józefowiec. Jak wtedy keryś znojd stonka, to nagroda dostoł i w kołchoźniku to zaroz ogłosiyli na cołki rybnicki powiat. Znali my wtedy ta stonka, kero nom amerykony z fligrów ściepali yno z łobrozka w gazecie, abo na plakacie. (Dzisioj by im piyniyndzy brakło na te nagrody.) Za te szukani stonki, to my z Józe-fowca augustek dostali, z kerych nom pani Szlezingrowa, nasza półko-loniowo kucharka, cołki czas kompot warziła. Jedne zdarzyni z tego czasu nojbardzij mi w łepie zostało. Było to wtedy, jak ta moja grupa zaroz po śniodaniu na wycieczka do łasa poszła. W lesie miyndzy Wielopolym a Młynami (dzielnica Kamiynia) był piykny stów od Szpyndla. Jeszcze pora lot po wojnie stół on opuszczony, cołki trzcinom i pałkom wodnom zarosnyty. Woda była w nim czyściutko, bo z leśnego źródełka pochodziyła. Bez lato na nim kwitło pełno mamałuszek (grzybień biały i grążel żółty) a na brzegach podmoknytych rosła bagnyć, rosiczka i żurawiny. Nojbardzi mię zawsze szpanowała rosiczka, taki malutki ziółko, co się muchami i rostomajntymi chrobokami futrowało. Listki miała malutki, okrongłe z włoskami, kerych koniuszki miały taki kuleczki ze światłego klyju choby rosa. Jak na nim siadła mucha abo kopruch, to się zarozki przi-klejił. Te wszystki włoski się na niego obrociyły i tak długo go cyckała aż go zjadły. Zaś bagnyć, to żech czynsto du dom niosiył, bo mama go w szranku miyndzy lonty wiyszała, co by się do kecek mole niy dały. Na jesiyń to my na szpyndlowiec chodziyli żurawiny zbiyrać. Starka robiyli z nich dobro marmelada, ale dziepiyro jak my gripa bez zima mieli, to nom dowala trzi razy za dziyń po łezce. Na te piykne miejsce prziśli my wtedy z tom półkoloniom. Hyc był pieruchowy, toż my zaczli kusić ta naszo pani, żeby nom się dała chocioż nogi oszpluchać. Tak my jom dłogo kusiyli, aż zmiynkła i dała nom na krajuszku do wody wlyść. Dziecka, jak to dziecka, jak im dać palec, to chcom cołko rynka. To tyż ani się ona niy spodzioła, jak my mieli badki mokre. Dziołchy już tryjgeroki posyjmowały na trowie i tyż coroz dalij do wody lazły. Za chwila się keryjś zachciało mamałuszek, żeby se keta na kark zrobić. Niy trza nom było tego dwa razy godać, kożdy synek tam keroś adorowoł. Żeby się przichly-bić, to my do tych barzołow aż pod kark lyźli po te kwiotki. Niy pomogło przezywani przez nasza pani, tako to siła miało, że choby się utopić, ale mamałuszki my prziniyśłi. Sztyngle się pod wodom urywało, żeby jak nojdłuższe były, bo się co konsek ich łomało i wychodziyła z tego piykno keta z kwiotkym na końcu. Te nojgryf-niejsze to miały tela tych ketów, że się im na karku niy mieściyły. Tak my się tam rozjargali, że nom rady niy było. Wszystkie dzieci się już na dobre zaczły kompać w tym stawie. Wróż się jakiś larmo zrobiyło, to Trautla spod łasa zaczła wrzeszczeć, że jom coś pod woda ciongnie. Wszystke dzieciary zarozki się ze strachu na brzegu znojdły. To naisto utopek jom za szłapa chyciył, myśleli. Zaglonda-jom wszyscy, jak się Traula szamoce w tyj wodzie, ale żodyn się niy opowożył iść na pomoc. Cołki szczyńście, że jom to puściyło i sama z bekym na brzyg wylazła. Wszystke dzieci, a już niyjbardzi synki, śmioli się do rozpuku. Traula się patrzi na nich i godo: „Co się tak gupie chichrocie! Dyć j o się z biydom utopkowi wyrwała, byłby mię utopiył". Boroczka niy wiedziała, że jest bez majtek, yno w samym lajbiku. Jak się kapła, to dziepiyro zaczła beczeć i zasłaniać się rynkami. Ni miała w co się oblyc, bo tak jak prziszła do wody wlazła - przeca hyc był jak diobli. Czympła gibko do wody i czekała aż i brat - kery tam tyż był - zrobiył z paproci tako kecka. Dziołchy jom poowijały tymi ketami z mamałuszek i musiała du dom iść. Cołki szczyńści, że to blisko było, a i tak cołkom drogom beczała. Synki się śnij śmioli, choby nigdy sagij dziołchy niy widzieli. Za pora dni zaś my śli na szpyndlowiec. Jak my byli na miejcsu to my na trzcinach ujrzeli Trautline majtki. Flotrowały na wietrze choby jako fana od utopka. Tak się to wydało, że to żodyn utopek, yno przignyto trzcina za majtki ji wlazła, jak ona pływała i tak się ich pozbyła. Radowali my się z tego, bo zaś my się mogli czochrać na szpyndlowcu. Trautla jednak do wody niy wlazła i dalij godała, że to był utopek. Długo się jeszcze chwolyła podropanym brzuchym po utopkowych pazurach. Raj od Utopka Przegrodziyli nom ta Kamionka w Wielopolu, bo potrzebowali na Rudzie w kompielisku czysto woda. W tyj wodzie, co szła przedtym ze rzyki Ruda, to się już niy szło kompać. Wlazło się w biołych badkach, a wylazło w żółtych, abo czerwionych, zależy jak długo się w wodzie kompało. Ze trzi lata trwało te szperowani tyj Kamionki. Zaczli najprzód „espyjoki", ale jak ich z Rybnika wysobarzili, to kończyć musiały dzieci. Wszystke szkoły z Rybnika i okolic musiały te nojstarsze klasy na Ruda posyłać. Ciepali szkolorze ta grobla, po keryj w cymyn-towym korytku leciała ta woda z Wielopola na kompielisko. Za to dzieciom obiecali, że się mogom po dwa razy za darmo okompać na Rudzie. My z Wielopola nojwiyncyj skorzystali, bo my się cołki czas na tamie za darmo kompali. Zaczli my już dość wczas, bo jak yno lód popuściył, w marcu my próbowali. Było to wtedy jak Waldek Szotków ze swojim starszym bratym Sztefanym zrobiyli z cingowyj blachy kajak. Z cołkom bandom my tyn kajak na puklu niyśli i piyrszy roz my go na tyj tamie na woda spuściyli. Ni mieli my żodnyj matki chrzestny], chocioż pora gryfnych dziołchów się nom prziglondało. Żodym nom niy podpedzioł, że to trza okścić co by się lepij pływało na tym kajaku. Był to mały kajak, yno na jednego, toż my po koleji, wiela nos było, siodali do niego. Kożdy się chcioł karnyć. Co kery siod do niego, ani roz jeszcze wiosłym niy ruszył, a już się za darmo kompoł w tyj zimnyj, marcowyj wodzie. Coroz mynij było suchych synków na brzegu, ale żodyn się niy wystraszył. Kożdy myśloł, że się mu udo, a dzioł-chy się zaglondały i chichrały się z nas. Niy mioł tyn kajak lajsty pod spodkym, na kero nikerzy „kil" godajom. Mię się zaś zdało, że to niy ma wina tego „kilu", yno utopka. Widzioł żech jak się chowoł za zatopionym pniokym i prziglondoł się nom. Żodyn go niy powiadomiył, ani żodnego okupu niy dostoł, bo nom do głowy niy prziszło, że tu tyż terazki bydzie ponym. Bezto tyż wszystkich nas potonkoł, żeby nom pokozać, kto tu rzondzi. Za drugom próbom udało się Waldkowi na drugo strona tyj tamy przejechać. On piyrszy tyn knif pochytoł i ani utopek go niy poradziył przewrócić. Wielopolsko tama to był terazki „Raj od Utopka", bo przez to mioł polonczyni z kompieliskym na Rudzie i Rybnikiym, kaj się dość czyn-sto pokazowoł. Nojczyńścij zaś na drugim stawie, tam kaj mioł dużo futru. Rosła tam pałka wodno, mamałuszki i trzcina. Na wyspie zaś mioł sztela porki w kajakach szpiegować. Jak utopek miyszkoł w rzyce Rudzie, to na paruszowskim stawie przeważnie maszkeciył. Bardzo mu smakowały orzechy z takimi pikami, co się nazywały kotewka. Rosło tego zatrzyńsiyni na paruszowskim stawie, ale dziynki Silyzji kotewka się wytraciyła i żodnego niy bydzie już żgać tymi pikami. Som żech się kiedyś noga pożgoł, jak my się po wojnie w rzyce Rudzie kompałi. Jak żech już wspomnioł, utopek mioł hanysowe stawy, tama i stawy na Rudzie pod sobom. Ni mioł za to kotewki, musioł się na co inkszego przeciepnyć. Smakowały mu kwiotki z mamałuszek, a tych na drugim stawie niy brakowało. My to ze synkami tyż radzi jedli, bo w tym słupku było taki masełko ze ziorkami i to nom niyjbardzi smakowało. Tyj tamie w Wielopolu, to my byli radzi i niy radzi. Radzi my byli z tego, że się było kaj kompać, chocioż nom broniyli i pełno tabulek tam nastawiali. Przi pidle rosła tako wielko olsza, z keryj my do wody sko-kali. Zefek od Woźnice to ze samyj szpice yntki robiył, ale to był rezi-kant i jak się dziolchy patrzały, to mu było wszystko jedno. Przeboleć my za to niy mogli tym co ta tama wymyśleli, że nom nasz bonker zaloli. Tak my się przi nim narobiyli i tak był piyknie skryty, że nas żodyn niy poradziył znojść. Mieli my się kajś spotkać i kryć jak my co pobrojyli, a terazki go nima i nasze szlojdry w nim jeszcze zostały. Tam kaj my mieli sztela na raki i zimorodki tam gniozda miały w urwisku, nad samom rzykom, wszystko woda zaloła. Te krzoki wilczego łyka - co nojpryndzyj na wiosna były kwiyciym obsute - te cołki dolinki, kaj zawilce zawsze my zbiyrali, tyż się pod wodom znojdły. Zol było tyj rzyczki, z kerom żech się nieroz pogadowoł i w keryj żech się nieroz tonknył, jak żech siongoł po żabi oczka. Teraz ta woda w miejscu stoła i jakoś smutno wyglondała. Za to my se to inacyj odbiyli i z czego my się nojbardzij radowali. Rybiorze z Rybnika (był tam już Zwionzek Wyndkarski) napuściyli na tama pstrongow, kere tak gibko urosły, że bez nasze feryje miały prawie ze dwadzieścia cyntimetrów. Wszystke te pstrongi poszły pod prąd do góry rzyczki i tam w hany-sowym lesie chytali my ich na wyndka. Co to tam były za wyndki? -konszczek kija z łyski, dratwa i hoczyk ze zicherki, abo szpyndlika. Trzimały się te pstrongi pod brzegym w głymboczynach cołkimi bandami. Brały jak gupie, że nom nojczyńscij glizdow brakło. Po dwadzieścia, abo i wiyncyj my du dom nosiyli. Tak my się tych pstrongow nachylali, że w życiu niy pamiyntom, żebych tela nachytoł kędy. Dzisioj jak żech tam był nad tom tamom obejrzeć, to mię coś za kark ściskało. Tako mię chyńć naszła, żeby ta grobla łopatom przekopać i ujrzeć ta staro Kamionka, takom, jako piyrwyj była. Kompielisko Ruda Teraz się na Rudzie dziepiyro szło porzondnie oszpluchać, totyż ludzie z Rybnika przichodziyli cołkimi rodzinami na kompielisko i rozkłodali się na dekach już od samego rana. Woda teraz była czyściutko, bo przilatowała tym korytym z Wielopolskij tamy na Ka-' mionce. Przez cołki feryje chodziyli my się kompać, jak niy na tama, to na Ruda. Czasym my na paruszowski basyn chodziyli, ale rzodko, bo tam trza było płacić, a niy zawsze były piniondze. Jak my już co mieli, to woleli my to na kajakach przekarować. Na Rudzie tyż się za wstymp płaciyło, ale my łebonie z Wielopola za darmo lyźli. Przez płot, abo przez drugi stów, przeca woda leciała z naszyj Kamionki, to za co my mieli płacić. Chleba się z chałpy wziyno i cołki dziyń my na Rudzie przesiedzieli, a o obiedzie się nom ani niy wspomniało. Stawiali my na plaży rostomajnte zomki z piosku, abo kopali my dziury w kerych my się zakopowali aż pod parzą, że potym ani samy-mu wylyźć niy szło. Jak się zaś do wody wlazło, to my yntkowali, abo balym my grali tak dłogo, że ani my się niy łobejrzeli a już słońca na niebie niy było. I tak było dziyń w dziyń, jak yno było piyknie to zaroz na Ruda. Pogody w tych piyńdziesiontych latach były taki, że yno wspominać. Rano, jak my prziszli, to najprzód do „szatnie". Była to piykno „szatnia", bo rosła ona miyndzy plażom a drugim sto-wym, kery się ciongnie aż ku Paruszowcu. Ku wieczoru zaś do „szatnie" się przebrać, badki na patyk z wierzby i niosło się ich na plecach choby jako fana. Dziołchy jak szły do tyj „szatnie", to się zamykały na klucz, żeby my nic niy widzieli. Jak się jedna seblykała, to dwie j om dekami zasłoniyły w tych krzokach i to było te zanknyci na „klucz". Roz to my po cichu wleźli miyndzy tatarczuki, na łeb my se dali listki z mamałuszek i stoli my pod kark w wodzie, żeby te dziołchy podglondać. Niy opłaciyło nom się to, bo jak się dziołchy zmiarkowały, to nos zaczły kluskami z ciapryki okłodać. Jednego z nos poznały i na drugi dziyń szła godka, że Adolf wyglondoł choby pająk topik z tym listkiym na łepie. Od tego czasu zostało mu „Topik". My zaś dziołchom wmowiali, że to na pewno Utopek był, bo łon rod łoglondo sagi dziołchy. Tak bele jaki sprawki, kere na sumiyniu my mieli, na Utopka z Wielopola swalowali. Nojwiyncyj my zawsze nawyprawiali z tymi kajakami. Wziyni my na godzina kajak, a potym drugo godzina nos tyn chłop, co te kajaki mioł pod sobom,wołoł przez tako konewka bez dna. „Siodymka do brzegu" - yno szło po cołkim kompielisku, ale siodymki na tym stówie niy było. Jak my wziyni tyn kajak, to się zajechało do tego rogu przi drugim stówie, co był nejbliżyj od Wielopola i kajak się przeniosło na tyn zarosnyty stów. Tam my w sztyrech na niego wsiedli i już my się czuli jak marynarze słodkich morzów. Jak my byli kole tyj wyspy, to już niy było słychać „Siodymka do brzegu". Tam my musieli noj-przod pałek natargać, mamałuszek dziołchom, a nikedy jeszcze my na sznorka z hoczykiym jakigo kapra chyciyli. Było tam dużo ryb, bo to należało do majątku na Józefowcu, a łoni tam zawsze kapry chowali. Pora razy my tak zrobiyli i potym już niy umieli kajaka pożyczyć, bo nos tyn chłop poznoł co to za honcwoty. Wiyszali my się tyż po cichu ze zadku kajaku, bo jeździyły łone miyndzy tymi co się kompiom. Jak się kery niy kapnył, to nos przewioz na gapa, aże ku tymu słupie, co na pojszczotku Rudy stół. Tam my zaś trocha postoli, bo było płycyj i zaś my na jaki kajak pasowali co ku brzegu jechoł. Coroz czyńścij pokazowały się tyż na Rudzie taki łódki ze żaglym, przeważnie se ich nikerzi sami porobiyli. Pamiyntom takigo „marynarza" z Rudy co robiył na „Ryfamie" i tyż se som tako żaglówka zmajstrowoł. Czynsto na Ruda przijyżdżoł ze swojimi cerami i po stówie je woziył tom łódkom. Na boku miała ta żeglowka napisane „GITA", bo bezmała na ta jedna cera tak wołali, a łona się paradziyła na tyj łódce choby jako ksiynżniczka. Mieli my wtedy w Rybniku swoja „Florida" i niy jedyn nom tego zowiściył. Mój kuzyn Karol, kery w Bytomiu miyszkoł, jak do nos na feryje przijechoł, to by cołki czos na tyj Rudzie siedzoł. Jak był hyc to na tyj plaży nie szło miejsca znojść. Jak było za dużo wiary na Rudzie, to my się tam ani niy ciśli, śli my na tama abo na Szpyndlowiec. Dzisioj, choć kompielisko na Rudzie takie piykne momy, z grzib-kiym i przebiyralniami, to cosik tam brakuje. Niy umia tego kapnyć co to takigo jest? Czy to, że tyj plaży ni ma, abo ta woda jest za czysto (tela razy filtrowano) i w bele jakich badkach gańba do nij wlyść, czy jeszcze co inkszego. Utopek tyż się niy umi w tym basynie skryć, zaroz by go ratowniki wyciepali. Niy wiym co to takigo jest? Naisto to bydzie to, że im człowiek starszy, tym bardzij mu te różowe brele ślatujom z kichola. Utopek na mlyku Przikludzili się latoś do Ośliźloków dwa synki i jedna dziołcha wróż ze swojom mamom z Golejowa. Taty niy mieli, bo bezmała go ubyjoki do haresztu zawarli na pora lot. Hanys Ośliźlok mioł litościwe serce, a i do roboty ludzi potrzebowoł, toż ich na jedna izba wzion. Chłopcy byli jeszcze mali, ale do pasynio krów się nadowali. Tymu starszymu synkowi było Lojzik, a młodszymu Hynio. Hanys tymu nojmyjszymu zaroz nowe miano snochwiył. „Morcin" mu go-doł skuli tego, że taki czorne ślypska mioł jak wongli i szkuty na łe-pie tyż taki same. Dziynnie rano Lojzik z „Morcinym" musieli krowy na paszyni wyganiać, bo Hanys im rynka łojcowsko zastympowoł. Gryjta, bo tak było tyj dziołsze, była nojstorszo i musiała w gospodarstwie pomogać i obiod warzić. Jej ich mama zaś z Hanysym do łasa po drzewo jeździyła. Mioł Ośliźlok piła (krajzyga), to rżnył te drzewo na deski i ludziom sprzedowoł. Ciynżko to była robota, jak na baba, drzewo spuszczać, ociosać i na fora ładować. Niy chalatała jednak na ta siongorsko robota, bo terazki chocioż dziecka głodu ni majom. Piyknie im się żyło do czasu, jak gospodyni zaczła truć Ha-nysowi, że cosik te krowy za mało mlyka dowajom. Ani masła ni ma z czego nadziałać - skarżyła się dziynnie. „Abo ich kery urzekł, abo tyż na samopas lotajom, a synki zamiast paść, bizygujom" - cołki czas mamrotała gospodyni. Było w tym dużo prowdy, bo czynsto na pastwisku dziecka z Podlesio śnimi się za balym uganiali, abo tyż in-ksze graczki pospołu wymyślali. Niy dało to pokoju Hanysowi, że te krowy mlyko tracom i poszoł połoglondać jako tyż te synki te krowy posajom. Niy było krów tam, kaj kozoł paść i już nim targało, bo tyż nerwus był pierziński. Dzie-piyro za groblom, na „pajtoku" - był to taki zarosnyty młodom brzo-skom i olszom płytki stów, kaj się kapry wyciyrały - ujrzoł pukle od tych krów. Stoły we wodzie i swijały liście z tych brzózek. Po Lojzi-ku i „Morcinie" ani śladu. „Kaj te pierony się potraciyli?" - godo se Hanys som do siebie. Patrzy miyndzy te brzózki i widzi, że tam stoji jakiś szałas z charpyńci zrobiony. Cichutko do tyj budy podszoł i słyszy jak jakoś dziołcha godo: „Podej mi ta jegła z niciom, bo musza mu to do brzucha prziszyć!". Wejrzoł Hanys przez szpara do tego szałasu i oczom niy wierzi - „Morcin" leży na liściach cołki goły, a kole niego dwie dziołchy i dwa synki klynczom. Gynia w jednyj rynce trzimie konszczek patyka ze sznorkom, a drugom rynkom na-ciongo „Morcinowi" ptoczka i udowo, że mu go do skóry na brzuchu prziszywo. Trautla mu na czole odłady z ciapryki robi, a Lojzik z „Żabkom" się tymu prziglondajom. „To tak się krowy pasie!" - ryk-nył im Hanys nad łepami, aż ich zamurowało. Chyciył „Morcina" za szłapy, choby królika do góry dźwignył i takigo sagigo ku przikopie niesie, kaj pełno pokrziw rosło. Zaczon „Morcinym" te pokrziwy omiatać, „Morcin" ryczoł choby go kery ze skóry obdziyroł, na cołki Podlesie się nios tyn koncert. Byłby go Hanys na dobre zamynczył w tych pokrziwach, ale Klyszczka z dziołchami wyparziła z chałupy i na niego wsadziyła. „Puść tego synka ty dziku pieroński, dyć go na śmierć zamynczysz" - wrzasła na niego Karola. Musioł go Hanys puścić. Boroczek Hyniok zaroski do przikopy wskoczył, bo cołki był w blazach. Gyni to Hanys pedzioł, że wszystek opowiy jeji bratu Zigusiowi, kery u niego koniami tyż jeździył. „Żabka" i Trautla gibko się w krzokach schowali, ale to już było za niyskoro, bo Hanys i tak ich widzioł. Lojzik zaroz ku krowom do „pajtoka" wloz, bo obie stoły, tyż choby je zamurowało, aż po bas we wodzie. Patrzy się Lojzik na krasula, a pod niom Utopek siedzi i choby nigdy nic, jedyn strych se w gymbie mamlo, a rynkami się wymionczka trzimie. Dzie-piyro się puściył tego wymionczka, jak Hanys z chłabinom do tego „pajtoka" wskoczył i potym gibko się pod woda skrył. Chyciył Hanys ta krasula za łańcuch i Lojzikowi po gyrach chłabinom wyśmigoł. Teraz już Hanys wiedzioł, czamu się krowom mlyko traciyło. Pasty-rze się z dziołchami w doktorów bawiom, a za tyn czas Magierka się mlykym kormi, Pysk się Utopkowi zrobiył łokrongły choby miesion-czek, co już tela tyn gizd mlyka wysłepoł. „Żabka" z Trautlom tyż nachylali pociynglym od taty, a Gynia karbaczym od mamy, bo wszyjscy się od Hanysa dowiedzieli, że jejich dziecka się przi krowach w doktorów bawiom. Przez colki tydziyń musioł Lojzik som krowy paść, bo „Morcin" leżoł w doma, a Gryjta go kiszkom obkło-dała, co by mu te blazy sklynsły. Utopek się zaś do tego wielkigo stawu przenios i tam wróż z kaprami musioł okrojki z wafli wcinać. Na pajtok to teraz dzieci yno rano lecieli kozoków nazbiyrać, bo paść tam Lojzik z „Morcinym" mieli zakozane. Utopek i wojoki Jeszcze za staryj Polski w Rybniku na drodze do Glywic, za gupi-mi domami, były koszary, kaj wojsko stoło. Po wojnie to tam „espy-joki" miyszkali i te nasze miasto mieli coroz piykniejsze robić, ale zamiast tego, to go yno zagiździyli. Co chwila było słychać, że kajś dziołcha pogonili po ćmi, abo tyż komu ocupali i okradli. Niy wiym jak to tak rychtyk było, ale wiym, że ich dość gibko z Rybnika wyso-barzili. Prziszli za nimi do tych koszar wojoki - sapery i skończyły się te śpiywki co ich do dzisioj pamiyntom: „Znów się pieśń na usta rwie, ESPE HEJ ESPE..." Nojważniejszo to była pierońsko strata, bo ni mioł nos kto „kultury" uczyć teraz. Wojoki tyż piyknie śpiywali, ale już na somopas po mieście niy chodziyli. W lesie za Ośliźlokowymi stawami, jak się szło z Wieligopola na Paruszowiec, stoły jeszcze taki murowane magazyny, co „za Niym-ca" postawiyli. Po wojnie, to my z podlesio chodziyli się tam szukać, abo tyż szkłodzić. Sowy tam w kuminach miały gniozdo i jak kery w nocy tam przechodziył, to go te hukani od nich straszyło.Teraz jak wojoki do Rybnika prziszli, to już był koniec z chodzynim do prochownie. Wojsko to ogrodziyło i jeszcze tam wiyncyj bonkrow pobudowali na magazyny. Kożdy dziyń my widzieli, jak kole hanysowego stowu jadom wojoki to tyj prochowni na wącha. Mieli taki piykne siwe konie, kerymi woziyli obiod tym co tam wachujom, a ku wieczoru zaś jechali z wieczerzom. Jak jechali kole stawu groblom, to ich te kapry szpanowały, że se tak lyniwie po wiyrchu pływiom. Byli to karlusy z lepami, to tyż wiedzieli co majom zrobić. Jedym roz pod wieczór ciepli do stawu tako koperytla z trotylu. Jak niy rombło, sie-dym wielnoskich kaprów po wiyrchu pływało ogałuszonych. Wciepa-li ich do tyj swojij fory i kalup do łasa. Zanim się gdo spamiyntoł, to ich downo niy było. Niy wiedzieli boroki, że nojbardzij Utopek wy-ciyrpioł. Utopkowo szopa do luftu wyleciała, rostomajnte deski, okorki i garce bez glyjty po stawie pływały. Utopek do łepy dostowoł skuli tego. Niyjbardzi mu o te nojmłodsze cery szło, kere wróż z kolybkom na dziesiyńć metrów do góry szpryngło. Cołki dziyń wa-joł, bo ich znojść niy umioł. Jak ich znojd colki w tatarczuchach, to się ogromniście uradowoł. Terazki wiedzioł, że z wojokami niy ma szpasu, ale coś im na złość trza zrobić. Wiedzioł, że wojoki majom frele na wsi, kere na muzyce u Zimonia se przigodali. Tyn co tymi koniami formaniył mioł na suberyji gryfno frela, Halina ji było. Zajś tyn kapral z Trudom zolyciył, kero za listonorka z pismami po wsi na kole jeździyła. Utopek se na Truda zawachowoł, jak z listym na fesztrownia wlazła, łapnył i te koło i za machulcowom górkom go pioskym przisuł, a potym czekoł co dalij bydzie robiyła listonorka. Nic to niy pomogło, bo wojoki dalij kapry głuszyli i na dodatek młode zimioki na polach dłubali ku tym rybom; Truda dali po wsi z pismami chodziyła, tela, że piechty. Musioł Utopek co inkszego wymyślić. Na grobli zrobiył szpera z charpyńcio i jak wojoki jechali gibko na pojszczodek wyskoczył ze stawu. Jak go konie zejrzały, to zarozki na zadnich szłapach dymbym stanyły. Zdało się, że do stawu z cołkom forom wkarujom. Wojoki piyrszy roz uwidzieli tako szka-rada w czerwionym kabociku, kero się do nich w te słowa odzywo: „Jo tu tych kaprów wachuja, a wy mi ich głuszycie i niy dojść tego jeszcze mi moja familijo lynkocie. Dwie moje nojmłodsze cery jak wos widzom, to od strachu do galot pierom. Jo się tyż waszych flin-tow boja i beztoż byłbych za tym, że wom roz na ty dziyń tego noj-piykniejszego kapra na grobli położą. Niy myście się przi tym, że j o od wos nic niy chcą. Roz żech wom podwyndziył cołki miech, kery żeście z fory straciyli. Były w nim taki keksy z kminkym, ne kerych żech se zymbska połomoł. Moji bajtle to łogromnie rade jadły, ale najprzód to trza było w wodzie namoczyć aż zmiynknom". To się wojokom spodobało, że niy muszom butlować a kaper świyży się znojdzie. Terazki kożdo strzoda kole piontej po połedniu, leżoł na grobli kaper, a ździebko niyskorzyj sztyry suchary z kminkym. Nie-roz żech na grobli pod olszom widzioł leżeć tego kapra, abo te suchary. Dół żech tymu pokój, boch o tyj smowie od Utopka wiedzioł. Z wojokami tyż żech sztanga trzimol, bo mi flinta dali niyroz po-trzimać. Chodziył żech tyż ku wojokom na prochownia, kaj mi dali skosztować kapra nad f oj erkom uwyndzonego i ku tymu pieczone zimioki z łoszkrabinami, kere my na hanysowym polu nadłubali z komplami i wojokom zaniyśli. Wojoki się nos pytali czy momy starsze siostry, co by my ich ku nim przikludziyli. Jak kery synek padół, że mo starszo siostra, to mu dali pistula do rynki, żeby jom rozebroł, a potym nazod poskłodać. Tyż żech niyroz to robiył, chocioż żech ich pocyganiył, że mom dwie starsze siostry i ich kędy przikludza. Jak żech potym śnimi prziszoł, to śmiychu było co niy miara, bo jo im padół, że obie do kupy majom dwadzieścia lot, prze-zto som starsze ody mię o osiym lot. Tak to się tym wojokom spodobało, że mi konserwa i pełno sucharów dali. „Darmolazy' Kto na Podlesiu poradziył wymyśleć jakigo figla, abo jako fajno zabawa? Kto łeboniom opowiadoł gupoty o dziwolongach, sagodup-cach, klynkanicach i jeszcze inkszych stworach? Kożdy z Podlesia wiedzioł, że to Wacek - chłop od Angele. Wszystkie łebonie z Podlesi o łogromnie przoli Wackowi. Roz tyż bez lato, jak my feryje mieli, łogromnie się nom mierzło. Józek z bracikym Pawłym, Antek i j o, prziszli my w niydziela po połedniu do Wacka. Widza, że się wom mierznie w chałupie - pedzioł Wacek - to pódymy do łasa. Tam kole wieże za prochowniom, widzioł żech gniozda na sośniczkach od „Darmolazów". Jo się tam niy byda spinoł, bo żech już chłop dziecia-ty (prawie mu Angela drugigo synka urodziyła), ale wy młodziki roz dwa się na te sośniczki wyspinocie. Jak wybierecie te „Darmolozy", to się tam jako podzielymy. My się tak yno po sobie podziwali, bo o tych ptokach żodyn z nos niy słyszoł, ale żodyn niy mioł odwagi nic pedzieć. Przeca komu, jak komu, ale Wackowi to my zawsze wierzili. Jak padół, że som młode „Darmolozy", to tam musiały być. Prziszli my ku tyj wieży triangulacyjnyj, kero stoła w lesie fort przi Paruszowcu. Tu na tyj sośnie jest gniozdo od „Darmoloza", padół Wacek. Pokozoł nom jakiś gniozdo na samyj szpicy wysokij sośniczki. Antek się piyrwszy wyrychlił, że łon polezie. Zapion se pas na nogi, Paweł go podsadziył i już się do góry spinoł. Co się borok natropiył, zanim się ku piyrszym suchym synczkom dostoł, bo gładko była ta sosna jak sto diosi. Jak się dostoł ku gnieździe, wraziył rynka do pojstrzodka i woło: „Tu nic nima!" Wacek pedzioł: „Jeszcze wczoraj tam piszczały, jak żech był na grzibach. Musiały dzisioj wyfurgnyć, ślazuj pójdymy do drugigo gniozda". Tak my chodziyli od sosny do sosny, a co jedna to nom Wacek gładszo wybiyroł. Wszyńdzi tak samo było, wczoraj piszczały, a dzisioj już zdonżyły wyfurgnyć. Jak my wszyjscy już po dwie, abo trzi sosny zaliczyli, to my mieli serdecznie dość tych „Darmolazów". Jeszcze my się niy kapli o co idzie, ale Wacek nom na koniec wyklarowoł o co się rozchodzi. „Myślą, że teraz się wom odechce te sojki i gołymbie z gniozda wybiyrać. Darmolozy - to wyście som - bo po darmo żeście do tych łońskirocznych gniozdów lyźli, kere żech wom ekstra wybiy-roł". Zrobiyło nom się łogromnie głupio, ale żodyn Wackowi tego za złe ni mioł. Wszyjscy my ta Wackowo nauka zapamiyntali na cołki życie. Od tego czasu już my niy wybiyrali ptoków z gniozd. Dużo ludzi poradziył Wacek za błozna zrobić, a Utopka to po co chwili za balek wciskoł. Roz moja mama mu pedziała: „Wacek -ruszta mi się w kaczycy przepolyły, niy umioł byś mi nowych zro-biyć". Robiył Wacek na odlywni w Ryfamie i niy roz ludziom coś dorobiył, abo skombinowoł, bo mioł do tego zgrajfka. Tak tyż z tymi rusztami było, za pora dni miała mama nowe, świyconce ruszta od Wacka. Ani grosza za niy niy wzion, nic niy chcioł. Na drugi dziyń to się mama dowiedziała, czymu nic niy chcioł. Jak słożyła ogiyń, to się ani woda niy zdonżyła zawreć, a już cołki łogiyń wpod do popielnika. Jak Wacek jechoł z roboty, to mama na niego wachowała. „No jak wom Lucko gore w kaczycy" - piyrszy się Wacek pyto i siongo do tasze po inksze ruszta. „Te były z alumu i mioł ich Utopek dostać, a j o to pomylył" - do rynki dół mamie nowe ruszta gusowe. Mama niy zdonżyła go objechać, chocioż była na niego naładowano. Tak z tego gibko Wacek wyszoł i mama się yno ośmioła, a jo mu za te piykne ruszta cygarety zanios. Chowoł tyż Wacek pszczoły i wszyjscy z Podlesie do niego po miód chodziyli. Prziszoł tyż roz Utopek na miód, prawie wtedy jak Wacek trutnie na wylocie do skrzineczki chytoł. „Ni mom miodu, bo mi się prawie pszczoły wyrojyły" - godo do Utopka. „Jak chcesz to ci cołki rój z matkom dom, bo ich prawie w skrzince trzimia. Musisz se yno jaki ul zrobić, to one ci roz dwa miodu narobiom. Pocechuj ich na plecach jakom farbom, bo jak kero pszczoła nazod do mię przile-ci, to ci jom zaś chyca do skrzinki aż się przizwyczajom". Utopek się uradowoł i gibko ze skrzinkom trutni du dom gzuł. Rano stanył i cołki dziyń ul klyciły z lipowego drzewa i gwoździe drzewianne robiył, bo tak mu Wacek kozoł. Pszczoły niy ciyrpiom nic ze zielaza - tak mu padół. Potym kożdego trutnia czerwionom farbom po krziżu pocechowoł i wszystko do nowego ula wpuściył. Za pora dni wejrzoł Utopek do ula, a tam ani jednej pszczoły ni ma. Chodziył po hanyso-wej łonce i po kwiotkach oglondoł, czy te jego pocechowane pszczoły miód zbiyrajom. Ani jednej niy trefiył, to gibko do Wacka lecioł czy aby do niego tyn miód niy snoszom. Wacek mu pedzioł: „Siednij se przed ulym i jak ujrzisz twoja pszczoła to i tyn miód do krauzki zebier". Jak se Utopek siod przed ulym, a pszczoły poczuły smród z tego końskiego kopyta, tak go obsiadły i poszczypały, że mu się miodu na długo odechciało. Utopek ipow Było to bez feryje w siyrpniu, społ żech z mojimi siostrami w izbie na wiyrchu, jak nos obudziyło sromotne larmo. Keryś wrzeszczoł na colki pysk - Michol! Michoł! Skoczyli my na równe nogi, bo łokno my mieli na cołki karpyntel otwarte, a tu taki butel wczas rano. Przeca żo-dyn Michoł niy miyszkoł pod łasym. Mama usłyszała, że już romplujy-my - zarozki przileciała na wiyrch ku nom. Coście takie wystraszone? To wy niy wiycie, że to pow tak skrzeczy. To jest taki wielgi ptok co go wczoraj gospodorz Ośliźlok prziwioz. Dostoł go od jakigoś farorza, kery mu był za deski winiyn. My zarozki taki oczy zrobiyli, bo powa to my yno z łobrozkow w książce znali. Terazki nom się dziepiyro namy-lało, żeby go gibko łobejrzeć. Po śniodaniu zarozki my lecieli ku hany-sowymu płocie i przez szpara miyndzy sztachetami wykukowali my tego piyknego powa. Stoło tam już wiyncyj dziecek z Podlesie i Stron-kowca, takich jak my ciekawych. Aż nas zatkało jak my ujrzeli. Szpa-cyrowoł se po placu z roztopyrczonym łogonym. Był łogromnie szumny z tymi kolorowymi piórami. Tak się w słońcu miechtały, że nom się aże w lepie zawracało. Jeszcze my go na dobre niy obejrzeli, a tu „Kulon" przilecioł i woło: „Podźcie synki gibko na Perdelec, bo za górkom od mojij starki, jakiś auta przijechały i klamory jakiś ściepu-jom. Pełno desek, balkow, ruł, skrzinek i dużo inkszych rzeczy". Po drodze trefiyli my naszego somsiada Helmuta, kery się pod las przi-żyniył, a teraz ku wsi jechoł na rynerowie, bo go jego Trudka po chlyb posłała. On nom padół, że bydom tako wieżo stawiać, taki „borloch". Przikludziyli się tu do Wielopola z Paruszowca, kaj już powiertali kole fesztrownie i nic niy znojdli. Padół nom Helmut, że terazki bydom na Perdelcu wiertać w ziymi, bo tu bezmała jakiś „czorne złoto" mo być. Za pora dni stoła już ta wieżo, a kole nij dwie małe szopy i jedna wiel-ko, kaj tyn borer chodziył. Robiyli tam te chłopy we dnie i w nocy. Bu-tlowało to tak, że usnyć nie szło i jeszcze miyndzy tym tyn pow skrze-czoł. Okno my musieli terazki zawiyrać, a tu hyc taki co niy możno. Utopek, jak się dowiedzioł, że majom w ziymi dziura wiertać i szukać jakigoś „czornego złota", był coły fort. „Jo tu tak dłogo miy-szkom i o żodnym czornym złocie nic niy wiym. Chciołbych wiedzieć kery gizd to zaś snochwiył. A co bydzie jak ta ziymia na drugo strona przeżgajom i woda mi ze stawu uciecze? Niy na to j o niy przi-zwola, cosik trza zrobiyć, ale co?" Tak godo Utopek, jak się ze „Żabkom" trefiył. Chodziyli my tam zaglondać pod tyn „borloch", bo nos to szpanowało jak tyż te czorne złoto wyglondo. Był tam taki zmierzły majster Michalak, kery miyszkoł na kwatyrze u Ośliźloka. Pochodziył kańś spod Jasła i po cołkij Polsce jeździył ta ziymia dziurawić, a nom się podziwać niy dół, yno zarozki nos przeganioł. Jak tego zmierzlucha niy było, to nos te inksze chłopy co tam robiyli, czasym bliżyj puściyli. Widzieli my wtedy jak tyn borer do ruły przi-kryncali i coroz głymbij do ziymi loz. Co jakiś czas musieli te ruły sztiklować i woda loć do tyj dziury. Potym zaś to wyciongali, roz-kryncali te ruły i taki sztomle z gliny, abo z kamiynio do skrzinek ukłodali. Jedyn robotnik, niyjaki Mazur, mioł oko za mojom kamrat-kom Ełkom. Jak ona przignała krowa na Perdelec to zaroz j om na kolik przibiła i już my śniom gnali pod „borloch". Mazur cołki czas z Ełkom przegadowoł, a my za tyn czas po tyj wieży łaziyli. Roz jak my tam tak szkłodziyli, to nos tyn majster Michalak najechoł. Strachu my mieli pełne galoty, a on nic po nos niy wrzeszczoł, aż my się dziwowali. „No, chłopcy - padół - jadę na urlop do domu aż pod Jasło. Czy moglibyście mi kilka pawich piór poszukać. Na pewno gdzieś w krzakach będą, bo pawie często je gubią". „Pupoń" i „Kulon" chcieli się tymu majstrowi przichlybić, toż pedzieli, że jutro rano bydzie te piorą mioł. Ku wieczoru pośli szukać tego powa. Naszli go przi pidle w ostryngach. „Kulon" się zaczaj ił w chaszczach, a „Pupoń" go naganioł. Jak był tyn pow blisko „Kulonia", to on wyskoczył i cap go za łogon. Zamiast pora piór „Kuloniowi" trzi ćwierci łogona w rynce zostało. Pow zaczon skrzeczeć i „Kulon" z „Puponiym" ze strachu ku lesie sorkali, że yno się za nimi kurzyło. Na drugi dziyń Hanys był zły, ale niy umioł zmiarkować, kery tyn łogon wytargoł. Myśloł, że to Magierka i na biydnego Utopka przi pidle pomsto wół, bo tam pora drobnych piórek naszoł. Tego już był za moc Utopkowi, że skuli tych wiertoczy spod Jasła oko u gospodarza straciył. W sobota na wieczór, jak przestali wiertać, a Mazur, kery tam mioł wącha, z Ełkom zolyciył. Utopek im na złość zrobiył. Prziwioz na tragaczu od Ośliźloka dwa miechy cymyntu i wsuł go do tyj ruły kaj był tyn borer spuszczony, a na to trzi kible wody gichnył. W pyńdziałek, jak to „burlochorze" puściyli, to yno zazgrzitało i świeder ulecioł jak rzepa. Musieli się te „burlochy" z Wielopola wyniyść. Tak Utopek uratowoł „czorne złoto" pod Wielopolym. Jak przijechała komisyjo geologiczno to pedzieli: „Trafiliście na skałę granitową o wyjątkowej twardości, której nie sposób przewiercić". Za tydziyń się wyniyśli, dziura zasuli i juzaś my mieli cicho na Perdelcu. Utopek i Helmut W cołkim Wielimpolu niy szło znojść człowieka, co by go tela razy Utopek posmykoł jak Helmuta. Nima żech pewny czy piyrszy roz pod las czasym go tyż Utopek niy przikludziył i tak mu się tam spodobało, że już na zawsze tam zostoł. Miyszkoł przedtym w Rybniku naprociw starego cmyntorza i jak mamie padół, że się żyni, to łona się zaroz oddychła. Wzion se Trudka, nojgryfniejszo frelka spod łasa. Ta sama Trudka, co jeszcze za frele, jak z Rybnika szła i Utopek jom na grobli napasztowoł - sprała go po pycholu majdy-kom. „Czekej, bydziesz ty miała za swoji" - pomyśloł Magierka. Niy przipuszczoł wtedy Utopek, że za moc jom pokoroł za tako mało rzecz, jak dostać po pyszczysku od takij piyknyj dziołchy. Dziepiyro jak Helmut pomiyszkoł pod łasym trocha, to się Utopek kapnył, że i za wielko krziwda zrobiył. Niy szło by tego na wolij skórze spisać, co Helmut wszystkigo popochoł. Co my śnim szpasu mieli pod łasym, tego się niy do opedzieć. Pamiyntom jak mu się cera urodziyła, to jeszcze jom wcale niy widzioł, a już go trzi dni w doma niy było. Prziszoł du dom potym w samych badkach cołki mokry i od szlomu ściochrany. Przez Ośli-źlików stów przelazowoł. Seblyk się na brzygu i żeby lontów niy zatoplać to ich pasym swionzoł, do jednej rynki chyciył, do góry dźwignył i przez stów na przimo wali. Jak był w połowie, to mu dna brakło, bo tam przikopa szła i borokowi lonty z rynki wyleciały do wody. Jak go Trudka zejrzała w tych badkach zaroz na niego wsa-dziyła: „Jak ty wyglondosz, kaj mosz łachy? - w mokrych badkach mi tu do izby leziesz!" On na to: „Dyć tyn gizd Utopek z rynki mi ich wyrwoł jak żech przez hanysow stów przelazowoł". „To kaj ty przez stów przełazisz? Niy szło to groblom naokoło jak człowiek przijść" -godo mu Trudka. „Chciołżech być gibcij w doma" - rzeknył Helmut. „Dziwej się Gryjta" - godo Trudka do swojij siostry, kero razym śniom miyszkała - „Trzi dni kańś bizyguje, a teraz jak mo dwa kroki do chałupy, to mu się oraz śpiycho, przez stów mu się zachciało przełazić. Utopić cię mioł, a niy lonty zebrać. Świat to widzioł, gańba mi robić. Jutro cołki Wielopole bydzie o ciebie godać, jak cię jako klachula zejrzała". Na drugi dziyń rano synek od somsiadki, Antek, kerymu „Kikot" godali, przinios Trudce wszystki łachy pasym ścion-gnyte. Znojd ich nad stawym cołki od marasu ścierane. W kapsie papiory były, bezto wiedzioł czyji to jest. Myśloł, że się Helmut kompoł cyknyty i się utopiył. Somsiadka za „Kikotym" przileciała i już w progu lamyńci - co to za niyszczyńści Trudki spotkało, iże się i chłop utopiył. Helmut za chwila z kuchni wyloz, bo tak go suszyło, że prosto z boncloka maślonka tam słepoł. Jak go Karola ujrzała w dźwiyrzach - cołki pysk od maślonki obkidany - to myślała, że i się duch pokozoł. Lizła na znaczki i musieli jom pamiyntać. Jak się spa-miyntała, wejrzała na Helmuta i juzaś klapła. Tela szczyńsio, że Gryjta przi doktorze Kniażyckim w ośrodku robiyła i znała się na pa-miyntaniu zymdlonych. Drugi fal, kery tyż Helmut na Utopka swalył, to był jak se nowe szczewiki kupiył. Robiył pod fyrmom kańś na Paruszowcu i we wypłata se nowe szczewiki fondnył. Żeby niy zgrzipiały jak w nich pódzie, to ich z komplami u Spiywoka szpyrytusym szmarowoł. Tak długo ich tam mazali, że wszyjscy się przi tym utytłali. Jak szynk zawarli, to ich musieli wyciepać. Obuł se Helmut te nowe szczewiki, żeby się przekonać czy jeszcze cosik niy piszczom. Stare sznorkom zwionzoł i przez pukel przeciepoł, ku chałpie wali. Był wele fesztrownie, to mu się droga straciyła. Las wycinali, to tyż siongorze sośniczki na kwer przez droga pospuszczali. Było cima jak diobli i Helmut niy umioł się zmiarkować kaj jest. Siod pod gałyńziom i się zdrzymnył. Jak się obudziył, maco czy kole niego Trudka śpi i nic niy namacoł. Serwoł się na nogi, jakoś jaśnij się zrobiyło, bo mie-sionczek wyloz. Patrzi, a miesionczek mu znój d tako piykno droga asfaltowo przez las. Niy wiedzioł, że to rzyka Ruda, kero w tym bladym świetle wzion za szosyjo. „Jo w tych nowych szczewikach po takich charpyńciach łażą, nima głupich!" To padół i prask, już siedzi pod rzić w wodzie. Zarozki tyż otrzyrstowioł, ale już mu było jedno. Pomacoł yno rynkom, w kero strona woda rzynie, żeby wiedzieć, kaj iść. Tak szoł pomału tym korytym i jak się zaczło szarzić, był przi Wielopolu - tam kaj Kamionka wpado. Siedzioł tam Konsztant Wramba i ryby już chytoł. Prawie wyndki zaciepnył i patrzy, a tu jakoś potwora we wodzie się szlondro. Konsztant wyndki pociepnył i w nogi, bo myśloł, że to jaki utopek po niego idzie. Jak Helmut prziszoł pod las, fronknył tymi nowymi szczewikami i fuzeklami do krzy i obuł se te stare, suche szczewiki, kere na karku wisiały. Długo Trudka ształnowała, jak to mogło być? - cołki galoty mokre, rudek z nogawic kapie, a szczewiki suche. Utopek mię po nogawicach poj-scoł, padół Helmut, i prosto do kuchnie po maślonka wali, kero na niego w boncloku czekała. Załatwiył se Helmut żyrantów w Orsie przi nowym kościele i ku-piył se rynerówa na odpłata. Trudka go przezywała, bo i się nic taki koło niy podobało. „Wyglondosz na tyj rynerówie jak żaba na giska-nie" - godała do niego. Postawiył ta rynerówa na placu kole studnie i zaczon jom pucować. Do roboty na nij niy jeździył, bo to szkoda -godoł. Kożdy dziyń, jak z roboty prziszoł, zaroz się glancowanio chytoł. Prziszła niydziela, to do Rybnika do Nowego Kościoła jechoł na tym kole i juzaś pucowoł. Czasym się do miasta wybroł i do mamy swojij wloz się tyż pokwolić jaki to piykne koło se kupiył. Trudka była rada, że teraz przinajmi mo chłopa w doma. Z roboty umioł gibko przijść i rynerówa pucować. Roz tyż postawiył te koło tam kaj zawsze, przi studni, wyglancowane i łańcuch świyżo olejym namazoł. Szklyło się te koło jak diosi. Jak my z Józkym łoglondali, to nom zol było, że takimi rynerowami niy jeżdżymy. „Jak byda robiył - pado Józek - tyż se taki kupią". Pod płotym w piosku bawiyła się Helmutowa cera, kero miała możno ze sztyry lata wtedy. „Kary-chol" my i godali i przoli my i wszyscy, bo to taki przilizne dziecko było. Trudka zawsze mojij mamie chlyb poszmarowany dała po kryjomu i godała: „Dejcie to Lucko „Karycholowi" jak przidzie do was, bo w doma nic niy chce jeść, a u was i tak smakuje, żeby się i suchego chleba chyciyła". Toż tyn „Karychol" bawiył się wtedy w tym piosku - babki stawiała takim małym kibelkiym. Chciała tyż jedna babka tatowi na zicu z tego koła postawić. Niy umiała tak wysoko siongnyć i cołki tym piosek Helmutowi na te koło wysuła. Keta była świyżo naoliwiono, to se umiecie przedstawić co to było. Tak jom Helmut po rzici zerznył, że larmo na cołkim Podlesiu było słychać. Tak mi zol było „Karychola", że pomyśloł żech se zaroz o Utopku, że mu to powiym przi sposobności. Niy trza było tego godać, bo niy trwało długo, jak Helmut się wybroł do Rybnika do jakigoś kompla. Chyba te koło musieli oblywać, bo Trudka do mojij mamy z „Krycholym" prziszła po cimoku cołko zestarano, że Helmuta jeszcze od rana nima. Zostawiyła u nas „Krychola" i ze swój om siostrom Gryjtom poszła w nocy ku Rybniku. Trefiyły go w połowie drogi w hanysowym lesie, ale bez koła. Helmut zaś cołki poseblykany i mokry jak szczur padół, że musioł Utopkowi rynerówa zostawić, bo by go utopiył. Rano Trudka szła koła szukać. Znojdła go na pojszczodku Rudy pod mostym, łobrocony był linksztangom ku Paruszowcu, tak choby kery chcioł na nim pod prąd jechać. Wlazła Trudka do rzyki i naszamotała się co niymiara z tym kołym. Keta mioł cołko zamatłano miyndzy jakiś charpyńci co woda prziniosła. Szlomu nawiyszanego i trowsko na szpajchach wisiało, zic zaś cołki od rudku ufifrany był. Zol było patrzeć na ta rynerówa Helmutowa. Łachy zaś za pora dni jakiś chłop z Wawoka do Trudki pod las prziwioz, bo ich ze rzyki wyciongnył wróż z kartom rowerowom. Jak to rychtyk było, to dziepiyro Trudce u masarza jedna baba pedziała za pora dni. Tak się jakoś zgodała, że od nij chłop szoł z drugij szychty i jak był na moście na Rudzie słyszoł jakoś godka pod mostym. Wejrzy na dół, a tam jakiś chłop w samych badkach som do siebie godo. Niy znoł go, bo Helmut był prziżyniony w Wielopolu, ale to co widzioł połosprawioł tyj swoji babie. Helmut bezmała z Utopkym się chcioł na kole kacać bo yno godoł: „Jadymy do mostu na Paruszowcu, jak wygrosz, możesz iść ku mojij babie, ale jak j o wy grom, bydziesz musioł cołko reż mi posiyc i snopki postawiać". Co Helmut na te koło siod, to spod do wody, jak się zaś wygramolył, to yno szło „na miejsca... gotowi... hop!" - i prask rziciom do wody. Jak długo tam jeszcze siadoł na te koło - tego już tyn chłop ze wsi niy czekoł, bo mu się zmierzło na napranego zaglądać. Do dzisij żodyn pod łasym niy wiy jak się to skończyło, ale żodyn tyż niy widzioł, żeby reż u Trudki jaki utopek zesiyk. Czy był u Trudki utopek - tego tyż żodyn niy wiy. Rynerowa długo jeszcze stoła na placu pod studniom cołko zeszlomiono. Niy było teraz żodnego co by j om glancowoł i pucowoł, ani takigo co by Helmutowi rzić zerznył, tak jak łon wtedy „Karycholowi" za tyn piosek. Za jakiś czas to my go zaś widzieli na tyj rynerówie jeździć, yno to już niy było te koło ze świyconcymi szusblechami. Wyglonda-ło jako staro zuzka, cołki poodziyrane i zaruściałe. Utopek w szkole Skończyło się bizygowanie łeboniom w Wielopolu, bo szkoła się zaś zaczła. Jako szkoda, że feryje niy twajom dziesiyńć miesiyncy a szkoła yno dwa. Było by na pewno lepij niż teraz. Kery to wymy-ślył? - istno głupota, coby feryje yno dwa miesionce dzieci miały. Zaś trza się uczyć i uczyć, a tu jeszcze człowiek mo w gowie te przewracani snopków na hanysowym polu, chytani ryb, kompani na Rudzie i chodzyni na raps. Cołki długi rok trza zaś czekać na te uciechy. Książki i zeszyty już kożdy mioł prziszykowane. Nikere książki musieli łojcowie nowe pokupić, a jedne to się po starszym bracie, abo siostrze dostało. Te książki co już pora lot tam a nazot do szkoły chodziyły, były tak schacharzone, że trza było kartki biglować i flostrym przilepiać co by się niy rozleciały. Zeszyty to trza było dycki nowe kupić, a niy zawsze na to stykło. Pamiyntom jak starka zawsze chalatała: „Po co terazki tela blajsztyftów i tych heftów w tyj szkole trzeba. Piyrwyj to yno tabulka, sztift i końścineczek mokryj chaderki do szkoły się nosiyło, a dziecka wiyncyj umiały i usłuchliw-sze były bardzij niż dzisioj. Jak kery co zbrojył, to tak po pazurach od rechtora dostoł trzcinom, iże ruski rok to pamiyntoł. Dzisioj to rechtory majom zakozane dzieci prać i beztoż taki nieusłuchliwe "siarony po cołkij wsi lotąjom". Kożdy nowy rok szkolny to samo zawdy starka godali i już my się tymu niy dziwowali. Znali my już ta godka od starki jak Ojczynasz. Ciynżko się rano stowało jak trza było iść zaś do tyj szkoły. Prziszoł tyn piyrwszy wrzesiyń i niy było zmiłuj się, trza było stować. Szło się bez taszow z książkami, bo to yno te klasy dzielyli i trza było wysłuchować tego glinganio od kerownika i inkszych zaproszonych gości. Kożdy mioł prziszykowano jakoś przedmowa, a my musieli to ciyrpliwie słuchać. Te szponty, co do piyrszyj klasy prziszły, to się niyjbardzi radowały, bo jeszcze niy wiedziały co ich czeko. Myśleli yno, że ich bydom sztyjc tytami dzielić. W doma im yno tłokli, że w szkole jest piyknie i kożdy tyta z maszketami dostanie. Inacyj to by do szkoły niy chciały przijść. Nikerzi to i tak beczeli i z larmym ich mamy do szkoły kludziyły. „Żabka" spod łasa tyż jakigoś łebonia do szkoły przikludziył. Padół, że to jest synek od somsiadów, że jego mama jest choro i dzisioj niy poradzi śnim przijść, beztoż go prosiyła, żeby go do szkoły zaklu-dziył. My mu i tak niy wierzyli. Ni mioł - co prowda - czerwionej czopki na głowie, ale tyn czerwiony kabocik to nom wszystkim pod-pod. Dugali my się łokciami i na tego syneczka pokazowali, bo nom na utopka wyglondoł. Żodyn nic niy godoł, bo my byli ciekawi co to zaś „Żabka" wymysły!. Pozganiali nos wszystkich do tyj świetlicy i tam my musieli wysłuchać przemowiynio od kerownika szkoły, a potym od takigo z komitetu rodzicielskiego. Toż kerownik piyknie godoł i szło tego jakoś słuchać, ale jak zaczon tyn z tego komitetu fanzolić, to my yno rzykali żeby już skończył, bo się mierzło słuchać. Niy umieli my tego pojąć, że tym chłop oroz zapomnioł po śląsku godać. Jak się to wszystko skończyło, to zaczli tych niejmłodszych witać i dowali im te tyty. Stoli te bajtle kole siebie w raj i i gymby się im śmioły jak te tyty brali. Tyn mały honcwot, co ze „Żabkom" przi-szoł, tyż już ty ta wiynkszo od niego w rynkach trzimoł. Pani Zofia -żona naszego kerownika szkoły - dzielyła tym bajtlom te tyty. Jak doszła ku tymu ostatnimu bajtlowi, okazało się, że brakło w koszu jednyj tyty. Jak to się mogło stać? - dziwiyły się te mamy co to po-szykowały. To niymożliwe, przeca tytów było tela wiela dzieci. Wszystko przedtym liczyły. Szum się skuli tego zrobiył - łeboń co mioł dostać ta ty ta beczoł - nic niy pomogło. Rachowały i rachowały te mamy i rechtorki i niy mogły się jakoś dorachować. Cołki szczyńści, że jedna mama dwie tyty kupiyła i gibko du dom po ta ibryczno zaleciała. Przi tym cołkim zamiyszaniu żodyn niy widzioł, kędy się „Żabka" z tym syneczkłym w czerwio-nym kabociku po cichutku wytraciyli. Jak my śli już du dom z tyj szkoły, to my przi hanysowym stawie dopadli „Żabki" z Magierkom, jak się czymś dzielili. Tak byli tym zajyńci, że nos wcale niy widzieli. Kole nich tyta leżała a łoni się szklokami dzielyli i lizokami. Jedyn do mię, jedyn do ciebie - szło yno w tych krzokach. Tak te cygaństwo na wiyrch wyszło. „Żabka" namowiył Utopka, żeby śnim do szkoły zaszoł, bo kożdy kery tam piyrszy roz przidzie, tyn dostanie tyta z maszketami. Utopek z Wielopola jest pierzinym maszketny, totyż dwa razy mu niy trzeba było godać. Od tego czasu, to my nad stawym wołali: „Utopek! Utopek! - czerwiono magierka - podź do krzoków, to dostaniesz tytka szkloków". Utopek się tak gańbowoł, że długi czas się ludziom na oczy niy pokazowoł. O „Żabce" to my zaś żodnymu niy godali, bo my wróż śnim te lizoki i szkloki pozjodoł. Utopek i grzibiorze Zaczli my chodzić do szóstej klasy jak się w wielopolskich lasach sromotnie grziby podarziły. Tela ich rosło, że ich kosokym szło nasiyc i w koszu na prani my ich du dom smyczyli. Ludzie po cołkich dniach w lesie grziby zbiyrali i niy brakło żodnymu. Od Rybnika ciongły ku Wielopolu i Golyjowie cołki procesyje. Z Podlesio to my mieli nojbliżyj, to tyż grzibow my mieli zatrzyńsiyni. Suszyli my te grziby kaj się dało. Na wiyszce miejsca brakowało, to się naciongało na tako grubszo nić i rozciongało na płocie, w oknach, na górze, abo nad piecym. Cołki łańcuchy tego wisiało wszyńdzi. Niy godom już otym, że się mierzło kożdy dziyń te grzibska jeść, na gynsto ze zasmożkom, na zupa ..., jak by się dało to by mama z nich kompotu narobiyła. Rostomańte zorty my zbiyrali. Były to: prawoki, kozoki, poloki, zajonczoki, maśloki, bagynioki, gniywusy, zamszoki, szampanioki i liszki. Z tyj gorszyj zorty to: surowiotki, czubiotki, siwiotki, zielyniotki, przetacznioki, hyndyczki, kanie i pniówki. Trza się było znać na tych wszystkich zortach, bo by się szło roz dwa otruć. Niy brakowało tyż w lesie tych truj oków - gadówy my na nie godali. Niyjgorsze były: siwe i zielone muszory, czerwione muszory z biołymi kropkami, psioki, krowioki i pukowy. Był tyż jedyn taki smrodlawy, kery rosnył kole hanysowego stawu w krzokach. Przinios go kiedyś do szkoły na prziroda „Żabka", bo on zawsze nosiył taki rośliny 0 chrobactwo, kerych mało kto na oczy widzioł. Tak tyż było z tym smrodlawym grzibym. Uczyła nos wtedy przirody młodo rechtorka, kero łoński rok prziszła do naszyj szkoły świyżo upieczono. Jak „Żabka" wyj on tyn grzib z tasze i odwinył z gazety - była to „Trybu na Robotniczo" - to tak w klasie zaśmierdziało, że ta młodo rechtorka zarozki łokno otwiyrała, a wszystkie dzieci nosy palcami zatykały. Jak go dziołchy cołkigo uwidziały, to się zaczły chichrać na cołki pysk, choby już coś takigo widziały. Rechtorka się tyż zaczerwiyniła, ale gibko poszukała tego grziba w atlasie i pedziała nom, że się nazywo: „sromotnik bezwstydnik", i jest rzodko spotykany. Jak my go połoglondali wszyjscy, to go kozała wyniyść do hasioka. Jak go „Żabka" nios przez korytarz, to za chwila wyloz kerownik z kancelarie, bo poczuł jakiś podejrzany smród i kombinował, co to tak może czuć. Bez przerwa wszystkich rechtorow do siebie swołoł i pytoł się czy oni tyż czujom jakiś smród. Był już na rozwodzę czy by dzieci dudom niy posłać, żeby się czymś niy zatruły. Dopiyro go rechtorka od przirody uspokój yła i wszystko opedziała. Kerownik to był taki morowy chłop, że „Żabce" nic za to niy zrobiył, jeszcze kozoł rech-torce co by mu bardzo dobry z przirody do dziynnika wpisała. Cho-dziył tyż do naszyj klasy taki Ziguś, kerymu godali my „Klepitko". Z przirody mioł niydostateczne, ale za to umioł piyknie na organkach grać i sztyjc ich ze sobom nosiył. Chcioł se ta dwója poprawić i tak kombinowoł: „Jak Żaba dostoł za taki smrodlawy grzib bardzo dobry, to jo tyż prziniesa grziba na prziroda. Musza prziniyść prawo-ka, żeby se kerownik umioł śniego grzibionka uwarzić Na pewno mi to klapnie". Chodziył po lesie „Klepitko" cołki dziyń i nikaj prawoka niy znojd. „Co tu robić?" - myśloł. Wspomniało mu się, że kędyś prziszoł ku niymu Utopek, jak przi krowach na łorganach groł -chcioł, żeby go nauczyć grać. Zaszoł Ziguś nad hanysow stów i zaczon grać. Niy twało długo i znojd się przi nim Magierka - bo był pierzinym muzykalny - i zaś go prosi co by go na łorgankach grać nauczył. „Naucz mię - godo - mogą ci się kędy przidać!" „Klepitko" yno na to czekoł. „Doobra, Uutopku, (bo Ziguś się trocha jąkoł) - ale musisz mi w lesie prawoka znojść. Potrzebują go do szkoły, w strzo-da zaś momy prziroda, obiecoł żech rechtorce tego prawoka". „Wiym - pado mu Utopek - kaj rośnie taki malutki prawoczek". „Jooo:pooo-trzebuja taki wieeelki" - pokozoł mu Ziguś rynkom aż do kolan. „Niy starej się - pado Utopek -jak go dzisioj podleją wodom z mojigo źródełka, to bez noc taki urośnie, że go niy uniesiesz". „Zgoooda!" -pado Ziguś i wzion się za uczynię Utopka na organkach grać. Nauczył go grać tako pieśniczka: „Jak Antek kupiył krowa, trzi marki za nią dół, zakludziył jom do chlywa i do rzici i dmuchoł..." Tak się to Utopkowi podobało, że roz dwa się nauczył, yno mu bardzo tyn byglajtong lynzykym niy wychodziył. Rano prziszoł Ziguś na ugoda-ne miejsce, kaj już Utopek czekoł. Pośli do łasa kole prochownie, tam kaj Utopek tego prawoka wodom ze swojigo źródełka podloł. Jak „Klepitko" ujrzoł pod dymbym tego prawoka, to się zaroz bardzij jąkać zaczon. „Jaak jooo gooo dooo szkoooły zaaaniesa? przeeca tooo niyyymmmoż-liwe!...". W tym miejscu Ziguś wy-bulył i musioł Utopek tom s woj om wodom go spamiętać. Prawok był tak wielki, że Ziguś du dom po starszego brata zalecioł i oba z tragaczym po niego przijechali. To się jednak niy spodobało Utopkowi i jak oni po tego prawoka przijechali, to yno staro, ro-baczywo surowiot-ka pod dymbym znój dli. Starszy brat się na Zigusia po-dziwoł i godo: „Ziguś, Ziguś - jo wie-dzioł, że tyś jest cy-gon, ale niy wie-dzioł żech, że jo jest gupi - tak się dać nabrać". Utopek i Cygony Kożdy rok od lata do jesiynie przejyżdżali przez Wielopole cołki-mi taborami Cygony. W lesie na dole, kole „Suberyje", kaj było blisko do rzyki Kamionki, stawiali te swoji budy i namioty. Jak my ich widzieli jechać od Glywic, to my się łogromnie radowali, że zaś bydzie kaj chodzić. Poradziyli my się godzinami prziglondać jak te swoji konie wypinaj om z tych forów, potym ich kludziyli ku rzyce woda pić i paśli ich w lesie. Pucowali ich takimi szkrobaczkami i szczotkami, że się glancowały jak diosi. Te swoji dziecka to tyż Cygonki w tyj rzyce kompały. Taki malutki co w chackach nosiyły, cołki sagę do tyj zimnyj wody tonkały, aż nom się zima robiyło, a one ani niy miałkły. Ku wieczoru to Cygony przi fojerce piyknie śpiywali i tańczyli, a przigrywali im na skrzipce, abo harmonice te starziki. Kurzili tyż oni taki cygary, kere se sami robiyli ze suchych liści tabaki - co tam kaj ś po drodze komuś z pola podwyńdziyły starsze dzieci. Te starsze chłopcy z Wielopola co tam na dole miyszkali, jak: Leon, Hynel, Stasiek, Herbert, Arkad i Kazik, to się yno przi tych młodych Cygonkach kryńciyli. Jak kero dziecku pić dowala, to tak karki naciongali, żeby konszczek cycka ujrzeć od Cygonki, bo to bezmała szczynści przinosiyło. Bez feryje to my już od rana przi Cygonach prześladowali, ale we wrześniu, jak się szkoła zaczła, to yno po połedniu się ku nim szło. Młode Cygonki już rano brały swoje dziecka na pukel i po wsi po fechcie, abo tyż wróżyć chodziyły. Te stare Cygonki i Cygony, co przi budach zostały, to nom łosprawiały o swojim życiu i o tym kaj byli i kaj jeszcze pojadom latoś. Na wieczór to już wszystke Cygony przi fojerze siedzieli, a ludzie sami ku nim przichodziyli. Przichodziyły tyż ku nim frele i karlusy, co by im Cygonki wróżyły. Francik - tyn pachołek od Ośliźloka - tyż przi-szoł ze swojom Ankom. Cygonka im wróżyła, że bydom mieć synka, kery dostanie od kogoś czerwiono mycka sztrykowano. To się im doprowdy spełniyło. Utopek tyż był ciekawy co mu Cygonka powiy i tyż ku nim przi-szoł. Wysztryndziył się piyknie co by go żodyn niy poznoł i stanył kole fojerki. Prziszła ku nimu tako staro Cygonka i zaczła godać: „Ty mały człowieku, daj Cigance pieniążek, a Ciganka ci prawdę powie". Ciepnył Utopek piniondz ze szczyrego złota. Cygonka go zaroz capła i miyndzy dwa zymby, kere i zostały, wraziyła - próbowała go ugryść, a potym go miyndzy fołdy w kecurze skryła. „Teraz ty wielki pan - zaczła godać - ale za dziesięć latek nikt nie będzie pamiętał żeś żył w tej wiosce. To żeś ty Utopek, mosz na czole wyryte, a tej prawej nogi to ty nie chowaj za lewą, bo się nasza kobyła za chwilę z ciebie śmiać będzie". W tym się rychtyk jakiś koń rozśmioł i Utopek już dalij niy czekoł yno znerwowany uciyk i o Cygonce słyszeć niy chcioł. Tyn złoty piniondz, co go Cygonka miyndzy fołdy w kecurze schowała oroz na ziym ślecioł. Jak go Cygonka do rynki chyciyła, to yno zaskwyrczało i zaśmierdziało choby kery do fojerki piyrzo wciepnył. Cygonka fronkła tym piniondzym do góry. Wszyj-scy wiela nos tam było zaglondali my na niego. Lecioł on tak wysoko, że nom się z oczow straciył i wcale na ziymia niy ślecioł. Cygonka z bólu zajynczała i wszystkim nom pokozała blaza spolono na rynce, telko jak tyn piniondz. Tak i Utopek dół pić, że zarozki poszła do budy i już żodnymu niy wróżyła. Ludzie nieroz tyż mieli nerwy na Cygonow, bo co chwila się jakoś gowiydź traciyła. Jak Cygonki szły na wieś, kożdy wachowoł jak umioł, a i tak się w jedyn dziyń aże piyńć kur straciyło. U Sładka kole kapliczki straciyły się trzi kury, a dwie na wiyrchu u Sury. W inkszy dziyń to zaś prziszoł do Przeździnga Cygon i pokazowoł jak się z gwoździa zupa warzi. Prziszły tyż nikere ciekawe somsiadki pozaglondać, a potym się w doma niy poradziyły kaczek i hyndyków dorachować. Po Rybniku tyż Cygonki po fechcie chodziyły do sklepów i po ludziach. Bez rynek ani przyńść niy szło co ich tela było, a kożdo chciała yno powróżyć. Moja siostra ze swój om kamratkom Gyniom, kupiyły u Pieterki taki koszyczki, cołki z kreppapioru zrobione. W pojszczodku tych koszyczków były same róże tyż z papioru. Było to taki piykne, bo mama od Hildy umiała to fajnie robić i wszyjscy ludzie z Wielopola chodziyli do nij po papiorzane kwiotki. Zaszły te dziołchy z tymi koszyczkami ku Cygonom i jedna jak ujrzała, to się zdało, że i się zachce. Naparła się tych koszyczków - „Dajcie mi ko-chaniutkie to cudeńko, ja wam za to powróżę. Całą prawdę Cyganka wam powie". Dały się dziołchy skusić i Cygonka zaczła: „Będziecie szczęśliwe. Dobrych i kochanych mężów dostaniecie! Ładne dzieci urodzicie". Do dzisioj to spominajom, bo się im to spełniyło. Łoby-dwie majom dobrych i robotnych chłopów. Jedno się yno Cygońce niy spełniyło, to że o Utopku z Wielopola ludzie zapomnom. Do dzisioj go wspominajom i o nim wnukom opowiadajom. Mom nadzieja, że jeszcze bydom o nim długo pamiętać. Utopek na rapsie Kożdy wiy, że zakozany owoc niejbardzi smakuje. Dziecka z Wielopola tyż o tym wiedziały i beztoż rade na raps chodziyły, cho-cioż w doma im owocu niy brakowało. Już od maja, jak się szło z majowego od kapliczki, wszystkie dziecka spod łasa i ze wsi po cudzych zegrodach szkłodziyły. Zaczynało się od flidru, kery łogro-mnie piyknie wonioł po cołkij wsi. Trocha niyskorzij chodziyło się na rabarber, wieprzki, pozimki i inksze owoce, kere rosły na polach i w zegrodach, aż do jesiynie. Wiela przi tym było strachu i uciechy, bo co chwila nos keryś gospodorz pogoniył, abo psami poszczuli. Niy było nom rady, co my widzieli to nos kusiyło. Wiynksze synki, kere się poradziyli po stro-mach wspinać, ściepowali tym myjnszym płonki, gruszki, fyrzichy z gałynzie. Niejbardzi mi smakowały kobylonki, kere rosły w nike-rych zegrodach. W doma się nieroz chiby zebrało, bo jak nos zaczły brzuchy boleć z tym gugołów, to mamulki musiały w nocy stować i piełon warzić. Wiela razy niy szło z kuli laksyrki do szkoły iść, ani piełonek niy pomóg. Pamiyntom jak roz my szli do ogrodu na Józe-fowiec, do majontku. Rosły tam piykne czerwione płonki, kere my z daleka widzieli z Kadłubka (godali tak na losek, kery rosnył przi tyj zagrodzie). Zefek, Tadek, Zigmont i j o wlyźli my przez dziura w płocie i już my siedzieli na jabłonce. Pełno my mieli tych płonek za koszulom jak oroz się pod nami jakiś chłop odezwoł. „Ślazujcie wy gizdy z tyj gałyńzi! Jo wom zarozki pokoża! Jutro wos kierownik szkoły na apelu wszystkich pokoże..."! Był to Kruczek z Wielopola, kery na Józefowcu robiył za ogrodnika. My zamiast ślyść jeszcze wyżyj my wyleźli, co by nos niy poznoł. Kruczek mioł w rynce taki ciynżki klucze od wrotów i zaczon nimi na nos ciepać. Zigmont był nojniżyj i jak dostoł kluczami po gyrach, to zamionczoł z bólu ale niy śloz. Za chwila Zefek dostoł, ale tak ich zaroz zgrajfnie chyciył, że teraz tyn ogrodnik prosiył: „Jak mi te klucze oddocie to wom nic niy zrobią, ani kerownikowi nic niy powiym". Na to Zefek padół: „Dowejcie pozór kaj one polecom, bo ich ciepia" - fronknył nimi jak yno umioł z cołkij siły. Poleciały one daleko do trowy i Kruczek mu-sioł za nimi lecieć. Za tyn czos to my gibko ślyźli i uciykli przez ta dziura do Kadłubka. Ostatni był Zigmont, bo był z nos najgrubszy i musioł te jabka wysuć zza koszule, bo się przez dziura niy poradziył przecisnyć. Tak nom się to upiykło, dziynki tym kluczom. Dużo uciechy my tyż mieli, jak się szło na pola kaj kłaki rosły. Króli my ich na taki szajtki i na kiju piykli nad fojerkom. Zimioki bez tyn czas piykły się w popiole, a potym my to solyli i wcinali, aż nom się uszy trzynsły. Roz tyż siostra pedziała, że u Skupnia na chałupie rośnie na drabinach taki zofcite wino. Jak była u swojij kamratki Sztefy to widziała taki modre kisty. Jedna i Sztefa dała, ale tak i to smakowało, że du dom nic niy prziniosła skosztować. Smaku mi yno narobiyła i chcioł żech tam roz wlyść na te wino, ale mię Waldek - brat od Sztefy pogo-niył. Tak żech myśloł jak by się do tego wina dorwać. Na drugi dziyń godom to Utopkowi, to on mi na to: „Niy starej się, jo ci tego wina jutro narwia i nad stów prziniesa". W szkole żech się pokwolił „Kuloniowi", że byda mioł dużo modrego wina, jak prziniesie mi nad stów tych rajskich jabłek, co u jego starki w zegrodzie rosnom, to się śnim pociupia. Jak żech szoł ze szkoły, widza, że u Skupnia wszystki tyki leżom swalone na ziymi, a na winie ani jednyj kisty nima. Lecioł żech drabko nad hanysów stów uradowany, ale miłego Utopka nima. Za chwila patrzą, idzie „Kulon", za koszulom niesie napewno te rajski jabłka, a jo wyszoł na gupka. Musioł żech mu to wszystko poło-sprawiać jak tymu było. Oba my potym na Utopka przezywali, że mię za błozna zrobiył i pospołu my te rajski jabłka zjedli. Dopiyro za ty dziyń, bo pryndzyj się na oczy niy pokozoł, ujrzołech Utopka jak żech ze szkoły szoł. Siedzioł na grobli chudy, cołki blady i czakoł na mię, jakiś zły. Prziwitoł mię zaroz jakoś ostro: „Kajś mię giździe jedyn posłoł, mię tak te wino zasmakowało żech o ciebie zapommoł. Z pragliwości żech wszystek som zeżar, teraz się ledwie na szłapach trzimia, taki żech był chory. Przedwczoraj mi dziepiyro ta pielyn-gniarka spod łasa doradziyła, żebych się wonglo z drzewa najod to mi to przyńdzie. Godom ci, taki żech mioł drabszajs, żech cołki tyn wongel z waszyj fojery zeżar i dziepiyro mi ulżyło. Śmioć mi się z tego chciało i w duchu żech się radowoł, że mię to niy spotkało. Dowiedzioł żech się tyż z tego, że Utopki som tak samo przepadzite jak niy jedyn człowiek. Utopek i babski lato Koniec września, koniec lata - dziyń coroz krótszy i roz dwa się ćmiyło na dworze. Jak się ze szkoły prziszło to my się uwijali jak diobli, że.by se jak nojdłożyj po jasnoku w bal pograć. Zbiyrali my się kole machulcowyj górki na perdelcu, bo na boisku kole fesztrowni to nom starsze pachoły niy dały grać. Na łonce kole machulcowej górki mieli my nasze bojisko. Bramki my se porobiyli z takich kolikow, abo nikedy z dornikow i tam my do samego cimoka kopali do bala. Tadek ze Zefkym przeważnie welowali i kożdy z nich dobiyroł se tych co umieli nojlepij grać. Te ciućmoki to zawsze na końcu byli wybiyrani i jak niy było do pory to ostatni zawsze syńdziowoł. Niy. byda godoł, kto na końcu tym ciućmokym łosoł, bo by się z nich wnuki pośmywali, a łoni im na pewno łosprowiali, jak to poradzyli za bajtla fiksować balym. Wiym to som po sobie. Przi welowaniu zawsze była swada, a potym przy graniu dziepiyro. Jak kery rynkom zagroł, a syńdzia niy gwizdoł, to był butel i jak tyn nojmocniejszy z nos pedzioł, że mo być elwer, to syńdzia ni mioł nic do godki. Je-dyn taki piykny dziyń se tak w nojlepsze gromy, a tu ku nom wałom Alojz i Rudi z wielnoskim drachym. Alojz mioł w rynce cołko rola dratwy, a Rudi jednom rynkom tego dracha za lajstki trzimoł, a w drugij rynce mioł ogon. Już się pomału ćmiyło i wiater ustoł, toż łoni lotali z tym drachym jak dwa gupki. Alojz mioł już lynzyk na wiyrchu, a Rudi go poganioł: „Pryndzyj, wartko, gibko jak yno pora-dziysz...", a co yno tego dracha z rynki wypuściył to łon zakolył i prask łobłongym o ziymia. My też zaroz przestali grać w tyn fuzbal i do nich się dołonczyli. Zefek piyrszy drach do rynki chyciył i pado: „To wom niy bydzie furgać, bo mocie źle woga powionzano" i zaroz-ki to po swojimu powionzoł. Tadek zaś się do łogona wzion, bo padół, że tyn jest trocha za krotki. Kożdy tam coś wynochfiył, a to lajstki za ciynżki, abo papior za chruby... Niy pomogło wionzani wogi, przedłożani łogona, drach jak niy poleci to niy poleci. Wszyjscy wie-la nos było lotali my na zmiana tam i nazod i nic niy pomogło. Było już ćma na dobre jak my się ugodali, że od jutra robiymy dra-chy. Za pora dni to już kożdy łeboń w Wielopolu z drachym lotoł. Nikerym tata zrobiył, a nikerzy se sami zrobiyli, jak tam kery pora-dziył. Jedni mieli taki sztyrorogate, jedni sześciograniaste, a nikerzy mieli taki skrzinki z ciynkich łaj stek obciongnyte ciynkom bibołom bez łogona. Rostomajnte my drachy mieli, ale z tym lotaniym to tyż było rostomajńcie. O fuzbalu my jakoś zapomnieli, kożdy yno w szkole o drachach godoł. Jak był wiater to my mieli uciecha te drachy puszczać. Nojbardzi my zowiściyli Waldkowi od Szotka, bo mioł takigo dracha ze zielonyj szmaty podobny do wielkigo kregulca. Puszczo! go nad gliniokym od Ośliźloka ze swojim bratym. Szoł on tak piyknie do góry, a te skrzidła mu tak flotrowały na wiatrze choby kobusowi, aż się gołymbie od Latochy i Osieki w lufcie pomiyszały ze strachu. „Kulon" tyż mioł piyknego dracha, bo mu go ujęć Zefek pomog zrobić. Była to tako wielko kastla z kolorowego papioru i poj-szczotku szło wrazić zapolono świyczka. Jak się zećmiyło, to nasze drachy my poswijali, bo my ich już na niebie niy widzieli. Puszczali my tyn kuloniow drach ze zapolonom świyczkom i ludzie się dziwowali, co to tak wysoko świyci. Roz se tak siedzymy przi fojerce i pie-czymy zimioki, a drach se nad nami loce i świyci. Naroz się od tyj świyczki chyciył i lecioł na dół choby trefiony fliger, kerego my prawie pora dni tymu na ruskim filmie łoglondali w kinie objazdowym. Zol nom wszystkim było tego dracha, bo tela roboty koszto-woł. Jak my tak lamyńcili nad tym kuloniowym drachym, znojd się przi nos Utopek. Dali my mu tyż skosztować tych pieczonych zimio-ków z fojerki, bo by mu się zachciało. Jod Utopek te zimioki i łoglondo te nasze drachy ze wszystkich stron. Musiały mu się spodobać, bo na drugi dziyń nad hanysowym stawym pokozoł się nowy drach, ale co to był za drach! Wszystkim nom ślypska na wiyrch wylazły, jak my go ujrzeli, był wielgi jak diosik i stół w jednym miejscu. Łogon mu ani niy dyrgnył, co mioł tak piyknie woga powiązano. Cołki był z jakiś biołyj bibułki zrobiony, chyba to była ta ciynko skórka z brzózki do kupy poślepiano. Namalowany był na nim pysk od Magierki. Wyglondało to tak choby nasz wielopolski Utopek nauczył się furgać. Sznorki niy było widać, bo była zrobiono z „babskigo lata". Pełno tego furgało w lufcie po cołkim Podlesiu, to tyż Utopek mioł z czego robić. Takigo piyknego dracha to my już nigdy potym niy widzieli, bo tyż mało kędy taki piykne „babski lato" było w Wielopolu. Utopek na gonie „Jutro jest sobota, idą z Tadkym i Hajnelym kaczki wyganiać na pajtoku" - kwolił się Zefek synkom na wielkij pauzie w szkole. „Obiecoł nom feszter Paszynda i tyn goniorz Bober, że nom za to dajom na bilety do cyrku, kery prawie do Rybnika przijechoł. Wczoraj ech był na targowisku jak te namioty stawiali, godom wom, że takigo to jeszcze niy było. Sztyry maszty mo tyn cyrk, a wiela tam majom tych elefantow - ni ma co godać". - Tela tego tyn Zefek nago-doł, że wszyjscy chcieli iść te kaczki wyganiać, ale yno trzech synków wybroł tyn feszter. Jak j o to usłyszoł zarozki żech poszukoł na placu Huberta, tego synka od Bobra, bo chcioł żech się dowiedzieć czy to jest prowda. Hubert mi wszystko połosprawioł jak to tymu było. „Przijadom - padół mi Hubert -jutro do fesztra Paszyn-dy jakiś asy z Rybnika, bo już wszystki kaczki na Rudzie i paruszow-skim stawie wystrzylali. Zaprosiył ich na swoji stawy Hanys Ośliźlok, bo bezmała tam pełno kaczek i łysków ryby mu chytajom. Widzioł tam tyż na wieczór dwie siwe czaple stoć we wodzie, a te doprowdy umiom ryby chytać. Mój tata tyż idzie na tyn gon, bo kaj by tam bez niego mogli do kaczek strzylać, kto by te postrzylane kaczki w chaszczach poznaj do wół, jak niy nasza Bella. Wiysz chyba, że mój tata mo nojlepszego psa na kaczki. Tak po prawdzie to jest suka i tela już rostomajntych medali i dyplomów zebrała, że cołko jedna ściana w izbie jest tym postrojono. Jutro po połedniu majom do tych kaczek strzylać, beztoż Paszynda i mój tata byli wczora u Ośli-źloka co by to obgodać. Spotkali po drodze Tadka i Zefka i pedzieli im co by jeszcze jednego synka wziyni ze sobom, żeby w sobota te kaczki wyganiać z chaszczy na pajtoku". Tela mi tego Hubert pogo-doł. Teraz żech już wiedzioł co nos z „Żabkom" czeko. Trza zawczasu dać znać Utopkowi, bo nom wszystki kaczki w Wielopolu wystrzylajom. Jak na fesztrowni w Wielopolu był tyn stary feszter, Orawiec, to nom żodyn pod łasym butlu niy robiył. Chodziył tyż po lesie i po wsi z tom tuplowom na plecach, ale on tam czego inkszego patrzył. Strzyloł przeważnie szpontami z flaszek, to tyż nojwiynkszy profit miała śniego spółdzielnia spożywców. Teraz jak tyn Norbet prziszoł na fesztrownia, to co chwila kańś pukali z tym Bobrym. Niy dość tego, to im się zachciywo jakichś asów z Rybnika sproszać. Jak to nasz Utopek Magierka usłyszoł, był cołki furt. Ale od czego som utopki na stawach, już one wiedzom co trza robić. Magierka pozga-nioł wszystkie kaczki i łyski z pajtoka i tych drugich stawów, a po-tym im po swojimu wszystko połosprawioł. Musiały to kaczki po-jońć, bo we zaś rano w ta sobota fechtły się wszystki i poleciały do tego stawu w lesie miyndzy Podlesiym i Młynami. Szpyndlowiec my na tyn stów godali. Rosło tam tela sitów i rostomajntych chaszczy, że tam by żodyn pies ich niy wyniuchoł. Tam tyż się wszystkie te kaczki pochowały, jak im Utopek przikozoł. Niy poradziyli my się doczekać, co to bydzie po połedniu. Najbardzi się „Żabka" nerwo-woł, bo był zżyty z tymi ptokami i zol mu ich było. Hanys już chodziył po grobli miyndzy stawami, jak prziszoł Paszynda i Bober z tom swojom Bellom. Prziśli tyż te nasze komple, co chcieli na te bilety do cyrkusu zarobić. Siedzieli my w krzokach po drugij stronie stawu i wszystko my widzieli. Strach my yno mieli, że mogymy oberwać szrotym jak zacznom strzylać, ale wiedzieli my, że niy bydzie do czego. Niy twało długo jak przijechało auto od Rybnika i wylazło śniego trzech basetloków i dwa psy. Za jakoś chwila było drugi auto i juzaś jakiś dwa panoczki wyleźli. Był to bezmała jakiś syńdzia i jego brat dochtor. Potym jeszcze przijechali jakiś dyrektory ze zjednoczynio wynglowego. Tego jednego to my z wi-dzynio poznali, bo tych żużlowców mioł pod sobom. Podany był do tego francuskigo generała i tyż mioł taki klupaty kichol jak łon. Nom się już ścigało w tych krzokach siedzieć, ale twardo siedzymy, bo my byli ciekawi co to z tego bydzie. Jak na ujma wiecznie macali te goniorze. Wyciongali z tych aut te swój i tuplowy, a potym chyba „obulili" jedna flaszka i coś tam tyn nojwyższy fazolił wiecznie zanim ruszyli ku pajtoku. Potym poustawiali się na grobli i kozali tym naszym kamratom lyść do tych sitow i kijami trzaskać po charpyńciach. Boroki te synki - butlowali jak yno poradziyli, ale nic niy chciało wyfurgnyć. Puściyli tyż potym te swój i psy do pomocy, ale tyż nic niy pomogło. Hanys i tyn nasz feszter byli nerwowi jak diosi, bo to gańba posproszać takich asów, a tu nic jak na złość niy wyleci do luftu. Jak tyn jedyn bachrocz padół: „Ośliźlok, idź po tego swojigo pawia i ciepni do góry, może wtedy co ustrzelymy" - to my niy umieli wytrzimać ze śmiychu. Potym się zaś wszyjscy zeszli do kupy i juzaś flaszki bulyli. Coroz weselij tam było na tyj grobli, a na koniec Tadek i Zefek musieli te próżne flaszki do góry ciepać, a te panoczki do nich strzylali. Bella od Bobra zarozki do wody wskoczyła, bo myślała, że kaczka spadła. Za jakoś chwila prziniosła rychtyk kaczka w pysku, tela że z guminu, tako nadmuchano. Tyn pierzin „Żabka" przinosł jom ze sobom z chałpy, żeby trocha szpasu narobić. Od tego czasu mieli my spokój ze strzylaniym do kaczek. Utopek i rechtorki Niejbardzi mi się dycko podobała prziroda w szkole, a latość tym-typlym, bo uczyła nos ta nowo, młodo rechtorka, kero prziszła do nos na piyrszo posada. Było to prawie sztyrnostego października (wtedy Dziyń Nauczyciela obchodzili dwadziestego listopada) jak my mieli piyrszo godzina przirody. Wlazła do klasy ta młodo rechtorka i zaroz nom godo: „Ponieważ większość nauczycieli pojechała na konferencję powiatową, dzisiaj będziemy mieli lekcję poglądową. Pójdziemy do lasu na spotkanie ze złotą polską jesienią, a pogodę mamy dziś wspaniałą, musimy to wykorzystać". Tego nom niy musiała dwa razy godać, jakoś wszyjscy my to słyszeli, bo zarozki my zaczli wrzeszczeć: hura! hura!... Tasze my zostawiyli w klasie i na dwór my wyleźli z radościom. Pośli my tom drogom kole kapliczki i skryńciyli my za Piylorzym w lewo. Przeszli my kole chałupy od Danusie i mo-drzikowom miedzom prosto ku urwisku nad Kamionkom. Po mostku, kery zrobiył starzik od „Lalusie", przeleźli my do łasa. Jak tam było piyknie, tego niy idzie opisać. Tela razy my tam sami chodziyli i tego my nigdy niy widzieli, dziepiyro nom ta nasza piykno rechtorka oczy otwarła. Wszystkie synki miały aż gymby połotwiyrane, jak jom słuchali, łona nos kludziyła tom alejom ku prochowni i po drodze nom godała: „Powiedzcie, czy tu nie wygląda jak w bajce?" Teraz żech dziepiyro widzioł, po bokach rosły brzózki cołki złotym obsute. Przeplotało się to złoto z czerwionymi liściami z młodych dymbczoków i jasnymi bronotnymi liściami buków. Miyndzy tym lecykaj cisły się ku alej i malutki zielone świyrczoki. Wyglondały one choby małe dziecka, kere chciały obejrzeć procesyjo, co w Boże Ciało przez wieś szła. Przi samym zaś skraju kwitły jeszcze ostatni wrzosy i lotały nad nimi Modraszki Ikary - wieczne szmaterloki. Tak my szli tom alejom coroz dalij do łasa i po drodze my zbiyrali rosto-majnte kolorowe liście, szyszki i dymbionki. Synki co chwila snosiy-li rechtorce jakiś piykny listek, abo cołko gałązka, żeby się przichly-bić, a ona kożdego chwolyła i byli my wniebowziyńci. Jak my prziśli w taki miejsce kaj rosło pełno brusin, to wszystkie dzieci się zaroz rozpyrskły po lesie..Na wyścigi my zbiyrali te brusiny i gibko zaś rechtorce dowali. Za chwila miała ich pełno tytka. Keroś dziołcha pedziała, że nima Czesika i Zigusia, kajś się te gizdy straciyli. Musieli my ich szukać po lesie. Naszo pani była cołko nerwowo i tyż z nami wołała ich głośno. Za jakoś chwila oba prziśli, cali podrapani po pyskach, bo kańsik po charpyńciach musieli przełazić. Myśleli my najprzód, że się poczubiyli, ale jak my ujrzeli, że trzimiom w rynkach po dwa wielki prawoki, to już my wszystko wiedzieli. Rechtorka ich zarozki objechała, że ni mogom na samopas po lesie chodzić. Dopiy-ro się ucholkała, jak pedzieli, że chcieli te grziby znojść dlo nij. „Klepitko" piyrszy zaczon: „Żooodyn mi niyyy wierził, że pod dym-bym kole prochownie rooosnom teeelki grziby. Teraz się spytejcie Czesika kaaaj myyy te prawoki znejdli". „A niy było tam przi nich Utopka?" - spytoł się go „Żabka", i cołko klasa rykła śmiychym. Piykno my wtedy ta lekcyjo przirody mieli w tym wielopolski lesie, na kery Miedzina godali. Widzieli my tam tela rostomajntych ciekawych rzeczy, kerych bez naszej rechtorki napewno by my niy uwi-dzieli. Te wewiórki - na tyn przikłod, sojki kere snosiyły orzechy lyskowe i dymbionki na foront, żeby było co źrić bez zima. Jedna wewiorka, kero trzimała orzech w pysku, siedziała na sośniczce. Jak my zaczli kijym trzaskać po pniu, to nos pojscała z wiyrchu i dzioł-chy się z nos śmioły jak diobli. Tak nom ślecioł tym czas, że nom było zol iść du dom tak pryndko. W klasie siedzieć to nom się to ciongło i yno my na tym ostatni dzwonek czekali, a tu to tak gibko przeleciało. Szkoda, że tych lekcji poglondowych to my tak mało mieli w roku. Nazod to my śli inkszom drogom i wyleźli my kole ośliźlokowego stawu. „Żabka" z „Kasprym" kole przikopy obskako-wali i za chwilka trzimoł w rynce dość wielko jaszczurka wodno, abo traszka, jak w książce od przirody pisało. Keryś synek mioł ze sobom próżno patyntowka po lemuniadzie i zarozki my j om do nij wpuściy-li. „Żabka" nabroł wody do tyj patyntówki i pokazy wół dziołchom jako ta traszka jest piykno. Była cołko kropkowato, a pod brzuchy była pomarańczowo, zaś łogon tak roztopyrczała choby się chciała pochwolić, jaki mo zymby powyrzinane na nim. Rechtorka kozała nom do szkoły zaniyść, bo jutro mo z młodszom klasom prziroda i chce jom dzieciom pokozać. Jak my prziśli do szkoły to te nazbiyra-ne liści zaniyśli my do świetlice. „Żabka" szoł z rechtorkom na wiyrch, bo tam pod dachym była izba kaj łona miyszkała z drugom rechtorkom, kero wróż śniom do naszej szkoły prziszła i uczyła nos historyje. Tam wpuściył ta traszka do akwariomu ku gupikom, bo w tyj patyntowce to by do jutra niy wytrzimała. W nocy traszka wylazła i zamiynyła się w Utopka, bo nasz Magierka downo mioł na oku ta nasza rechtorka od przirody. Niy wiedzioł,że bydom aż dwie rechtorki, i jak dźwignył pierzina to takigo larma narobiył, że boroczek niy umioł do dźwiyrzi trefić. Tak dostoł ocu-pane, że mu się rechtorek odechciało. Jak lecioł po schodach, to na piyrszym piyntrze jeszcze mu kierownik po zadku świtnył, bo słyszoł te larmo i wyparził na siyń. Na drugi dziyń w Wielopolu szło, że w nocy prziszoł ku rechtorkom Waldek, tyn starszy brat od Sztefki - tak myśloł kierownik, bo ze zadku Utopek był do niego podany. Jednak to on niy był yno nasz wie-lopolski Utopek, kery się chcioł poszkolić u tyj młodyj rechtorki. Utopek w beczce Idą se rano do szkoły i słyszą, że keryś za mnom woło. Był to Józek od Otrymby, mój starszy kompel, kery już ze szkoły wyszoł łoński rok i terazki terminowoł za wulkanizatora w Rybniku na placu autobusowym, kole browarskiego kumina. „Powiym ci nowina -godo - wczora żech był na targowisku łoglondać jednego chłopa co na motorcyklu jeździ w drzewiannyj beczce. Czegoś takigo jeszczech niy widzioł, godom ci powiydz synkom w szkole. Jeszcze tu bydzie te konsztiki pokazy wół do końca tydnia, a potym mo jechać do Raciborza". Jak mi to z grubsza pogodoł, to żech z ciekawości niy umioł wytrzimać. Zarozki tyż synkom w szkole dół żech znać o tym. Nike-rzi już to widzieli, bo Elka była pryndzyj w klasie i już się chwolyła, że j ej i brat tyż to wczoraj łoglondoł. Niy umieli my se tego przedstawić, jak to idzie w beczce na motorcyklu jeździć i ludzie to widzom. Teraz trza było wykusić od starki piniondze na bilet. Niy wiym yno jak i to pedzieć, zaś na pewno powiy - kaj tam synek pódziesz takich „szydzipiyntoków" łoglondać. Okozało się, że jest wiyncyj takich co mieli ta sama starość co jo. Wyratowoł nos Yjwald Buszka z tyj łopresje. Tak jak dycki zaczon z tom swojom rułom pomału godać: „Na fesztrowni na Paruszowcu kupujom dymbionki i kasztany, jo już cołki miech tego sprzedoł". To teraz dziepiyro godosz, wsadziyli my na niego, ale radzi my byli, że nom to padół. Prosto, że szkoły śli my cołkom chormijom na te dymbionki do łasa. Tego leżało wszyńdzi pełno, ale o kasztany niy było w Wielopolu leko. Stasiek przismyczył taki wózek z dyszlym do ciongnycio i dwa miechy po cymyńcie. Roz dwa my mieli to pełne i na te bilety my se zarobiyli. Na drugi dziyń, wiela nos było przi tym zbiyraniu, tela nos waliło ku Rybniku piech-ty. Przibrali my jeszcze trzi dziołchy z naszyj klasy, bo nom zostało na trzi bilety. Prziśli my na te targowisko i już z daleka widzymy coś wielki go z drzewa stoć - niby to do beczki podobne. Po drzewian-nych schodach wlazowało się na som wiyrch, na taki podest, kery był zrobiony naokoło tyj beczki. Ogrodzone to było naokoło gelyndrym, coby kery niy ślecioł, i szło z tego podestu do tej beczki na dół zaglondać. W tyj niby beczce na dole stół już tyn motorcykel, ale my dali niy mieli pojyńcio jak tyn chłop bydzie jeździył - przeca tam tak mało placu. Nareszcie się otwarły dźwiyrze z boku na samym dole i wlyźli do beczki dwa chłopy. Jedyn był łobleczony w skórzanyj jakli i galotach, trzimoł w rynce taki świyconcy kask. Zaś tyn drugi wyglondoł jak panoczek - wejrzoł na wiyrch, wszystkich piyknie prziwitoł i padół: „Za chwilę państwo zobaczą pokazy akrobacji na amerykańskim motocyklu marki INDIAN. Pokaz zademonstruje mistrz nad mistrzami, pan Fryderyk Gelner. Życzę państwu silnych wrażeń". Jak to padół to się ukłoniył i wyloz z tyj beczki. Zostoł tyn mistrz som w tyj beczce z motorcyklym, dół se tyn kask na palica, zapion pod brodom i zapuściył maszyna. Jak zaczon gazować to się taki larmo zrobiyło, że aż żołondkym szarpało, musioł go bezmała zagrzoć. Sromotnie tyn motor ryczoł i na dokłodka taki kurz walił z auspufa do góry, że my zaczli kucać jak najyńci. Najprzód zacznył jeździć pomału dookoła, a potym jak wyrwoł, to po takim skośnym rancie wyjechoł na ta boczno ściana tyj beczki i tak coroz wyżyj. Zrobiyli my się bladzi ze strachu, bo się zdało, że te deski się rozle-com na ograbki. Trzimoł żech się tego gelyndra, a co kole mię prze-jechoł toch się do zadku cofnył ze strachu. Nie zdążyła się ta beczka rozlecieć, bo on sjechoł zaś na dół, zgasiył tyn motorcykel i kłanioł się ludziom. Zaczli my mu za to głośno klackać. Najgorsze było jeszcze przed nami. Wyloz zaś tyn panoczek i pado: „Teraz pan Gel-ner pojedzie po ścianie beczki zygzakiem. Ponieważ to jest bardzo niebezpieczna ewolucja, proszę się nie wychylać poza obręb beczki". Teraz my dziepiyro pietra dostali, co to bydzie, a dziołchy się trzyn-sły ze strachu. Jak zaczon jeździć tym zigzakym, to jo myśloł -koniec z nami. Siwo się zrobiyło, że wiela widać niy było - tak się kurziło. Wiater się taki zrobiył, a tyn choby jaki dioboł, roz na samym wiyrchu, roz na dole. Boroczki te dziołchy -jak potym padały - rzykały coby się to już skończyło. Za jakoś chwila widza jakoś czerwiono czopka w lufcie furgać i na dół do tyj beczki spadła. Była to czopka od naszego Utopka, kerego jak zawsze „Żabka" prziklu-dziył do tyj beczki. Na drugi dziyń godki było w szkole, ci co tam niy byli to aż gymby otwiyrali, jak nos słuchali. Dziołchy już miały pasy pozapinane z napisym: „Fryderyk Gelner - mistrz jazdy w beczce śmierci". Niy wiym skąd to wytrzasły, ale widać, że już wtedy jedni umieli interesy robić. Nojbardzi to Utopek przeżywoł, jak żech go spotkoł przi pidle, to opedzioł co przeżył. Jak tyn motorcykel zaczon jeździć, to łon myśloł, że grzmi. Kurz mu oczy szczypoł i jak mu tyn wiater ta czopka porwoł, do dalij niy czekoł, yno śmiotoł wiela wykopać ku Wielopolu. Teroz czekoł na „Żabki", bo mu mioł ta czopka prziniyść. Tak to było z tym Utopkym, godajom, że łone ludzi straszom, a tu prawie było na opach. Utopek i ujek Prziśli my z różańca doś niyskoro, bo po drodze my na Perdelcu kadzidłami ciepali do góry. Zawsze w październiku to my robiyli, taki rakety my puszczali. Kadzidło się robiyło z biksy po konzerwach. Gwoździym się w biksie dziury porobiyło, potym konszczek drotu prziwionzało i na koniec się glut wciepło z fojery. Potym my to dookoła kryńciyli i ciepali jak nojwyżi. Leciała tako biksa z tym glutym i iskry się suły choby z jakij rakety. Jak my prziszli du dom, to my śmierdzieli jak dudki, bo nikedy my do tego glutu dowali suche krowińce, żeby się bardzi iskry suły. Tak tyż było w ta sobota, mama się nerwowała, kaj tak długo siedzymy. Jak żech z mojimi siostrami du dom wloz, to j o zaroz od mamy nachytoł. Nic niy pomogło, żech to na Grimka swalił, że tak nos trzimała przi kapliczce na tym różańcu. Te mój i siostry ze strachu, że tyż dostanom – prziznały się co my robiyli na Perdelcu, zamiast za mnom iść. „Teraz gibko się pokompać, jeść i spać. Kto to widzioł telki czasy na różańcu siedzieć" - pedziała mama i już loła woda do wanny. Kożdo sobota grzoło się woda w garcu na kaczycy i po koleji my się kompali. Najprzód się kompała ta najmłodsze siostra, potym ta drugo a jo zawszą ostatni, bo żech był noj starszy. Zawsze w tyj wodzie po nich, do kerej na pewno obie najscały, nic niy pomogło, żech się niyroz skuli tego fantowoł. Doloła mi mama gorczek ciepłej wody i godo: lyź synek, a niy wynochwiej, bydziesz szwarniejszy jak się po dzioł-chach okompiesz". Musioł żech w to wierzić, bo inacyj to bych jeszcze nachytoł. Tak my się okompali, pojedli chleba ze smażonkom na zasmożce i cebulce i śli my spać. Spali my w nojlepsze, jak keryś zaczon do dźwiyrzi burzić. Mama oświyciyła i pado tatowi: „Wejrzi stary przez okynko, kogo tam diosi przismyczyli. Kto to widzioł ludzi po nocy budzić, przeca już dwie na zygarze". Tata wejrzoł i godo: „Dyć to jest twój braciszek, Franc, kaj łon się tu wytrząś". Jak my to usłyszeli, kalup wszyjscy na dół ku dźwiyrzom. Ujkowi Franckowi to my przoli jak diobli. Miyszkoł łon w Raciborzu, był cukernikym i robiył u Antosa, kerego cołki Racibórz znoł, bo nojlepsze krepie piyk. Ujca Francka my downo niy widzieli, ale jak do nos przijechoł, to na pewno jakich maszketów prziwioz. Na pewno bydzie mioł zaś te czorne pierniki, o kere my się zawsze prali. Toż my śleźli w tej nocy na dół i co my ujrzeli? Na schodach stół jakiś chłop, co mioł głos od naszego ujka, ale wyglondoł choby się w marasie obkuloł, jak jaki straszek. W jednej rynce trzimoł za sznorka tako papiyrzanno skrzinka, co się torty nosi. Była ta skrzinka cołko rozmoczono, dno się ledwo trzimało i jakoś woda z rudkym śnij ciykła. W pojszczotku jest na pewno dorta, jak ona bydzie wyglondała? - pytoł żech się som siebie. W drugij rynce trzimoł nabi-kowano tasza, napewno som w nij czorne pierniki, kichle i makrony. Tyż śnij czerwiono woda kapała. Dyszcz loł na dodatek w tyj nocy jak z cebra. Niy szło z ujkym pogodać, bo się cołki trzyns z zimna. Tata gibko ogiyń w kaczycy zrobiył, mama się pomogła ujkowi se-blyc i dekom go przikryła, a my śli zaś na wiyrch dalij spać. Dopiyro w niydziela kole połednia, jak się ujek przespoł, to nom zaczon godać, co w tyj nocy przeszoł. Jak zaczon łosprawiać, to my gyńsij skórki dostali. Najprzód to cug mioł spóźniyni, bo w Niedobczycach przi ranżyrowaniu jakiś wagon towarowy wyglajzowoł i niy było wjazdu. „Pierziński baniorze - padół ujęć Franc - ci majom ruła". Potym jak już wysiodoł na Paruszowcu - jak zawsze - ćma było, a on ni mioł taszynlampy. Choć już niyroz szoł tom drogom kole fesztrowni przez las do Wielopola, to jednak iść po umacku niy bardzo mu się uśmiychało. Co mioł robić, szoł. Jak już był w hanyso-wym lesie, ujrzoł jakiś światła z daleka. „To żech już jest dobry, yno się musza trzimać kole tyj przikopy" - godoł se ujek. Tak się trzimoł, aż się znój d przi szpyndlowym stawie w Kamiyniu, a te światła co mioł przed sobom kajś się straciyły. Kapnył się, że coś tu niy gro, downo by musioł być u nos. Zwyrtnył się nazod i zaś szoł kole tyj przikopy aż zaszoł ku jakimś mostkom. Zrobiył pora kroków i tonk-nył się aż pod parzą w barzoły. Jakoś się wydostoł z tego marasu i juzaś widzi światełko. Myśloł ujek, że to jakiś chłop jedzie ze Sily-zje na kole z roboty i kalup za tym światełkym. Zaś wpod do przikopy. Potym mu się zdało, że już tu był w tym miejscu i strach go obłe-cioł. „Na pewno mię utopek posmykoł" - myśli se ujek. Wróż się przi nim znojd taki mały szkwot i się odzywo: „Jak mocie co dobrego, to wos wykludza z tych barzołów, ale jak nic niy docie, to tu do rana bydziecie pokutować". Ujek wyciongnył z tasze te czorne pierniki i ciepnył tymu łeboniowi. Potym się drab przeżegnoł i zarozki poznoł kaj jest. „Dyć to jest ta grobla od hanysowego stawu ku pajtoku" -padół ujęć i tak się u nos znojd. Dziynki Bogu tak się to skończyło, a mogło być gorzij. My yno żałowali tyj dorty, kero trza było kurom wyciepać. Jo zaś mioł pierzińsko nerwa na Magierki skuli tych czor-nych pierników, kere od ujka Francka wycyganiył. Ujek mię pocieszoł, że jak przijada do Raciborza, to mogą som cołko dorta zjeść za to. U ciotki Any Jak żech był małym żgolym, to mię starka brali niyroz do ciotki Any i ujca Paula. Ciotka Ana była siostrom od starki. Miyszkali łoni w Niedobczycach na familokach przi Ryjmergrubie, na kero wtedy „Siwka" godali. Mieli tyż łoni synka, jedynioka, kerymu było Zefek. Robiył łon za hajera na „Siwce", mi się zdo na sztwortym polu. Był to gryfny karlus, yno mioł jedyn feler - łogromnie boł się dziołchow. „Już mu trzidziestka pizła - godała ciotka Ana - i cołki czas nom na karku siedzi tyn stary lelek. Jo ci powiym Maryj - co jo mom utropy z tymi chłopami. Zefel się z chałupy niy ruszy, a mój stary cołki dziyń z kamratami piwsko słepie w szynku. Już jest przeszło rok na pynzyji i sztyjc w nocy fedruje, że spać kole niego niy poradzą. Najprzód jedzie szrammaszynom, a jak go dugna to zaczyno wiertać, a na koniec szczylo. Jak mu nawarzą germuszki z kminkym to tyintuplym szczylo". Śmioli my się ze starkom z tej ciotki Any, bo łozprowiała jak nakryncono. Roz tyż w keroś niydziela po Wielkanocy prziszła ciotka Ana z kościoła i godo do Zefka: „Wiysz jak mię ta Trudka Warczokowa piyknie pozdrowić, jako łona jest szwarno. Tako wezgierno niywiasta to by mi się godziyła, ale ty to się yno za gołymbiami uganiosz". „Tako siksa, dyć łona mi się zdo z dwa lata tymu ze szkoły wyszła" - godo Zefek. „Tyś już chyba zapomnioł -ciotka na to - co niyboszczka starka dycko godali: „Dziołcha się rodzi, a synek za pługym chodzi, a jeszcze mu się godzi". „Tela razy żech wom godoł, że mi się niy śpiycho do żyniaczki, ale widza, że wom to byda musioł wyśpiywać". I zaczon Zefek śpiywać: „Niy by da się żyniył, bo mi baby nie trza. Kupią jo se za to, kupią jo se za to, porzondnego wieprzka. Wieprzka se zabija, byda mioł słonina, byda mioł czym maścić, byda mioł czym maścić kapusta na zima". Ciotka Ana nic niy pedziała, yno się pod nosym ośmioła i w niejbliższo strzoda siadła na koło i pojechała do Rybnika na torg po prosia. Ku-piyła nojpiykniyjszego - jak się sama kwolyła ujcowi Paulowi - wieprzka od raciborzan. „Przeciepej Paul ta reszta wonglo do roga i przegrodź łokorkami tyn chlywik. Zrób tyż korytko z desek i przi-niyś ociypka słomy od Kuczerki. No rusz się siaronie, bo gusikowi się ścigo w tym miechu". Wszystkich na nogi postawiyła ciotka Ana. Ujęć Paul tam cosik buczoł pod nosym, że niby baba ni miała roboty, to se prosia kupiyła, ale na szczyńści ciotka tego niy słyszała. Teroz się u Pytlików weselij jakoś zrobiyło skuli tyj świnie. Ciotka warziła żur ze szrotki, Zefek musioł lotać ku hołdzie na młode pokrziwy i do tego ni mog chalatać, bo mu zaroz ciotka fronkła: „Coś chcioł to mosz". Somsiadki tyż snosiyły rostomajnte ściepki i oszkrabiny, bo liczyły, że jak bydzie świniobicie u Pytlików to chocioż kotłówki troszka dostanom. Był już tyn wieprzek z tydziyń w tym chlywiku, jak przijechała siostra od ujca Paula. Jeszcze się dobrze niy prziwitała, a już ciotka Ana godo: „Podź se Rózia łobej-rzeć co my w chlywiku momy". Rózia miyszkała w Marklowicach i znała się na świniach, przeca miała chłopa pamponia. Ledwo ujrzała tego gusioka, zaczła się śmioć: „Co ty Ana chcesz kyndroza wychować, przeca tyn wieprzek nima wypajtany". Musioł ujęć Paul jechać po starego Modrzika, kery się znoł na tym i brzitwom wypaj-toł wieprzkowi to co trza. Terazki dziepiyro bydzie z ciebie kormik -padół stary Modrzik - a prosia kwiczało, aż się dziecka nazlatowały z cołkich familoków. Było już kole Barbórki jak ciotka godo do ujca: „Wiysz Paul, by-dziesz musioł iść po masarza coby nom tego wieprzka zabiył, bo łon się już niy poradzi łobrocić w tym chlywiku, troszka żeś go za won-ski zrobiył". Za jakiś trzi dni przijechoł do Pytlików na kole świdraty Jorgel Matyrzok, kery już niy jednego prosioka zagorgolył. Ledwo śloz z tego koła, fronknył taszom z klamorami pod chlywik i godo: „Woda mocie wrawo, miska na krew narychtowano, ale jeszcze czegoś niy widza". Ujęć się zarozki kapnył, bo wiedzioł, że to jest ślywus z tego Jorgla, i już leci z pyrtulkom ku nimu. „No, teraz widza, że nom nic niy brakuje" - padół i zarozki se po dwa „gibki" z ujcym śmigli. Wloz do chlywika i śmieje się do rozpuku: „To ta koczka chcecie Pytłiczko zbijać, piyrszy roz widza tako plaskato świnia". Potym jom prziwionzoł za zadnio szłapa powrozym i wykludziył z tej grodzę na plac. Okroczył Jorgel tego wieprzka i zagnoł się pyrlikym, żeby go miyndzy ślypska cylnyć. Majtnył się i yno prosiokowi ucho odar. Co się potym robiyło, tego niy idzie opisać. Jorgel prasnył rziciom do tej miski na krew, a ciotka wpadła do chlywika, bo jom ujęć pyrtnył zadkym. Cołki szczyńści, że niy puściył tego powroza na kerym był prosiok uwionzany, bo by im na droga miyndzy sztachetami uciyk. Kwiku było zaś na cołki familoki, ale jakoś go potym zagorgolyli. Ludzie się długo na „Siwce" śmioli z tyj plaskatyj świnie od Pytlików, kerej ani masorz niy poradziył miyndzy uszy trefić. - Zefek od gańby musioł się na „Hojm" przeniyś, bo co się w warzi-cie na „Siwce" pokozoł, to keryś za nim kwiczoł choby tyn zarzinany wieprzek. Utopkowe boty Szewiec z Podlesie szoł jak zawsze do roboty wczas rano, jeszcze cima było na dworze. Robiył na cegelni u Jacyszyna, cegła z pieca na karze wywoziył a Truda Mazurkowa mu to sztaplowała na stuski. Była to ciynżko robota i borok zdrowie w tyj cegelni traciył. Przed wojnom to go ludzie szanowali w Wielopolu, bo mioł swój warsztat na dole kole krzyiża, u Brachmańskigo, i tam im szczewiki sprawioł. Teraz jak prziszoł z niewole od Rusa, to lekszyj roboty nikaj niy umiol dostać, bo służył w Wermachcie, tak jak dużo chłopów z Wielopola, jak i na cołkim Śląsku. Co mioł robić? Musioł się czegoś chycić, bo troje dziecek w doma o chlyb wołało, a z szewco-wanio po kryjomu to niy szło wyżyć. Toż w tyn listopadowy dziyń szoł do tej cegelnie i na hanysowyj grobli zastawiył go nasz Utopek z Wielopola. „Słuchejcie Hubertku - pado do niego Magierka - uszyjcie mi piykne boty z wysokimi cholewkami, bo coroz zimnij się robi, a chciołbych już ich mieć nim stawy pozamarzaj om. Tu mom skora, kero żech dostoł od Walera za pora kaprów". Szewiec wzion ta skora, pogniot jom trocha w rynce i godo: „Skora mosz piykno, z cielyn-cio. Widać, że pochodzi z naszej rybnickij garbarni. Trocha jest pozmyrszczano, bo jom możno pod szaketym wynosiył, ale to się na kopycie wysztramuje i bydzie gładko". Wyciongnył potym z kapsy miara i konszczek pisoka, kere zawsze ze sobom nosiył. Szłapa mu kozoł na cajtongu postawić i obmalowoł dołokoła, nord mu wymie-rził i wszystko zapisoł. Najwiyncyj się staroł co z tym kopytym na tej prawej nodze zrobić. Utopek go prosiył, żeby te boty były normalne, ale tyn prawy trocha szyrszy. Ze spodku miały mieć zola - że jak pódzie po śniegu, to żodyn niy późno iż to Utopek szoł. Radowoł się szewiec, że zaś mo świyżo robota, a Utopek mu za to na pewno ryby na wilijo prziniesie bez starości. Tak się zdarziło, że na drugi dziyń pod wieczór, żeby go żodyn niy widzioł, prziszoł do niego komyn-dant milicje z Wielopola. Przinios pod parzom gynał tako skora jak ta utopkowo i godo: „Uszyje mi pan oficerki, tylko jak najszybciej, bo ja nie lubię żartować". Wiedzioł o tym szewiec, bo już mu do milicjanta pomiyszkani wziyni u Chmiylewskigo i na jedna izby do Frąckowiaczki go z trójkom dziecek wciśli. Szczyńści, że jeszcze byli we Wielopolu tacy ludzie jak Janka spod łasa - i tak się znojd pod łasym na trzech izbach u Kamińskigo. W duchu se szewiec pomyśloł, że piniyndzy i tak za to niy bydzie łoglondoł, ale co mioł robić? Wzion miara i obiecoł tyn tydziyń te boty zrobić. Na drugi dziyń wzion te skory i do Rybnika szoł piechty cholewki dać uszyć. W Rybniku na Wodzisławskij, kole Franciszkanów, mioł warsztat cholewkorz Szypuła, i tam dół te wiyrchy uszyć. Po znajomości mu to gibko uszył, bo Hubert się u jego łój ca za starej Polski za szewca wyuczył. Jak mioł te cholewki gotowe, wzion się wartko do roboty. Ponaciongoł na kopyta, pocwikowoł druciokami cholewki, brandzole poprzibijoł, zelówki pokołkowoł. Potym ściongnył z kopyt, poobszy-woł ranty piyknie dratwom. Potym poobrzinoł, poraszplowoł, krom-fleki i zole z boku powaksowoł a na koniec pastom wyglancowoł. Żeby się fest glancowały, to szmarowoł tom pastom i pluł po tych cholewkach, że się miechtały jak diosi. Dół synkiym skozać na poste-ronek, że som już gotowe. Prziszoł na wieczór komyndant po te oficerki i przinios szewcowi cołki „bot" swojskij gorzoły, co pierzi-nym szewca zdziwiyło, bo się tego po nim niy spodziywoł. Komyndant już był cyknyty, ale jeszcze se oba po szklonce bachli. Potym ani niy przimierzoł (możno mioł dziurawe skarpetki), yno owinył ich do cajtonga i pado: „Resztę skóry może pan sobie zatrzymać" i poszoł. Szewcym aż szarpło, żeby mu coś odpolić, ale się w lynzyk ugryź. Musioł trocha skory utopkowi odkroć, bo mioł j om za mocka i komyndantowi dołożyć, a tyn mu kozę reszta se zostawić. Przidziesz jeszcze pod woź - pomyśloł se w duchu - ale tego niy dożył. Na drugi dziyń przilecioł komyndant z larmym, co mu to za boty zrobiył. Do lewego mu ledwo szłapa wlazła, a do drugigo by dwie wlazły. Larma narobiył na cołko chałupa. Szewiec go dopiyro ucholkoł jak wyciongnył z kochtisza flaszka siwule z czerwionom kartkom. Jak ta flaszka „obulili", to mu się dziepiyro prziznoł, że Utopek se tyż oficyrki zamówił z takij samyj skory i te miary mu się pomylyły. Terazki się komyndant jeszcze bardzij rozciepoł, że łon niy bydzie chodziył w takich samych botach co ta czerwiono łachudra. Protokół chcioł na szewca zrobić skuli tej skory. Chcioł koniecznie wiedzieć skond łona pochodzi. „Jo myślą - podoi szewiec - że z tego samego miejsca co jego, ale najlepi jak się Utopka spyto, bo to łon mu jom przinios". „Koniec z Utopkym - padół komyndant -jeszcze dzisioj go zawrze w hareszcie". Zebroł się gibko i polecioł ku stawie. Na drugi dziyń bajtle się na Podlesiu za milicjantów bawiyli, bo nad hanysowym stawym znojdli czopka i kopia milicyjne. Za ty-dziyń się komyndant pokozoł po te swoji oficyrki, kere już na niego wyglancowane czekały.Pytoł się go szewiec, czy tego Utopka zawrzył, ale łon nic niy pedzioł, yno zebroł te swoji boty, siod na koło i zamiast groblom, naokoło przez Perdelec ku wsi pojechoł. Na odchodne ciepnył szewcowi paczka cygaret i padół: „Tego Magierki i tak dostanę, nie będzie władzę za nos wodził i w błocie tarzał". Czerwiony kabocik Robiyło się coroz zimnij, już pół listopada było za nami, ale śniyg jeszcze nie spod. Liście ze stromow pospadowały i wszandy tego pełno było, jak my śli ze szkoły, to my się w tych liściach kulali i zasy-powali my się nimi. Nieroz się tych liści szłapami nagrzynyło cołko hołda pod rantym, a potym my skokali na nią. Roz to żech w tych liściach straciył piórnik i prziszoł żech du dom po ćmi, coch tak go dłogo szukoł. Tak doprowdy to mię wtedy Utopek trocha przitrzimoł, bo jak żech był kole stawu, tam kaj Utopek mioł swoja szopa, widza jakiś kurz choby z fojerki. Poliła się wielko kupa liścio. Stół kole tego Utopek i jakoś mina mioł markotno. Był łon w samyj koszuli, a kole niego stół hanysow tragacz i dwa wielki koszyki załadowane suchymi liściami. „Niych jo yno tych gizdow dostana w swoji pazury, to j o im sadła za skora nakidom, bezkuryje, podciepy zatracone ..." - nadowoł Utopek. Jo niy wiedzioł na kogo tak przezywo i pytom się go, co się stało? Gdo mu co zrobiył? ... „Trzech takich małych szkwotow tu było. Dwa taki z biołymi szkutami na łepie - wy-glondali na braci - i jedyn trocha wiynkszy, Bertek na niego wołali ci mali. Ledwo ich ze ziymie widać, a już takij szkody poradzom narobić. We zora żech tych dwóch widzioł jak śli ze swój im łojcym pod las. Kludziył tyn jejich tata koło, na kerym mioł drabina malyrsko i dwa wiaderka od szlomkrejdy uciaprane. Myślą iże to był jejich łoj-ciec, bo tyż mioł taki biołe szkuty na łepie". Już wiym kto to był, godom Utopkowi. To byli synki od malyrza, kerzi przi fesztrowni miy-szkajom. Godajom tymu malyrzowi „Cicik", a prawie teraz pod łasym u Klyszczki izby maluje. Tyn trzeci, co go Bercik mianowali, to był jejich kamrat. U niego zaś miyszko szwigra od „Cicika", beztoż się tak kamracom. „Co ci takigo zrobiyli?" - pytom się ciekawie Utopka. Utopek się cołki trzyns ze złości i przez chwilka niy pora-dziył z siebie słowa wydusić. Jak się trocha ucholkoł, to mi godo: „Nawioz żech se hołda liści dymbowych z łasa, żeby szopa ogacić na zima. Pora razy żech łobrocił tym tragaczym i zmochoł żech się co ni możno. Sjonech mój czerwiony kabocik i położył żech go na tej kupie liścio, bo myślą -jeszcze roz pojada do łasa. Jak żech wyjechoł z łasa na grobla widza jakiś kurz kole mojij szopy, a te gizdy sorka-jom jak zajonce ku Perdelcu. Podpolili mi te liście i śmiatali. Cołki szczyńści, że ta hołda przi samyj szopce niy stoła, bo by tyż zgorała choby tyn mój czerwiony kabot. Tela yno śniego łostało" -pedzioł i pokazuje mi połowica rynkowa, kero jeszcze tlyła. Zol mi się zrobiyło Utopka, bo co jak co, ale zaś taki niyjgorszy niy był. Nikerych to tam nikedy posmykoł, ale nom, ludziom spod łasa to tam niy zawodzoł, a nikedy to jeszcze pomog. „Skond jo wezna terazki taki czerwiony sztof, żeby se dać nowy kabot uszyć. To była czysto setka przedwojynno. Uszył mi go Aleks Wałeczek spod łasa. Teraz to mi już niy uszyje, bo się borok zestarzoł i mu się rynce trzynsom. Musza nowego krawca znojść, a tyn tu był pod rynkom". „Niy sterej-cie się Utopku - godom do niego - czerwionych szmot to terazki niy brakuje, a i krawiec się tyż znojdzie. Znom takigo krawca co mi ancug do piyrszej komunije uszył. Miyszko na wiyrchu kole krziża, przi tej drodze co na Józefowiec kludzi. Mi się zdo się Piekorz nazy-wo. Tyn ancug to mi na ostatni driker prawie uszył i jak żech do kościoła już szoł, toch się po drodze u niego przeblykoł. Cołki szczyńści, że było to rano i był jeszcze czyrstwy. Jedyn żyniok tyż u niego ancug ślubny dół se uszyć i potym jak przi ołtarzu klynknył, to mu na krziżu szewek popuścił, bo to było yno przifastrygowane. Wom Utopku to na pewno pryndko uszyje, bo się bydzie boł, że go kędy posmykocie. Jak byście niy znojdli tego czerwionego sztofu, to jo wom spatrza. Moja starka mo taki czerwiony plyjt, kery jeszcze od rusow dostała za flaszka brynu. Ona i tak w nim nikaj niy chodzi, yno jak w doma sztrykuje, to se nim nogi odziywo". Za jaki tydziyń spotkoł żech go na hanysowej grobli w nowym czerwionym kabociku ze złotymi kneflami na sztulpach i przi kapsach. „Dobrze żeś mi doradziył! - padół Magierka - Tyn krawiec mioł już gotowy taki kabot, kery mi leży jak uloł, to chyba widzisz. Łoń-skigo roku prziszoł do niego mój ujęć „Oszkubek", kery chcioł się na rzyce Rudzie wielce roztopyrczać, ale że to był świntuch, babiorz i zbereźnik, to go Wielopolany przegnali na sztyry wiatry i niy chcom o tym giździe wiyncyj słyszeć. Dobrze, że się tak stało, bo mom czerwiony kabocik z czystej wełny przed woj ynneyj bez starości. Jak Ha-nys bydzie stów spuszczoł za tydziyń, to ci dom kerego kapra i jak pódziesz ze szkoły to tymu krawcowi zaniesiesz". Tak to nasz wielo-polski Utopek paradziył się w nowym kabocie po s woj im ujku, kerego się jednak wyparł. Utopek i Anka Była długo jesiyń i Hanys Ośliźlok doś niyskoro stawy spuszczoł. Jeszcze było za ciepło i czekoł aż się ochłodzi, bo kapry się potym duszom w tym małym basynie kery mioł kole starego gatra. Była już połowica wody w stawie spuszczone, jak padół swoimu pachołkowi, Francikowi, żeby szoł na Podlesie posztelować na jutro chłopów do wybiyranio ryb. Kasarki już wisiały przirychtowane kole chlywa pod dachym. Na jednej forze były już beczki postawione, a drugo fora była już plałom wyłożono i tyż szło do tego wody naloć. Francik poszoł pod las do Alojza Klyszcza, bo jego synki zawsze byli chyntni do odłowianio. Zastoł yno Yjwalda, kerymu „Pupoń" godali i Antka „Kikota". Zawsze sztyrech tych synków szło, ale Emil „Raliga" w październiku się ożyniył i terazki miyszkół u swojij baby w Ochoj-cu. Zaś Fric „Żabioż" był chory i niy poradziył śnimi iść ku tym rybom. Musioł jeszcze Francik dwóch chłopów deliberować. Poszoł po Paula od Otrymby i Helmuta od Trudki. Rano wszyjscy się u Ha-nysa stawili i obuli guminioki, wziyni kasarki i ku stawie pośli. Wody już było mało w stawie, yno przi pidle było wiyncyj i w przi-kopie i yno się burziło od ryb. Było ich zatrzyńsiyni, bo lato było piykne, ciepłe i mokre - totyż ryby rosły jak diosi. Utopka yno jakoś żodyn niy widzioł, naisto był na pajtoku bez tyn czas, bo niy ciyrpioł jak mu kto w stawie szkłodzi. Chłopy po co chwilce z pełnym kasar-kym ryb na grobla ze stawu wylazowali i do beczek kapry puszczali. Hanys się yno pod nosym śmioł, że tak piyknie się latoś kapry poda-rziły. „Kikot" jakoś sztyjc po zadku obzajtowoł z tym swojim kasar-kym i coś tam kombinowoł. Łońskigo roku to zrobił bociorym taki dołek w szlomie i kapry tam nogom ponaganioł, a potym na wieczór z Fricym pośli i du dom z piytnoście kaprów prziniyśli. Niy musieli się o ryby na świynta starać, jeszcze za robota tyż pora ryb od Hanysa dostali. Francik tyż mioł cosik w nogawicy, bo mu jakoś odstowała jak prziszoł ryby wysuć do beczki. Gospodorz go posłoł du dom po ta drugo fora, co była tom plałom wyłożono, toż to mu pasowało. Nojprzód szoł na wiyrch do izby ku Ance i wyciongnył wielnoskigo linka z nogawice. „Za tego linka - godo Ance - dostana zajonca od Paszyndy. Bydymy mieć piykne świynta, yno go trza schować, coby gospodorz niy wiedzioł, bo takigo drugigo w cołkim stawie niy bydzie". Anka mu kozała naloć wody do boncloka po ogórkach i postawić w komórce, tam kaj stół stary szeslong po ciotce. Chytali te ryby aże do cimoka, ale wszystkich i tak niy wychytali. Hanys padół: „Dejcie już tymu pokój, reszta ryb niechejcie Utopkowi, niech se nachyto wiela chce, bo cołki lato mi te ryby wachowoł. Padół mi, że musi krawcowi za tyn nowy szaket zapłacić rybami. Niy wiym kaj się słańdo, zawsze był przi chytaniu, w szopce go tyż nima, Lojzik tam był obejrzeć, ale go niy zastoł. Terazki te ryby zawiezymy do basynu, a potym pódymy na wieczerzo". Chłopy się radowali, bo zawsze na fajrant cosik na hart bydzie. Tak tyż było, po wieczerzi prziniosł Hanys litrowo flaszka z chudym karkym i godo: „Kiej się tak ryby latoś podarziły i na wieczerzo tyż świyżo ryba była, a wiy-cie, że ryba chce pływać, toż se teraz coś łyknymy". Niy wiym wiela tyj gorzoły wypili, ale było kole północy jak Anka usłyszała jakiś zgrzipiyni, choby się kery na tym ciotczynym szeslongu przewracoł, w tyj komórce kaj tyn linek pływoł w boncloku. Na pewno Francik przi szoł i się tam chce przespać do rana, bo niy chce synka budzić. Ale jezderku, dyć tam zmarznie, musza mu tam pierzina zaniyść. Po cichu otwarła dźwiyrze do komórki i siongła rynkom do szaltra. Rozrzła światło, ale yno blyskło aż j om oślepiyło i już było po byr-nie. Po umacku idzie z tom pierzinom ku leżance, żeby Francika przikryć, bo słyszy, że borok dycho ciynżko. Wiedziała, że pili gorzoła w stodole i jest teraz słaby. Prziszla ku leżance, a Francik łaps jom za lelujo i na sia jom wciongnył. „Niy wygupiej się - godo do niego - bo się mały przebudzi jak mię w łóżku niy poczuje". „Mój mały zaś na opach, łobudziył się jak cię w łóżku poczuł!" - pedzioł Francik i juzaś chyto za ta lelujo. Widzi Anka, że i Francik niy popuści i godo: „Pomknij się dalij kyś taki dzisio dziwoki". Co dalij było, tego się niy do opisać, Francik się taki wezgierny zrobiył, że Anka się dziwowała skond takij siyły dostoł. Na pewno go ta gorzoła tak roz-grzoła, byda mu musiała czyńścij dać wypić. Potym mu uciykła do izby ku synkowi, bo by jom zadziuboł, rady mu niy było. Rano Francik jom budzi i godo: „Kaj się tyn linek straciył! Po co ta moja pierzina leży na leżance w komórce! Jo to mioł wiedzieć, to bych tu prziszoł się wyspać, a jo żeby wos niy budzić, to z Helmutym cołko noc w somsieku społ po ostatnij flaszce". Anka cołko wystraszono patrzi na niego i w głowie se ukłodo co się stało. Dyć jo śnim cołko noc głupoty widziwiała, a łon godo iże w stodole społ. Zmiarkowała się, że to musioł być Utopek, kerego Francik w nogawicy przismyczył i do boncloka wpuścił. Gibko godo Francikowi: „Jo ci spani naszykowała w komórce, a żebyś nos niy budziył, toch dźwiy-rze niechała otwarte. Musioł tego linka kocur wysmyczyć!" „No to niy bydzie zająca na świynta!" „To nic - godo Anka - na bezrok przi-niesiesz wiynkszego linka, a teraz się jeszcze zdrzymna, boch tak długo na cia czekała, bestoż żech jest słabo i niy wyspano". Utopek i Mikołoj Piyrszego Mikołaja pamiyntom jak mi było ze sztyry lata, było to jeszcze za Niymca. Siedzioł żech starce na klinie, a starka siedziała na ryczce kole pieca. Nad piecym, kole kumina wisioł taki chłopek, kery mioł na puklu jakiś miech i był pierzinym szkaradny. Starka godali, że łon się nazywo „Kołlklau" i że jak niy byda słuchoł, to mię do tego miecha weźnie. Mię się to zaroz przipomniało, jak do izby wparziły diobły i zaczli tymi łańcuchami szczyrkać po delinie. Za nimi wloz Mikołaj i anioł ze szczybnymi krzidłami. Jak jo ujrzoł tyn wielgi miech na puklu od Mikołaja, a te diobły kole niego, to jo zaroz starce do klina najscoł ze strachu. Mieli my tyż kota w doma i jeszcze bardzi mię tyn kot wylynkoł, bo po gardinie na gardinsztan-ga się gibko wypion i mraszczoł na wiyrchu jakby go kery ze skory darł. Jo był tak wylynkany, że jeszcze do dzisioj pamiyntom, a co od tego Mikołaja żech dostoł, tego już niy wiym. Wiym yno, że tyn „Kołlklau" mioł w tym miechu wongel i mikołaj tyż czasym przino-siył wongel w tytce. Po wojnie juzaś przichodziył do nos Mikołoj, ale już co rok minył, to my dziecka byli mądrzejsze. Roz jak tyn Mikołoj poszoł już od nos i łoglondomy te geszynki co nom za rzykani zostawił, moja młodszo siostra godo do mamy: „Mamo, czamu tyn Mikołoj się tak jonkoł choby pan Bober, a tyn jedyn dioboł mioł na rynce pieszczonek od Iryny?". Dzisioj to wiym czamu się tak jonkoł, bo pan Bober miyszkoł nad nami u „Chmielka" i beztoż musioł z nieba przez jego okno wlyść. Pan Paul się jonkoł i Mikołaja na pewno zara-ziył, ale diobły to przichodzom z piekła, kere było niżyj nos. Jak łon prziszoł do pieszczonka od Iryny, kero była cerom od Bobra, tego do dzisioj niy wiym. Jak my miyszkali pod łasym, to już wcale my się nie dali kiwać, ale jeszcze my tego po sobie niy dali znać, bo by my nic niy dostali od Mikołaja. Było to jakiś tydziyń przed Mikołajym, jak my w szran-ku za praniym wynuchtali dwie larwy. Jedna od Mikołaja, a drugo od diobła. Taki same larwy żech widzioł w szałfynstrze w ksiyngarni u Basisty. Niy było wtedy żodnego ze starszych w doma, toż my mieli uciechy. Szukali my miyndzy praniym czy tyż nima tam czasym geszynkow, bo co by to było, jakby my najprzód niy wiedzieli co dostanymy. Nic my niy znojdli, to my wyciongli te larwy i poprzebly-kali my się za Mikołaja i diobła. Do pończochy my naciśli siana i już był łogon do diobła. Płachta z łóżka my ściągli i jo się tym owinył, na pysk larwa, a potym my na dwór śli i młodsze dziecka pod łasym straszyli. Siostra była za diobła przebrano i starym lańcuchym dzwo-niyła. Najprzód my poszli „Karychola" od Trudki wystraszyć. Jak my do placu wleźli, to na nas Burek od Kukle wyparził i zamiast my mieli straszyć, to my śmiatali wiela wykopać. Potym my śli ku Rojkowi i tam nom się udało, bo Czesik z Januszkym jeszcze byli na dworze przed chałpom, chocioż już cima było. Jak usłyszeli, że łańcuch dzwoni, a dioboł zawyrczoł, to tak boroczki śmiatali, że do fortki niy poradziyli trefić. Wiela my tyż czasu niy mieli, bo mama z tatom pośli do kina w Rybniku i chnet mogom przijść. Idymy nazod du dom przez łonka kole pajtoka i dziwomy się na grobla, a tam keryś stój i. Ślypska się tymu świyciyły choby dwie taszynlampy. Moja siostra, kero była za diobła, zawyrczała i lańcuchym zaszczyr-kała, ale to pierziństwo durch stoji. Strach nos terazki łoblecioł, chocioż nos piyńcioro było, do dwie dziołchy od somsiada były z nami. Co tu robić, myślymy, czy iść dalij, czy tyż nogi za pas i śmiatać? Jo godom: „Idymy dalij, bo przeca momy larwy i niy mogymy się boć. To co tam stoi na grobli jest same i musi uciekać". Tak my zrobiyli jeszcze pora kroków naprzód i juzaś stojymy. Jadwiga godo: „To może być Utopek, jak się do nos wkurzi to niy postyknymy uciekać!". Serca nom walyły jak diobli, yno tomek, tomek, a nogi choby z waty, że się z miejsca ruszyć niy idzie. Oroz widzymy, że z drugij strony groble keryś na kole jedzie. Był to Emil Rójek, bo my poznali po tyj lampie. Yno łon mioł pod łasym przi kole tako lampka na karbid. Wszyjscy inksi to już mieli dynamo, a to z daleka słychać jak brusi po mantlu przi kole. Jak Emil bliżyj przijechoł, to te straszydło se najspokojnij z groble na łonka hanysowo ślazło i ku lesie polecia ło. Terazki my wiedzieli co to było. To był „Kubuś", sornik z jednym rogym na łepie, taki na pół oswojony. Już nos strach popuściył, ale tego co terazki się stało, to my niy przipuszczali. Borok Rójek jak zejrzoł ta bioło płachta w kero j o był odzioty, zarozki z kołym do przikopy wjechoł. Jak się wygramulił, to się gibko przeżegnoł i godo: „Wszelki duch Pana Boga chwoli". My tyż nic yno szkyrt za grobla i po zadku kalup ku chałpie. Zbiydom my zdonżyli te larwy pochować i mama z tatom już byli za nami w doma. Na drugi dziyń, jak żech był u Rojczynej po mlyko (bo od nich my brali), to mi łospro-wiała jak Rójka wczoraj kole pajtoka klynkanica postraszyła. Utopek to niy był, bo po biołu to yno klynkanice straszom. Mię się śmioć chciało, bo se myślą, cołki czas nos dzieci straszom rostomajntymi Mikołajami, diobłami i larwy ekstra na nos kupujom, a stary chłop, a tyż się czegoś boji! Utopek i pultok Mioł Ośliźlok hyndyka, kery mioł dobre sztyrdzieści fontów i cołki plac był jego. Trzi hyndyczki mioł pod sobom, kere broniył zażarcie. Jak kery na plac wloz a mioł co czerwionego łobleczone, to się niy obstoł. Prziszła roz do Hanysa staro Geslerka po mlyko z blachówkom. Miała łobłeczono czerwiono kecka i niy dość tego, ta blachówka tyż była czerwiono. Maryjka, siostra od Ośliźloczki naloła i tego mlyka, toż Geslerka podziynkowała i idzie nazod ku fortce. Jak była na pojszczodku placu, zejrzoł jom tyn hanysow pultok. Puścił się za niom i wparził i ze zadku do tyj czerwionyj kecury. Boroka Geslerka niy wiedziała co się robi. Przewrociyła się i fronkła tom blachówkom na bok. Mlyko się zarozki cołke wyloło, a blachówka kulała się po placu. To jom retło, bo hyndyk się za niom puściył i zaczon po nij skokać choby jom chcioł posiodłać. Niy szło go od tej blachówki łoderwać. Musiała Maryjka prziniyść tako czerwiono chadra i ciepła jom na plac tak, co by jom pultok uwidzioł. Tak od tej blachówki odskoczył, ale zejrzoł zaś ta czerwiono kecka od Geslerki i zarozki się za niom puściył. Niy zdonżył, bo łona się drabko pozbiyrała i choby jako szesnostka śmiotła za fortka. Maryjka przi-niosła i ta blachówka aże ku fortce. Musiała do nij drugi roz mlyka naloć i owinyć biołym ryncznikym, bo by się tyż na nią postawiył tyn hyndyk. Roz tyż prziszoł urzyndowo do Hanysa Karwot, kery był fojtym w Wielimpolu. Trzimoł pod parzom jakiś ważne papiory z gminy, w takich czerwionych okłodkach. Pultok się prawie na placu przed hyndyczkami paradziył tym swój im łogonym, kery mioł roz-topyrczony na całego. Na karku mu te farfocle kwiom nabrniały, a ciompa na łepie mu stoła jak niy powiem co. Prawie wtedy fojt do placu wloz i wali prosto ku laubie. Był konszczek od lauby, jak mu na gynik skoczył tyn pultoń. Karwot się wylynkoł, co się to stało i ciepnył ze strachu tymi papiorami na ziymia. Hyndyk zarozki wparził na okłodka i wszystki papiory porozciepowoł po placu. Wiater jeszcze mu pomog i fojt lotoł po wszystkich kontach w hanysowym gospodarstwie. Co się schylył po jako kartka, to pultok na niego. Hanys wyloz przed siyń i wrzeszczy: „ Schowejcie tyn czerwiony szlips, bo wos zadziubie, przeca wiycie, że hyndyki niy ciyrpiom czerwionych rzeczy". Karwot jak się schyloł, to mu tyn binder wyloz z kabota i belontoł się na karku, a hyndyk zaroz na niego skoczył. Musioł go gibko sjońć i do kapsy wstyrczyć, inacyj by tych papiorow niy pozbiyroł. Były to ważne papiory, bo mioł tam popisane wiela kto płaci podatku i za co. Teraz były cołki od marasu ściaprane. Długo musioł fojt to oporządzać i na nowo ukłodać miyndzy te czerwione okłodki. Już nigdy my potym niy widzieli naszego fojta po wsi chodzić w czerwionym szlipsie. Niy wiedzioł tego jeszcze nasz wielopolski Utopek. Totyż roz, jak Francik pojechoł z gospodorzami do Rybnika na torg i w doma została sama Anka ze swój im małym synkym, wybroł się Utopek ku nij na zolyty. Myśloł, że mu się zaś udo co z Ankom popochać. Wysztryndziył się jak diobli, swój czerwiony kabocik wypucowoł, te pozłocane knefle wyglancowoł, parfi-nym się poloł i po zadku przez zegroda ku laubie się ciśnie. To mu się jednak niy opłaciyło. Jeszcze ku laubie niy doszoł, a już mu hany-sow pultok na puklu siedzioł. Tak się borok Utopek rynkami osiy-woł, że yno pióra naokoło fiurgały. Pultok mu tak pysk podropoł, co niy można. Ta jego czerwiono czopeczka w marasie sponiywiyrano leżała, a z kabota strzympy zostały. Anka ani przed siyń niy wylazła jak usłyszała te larmo. Knefle, te pozłocane, to jeszcze długo Francik z marasu wyciongoł i do kapsy dowoł, poznoł, że to utopkowe i przi sposobności Utopkowi pooddowoł. To się Magierce niy opłaciyło, już wiyncyj się na hanysowym placu niy pokozoł. Odechciało mu się zolyt i w swojij szopce się długo pamiyntoł z tyj blamaże. Pultok się tyż długo niy paradziył po hanysowym placu, prziszła kryska na Matyska. Przed godnimi świyntami spadło dużo śniega. Cołki płoty były zasute przez jedna noc. Rano, jak Maryjka chlyw otwarła, wszystkie hyndyki wyfurgły, bo się wylynkały tego śniega i na płocie zostały wisieć. Stary pultok tak niyszczynśliwie wylondo-woł, że się na ostro sztacheta nadzioł i Hanys go musioł dobić. I tak niy mioł wiyncyj pisane, bo go przed wilijom mioł Hanys zagorgolić. Jak te hyndyki na płocie wisiały, to prawie pod las szła Wanda Pie-korzowo do swojij kamratki Trudki. Prziszła do nij i godo: „Wiysz Trudka, wszystki puloki hanysowe na płocie wiszom". Trudka się śmieje, bo się kapła, że to Wanda trocha pokrynciyła. Zaś Gryjta, siostra od Trudki kero się przisłuchowała, a była łona starom frelom, myślała inacyj. Oczy przewróciła na Wandy i godo: „A wiela tyn Hanys mioł tych puloków?". Trudka się z Wandom po śniegu kulały ze śmiychu. Utopek u Aleksa Mierzło się nom we wieczór, bo tyż przichodziył roz dwa. Ledwo człowiek ze szkoły prziszoł, za chwilka się szarziło i na dwór niy szło już iść. Było na kalyndorzu prawie Łucyje i nasza mama nom godała: „Świynto Luca dnia przirzuca", to taki polski przisłowi. Koż-dy rok nom to przipominała, bo łonyj tyż Łucka jest. My się zawsze śmiołi z tego i do okna zaglondali, kędy ta świynto Łucja zacznie prziciepować tego dnia i niy umieli my tego poznać. Nojmynij nom się mierzło, jak nom nasza mama poszła do kina. Roz lecioł w Rybniku jakiś libesdramat i mama się wybrała z Gryjtom do tego kina. Były to do kupy z naszom mamom niejwiynksze kiniory spod łasa. Taty jeszcze niy było z roboty i mię kozała mama dować na młodsze siostry pozór. Była jeszcze u nas kuzynka, kero była niejmłodszo z nas i do szkoły niy chodziyła. Miyszkała w Rybniku na „Meksiko" i czynsto j om do nos ciotka Rołza prziwoziła. Prziszły wtedy do nas jeszcze dwie dziołchy od somsiadki i to nom dzierpiyro pasowało. Zaczli my wydziwiać rostomajnte gupoty. Najprzód to my zaczli z bifyja na szeslong skokać, ale roz dwa się to zmierzło. Potym oprzył żech deska do biglowanio o stół i po rziciach my na dół sjyż-dżali. Niy twało długo jak ta nasza kuzynka zaczła się drzić na cołki pysk, drzizga i do połrzitka wlazła. Dziepiyro zawrzyła klapaczka jak żech pedzioł, że i malcu zrobią. Wszystkie dziołchy się zaroz radowały i kole mię skokały, a j o som miyndzy nimi czuł żech się jak hanysow pultok na placu miyndzy hyndyczkami. Zrobiył żech noj-przod łogyń pod kaczycom, bo nom wygasło jak my skokali. Siostry zarozki z bifyja cuker wyciongły i do kastrolika wsuły. Roz dwa za-czło pod blachom huczeć to tyż cuker się gibko topiył. Musioł żech sztyjc miyszać łyżkom, coby się niy przipolyło. Jak się zaczło kopcić to żech to drabko sjon z kaczyce i na talyrz wloł. Woniało jak diosi w cołkij chałpie z tego przipolonego cukru. Naroz słyszymy, że keryś nogi wyciyro przed siyniom. „Na pewno tata idzie z roboty", pedziała siostra. Jo gibko łap za kastrolik i do izby pod łóżko żech go wraziył, a siostra tyntalyrz z malcym do bifyja wstyrczyła. Terozki czekomy co bydzie dalij, ale to niy był tata, yno jakiś chłop przeszoł kole naszych dźwiyrzi i na wiyrch do Wałeczka lezie po schodach. My zaś oddychli i nazot tyn małe wyciongomy. Tego się niy do opisać, co my z tym talyrzym dalij wyrabiali. Niy poradzili my tego oderwać, musioł żech nożym to dziubać i to niy pomogło. Potym żech wycion-gnył młotek od taty i po tym nożu walił. Udało się konsek odłupać i dół żech go tyj niyjmłodszej żeby się już niy zmierzlowała. Jak żech drugi roz piznył tym młotkym, to się talyrz rozlecioł na pora kon-szczkow. Podzielili my się tymi ograbkami i lizali my tyn maić wróż z tom porcelanom. Kastrolik zaś był taki przipolony, że cołko glyjta śniego odskoczyła. Terazki mi tlało, co bydzie jak się mama dowiy. Talyrz był z kompletu, kery mama na ślubny geszynk dostała od ke-ryś ciotki, a kastrolika bydzie szukać i go niy znojdzie. Dziołchy od somsiadki już poszły du dom z tym swój im konskym talyrza i zamknył żech za nimi. Za chwila słyszymy zaś kogoś z wiyrchu ślazować po schodach. Siedzymy jak trusie, a tyn ktoś nom do dźwiyrzi klupie. Niy odzywomy się, godom siostrom, bo jak to bydzie Waleczkula, to wszystko mamie powiy. Jednak łona to niy była, był to Utopek pod naszymi dźwiyrzami. Podziwoł żech się przez dziurka od klucza i ujrzoł żech jego czerwiony kabot, cołki jakiś poficowany tyż czerwionom wełnianom niciom, takim cwistym. „Dejcie mi tyż tego co tak piyknie wonio, ślinka mi ciecze z gymby, cołko chałpa od tego wonio". Strach my mieli jak diosi i niy otwarli my tych dźwiyrzy. Padół żech mu, że mo iś pod łokno ze zadku, bo tam jest na parapecie kastrolik z tym dobrym, to się to może wylizać jak chce. Utopek usłuchnył i poszoł pod łokno po tyn przipolony kastrolik, kery żech tam przodzi położył, bo się śniego kurziło. Niy twało długo jak prziszła mama z Gryjtom z tego kina i zaroz się nas pyto czy my wieczerze jedli. Jo godom, że jeszcze niy, to mama godo do siostry: „Wyciong dziołcha kastrolik z bifyja to wom gibko sma-żonki zrobią ze zosmożkom, a ty postów woda na tej". Teraz mi dziepiyro tlyło, bo kastrolika nima i jeźli go Utopek zebrał to go już niy bydzie. Gibko godom, że ni mom smaku na smażonka, a mój i siostry tyż przichwolyły za mnom. „Jo chcą yno chlyb z marmeladom", godom mamie, a wszystkie dziołchy za mnom to samo. Byłaby się mama kapła, ale tata nos retnył, bo prziszoł za chwila du dom i to trocha tyrpnyty. Mama zarozki na niego: „Chyba zaś mi niy powiysz, że kerownik mioł urodziny, bo zeszły tydziyń już mioł". Tata zaś godo: „Żebyś wiedziała, że mioł urodziny, ale niy kerownik yno Erich, kery sy mnom robi, halba nom postawiył". Rano prziszła do mamy Waleczkula i godała, że wczoraj na wieczór był u Aleksa Utopek i musioł mu tyn jego czerwiony kabot ficować, bo mu go hanysow pultok cołki potargoł. Kastrolik na drugi dziyń stół zaś na łoknie, ale wyglondoł jak nowy, taki był wylizany przez Utopka. Do dzisioj niy wiym, jak łon to zrobiył, że glyjta była juzaś cołko dobro na kastroliku, ale utopki umiom roztomajnte konsztiki wydziwiać, to tyż niy dziwota. Utopek pod choinkom Było to tydziyń przed Wilijom, jak prziszoł do mię pod las mój kamrat Zigmont, kerymu my w szkole „Kasper" godali, i Jurek -synek od kerownika naszyj szkoły we Wielopolu. Oba mię namowia-li, żeby śnimi do łasa po choinka zońść, bo wiedzieli, że jo ich zaklu-dza tam kaj noj lepsze rosnom. Jo prawie wcinoł placki ze zimioków i kompotym z czornych jagód, kere my z siostrom bez lato nazbiyrali w lesie na Zabuszkach, popijoł. Mama musiała tyż dać im po placku i tych jagód w tyrince, bo się zdało, że się im zachce. Jo już kończył, to żech ich poganioł, bo za chwila się zećmi i niy bydymy tych choinek widzieć w lesie. Jak my wyleźli, to kożdy jeszcze na droga po placku popod do gości i kalup do łasa. Sniega było już mocka napadane, toż było dość jasno w lesie, ale do przigody to my se taszynlampy wziyni ze sobom. Prześli my przez hanysowo grobla kole pajtoka, a potym alejom ku Paruszowcu. Kole tyj wysokij wieży za prochowniom był taki młody lasek ze samych świyrczoków, tam tyż my się kierowali. Co roku my tam chodziyli po te świyrczoki, yno trza było dować pozór na fesztra, bo przed Wilijom to sztyjc po lesie łaziyli. W inksze lata to żech przinosiył choinki wszystkim ciotkom. Jedna ciotka, co i było Regina, miyszkała w Rybniku na Meksiko, ale była pierzinym pragliwo. Jo z Wielopola na reziko z choinkom szoł tak daleko, to niy dość, że nojpiykniejszo żech i wybroł, to jeszcze wymyślała. Roz, że za rzodko, drugi roz za mało. Jak mi za ta ostatnio pedziała, że mi cześniami na lato zapłaci, to żech się zarzek, że to jest rychtyk ostatnio i tak tyż było. Teraz idymy se w trójka po te choinki i łosprawiomy se o geszyn-kach, jaki by my se życzyli pod nimi znojść we Wilijo. Jurek godoł, że możno dostanie szlincuchy, taki hokejowe wróż ze szczewikami i ku tymu tyn kij do granio w hokeja, taki jak łoński rok Tadek dostoł. „Kasper" zaś pedzioł, że chciołby wszystki książki o indiane-rach, bo yno taki rod czyto. Mama go przezywała niyroz, że mo oczy cołki czerwione od tego czytanio, ale jednako mu nowe książki kupowała. Potym mi czasym pożyczył jako fajno książka, ale sztyjc o tych indianerach to mi się mierzło czytać, bo wszystko na jedne kopyto mi się zdało. Nojgorzij, że łon mi to nojprzód połosprawioł 1mię to potym niy ciekawiyło. Jo to się tam niy spodziywoł bogatego dzieciątka. Nojbardzij to żech się radowoł na rostomajnte paskudy, kerych bez cołki rok brakowało. Na Wilijo to się człowiek cołki rok radowoł. Od rana już trza było pościć i mama zaczła ze starkom warzić te rostoliczne potrawy, to się popadowało bele co. Roz jako mandla oparzono, ruzynka, orzech, śliwka suszono, figa, konszczek czornego piernika - wszystko co do moczki się godziyło, to się mamie spod rynki traciyło. Starka zawsze godali: „Niy popadujcie, bo kto we Wilijo po pazurach dostanie, to cołki rok bity bydzie". Mogli se tak godać, to był jedyny dziyń, co dziecka nojchyntnij porno gały przi tych maszketach. Moja robota to zawsze było tłuc konopi na konopiotka. Jak było już konopi uwarzone tak, że korzonki puściyło, to żech to musioł przez cedzitko odcedzić, a potym do garca wsuć i tłoc to tłuczkym tak długo i wodom przepłokować, aż już niy była ta woda mlyczno. Potym się ta bioło woda warziło z pokrotom cebu lom i zatrzepało się pomlotymi na blank drobno krupami jaglanymi. Trocha soli do smaku, śmietonkom to trocha zatrzepać, jarzinkom okrosić i wloć do talyrza, na kerym się przedtym dowało trocha krupów na gynsto uwarzonych. Mogły to być jynczmiynne, ale niyjlepij pogański. Tako była recepta na konopiotka, kero nos starka nau czyli. Nikierzi to tyż tak robiyli, ale na słodko. To mi niy bardzo podlazowało, ale kożdy mo inkszy smak. Tymi wytłuczonymi konopiami to potym dziołchy, kerym się ścigało do wydanio, o płot ciepały po wieczerz! wilijnyj i taki zaklyńci przi tym godały: „Płocie, płocie trzynsa cię, skond mi chłopa prziniesie". Potym trza było słuchać, z kerej strony pies zaszczeko. Tak żech się rozpisoł o tych tradycjach, żech zapomnioł o tych choinkach. Choinki my mieli piykne poucinane i idymy nazod ku chałupie. Naroz „Kasper", kery szoł piyrszy, godo: „O pierona, synki, feszter idzie!". Nogi się nom ugiyny, rynce się trzynsom i niy wiymy co zrobić. Jurek piyrszy skoczył za sosna, choinkom się zasłoniył, to my nic, yno to samo za nim. „Kasper" zaroz godo, że indianery tak samo robiyli. Siedzymy jak trusie za tymi choinkami i czekomy co bydzie dali, czy nos widzioł, czy niy? Wyratowoł nos lis, kery przez droga spod choinki wyskoczył. Feszter, a był to Paszynda, zarozki symnył tuplowa i z dwóch ruł do niego wypolył. Potym my słyszeli jak klnie, bo mu się lis straciył, yno jakoś czerwiono chadra cołko podziurawiono śrotym w rynce trzimoł. Jak ta szmata pociepnył i poszoł, to my dziepiyro wyleźli na aleja z tymi choinkami, a trzyńśli my się jak diobli. Na śniegu my znojdli poficowany kabocik od Utopka, w dodatku cołki śrutym podziurawiony. Od tego czasu słuch o naszym Utopku zaginył, czy się jeszcze kędy pokoże we Wielopo-lu, tego niy wiym. Jak go zaś trefią, to dom woni znać. Kabocik utopków wzion żech du dom i do starczynego boncloka, kery stół w pywnicy, schowoł. Może się jeszcze przidać. Słowniczek wyrazów gwarowych użytych w tekście A brusek - szlifierka bryner - palnik lampy, pi- ancużek - ubranko jak apluzyna - pomarańcza butel - hałas B C badki - kąpielówki cera - córka bajtel, łeboń bal, balik - mały chłopiec - piłka, piłeczka chachary - pospólstwo, ludzie marginesu bania - dynia chadra - szmata bek beskuryjo - płacz - przekleństwo chalanger - pomocnik murarza bcszong bezmała bezrok bifyj - nasyp, skarpa - podobno - w przyszłym roku - kredens charpyńci chichrać się - krzewy, połamane drobe gałązki - śmiać się biksa bina - puszka - scena chnet choby - wnet - jakby binder - krawat chrobok - robak bizygować - zbijać bąki, nic nie robić chromy chytać - kulawy - łowić, łapać błozna - żarty ciapryka - błoto błoznować - żarty stroić cielepa - fajtłapa boczniora - boczna deska ciepać - rzucać wozu konnego cikcaki - zygzaki boczoń - bocian ciompa - sopel, smarkacz bolą - gruba deska ciućmok - zawadiaka, fajtła- bolioczka - jaskier żółty, ka- pa czeniec ciyrczek - świerszcz, czło- bombelok - pomponik wiek mizerny bombon - cukierek cug - pociąg bonclok - naczynie cera- cyckać - ssać miczne polewane czochrać - pluskać bontek - rozporek c boroczek - nieborak \J brele - okulary ćma - ciemno brelocz - okularnik ćmiyl - trzmiel D formanić - powozić formon - woźnica dać znać - powiadomić frup - korek damka - rower damski fukać - stawiać się lub deka - koc opylić jakimś delina - podłoga środkiem diosek - diablik fulać - mówić trzy po deliberować - dobrać, skombi- trzy nować furgać - latać lub mówić dorta - tort wyniośle drabko - szybko futer - pokarm dróżka - druchna filtrować - karmić drzistnyć - puścić bąka drzistać - jw. lub mówić an- G drony gabla - widełki drzizga - drzazga gadzina - inwentarz ho- dublok - jesionka dowlany lub pod- dudrok - człowiek dokucz- li ludzie liwy galoty - spodnie dupek - walet gańba - wstyd dychać - dyszeć gardina - firana dycko - zawsze garnitura - wyszywane ręcz- dziepiyro - dopiero nie makatki dziołcha - dziewczyna germuszka - zupa z chleba na dźwiyrze - drzwi zasmażce E gibać się - śpieszyć się gibko - szybko eli - jeśli gichnyć - wylać z rozma- espyjoki - junacy „Służba chem lub kogoś Polsce" uderzyć F gipsdeka - sufit t gizd - ogólnie o czło- fana - flaga wieku nieobli- fanzolić - bujać w obłokach czalnym fanzoła - bujający w obło- godać - mówić kach graczki - zabawki fechtować - rozpędzać lub też gryfny - piękny żebrać gupek, gupielok - głuptas flotrować - łopotać na wie- gynsipympek - stokrotka trze gyy - nogi fora - wóz konny gzuć - pędzić, uciekać H kastrolik - rondel kaś - gdzieś hąja - bijatyka katelmus - nauka religii halba - pół litra wódki kccka - spódnica hauskyjza - ser domowy kcry - który haziel - wychodek keta - łańcuch lub kora- hiby - razy le na szyi honcwot - urwis kibel - wiadro hyc - upał kichle - ciastka amo- niaczki kichol - nochal, nos jargać się - stawiać się kiełzaczka - ślizgawka jezderkusie - pochodne od kiełzać - ślizgać Jezu Chryste klachy - plotki jeżyna - to samo co je- klamor - grat zderkusie klompy - pantofle, chodaki juzaś - znowu drewniane kludzić - prowadzić kluka - kij z hakiem do kabot - marynarka czerpania wody kaczyca - piecyk żeliwny ze studni na czterech no- klynkanica - demon śląski gach knefel - guzik kaj - gdzie kobyloki - końskie łajno kajsterka - mieszek kobylonki - gatunek śliw kamrat - kolega kole - obok kaper - karp kolybać - kołysać kapnyć się - domyślić się kolybka - kołyska kapsa - kieszeń kotucz - taczka z drzewa karbacz - przyrząd do bi- kragel - kołnierz cia, rzemienie z kraj czek - kromka uchwytem krom - oprócz karbitka - lampa acetyleno- kryka - laska wa kyjza - ser karlus karnyć się - kawaler - przejechać się np. L na rowerze lajstka - listwa karpy ntel - skala regulatora lajstnyć - zafundować so- np. na cały głos bie karwiynczeć - ubolewać, użalać landauer - oszklony pojazd larmo - hałas majtyć się - nie trafić w cel latoś - w tym roku makrony - ciastka z koko- lauba - drewniany ganek sem przed domem mamałuszka - grzybień biały libeźnie - rzewnie mamlok - mami as liznyć - wyłożyć się, prze- mantel - płaszcz lub opo- wrócić się, spo- na roweru liczkować (liznyć maras - brud, błoto " w pysk) marasić - brudzić lojfer - chodnik, dywan, masorz - rzeźnik bieżnik mazać - szybko biegnąć, lonty - ogólnie o ubiorze smarować lyjty - kara cielesna maznyć - upaść lub ude- (przeważnie kar- rzyć baczym) miano - imię lynzyk - j?zyk miechtać - lśnić mlycz - mniszek mocka - dużo łeboń - mały chłopiec, modry - niebieski kolor szkrab mogą - mogę łobcjrzeć - zobaczyć mryngate - cętkowane łoblcczone - ubrane mulorz - murarz łobyczka - strój, ubiór łoglondać - oglądać łonaczyć - uniwersalny cza- naciupać - narąbać sownik nacupać - pobić, przyłożyć łoński - zeszły np. łoński komuś rok (zeszły rok) napraniec - pijak łosprowiać - opowiadać nasuć - nasypać łostuda - awantura nawalony - pijany łoszkliwe - wstrętne nazod - z powrotem łoszkrabiny - obierki nuta - szczelina, rysa, szpara O magierka - czerwona cza- peczka z włóczki ocupać - patrz nacupać Magierka - imię bohatera - ograbki - cząsteczki, pozo- utopka stałości majdyka - leworęczny lub ordeka - sufit ozwyrtać - pobić podarymne - nadarmo ożarty - pijany podciep - podrzutek ożyrok - pijak pojscać - obejszczać, posi- kać P poodbywać - nakarmić zwie- padół - powiedział rzęta hodowlane, palica - głowa oporządzić je pampoń - chłop rolnik poradzi - potrafi paradzić się - przechwalać się posmykać - wodzenie za nos, czymś tutaj przez utop- parfin - perfum ka parzą - pacha postykać - nadążyć pazura - ręka potratek - poronienie, płód pecynek - bochenek potytłać - zbałamucić, opę- pcdzioł - powiedział tać pidło - zastawka w sta- pozmyrszczane - zmiętoszone, wie hodowlanym zmarszczone pieron - pospolite śląskie pozór - uwaga przekleństwo półrzitko - pośladek pieronowe - pospolite śląskie prasknyć - przewrócić się, przekleństwo uderzyć pieruchowe - pospolite śląskie przeca - przecież przekleństwo przekludzić - przeprowadzić pierzińskie - pospolite śląskie przepyrtać - przetoczyć przekleństwo przewalić - przepuścić np. pinki - drobne monety, pieniądze lub gra w monety przegrać piyntoki - pieniądze przewalić szłapa - skaleczyć nogę placpatrony - kapiszony przeżgać - przekłuć plaskówka - płaski kamień, przikopa - rów kawałek dachów- przimo - przełaj ki używany do pszoć - kochać gry w klasy puciynka - pudełko płaczki - łzy pukel - plecy, garb płonka - jabłko pulok - penis pociepnyć - porzucić pultok - indyk pociyngel - pasek szewski do putnia - pudło przyciągania pyndale - pedały obuwia przy na- pypeć - zaostrzyć smak, prawie zachciewajki pyrtek - karzeł, niewyda- starka - babcia rzony, niski starosta - świadek weselny wzrostem strzoda - środa pyrtnyć - popchnąć, potrą- styknyć - starczyć cić kogoś stytrany - zbrudzony suć - sypać - swaczyna - podwieczorek radiska - rzodkiewka symnyć - zdjąć raps - podkradanie szalter - wyłącznik owoców, wa- szaty - suknia rzyw, kwiatów szczybło - srebro razinku - w ogóle, sziber - zasuwa, przednia brak czegoś lub tylnia deska rechtor(ka) - nauczyciel(ka) w wozie konnym roler - hulajnoga szkarboł - stary but rompla - pralka ręczna szkłodzić - przeszukiwać, rostoliczne - różne wertować rostomajnte - różne szkrabikel - tylnia część ubra- rozjargany - roztrzęsiony, nia w okolicy szyi podochocony szkrobek - krochmal rozkraka - rozwidlenie ko- szkryflać - pisać, rysować narów drzew szkut - włos ruzik - kiełb szkwot - brzdąc ryszawy - rudy szkyrtnyć - przekręcić wyłącznikiem S szlajfa, szlajfka - wstążka sagi - nagi szlips - krawat sak - siatka szlojder - proca seblykać - rozbierać szlondrać - mącić, chlapać sfifrany - zbrudzony szłapy - nogi siaron - przekleństwo szmaterlok - motyl siaroński - przekleństwo sznita , - kromka siongorz - drwal sznupać - przeszukiwać lub skludzić - sprowadzić zażywać tabaki skuli, skiyrz - z powodu szolka - filiżanka smykać się - wałęsać się szoł - szedł sorkać - zmiatać, uciekać szpluchać - pryskać, płukać sparzić - oparzyć się szpont - korek lub mały spodniora - dolna deska chłopiec w wozie konnym szpyrka - słonina, również ształnować sztulpy sztyjc sztyngle szupiny szusblech szwigra szydzipiyntok - kombinować - mankiety - ciągle - trzonki - obierki, łuski - błotnik - teściowa - wydrwigrosz wiertefik wiyszka wodzionka woniaczka wrazidlok wuszt wybiglować wybiylić wykludzić wylynkać wyrychlaty wyszczyżki wziońć za swe - miara pojemności - nadbudówka pieca kaflowego, kuchennego - zupa z chleba, zalewajka - kawałek mirtu w klapie marynarki - wtrącający się do wszystkiego - kiełbasa - wyprasować - pomalować mieszkanie - wyprowadzić - przestraszyć - zawsze chce być pierwszy - wystawanie dzieci pod domem weselnym, aby dostać kawałek ciasta, placka weselnego - przysposobić, adoptować S ślimtać ślyść śmiatać świdraty - płakać - zejść - zmiatać, uciekać - zezowaty T tasza taszynlampa tej, tyj tonkać tragacz trzimadło tytka, tyta - teczka - latarka ręczna - herbata - moczyć, topić - taczka z drzewa w kształcie drabinki - imadło - torebka z papieru U ufifraniec ulicha utopek, utoplec uwinyćsie .: - brudas, morus - ulewa - demon wodny na Śląsku, wodnik - pośpieszyć się Y yno yntka yntkowanie - tylko - skok do wody na głowę - nurkowanie W Z wejżeć weta wetnyć się wezgierny wieczerze wiela - spojrzeć - zakład - założyć się - rześki, raźny - kolacja - ile zadek zadziyrgnyć zagańbić zajynczo kapusta - tył - podwinąć do góry - zawstydzić - szczaw zakolić zamloć zatonkać zbiyroki zegłówek zegroda zlynknyć się zopaska zozworoki zuber zuzka - okrążyć, zatoczyć - zamącić, zakręcić - zamoczyć - coś nie z kompletu - poduszka - ogródek - przestraszyć się - fartuch - imbirki - stary pryk - stary rower - żabi oczka żgać żymła - niezapominajki - kłuć - bułka