Richard Cowper Opiekunowie Chociaż klasztor Hautaire góruje nad doliną rzeki Ix od ponad tysiąca dwustu lat, to kiedy porównamy go z wapieniem jurajskim, którego jest uczepiony, wydaje się, że wzniesiony został wczoraj. Nawet megality rozsiane na stokach okolicznych wzgórz starsze są od opactwa o kilka tysiącleci. Ale pomimo iż z geologicznego punktu widzenia Hautaire jest ciągle nowe, to jako dzieło człowieka imponuje starożytnością. Przez pierwsze dwa wieki od momentu założenia było Hautaire dla wiernych świątynią pielgrzymów, później - już mniej szczęśliwie - miejscem popasu krzyżowców. Do trzynastego wieku zdążyło poznać zarówno tłuste jak i chude lata; w taki właśnie trudny czas, pewnego chłodnego wrześniowego popołudnia 1272 roku, siwobrody, ogorzały człowiek wspiął się jasną wstęgą drogi, która biegła zakolami wzdłuż szumiącej Ix, i rękojeścią kostura zapukał w bramy opactwa. Krążyły pogłoski, że w portach na południu znowu wybuchła zaraza, więc w oku, które przez kratę bacznie się przyglądało samotnemu wędrowcowi, widać było pełne obawy napięcie. W odpowiedzi na wykrzyknięte żądanie przybysz parsknął, zrzucił energicznie płaszcz, wyzwolił się ze znoszonego skórzanego kaftana i uniósł nagie ręce. Obracając korpus w obie strony, pokazał miejsca pod pachami. Za bramą dała się słyszeć szeptana narada, po czym - ze szczękiem łańcuchów i jękiem protestu żelaznych rygli - dębowa furta z wolna i niechętnie rozwarła się do wewnątrz, a mężczyzna przekroczył jej próg. Zakonnik, który pozwolił mu wejść, pośpieszył zaryglować bramę. - Dochodzą nas, bracie, wieści o zarazie za granicą - wymamrotał dla wyjaśnienia. Przybysz wciągnął kaftan na ramiona i zwinnymi palami wkładał skórzane kołeczki w pętelki. - Jedyną zarazą w tych stronach jest ignorancja - zauważył sardonicznie. - Z daleka przybywasz, bracie? - Wystarczająco - odburknął podróżny. - Z południa? Mężczyzna przełożył rękę przez rzemień torby, poprawił go sobie na ramieniu, a następnie podniósł kostur. Przypatrywał się, jak wiotki, żelazny łańcuch z powrotem zawisa na skoblu. - Ze wschodu - rzekł. Odźwierny powiódł gościa przez wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, aż do małego pokoju, który był całkiem pusty, jeśli nie liczyć ciężkiego drewnianego stołu z blatem wspartym na kozłach. Znajdowało się na nim olbrzymie, oprawne w skórę registrum, kamienny kałamarz i gęsie pióro. Zakonnik zmarszczył brwi, oblizał wargi i ująwszy pióro, zanurzył je delikatnie w atramencie. Przybysz uśmiechnął się nieznacznie. - Za pozwoleniem, bracie - mruknął, po czym wziął umaczane pióro i napisał pośpiesznym, płynnym charakterem: „Meister Sternwarts - seher - ex-Cathay”. Zakonnik wpatrywał się w księgę i mozolnie sylabizując zapis, bezgłośnie poruszał ustami. Kiedy był w połowie drugiego słowa, ciemny rumieniec wystąpił mu na szyję, oblewając po chwili twarz. - Mea culpa, Magister - wymamrotał. - A więc słyszałeś, bracie, o mistrzu Sternwartsie? Ciekaw jestem co? Gwałtownym, mimowolnym ruchem prostoduszny zakonnik nakreślił w powietrzu chwiejny znak krzyża. Mężczyzna roześmiał się. - Chodź, święty głupcze! - wykrzyknął i kijem grzmotnął odźwiernego po pośladkach. - Prowadź mnie do abbe Paulusa, albo zamienię cię w salamandrę. W ciągu siedmiu setek lat, które upłynęły od czasu, gdy mistrz Sternwarts wędrował pod górę długą, jasną drogą, a potem zażądał posłuchania u abbe Paulusa, widok z południowych okien klasztoru zmienił się zadziwiająco mało. Ponad opadającymi ku morzu stokami odległych wzgórz chmury o barwie głębokiego szkarłatu w dalszym ciągu zsyłały w dół swe deszczowe zwiewne sieci, a wysoko nad doliną rzeki Ix brązowe i białe orły spiralnym ruchem unosiły się leniwie w niewidzialnym słupie ciepłego powietrza, który od czasu, gdy przed milionami lat wzgórza zostały po raz pierwszy ukształtowane, każdego słonecznego dnia wzbijał się tam na kształt fontanny. Nawet droga, po której stąpał Sternwarts, choć pokryta lepszą nawierzchnią, nie zmieniła prawie swego szlaku, a jeżeli kilka z nadrzecznych pól powiększyło się, wchłaniając inne. najbliżej położone, ta mozaika kamiennych murków najwyraźniej była od wieków taka sama. Jedynie szereg słupów wysokiego napięcia - które kroczyły w poprzek doliny na jednym z etapów swego marszu od zapory wodnej w wysokich górach, trzydzieści mil na północ - obwieszczał, że mamy do czynienia z wiekiem dwudziestym. Spoglądając w dół z okna biblioteki Hautaire, Spindrift zauważył oddalona, niewielka postać, która z trudem pokonywała długie wzniesienie; zobaczył światło słoneczne połyskujące w jasnych włosach, jakby w pyłku złotego kurzu, i przyłapał się na tym, że wspomina brygady ludzi w białych hełmach, z ową łoskoczącą machiną, którzy zjawili się, by wznieść te gigantyczne słupy. Przypomniał sobie, jak bracia rozprawiali o zuchwałym wtargnięciu w ich zacisze. Wszyscy byli wówczas zgodni, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś. Ale stało się faktem, że w ciągu kilku krótkich miesięcy przywykli do nowego stanu rzeczy i teraz Spindrift nie miał wcale pewności, czy byłby w stanie przypomnieć sobie dokładnie, jak dolina wyglądało przed nastaniem słupów. „A to dziwne” zastanowił się, bo w pamięci bardzo wyraźnie miał ten moment, gdy pierwszy raz skierował wzrok na Hautaire, a wtedy z pewnością słupy tam jeszcze nie stały. Był maj 1923 roku. Przyjechał rowerem z wybrzeża, ze swym skromnym dobytkiem, który zmieścił w dwóch koszach zawieszonych na bagażniku. Przez ostatnich sześć miesięcy gromadził strzępy materiałów do projektowanej pracy doktorskiej na temat życia i dzieł zagadkowego „mistrza Sternwartsa”. Napisał do opata Hautaire, powodowany nieśmiałą nadzieją, że w klasztornych archiwach mógł zachować się jeszcze ślad prawdopodobnej wizyty mistrza. Wyjaśnił, że ma pewne podstawy, by sadzić, iż Sternwarts mógł odwiedzić Hautaire, ale że jego dowody są, rzecz jasna, nad wyraz wątłe, bo oparte na jednej jedynej tajemniczej wzmiance w liście datowanym z 1274 roku, a wysłanym przez mistrza do jednego z przyjaciół w Bazylei. Na zapytanie Spindrifta odpowiedział wreszcie niejaki brat Roderigo, który wyjaśnił, że jemu, jako opiekunowi biblioteki klasztornej, abbe Ferzand przekazał list monsieur Spindrifta. Zawarta tam prośba, pisał dalej, nadzwyczaj go zaciekawiła, bowiem przez wszystkie lata, gdy zajmował się biblioteką opactwa, nikt nigdy nie okazał najmniejszego zainteresowania mistrzem Sternwartsem; w istocie, o ile mu wiadomo, on, czyli brat Roderigo, i abbe Ferzand są jedynymi żyjącymi ludźmi, którzy wiedza, że w trzynastym wieku mistrz przeżył swoje ostatnie lata jako honorowy gość opactwa, i że według wszelkiego prawdopodobieństwa pracował w tej bibliotece, w której właśnie pisany jest niniejszy list. Zakończył ciepłym zapewnieniem, że wszelkie informacje dotyczące mistrza, jakie uzyskał w ciągu minionych lat, są do dyspozycji monsieur Spindrifta. Spindrift ledwie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Tylko zadziwiający przypadek sprawił, że dane mu było odkryć przede wszystkim ów list w Bazylei, jedyny ocalały z korespondencji, której przyszło skończyć w piecach inkwizycji. Teraz zdawała się pojawiać realna nadzieja, że skromny zbiór zachowanych dzieł mistrza może zostać rozszerzony poza gnomiczne apoftegmaty z „Illuminatum”! Odpisał pocztą zwrotną, podsuwając nieśmiało, czy nie pozwolono by mu przypadkiem odwiedzić klasztoru osobiście, ażeby mógł dostąpić nieocenionej przyjemności porozmawiania z bratem Roderigo. W odpowiedzi nadeszło zaproszenie nakłaniające go do spędzenia w opactwie dowolnie długiego czasu, w charakterze świeckiego gościa. Gdyby w owych odległych dniach zapytano Marcusa Spindrifta w co wierzy, pojęciem, jakiego z pewnością by nie wymienił, było przeznaczenie. Przetrwał wojnę, by ujawnić się jako podporucznik intendentury, a po demobilizacji wrócił nie tracąc czasu do swej pierwszej miłości, filozofii średniowiecznej. Bezmyślna rzeź, którą z ubocza przyszło mu obserwować, wzmogła w nim zainteresowanie pracami wczesnych mistyków chrześcijańskich, ze szczególnym uwzględnieniem bons hommes herezji albigensów. Przedzieranie się przez wiekową, ręcznie pisaną kopię „Illuminatum” Sternwartsa w roztrzaskanym pociskami prezibterium Armentieres, w kwietniu 1918 roku, oddziałało na Spindrifta jak autentyczne objawienie duchowe. Było coś intrygującego w myśli mistrza, co wołało ku niemu poprzez otchłań wieków; właśnie tam i wtedy postanowił, że skoro na tyle dopisało mu szczęście, iż bez szwanku wyszedł z wojennej masakry, to dziełem swego życia uczyni nadanie formy i substancji owej tajemniczej obecności, która wyczuwał skrytą za „Illuminatum”, utajoną jak uśmiech na ustach Giocondy. Jednakże do momentu otrzymania listu brata Roderigo Spindrift pierwszy by przyznał, że prowadzone przez niego poszukiwania niezbitego dowodu, iż mistrz żył kiedyś naprawdę, obrodziły jednym zaledwie, drobnym ziarenkiem domniemanego „faktu” - w całym korcu niepewności. Najwyraźniej nie tylko nigdy nie przejawiano jakiegokolwiek zainteresowania tym, czy Sternwarts w ogóle istniał, ale w ogóle o nim nie słyszano. Zaiste, kiedy kolejne drzwi zatrzaskiwały się Spindriftowi przed nosem, spostrzegł, że dochodzi do przygnębiającego wniosku, iż Republika Weimarska i zaranie wieków średnich nie mają wcale tak mało wspólnego. Jednakże - i tu paradoks - gdy jedne po drugich nikłe tropy zawodziły i rozpływały się w mętnej, stojącej wodzie średniowiecznych pogłosek, Spindrift uświadomił sobie rosnące w nim przekonanie, że nie dość, iż Sternwarts istniał, ale w dodatku on sam, w jakiś tajemniczy sposób został wybrany, by tego dowieść. Ostatniej nocy przed wyruszeniem w końcowy etap podróży do Hautaire leżał rozbudzony w swoim wojskowym śpiworze i nagle zdał sobie sprawę, że przesuwa mu się w myśli zadziwiający łańcuch przypadków, które zawiodły go na to właśnie miejsce, w tym właśnie czasie: początkowe mozolenie się nad „Illuninatum”, odkrycie tajemniczej wzmianki, która skojarzyła Sternwartsa z Johannesem z Bazylei, wreszcie - co najbardziej zdumiewające - natrafienie w Bazylei na ów jedyny, decydujący list od Johannesa, włączony jako usztywnienie okładki do oprawnego w jeden tom zbioru mów arcyheretyka Michała Servetusa. We wszystkich decydujących momentach jak gdyby popychany był w określonym kierunku, dzięki czemu natrafiał z powrotem na ślad. - Sędziwy mistrzu - powiedział niewyraźnie na głos - czy to ja szukam ciebie, czy ty szukasz mnie? Wysoko w górze spadający pionowo meteoryt nakreślił diamentową smugę na oszronionym gwiazdami, pełnym nieba oknie. Spindrift uśmiechnął się niepewnie i z powrotem ułożył do snu. Dokładnie w południe następnego dnia pedałował z wysiłkiem na zakręcie biegnącej dołem drogi, gdy pierwsze spojrzenie na odległe opactwo wynagrodziło mu cały trud. Z pełnym ulgi westchnieniem zsiadł z roweru, dysząc oparł się o kierownicę i popatrzył na dolinę. To, co zobaczył, zostały przed oczami jego duszy niezmiennie ostre i wyraźne - aż do dnia śmierci. Dachy, ongiś pokryte czerwoną dachówką, nękane wytrwale południowym słońcem wyblakły, przybierając jasnobrązową barwę, a falujące w mgiełce upału Hautaire wydawało się, mimo swej potężnej bryły, dziwnie niematerialne. Za nim góry rosły spiętrzonymi masywami ku północnemu niebu bez chmur - delikatne i błękitne. Gdy Spindrift wpatrywał się w opactwo, przyszła mu do głowy zaskakująca myśl, że cała budowla jest po prostu uwiązana do skał, jak jakiś dziwny, wybudowany z kamienia statek powietrzny. Stała osobliwie skręcona, a niektóre przypory wspierające romańska kopułę zdawały się być doklejone jakby po namyśle. Mrugnął powiekami i zniekształcenie obrazu ustąpiło. Masywna budowla wyłoniła się znowu tak solidna i jednolita, jak każdy gmach, który nieporuszony stoi szczęśliwie od ponad tysiąca lat. Spindrift wydobył z kieszeni chustkę, otarł pot z czoła, po czym wsiadł z powrotem na rower i odepchnął się, rozpoczynając końcowy odcinek podróży. Piętnaście minut później, gdy wprowadził już swój pojazd na ostatnią stromą pochyłość, mały, przypominający ptaka zakonnik w wypłowiałym brązowym habicie wybiegł podekscytowany z cienia portyku i z ramionami otwartymi w powitalnym geście pędził ku spoconemu rowerzyście. - Witam, se?or Spindrift! - wykrzyknął. - Spodziewam się pana od pół godziny. Spindrift odczuwał jeszcze nieco oszołomienie wywołane jazdą przy upale i kurzu, ale był absolutnie pewien, że nie ustalał żadnego konkretnego dnia swego przyjazdu, chociażby dlatego, że nie był w stanie przewidzieć, ile czasu zajmie mu podróż ze Szwajcarii. Uśmiechnął się i potrząsnął wyciągniętą dłonią. - Brat Roderigo? - Oczywiście, oczywiście - zaśmiał się mały zakonnik i popatrując na rower Spindrifta zauważył: - Więc udało im się zreperować pańskie koło? Spindrift spojrzał zdziwiony. - No, tak - odrzekł. - Ale skąd...? - Och, ależ pan musi być zgrzany i zmęczony, se?or! Proszę wejść do Hautaire, tam jest chłodno. Chwytając pojazd Spindrifta, potoczył go żwawo poprzez dziedziniec i bramę wzdłuż wykładanego kamiennymi płytami przejścia, by wreszcie oprzeć go o mur klasztorny. Idąc nieco z tyłu, Spindrift rozglądał się ciekawie. W ciągu minionych sześciu miesięcy odwiedził wiele budowli sakralnych, ale wśród nich nie było żadnej, która dałaby mu to wszechogarniające, ponadczasowe uspokojenie, jakie napotkał właśnie tutaj. Pośrodku klasztornego podwórca bijąca w górę woda spływała do płytkiej misy wapiennej. Gdy przelewała się przez brzegi, cienkie, falujące strumyczki spadały z melodyjnym dzwonieniem do głębokiej czaszy poniżej. Spindrift wyszedł wolno na skwarne słońce, po czym spojrzał w dół na zmarszczone odbicie swojej zakurzonej, pokrytej strużkami potu twarzy. W chwilę później do jego wizerunku przyłączyła się twarz uśmiechniętego brata Roderigo. - Ta woda spływa za źródła na stoku - poinformował go zakonnik. - Przepływa przez te same rury, które pierwotnie ułożyli Rzymianie. Jak dotąd, nigdy nie słyszano, żeby wyschła. Na wewnętrznym, ocienionym brzegu czaszy stał metalowy kubek. Zakonnik zanurzył go w wodzie i wręczył Spindriftawi. Ten uśmiechnął się w podzięce i wzniósłszy do warg, wypił. Doznał wrażenia, że jeszcze nigdy w życiu nie smakował czegoś tak znakomitego. Osuszył kubek i oddał go z powrotem, zauważając jednocześnie, że towarzysz kiwa głową, jakby przyznając komuś rację. Spindrift uśmiechnął się pytająco. - Tak - westchnął brat Roderigo - przyjechał pan. Akurat tak, jak powiedział. Uczucie zagubienia, którego Spindrift doświadczał od momentu, gdy postawił stopę w Hautaire, utrzymywało się przez cały pierwszy tydzień pobytu. Winien był temu głównie brat Roderigo. Małemu zakonnikowi udało się w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób obudzić w gościu narastającą pewność, że jego poszukiwanie nieuchwytnego mistrza Sternwartsa osiągnęło zamierzony cel; że to, o co chodziło Spindriftowi, ukryte jest gdzieś tutaj, w Hautaire, zagrzebane wśród zbutwiałych manuskryptów i inkunabułów, które zapełniały dębowe półki i kamienne wnęki klasztornej biblioteki. Zgodnie z obietnicą, bibliotekarz rozłożył przed Spindriftem całą dokumentację, jaką sam przez całe lata zgromadził, poczynając od wyblakłej pozycji w trzynastowiecznym registrum. Wspólnie przyglądali się niesamowitemu zapisowi. - Z Cathay - zadumał się Spindrift. - Czyżby to był żart? Brat Roderigo skrzywił się. - Być może - odparł. - Ale jest to bez wątpienia ręka mistrza. Oczywiście mogło mu po prostu zależeć na wprowadzeniu braci w błąd. - Wierzy pan w to? - Nie - odrzekł zakonnik. - Jestem pewien, że to, co tam zapisano, jest prawdą. Mistrz Sternwarts powrócił właśnie z pielgrzymki śladami Apolloniosa z Tiany. Poprzez dziesięć lat mieszkał i studiował na Wschodzie. Pomknął do odległej półki, ściągnął oprawny tom in folio, zdmuchnął z niego kurz, zakaszlał nie mogąc złapać tchu, a następnie położył księgę przed Spindriftem. - Wszystkie dowody są tutaj - wysapał z zażenowanym uśmiechem. - Własnoręcznie oprawiłem te arkusze jakieś trzydzieści lat temu. Pamiętam, jak w swoim czasie myślałem, że stanowiłyby pasjonujący komentarz do „Żywotu Apolloniosa z Tiany” Filostrata. Spindrift otworzył księgę i przeczytał krótkie, zamaszyście napisane prolegomena: „Będąc zatem w czterdziestym dziewiątym roku życia, zdrów na umyśle i krzepki na ciele, ja, Pater Sternwarts, poszukiwacz Prawd Odwiecznych, odmieniony przez przyjaciół, ścigany przez wrogów, wyruszyłem z Wurzburga do Starej Budy. Poniżej następuje prawdziwa opowieść o wszystkim, co mi się przydarzyło, i o moim niezwykłym pobycie w Dalekim Cathay, spisana własną moją ręką w Opactwie Hautaire w roku pańskim 1273”. Spindrift uniósł wzrok znad stronicy, a potem wydał głębokie, przepełnione szczęściem westchnienie. Brat Roderigo pokiwał głową. - Wiem, mój przyjacielu - odezwał się. - Nie musisz mi mówić. Zostawię cię z nim sam na sam. Ale Spindrift odwracał już pierwsza kartę. Owego wieczoru, przychylając się do propozycji brata Roderigo, Spindrlft wybrał się z nim na stok górujący ponad Hautaire. Wspinaczka była powolna, ponieważ, aby złapać oddech, brat Roderigo musiał co jakieś pięćdziesiąt kroków przystawać na moment. Wtedy to Spindrift zdał sobie sprawę, że mały, przyjazny zakonnik jest chory. Pod inteligentnym i chętnym uśmiechem wyryte miał głębokie bruzdy starego, znajomego bólu. Gość zaproponował delikatnie, żeby może po prostu usiedli tam, gdzie akurat się zatrzymali, ale brat Roderigo nie chciał o tym słyszeć. - Nie, nie, drogi panie Spindrift - wzbraniał się łapiąc oddech. - Coś muszę panu pokazać. Coś, co ma głęboki związek z naszym wspólnym poszukiwaniem. Po jakichś dwudziestu minutach dotarli do jednego z powalonych menhirów, które tworzyły wokół opactwa rodzaj ogromnego naszyjnika. Tam brat Roderigo przystanął i jakby prosząc o wyrozumiałość, poklepał się w falującą pierś. - Proszę mi powiedzieć, se?or - wysapał - co pan szczerze sądzi na temat Apolloniosa z Tiany? Spindrift rozłożył ręce w geście, który był zarówno wymijający, jak i pełen pokory. - Prawdę powiedziawszy, trudno byłoby powiedzieć, że w ogóle mam tu jakieś zdanie - wyznał. - Oczywiście wiem, że Filostrat rościł sobie jakieś wyjątkowe prawa do jego osoby. - Natomiast samemu Apolloniosowi chodziło tylko o jedno. Ale nie była to błahostka. Twierdził, że posiada zdolność przewidywania przyszłości. - Tak? - spytał ostrożnie Spindrift. - Nadzwyczajna trafność owych proroctw doprowadziła do zatargu między nim a cesarzem Neronem. Apolionios, przewidziawszy skutki nieporozumienia, już wcześniej wycofał się przezornie do Efezu, zanim potwór zdołał zrobić przeciw niemu jakikolwiek ruch. Spindrift uśmiechnął się. - Jasnowidztwo w widomy sposób dowiodło swego praktycznego zastosowania. - I tak, i nie - odparł brat Roderigo, nie zważając na ironię. - Czy w „Biographii” mistrza doszedł pan do fragmentu, gdzie mówi on o Praemonitiones? - A istnieją rzeczywiście? Wydawało się, że mały zakonnik zamierza właśnie coś odpowiedzieć, gdy nagle jakby się rozmyślił. - Proszę spojrzeć - odezwał się, zataczając ręką wokoło. - Widzi pan, jak Hautaire usytuowane jest w samym środku tego kręgu? - Ha, rzeczywiście - zgodził się Spindrift. - Myślę, że nieprzypadkowo. - Tak? - Również dla mistrza nie było to dzieło przypadku - powiedział brat Roderigo z uśmiechem. - Wykreślanie promieni zajęło mu cały rok. Gdzieś jest mapa, która narysował. - Do czego chciał dojść? - Próbował umiejscowić splot Apolloniosa. - ? - Pojęcie pozbawione jest znaczenia, chyba że ktoś gotów jest przyjąć jasnowidztwo za rzecz możliwą. - Aha! - ostrożnie zareagował Spindrift. - A czy znalazł to, czego poszukiwał? - Tak - zwyczajnie odpowiedział brat Roderigo. - Tam. Wskazał w dół, na opactwo. - I co było potem? - dowiadywał się Spindrift ciekawie. Brat Roderigo przygryzł górną wargę i zmarszczył brwi. - Namówił abbe Paulusa, żeby wybudował mu obserwatorium, czyli oculusa, jak je nazywał. - I co chciał z niego obserwować? - W nim - poprawił brat Rederigo, uśmiechając się nieznacznie. - Nie miało okien. - Zdumiewa mnie ksiądz - powiedział Spindrift kręcąc głową. - Czy ono jeszcze istnieje? - Tak. - Byłbym bardzo rad je zobaczyć. Czy jest taka możliwość? - Owszem - przyznał zakonnik. - Musielibyśmy otrzymać zezwolenie opata. Jednakże, ja... - Przerwał nagle, opanowany gwałtownym napadem kaszlu, od którego twarz mu poszarzała. Spindrift, poważnie zaniepokojony, delikatnie poklepał towarzysza w plecy i poczuł się absolutnie bezsilny. Wreszcie mały zakonnik odzyskał oddech i drżącą ręką otarł strużkę śliny z zsiniałych warg. Z przerażeniem Spindrift ujrzał na białej chusteczce ślady krwi. - Czy nie byłoby lepiej, byśmy już wracali? - zaproponował z troską. Brat Roderigo skinął ulegle głową; pozwolił Spindriftowi wziąć się pod rękę i pomóc sobie przy schodzeniu ścieżką. Gdy byli gdzieś w połowie drogi, dostał następnego ataku kaszlu, po którym zrobił się blady i zdyszany. Spindrift, teraz już na dobre przestraszony, uważał, że musi iść do opactwa i sprowadzić pomoc, ale zakonnik nie chciał o tym słyszeć. Kiedy już doszedł de siebie na tyle, by móc iść, wyszeptał chrapliwie: - Obiecuję pomówić z opatem o oculusie. Spindrift zaprotestował, że nie ma pośpiechu, ale brat Roderigo uparcie potrząsał głową. - Na szczęście, przyjacielu, odpowiedni czas nie minął. Mamy go jeszcze dosyć. W trzy dni później brat Roderigo już nie żył. Spindrift wziął udział w mszy żałobnej za przyjaciela, po czym podążył na górę do biblioteki i przez dłuższy czas siedział tam samotnie. Dzień szybko dogasał, a w dolinie Ix zaczynał hulać mistral. Spindrift mógł słyszeć, jak wzdycha wokół przypór i zawodzi pośród szczelin w kruszejących murach z kamienia. Rozmyślał o Roderigu, leżącym teraz na stoku wzgórza w płytkim, bezimiennnym grobie. „Cel, którego poszukujesz, ukryty jest w tobie samym”. Zastanawiał się, co skłoniło opata, aby do requiem wybrać ten właśnie wiersz z „Illuminatum”, i podejrzewał, że był wśród obecnych jedyną osobą, która rozpoznała jego źródło. Rozległo się pełne rewerencji stukanie do drzwi biblioteki, po czym ukazał się młody nowicjusz, niosący w ręku małą, okutą metalem kasetkę. Umieścił ją na stole przed Spindriftem, z kieszeni wydobył klucz i położył go koło skrzyneczki. - Ojciec przełożony polecił przynieść to panu - oznajmił. - To było w celi brata Roderigo. - Skłonił nieznacznie głowę, odwrócił się i wyszedł, łagodnie zamykając za sobą drzwi. Spindrift wziął klucz i obejrzał go z zainteresowaniem. Był zupełnie niepodobny do wszystkich, jakie dotąd widział, wykuty jakby w kształcie ozdobnego, podwójcie zakończonego znaku zapytania. Spindrift nie umiał powiedzieć, ile klucz może mieć lat ani nawet z czego jest wykonany. Wyglądało to na jakiś stop - może cynę z ołowiem? - nie było na nim jednak dostrzegalnej patyny czasu. Odłożył klucz z powrotem i przysunął kasetkę. Miała około trzydziestu centymetrów długości, jakieś dwadzieścia szerokości i może, piętnaście głębokości. Dębowe wieczko, bogato zdobione srebrną inkrustracją i mosiężnymi ćwiekami, było lekko wypukłe. Spindrift uniósł skrzynkę i delikatnie nią potrząsnął. Usłyszał, jak w środku coś przesuwa się dookoła, uderzając miękko o ścianki. Nie miał wątpliwości, że ta ten dziwny klucz otwiera szkatułkę, ale kiedy zechciał się nim posłużyć, nie znalazł odpowiedniej dziurki. Obejrzał spód. Przy sączącym się przez zachodnie okna, gasnącym już świetle dojrzał jedynie wyryty pentagram i rzymskie cyfry oznaczające rok 1274. Miał wyraźnie przyśpieszony puls, kiedy popędził w odległy kąt biblioteki i, przyniósł stamtąd żelazny lichtarz. Zapalił świecę, ulokował ją koło skrzyneczki i ustawił tak, że światło padało wprost na wieczko. I wtedy zauważył, że fragment srebrnego zdobienia pasuje do tego, co przedtem uznał za uchwyt klucza. Nacisnął inkrustację i wydało mu się, że nieznacznie ustąpiła pod opuszkami palców. Znowu wziął klucz, umieścił go w ten sposób, że wzór pokrywał się dokładnie z rysunkiem inkrustacji, a następnie przycisnął na próbę. Rozległo się ciche stuknięcie i poczuł, jak wieczko, wbrew oporowi ręki, samo unosi się ku górze. Wyjął klucz i puścił wieczko do tyłu, tak że oparło się na zawiasach. Wewnątrz skrzynki leżała księga oprawna w welin oraz gęsie pióro. Spindrift wytarł palce o rękaw i z bijącym sercem zanurzywszy dłoń w szkatułce, wydobył z niej księgę. Kiedy blask świecy padł ukośnie na okładkę, udało mu się odczytać wyblakłe, sepią pisane litery, które składały się na słowo PRAEMONITIONES, a poniżej widniało pisane ciemniejszym atramentem pytanie: „Auis custodiet ipsos custodes?” Spindrift podniósł wzrok na świecę. - Któż pilnować będzie samych strażników? - powiedział do siebie. - Rzeczywiście, kto? Wiatr jęknął i zaskowyczał za ciemnymi teraz szybami, a z wieży opactwa rozbrzmiewać zaczął dzwon na nieszpory. Spindrift wzdrygnął się gwałtownie, po czym odwrócił okładkę księgi. Ktoś, może nawet sam Peter Sternwarts, przyszył do pustej kartki arkusz złożonego pergaminu. Spindrift rozłożył go ostrożnie i przyglądał się czemuś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak niezrozumiała pajęcza sieć precyzyjnie wyrysowanych linii. Ledwie chwilę się w nią wpatrywał, gdy zaświtało mu w głowie, że zasadniczy rysunek uderzająco przypomina wzór na wieczku kasetki i należący do niej klucz o zadziwiającym kształcie. Było jednak coś jeszcze, coś, co drążyło jego pamięć, o czym wiedział, że gdzieś kiedyś miał to przed oczami. I nagle znalazł: splątany, spiralny wzór w megalicie, wyżłobiony na skalnej ścianie w pobliżu. Tintagael w Kornwalii; tutaj były dokładnie te same wygięte i podwojone znaki w kształcie litery S, które niegdyś wydały się jego młodzieńczej wyobraźni gigantycznymi odciskami kciuków w granicie. Ledwie zdążyło się wyłonić to wspomnienie, gdy Spindrift skojarzył ów graficzny labirynt z pogańskimi menhirami, rozsianymi na wzgórzach wokół Hautaire. Czyż mogła to być mapa, o której napomknął Roderigo? Przybliżył pergamin do drgającego płomienia świecy i od razu spostrzegł pierścień drobnych kółeczek, który stanowił obwód umieszczonego centralnie wirującego kształtu. Od każdego z kółeczek poprowadzone były delikatne linie, które przechodząc przez wir, spotykały się w jego środku. Spindrift był teraz pewien, że to, co trzyma w rękach, jest jakąś tajemną mapą Hautaire i jego najbliższych okolic, ale tam, gdzie powinno być wskazane samo opactwo, coś malutkimi literami napisano. Akurat w miejscu, gdzie pergamin był pośrodku, złożony na krzyż. Spindrift zmrużył powieki i uzmysłowił sobie, że jest w stanie odczytać jedynie wyrazy „tempus” i „pons” - albo może „fons” - wraz ze słowem, które równie dobrze można było odczytać jako „cave”, jak i „carpe”. „Czas”, „most”, czy może „źródło”. I co poza tym? „Strzeż się”? „Korzystaj”? Przygnębiony potrząsnął głową i zrezygnował, jako że trud próżny. Złożył mapę z powrotem i odwróciwszy kartkę, zaczął czytać. Kiedy dotarł do ostatniej strony, świeca zmalała do kapiącego ogarka, a on sam dotkliwie odczuwał przeraźliwy ból głowy. Ukrył twarz w dłoniach i czekał, aż pulsowanie za oczami uspokoi się. O ile mu było wiadomo, upił się w życiu zaledwie raz, a zdarzyło się to z okazji dwudziestych pierwszych urodzin. Nie były owe wrażenia miłe. Wspomnienie świata kołyszącego się w posadach pozostało jednym z najbardziej nieprzyjemnych. Przypomniał sobie, jak myśli przenosiły się w zamroczeniu z jednego wątłego punktu zaczepienia na inny. Rzecz jasna, z tą księgą to mistyfikacja, nadzwyczaj wymyślna, bezsensowna mistyfikacja. Musiała nią być! A jednak lękał się, że nie, że może to, on właśnie przeczytał, nie jest w istocie niczym innym, jak średniowiecznym proroczym tekstem o tak nieprawdopodobnej trafności, że z każdej racjonalistycznej filozofii stworzonej przez człowieka czynił zupełną niedorzeczność. Kto raz przeczytał „Praemonitianes”, jak Alicja przechodził na drugą stronę zwierciadła, w świat, gdzie tylko niemożliwe jest możliwe. Ale jak to się działo? Na Boga, jak? Spindrift usunął ręce sprzed oczu, otworzył księgę na chybił trafił i przy odrobinie światła, która pozostało w chybotliwym płomieniu świecy, raz jeszcze przeczytał, jak w roku 1492 Cristobal Colon, nawigator z Genui, ustąpiwszy wobec nakazów mędrca Chang Henga, w dniu wygnania Żydów z Hiszpanii wyruszył żeglując na zachód. Powrócił następnego roku, obciążony skarbami i „w towarzystwie tych, których nazywał Indianami, ale którzy w rzeczywistości wcale nimi nie byli”. W tym momencie świeca rozbłysła gwałtownie i zgasła. Następnego ranka Spindrift poprosił o posłuchanie u opata. Udzielono mu zgody. Zabrał ze sobą drewnianą szkatułkę i tajemniczy klucz. Powieki miał zaczerwienione, oczy przekrwione, a ciemne pod nimi sińce świadczyły o nie przespanej nocy. Abbe Ferzand miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat - był to rosły mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu, popielato siwych włosach i krzaczastych brwiach. Trzymał się bardzo prosto; uderzyło to Spindrifta, jako że w owej postawie było coś więcej niż zwykły wojskowy styl. Miał na sobie brązowy habit swojego zakonu i jedynie prosty, mosiężny krzyż, zawieszony na ozdobionym paciorkami skórzanym rzemieniu, który okalał szyję, odróżniał go od innych zakonników. Uśmiechnął się, kiedy Spindrift wszedł do pokoju, następnie podniósł się zza stołu i wyciągnął rękę. Spindrift, zmieszany przez moment, wetknął kasetkę pod lewe ramię, po czym potrząsnął wyciągniętą dłonią. - W jaki sposób mogę być panu pomocny, monsieur Spindrift? Ten zaczerpnął powietrza, uchwycił skrzynkę w obie ręce i trzymał ją przed sobą. - Abbe Ferzand, ja... - zaczął, po czym głos mu się urwał. W kącikach ust opata błąkał się cień uśmiechu. - Tak? - zachęcał łagodnie. - Sir! - wybuchnął Spindrift - czy wie pan, co jest tutaj w środku? - Tak - odpowiedział opat. - Zdaje mi się, że wiem. - W takim razie dlaczego przysłał to pan do mnie! - Brat Roderigo chciał, żebym to zrobił. Takie było jedno z jego ostatnich życzeń. - Księga jest oczywiście fałszerstwem. Ale pan musi przecież o tym wiedzieć. - Więc taka jest pańska opinia, monsieur? - Oczywiście. - Skąd jednak ta pewność? - Ależ! - wykrzyknął Spindrift - ponieważ to musi być fałszerstwo! - Jednakże prorocy byli zawsze - odparł łagodnie opat. I wszyscy oni przepowiadali przyszłość. Spindrift machnął wolną ręką. - Nostradamus, chce pan powiedzieć? Mgliste wieloznaczności. Przepowiednie nieszczęść, które można było interpretować tak, by pasowały do jakiejkolwiek niesprzyjającej okoliczności. Ale to... Opat pokiwał zgodnie głową. - Proszę wybaczyć, że zapytam, monsieur - powiedział ale co tak naprawdę przywiodło pana do Hautaire? Spindrift umieścił kasetkę przed sobą na biurku, a klucz położył obok. Kiedy to robił, nie po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że na pytanie, które stawiał abbe Ferzand, nie mogło być prostej odpowiedzi. - Wydaje mi się, że głównie „Illuminatum” Petera Sternwartsa - wyznał. - Czułem potrzebę dowiedzenia się o autorze wszystkiego, na ile mnie było stać. Opat zdawał się dumać nad tą odpowiedzią; potem obrócił się na obutej w sandał pięcie, podszedł do szafy bibliotecznej, otworzył ją i wydobył jakiś inny oprawny w welin tom, z wyglądu przypominający ten, który Spindrift odłożył do skrzyneczki. Opat zamknął drzwi biblioteki, po czym stał przez chwilę, stukając książką o koniuszki palców. Wreszcie odwrócił się do Spindrifta. - Przyjmuję, że przestudiował pan „Praemonitiones”, monsieur Spindrift? Ten przytaknął głową. - W takim razie przypomni pan sobie może, że zawarte tam przepowiednie kończą się na wojnie prusko-francuskiej. Jeżeli mnie pamięć nie myli, ostatni zapis dotyczy poddania się Bazaine’a w Metzu w październiku 1870 roku, kapitulacji Paryża w 1871 i podpisania układu we Frankfurcie nad Menem dziesiątego maja tegoż roku? - Tak - przyznał Spindrift - zgadza się w zupełności. Opat otworzył trzymaną książkę, przerzucił kilka kartek, spojrzał na tekst, po czym zapytał: - Czy powiedziałby pan, że Europa doczekała się nareszcie końca wojen? - Jak to, naturalnie - odrzekł Spindrift. - Liga Narodów zakazała... - We wrześniu 1939 roku - wpadł mu w słowo opat Niemcy dokonają inwazji na Polskę. W bezpośrednim tego następstwie Anglia i Francja wypowiedzą Niemcom wojnę. - Ależ to absurd! - wykrzyknął Spindrift. - Jakżeż, Traktat Wersalski wyraźnie stwierdza, że Niemcom nigdy, w żadnych okolicznościach, nie będzie wolno zbroić się na nowo! Opat cofnął się o jedną kartkę. - W 1924... to przyszły rok, prawda?... umrze Lenin, a po nim nastąpi - tu nachylił stronę, żeby padało na nią światło - Józef Wissarionowicz... chyba dobrze czytam... Stalin, Rozpocznie się era bezprzykładnej tyranii. - Przerzucił kartki dalej. - W roku 1941 wojska niemieckie zaatakują Rosję i zadadzą poważne ciosy siłom radzieckim. - Odwrócił jeszcze jedną stronę. - W lipcu 1945 roku podstawy cywilizacji rozpadną się w wyniku eksplozji na jednej z pustyń amerykańskich. - Wzdrygnął się i zamknął książkę, niemalże z ulgą. - Oczywiście nie żąda pan ode mnie, abym uwierzył, że te fantastyczne przepowiednie są dziełem Petera Sternwartsa? - zaprotestował Spindrift. - Tylko pośrednio - odparł opat. - Bez mistrza Sternwartsa nigdy by z pewnością nie powstały. Niemniej jednak, sam ich nie napisał. - W takim razie kto? - Te ostatnie? Brat Roderigo. Spindrift tylko otwarł szeroko usta. Opat położył książkę na biurku obok kasetki i podniósł klucz. - Przed śmiercią - oznajmił - Brat Roderigo poinformował mnie, iż wyraził pan życzenie zbadania oculusa. Czy tak? - A więc on rzeczywiście istnieje? - Ależ tak. Z całą pewnością, Oto klucz do niego. - W takim razie bardzo chciałbym zobaczyć to miejsce. - Świetnie, monsieur - zgodził się opat. - Zaprowadzę tam pana sam. Ale najpierw rad zaspokoiłbym moja ciekawość: co też czyni pana tak pewnym fałszywości „Praemonitiones”? Spindrift popatrzył na kasetkę. Spiralna inkrustacja na wieczku zdawała się wirować na kształt srebrnego koła świętej Katarzyny. Z trudem odwrócił wzrok. - Ponieważ zawsze wierzyłem w wolną wolę - oznajmił bezbarwnym głosem. - Uwierzyć w „Praemonitiones” znaczyłoby temu zaprzeczyć. - O! - zdziwił się opat - i to wszystko? Myślałem, że może wykrył pan zmiany w piśmie, które występują w mniej więcej pięćdziesięcioletnich przedziałach. Różnice, trzeba przyznać są nieznaczne, ale niezaprzeczalne. - Nie było w nocy dobrego światła w bibliotece - wyjaśnił Spindrift. - Nie dostrzegłem żadnej wyraźnej niejednolitości w pochyłym piśmie zapisów. Opat uśmiechnął się. - Proszę spojrzeć ponownie - zaproponował. - Przy dziennym świetle. - Wcisnął klucz do zamka, wydobył ze skrzyneczki „Praemonitiones” i podał je Spindriftowi. Ten zaczął przerzucać kartki, potem przerwał, cofnął się o kilką stron i pokiwawszy głową, kontynuował przeglądanie. - Hm, owszem! - odezwał się. - Tu jest zapis na rok 1527: „Święte Miasto złupione przez wojska cesarza Karola”. Rzeczywiście, jest różnica. Czym pan to tłumaczy? - Poszczególne partie pisane były różnymi rękami - wyjaśnił opat. - Jednakże zaryzykowałbym twierdzenie, że wszystko utrwalono tym samym piórem. Spindrift sięgnął do kasetki i wyjąwszy przycięte pióro obejrzał je. Kiedy palce objęły pożółkły trzon, zdało się, iż ten bardzo nieznacznie się w nich obrócił, jakby obdarzony jakąś zadziwiającą własną wolą. Spindrift pośpiesznie wrzucił pióro z powrotem do skrzynki i poczerwieniał zakłopotany, widząc dziecinność swego zachowania. - Jeżeli dobrze pana rozumiem, abbe, twierdzi pan, że przepowiednie pisane były różnymi dłońmi przez ostatnich siedem stuleci. - Tak jest. Okazałoby się, że zasięg przewidywania jest z reguły ograniczony do około pięćdziesięciu lat, chociaż w pewnych przypadkach, szczególnie gdy chodzi o samego Sternwartsa, przesuwa się znacznie dalej. Opat wyjaśnił to spokojnym, rzeczowym tonem, który Spindrifta wyraźnie zbijał z tropu. Spróbował wyciągnąć rękę po drugą księgę, którą opat położył na biurku, lecz ten, najwyraźniej nieświadom zamysłu Spindrifta, przypadkowo położył na niej rękę. - A więc, jeżeli jest pan gotów, monsieur - powiedział proponuję wejść na górę i złożyć uszanowanie oculusowi. Spindrift skinął głową. Opat uśmiechnął się, wyglądał na zadowolonego. Umieścił obie księgi w kasetce i zatrzasnął wieko. Następnie wziął klucz, zdjął z wbitego w ścianę haka pęk innych kluczy i kiwnąwszy głową na Spindrifta, aby za nim podążył, poprowadził go poprzez chłodną, białą sień, potem na górę kamiennymi schodami, wreszcie wzdłuż korytarza, wspartego ukośnymi promieniami słońca. Kilka razy skręcili i raz jeszcze wspięli się na schody. Po drodze Spindrift rzucił okiem przez okno i zauważył, że znajdowali się teraz prawie na poziomie ruin prehistorycznego kamiennego kręgu. Skórzane sandały opata stukały energicznie o podeszwy jego gołych stóp i wydawały dźwięk przypominający ostrzenie brzytwy. Wreszcie dotarli do niewielkich dębowych drzwi. Opat przystanął, z pęku kluczy wybrał jeden, wepchnął go do zamka i przekręcił. Jęknęły zawiasy i drzwi z lamentem otworzyły się do wewnątrz. - Prowadzą do kopuły w rotundzie - wyjaśnił. - Oculus umieszczony jest, co ciekawe, w północnej ścianie. Bez wątpienia jest to osobliwość architektoniczna. Spindrift pochylił głowę i przekroczywszy próg, znalazł się w ciasnym, krętym korytarzyku, który oświetlały wąskie, okratowane otwory w zewnętrznych murach. Gruba warstwa kurzu zalegała podłogę, poza tym pokrywała ją stwardniała skorupa odchodów całych pokoleń ptaków i nietoperzy. Podłoga wznosiła się spiralnie pod kątem jakichś dziesięciu stopni i Spindrift wyliczył, że musieli zrobić przynajmniej jedno pełne okrążenie rotundy. Wtedy opat oznajmił: - Ecce oculus! Wyglądając spoza rozłożystego ramienia przewodnika, Spindrift zobaczył drugie drzwi, tak wąskie, że człowiek mógł się przez nie przedostać jedynie z największa trudnością. Opat wcisnął się tyłem do niszy i pozwolił Spindriftowi przejść obok siebie. Następnie podał mu klucz od kasetki i powiedział: - Przekona się pan, że działa w normalny sposób, monsieur. - Dziękuję - rzekł Spindrift, biorąc od niego klucz i podchodząc do drzwi. - Czy w środku jest miejsce tylko dla jednej osoby? - Niemalże - odpowiedział opat. - Drzwi otwierają się na zewnątrz. Spindrift włożył klucz do zamka i przekręcił go. Tryby zazgrzytały niechętnie, ale jednak pozwoliły, by klucz się obrócił. Następnie Spindrift, używając go jako klamki - innej w istocie tam nie było - delikatnie pociągnął drzwi w swoją stronę. Nagle się cofnął, z trudem powstrzymując okrzyk. Drzwi bowiem, otworzyły się, by ukazać rodzaj wapiennej trumny bez wieka, nagiej i pustej, ustawionej pionowo, która najwyraźniej wmurowana była w kamienne podłoże. Cóż to jest, na miły Bóg? - zapytał. Opat zaśmiał się w kułak. - Oto pański oculus, monsieur. Spindrift zmierzył trumnę niepewnym wzrokiem. - I mówi pan, że Sternwarts to wybudował? - dowiadywał się z powątpiewaniem. - No, z pewnością stało się to za jego sprawą - odrzekł opat. - Co do tego nie może być prawie wątpliwości. Proszę spojrzeć tam... - Wskazał ku napisowi wyrytemu na wapiennej konsoli, która otaczała miejsce na głowę: „Sternwarts hoc fecit”. - Przyznaję, że to żaden dowód, ale mnie zupełnie wystarcza. - Znowu się uśmiechnął. - Cóż, skoro jest pan tu teraz, nie kusi pana, żeby spróbować? Spindrift rzucił okiem na łaciński napis. - Wykonał Sternwarts - wymamrotał i w momencie, kiedy głośno wypowiadał te słowa, wiedział już, że musi wejść do tej kamiennej trumny, chociażby dlatego, że odmowa oznaczałaby negację wzniosłego i odważnego ducha człowieka, który napisał „Illuminatum”. A jednak nie był w stanie ukryć niechęci. Jakże bardzo pragnął powiedzieć w tym momencie: „Może jutro albo w przyszłym tygodniu, jeżeli nie robi to panu różnicy, abbe”. Ale zdawał sobie sprawę, że taka okazja nie będzie mu dana po raz drugi. Teraz albo nigdy. Skinął głową, wziął głęboki oddech, przełknął ślinę i ruszywszy zdecydowanie naprzód, tyłem wśliznął się do zimnego sarkofagu. Opat delikatnie zamknął za sobą drzwi, po czym wolno i z namaszczeniem nakreślił na ich tle znak krzyża. Bez żadnego szczególnego powodu, którego byłby świadom, Spindrift odkrył, że w ostatnim czasie myśli jego krążą wokół brata Roderigo. Raz czy dwa zaszedł nawet na cmentarz opactwa, gdzie pochowane zostały kości małego zakonnika. Grzebał to tu, to tam, rozglądając się niezdecydowanie wśród nierówności terenu, ale zobaczył, że nie może już dokładnie sobie przypomnieć, gdzie złożono ciało przyjaciela. Nagrobki przysługiwały wyłącznie opatom Hautaire, a nawet ten abbe Ferzanda zdążyła pokryć gruba warstwa porostów. Spindrift znalazł kawałek suchej gałązki i zaczął skrobać pokryty literami wapień, ale zanim ukazały się liczby 1910 - 1937, zdał sobie sprawę, że powodujący nim impuls zdążył już osłabnąć. W końcu, jaki to ma sens? Zadziwiająca rzecz z tym starzeniem się: już nic nie wydawało się tak strasznie pilne czy ważne. Ostre krawędzie stępiły się; czarne z białym zlało się w szarość, a uwaga uparcie zbaczała na podsuwane przez pamięć miłe głupstewka i gubiła się wśród kwiecistych żywopłotów Przeszłości. Quis custodiet...? Stary bibliotekarz wyprostował się, upuścił trzymany patyczek i począł rozcierać bolące plecy. Nagle przypomniał sobie o liście. Nosił go przy sobie przez cały dzień i w gruncie rzeczy zaszedł na cmentarz po to, żeby podjąć w tej sprawie jakąś decyzję. Czuł niejasno, że potrzebna mu duchowa obecność Roderiga i abbe Ferzanda. A nade wszystko niezbędna była pewność. Poszukał wzrokiem odpowiedniego miejsca, by usiąść, po czym ze strzykaniem w kościach osunął się w dół, opierając plecy o nagrzany słońcem nagrobek opata. W poszukiwaniu okularów i listu przetrząsnął zakamarki wełnianego habitu, a gdy już wszystko zorganizował tak, jak nakazywało poczucie wygody i zadowolenia, wydobył list z koperty, rozłożył go i odchrząknąwszy, głośno przeczytał: Poste Restante Arles Bouches-du-Rhóne 21 czerwca 1981 Szanowny Panie! Od niedługiego czasu jestem znowu w Europie po czteroletniej podróży i studiach w Indiach, Burmie oraz Nepalu, podczas których jeden z nauczycieli wprowadził mnie w Pańskie wspaniałe wydania „Biographia Mystica” mistrza Sternwartsa. Była to dla mnie absolutna rewelacja, która wraz z „Illuminatum” zupełnie odmieniła mój światopogląd. „Dobrze wymierzona strzała godzi w tego, kto ją wypuszcza” Rozstanie z Europą i powrót do domu, do Chicago, nie mogły nastąpić bez podjęcia chociaż próby, by Panu osobiście podziękować, a nawet może, by sprawić sobie ucztą duchową w postaci rozmowy z Panem na temat życia i dzieł Mistrza. Gdyby udało się Panu znaleźć sposób na spełnienie w najbliższym czasie mojego życzenia - powiedzmy gdzieś w przyszłym miesiącu - czy byłby Pan tak uprzejmy napisać do mnie na powyższy adres, a wówczas niezwłocznie przybędę do Hautoire. Z poważaniem, J.S. Harland Spindrift skończył czytać, podniósł głowę i mrugając powiekami spojrzał na drugą stronę doliny. - Quis custodiet? - mruknął półgłosem, przypominając sobie nagle z prawdziwie zadziwiającą jasnością, jak to kiedyś, dawno temu, brat Roderigo podał mu kubek lodowato zimnej wody i jak pokiwał wtedy głową. Skąd wiedział? Z północnego nieba wyleciały trzy czarne samoloty o kształtach włóczni i zagłuszając dolinę dudniącym hukiem, przemknęły nad całą jej długością. Spindrift westchnął i złożywszy list, niezdarnie wepchnął go do koperty. Wyciągnął rękę, skubnął listek dzikiej szałwi, roztarł go w palcach i podniósł do nosa. Tymczasem samoloty były już pięćdziesiąt mil dalej, niemal ślizgając się po powierzchni odległego, połyskującego morza, chociaż drgania wywołane ich brutalnym przelotem ciągle jeszcze odbijały się między wiekowymi wzgórzami. - Doskonale - mruknął Spindrift - napiszę do tego młodego człowieka. Ex nihilo nihil fit. Ale może pan Harland nie jest „niczym”. Może czymś jest - nawet, niewykluczone, moim własnym następcą, tak jak ja przyszedłem po Roderigu, a Roderigo po bracie Marcinie. Zawsze był następca, ktoś, kto widział, oko dla oka. Chrząknął i podźwignąwszy się z grobu, na którym siedział, poczłapał w stronę opactwa - zdziwaczały nieco braciszek zakonny, który idąc, zwykł mówić do siebie półgłosem. Urzędniczka w Bureau des Postes pociągnęła nosem, spojrzała na podany jej paszport, po czym niechętnie wręczyła list, manifestując swą głęboką dezaprobatę dla młodego pokolenia. Szczupła, mocno opalona dziewczyna o blond włosach, ubrana w wypłowiałą błękitną koszulę i dżinsy, przyjrzała się znaczkowi na liście i krzyknęła z radości. Wybiegła na zalany słońcem plac, usiadła na niskim murku i oderwawszy ostrożnie wąski paseczek z boku koperty, wyjęła list od Spindrifta. Jej niebieskie oczy o morskim odcieniu przebiegły śpiesznie wzdłuż pisanych na maszynie linijek. - Och, cudownie! - wykrzyknęła. - Jej! czy to nie przewspaniale?! Judy Harland, która w dwudziestym drugim roku życia ciągle jeszcze potrafiła wyglądać na młodzieńcze i chłopięce osiemnaście lat, swego czasu napisała w jakimś kwestionariuszu o pracę, w rubryce zatytułowanej „zawód”, jedno tylko słowo: „entuzjastka”. Nie zaproponowano jej pracy, ale chyba nie z racji fałszywego przedstawienia własnej osoby. List do Spindrifta napisany został raz dwa pod wpływem chwilowego impulsu, gdy odkryła, że do opactwa Hautaire łatwo można się dostać autostopem w ciągu jednego dnia, jadąc z Arles wzdłuż wybrzeża. Nie żeby informacje, które podała Spindriftowi były nieprawdziwe, bo nie były, przynajmniej do pewnego stopnia, ponieważ jej zainteresowanie mistrzem Sternwartsem stanowiło zaledwie jedną z kilku pasji, pomiędzy którymi miotała się w ciągu minionych ośmiu lat tam i z powrotem, jak pijany koliber w jaśminowym lasku. Próbowała już hatha-jogi, nauk don Carlosa, taroka, zen-buddyzmu i „I Ching”. Każde z nich brało ją w posiadanie niczym namiętny kochanek - inni wtedy nie istnieli - do momentu, gdy zjawiał się następny. „Illuminatum” i „Biographia Mystica” stanowiły ostatni bodaj przedmiot jej duchowych uniesień. Podpisanie listu inicjałami a nie pełnym imieniem było aktem rozwagi, podyktowanym przez niefortunne doświadczenia z Persji i Afganistanu. Wyszła z nich bez szwanku - podobnie jak przetrwała inne opresje - ponieważ istota jej samej obwarowana była niewzruszonym przeświadczeniem, iż wyznaczono ją do spełnienia jakiegoś nadzwyczajnego, choć dotychczas nie sprecyzowanego zadania. Bez znaczenia był fakt, że niezbyt dobrze wiedziała, o jakie zadanie może chodzić. Liczyła się siła przekonania. I rzeczywiście, pod pewnymi względami Judy sporo miała wspólnego z Joanną d’Arc. Niewielki, dokonany za pomocy nożyczek zręczny zabieg z włosami oraz ukryty, przewiązany wokół szyi szal z szyfonu wkrótce zmieniły ją w całkiem udatnego chłopaka. Już jako James Harland wysiadła z szoferki życzliwego kierowcy, zarzuciła na ramiona znoszony plecak i gwiżdżąc jak ptak ruszyła w górę krętej, pokrytej kurzem drogi do Hautaire. Tak samo jak uczynił to Spindrift sześćdziesiąt lat przedtem i dokładnie w tym samym miejscu - zatrzymała się, gdy opactwo było już widoczne. Stojąc nieruchomo, wpatrywała się w nie przez chwilę. W niewidzialnym kominie ciepłego powietrza majestatycznie wznosił się po spirali brązowo-biały orzeł; kiedy tak patrzyła, poczuła nieprzeparta niemal chęć, by odwrócić się i pomaszerować z powrotem. Gdyby „I Ching” było akurat najważniejsze, może by uległa, ale Hautaire stanowiło dla niej to, co kiedyś legendarny Cathay dla Potera Sternwartsa: wyzwanie, z którym należało się zmierzyć i - wygrać. Otrząsnęła się ze złych przeczuć, mocniej zacisnęła kciuki na sprzączkach swego tobołka i powędrowała w górę. Z wiekiem wzrok się Spindriftowi poprawił. Poprzez okno biblioteki wypatrzył tę pełna determinacji figurkę, gdy oddalona była jeszcze o prawie milę. Coś, jakby lodowaty palec, dotknęło jego serca. „O włosach złocistych jak u anioła”. Czyż sam nie napisał tego dawno, dawno temu, po ostatnich odwiedzinach w rotundzie? Ile to już lat? Co najmniej pięćdziesiąt. Tak daleko, jak mogło dojrzeć oko. Dlaczego więc nie wrócił? Czyżby lęk? A może brak prawdziwej wiary, która mogłaby go wesprzeć? A jednak wszystko, co „zobaczył”, przebiegło dokładnie tak, jak opisał. Również rzeczy, które wydawały się być zupełnym szaleństwem. Świetliste bomby rujnujące w mgnieniu oka całe miasta; ludzie w srebrzystych kombinezonach spacerujący po Księżycu; kule zamachowca powalające prezydenta, który chciał ich tam wysłać; nie kończące się wojny, groza i martyrologia obozów koncentracyjnych; ludzkie bestialstwo. Ból, ból, wiecznie ból. Nie był już w stanie znieść więcej. Jego ostatni zapis w „Praemonitiones” z pewnością musi być teraz prawie aktualny. Czy to znaczy, że nie dopełnił swego świętego obowiązku? Cóż, zawiódł zatem, ale przynajmniej dał światu „Biographię”, czego nie zrobił żaden z jego poprzedników. I czeka jeszcze ta cudowna rzecz w postaci „Exploratio Spiritualis” - arcydzieła, które sam wydobył na światło dzienne, przetłumaczył i zebrał w całość. Może któregoś dnia zostanie opublikowane? Ale nie przez niego. Niech ktoś inny weźmie na siebie ten ciężar. Wiedział, czego by to wymagało. A on na pewno zrobił wystarczająco dużo. Jednakże, niby grudka lodu, która nie chce się roztopić, zaległ w jego sercu chłód. „O włosach złocistych jak u anioła”. Mamrocząc pod nosem odwrócił się od okna; ociężale ruszył przez bibliotekę, po czym zaczął schodzić na dół, do furty opactwa, aby powitać swego gościa. Gdy Judy była dzieckiem, bawiło ją czasami dziwaczne wyobrażenie, że ludzie z wiekiem upodabniają się do nazwisk, z którymi się urodzili. Przypomniała sobie o tym, kiedy jej wzrok po raz pierwszy spoczął na Spindrifcie. Włosy miał tak białe i jedwabiste, jak piana na zbiorniku przy jazie, a gdy potrząsał ręką Judy, zza okularów w metalowej oprawce patrzyły na dziewczynę wodniste oczy. - Jest pan bardzo młody, panie Harland - zauważył. Ale w takim razie ja muszę się panu zapewne wydawać nad wyraz stary. - A jest pan? - spytała z tą otwartością, która dla jednych była urocza, a w przekonaniu innych dowodziła po prostu złych manier. - Mam dokładnie tyle lat, co nasze stulecie - odrzekł z uśmiechem. - Z czego wynika; że wiosen liczę sobie cztery razy dwadzieścia, plus jedna. Jakkolwiek by rachować, niezgorszy kawałek czasu, przyzna pan. - I mieszkał pan tutaj całe życie? - Na pewno większa część. Po raz pierwszy przybyłem do Hautaire w 1923 roku. - Ej! Mój ojciec urodził się w 1923. - Istny annus mirabilis - zaśmiał się staruszek. - Chodźmy, panie Harland. Niech ja pierwszy wprowadzę pana do Hautaire. Mówiąc to powiódł Judy przez zewnętrzny dziedziniec, a potem w dół, ku krużgankom, gdzie snuło się kilku braci pogrążonych w cichej medytacji, podobnych wyblakłym jesiennym liściom. Wszędobylskie spojrzenia Judy strzelały to tu, to tam. - O rany - wyszeptała - tutaj, to dopiero jest coś. - Może miałby pan ochotę napić się czegoś? - zapytał Spindrift, przypominając sobie nagle, jak on sam wprowadzony został do opactwa, i mając niejasną nadzieję, że jeśli sytuacja się powtórzy, to może przekazany mu zostanie jakiś znak. - Bardzo chętnie - zgodziła się Judy. - Stokrotne dzięki. Zrzuciła plecak i cisnęła go nie opodal fontanny, podczas gdy Spindrift, w typowy dla krótkowidza sposób, szukał po omacku kubka. - Tutaj... może ja - pośpieszyła z pomocą i wyławiając kubek zanurzyła go w misie, po czym wypiła potężny haust. Spindrift poprawił okulary i bacznie przyjrzał się dziewczynie. Samotna kropla wody przez moment zawisła jak łza na jej kwadratowej, ostro zarysowanej brodzie; Judy otarła ją wierzchem dłoni. - Wspaniałe! - zakomunikowała. - Prawdziwa ochłoda. Spindrift kiwnął głową i uśmiechnął się. - Ta fontanna była tutaj, jeszcze zanim wybudowano opactwo - wyjaśnił. - Naprawdę? Czyli że mistrz Sternwarts mógł uczynić dokładnie te samo, co ja przed chwilą. - Tak - zgodził się Spindrift. - To nawet bardziej niż prawdopodobne. - To dopiero jest coś - westchnęła Judy. - Ale, ale... mam przy sobie własny egzemplarz „Biographii”, żeby mi pan podpisał. Jest w moich manatkach. Wszędzie go ze sobą noszę. - O, doprawdy? - ucieszył się Spindrift i poczerwieniał z zadowolenia. - Muszę przyznać, że uważam to za ogromny komplement. - „Biographia” jest jedną z najwspanialszych książek świata - zdecydowanie oświadczyła Judy. - Niewykluczone, że najwspanialszą. Spindrift poczuł się należycie pochlebiony. - Może byłby pan zainteresowany obejrzeniem oryginalnego rękopisu? - zaproponował nieśmiało. - Byłby?! Mam rozumieć, że ma go pan tutaj, w opactwie? - Jest w bibliotece. - Ha, na co więc czekamy? - niecierpliwiła się Judy. - To znaczy... to jest... jeżeli nic nie stoi na przeszkodzie. - Ależ nie, nie - zapewnił ją Spindrift. - Wstąpimy tylko najpierw do skrzydła dla gości i pokażę panu kwaterę. Stamtąd możemy już iść prosto. Niekłamany entuzjazm Judy dla mistrza był właśnie tym, o co staruszkowi chodziło. Rozłożył przed dziewczyną oryginalny manuskrypt „Biographia Mystica” i powiódł ją poprzez karty księgi. Judy wzdychała co chwila z wrażenia i wydawała okrzyki będące wyrazem zdumienia i ukontentowania. - Zupełnie, jakby znał go pan osobiście, panie Spindrift powiedziała wreszcie. - Za pana sprawą staje się żywym człowiekiem. - Ależ on nim jest, panie Harland. Te poważny błąd z naszej strony sądzić, że życie jest wyłącznie egzystencja cielesna. Elan vitad trwa w najdoskonalszych tworach ludzkiego geniuszu. Trzeba tylko postudiować „Exploratio Spiritualis”, żeby to pojąć - A co to jest „Expleratio Spiritualis”? - Pewnego dnia, mam nadzieję, uznane zostanie za „Biographia Mystica” rozumu. - Niemożliwe! - A jednak, panie Harland. I co więcej, mam wszelkie dane, by tak twierdzić. Judy z zaciekawieniem podniosła na niego wzrok. - Nie powie pan chyba, że odkopał pan inne jeszcze dzieło mistrza Sternwartsa? Spindrift znacząco pokiwał głowa. - Ależ to fantastyczne! - wykrzyknęła. - Niebywałe! Mogę to zobaczyć? - Obawiam się, panie Harland, że niewiele by panu mówiło. „Spirituals” napisane jest szyfrem. - I złamał go pan? Przetłumaczył? - Tak. - Bomba! - wyszeptała Judy. - Pracowałem nad tym przez ostatnich dwadzieścia pięć lat - objaśnił Spindrift, a w jego głosie słychać było więcej niż ślad dumy. - Mógłbym chyba śmiało powiedzieć, że „Spiritualis” to mój łabędzi śpiew. - A kiedy zostanie wydane? - Przeze mnie - nigdy. - Ale dlaczego? - To zbyt wielka odpowiedzialność. - Jak mam pana rozumieć? Spindrift uniósł głowę i przez otwarte okno biblioteki powiódł wzrokiem w kierunku odległego, niewidzialnego morza. - Świat nie jest jeszcze gotów na przyjęcie „Spiritualis” wyszeptał. - Peter zdawał sobie z tego sprawę i oto dlaczego zdecydował się na zapis w tej, a nie innej formie. Judy zmarszczyła brwi. - Chyba w dalszym ciągu nie pojmuję. Dlaczego dzieło nie jest dotąd gotowe? - Przecież opublikowanie go równałoby się przystaniu na to, iż istnienie ludzkości podporządkowanej determinizmowi stanowi dowiedziony fakt. - A kto twierdzi, że do niej nie należymy? Prawie z niechęcią Spindrift odwrócił wzrok od dalekiego horyzontu i spojrzał na Judy. - Czy to znaczy, że pan jest w stanie się z tym zgodzić, panie Harland? - spytał zaintrygowany. - Cóż, bez wątpienia podpisuję się pod „I Ching”. - Ale w nieskrępowaną wolę musi pan przecież wierzyć? - Do pewnego momentu - oczywiście. Chodzi mi o to, że to ja odczuwam wewnętrzną potrzebę odwołania się do „I Ching”. Nie „I Ching” podejmuje za mnie tę decyzję, nieprawda? W tej chwili Spindriftowi wydało się, że stanął u ostatniego już rozstaju dróg. Wciąż jednak nie był pewien, którą z nich uznać ma za właściwą. Zrobił w powietrzu nieokreślony ruch palcami. - Proszę mi w takim razie powiedzieć, panie Harland ciągnął - tak zupełnie teoretycznie, jeśli pan chce, co by się pana zdaniem stało, gdyby komuś udało się przekonać ludzkość, że w życiu wszystko jest zapisane z góry? Judy uśmiechnęła się. - Ależ większość ludzi i tak w to wierzy. Astrologia, tarok, „I Ching”, czy co pan zechce. Będziemy w to wierzyć. Błąd, panie Spindrift, nie leży w nas samych, ale w naszych gwiazdach. - Czyżby? - powątpiewał Spindrift. - Muszy powiedzieć, że zdumiewa mnie pan. - Cóż, w ciągu, ostatnich trzydziestu lat wiele się zdarzyło. Proszę pamiętać, że jesteśmy społeczeństwem postnuklearnym. Musimy zdać sobie sprawę, dokąd zaprowadził nas ludzki rozum. Eksplozja na samym skraju przepaści. Sipndrift pokiwał twierdząco głową. - Tak, tak - zamruczał. - Wiem. Widziałem to. - Co proszę? - Pikadon. Tak to nazywają. - Zamknął oczy i zadrżał. W chwilę potem chwycił Judy za rękę. - Ale niech pan sobie wyobrazi, że wie się, co ma nastąpić, i że jest się bezsilnym, chcąc temu zapobiec. Co wówczas, panie Harland? - Co pan rozumie przez to, że się wie! - Właśnie to - upierał się Spindrift. - że można zobaczyć, jak wszystko to ma miejsce, zanim się wydarzyło. Co wtedy? - Mówi pan poważnie? - Wszystko jest tam, w „Spiritualis” - wyśnił Spindrift, uwalniając z uścisku rękę Judy i obydwiema dłońmi chwytając poręcz jej krzesła. - Peter Sternwarts odkrył na nowo to, co Apollonios z Tiany przywiózł ze Wschodu. Ale zrobił nawet więcej. Opracował metodę, która ową wiedzę pozwoliłaby przekazać następnym pokoleniom. Był jasnowidzem, który swój wzrok darował potomności. Oczy Judy zwęziły się. - Żebym dobrze zrozumiał... - zaczęła powoli. - Czy pan chce powiedzieć, że mistrz Sternwarts rzeczywiście umiał widzieć przyszłość? - Tak - zwyczajnie odpowiedział Spindrift. - Jak to? Całą? - Nie. Jedynie największe burze na horyzoncie: kryzysy cywilizacji. Nazwał je Węzłami Czasu. - Ale skąd pan to wie? - Spisał je - tłumaczył Spindrift. - W księdze, która zatytułował „Praemonitiones”. - Wielki Boże! - wyszeptała Judy. - Ależ pan nie może mówić tego poważnie! - Własne przepowiednie Sternwarsta sięgają wyłącznie piętnastego wieku, ale, jak już powiedziałem, przekazał ten swój wzrok potomności. - Ale co to właściwie znaczy? Spindrift westchnął głęboko. - Proszę tu chwilę zaczekać, panie Harland - zaproponował - a ja postaram się zademonstrować panu, co to znaczy. Wrócił po dłuższej chwili, niosąc pierwszy tom „Praemonitiones”. Otworzył go na mapie stanowiącej frontispis i rozłożył ją przed Judy. Następnie mocno osadził na nosie okulary i zaczął wyjaśniać wszystko po kolei. - Wyrysował to sam Peter Sternwarts - tłumaczył. - Nie może być co do tego najmniejszej wątpliwości. Przedstawiono tu widziany z lotu ptaka obszar, na którym usytuowane jest Hautaire. Te kropki oznaczają krąg kamieni neolitycznych, a wszystkie proste linie odchodzące od menhirów krzyżują się w tym tu punkcie. Z początku myślałem, że owe spirale stanowią prymitywny sposób przedstawienia linii sił pola magnetycznego, ale wiem teraz, że tak nie jest. Niemniej jednak jakieś pole siłowe wyobrażają i, co więcej, to właśnie, które bez wątpienia po raz pierwszy odkryte zostało przez starożytne plemię twórców pierwotnego kręgu kamiennego. Sternwarts pojął, że menhiry stanowiły coś w rodzaju medium i że obszar maksymalnego natężenia powinien prawdopodobnie wypaść w miejscu, gdzie punkt przecięcia łuków utrzymywany jest w równowadze przez pole sił. Sternwarts nazywa je mare temporis, morze czasu. Judy przytaknęła. - No i? - niecierpliwiła się. - Doszedł do wniosku, że w tym właśnie punkcie natrafi na to, czego szukał. Jak dotąd, wygrzebałem w archiwach pokaźną ilość rysunków, na których uwiecznił podobne kręgi kamienne w Brytanii. Dokładnie obok centrum każdego z nich wpisał to samo słowo: „oculus”, co po łacinie znaczy „oko”. - Rany! - wykrzyknęła Judy. - Chyba nie chce pan powiedzieć... - Właśnie chcę - trwał przy swoim Spindrift. - Po niezliczonej ilości prób i błędów udało mu się dokładnie ustalić ów punkt (w rzeczy samej jest to bardzo niewielka powierzchnia) właśnie tu, w samym Hautaire. Kiedy już go odnalazł, wybudował sobie obserwatorium czasu, po czym wziął się do zapisywania w księgach wszystkiego, co zobaczył. Rezultaty leżą tu, przed panem. „Praemonitiones”! Judy wpatrzyła się w mapę. - Skoro jednak tak, dlaczego nikt inny nie odkrył któregoś z tych punktów. Przecież jest Stonehenge i Karnak, i tak dalej, czyż nie? Spindrift skinął głową. - Petera także to zmyliło, póki nie uzmysłowił sobie, że punkt ogniskowy każdego kręgu jest prawie niezmiennie umieszczony dobre dwadzieścia metrów ponad powierzchnią ziemi. Wysuwa on przypuszczenie, że w czasach, gdy kręgi kamienne zaczynano dopiero budować, w centralnych ich punktach wznosiło się drewniane wieże. Obserwator, którym najprawdopodobniej bywał wysokiej rangi duchowny, miał wyłączny dostęp do wieży. W przypadku Hautaire stało się po prostu tak, że teren nie istniejącej od dawna wieży znalazł się w obrębie rotundy opactwa. - I dlatego Sternwarts zjawił się tutaj? - Nie, Peter przybył do Hautaire, ponieważ miał podstawy, by sądzić, że dla Apolloniosa z Tiany odwiedzenie tego właśnie kręgu stanowiło kwestię niezwykle istotą. W pierwszym wieku naszej ery najwyraźniej była tu jeszcze świątynia pogańska wraz z wyrocznią. Judy odwróciła kilka kartek w rozłożonej przed nią księdze, jednak tylko prześliznęła się wzrokiem po tekście. - Ale w jaki sposób to działa? - spytała. - Co pan robi w tym oculusie? Patrzy w kryształowa kulę, czy coś takiego? - Widzi się - niejasno odrzekł Spindrift. - Oczami. duszy. - Ale jak? - Tego nigdy nie odkryłem. Ani Peter, jak sądzę. W każdym razie tak się dzieje. - A czy może pan wybrać to, co chciałby pan zobaczyć? - Zdawało mi się, że nie - odrzekł Spindrift - lecz od czasu, gdy głowiłem się nad kluczem do „Exploratia Spiritualis”, musiałem zrewidować własna opinię. Obecnie wierzę, że Peter Sternwarts świadomie dążył w swojej pracy do osiągnięcia duchowej i intelektualnej dyscypliny, która pozwoliłaby mu wywierać bezpośredni wpływ na to, co widział. Zamierzał stać się zarówno jasnowidzem, jak i człowiekiem kształtującym przyszłość. Błękitne oczy Judy wyraźnie się rozszerzyły. - Kształtującym? - powtórzyła. - I dopiął swego? - Nie sposób powiedzieć - odparł Spindrift. - Ale z pewnością nie bez znaczenia jest fakt, że przed śmiercią opuścił Hautaire. - To znaczy? - Otóż, kiedy wyruszał w świat był absolutnie pewien, że los nie może zesłać czegoś, co nie zostało ustalone już na długo przedtem. Musiał dojść do wniosku, że jedynym sposobem wywarcia wpływu na przyszłość będzie działanie w teraźniejszości. Gdyby udało mu się cofnąć po nitce odchodzącej od któregoś z węzłów, mógłby się włączyć w odpowiednim miejscu, akurat tam, gdzie oddziałanie na przyszłość wymagałoby minimalnej zaledwie interwencji. Musi pan oczywiście zdawać sobie sprawę, że z mojej strony wszystko to stanowi jedynie przypuszczenie. Judy przytaknęła. - A ta dyscyplina intelektualna, czy jak tam... na czym polegała? - I ta dyscyplina, i duchowa, są ściśle określone i mają umożliwić jasnowidzowi wyodrębnienie jego własnej, indywidualnej wizji. Ujrzawszy przed sobą katastrofę, mógłby on gdyby wszystko się udało - cofnąć się po omacku od owego punktu w czasie i z wiarą w sercu dotrzeć do iunctura criticalis, czyli momentu będącego dokładnie tym ziarnem, z którego zrodzi się odległa tragedia. - Tak, rozumiem. Ale na czym ta dyscyplina wewnętrzna polegała? - Okazuje się, o ironio, że ma ona całkiem sporo wspólnego z dyscyplina praktykowana do dzisiaj w niektórych religiach wschodnich. - Gdzie tu ironia? - Cóż, celem mędrców Wschodu jest bez wątpienia absolutne unicestwienie własnego „ja”, ego. Peter Sternwarts miał nadzieję doprowadzić do czegoś, co mnie wydaje się zupełnym tego przeciwieństwem, mianowicie do istnej apoteozy ludzkiego ego! Ni mniej, ni więcej tylko do zrównania Człowieka z Bogiem! Stale towarzyszyła mu wizja, w której on sam był garncarzem, podczas gdy cała ludzkość gliną. To tłumaczy, dlaczego w „Exploratio” nieustannie określa siebie jako „kreatora”. Wiadomo teraz, co powstrzymywało mnie od przyjęcia na siebie odpowiedzialności, jaka pociągnęłoby za sobą wydanie dzieła drukiem. - Więc czemu mnie pan to mówi? - przebiegle spytała Judy. Spindrift zdjął okulary, zamknął oczy i koniuszkami palców rozcierał powieki. - Jestem bardzo stary, panie Harland - odezwał się wreszcie. - Minęło ponad pięćdziesiąt lat, odkąd ostatni raz odwiedziłem oculus, a świat bardzo się już przybliżył do horyzontu moich własnych wizji. Od czasu, gdy czterdzieści lat temu zmarł przedwcześnie abbe Ferzand, tajemnica oculusa należy wyłącznie do mnie. Gdyby przyszło mi w tej chwili umrzeć, przepadłaby wraz ze mną, a ja, nie dotrzymując umowy, zawiódłbym zaufanie, którym mnie, jak sadzę, obdarzono. Innymi słowy, umarłbym zdradzając człowieka, który w spośród istot obleczonych w powłokę cielesna znaczył dla mnie daleko więcej niż ktokolwiek inny - zdradziłbym samego Petera Sternwartsa. - Ale dlaczego wybór padł na mnie? - upierała się Judy. - Dlaczego nie któryś z braci? Spindrift westchnął, - Zdaje mi się, panie Harland, że może z tego względu, iż odnajduję w panu coś z mojej własnej, trwającej całe życie czci dla Petera Sternwartsa. Co więcej, zupełnie niewytłumaczalne żywię przekonanie, że pańska osoba ma coś wspólnego z moja ostatnia wizyta w oculusie, z moją końcową wizja. - Naprawdę? A co to było? Spindrift spojrzał na pergamin, który pochłonął tak ogromną część jego życia, a następnie potrząsnął głową. - Dziewczyna - wymamrotał. - Dziewczyna o złocistych włosach... - Dziewczyna?! Podobnie jak nasiąknięte woda ciało topielca wznosi się powoli ku powierzchni, tak i stary człowiek zdawał się wypływać z mrocznych głębi jakichś ponurych i tajemnych wizji. Oczy mu się rozjaśniły. - No, tak - powiedział. - Właśnie dziewczyna. Wie pan, panie Harland, przez te wszystkie lata do głowy by mi nie przyszło! Dziewczyna, tu w Hautaire! - Zaczął się śmiać bezgłośnie, z trudem łapiąc oddech. - Boże, Boże! Ależ to byłby istny koniec świata! Wbrew sobie, Judy była wzruszona wyraźną ulgą, jakiej doznał staruszek. Odruchowe wyciągnęła rękę i przykryła nią jego dłoń. - Nie wiem, jaka była pańska wizja, panie Spindrift zaczęła - ale jeśli czuje pan, że mógłbym jakoś pomóc... Spindryft położył druga rękę na dłoni gościa i mimowolnie ją poklepywał. - Bardzo to uprzejmie z pana strony - wymamrotał. - Naprawdę, bardzo... Owego wieczoru przy posiłku w refektorium opat wszedł na podium i wzniósłszy rękę znad pulpitu, zaapelował o ciszę. Pomruk ustał i bracia zwrócili ciekawe oczy ku ojcu przełożonemu, który przez dłuższą chwilę w milczeniu ogarniał ich wszystkich wzrokiem, po czym przemówił: - Bracia i szanowni goście... przyjaciele. Tu, w Hautaire, wiedziemy egzystencję, której zasadniczy kształt ustalony dla nas został przed ponad tysiącem lat. Ufam, że jest to żywot cnotliwy, który znalazł z tego względu uznanie w oczach Boga. Żywię nadzieję, że i za tysiąc lat model ten we wszelkich istotnych punktach pozostanie taki jak dzisiaj, że prawdy duchowe, które leżały u podstaw naszej działalności, będą tym czym zawsze: źródłem otuchy i pewności dla wszystkich miłujących Boga, przystanią nadziei i spokoju w miotanym burzami świecie. Przerwał, jak gdyby wahał się ciągnąć dalej, po czym wszyscy ujrzeli, jak zamyka oczy i wznosi twarz w trwającej długą chwilę cichej modlitwie. Kiedy wreszcie znowu opuścił na nich wzrok, cisza w sali była niemalże namacalna. - Drodzy przyjaciele, dowiedziałem się właśnie, że pewne mocarstwa europejskie, działając w porozumieniu z Izraelem i Stanami Zjednoczonymi Ameryki, dokonały dziś po południu zbrojnej inwazji na Arabię Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Dał się słyszeć zgodny jęk przerażenia, po czym nagle rozległy się głośne szepty. Opat podniósł głos, ażeby przekrzyczeć zgiełk. - Jak ujawniono, ich zamiarem jest zapewnienie sobie dostępu do złóż ropy, które uznają za kluczowe dla swego narodowego, politycznego oraz gospodarczego przetrwania. W myśl porozumień Traktatu Bagdadzkiego z 1979 roku, Arabowie zwrócili się do Związku Radzieckiego celem uzyskania natychmiastowej pomocy zbrojnej. Rosja oraz jej sojusznicy zażądali niezwłocznego i całkowitego wycofania sił najeźdźcy. Niezastosowanie się do powyższego spowoduje, jak twierdza, nieuniknione konsekwencje. Znowu przerwał i mrocznie przyglądał się zebranym. - Bezpośrednio po brewiarzu osobiście odprawię mszę za Wstawiennictwo Boskie. Odbędzie się w głównej kaplicy. Nie muszę nadmieniać, że zaproszeni są wszyscy goście. Dominus vobiscum. Nakreślił ponad nimi znak krzyża, zszedł z podium i zdecydowanym krokiem opuścił salę. Wśród zgiełku, który rozległ się zaraz po wyjściu opata, Spindrift odwrócił się do Judy i ujął ją za rękę. - Panie Harland, musi pan ze mną iść - szepnął nagląco. - Natychmiast. Judy - ciągle jeszcze próbując uzmysłowić sobie skutki, jakie to, o czym przed chwila usłyszała, mogło za sobą pociągnąć - skinęła ulegle głową i pozwoliła, by staruszek wyprowadził ją z refektorium, a następnie zabrał na górę do biblioteki. Tam Spindrift wydobył skądś klucze do oculusa i rotundy, po czym śpiesznie powiódł Judy schodami na górę i potem opustoszałymi korytarzami aż do drzwi, które pozostawały zamknięte przez z góra pół wieku. Opanowała go niemal gorączkowa niecierpliwość i cała drogę mamrotał coś pod nosem. Judy nic prawie nie rozumiała z tego, co mówił, ale zdało jej się, że parę razy wyłowiła dziwne słowo „Pikadon”. Dla niej był to jednak pusty dźwięk. W wąskim przejściu nagromadziło się tyle śmieci, że musieli wspólnymi siłami naprzeć na drzwi rotundy, zanim zdołali je otworzyć. Wśliznęli się do korytarzyka za drzwiami i Spindrift zapalił przyniesiona świecę. Przy jej migotliwym blasku brnęli oboje naprzód, do oculusa. Kiedy dotarli na miejsce, Spindrift podał Judy klucz i tak trzymał świecę, żeby dziewczyna widziała, co robi. W chwilę później drzwi otworzyły się ze zgrzytnięciem, po czym ukazał się sarkofag,. stojący tak, jak stał przez minionych siedemset lat. Zdumiona Judy wpatrywała się weń z otwartymi ustami. - Mam rozumieć, że pan tam wejdzie? - To pan musi, panie Harland - oznajmił Spindrift. - Proszę się pośpieszyć. - Ale dlaczego? - pytała. - Co to da? Spindrift chwycił Judy za ramię i niemal udało mu się wepchnąć ją siłą do wnętrza. - Czy pan nie rozumie, panie Harland?! - wykrzyknął. To pan musi potwierdzić, że moją końcowa wizja była fałszywa! Musi pan dowieść, że się pomyliłem! W ciągu dwudziestu dwóch lat swego życia Judy zdążyła nagromadzić więcej doświadczeń niż większość kobiet trzy razy od niej starszych, ale na coś podobnego nie była przygotowana. Sam na sam z pomylonym osiemdziesięcioletnim starcem, który najwyraźniej zdecydowany był wepchnąć ją do kamiennej trumny, ukrytej gdzieś w murach średniowiecznego klasztoru! Mogła się spodziewać, że skoro raz wpakuje ją do środka, to najpewniej przekręci klucz i zostawi do chwili, kiedy ciało zdąży się już rozłożyć. A jednak akurat w momencie, gdy tak bardzo potrzebowała energii, ta najwyraźniej ją opuściła. Ręce, którymi opierała się o kamienne płyty, zdawały się nieledwie pozbawione siły; nogi miała tak słabe, że nie była pewna, czy zaraz się pod nią nie ugną. - Klucz... - wymamrotała. - Proszę mi dać klucz. I niech pan odejdzie. Teraz. Za tamte drzwi. Tam może pan na mnie poczekać. Uścisk ręki Spindrifta zelżał. Judy cofnęła się i wydobyła klucz z zamka. Następnie, już nieco pewniejsza, odwróciła się twarzą do staruszka. Przy drgającym płomieniu świecy zabłysły na starczych policzkach strużki łez. - Proszę iść, panie Spindrift - błagała. - Proszę. - Ale zrobi to pan - zaklinał. - Muszę wiedzieć, panie Harland. - Tak, tak - zapewniała. - Oczywiście, że tak. Daję panu słowo. Powłócząc nogami cofnął się niepewnie o kilka kroków, po czym stanął obserwując dziewczynę. - Chciałby pan, żebym zostawił świecę? - zapytał. - Dobrze - zgodziła się. - Niech ją pan postawi tam, na podłodze. Zaczekała aż to zrobi, i wtedy poczęła wolno odliczać do sześćdziesięciu. Była zaledwie w połowie, kiedy rotundą wstrząsnął zmasowany, dudniący huk samolotów, przelatujących wysoko nad ich głowami. Judy wzdrygnęła się gwałtownie i, nie dbając już o liczenie, zrobiła dwa niewielkie kroki do tyłu; znalazła się w sarkofagu i ramiona jej przylgnęły do zimnego kamienia. - Boże drogi... błagam - szeptała - niech się dzieje... Spadała, leciała pionowo w dół ku trzewiom Ziemi, jak gdyby w głąb szybu windowego. Jednakże świeca, która ciągle stała dokładnie tam, gdzie zostawił ją staruszek” i paliła się spokojnym, złocistym płomieniem, upewniła ją, że nadal znajduje się w tym samym miejscu. Uczucie zawrotu głowy było jednak tak przemożne, że przywarłszy naprężonymi rękami do brzegów trumny, próbowała odzyskać równowagę. Do ust napłynęła wodnista ślina. Przełknęła ją, pewna, że zaraz zemdleje, po czym zamknęła oczy. Zwielokrotniony obraz płomienia świecy przepływał jej przez siatkówkę, jak fuksynowe race. Niepostrzeżenie zmieniał barwę na zieloną, ciemnoniebieską, purpurową i wreszcie zanikał w aksamitnej ciemności. Miała wrażenie, że na powiekach ułożono jej ołowiane ciężarki. Nagle - bez jakiegokolwiek ostrzeżenie - znalazła się jakby na wielkiej wysokości i patrzyła w dół, na miasto. Pamięć od razu podsunęła jej jakieś szkolne zadania z przysposobienia obywatelskiego, i nie miała wątpliwości, że to jej miasto rodzinne. Cały panoramiczny widok charakteryzowała dziwna, prawie zjawiskowa wyrazistość. Powietrze było niewiarygodnie przejrzyste; najmniejszy ślad dymu czy mgiełki nie przesłaniał ostro zarysowanej sieci ulic. Bardziej na północ jezioro Michigan błyszczało srebrno błękitnie w jasnym słońcu, podczas gdy śliwkowo niebieskie cienie dryfujących chmur kładły się cicho na jego spokojnych wodach. Nie było to już jednak Chicago, które miała w pamięci. Zniknęło całe centrum metropolii. Na jego miejscu nie widniało nic, prócz olbrzymiej kolistej plamy szarego tłucznia, wzdłuż skraju której zaczynały rosnąć zielone krzewy. Nie dymiły fabryczne kominy; lśniące sznury pojazdów nie tamowały ruchu na autostradach; przypominające kraty bocznice wolne były od wijących się i manewrujących pociągów towarowych; wszystko wyglądało tak martwo i nieruchomo, jakby się widziało miasto na Księżycu. Istne Nekropolis, Gród Umarłych. W końcu wizja znikła i inna zajęła jej miejsce. Teraz Judy zorientowała się, te spogląda na rozległa równinę, przez którą zakolami przepływała, potężna rzeką. Jednakże bezkresne naddunajskie pola pszeniczne, które tak dobrze pamiętała, zniknęły. Wiatry, co wysłały mknące teraz po niebie wyniosłe szkunery chmur, przeczesywały jedynie pierzaste czubki zielsk i dzikich traw, które rozciągały się ku krańcowi świata, podobne zielonemu, falującemu morzu. Nie było absolutnie żadnego śladu człowieka, bydła czy nawet przelatującego ptaka. Kiedy w jakieś dwadzieścia minut później Spindrift wrócił do oculusa, okazało się, że Judy siedzi przykucnięta u stóp sarkofagu, skulona jak koszatka - z głową opartą na kolanach. Pochylił się nad nią pełen obaw i położył rękę na ramieniu. - Panie Harland - szepnął nagląco. - Dobrze się pan czuje? Nie było odpowiedzi. Przyklęknął, włożył ręce pod ramiona Judy i z wielkim trudem zdołał wyciągnąć ją poza hełm. Oparła się bokiem o drzwi, po czym jak długa upadła przy Spindrifcie. Wsunął rękę za kołnierzyk jej koszuli, spróbował wyczuć bicie serca i w ten sposób odkrył, kogo ma przed sobą. Zgasła w nim ostatnia, nikła iskierka nadziei. Klepał Judy w śmiertelnie blade policzki i tak długo rozcierał ręce, aż powieki jej zadrgały i rozchyliły się. - Co się działo? - zapytał. - Co pani widziała? Uniosła zimną dłoń i opuszkami palców dotykała badawczo pomarszczonej twarzy starca. - Więc jednak się nie stało - wyszeptała. - A było tak strasznie rzeczywiste. - Dopiero się stanie - oznajmił smutno. - Bez względu na to, co pani zobaczyła, musi nadejść. Zawsze tak jest. - Ale nikogo nie było - jęknęła. - Kompletnie nikogo. Co się stało, panie Spindrift? Gdzie się wszyscy podziali? - Chodźmy, dziecko - przynaglił, łagodnie zachęcając ją, by wstała. - Chodź ze mną. Powietrze na wzgórzu było jeszcze nagrzane, ciężkie od letnich woni dzikiej szałwi, lawendy i rozmarynu. Starzec i dziewczyna wspinali się ledwo widoczną ścieżką na szczyt, gdzie starożytne megality, jak połamane zęby, wciąż szczerzyły swe krawędzie ku nocnemu niebu. Poniżej, światła opactwa jarzyły się wesoło, a w oknach kaplicy widać było drobne sylwetki przemykające tam i z powrotem. Doszli do miejsca, gdzie w wapiennej płycie uformowano coś w rodzaju siedziska. Spindrift osunął się na nie, przyciągnął Judy do siebie i przykrył rozłożystą połą swego habitu. Poczuł wtedy, że dziewczyna drży jak kryształowy dzwonek, który raz uderzony długo jeszcze wibruje, chociaż próg słyszalności dawno już został przekroczony. Nieogarniony, beznadziejny żal ścisnął Spindrifta za gardło. Zbyt późno się spostrzegł, co winien był uczynić; zawiódł nadzieje, jakie pokładali w nim brat Roderigo i abbe Ferzand. Zrozumiał jednak także, z jakąś przerażającą jasnością, że on, Spindrift, nie mógł tego zrobić, bo tkwiąca w nim iskra wiary w ludzkość zgasła w odległej przeszłości, wśród splamionych krwią ruin z tysiąc dziewięćset siedemnastego. Nie był w stanie dłużej wierzyć, że ludzie są dobrzy z natury, albo że cud, który zrodził się za sprawą geniuszu Petera Sternwartsa, nie, zostałby wyzyskany w jakiś niegodziwy sposób, by służyć celom dyktowanym przez zło. A co by się stało, gdyby zdołał uczynić ten jeden krok więcej i wydał „Exploratio Spiritualis”, tym samym objawiając ludziom metodę przewidywania skutków ich obłąkańczej zachłanności, aroganckiej buty, atawistycznej żądzy władzy? Kto powiedział, że Armagedonu nie dałoby się uniknąć, że cud Petera nie byłby w stanie dopomóc w ukształtowaniu na nowo ducha ludzkiego? Quis custadiet ipsos custodes? Ach, kto rzeczywiście, jeśli nie Bóg - a Bóg Spindrifta skonał w błocie Ypres. Absolutna świadomość tego, na co się w końcu zdecydował, wzbierała gdzieś w gardle, gorzka jak żółć. Rozpaczliwie szukał słów pociechy dla dziewczyny, która skuliła się obok niego, nie mogąc opanować dreszczy. Jakieś kłamstwo, jakieś małe niewinne kłamstewko. - Nie mówiłem ci tego przedtem - odezwał się - ale jestem przekonany, że zamiast mnie, tobie pisane jest opublikować „Spiritualis”. Tak, teraz pamiętam. To w ten sposób miałaś być związana z moją wizją. Więc widzisz, jednak jest nadzieja. Ale akurat, gdy wypowiadał te słowa, odległy wschodni horyzont rozbłysł nagle, jakby od letniej błyskawicy. Ręka Spindrifta bezwiednie zacisnęły się wokół ramion dziewczyny. Judy zadrżała. - O Boże! - zawodziła cicho. - O Boże, Boże! Wstrząsnął nią dogłębny, przenikliwy szloch, a potem następny i jeszcze jeden. Drugi błysk wydobył ostry zarys wiszących nisko chmur, a po chwili cały sklepiony dach świata zajaśniał jak w dzień. W opactwie odezwał się dzwon na trwogę. Na południu przecięła niebo pionowa, nakreślona jakby krwistoczerwona kreda linia, po czym wśród dziwnej i złowróżbnej ciszy wykwitła kula błękitno - białego ognia. A później zerwał się wiatr i dmuchnął od północy. przekład: Katarzyna Heidrich-Żukowska