12 W Skali Beauforta - James Thayer. Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak. Co takiego jest w "Wiktorii", że człowiek czuje się na niej niepewnie? Czy sprawia to bezcielesny głos komputera pokładowego? Albo sylwetka jachtu, przypominająca kształtem rekina? A może coś nawet bardziej złowieszczego? PONTON przewrócił się i Matt utonął, a od tej chwili jego brata, Jesssa McKaya, nawet po tylu latach, miały dręczyć bezlitosne wspomnienia. Codziennie, w każdej godzinie, McKay wracał myślą do tamtej rzeki, usiłując nagiąć pamięć, w nadziei, że zobaczy wydarzenia, które się rozegrały, w nieco innym, mniej haniebnym świetle. Nie mogło to jednak wskrzesić jego brata ani zmienić faktu, że on, Jess, na zawsze pozostanie tchórzem. Mount Index w paśmie Gór Kaskadowych w stanie Waszyngton jest imponującym granitowym szczytem o urwistych zboczach. Każdej wiosny, gdy topnieją śniegi, ogromne masy wody spływają zeń do rzeki Skykomish, która wzbierając, toczy w dół swe fale z rosnącą prędkością przez leśną gęstwinę w kierunku cieśniny Puget. Tamtego dnia, wiele lat temu, Jess McKay przykucnął na okrągłym głazie i zawołał, przekrzykując głośny szum rwącej wody: - Skąd masz wiosła? - To są pagaje, a nie dwupióre wiosła - odkrzyknął jego starszy brat Matt, stojący w nadmuchiwanym pontonie, w którym umocowywał plecak do jednego z pierścieni długą linką. - Wisiały od lat na ścianie w garażu wujka Dana. - Wie, że tutaj jesteśmy? Dał ci je? - Niezupełnie. Podjechałem do jego domu i pożyczyłem je, gdy był w pracy. Nie będzie miał nic przeciwko temu. - Ile razy zamierzasz przepłynąć rzekę? - spytał Jess. - W firmie powiedzieli mi, żebym wrócił, gdy nabędę doświadczenia w górskich spływach pontonem, toteż zamierzam ćwiczyć do upadłego. - Matt rzucił Jessowi kamizelkę ratunkową, którą również pożyczył z garażu wuja. - Chyba dwanaście razy wystarczy. Matt McKay był uczniem ostatniej klasy w Everett High School i starał się o wakacyjną pracę w Cascade Adventures, firmie, która organizowała pod opieką przewodnika, turystyczne spływy pontonami w zachodniej części stanu Waszyngton. - Powiedziałeś rodzicom, że się tu wybieramy? - spytał Jess, próbując dojść, jak się wkłada kamizelkę ratunkową. - A jak myślisz? - Pewnie nie. - Jess zeskoczył z kamienia, mocując się z kamizelką, aż wreszcie udało mu się ją włożyć i zapiąć sprzączki. - Pocałowałeś ją w końcu? - spytał Matt z tratwy. Jess poczuł, że zaczynają go piec policzki, na pewno się zaczerwienił. - Nie wiem, o kim mówisz. - Cóż za ohydne kłamstwo. - Nie wciskaj mi kitu - roześmiał się Matt. - Mam na myśli tę blondyneczkę z końskim ogonem, którą odprowadzasz codziennie po lekcjach. Jess udawał, że nie słyszy słów brata, wpatrując się w wodę opływającą głaz. Był w pierwszej klasie liceum, tego samego, w którym uczył się jego starszy brat. Matt i jego kumple z drużyny futbolowej królowali w szkole, Jess natomiast snuł się bez celu, jakby przytłoczony. Matt, który lubił się z nim droczyć, ale nigdy przy kolegach i nigdy złośliwie - wyznał, że w pierwszej klasie też czuł się jak kretyn i niezdara. Trudno było w to uwierzyć. Matt był ogromnie utalentowany. Wszystko, co robił, przychodziło mu z łatwością. Duży i silny, czarujący, jasnowłosy, o szarozielonych oczach i żywym uśmiechu, odsłaniającym idealne zęby. Matt prezentował sobą to wszystko, czego brakowało Jessowi, po za karnacją i zębami. - Ponton gotowy! - zawołał triumfalnie Matt. Zepchnął go z kamieni na wodę. - Siadaj z przodu. Mattowi nie udało się znaleźć drugiej kamizelki ratunkowej, ale na ścianie w garażu wuja Dana wisiał również pas ratunkowy, jakich używają narciarze wodni, za obszerny dla chłopca, nawet gdy zacisnął go maksymalnie. Ponton, który Matt kupił w lombardzie, był wykonany z fluorescencyjnego pomarańczowego tworzywa poliuretanowego. Poprzedni właściciel namalował na dziobie czerwono-żółte języki ognia, jakby to był superszybki samochód. Na prawej burcie pontonu, na linii zanurzenia, widniała łata. Jess zszedł po głazach do pontonu, przelazł przez burtę i usiadł na niskiej drewnianej ławeczce, ściskając mocno w dłoni pagaj. Matt zepchnął ponton z brzegu wprost do rwącego nurtu, z radosnym okrzykiem wskoczył na rufę i usadowił się na ławce, wbijając kolana w plecy Jessa. Przyśpieszenie było zaskakujące. Ich miejsce na brzegu zdawało się uciekać do tyłu, gdy ponton, porwany nurtem na środek rzeki, ruszył ostro w dół. Bracia machnęli kilkakrotnie wiosłami, ale nie mieli właściwie nic do roboty, ponieważ rzeka sama ich niosła. Po obu stronach przemykały brzegi, zarośnięte gęsto czerwoną olchą. Gdy od południowej strony las się przerzedził, słońce zalało rzekę i głazy upstrzone niezliczonymi plamkami miki zaskrzyły się w słońcu. Rzeka była żywiołem pełnym dzikiej siły, prymitywnym i nieposkromionym, bez śladu ludzkiej ingerencji. - Hej, Matt, co jest...? - Jess wskazał przed siebie, gdzie woda zdawała się kończyć. - Trzymaj się! - zawołał brat. Ponton przefrunął nad wodospadem, który miał niewiele ponad pół metra wysokości, ale Jess krzyknął mimo woli, gdy opadli w kipiel wodną za progiem rzecznym. Ponton odbił się, poczym szarpnął do przodu, osiadł na chwilę i pokonał następną, mniejszą kaskadę. Matt śmiał się jak szalony. Chwilę później dostali się w leniwy wir, ukryty za odsłoniętą skałą. - To taka radocha, którą zapamiętasz na całe życie, braciszku! - cieszył się Matt. Machnął energicznie wiosłem i ponton wysunął się z po wrotem zza bezpiecznego głazu w rwący nurt. Rzeka była tutaj płytka, kamienie sterczały tuż pod powierzchnią i ponton zaczął podskakiwać. Matt wydał głośny, radosny okrzyk i jął wiosłować z całych sił. Dolina rzeki zwężała się, pozostawiając nad głowami tylko pas nieba, woda pędziła coraz szybciej. Jess nastawił uszu. Z dołu dochodził basowy odgłos, przypominający dudnienie lokomotywy. Ich mały stateczek mknął w tamtym kierunku. Nad kanionem szybował obojętny rybołów, wewnętrzna strona jego rozpostartych skrzydeł jaśniała upiorną bielą. Nurt rzeki był spokojniejszy za osłoną granitowego monolitu, który tamował jej bieg i przesłaniał niebo. Tutaj, w głębokim cieniu, rzeka miała stalowoszarą barwę. Ponton zwolnił i zbliżył się do pionowej granitowej ściany. Ryk, dobiegający z dołu, nie cichł ani na chwilę. Jess przechylił się przez burtę i zanurzył rękę w wodzie. Była tak lodowato zimna, że miał wrażenie, iż go gryzie. Wir wodny za kamiennym masywem kłębił się niespiesznie i ponton obracał się pozornie bezwolnie wokół własnej osi. Potem nagle nabrał rozpędu i wychynąwszy zza skały, ruszył w dół ciasnym przesmykiem. - Hej, co się...? - krzyknął Matt. Ponton pomknął wąską rynną między skalnymi ścianami, po czym odbił się od masywnej płyty. Pagaj Jessa utkwił w szczelinie i wyleciał mu z dłoni. Chłopiec próbował go schwycić, ale jego palce otarły się tylko o szorstki kamień. Przez kilka mgnień oka powierzchnia rzeki po zostawała gładka i błękitna, ale nachylona pod kątem w dół, toteż woda nabierała coraz większej szybkości. Potem strome ściany kanionu zostały w tyle, spieniony nurt zaś rwał z szumem do przodu. W dole mignęła im przed oczami dolina, po czym znienacka Jess wypadł z pontonu, który z każdą chwilą coraz bardziej się oddalał. Krzyknął przeraźliwie, ale krzyk stłumiła zatapiająca go woda. Spadał, spadał, koziołkując we wzburzonej pianie. Uderzył boleśnie ramieniem o niewidoczny głaz, wirując we wszechświecie białej, spienionej wody, zdezorientowany, pozbawiony powietrza, bez brata. Zdarł sobie skórę na plecach o kamienie sterczące z dna rzeki. Zmusił się, by otworzyć oczy, ale nie widział nic poza oślepiającym białym chaosem. Wierzgał nogami jak szalony, usiłując wydostać się na powierzchnię, ale impet wody toczył go dalej i dalej po dnie. Gdy nie mógł już dłużej wstrzymywać oddechu, wciągnął spazmatycznie haust wody. Miał niejasne wrażenie, że tonie. W następnej chwili rzeka nagle go uwolniła. Krztusząc się i kaszląc, Jess odkrył, że znowu może oddychać. Potrząsnął głową niczym pies, pozbywając się wody zalewającej mu oczy. Ponton zdążył odpłynąć już dość daleko, znikając za zakrętem rzeki. Kolana Jessa znalazły oparcie i chłopcu udało się wygramolić z wody i wdrapać na stertę okrągłych kamieni. Zgięty wpół, próbował chwytać oddech. Potem przypomniał sobie o bracie i odwrócił się w stronę rzeki, wołając: - Matt! I wtedy zobaczył brata tuż przed sobą, na odległość ręki. Na czole miał otwartą ranę, znosił go prąd. Zgubił pas ratunkowy, który podskakiwał na wodzie przed nim. - Pomóż mi, Jess! - wykrzyknął Matt, wyciągając rękę do brata, po czym zniknął pod wodą, jak gdyby wciągnęła go tam niewidzialna dłoń. Ciężko dysząc, Jess parł do przodu kamienistym brzegiem, starając się nadążyć za nurtem, który porwał jego brata, i widząc tylko białą wzburzoną powierzchnię. Po chwili Matt wynurzył się ponownie, jakiś metr od brzegu, usta miał otwarte, oczy wytrzeszczone. Wbił w Jessa błagalny wzrok. - Jess... proszę... pomóż mi... - wykrztusił i zniknął pod rozszalałą wodą. Jess kuśtykał wzdłuż brzegu, omijając głazy i rumosz skalny oraz wymachując ramionami, by utrzymać równowagę. Matt wypłynął jeszcze raz. - Jess... Jess... pomóż mi! - wołał, daremnie młócąc wodę jedną ręką. Z drugą było coś nie tak, ciągnęła się za nim bezwładnie. Prąd znosił go w dół rzeki, ku kolejnej grzmiącej, spienionej katarakcie. Potem nastąpiło piętnaście sekund, które odcisnęły piętno na całym życiu Jessa McKaya. Stał na brzegu, wyciągając ręce do brata, próbując go dosięgnąć, wykrzykując jego imię. Nie wszedł jednak do rzeki. Miał uczucie, że nogi wrosły mu w ziemię. Był sparaliżowany strachem. Nie odważył się uczynić kroku i zanurzyć we wzburzony nurt. Wystarczyłoby uczynić ten krok i podpłynąć do brata. Dzięki kamizelce ratunkowej utrzymałby się bezpiecznie na powierzchni, zdołałby utrzymać ich obu. Tylko tyle, zwykły drobiazg - wejść tam natychmiast, wskoczyć i ratować brata. - Jess... - Nad powierzchnię wody wystawała już tylko broda straszliwie wyczerpanego Matta. Gdy minęły owe nieszczęsne sekundy, głowa Matta zniknęła znowu pod wodą, tym razem na dobre. Skończył się czas, który był dany Jessowi na podjęcie decyzji. Drugiej szansy nie otrzyma. Rzeka toczyła niewzruszenie i bez końca swoje wody. CZĘŚĆ PIERWSZA. Rozdział 1. KREW płynąca z rany na nodze wsiąkała w śnieg, tworząc czerwone kółko, przypominające środek tarczy strzelniczej. Pilot zdawał sobie sprawę, że nie pozostało mu wiele czasu. Płatki śniegu były tak duże i gęste, że nie dostrzegał prawie nic poza swoimi butami, a ponieważ te stopniowo niknęły pod białym puchem, pomyślał, że wkrótce będzie widział wyłącznie biel. Góra rościła sobie prawo do niego. Za kilka chwil przestanie być istotą ludzką, przeistoczy się w szczegół topograficzny, jeszcze jeden pagórek na zboczu McKinley. Przynajmniej wydawało mu się, że znajduje się na McKinley. Jego P-16 viper zawiódł go, stanął po prostu w płomieniach. Następnie wpadł w korkociąg, toteż pilot pociągnął dźwignię i katapultował się, szczęśliwy, gdy otworzył mu się spadochron. Śnieg złagodził upadek, dzięki czemu udało mu się wylądować w niezłym stanie. Spadochron wlókł go niczym pług, w końcu jednak zdołał się jakoś wyswobodzić. Pilot nazywał się Peter Bradley i mniej więcej godzinę temu uczestniczył w ćwiczeniach bojowych sił powietrznych. Został oddelegowany do osiemnastej Eskadry Myśliwców, leciał z bazy sił powietrznych w Eielson na Alasce, na południowy wschód od Fairbanks. Wprawdzie miał za sobą kurs przetrwania w warunkach arktycznych, przeprowadzony przez Cool School w Eielson, podczas którego doświadczył i przejmującego chłodu, i głodu, ale tutaj było to coś zupełnie innego - miał złamaną nogę i był zupełnie sam. W Cool School dowiedział się o letargu i otumanieniu, jakie towarzyszą zamarzaniu. Zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie funkcjonował jego mózg. Boże, jak bardzo pragnął zobaczyć jeszcze choć raz swoją żonę. On mógł sobie pilotować vipera, ale to Karen była głową rodziny. Roześmiał się cicho, jego oddech uniósł się w postaci obłoczka pary i odpłynął gdzieś do tyłu. Miał na sobie szarozielony kombinezon lotniczy i zimową kurtkę, ale efekt był taki sam, jak gdyby spowijał go papier ryżowy. Na lewym rękawie, w kieszeni zapiętej na rzep, znajdował się baton Snickers. Przyda mu się właśnie w tej chwili. Znowu pogrążył się we wspomnieniach. Udało mu się szczęśliwie wylądować. Po krótkim zjeździe po śniegu odczepił spadochron od uprzęży, po czym zdążył uczynić zaledwie cztery kroki. Musiał stąpnąć na śnieżny most, ponieważ warstwa śniegu pod jego butami zapadła się nagle. Przez chwilę spadał, wreszcie uderzył o ziemię i zaczął staczać się w dół. Zaczepił nogą o głaz i usłyszał głuche chrupnięcie. W końcu za trzymał się w miejscu, gdzie leżał teraz, i nie był w stanie przesunąć się nawet o kilka centymetrów. Bradley podniósł głowę. Nagle uległ wrażeniu, że nie jest sam. To dziwne, ponieważ bez wątpienia nikogo tu nie było. Popatrzył w prawo, potem w lewo, przez gęsty śnieg, zasłaniający widoczność. - Czy ktoś tu jest? - spytał głośno. Oczywiście, że nie. Nie na tej górze, w listopadzie. Peter poznał swoją żonę w kantynie bazy lotniczej Fairchild, w pobliżu Spokane, gdzie siły powietrzne wysłały go do szkoły przetrwania - niestety, nic z tego, czego się tam nauczył, nie mogło mu się teraz przydać. Nie był w stanie sięgnąć po batonik, znajdujący się w kieszeni na lewym rękawie, ponieważ ręce miał równie mało sprawne, jak gdyby wylądował na Księżycu. Karen prowadziła kantynę, a on stał przy stoisku z czasopismami, oglądając reklamy biustonoszy w "Cosmopolitan" - przysiągł jej później, że po raz pierwszy w życiu. Przeszła wtedy obok niego i roześmiała się - a sześć tygodni później byli już małżeństwem. Peter zastanawiał się, gdzie się znajduje, czemu wszystko jest białe. Wyskoczył z samolotu w dzień, toteż słońce wciąż było na niebie, ale przyćmione, obojętne. Wylądował ponad linią drzew, gdzie zimny wiatr Wiał prawie bezgłośnie, był tylko przytłumionym westchnieniem. I tak Oto siedział na śniegu, krwawiąc. Jego żona... Czuł zapach jej perfum tutaj, na tej górze. Znowu popatrzył w lewo. -Karen? Ogarnęła go radość, poczuł lekki zawrót głowy. Widział wyraźnie, choć tylko na odległość metra. Absolutna biel śnieżycy nabrała teraz delikatnego, bladoróżowego odblasku. Było to niemal jak umieranie, tutaj, wysoko, na tej górze. Po prostu bezbolesne odejście. Ale przecież jego żona jest w Fairbanks. Tak bardzo pragnął zobaczyć ją jeszcze raz. Tylko tyle, zobaczyć Karen, ona jednak była daleko. Przywołał na pamięć ich miesiąc miodowy. Pojechali gdzieś w ciepłe strony, ale nie pamiętał dokąd, za skarby świata nie mógł sobie tego przypomnieć w tej chwili. Jego ciało umierało, a wraz z nim umierały wspomnienia. Zewsząd spowijał go chłód. Konał. - Bingo. Głos. Tuż przed nim. Z pewnością głos Boga. Bradley spodziewał się czegoś bardziej majestatycznego, jakiegoś pięknego cytatu ze Starego Testamentu, ale w końcu może być i "bingo". Kim jest zwykły porucznik lotnictwa, by krytykować Boga? - Wygląda na to, poruczniku Bradley, że jest pan żywy. To dobry po czątek. i Śnieg przybrał postać mężczyzny, który stanął przed Bradleyem, a następnie pochylił się nad nim. Miał na sobie obszerną czerwoną ciepłą kurtkę z kapturem, jakie noszą ratownicy, z naszytą na rękawie amerykańską flagą. Otarł czoło futrzaną rękawicą. W dłoni trzymał czekan. - Bardzo boli? - spytał. - Już nie - wyszeptał z trudem Bradley. Mężczyzna zdjął plecak z ramion. - Zajmiemy się tobą. Nie martw się o nic. Do jego uprzęży wspinaczkowej przymocowana była lina asekuracyjna, która znikała gdzieś z tyłu za nim. Trzymając się liny, ze śnieżycy wynurzył się drugi mężczyzna, potem trzeci, obaj również w takich samych czerwonych kurtkach. Pierwszy mężczyzna mówił coś szybko przez radiotelefon. - Worek i podgrzewana kroplówka - polecił szef ratowników swemu zespołowi. Inni ratownicy nie odzywali się. Poruszali się w milczeniu, szybko, jak gdyby wykonywali dobrze sobie znany układ choreograficzny. Otworzyli zestaw stosowany przy hipotermii i rozwinęli oliwkowo szary worek, przypominający śpiwór, który służył do ratowania ofiary wypadku. Wzdłuż niego były naszyte uchwyty, w odstępach na wysokości ramion i kolan pacjenta. Otwór na głowę był oblamowany sztucznym futrem. Szef ratowników sprawdził puls Bradleya i jeszcze parę innych rzeczy, których pilot nie rozumiał. Następnie ratownicy usztywnili złamaną nogę nadmuchiwanymi łub kami i bez zbytnich ceregieli umieścili Petera Bradleya w ocieplanym worku. Ich szef ratowników uruchomił kilka półtorakilogramowych ogrzewaczy chemicznych, owinął je w ściereczki, żeby nie poparzyły pilota, po czym wsunął je do środka. Pierwszy ratownik delikatnie omiótł śnieg z twarzy Bradleya - był to gest tak pełen życzliwości, że pilot nigdy się z czymś takim nie spotkał. Następnie rozłożono i podsunięto pod niego sztywny kawałek cienkiego plastiku. Myśli Bradleya były rozchybotane niczym płomień świecy na wietrze. Spędzał właśnie miesiąc miodowy w Meksyku ze swoją świeżo poślubioną małżonką. Tak, właśnie tak. Poruszył wargami, ale nie wydobyły się z nich żadne słowa. Ten sam ratownik pochylił się ku niemu bliżej i pilot spróbował jeszcze raz: - Czy moja żona Karen jest z wami? Ratownik pochylił się jeszcze niżej. - Żona? Jest w Fairbanks. Za chwilę dostanie telefoniczną wiadomość, że odnaleźliśmy cię i to żywego. Karen stała tuż obok, po lewej stronie, w swojej długiej niebieskiej kurtce z kapturem, podbitej futrem. Pachniała perfumami, które kupił jej w Meksyku. Niech tam jego wybawcy myślą sobie inaczej. - Jak się nazywasz? - spytał ranny pilot. -Jess McKay. Kapitan Jess McKay. Dwieście dwunasta Eskadra Ratownictwa Lotniczego. - Nikt nie płaci nam za gadanie - burknął drugi ratownik. - Na dole czeka helikopter, a moje żarcie wciąż siedzi w mikrofalówce. Z pewnością wyschło na wiór. - To taki rodzaj humoru - wyjaśnił McKay. - Trzeba trochę czasu, że by do niego przywyknąć. Jeden z ratowników, asekurując się liną, wspiął się trzydzieści kroków wyżej, żeby ubezpieczać kolegów. McKay oraz inny ratownik chwycili tobogan i zaczęli schodzić w dół. - Trzymamy cię mocno - rzekł uspokajająco Jess McKay. - Wyjdziesz z tego. - Nie, ja umarłem - odparł pilot. - Jestem tego całkiem pewny. Umarłem. - Nie tutaj, na tym mrozie - wyszczerzył zęby w uśmiechu McKay. - Uznajemy człowieka za martwego, dopiero gdy jest ciepły i martwy. - ILE czasu do następnego działania? - spytała Gwen Weld. Z wielu głośników rozległ się głęboki głos, wypełniając całe pomieszczenie, niczym głos Boga. Nie wiadomo było, skąd dochodzi. - Dwie minuty, dwanaście sekund. - Dziękuję. Maszyna nie zareagowała. Gwen sama zażądała wcześniej, żeby usunięto z tekstu programu zwrot: "Proszę bardzo" albo jeszcze gorszy: "Nie ma za co", ponieważ uważała, że trudno o coś bardziej po zbawionego sensu niż zdawkowe uprzejmości krzemowego obwodu scalonego. - Khe, khe - odkaszlnęła głośno, po czym chrząknęła trzy razy i za mruczała cicho. - Słucham? - spytał po chwili Głos. Uśmiechnęła się, uradowana tym małym zwycięstwem. Pogardzała Głosem. - Proszę powtórzyć instrukcję, panno Weld. - Naciśnij to - powiedziała, zażenowana swoim zachowaniem. Droczy się z komputerem. Jak mogła upaść tak nisko? Przekomarzała się z Głosem, żeby zaprzątnąć czymś swoją uwagę, rozproszyć strach. Jej dłoń na myszce ciągle drżała, mimo że Gwen przebywała w tym okropnym pomieszczeniu na jachcie "Wiktoria" od dziewięćdziesięciu minut i powinna była trochę się już uspokoić. Kabina nie miała ani jednego okna, oświetlały ją tylko zimne jarzeniówki i mdły blask monitorów. Luki od strony dziobu i od strony rufy były stalowe, zaopatrzone w pokrętła. Właściciel łodzi nazwał to pomieszczenie kabiną nawigacyjną, trochę żartobliwie, ponieważ nie było w niej ani jednej mapy nawigacyjnej, tablicy pływów ani mapy prądów morskich. Natomiast niemal wszystkie pionowe powierzchnie były pokryte monitorami o płaskich ekranach. Do stołu przymocowano - dla zabezpieczenia przed ześlizgnięciem się podczas przechyłów łodzi -jeszcze dwa monitory, trzy komputery przenośne oraz mikrofony. Stary marynarz, który szukałby odrobiny mosiądzu lub rżniętego szkła, czegoś, co kojarzyłoby to wnętrze z historią że glarstwa, nie znalazłby niczego. Ani sekstansów, ani kompasu, ani barometru, niczego, co mówiłoby o morzu. Pomieszczenie było kompletnie bezosobowe, przypominało raczej laboratorium niż kabinę na wigacyjną. Zaprojektowała je Gwen Weld. A przynajmniej, jako szef zespołu, zainstalowała działające oprogramowanie komputerów. Na makiecie, w siedzibie WorldQuest w Boise, nie czuła tej obawy, testując systemy przez wiele godzin. Jednakże tutaj, na tej kołyszącej się, rzucanej falami łodzi, miała wrażenie, że ściany zaciskają się wokół niej, oddech miała przyśpieszony, pociła się. Fakt, że sama urządziła ten pokój, bynajmniej nie rozpraszał jej obaw. Czuła się zdegustowana sama sobą. Czy Rex Wyman miał nad nią taką władzę, że pozwoliła się zamknąć w tej pływającej trumnie? Gwen miała kiedyś własną żaglówkę i potrafiła na niej pływać. Tworząc pieczołowicie systemy dla tego jachtu, jeszcze gruntowniej uczyła się morza. To, czego się dowiedziała, zaniepokoiło ją, sprawiło, że zaczęła traktować otwarte morze jak wroga. Morze oferuje złudzenia jako prawdę i kryje niebezpieczeństwa pod pozorami przychylności i komitywy. O milę od Cannon Beach "Wiktoria" pruła dziobem fale owego nie bezpiecznego morza, rozbryzgując wodę, z Gwen Weld w wąskiej kabinie pod pokładem. Wiatr był południowy i łódź szła szerokim halsem, jej potężny bom kołysał się nad relingiem lewej burty. Wanty i sztagi były idealnie napięte, a ruchomy takielunek ustawiony w taki sposób, by żagle chwytały pełny wiatr. Grotżagiel i kliwer wydymały się majestatycznie. Maszt "Wiktorii" wznosił się pięćdziesiąt dziewięć metrów nad pokładem, tworząc wraz z żaglami aerodynamiczny klin, współgrający idealnie z wiatrem. Jacht był masywny, lecz zgrabny, sunął pewnie po morzu, zanurzając się i tnąc dziobem fale. Mgła przesłoniła słońce i nie widać było niczego poza zasnuwającą wszystko bielą. "Wiktoria" zdawała się podążać ku świetlistej niewiadomej. Tymczasem potrzebna była dokładna wiedza o morzu poza niewielkim jego kręgiem wokół "Wiktorii". Dokładnie przed jachtem, w odległości jakichś trzystu metrów, wynurzała się skata House Rock, niepokonany granitowy obelisk, obojętny na wieczne sztormy Pacyfiku. Sterczała z dna oceanu jakieś pół mili od linii brzegowej. Podstawa szarej skały była mokra od pyłu wodnego i lśniąca jak cerata. Granitowa kolumna wznosiła się na dwanaście metrów nad rozkołysanym morzem, nieskończenie spokojna wśród wzburzonej wody. "Wiktoria" parła do przodu z wydętymi żaglami. House Rock wyłoniła się z mgły, zagradzając drogę jachtowi. Jacht nie zmniejszył prędkości i oto skała była już w pełni widoczna, ogromny głaz, o którego pokrytą pąklami powierzchnię rozbijały się fale, wznosząc pod niebo po tężne bryzgi piany. Łódź zbliżała się coraz bardziej do House Rock. Gdy dzieliło ją od skały jakieś czterdzieści metrów - mniej niż cała jej długość - "Wiktoria" przechyliła się nagle na prawą burtę, potem obracając się do wiatru, przechyliła z kolei na lewą, aż reling skrył się pod wodą. Gwen Weld miała wrażenie, że zapada się razem z fotelem, na którym siedziała. Nie dotykała niczego w swojej kabinie, z wyjątkiem filiżanki kawy. Grotżagiel i kliwer niemal natychmiast zostały automatycznie zwinięte, sprowadzając jacht do idealnej pozycji na nowym kursie. Po kilku sekundach groźba zagłady wisząca nad "Wiktorią" minęła i jacht znów kołysał się radośnie na falach, zmieniwszy kierunek. House Rock oddalała się szybko, aż zniknęła z powrotem we mgle. Od wschodu dobiegał huk fal przybojowych, rozbijających się o urwiste wybrzeże Oregonu. Łódź wykonała znowu zwrot, ustawiając się dziobem do wiatru, grotżagiel i kliwer obwisły, bom - rozmiarów słupa telefonicznego - przemknął nad pokładem jak kosa. Nowy kurs zaprowadziłby "Wiktorię" w ciągu kilku chwil prosto na urwisty brzeg. Setki pokoleń żeglarzy uznałyby "Wiktorię", sądząc po wyglądzie, po żaglach wzdętych na wietrze, za zwykły jacht żaglowy, gdyby jednak przyjrzeli jej się bliżej, oniemieliby ze zdumienia. Wciągarki do żagli, z nierdzewnej stali, były zasilane spod pokładu i nie miały w ogóle korb, część z nich była wspomagana przez wciągarki na baterie akumulatorowe, które naciągały liny nośne. Grotżagiel mógł być zwijany do wewnątrz masztu. Kliwer natomiast był podnoszony na szlagu, a jego po wierzchnia redukowała się automatycznie. Setki czujników naciągu, wielkości i koloru plastrów opatrunkowych Band-Aid, znaczyły żagle. Owych dawnych żeglarzy zdziwiłyby również materiały, z których wykonane były poszczególne elementy jachtu: maszt z włókna węglowego, sześćdziesięciopięciotonowy kadłub z aluminium, liny takielunku z kevlaru, żagle z dakronu i mylaru, prawie sto kilometrów światłowodowego kabla pod pokładem. I nie mieliby pojęcia o antenach, kopułkach anteny radiolokatora, zawieszonych kardanowo talerzach anten satelitarnych oraz kamerach. Ale najbardziej zdumiewający - i przerażający - byłby dla tamtych żeglarzy kokpit "Wiktorii", w którym znajdowały się jedynie wbudowane ławki i nic poza tym. Nie było koła sterowego, które poruszałoby sterem. Nie było szafki kompasowej i żadnych urządzeń. Kokpit był pusty. Wtedy owi niegdysiejsi żeglarze powzięliby podejrzenie, że "Wiktoria" to statek widmo. Na pokładzie nie krzątała się załoga. Nie widać było kapitana, sternika ani nawigatora. Rozmiary "Wiktorii" -jej czterdzieści siedem metrów długości, dziewięciometrowy bom - wymagały obecności na pokładzie dwudziestoosobowej załogi, a nie było tam absolutnie nikogo. I "Wiktoria" byłaby w istocie statkiem widmem, gdyby nie Gwen Weld, popijająca kawę w jej wnętrzu. Ona jedna, technik komputerowy, stanowiła całą załogę jachtu. Gwen pracowała nad tym projektem przez dwa lata, teraz jednak, gdy już znalazła się na pokładzie, miała niewiele do roboty, toteż wpatrywała się w monitor, który przekazywał widok rejestrowany przez kamerę zamontowaną na topie masztu. Mogła przełączyć się na którąkolwiek z kilkunastu innych kamer zewnętrznych lub jedną z wielu kamer wewnętrznych, zainstalowanych w po mieszczeniach "Wiktorii". Mogła nawet przyglądać się własnym plecom i tyłowi głowy, który to obraz przekazywała kamera umieszczona za nią. Rex miał fioła na punkcie tych wszystkich kamer. Pełno ich było również w jego domach. Gwen sączyła kawę. Nie cierpiała nigdy na chorobę morską, była na nią odporna. Nie uodporniła się jednak na strach, a tu, w tym pudle, na dole, było go od groma i trochę. - Jak leci, Gwen? - usłyszała nagle z głośników. Tym razem przemówił nie Głos, lecz właściciel "Wiktorii", Rex Wyman. Gwen nie miała ochoty słuchać go z otaczających ją wokół głośników, nacisnęła więc kilka klawiszy, wyłączając wszystkie poza jednym, umieszczonym na pobliskim stole. Zwróciła się twarzą do głośnika. - Wiesz równie dobrze jak ja, że wszystko jest w najlepszym porządku, Rex. Masz to wszystko również przed oczami. - Wciąż jesteś zdenerwowana artykułem w "People", prawda? - po wiedział Wyman. Być może przebywał w tej chwili w Boise, a może w Nowym Jorku lub Dżakarcie. Nie będzie wiedziała, dopóki sam jej nie powie. - Artykuł w ogóle mnie nie obchodzi. - Ani trochę? - Dlaczego miałabym się denerwować zawartą w nim sugestią, że za wdzięczam moje stanowisko wiceprezesa w WorldOuest, odpowiedzialnego za integrację systemów, bliskiemu związkowi z tobą? - Miała na dzieję, że jej ton zabrzmiał wystarczająco oschle i sarkastycznie. - Za to wyszłaś ładnie na zdjęciu - zażartował Wyman, może z Rio. Przekomarzał się z nią. Zwykle odpłacała mu tym samym i oboje wybuchali śmiechem. Tym razem była zbyt przestraszona - na jachcie pędzącym z karkołomną szybkością ku skalistemu wybrzeżu - by się z nim ścinać. - Mieliśmy utrzymać to w tajemnicy, Rex - rzekła z wyrzutem. - Nie miałem pojęcia, że na przyjęciu zjawi się fotograf, kochanie. Chwileczkę, Gwen. - Wyman zasłonił mikrofon, wydając komuś polecenia, prawdopodobnie Rogerowi Hallowi, który wiódł życie u jego boku, z elektronicznym notebookiem w pogotowiu. Włosy Gwen Weld były czarne jak skrzydło kruka. Czekając na Rexa, owijała pasemko wokół palca. Zwykle włosy opadały jej swobodnie na ramiona, dzisiaj jednak związała je w koński ogon. Nadawało jej to dziewczęcy wygląd, czego zazwyczaj starała się unikać, zwłaszcza w pracy. Owalna twarz, wyraziste rysy, zaskakująco niebieskie oczy. Szafirowe, jak dawno temu nazwała je matka Gwen. Sama była zielonooka i lubiła opowiadać, że jest dla niej absolutną zagadką, skąd się wziął u córki ten niebieski kolor. Po ojcu, miała ochotę krzyknąć Gwen, ale gdy była jeszcze mała, matka dała jej jasno do zrozumienia, że każda wzmianka o nim zrani ją głęboko, toteż kolor oczu ojca pozostał do tej pory tajemnicą. W brodzie miała niewielki dołek, nos odrobinę za duży, lekko garbaty. Gdy z wiekiem nabrała dystansu, zaczęła uważać, że jej nos jest władczy i stanowi oznakę charakteru. Uszy zdobiły jej małe brylanciki, które podkreślały kolor oczu. Miała na sobie tenisówki, dżinsy i wodoodporną bluzę z emblematem WorldOuest. - Już jestem - odezwał się znowu głos Wymana. - Za pół minuty otrzymasz kolejne zadanie dla "Wiktorii". - Myślałam, że będziesz dzisiaj na pokładzie - zrobiła grymas, wpatrując się w głośnik, jak gdyby mogła zobaczyć tam jakimś cudem minę Wymana. - Cóż, pozwól, że będę szczery - powiedział. Był to jeden z jego ulubionych zwrotów. - Nikt nie może zobaczyć, że poświęcam "Wiktorii" zbyt wiele czasu lub uwagi. Słuchaj, Gwen, wiesz, jak ważne jest dla mnie zwycięstwo mojej łodzi, ale w żadnym wypadku nie mogą się o tym dowiedzieć moi rywale. - Wiedzą, że wydałeś na ten jacht pięćdziesiąt milionów dolarów. - Cały świat wie również, że pięćdziesiąt milionów dolarów to dla mnie drobne pieniądze. Ale czasu mam tyle samo, co wszyscy pozostali. Jeśli wezmę parę dni wolnego, żeby wypłynąć w morze, moi konkurenci natychmiast to zauważą. Zaczną węszyć, a tego nie chcę. Wyman zamówił wykonanie "Wiktorii" w stoczni Royal Huisman Shipyards, tak jak ktoś inny kupiłby komplet opon u pana Goodwrencha. Przynajmniej Wyman chciał, żeby świat tak myślał. Gwen Weld była lepiej zorientowana. Wiedziała, co reprezentuje sobą "Wiktoria". - To wielki sukces, Gwen - powiedział Rex Wyman. - Moje załogi na "Pelikanie" i w Boise całkowicie się ze mną zgadzają. "Pelikan", macierzysty statek jachtu, zakotwiczony w odległości sześciu mil od brzegu, był zaadaptowaną platformą wiertniczą, mającą czterdzieści pięć metrów długości i lądowisko dla helikopterów na rufie. Na "Pelikanie" znajdowała się kabina identyczna jak centrum sterowania na "Wiktorii", z identycznymi monitorami, wyświetlającymi te same informacje dotyczące jachtu. Jeszcze jedno pomieszczenie z takimi samymi monitorami, wyświetlającymi te same informacje, znajdowało się w centrali WorldOuest w Boise. Gdy Gwen Weld była sama na "Wiktorii", tuziny inżynierów, konstruktorów statków żaglowych i kapitanów śledziło postępy jachtu. Wcześniej przeprowadzono próby żeglowania z nieliczną załogą na pokładzie. To był pierwszy test po łączonych systemów. Rex Wyman miał talent do stwarzania przychylnej reklamy. Nie było najmniejszej potrzeby, żeby "Wiktoria" płynęła bez załogi w dniu testowania systemów, po prostu Wyman uważał, że zrobi to większe wrażenie. Prasa rozgłosi tę sensacyjną wiadomość po całym świecie: "Najdroższy w historii jacht żaglowy przebył niebezpieczną trasę, przy silnym wietrze i gęstej mgle, nie mając na pokładzie żadnej załogi po za wiceprezesem do spraw integracji systemów". - Gdzie jesteś teraz, Rex? - musiała w końcu spytać. - Na pasie startowym lotniska Charlesa de Gaullea. Za kilka chwil startujemy. "Wiktoria" mknęła w kierunku wybrzeża, odległość między kilem a dnem oceanu szybko się zmniejszała. Gdy wiatr rozwiał częściowo mgłę, ukazała się nagle linia brzegowa. Łódź szła prosto na mielizny i wysoki urwisty brzeg. - Wspomniałeś, że moglibyśmy spotkać się u ciebie w piątek - powiedziała Gwen. - A o którym mieście mówiłem? Wyman uwielbiał takie zagrywki, kochał przypominać, że jest teraz obywatelem świata i ma pięć domów na trzech kontynentach. - O Suń Valley - odrzekła. - Toby przyjedzie tam, by odwiedzić rodziców. Może spotkalibyśmy się we trójkę? - Toby odłożył słuchawkę, gdy rozmawiałem z nim ostatnio - odparł Wyman. Toby Odęli i Rex Wyman byli założycielami WorldOuest. - Przecież robi to od dwudziestu lat. Sam mi o tym mówiłeś. - Tak, możliwe - powiedział z Francji Wyman. - No, no, proszę bardzo. Zaledwie trzy stopy wody między kilem a dnem oceanu. Każda inna łódź za moment osiadłaby na mieliźnie. Nie musiał jej tego mówić. Na jednym z monitorów Gwen widziała trójwymiarowy obraz dna oceanu z nałożonym obrazem kila. Obraz przesuwał się po ekranie, w miarę jak "Wiktoria" w szybkim tempie zbliżała się do mielizny. - Ster na nawietrzną -wyrecytował monotonnie Głos. Program oraz mechaniczne i hydrauliczne systemy wykonały swoje zadanie. Fotel Gwen niemal uciekł spod niej, gdy łódź zmieniła kurs na zachód - południowy zachód, kierując się na otwarte morze i unikając niebezpiecznego brzegu. - Udało się! - Słyszała radosne uniesienie w głosie Rexa. - "Wiktoria" jest dokładnie tym, czym twierdziłem, że będzie, Gwen. Wierzysz mi teraz? - Zawsze ci wierzyłam - odparła po prostu. - "Pelikan" zabierze cię za dwadzieścia minut i weźmie "Wiktorię" na hol - rzekł Rex. - A wracając do tego weekendu... - Spotkajmy się w Ketchum - zaproponował. - W piątek wieczorem. Roger wyśle po ciebie samochód. - Będę tam. - Muszę kończyć - powiedział Wyman. - Kocham cię. - Połączenie zostało przerwane. Rozpościerając dumnie żagle, wydęte na wietrze, tnąc dziobem fale, "Wiktoria" śpieszyła na spotkanie ze statkiem pomocniczym. - Ja też cię kocham - odpowiedziała Gwen w pustkę, głosem pełnym melancholii. Rozdział 2. SIEDZIBA Harbor Yacht Clubu znajdowała się na wybrzeżu zatoki San Francisco. Piętrowy budynek klubu o ścianach pokrytych śródziemnomorskim stiukiem i dachem z czerwonej dachówki miał ogromne okna wychodzące na zatokę i taras na pierwszym piętrze, na którym zebrali się liczni widzowie. Wielu z nich trzymało w dłoniach drinki. Po wschodniej ścianie budynku pięła się wistaria, niektóre jej pędy oplatały się wokół balustrady z kutego żelaza. Na trawniku między budynkiem klubu a przystanią były rozbite białe namioty aprowizatorów, między gośćmi krzątali się kelnerzy z tacami. Ekran Mitsubishi Diamond Vision, o ogromnej powierzchni - przekątna pięć metrów - został zainstalowany za podium w klubowym patio. Na ekranie widniało logo WorldOuest w żywych zielonych i nie bieskich kolorach. Przed ekranem ustawiono składane krzesła. Dwa bary w patio cieszyły się dużym powodzeniem, barmani uwijali się jak w ukropie. Wewnątrz klubu był ustawiony stół szwedzki, ku któremu zdążał nieprzerwany strumień gości z talerzami w rękach. Goście zebrali się tłumnie również na klubowej przystani. Wychyleni do przodu, przyglądali się "Wiktorii", splótłszy ręce za plecami, jak gdyby znajdowali się w galerii sztuki i wiedzieli, że nie powinni do tykać obiektu, który podziwiają. Na pomoście rozstawieni byli strażnicy - z przodu, pośrodku i z tyłu łodzi - którzy zachowywali się jak przewodnicy wycieczek. Goście, popijając martini lub szkocką, ze znajomością rzeczy kiwali głowami nad poszczególnymi zaletami projektu. Część z nich gapiła się na zagadkowe elementy na górze, dziwny takielunek, niespotykane anteny i niektóre urządzenia, ukryte w podstawie koła sterowego. Tłum w patio zgromadził się wokół podium. Z siedziby klubu wysypywali się kolejni goście, by dołączyć do zgromadzonych. Gwen nie widziała z pomostu, co się dzieje. Przypominało to procesję z budynku do podium. Potem usłyszała zwielokrotniony przez megafony głos Rexa Wymana. - Dziękuję, panie gubernatorze, za ciepłe przyjęcie. Zawsze z wiel ką przyjemnością odwiedzam Harbor Yacht Club, gdzie moi pracownicy i ja jesteśmy zawsze mile widziani. - Cześć, Gwen - usłyszała czyjś głos z prawej strony. Odwróciła się, by zobaczyć nieśmiały uśmiech pod baseballową czapką. Choć raz Toby Odęli miał na sobie eleganckie spodnie, lecz wyraźnie nie czuł się w nich swobodnie. Ręce wcisnął głęboko w kieszenie, ginął dosłownie w workowatym swetrze koloru musztardy. Ukłonił się jej, mobilizując ją, by przypomniała sobie jego imię, jak gdyby ona czy ktokolwiek inny mógł je zapomnieć, ale to pełne nadziei skinienie i nieśmiały uśmiech były dawnym przyzwyczajeniem z czasów, kiedy pozostawał jeszcze nieznany. Uśmiechnęła się do niego. - Nie spodziewałam się, że jeden z najbogatszych ludzi w kraju, dwudziesty pod względem majątku, może się tak skradać do ludzi, Toby, no i proszę bardzo. Odęli parsknął śmiechem. - Spadłem na dwudziestą pierwszą pozycję. Przede mnie wpakował się jakiś Walton. Z pomostu nadpłynął głos Rexa Wymana: - Męski sport, jakim są regaty żeglarskie, ulegnie odtąd zmianie już po wsze czasy. - Mój Boże - powiedziała z niedowierzaniem Gwen. - Toby, czy ty pod tą baseballową czapeczką masz ogoloną głowę? - Zerwała mu czapkę z głowy. - To nowa moda u mnie w pracy - odpowiedział. - Zrobili to wszyscy szyfranci. Łysa głowa z tatuażem na czubku. Ogoliłem głowę, ale nie odważyłem się na razie zrobić tatuażu. Odwiedziłem za to solarium, żeby uzyskać ten ładny brązowy kolorek. - Regaty Sydney-Hobart i Fastnet Race przestaną być najbardziej prestiżowymi wyścigami morskimi w trudnych warunkach pogodowych. Ich miejsce zajmie Pacific Winter Challenge. Wyman podniósł rękę szerokim gestem, wskazując na ekran Mitsubishi, z którego zniknęło logo WorldOuest, a na jego miejscu ukazała się mapa Pacyfiku, od Kalifornii w kierunku zachodnim do wybrzeży Japonii oraz na północ do Morza Beringa. - Żeglarze, którzy postanowili podjąć wyzwanie, wyruszą z zatoki San Francisco - most posłuży za linię startu - i popłyną przez Pacyfik do Tokio - mówił dalej Wyman. - Niektórzy sławni regatowcy przyjęli wyzwanie Rexa - powiedział Odęli. - Widzisz tam tę kobietę? Wysoką, czarnowłosą? Nazywa się Genevieve DeLong. We Francji więcej się o niej pisze niż o prezydencie. Jest bohaterką narodową z powodu zwycięstwa w BOĆ Challenge. Kiedy płynie z załogą, można być pewnym, że stanowią ją najlepsi żeglarze. A jej łodzie - kto ją finansuje zawsze było tajemnicą, podejrzewam, że chyba rząd francuski - zawsze są dziełem sztuki. - O kim z tych ludzi powinnam jeszcze wiedzieć? - O Duncanie Davisie. Ustanowił rekord w regatach z Los Angeles do Honolulu. Przepłynął ten dystans w niewiele ponad siedem dni. Od kiedy Odęli odszedł z WorldOuest - zabierając ze sobą czterdzieści procent akcji - zakupił kontrolne pakiety w piętnastu małych firmach w Dolinie Krzemowej, w Research Triangle w Karolinie Północnej i w okolicach Seattle. Niektórzy znawcy przedmiotu twierdzili, że po prostu ryzykuje własne pieniądze, lecz Odęli był niedoceniany przez całe swoje życie i choć niektóre jego firmy nie osiągnęły niczego, inne rozkwitły. - Trzeba będzie przepłynąć najkrótszą drogą z San Francisco do To kio - zapowiedział Wyman przez głośnik - pięć tysięcy dwieście mil via Aleuty, tak jak wiedzie trasa lotnicza. Na ekranie Mitsubishi ukazał się szlak, zaznaczony czerwonym łukiem od San Francisco do Tokio - zamaszysty łuk wznosił się na mapie wysoko, a następnie zakręcał na południe, przecinając bezkresny błękitny przestwór. Ponieważ Ocean Spokojny był na ekranie spłaszczony, trasa pozornie zbaczała za daleko na północ, tylko po to, żeby wkrótce zawrócić na południe w kierunku Japonii. Płaska mapa jest zwodnicza, ponieważ nie uwzględnia krzywizny globu. Żeglowanie dokładnie na zachód z San Francisco do Tokio - oba te miasta leżą prawie na tej samej szerokości geograficznej - przedłużyłoby rejs o dwieście mil w porównaniu z podróżą szerokim łukiem na północ. Głos Wymana wibrował na wietrze. - Ale raz trzeba będzie zboczyć z trasy - jachty skręcą na północ przez Aleuty, okrążając Wyspy Pribyłowa, po czym wpłyną na Morze Beringa, obszar burzliwych wód między Alaską a Syberią. Rex Wyman poznał Tobina Odella w tawernie Ratskellera w Moscow, w stanie Idaho, gdy byli studentami pierwszego roku na uniwer sytecie. Ojciec Wymana miał gospodarstwo rolne w Idaho, uprawiał pszenicę, dlatego Rex studiował agronomię. Toby Odęli wybrał jako specjalizację matematykę, a wychował się w Suń Valley. U Ratskellera był tylko jeden automat do pinballa i Wyman czekał, aż Odęli, którego wtedy nie znał, zakończy swoją rozgrywkę. Wyczuwając bratnią duszę w pinballu. Odęli, koncentrując się na grze, powiedział, że jest jedynym facetem w całej historii Suń Valley, który woli pinball od jazdy na nartach. Zaczęli grać, rozmawiając przez cały czas. Każdego z nich zafascynowało coś w tym drugim. Wyman był niezadowolony ze swojego systemu operacyjnego Kaypro i próbował przerobić kod, Odęli zaś kupił worek części na giełdzie i składał własny komputer. Ich przyjaźń narodziła się tamtej nocy. Wkrótce zaczęli spędzać razem czas, jeżdżąc na giełdę starą hondą accord Wymana, studiując gruby katalog Sparkman Electronics, spawając, lutując i klejąc. Odęli przeprowadził się do pokoju Wymana w akademiku. Z tymi wszystkimi gniazdkami, kablami, tranzystorami i mikroukładami scalonymi, leżącymi na każdej półce, rozwieszonymi nad wezgłowiami łóżek, wypełniającymi szafy, pokój sam zaczął przy pominać komputer, a w jego "wnętrznościach" mieszkali oni. Gdy byli na drugim roku studiów, uniwersytet otworzył wydział informatyki, ale Wyman i Odęli prędko zorientowali się, że mają więcej wiadomości na ten temat, niż mogliby zdobyć na jakichkolwiek zajęciach. Zrozumieli, że montowanie komputerów przypomina składanie modeli samolotów - nigdy nie są one niczym więcej niż sumą części i że jakiś facet w Japonii prawdopodobnie składa właśnie w tej chwili lepszy komputer. Dlatego Wyman i Odęli zajęli się programowaniem. Gdy tylko wyprowadzili się z akademika uniwersytetu w Idaho, przestali siedzieć ramię przy ramieniu i dzielić jeden komputer, ale w ciągu pierwszych lat w korporacji WorldOuest nadal pracowali wspólnie, widząc przed sobą tylko jeden, ten sam cel. Często zdarzało się, że jeden z nich kończył zdanie rozpoczęte przez drugiego. Obaj ucinali drzemkę przy swoich biurkach. Pospołu zamawiali chińszczyznę na wynos, czasami trzy razy dziennie. Ich pierwszy produkt był całkiem skromny - program-terminarz dla księgowych i prawników. Wkrótce mieli już dwudziestu pięciu pracowników, a następnie pięćdziesięciu. Przystosowywali język komputerowy Talent, który był stosowany w przemysłowych i rządowych komputerach o dużej mocy obliczeniowej, do użytku w komputerach biurkowych, które właśnie stawały się dostępne. Wyman i Odęli nazwali swój produkt Ouest i zarejestrowali go w nowej japońskiej firmie komputerowej. Japońska firma, o na zwie Nova, została włączona do systemu operacyjnego Ouest i zaczęła oferować programy WorldOuest jako część własnych pakietów programowych. Japoński komputer Nova okazał się sukcesem, osiągając dwudziestoprocentowy udział w sprzedaży komputerów osobistych na świecie w 1990 roku. Wyman i Odęli wystawili na sprzedaż akcje WorldOuest w tymże roku. Uczcili fakt zostania miliarderami, kupując od Ratskellera automat do pinballa i ustawiając go we własnym gabinecie. Wyman odkrył w sobie talent kupiecki. Promieniował młodością i energią. Jego szeroki uśmiech, umiejętność uważnego słuchania i przekazywania firmom własnej wizji produktów WorldOuest wywierały głębokie wrażenie. W oczach szefów rozmaitych korporacji na całym świecie Rex Wyman reprezentował przyszłość. Podczas gdy Wyman rozkwitał, okazało się, że Toby Odęli cierpi na pewien rodzaj światłowstrętu, unikał afiszowania się, wolał pozostawać w cieniu. Wyman zaczął wychodzić na lunch z różnymi dyrektorami, Odęli natomiast nadal ślęczał po dwadzieścia godzin ciurkiem nad klawiaturą. Wyman latał na konferencje do Genewy i Sydney, a Odęli w dalszym ciągu zamawiał chińszczyznę na wynos. W 1993 roku Rex Wyman wykupił pakiet akcji Odella, co dawało mu kontrolny pakiet w WorldOuest. Został prezesem zarządu i dyrektorem, które to stanowiska dzielili przedtem między sobą. W dniu, kiedy Wyman przejął obydwa tytuły, Odęli odszedł z firmy. Pozostał nadal właścicielem sporej części akcji WorldOuest i czerpał korzyści, gdy ich cena szła w górę. Poza tym jednak nie miał już nic wspólnego z korporacją. Od lat przyczyna rozbratu Wymana z Odellem była tematem ciągłych spekulacji w mediach. - Czytałam w czasopiśmie artykuł o tobie - powiedziała Gwen Weld. - Podobno jesteś rozgoryczony z powodu odejścia z WorldOuest. Toby roześmiał się chrapliwie. - Czytałam mnóstwo o waszym rozstaniu. Historia bez przerwy się zmienia, powiedziałabym, ma swoją dynamikę. - To sprawka Rexa. Chce, żeby świat myślał, iż mnie przechytrzył. To dodaje element bezwzględności do jego charakteru i dopełnia jego wizerunek utalentowanego biznesmena, a nie tylko ekscentrycznego programisty. - A jaka jest prawda? - Zmęczyło mnie to wszystko, dlatego pozwalam mu wykupić moje akcje. - Czy Rex opowie mi taką samą historię? - O ile nie zaczął cię okłamywać, tak jak wszystkich innych. - Nagle podniósł dłoń. - Nie powinienem tak mówić, Gwen, wybacz. Przeżywam... przeżywam w tej chwili duży stres. Rex rzucił mi coś w rodzaju wyzwania, a ja powinienem je zlekceważyć, ale po prostu nie mogę. - O co chodzi? - spytała Gwen. Toby Odęli spuścił oczy i odwrócił się nieco. - Poprosił mnie, żebym popłynął z nim na "Wiktorii" w regatach Pacific Winter Challenge. Nie wiem, czy... - Zniżył ton i jego słowa zostały zagłuszone przez rozlegający się z megafonów głos Wymana. - Pacific Winter Challenge będzie prawdziwą próbą naszych umiejętności żeglarskich w warunkach zimowych - mówił Wyman. - Żeglarze, którzy przyjmą wyzwanie, znajdą się na najbardziej niebezpiecznych wodach o najbardziej niebezpiecznej porze roku. - Gdy skończył, zewsząd rozległy się gromkie brawa. - Rex uważa, że boję się tych regat - wyznał cichym głosem Toby. - A rzeczywiście się boisz? - Morza? Nie. - Popatrzył na nią. - Mam poważniejsze powody do obaw niż morze. Szkolna orkiestra Westview High School uderzyła w czynele, dobosze zagrali na werblach, gdy komandor jachtklubu wszedł na podium. Przedstawił burmistrza San Francisco, który wskoczył lekko na podwyższenie. - W ciągu ostatnich sześciu lat - powiedział Odęli, zmieniając temat - Rex Wyman zmieniał przyjaciółki jak rękawiczki. Miał ich jedenaście, co oznacza, że każda była z nim niewiele więcej ponad pół roku. - Toby, masz na pewno coś lepszego do roboty, niż zastanawiać się nad tym. Odęli odstawił pusty już kieliszek na tacę przechodzącego właśnie kelnera. - Ty zaczęłaś dopiero trzeci miesiąc. Po sześciu wylecisz za drzwi. - Toby, czy wyglądam na osobę, która potrzebuje niańki? - Próbuję wyświadczyć ci przysługę. Spotykałem wszystkie te jedenaście kobiet. Żadnej jednak nie ostrzegłem. Myślałem, że wiedzą, w co się pakują i że zasługują na to. Tym razem jednak wtykam nos w cudze sprawy, ponieważ cię lubię, Gwen. - To bardzo miłe z twojej strony, Toby. - Gwen poklepała go po ramieniu. - A teraz, spadaj. Gwen Weld urodziła się na Upper East Side, na Manhattanie, w piętnastopokojowym mieszkaniu, którego okna wychodziły na Central Park, w spiżarni obok kuchni. Jej matka, Mary Weld, była sprzątaczką. Mary obawiała się, że zostanie zwolniona, kiedy jej ciąża za częła być widoczna, i nie ośmieliła się wziąć nawet dnia wolnego, gdy zbliżał się termin porodu. Trudno byłoby dostać pracę niezamężnej dziewczynie w zaawansowanej ciąży, z silnym irlandzkim akcentem i bez dokumentów. Dziecko było wcześniakiem. Mary urodziła je, leżąc na podłodze w małym pomieszczeniu, pełnym słoików z oliwkami, kawiorem i butelek wina. Gdy Gwen dorastała, próbowała rozwiązać wielką zagadkę swego życia, a mianowicie, czy jej matka wyjechała z Irlandii do Nowego Jorku dlatego że zaszła w ciążę, czy też była jedynie kroplą w morzu Ir landczyków, uciekających ze swej ojczyzny w poszukiwaniu lepszego życia. Mary Weld zapewniła córce miłość, jedzenie oraz od czasu do czasu nowe ubrania do szkoły - a przynajmniej były one nowe dla Gwen - ale nie dom, ponieważ co kilka miesięcy zmieniały mieszkanie. I nie opowiadała jej niczego o przeszłości. Były Irlandkami - tego Mary nie mogła ukryć - i pochodziły z hrabstwa Cork, tyle jej się wypsnęło. Ale nic więcej. Gdy Gwen osiągnęła wiek, w którym zdała sobie sprawę, że wiele dzieci ma ojców, spytała matkę o swojego ojca. Miała wtedy sześć lat i teraz nie pamiętała już formy swego pytania, ale reakcja Mary pozostała dla niej najżywszym wspomnieniem z lat dzieciństwa. Matka od wróciła się do niej z wściekłością w oczach, chwyciła ją za ramiona z desperacką siłą i wykrzyknęła: - Nigdy więcej mnie o niego nie pytaj! Rozumiesz, Gwen? Nigdy, przenigdy! - W taki sposób Mary Weld spuściła za swoją przeszłością zasłonę, której nigdy nie miała podnieść. Potem nadeszła chwila, gdy Gwen poznała wreszcie odpowiedź. Była wtedy na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Nowojorskim. Siedziała właśnie w czytelni, przygotowując się do pierwszej sesji egzaminacyjnej, gdy poraziła ją nagła myśl, która przyszła nie wiadomo skąd - jej matka się ukrywa. Wyjechała z Irlandii, gdy była w ciąży, bez przerwy zmieniała adres, ciągle pracowała na czarno, nigdy nie próbowała nawet starać się o amerykańskie obywatelstwo, nigdy też nie podróżowała. Gwen wtedy zrozumiała, że jej matka żyła tak, by nie zostawiać za sobą najmniejszych śladów. Nigdy nie wystąpiła o karty kredytowe, nigdy nie kupowała niczego korespondencyjnie, nigdy nie zrobiła prawa jazdy ani nie podjęła niczego, co wymagało by udowodnienia swojej tożsamości. Gwen odkryła właśnie wtedy, że przyczyna, dla której Mary Weld nigdy nie próbowała poprawić swojej sytuacji - podjąć studia lub zabiegać o lepszą pracę - była prosta: musiałaby wtedy zdradzić, kim naprawdę jest. Z sobie tylko znanych powodów, matka nigdy tego nie uczyniła. Gwen siedziała w czytelni z twarzą ukrytą w dłoniach, ogarnięta współczuciem dla mamy, zatopiona we wspomnieniach ich trudnego życia. Postanowiła zażądać wyjaśnienia. Nigdy go nie uzyskała, przynajmniej nie od Mary Weld. W tym właśnie tygodniu Mary wróciła pewnego dnia do domu, usiadła na zniszczonej kanapie pod oknem i umarła. Przyczyną śmierci był tętniak, życie kobiety zgasło w jednej chwili, krzyżówka i pióro spadły jej na podołek. Przeglądając skromny dobytek, który pozostał po matce, Gwen znalazła wypracowanie, które - sądząc po starannym charakterze pisma - Mary napisała w wieku dwunastu, może trzynastu lat. Wypracowanie nosiło tytuł: "Morze i Irlandia". Podpisane było nazwiskiem Mary Strickland. Gwen nigdy przedtem się z nim nie spotkała. Pod nazwiskiem widniały słowa: "Szkoła parafialna w Belgooly". Gwen wybrała się w podróż do Irlandii tego samego lata, gdy zmarła jej matka. Pojechała do hrabstwa Cork, zabierając ze sobą fotografię matki w wieku kilkunastu lat, którą przywiozła ona kiedyś do Stanów, wiele lat temu. Dotarła do wioski Belgooly, leżącej na południe od stolicy hrabstwa, kilka kilometrów od Oceanu Atlantyckiego. Znalazła nazwisko Strickland w książce telefonicznej, a następnie bielony domek ze skrzynkami pelargonii pod oknami. Podeszła żwirową alejką do drzwi i pociągnęła za sznur dzwonka. Drzwi się otworzyły i w progu stanęła jej matka, wlepiając w nią pełen ciekawości wzrok. Przynajmniej mogłaby to być jej matka. Miała takie same ciemne włosy, duże zielone oczy, spiczastą brodę i smukłą, wiotką figurę. - Tak? - spytała kobieta rwącym się szeptem. Być może zobaczyła w Gwen cząstkę siebie. - W czym mogę pani pomóc? Gwen podała jej bez słowa zdjęcie matki. Kobieta pochyliła się do przodu, wpatrując się z napięciem w podaną fotografię. - O mój Boże! - wykrztusiła wreszcie po chwili. - Och, to moja za giniona Mary. Wyszła na ganek, chwyciła Gwen w ramiona i zaczęła cicho szlochać. Potem, nie wypuszczając dziewczyny z objęć, wprowadziła ją do środka. Tego samego popołudnia, nad filiżanką herbaty, Colleen Strickland Mallory opowiedziała Gwen, jak to jej siostra, Mary Strickland, mając osiemnaście lat, poznała Johna Hannona. - Postrzelony chłopak, nigdy nie widziałam, żeby zachowywał się normalnie. Siedział w więzieniu za kradzież. Nie potrafił utrzymać się w żadnej pracy. Ale był uroczy. O tak, miał wdzięk. - A zatem ów John Hannon jest moim ojcem? - spytała z trudem Gwen. - Był twoim ojcem - poprawiła ją Colleen. - John Hannon nie żyje od dwudziestu lat. Gwen zasłoniła dłonią usta. - Mary oszalała wręcz na punkcie Johna Hannona. Mama, tata i ja nigdy nie potrafiliśmy tego zrozumieć, ponieważ był to naprawdę podły facet. - Colleen pokręciła głową. - Bił ją i w ogóle. To było naprawdę straszne. Wracała do domu z płaczem i próbowała ukryć posiniaczoną twarz. Gdy Colleen podniosła filiżankę i spodeczek, ręce jej się trzęsły, porcelana brzęczała. - Pewnej marcowej nocy znaleziono Hannona martwego na poboczu Western Road. Został dźgnięty kilkakrotnie w szyję. Po tej nocy nikt nigdy nie zobaczył już Mary w Irlandii. Nagle rozległ się znowu dźwięk werbli, a następnie trąbek. Gwen spojrzała na Tobyego Odella, który wskazał gestem głowy wejście do klubowego patia. - Oto nadchodzi. Wielkie wejście. Na sygnał dany przez burmistrza Rex Wyman stanął wyprostowany w progu i uśmiechnął się szeroko do tłumu, błyskając przy tym zębami w opalonej gładkiej twarzy. Ciemne włosy miał starannie zaczesane. Nawet nie drgnęły na wietrze, jak gdyby były spryskane lakierem. Choć Wyman miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, wydawał się znacznie wyższy. Toby Odęli zmierzył Gwen spojrzeniem. - Jesteś twarda, masz w sobie wiele odwagi i siły. Widzę to, choć znam cię niedługo. Potrafisz stawić czoło Rexowi. Nie jestem pewien, czy ja mam w sobie tę siłę, a teraz to zaproszenie, by popłynąć z nim na "Wiktorii"... Nie wiem... - Głos mu zamarł. - Być może odziedziczyłam nieco siły po mojej matce. - Gwen uśmiechnęła się do siebie. Wiele lat temu Gwen przeżyła nagły szok, dowiadując się, że jej matka zabiła kogoś, ale szybko zmieniła zdanie. John Hannon dostał surową nauczkę, zadając się z kobietami Stricklandów. - A może również po ojcu? - podpowiedział Odęli. - Mój ojciec nie żyje i smaży się w piekle, dzięki czemu świat jest lepszy - odparła Gwen z nienawiścią, której nie potrafiła opanować. Wyman podniósł wysoko butelkę szampana, którym miał za chwilę dokonać chrztu "Wiktorii". Odęli przyglądał się Gwen kątem oka. Na jego wargach błąkał się lekki uśmiech. LONNIE Garvin miał za sobą dwanaście godzin pracy, mimo to jednak poruszał się szybko i sprawnie. Był zły, prawie zgrzytał zębami. Znajdował się na pokładzie "Szerszenia", swojego kutra do połowu krabów, i spędził pracowity dzień przy kontenerach - były dwumetrowej długości i głębokości oraz metrowej szerokości, dwa razy większe od lodówki. Na pokładzie stało ich dwieście, każdy ważył trzysta pięćdziesiąt kilogramów bez zawartości. Był zbyt mądry, by poddawać się emocjom, one jednak atakowały podstępnie niczym rdza - mieszanina bezsilności, zawodu i wściekłości. Praca całego życia szła na marne, a on pozostawał bezradny. Były czasy, gdy Garvin mógł siedzieć w sterówce, studiując mapy i raporty, planując strategię na cały sezon, rozmawiając przez radiotelefon ze swoimi kolegami szyprami, delektując się kawą. I nic poza tym. Obecnie nie stać go było na opłacenie robotników do napraw kontenerów i łodzi. Przesuwanie kontenerów po pokładzie "Szerszenia" było łatwiejsze przy wzburzonym morzu, ponieważ majtek mógł zgrać je w czasie z przechyłami statku. Ale "Szerszeń" stał w porcie i Garvin czuł w kościach każdy centymetr, o który udało mu się przesunąć kontener. Wściekał się, że do tego doszło. Dokonał przeglądu swojego kutra, zbadał każdą ukochaną śrubkę, każdy spływnik. "Szerszeń" był stalowym, sztywnym statkiem o prostokątnym dnie, prostokątnej rufie, twardych krawędziach burty i za okrąglonym dziobie, dostosowanym specjalnie do warunków pogodowych na Morzu Beringa. Sterówka wznosiła się z przodu kutra, wysoko nad pokładem. Pod nią mieścił się kambuz i mesa, kajuty załogi i magazyny. Jeszcze niżej, po obu stronach maszynowni, znajdowały się boczne zbiorniki paliwa, cztery pojemniki na kraby, o podwójnym dnie, zbiornik środkowy i wreszcie przedział urządzeń sterowych. Na pokładzie, za sterówką, były umieszczone dwa dźwigi i dwa bębny. Wszystko pierwszorzędne. Garvin wybrał nawet do sterówki i kabin dla załogi ozdobne wykończenie z czarnego orzecha. Z daleka "Szerszeń" wyglądał nadal majestatycznie, ze swoim kobaltowo błękitnym kadłubem i białą nadbudówką oraz anteną radaru chwiejącą się wysoko nad sterówką. Był to zwalisty kuter ze ściętym dziobem. Nawet szczur lądowy widział na pierwszy rzut oka, że nie ma z nim żartów. Uważniejszy obserwator zauważyłby jednak rozpaczliwe położenie "Szerszenia". Plamy rdzy znaczyły kadłub poniżej spływników. Uszczelki wokół okien sterówki skurczyły się i popękały. Farba na relingu łuszczyła się, obnażając stalową powierzchnię. Sto innych rzeczy na pokładzie prosiło się, żeby o nie zadbać, a jeszcze więcej pod pokładem. Ze statkiem było tak jak ze stadem mlecznych krów. Wciąż wymagał pracy przy nim. Garvina nie stać było na zatrudnienie kogoś do pomocy ani na odstawienie kutra do doku remontowego. Wszystko robił sam. Był zmęczony. Boże, jak bardzo zmęczony. Zaćwierkał telefon komórkowy. Garvin podniósł go z kabestanu. - Tak? - odezwał się, zbyt zniechęcony, żeby się bawić w zwyczajowe grzeczności. Słuchał, mrużąc w zamyśleniu oczy, po czym zamknął je z rezygnacją. - Dobrze, Booney - mruknął. - Masz u mnie kielicha. Chandra minęła, Lonnie Garvin zamknął spiesznie dwa luki pokładowe, po czym wdrapał się po drabince do sterówki. Zapuścił silnik na prawej burcie, wielki jak furgonetka. Silnik na lewej burcie był wyłączony, ponieważ się przegrzał. Mógł więc używać tylko jednego silnika "Szerszenia" i jednej z dwóch śrub napędowych. Gdy silnik zaczął warkotać, Garvin sprawdził przyrządy pomiarowe. Miał niespełna dwieście galonów oleju napędowego, mniej więcej po sto w każdym ze zbiorników. Zawsze pilnował, żeby były równo napełnione; kiedy trzeba było, przepompowywał paliwo z jednego do drugiego. Podobnie postępował z połowem. Rozdzielał kraby równo do pojemników umieszczonych po lewej i prawej stronie burty. W przeciwnym razie kuter miałby przechyły na którąś ze stron. Garvin wyszedł ze sterówki i zjechał po drabince na pokład, nie korzystając ze szczebli. Pobiegł wzdłuż relingu do przedniej liny cumowniczej, odwiązał ją i rzucił na nabrzeże. Potem to samo zrobił z liną na rufie. W końcu, dysząc ciężko, wrócił do sterówki. W innym wypadku nigdy nie przyszłoby mu do głowy - ani przez chwilę - żeby wypłynąć "Szerszeniem" na morze bez przynajmniej dwóch majtków, ale za chwilę miał tu przybyć szeryf i Garvin musiał uciekać. Ostatnio poza sezonem firma Jacobson Electric zainstalowała na "Szerszeniu" chłodzony wodą generator Volvo Penta. Przysłali rachunek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Garvinowi udało się wyskrobać zadatek i dał w zastaw "Szerszenia" jako zabezpieczenie. Uregulował pierwsze dwie płatności, ale nic poza tym. Firma Jacobson Electric wstrzymywała się długo, lecz w końcu przekazała rachunek swoim prawnikom, krwiożerczej kancelarii w Seattle. We własnej obronie owi prawnicy będą argumentowali, że konieczne są dodatkowe środki, gdy przedmiot stanowiący zabezpieczenie jest w ciągłym ruchu, czyli można go ukryć. W przeciwieństwie do domu, obciążonego długiem hipotecznym, statek można z łatwością ukryć - zwłaszcza na Alasce, gdzie nawet dzisiaj nie ma jeszcze do kładnych map całej linii brzegowej. Prawo morskie rekompensuje ten fakt wierzycielom, pozwalając im działać szybko. Lonnie Garvin nie wiedział, że właśnie tego ranka firma Jacobson Electric wniosła przeciwko niemu powództwo do sądu federalnego dla okręgu Anchorage i uzyskała nakaz sądowy na zajęcie "Szerszenia". Biuro egzekutora sądowego w Anchorage dysponowało swoim własnym odrzutowcem, który kilka minut temu wylądował w Dutch Harbor. Chwilę wcześniej Garvin poprosił spedytora portowego, którego biuro mieściło się w pobliżu pasa startowego, żeby miał oko na samolot szeryfa i zadzwonił, gdyby zauważył, że ląduje. Może był to fałszywy alarm, ale raczej nie, w sytuacji gdy wierzyciele Garvina deptali mu po piętach, Na przystani, obok "Szerszenia", stał zacumowany dwudziestometrowy trawler Maxa Freemana "Fale Pacyfiku". Garvin nie widział Freemana przez cały dzień i miał nadzieję, że siedzi w barze albo w swoim mieszkaniu na wyspie Unalaska, ponieważ z pewnością nie spodobałoby mu się to, co Lonnie zamierzał zrobić. Przy silniku pracującym na lekko przyśpieszonych obrotach Garvin włączył bieg. Śruba przy prawej burcie wzbiła bryzgi piany. "Szerszeń" zadygotał, następnie ruszył z warkotem do przodu, najpierw o pół metra, a potem trochę więcej. Zdolność manewrowania "Szerszenia" była ograniczona, ponieważ lewy silnik nie pracował, nie było też majtków, którzy odepchnęliby kuter od nabrzeża. Skręcając ster na prawą burtę, Garvin próbował zmusić kuter do pogwałcenia praw fizyki i ominięcia "Fal Pacyfiku". "Szerszeń" nie podporządkował się i uderzył dziobem w rufę trawlera, raczej ocierając się o niego niż taranując. Garvin usłyszał trzask drewna. Nie widział niczego poniżej wyniosłego dziobu kutra, nie mógł więc stwierdzić, jaki uszczerbek poniósł statek Freemana. Może stuknął tylko w odbojnicę "Fal Pacyfiku". Max Freeman zrobi się fioletowy na twarzy, gdy zobaczy, co zrobił Garvin jego trawlerowi. Lonnie zamierzał zadzwonić do niego z telefonu komórkowego za kilka minut. Freeman zrozumie, że została uszkodzona tylko odbojnica. Co znaczą dwie godziny pracy i stówka w porównaniu z perspektywą utraty przez Garvina całego statku. Potężny caterpillar warkotał, "Szerszeń" sunął do przodu, popychając trawler, który stawiał opór, ponieważ był przycumowany do na brzeża na całej swojej długości. Rozległ się jeszcze głośniejszy trzask. Max Freeman dostanie ataku serca. Garvin obejrzał się przez ramię, zerkając przez lewe okno sterówki na port i drogę. Do portu skręcał właśnie samochód. To z pewnością szeryf, prosto z lotniska. Słońce odbijało się w przedniej szybie samochodu, dlatego nie było widać, kto w nim siedzi. Gdy samochód zatrzymał się, refleksy zniknęły i Garvin dostrzegł kierowcę. Jasne, szeryf, w idiotycznym służbowym kapeluszu. Obok szeryfa siedział Will Slewberg, niech go diabli. Slewberg był strażnikiem, wyznaczonym przez sąd do pilnowania "Szerszenia" po zajęciu go przez szeryfa. Był znienawidzony w całym porcie, nazywano go szakalem. Slewberg wyskoczył z samochodu pierwszy, niski, żylasty mężczyzna w płaszczu z rozwianymi połami. Puścił się biegiem przez żwirowany parking w kierunku "Szerszenia", zanim szeryf zdążył opuścić samochód. Garvin wcisnął ponownie pedał przyśpieszenia. Rozległ się kolejny trzask na rufie "Fal Pacyfiku". Garvin wciąż miał nadzieję, że to od bojnica. Dziób "Szerszenia" prześlizgnął się wzdłuż rufy trawlera, wykręcając się w kierunku morza. Popchnięty przez "Szerszenia" statek Freemana, przechylił się na lewą burtę. Szeryf wysiadł z samochodu i ruszył za Slewbergiem przez parking do przystani. Zbliżali się coraz bardziej do "Szerszenia". Gdyby szeryfowi udało się wkroczyć na pokład, Garvin mógłby pożegnać się z "Szerszeniem" bezpowrotnie. I oto szeryf wszedł na nabrzeże i podniósł rękę, dając znak Garvinowi. Dziób "Szerszenia" nadal tkwił w rufie trawlera, szturchając ją i obdrapując. Szeryfa i Slewberga dzieliło od kutra już tylko czterdzieści metrów, wymachiwali rękami, a Slewberg powiewał w stronę stojącego w sterówce Garvina jakimś dokumentem, być może pozwem. Nagle kuter szarpnął do przodu, uwalniając "Fale Pacyfiku". Trawler opadł z powrotem na stępkę. Garvin natychmiast zwiększył obroty silnika. Odległość między statkiem a nabrzeżem błyskawicznie zwiększyła się o kilkadziesiąt centymetrów. Z jedną ręką na kole sterowym, Garvin wyglądał przez okno nad odbojnicą, widząc drewniany pomost, potem wodę i coraz większy odstęp między kadłubem a nabrzeżem. Odetchnął głęboko. Szeryf i Will Slewberg wbiegli na pomost, stając na samym jego brzegu. Z góry Garvin dostrzegł uśmiech szeryfa, przeznaczony dla niego, a nie dla Slewberga. Garvin zrozumiał ten uśmiech. Szeryfowie nie cierpieli zajmowania statków, pozbawiania pracy ciężko pracujących rybaków. Być może szeryf dokładnie wyliczył chwilę swego przyjazdu, zdejmując nogę z gazu, odrobinę, tyle żeby pozwolić "Szerszeniowi" odpłynąć. Garvin nie byłby tym wcale zdziwiony. Tak więc "Szerszeń" odpływał, zostawiając port i kierując się najpierw w stronę cypla, a następnie ku otwartemu morzu. Garvin po zwolił sobie na szeroki uśmiech. Zasłużył nań w pełni, a nie wiedział, kiedy znów będzie miał okazję do uśmiechów. Rozdział 3. KILKA dni po zapowiedzi Rexa Wymana w jachtklubie Gwen podążała znowu za miliarderem do portu. Miała długie nogi, mimo to musiała co pewien czas podbiegać, żeby dotrzymać mu kroku. Asystent Rexa, Roger Hall, dreptał za nią na swoich krótkich nogach. Hali uzyskał stopień magistra w Yanderbilt, ale miał duszę lokaja. Zawsze był przy Reksie albo tuż za drzwiami, na odległość głosu, i Gwen niemal przestała go zauważać. - No i udało im się - zawołał Wyman przez ramię, - Wiedziałem, że im się uda, jeśli tylko dostaną dość pieniędzy. Wyman rzeczywiście przyjechał do Suń Valley, by spotkać się z Gwen na romantycznym weekendzie sam na sam - Gwen nazywała je "weekendami sam na sam plus Roger Hall" - ale prawie natychmiast otrzymał pilną wiadomość od swoich techników robotyki, pracujących na pokładzie "Wiktorii". Nadzieje Gwen na weekend prysły, gdy znalazła się razem z Rexem na pokładzie jego odrzutowca, lecącego w kierunku Zachodniego Wybrzeża. Na międzynarodowym lotnisku w San Francisco czekał na nich samochód. Wyman zwolnił, pozwalając, by Gwen zrównała się z nim. - Kierowałaś komputerowymi systemami projektu, Gwen, prawda? - Oczywiście. - Starała się zapanować nad gniewem, żeby nie było go słychać w jej głosie. - A mimo to nie masz pojęcia, ile starań pochłonęła ta łódź. Przez starania Wyman zwykle rozumiał pieniądze. - Zwróciłem się do Oregon Automation, firmy badawczej, mieszczącej się w pobliżu Beaverton. Specjalizują się w silnikach i robotach przemysłowych. Subsydiowałem cały wydział, trzydziestu inżynierów i techników, pracujących nad systemami robotycznymi "Wiktorii". Kompletnie się nie orientujesz w kosztach tych badań. Owszem, orientowała się. Nie poprawiał jej podłego nastroju. Na nabrzeżu panowała ciemna noc. Księżyc skrył się za niskimi czarnosinymi chmurami. Metalowe elementy umieszczone wzdłuż nabrzeża rzucały żółtawe stożki światła, wyznaczając drogę. Łagodne światło sączyło się przez zasłony w iluminatorach niektórych statków. A mówili mi, że tego nie da się zrobić. - Wybuchnął śmiechem i ten chrapliwy dźwięk odbił się echem od kadłuba statku starego Chrisa Crafta, obok którego właśnie przechodzili. - Ale ja ich zachęciłem i dyrektor do spraw naukowo-badawczych Oregon Automation chętnie skorzystał z mojej oferty. Gwen chwyciła go za ramię, próbując zmusić, żeby się zatrzymał. - Rex, muszę z tobą porozmawiać. - Starała się opanować gniew, tłumacząc sobie, że nie może mieć do niego pretensji z powodu afrontu, jaki jej zrobił, zmieniając nagle plany, ponieważ jest wielkim człowiekiem, w dodatku absolutnie przeświadczonym o doniosłej misji, jaką ma do spełnienia. Wyman, któremu spieszno było znaleźć się na pokładzie "Wiktori", opierał się przez chwilę z miną pełną dezaprobaty. - Strasznie mi przykro, Gwen - rzekł, mięknąc powoli, swoim melodyjnym głosem. Obrócił się do niej, przedtem jednak rzucając ostatnie spojrzenie w noc, ku nabrzeżu, gdzie stała przycumowana jego "Wiktoria". - Twoje słowa brzmią tak szczerze, że mógłbyś być pracownikiem za kładu pogrzebowego. - Gwen nie znosiła scen i nie zamierzała ich urządzać. - Musisz mi zaufać, Gwen. - Rex podszedł do niej bliżej i położył jej dłoń na ramieniu. Roger Hall natychmiast uczynił krok do tyłu, wycofując się poza zasięg głosu. - WorldOuest miała przez pewien czas złą passę. Gwen wiedziała, że ceny akcji WorldOuest spadły o połowę w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Był to spadek, który zaskoczył akcjonariuszy, uważających kiedyś Rexa Wymana za nieomylnego. Akcje Gwen w WorldOuest były warte sześć milionów dolarów. Rok temu miały dwukrotnie wyższą wartość. - To tylko przejściowe - zapewnił ją. - Rex, nie mam ochoty rozmawiać o twoich cholernych interesach. - No więc, o co chodzi? - spytał, krzywiąc się. - Ach tak, bardzo przepraszam. Już się domyślam. Czasami ci to robię, po prostu zmieniam nagle plany. - Od miesiąca czekałam na nasze wspólne chwile w Idaho. - Tak, wiem - przyznał ze skruchą. - Po każdym długim dniu pracy nad systemami "Wiktorii" zaglądałam do kalendarza i mówiłam sobie: jeszcze jeden dzień mniej do spotkania z Rexem. Patrzył jej prosto w oczy z bardzo poważną miną, jego twarz wyrażała prośbę o zrozumienie i wybaczenie. Poczuła podniecenie, które na początku tak ją przyciągało do niego. - Jestem zawsze piątym kołem u wozu - rzekła stanowczym głosem. - Dostajesz telefon, obojętnie od kogo - senatora, premiera, Billa Gatesa czy chińskiego cesarza - i już cię nie ma. Ujął jej dłonie i ścisnął lekko w swoich. - Muszę cię poprosić, żebyś dała spokój tym głupstwom do czasu, aż zaczną się regaty. Do startu pozostał już tylko tydzień. Niech "Wiktoria" wystartuje. - I co potem? - Wszystko się zmieni. - Weekend tylko we dwoje będzie rzeczywiście oznaczał weekend we dwoje? - Tak, obiecuję ci. Skinęła głową, przyjmując obietnicę, ponieważ mu wierzyła, w pewnym sensie, i ponieważ nie miała innego wyboru. Ruszyli ponownie w stronę "Wiktorii", Roger Hall jak zwykle pół kroku z tyłu. Wyman trzymał Gwen za rękę. - Postawiłem wszystko na "Wiktorię", Gwen. Jej zintegrowany system rozstrzygnie o moim losie. - Rynek drogich i skomplikowanych jachtów nie jest duży, Rex - drażniła się z nim. - Nikt nie kupi systemu do łodzi żaglowej, to jasne. Moimi klientami będą wielkie uniwersytety, więzienia, bazy wojskowe. - Nie zapominaj o przedsiębiorstwach wodociągowo-kanalizacyjnych - podjęła próbę rozśmieszenia go. Jednakże trudno było, jak zwykle, zmącić jego powagę. - Parę spraw zakończyło się fiaskiem. Chodzi o coś więcej niż akcje. Słyszałaś kiedykolwiek o rurociągu transkaukaskim? Mówisz o ropie naftowej? - O gazie ziemnym. Zainwestowałem dwieście milionów dolarów w projekt Mid Asia Transport, realizowany wspólnie z firmą rosyjską. Pewni faceci z koneksjami na Kremlu. - I co się stało? - Nie jestem pewien - odparł Wyman. - Wysłałem kilku zaufanych ludzi, żeby sprawdzili, jak się sprawy mają, ale... - Wzruszył ramionami. - Chyba straciłem te pieniądze. Korupcja przechodzi tam wszelkie pojęcie. Gwen przypomniała sobie dzień, gdy stała się milionerką. Tego dnia zainwestowanie w akcje WorldOuest zbiegło się z pójściem w górę tych akcji w notowaniach kursu wolnorynkowych papierów wartościowych. Siedziała w swoim boksie, gdy nagle przez całą salę przeszedł szmer podniecenia, a na monitorze ukazała się cena papierów. Gwen nie była jedynym pracownikiem WoridQuest, który został tego dnia zaliczony w szeregi milionerów. Przysięgła sobie kiedyś, że jeśli jej stan posiadania osiągnie tę właśnie magiczną liczbę, pozwoli sobie na miesięczną podróż do Australii i Nowej Zelandii - od trzech lat nie wyjeżdżała nigdzie na wakacje - i wyda trochę pieniędzy na przyjemności. W tamtym tygodniu siedziała na przeciwko agenta biura podróży z piórem w dłoni i nie potrafiła się zmusić, by wypisać czek. Udręczona, przeprosiła go i wzięła nogi za pas. Rok wcześniej uciekła z salonu sprzedaży Jaguara przy wzmiance o pół milionie dolarów, zostawiając sprzedawcę na trzydzieści sekund przed zawarciem transakcji na sedana XJ. Gwen nie zatrzymała się nigdy - ani razu w życiu - przed wystawą, zobaczywszy płaszcz lub sukienkę, która jej się spodobała, i nie weszła, żeby ją kupić. Nigdy - ani razu - nie kupiła niczego pod wpływem impulsu. Mieszkała w kawalerce w dzielnicy Boise, znanej ze skromnych mieszkań i restauracji z pizzą na wynos. Zakupy robiła w Costco. Dopiero gdy zaczęła spotykać się z Rexem Wymanem, odpuściła sobie trochę, tylko trochę. Rex nie mógł sobie pozwolić, by widywano go z dziewczyną w byle czym. Kilka sukienek, nieco biżuterii, ale dopiero po gorączkowym bieganiu po sklepach i porównywaniu cen. Zaczęła czesać się w salonie fryzjerskim. Był to wydatek, który uważała za wyrzucanie pieniędzy w błoto, jednakże uległa Rexowi nalegającemu grzecznie, lecz stanowczo. Często myślała nad tym, jak bogactwo wpływa na stosunki między nią a Rexem. Pieniądze nic dla niego nie znaczyły, ponieważ miał ich dużo, a dla niej też nie znaczyły nic, ponieważ cechowała ją wrodzona nieumiejętność ich wydawania. Jej logika była śmieszna, jednak być może to właśnie ich lekceważenie dla pieniędzy było jedną z przyczyn wzajemnej fascynacji. Gwen pamiętała swoją wielką nauczkę dotyczącą pieniędzy. Gdziekolwiek mieszkały, jej matka trzymała ceramiczny dzbanek z monetami na bufecie w kuchni. Wykorzystywała je na opłacanie jazdy metrem. Pewnego dnia trzynastoletnia Gwen wzięła sobie dwie ćwierćdolarówki. Chciała pójść podczas lunchu z koleżankami z klasy do sklepu Mikea ze słodyczami i wodą sodową. Do tej pory pamiętała smak anyżowych cukierków, które kupiła za te pieniądze. Tego samego wieczoru przy kolacji matka poprosiła ją, żeby wybrała jakiś dzień w przyszłym tygodniu, od poniedziałku do piątku. Zaintrygowana Gwen wybrała wtorek. - Dobrze - powiedziała matka. - We wtorek będę musiała wstać o wpół do czwartej rano i przejść pieszo mostem na Manhattan, a następnie aż do East Side. Dojście do pracy zajmie mi cztery godziny. Gdyby w dzbanku z drobnymi nie brakowało dwóch ćwierćdolarówek, mogłabym pojechać metrem, tak jak każdego innego poranka. I matka rzeczywiście to zrobiła, wstała o wpół do czwartej i wyszła do pracy, a jej córka płakała tymczasem w swoim pokoju. Od tamtej pory Gwen nigdy niczego nie ukradła. I nigdy w życiu nie włożyła do ust anyżowego cukierka. Gwen i Wyman dotarli do punktu kontroli, gdzie strażnik poświecił im w twarz latarką, zanim ich przepuścił. Podszedł do nich mężczyzna w granatowym wełnianym płaszczu Filsona. Uśmiechał się szeroko, na jego twarzy malował się triumf. Nad nimi górowała "Wiktoria" -jej maszt, ożaglowanie i sztagi wypełniały nocne niebo, ostry jak brzytwa dziób rysował się wyraźnie ponad czarną taflą wody. Ogromna i cicha, piękna w każdym calu, zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz, wypieszczona w każdym szczególe, "Wiktoria" przypominała Gwen rekina - te same gładkie, drapieżne kształty. Nigdy nie powiedziała o tym Rexowi, ponieważ bez wątpienia wyśmiałby ją, ale na widok tej łodzi przechodziły ją ciarki. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy zaczęły się te niepokojące odczucia. Przycumowana do nabrzeża, spokojna i lekko kołysząca się na wodzie "Wiktoria" budziła w niej nieufność i lekką awersję. Gwen nie miała pojęcia, czemu tak się dzieje. Coś w tym jachcie, w jego szerokim kadłubie, maszcie i olinowaniu, nie dawało jej spokoju. Nie po trafiła określić, który czynnik wywoływał to wrażenie, ale "Wiktoria" wytwarzała wokół siebie aurę kontrolowanego zagrożenia, emanowała żywiołową i groźną siłą. - Cześć, Gwen - przywitał się z nią mężczyzna w płaszczu. - Przygotowana na spektakl? Wszyscy troje weszli po trapie na jacht. Mężczyzna nazywał się Ramish Advani, był szefem zespołu robotyki w Oregon Automation. Miał włosy obcięte na Beatlesa i niebiesko-czarny kapelusz. Gwen wiedziała, że za delikatnymi rysami twarzy kryje się nieprzeciętna inteligencja. Gdy kiedyś odwiedziła laboratoria Oregon Automation, zastała Ramisha siedzącego w gabinecie i wpatrzonego w oprawione w ramki zdjęcie, wiszące na ścianie. Przedstawiało dwunastometrową mocną łódź Fountain. Gwen zapukała lekko w otwarte drzwi. Advani nie oderwał wzroku od fotografii. Gdy w końcu dotknęła jego ramienia, drgnął zaskoczony. - Jesteś w transie, Ramish? Odpowiedział, że gra w szachy. - A gdzie masz pionki i szachownicę? - Nie potrzebuję ich - odparł z uśmiechem. - A przeciwnik? - nie dawała za wygraną Gwen. - Przeciwnik też nie jest mi potrzebny. Advani poprowadził ich pod ożaglowaniem i wzdłuż relingu lewej burty. Minęli maszt. Przed masztem było przymocowane do pokładu dodatkowe urządzenie, jakiego nigdy nie widziano na morzu. - Oto OA 1542 - rzekł z dumą Advani - zainstalowany, w pełni gotowości, do usług. Wyman przyglądał się urządzeniu z podziwem. - Fantastyczne. - Przerażające - powiedziała Gwen. - Nie potrzeba już załogi do obsługi spinakera. Będzie obsługiwany przez ten modularny telerobotyczny system zadaniowy. - To drobiazg dla automatycznego ramienia, prawda? - spytał Wyman. - Nazwaliśmy nasz wynalazek Stretch - powiedział Advani. Urządzenie składało się z pięciu rur, połączonych ze sobą ruchomymi przegubami, najniższe rury ramienia miały największy obwód. Ramię rozwidlało się metr nad pokładem. Drugie ramię wychodziło z większego. Oba elementy były całkowicie pokryte lekką powłoką tytanową i plastikową, główne ramię miało sześć metrów długości, a mniejsze było o połowę krótsze. Urządzenia nie było na pokładzie w czasie prób na morzu ani podczas przyjęcia, zapowiadającego regaty, ponieważ jeszcze wtedy go nie ukończono. - Widzicie, że Stretch może się poruszać od prawej burty do lewej - objaśniał dalej inżynier - jeżdżąc na kółkach lub po wmontowanej szynie, podobnie jak robot spawalniczy w fabryce samochodów. Jego system jest przeznaczony do działania w warunkach huraganu. - A ręce? - spytał Wyman. - My, inżynierowie, nazywamy je efektorami końcowymi - odpowiedział Advani. - Stretch ma dwie ręce, po jednej na każdym ramieniu. Maszt spinakera, który widzicie tam, przy końcu głównego ramienia, jest składany, jak teleskop Nelsona. Efektor przytrzymuje maszt spinakera, nie musimy więc mocować go do grotmasztu za pomocą klamry, tak jak na innych łodziach żaglowych. Mniejszy efektor na drugim ramieniu manipuluje szlagiem i hakiem nie mniej sprawnie, niż uczyniłyby to dłonie marynarza. - Czy to naprawdę działa, Ramish? - spytał Wyman. - Głupotą byłoby podnoszenie spinakera teraz, gdy "Wiktoria" jest przycumowana do nabrzeża. Twój jacht zerwałby się z cumy. - Wyjął z kieszeni jajko. Podniósł je do góry, trzymając w trzech palcach i obracając tak, żeby Wyman mógł mu się przyjrzeć. Następnie podrzucił jajko w powietrze, w kierunku dziobu. Wzbiło się łukiem w górę i zaczęło spadać, by nieuchronnie rozbić się o pokład "Wiktorii" albo wpaść do wody. Do tej chwili automatyczne ramię znajdowało się w stanie spoczynku. Gwen była przekonana, że to niezgrabne urządzenie stoi tu w oczekiwaniu, żeby ktoś przekręcił jakiś przełącznik. Ale OA 1542, znane również jako Stretch, nagle się ożywiło. Górny wysięgnik, który przytrzymywał składany maszt, nachylił się ku lewej burcie, a niższe ramię wystrzeliło do przodu, otwierając efektor. Maszyna pracowała niemal zupełnie cicho, słychać było tylko dźwięk, przypominający mruczenie kota. Stretch chwycił jajko w powietrzu, gdy już zaczęło spadać. Równie cichutko ramię obróciło się wokół osi, powędrowało kilkadziesiąt centymetrów w stronę Advaniego i podało mu jajko. Gdy inżynier wyjął jajko z mechanicznej dłoni, Stretch wrócił do swego neutralnego położenia. Od momentu, gdy Gwen zobaczyła jajko w dłoni Ramisha, minęło dziesięć sekund. - Pytałeś, zdaje się, Rex, czy Stretch działa? - powiedział Advani. - Powiedziałem, że to niemożliwe, by udało wam się skonstruować robota, który manipulowałby spinakerem przy zwrocie przez rufę, ale się myliłem - przyznał Wyman. - Założyliśmy się - uśmiechnął się Advani. - Pamiętasz? Wyman sięgnął do kieszeni i wyjął kluczyki, przyczepione na wszelki wypadek do korkowego breloczka, żeby nie utonęły, gdyby wpadły do wody. Podniósł je do góry. - Wygrałeś. Miał je już podać Ramishowi, ale Gwen przytrzymała jego rękę. - Zaraz, zaraz, chwileczkę - powiedziała surowym tonem. - Założę się, Ramish, że ugotowałeś to jajko na twardo. Śmiejąc się jak szalony, Advani wystawił rękę za reling lewej burty i zgniótł jajko. Białko i żółtko spłynęły z jego palców do wody. Następnie wytarł rękę. Gwen puściła dłoń Wymana, który wręczył klucze inżynierowi. Advani chwycił je, jak gdyby były kołem ratunkowym. Pogratulowali mu oboje, po czym zeszli trapem z "Wiktorii" na nabrzeże. Gwen ujęła Wymana pod rękę. - Co to za klucze? - spytała. - Widziałaś zdjęcie łodzi w gabinecie Ramisha? -Tak. - To kluczyki do tej właśnie łodzi - powiedział Rex dziwnie niskim głosem. - Nagradzam osiągnięcia. - Odczekał chwilę, poczym dodał: - I daję po nosie za niepowodzenia. - Co to było, piłeczka baseballowa? - spytał Toby Odęli, wpatrując się w ekran. - Za małe jak na piłeczkę baseballową - odpowiedział Brady Lane. - Coś mniejszego. I widziałeś, jak ten robot błyskawicznie to złapał? Nadawałby się na łapacza w każdej zawodowej drużynie. Odęli i jego pracownik Brady Lane nie spuszczali wzroku z monitora o płaskim ekranie. Kamera na podczerwień była zainstalowana na maszcie łodzi, przycumowanej po drugiej stronie nabrzeża. - Niech mnie diabli. Robot złapał jajko. - Odęli roześmiał się radośnie i wskazał na ekran. - Tamten inżynier właśnie zgniótł je między palcami. - Niesamowite - rzekł z podziwem Brady Lane. Miał dwadzieścia dwa lata i nosił pięć kolczyków w jednym uchu oraz dwa w drugim. Odęli nigdy nie widział go bez granatowej wełnianej czapki z dzianiny, czy to zimą, czy to latem. Lane był nerwowy jak chart wyścigowy i nie potrafił usiedzieć spokojnie na miejscu, chyba że przed klawiaturą i monitorem komputera. Tam spływał na niego spokój. Spędził pięć miesięcy w więzieniu za włamanie do głównego serwera Bank of America i grzebanie w niektórych plikach. "To było jakieś cztery tysiące plików, Wysoki Sądzie" - wyznał szczerze sędziemu. Toby Odęli zatrudnił go dwa dni po wyjściu z więzienia federalnego w Lompoc, w stanie Kalifornia. Odęli i Lane założyli wraz z jeszcze pięcioma innymi chętnymi Stowarzyszenie Rogatych Dusz, Inc., jak sami siebie nazwali. Nie mieli oficjalnej nazwy, żadnej tabliczki na drzwiach w China Basin w San Francisco, opodal boiska do baseballu. Ich firma mieściła się na pierwszym piętrze magazynu. Za biurka służyły im deski, położone na kozłach. W pobliżu drzwi znajdował się stojak na deskorolki. Ponadpółroczne komputery - i dlatego już przestarzałe - poniewierały się po kątach. Instalacja elektryczna była przyklejona do sufitu mocną taśmą. Nie było sekretarki i zaledwie kilka telefonów. W kącie stało łóżko piętrowe z gołymi materacami. Podobnie jak w kasynie, na ścianie nie wisiał ani jeden zegar. Pracownicy rzadko interesowali się, która jest godzina. Biuro było zabałaganione rozmyślnie. Pracownicy Tobyego Odella byli bardzo młodymi ludźmi, niewiele po dwudziestce; większość z nich nie ukończyła studiów. Zagorzali hakerzy chętnie przystali na propozycję Odella, że będzie im płacił za ich obsesję. Odęli był właścicielem piętnastu firm - media, oprogramowanie, rozrywka - lecz najwięcej czasu spędzał w Stowarzyszeniu Rogatych Dusz. Odęli skromnie nazywał sam siebie facetem od kodów. A tak na prawdę stał się zatwardziałym hakerem. Piractwo komputerowe dawało mu poczucie, że znajduje się w czołówce informatyki, tak jak dawniej. Oferowało mu przygodę i smak niebezpieczeństwa. A Rogate Dusze, ze swymi psikusami i zaraźliwym śmiechem, kipiące energią, pozwalały mu odnosić wrażenie, iż nadal wytycza kierunki rozwoju, tak jak wtedy, gdy siedział z Rexem Wymanem nad jednym komputerem, w malutkim pokoiku, pracując nad nowym systemem operacyjnym. Odęli i Lane obserwowali uważnie monitor. - Widzisz ten odczepiany zasobnik na dziobie "Wiktorii"? Taki sam znajduje się na topie masztu. - Co to jest? - spytał Lane. - Radar? - Zmodyfikowane urządzenie do sporządzania map terenu. W każdym dalmierzu wykorzystywane są trzy wiązki laserowe i trzy zestawy obrotowych i uchylnych luster do pomiarów fal oceanicznych. Mierzona jest ich długość, wysokość, cykl i prędkość. - I co z tym robi komputer? - spytał Lane. - Tworzy mapę wzniesień, która określa położenie "Wiktorii" wśród toczących się fal i bałwanów morskich. Dalmierze są wspomagane przez setki sensorów na kadłubie łodzi, które wykrywają obecność wody w danej milisekundzie, tak że komputer wie, kiedy fala przechodzi wzdłuż kadłuba. Kolejne mapy fal są tworzone dziesięć razy na sekundę, toteż "Wiktoria" zna położenie, kierunek, prędkość oraz wysokość wszystkich fal w jej pobliżu. - Czy nie lepszy byłby tu człowiek - obserwator lub facet za kołem sterowym? Odęli pokręcił głową. - Na wzburzonym morzu, gdy fale toczą się w różnych kierunkach i są napędzane przez różne sztormy, żaden człowiek nie zdoła dostrzec, co się dzieje. A w ciemności człowiek w ogóle nie będzie widział fal. System "Wiktorii" działa równie dobrze w dzień, jak i w nocy. - Zatem układ sterujący "Wiktorii" stale dostosowuje się do fal, które napotyka? Odęli skinął głową. - Tak, zarówno ster, jak i żagle. Komputer jest jednocześnie bosmanem i sternikiem. - Po prostu odjazd. - Brady Lane odchylił się na oparcie krzesła. - Ale jaki jest tego cel? Czemu Wyman ładuje takie mnóstwo forsy i poświęca tyle zachodu temu jachtowi? - Grałeś kiedyś w pokera, Brady? - Trochę. - Mając w ręku pięć kart, wiesz, czym dysponujesz. Ale, powiedzmy, gdy dobierasz dwie nowe karty, masz do czynienia z tysiącami możliwych kombinacji. To się nazywa kombinatoryczną eksplozją. - I co z tego? - Proces podejmowania decyzji - zwykle tak lub nie - powtarzany wiele razy, może bardzo szybko osiągnąć ogromne rozmiary. "Wiktoria" ma udowodnić, że potrafi poradzić sobie z potężną kombinatoryczną eksplozją. Dzieje się tak dzięki systemowi sporządzania map fal, jak również przetwarzaniu danych meteorologicznych i funkcjom nawigacyjnym statku. Niektórzy uważają, że można polegać jedynie na mądrości człowieka przy dokonywaniu wyboru na tym poziomie. - A więc Wyman uważa, że jego system poradzi sobie z taką kombinatoryczną eksplozją - tyloma danymi - iż można to uznać za mądrość? Czyli mówimy o sztucznej inteligencji? - Twierdzi, że regaty w trudnych warunkach pogodowych będą decydującą próbą. - A jeśli "Wiktoria" przejdzie ją pomyślnie? - Jest ogromne światowe zapotrzebowanie na taki system, począwszy od samochodów i czołgów, a skończywszy na więzieniach - odpowiedział Odęli. Lane popatrzył na niego badawczo. - Naprawdę zamierzasz wziąć udział w Pacific Winter Challenge? Odęli omiótł spojrzeniem cały pokój, następnie utkwił z powrotem wzrok w ekranie monitora, na którym była widoczna "Wiktoria". - Nie przepuściłbym takiej okazji - powiedział trochę zbyt głośno, jak gdyby próbował przekonać sam siebie. JESS McKay siedział przy karcianym stoliku, służącym jako biurko, stojący przed nim laptop był połączony z drukarką Hewletta Packarda na sąsiednim stole. Lampa na esowatym ramieniu zwisała nisko nad jego pracą. Nie chciał obudzić swego współlokatora Santiago Ramireza, który spał na kanapie. Ramirez był zawodnikiem w podnoszeniu ciężarów i właścicielem rekordu Alaski w rwaniu. Gdy nie miał dyżuru, prawie zawsze ćwiczył na siłowni. Był potężny - mierzył prawie dwa metry i ważył co najmniej sto pięć kilogramów - ale przy swojej masie potrafił poruszać się z zadziwiającą szybkością. Ciemne włosy miał krótko ostrzyżone przy skórze, dłonie duże i szorstkie. Sandy Ramirez na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie zabijaki. McKay i Ramirez pracowali jako ratownicy w dwieście dwunastej Eskadrze Ratownictwa Lotniczego Gwardii Narodowej Alaski, z bazą w Anchorage. Pokojowa misja dwieście dwunastej eskadry polegała na poszukiwaniach i akcjach ratowniczych podczas ćwiczeń sił powietrznych odbywanych na Alasce. Ratownicy przychodzili z pomocą również cywilom - myśliwym, alpinistom, obozowiczom, turystom, którzy przecenili swoje możliwości i nie docenili trudnych alaskańskich warunków. Wspólna kwatera McKaya i Ramireza przypominała wyglądem pokój w akademiku. Większość mebli była wliczona w czynsz i mocno podniszczona. Pod jedną ścianą stał prowizoryczny regał na książki. Telewizor, będący własnością Ramireza, nie był podłączony do telewizji kablowej, ponieważ zarówno McKay, jak i Ramirez nie mieli czasu ani ochoty, by oglądać telewizję. McKay wydrukował tego wieczoru dwadzieścia listów. Wszystkie miały tego samego adresata - Johna McKaya - lecz różne adresy. List składał się tylko z dwunastu zdań, ale Jessowi zajęło cały miesiąc na pisanie pierwszej wersji. Byłoby wspaniale, gdyby skłonił adresata do odpowiedzi. Internet pomógł mu w poszukiwaniach. Ilu Johnów McKayów może być na świecie? Okazało się, że bardzo wielu. Teraz pracował nad Johnami McKayami w południowej Kalifornii. Szukał adresów i drukował listy późną nocą, gdy Ramirez już spał. Parę razy Sandy budził się i pytał zaspanym głosem, co robi. Jess odpowiadał zawsze, że buszuje po Internecie. McKay wpisał jeszcze jeden adres na swym znormalizowanym liście. - Znalazłeś w końcu swojego ojca? - spytał z kanapy Ramirez. McKay obrócił się na krześle. - Do diabła, Sandy, grzebałeś w moich plikach? - Jesteśmy partnerami. To część umowy. - Sandy, nie wtrącaj się w moje prywatne sprawy! - Jasne, rozumiem - odparł Ramirez, ziewając. - A więc kiedy widziałeś go po raz ostatni? McKay zamknął na chwilę oczy. - Sześć lat temu. - Co się stało? - Moja mama zmarła na raka trzustki - odpowiedział po chwili McKay. - Był to naprawdę grom z jasnego nieba. A potem mój tata zniknął. - Co przez to rozumiesz? McKay wzruszył ramionami. - Po prostu przepadł jak kamień w wodę. - Ludzie nie znikają bez powodu. - Ale mój ojciec zniknął. Może miał powód. A może nie. Nigdy się między nami nie układało, ani kiedy byłem w liceum, ani później. - Dlaczego? Jess wpatrywał się w ekran. Czuł na swoich plecach spojrzenie przy jaciela. - Chodzi o mojego starszego brata, Matta. - Masz starszego brata? - zdziwił się Ramirez. - Nie miałem pojęcia. - On nie żyje - odpowiedział McKay cicho. - Utonął w rzece w po bliżu naszego domu, gdy był w ostatniej klasie liceum. Ramirez milczał przez chwilę. - Co to ma wspólnego z tobą i nie najlepszymi stosunkami z ojcem? - spytał wreszcie. McKay starannie ważył słowa. - Byłem w pontonie razem z moim bratem. Mieliśmy wywrotkę na katarakcie. Ramirez wstał z kanapy i przeszedł do kuchni, by po chwili wrócić z pudełkiem chrupek zbożowych "Wheat Thins". Otworzył je i włożył do ust pełną garść. Żuł przez chwilę, po czym spytał: - Ty dotarłeś do brzegu, a twój brat nie? To właśnie się zdarzyło? - Tak. Ojciec nigdy nie zdołał się otrząsnąć. Obijał się, dopóki mama nie umarła. Potem wyjechał. - Chcesz powiedzieć, że po prostu spakował walizkę, zamknął drzwi i poszedł sobie? - Właśnie tego dnia byliśmy obaj na pogrzebie matki - rzekł McKay. - Po nabożeństwie żałobnym poszedłem do domu mojego wuja, a gdy wróciłem do domu, taty już nie było. - Nie zostawił żadnego adresu? Żadnego listu? Kompletnie nic? McKay pokręcił przecząco głową. - Po śmierci Matta nigdy już nie był taki jak dawniej - powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem. - Nigdy mi nie wybaczył. - A co tu było do wybaczenia? Nie rozumiem. Widocznie los tak chciał. Tobie udało się wydostać na brzeg, a twojemu bratu nie. - Tak. - McKay wrócił do komputera. - Widocznie los tak chciał. - Po co więc próbujesz odnaleźć swego ojca, piszesz do niego te wszystkie listy? - Po prostu chcę, by wiedział, że żyję i że chciałbym go zobaczyć. To wszystko. Ramirez położył się z powrotem na kanapie i zamknął oczy. - Jess, skoro twój tata odszedł w taki sposób, nie odpowie ci na list. - Może nie - odparł McKay, nie zdejmując rąk z klawiatury. - Ale co jeszcze mogę zrobić? Chciałbym go tylko zobaczyć, porozmawiać z nim, nic więcej. Ramirez zasnął niemal błyskawicznie. Pudełko "Wheat Thins" leżało obok niego na kanapie. McKay wytarł dłonią kilka łez, które spadły na klawiaturę, i wrócił do drukowania listów. CENTRUM dowodzenia Rexa Wymana w regatach Pacific Winter Challenge mieściło się w nadmorskiej dzielnicy San Francisco, niedaleko "Wiktorii", zacumowanej w przystani Harbor Yacht Clubu. Centrum nie przypominało w niczym ciemnych, pozbawionych okien wojennych pomieszczeń sztabowych, przeciwnie, było widne i wesołe, miało duże okna i jasne oświetlenie. Wyman polecił, by w pięciu wazonach co tydzień były świeże kwiaty. Wszędzie rzucały się w oczy monitory komputerów. Na jednej ścianie wisiała ogromna mapa północnej części Pacyfiku, na której będą zaznaczane kolejne pozycje każdej łodzi. Obok mapy stała składana drabinka. Gwen Weld, siedząca między trzema monitorami komputerowymi, przeprowadzała symulacje. Była dziewiąta rano. Tkwiła na posterunku od czterech godzin. Start w regatach Pacific Winter Challenge był zaplanowany na jutrzejszy dzień. Gwen sięgnęła po egzemplarz porannej gazety, która zamieściła najwięcej informacji na temat zbliżających się regat i związanych z nimi uroczystości. Ludzie spodziewali się Bóg wie czego po Reksie Wymanie, który zapowiedział, że Pacific Winter Challenge "będzie największym wstrząsem w San Francisco od czasu trzęsienia ziemi". Wokół regat wytworzyła się aura, towarzysząca zwykle walkom bokserów wagi ciężkiej. Hotele w San Francisco były przepełnione, sale balowe zarezerwowane, limuzyny wynajęte. Wyman uważał, że wielkie gale nie mogą się obejść bez wypuszczenia balonów i postanowił, że jako pierwszy na świecie wypuści milion balonów w chwili startu. Zawarł też umowę z Waterford Crystal na zaprojektowanie i wykonanie trofeum regat. Miała to być największa kryształowa rzeźba, ja ką kiedykolwiek wykonano, ważąca przeszło tonę. Na nabrzeżach spodziewano się tłumów, liczono, że stawi się tam przeszło pół miliona ludzi. Zaplanowano rozprowadzenie dwustu tysięcy kubków do kawy z logo WorldQuest. Wyman powiedział Gwen, że roznieca w swoich rywalach prawdziwy żar, zwłaszcza w Amerykanach. Do regat przystąpiło dwanaście amerykańskich jachtów i Wyman był zadowolony z tej liczby. Zgłosiły się również załogi z Francji, Anglii, Włoch, Australii i Nowej Zelandii. Komputer Gwen zasygnalizował jej dźwiękiem, że otrzymała nową wiadomość pocztą elektroniczną. Gwen nie znała adresu ani nazwiska nadawcy. A oto jej treść: "Jeśli jest pani kapitanem Wiktorii, czy mogę chwilę z panią porozmawiać?" Pod wiadomością figurował prywatny adres poczty elektronicznej, pracującej w czasie rzeczywistym. Podpis głosił: "Kapitan Jess McKay, dwieście dwunasta Eskadra Ratownictwa Lotniczego, baza w Anchorage, Alaska". Gwen wprowadziła adres, poczym napisała: "Wiktoria nie ma kapitana. Ma właściciela. Ja jestem koordynatorem pracy systemów. W czym mogę panu pomóc? Gwen Weld". Wcisnęła odpowiednie klawisze, by wysłać wiadomość. Otworzyło się nowe okno i już kilka sekund później nadeszła od powiedź. "Łódź musi mieć kapitana, kogoś, kto nią kieruje. Czy pani jest taką właśnie osobą?" "Wiktoria sama będzie podejmowała decyzje. Czemu pan pyta i, nie chcę być niegrzeczna, ale kim pan jest?" "Mój zespół będzie powołany do ratowania waszych żałosnych szczątków, gdy nadejdzie czas, a mnie się to wcale nie uśmiecha. Ta wiadomość jest nieoficjalna". "Wiktoria jest najbezpieczniejszym jachtem, jaki kiedykolwiek zbudowano. Regaty nie spędzają mi snu z powiek". "Czy była pani kiedykolwiek na Morzu Beringa? - napisał kapitan McKay. - Czy ma pani choćby najmniejsze pojęcie, jak wygląda Morze Beringa?" "Mamy więcej informacji o Morzu Beringa, niż mógłby pan sobie wyobrazić" - odpowiedziała. "Mówię o pani, a nie o tej naładowanej technicznymi sztuczkami łodzi. Czy zdaje pani sobie sprawę, w co się pakuje?" Gwen odczytała słowa, ukazujące się na ekranie, po czym zawahała się przez chwilę, zanim wystukała odpowiedź. "Przeprowadziliśmy niezliczoną liczbę symulacji komputerowych, poza tym Wiktoria sprawdziła się podczas prób na morzu. Jacht został zaprojektowany z uwzględnieniem warunków panujących na Morzu Beringa". "A co z innymi żeglarzami, których zwabiliście do udziału w tym idiotycznym wyścigu? Jeśli poprowadzicie waszą bandę głupców na te wody w samym środku zimy, będziecie mieli wiele na sumieniu. Do widzenia". "Niech pan nie kończy ze mną rozmowy takim pobożnym akcentem. Nie wie pan niczego o Wiktorii ani o Reksie Wymanie. Jak pan śmie być taki protekcjonalny?" - napisała spiesznie. Po chwili nadeszła odpowiedź. "Przepraszam. Po prostu nie cierpię głupoty". "Rex Wyman nie jest głupi". Na ekranie Gwen wyświetliła się odpowiedź z Alaski: "Nie miałem na myśli Rexa Wymana". CZĘŚĆ DRUGA. Rozdział 4. DZIEWIĘTNASTU uczestników regat stawiło się na starcie. Lekki wiatr wiał w kierunku zatoki, przez Golden Gate. Linia startu przebiegała między łodzią komisji sędziowskiej a boją, w przybliżeniu między Coit Tower a wschodnim cyplem wyspy Alcatraz. Rozległ się wystrzał, zwracając uwagę kapitanów na nową flagę, którą właśnie podnoszono na łodzi komisji sędziowskiej, flagę zapowiadającą, że po została już tylko minuta do startu. Łodzie ruszyły w kierunku linii startowej, z masztami ustawionymi niczym żołnierze w szyku bojowym, Rex Wyman stał w kokpicie "Wiktorii", oparłszy dłonie na relingu. - Jedyną rzeczą, na którą nie mam wpływu, jest pogoda, ale wyraźnie mi sprzyja. Gwen stała przy zejściówce. Słaby, lecz stały wiatr wiał z lewej strony dziobu i targał jej włosy, opadające na ramiona. - Ile sekund pozostało do startu? - spytał Wyman. - Trzydzieści jeden - odpowiedział Głos. Głośniki były zamontowane obok schodków i po bokach kokpitu. Fale miały zaledwie trzydzieści centymetrów wysokości. Słońce, przyćmione lekko przez wysokie chmury, wyglądało jak srebrny krążek, emitujący mdły blask. Dziewiętnaście masztów cięło powietrze, biorąc ten sam kurs. Jachty walczyły o lepszą pozycję na linii startu. Toby Odęli siedział bardzo przejęty w kokpicie. Był jedynym człowiekiem na pokładzie, który miał na sobie kamizelkę ratunkową. - Mógłbyś przejść z San Francisco do Sausalito po wszystkich tych łodziach, Rex. Kampania reklamowa Wymana odniosła skutek - tysiące statków spacerowych wypełniało zatokę. Straż przybrzeżna i policja portowa pilnowały linii startu, wycofując łodzie widzów, zapewniając zawodnikom wolną drogę do mostu Golden Gate. Na brzegu również tłoczyli się widzowie. Nad ich głowami unosiły się w powietrzu dziesiątki helikopterów i samolotów. - Ile czasu do startu? - spytał znów Wyman. - Dwadzieścia sekund - odrzekł Głos. Jachty ustawiły się na linii startu w tak równych odstępach jak zęby w grzebieniu. Członkowie poszczególnych załóg mieli marynarki i spodnie w charakterystycznych barwach - Francuzi niebieskie, Australijczycy zielone, obsada łodzi Duncana Davisa czerwono-czarne, co nadawało całej kawalkadzie wojskowy charakter. Wyman zwrócił się do Gwen z szerokim uśmiechem. - No, za chwilę startujemy - powiedział. Jego spojrzenie prześlizgnęło się nad głową kobiety w stronę kamery, zamontowanej nad zejściówką. Było to niemal mikroskopijne urządzenie, z obiektywem wielkości ćwierćdolarówki. - Nie powinieneś patrzeć w oko kamery, Rex - skarciła go Gwen. - Jest ich tak dużo, że trudno tego nie robić. - Ile ujęć, "Wiktorio"? - Dziewięćdziesiąt dwa i pół miliona w głównych i lustrzanych stanowiskach - odpowiedziała "Wiktoria". Wyman spodziewał się stu milionów ujęć w sieci web Worldquest, gdzie użytkownicy Internetu mogli wybierać między sześcioma kamerami na pokładzie "Wiktorii" i sześcioma kamerami pod pokładem. Gwen będzie miała odrobinę prywatności wyłącznie we własnej głowie oraz na koi. Kamery zapewniały ciągły podgląd w rzeczywistym czasie, dzięki przekazowi satelitarnemu. Miliony widzów będą przez cały czas towarzyszyły wyścigowi. - Dziesięć sekund do startu - oznajmiła "Wiktoria". - Dziewięć... osiem... Tor wyścigowy zwężał się, gdy łodzie kibiców sunęły do przodu. Helikoptery walczyły o przestrzeń nad armadą. Od strony San Francisco wzniosła się w powietrze ściana zielonych i niebieskich balonów. Głos odliczał: - Trzy... dwa... jeden... start. Na łodzi komisji sędziowskiej rozległ się wystrzał, w chwili gdy wszystkie dziewiętnaście jachtów przekroczyło linię startu. "Wiktoria" ruszyła naprzód. Widzowie na brzegu oraz na łodziach głośno wiwatowali i włączali syreny. - Dzięki Bogu, wreszcie wyruszyliśmy - rzekł Wyman, zaciskając dłonie na relingu. - Po całej tej pracy. Gwen podeszła, żeby go uścisnąć i pogratulować mu, on jednak od wrócił się do niej bokiem. - Roger, połącz mnie z Sidem Palerem, dobrze? Gwen wstrzymała oddech. Sid Paler był wiceprezesem do spraw marketingu w WorldQuest. Skrzywiła się i szybko odeszła od relingu, żeby Rex nie dostrzegł jej miny. Ruszyła powoli w stronę dziobu. Może było to głupie z jej strony, ale Gwen miała nadzieję, że oprócz poważnej misji "Wiktorii" i mimo surowych rygorów regat, ten wyścig będzie również czymś w rodzaju ucieczki. Ich dwoje na łodzi. No, jeszcze kilka innych osób. Hen, na Pacyfiku, wkoło tylko woda i wiatr. Być może chcąc zrekompensować sobie coraz większą obawę przed regatami, stworzyła w wyobraźni wspaniałą wizję romantycznych tygodni na morzu. Ale polecenie, które Rex wydał właśnie Rogerowi Hallowi, rozwiało jej złudzenia. Wyrzuciła za burtę swoje marzenia o ucieczce. "Wiktoria" oraz inni uczestnicy regat mknęli przed siebie, mijając setki łodzi, wypełnionych widzami. Po prawej burcie "Wiktorii" płynął "Dumny Lew", jacht Duncana Davisa. Duncan Davis trzymał przy oczach lornetkę wycelowaną w kokpit "Wiktorii", jak gdyby nie mógł uwierzyć własnym oczom -jacht nie miał koła sterowego. Tak naprawdę je miał, ale było ukryte w schowku pod kokpitem i podnosiło się je hydraulicznie, w wypadku gdyby zawiódł automatyczny system sterujący. Stocznia Wymana po prostu odmówiła zbudowania łodzi pozbawionej możliwości mechanicznego sterowania z kokpitu. W chwili obecnej wszystkie jachty skierowały się w stronę Golden Gate. Most był zamknięty przez cały ranek, przy balustradzie tłoczyli się gapie. Gwen szła dalej wzdłuż relingu. Na pokładzie "Wiktorii" poza nią, Wymanem, Tobym Odellem i Rogerem Hallem znajdowali się dwaj zawodowi regatowcy, zatrudnieni na czas Pacific Winter Challenge. Podeszła do jednego z nich. - Czuję się idiotycznie, stercząc tutaj i nic nie robiąc - powiedział Jeff Chapman. Uśmiechnęła się do niego. - Gdy Rex powie ci po raz pierwszy, żebyś zaparzył mu kawę, każ mu iść do diabła. Próbuje tego ze wszystkimi. Chapman miał ogorzałą twarz, typową dla ludzi przebywających na morzu, krótko ostrzyżone rudoblond włosy, oczy niebieskie, pełne życia. Żeglował po trzech oceanach i zajął drugie miejsce na olimpiadzie w Barcelonie w regatach Olympic 470. Miłość Chapmana do żeglarstwa miała się odwrotnie do jego sytuacji finansowej, toteż większość swej bogatej kariery żeglarskiej spędził, pływając jako członek załogi. Szyprowie wiedzieli, że mają szczęście, gdy Chapman podpisuje z nimi umowę. Gwen postanowiła z kolei zamienić parę słów z drugim zawodowym żeglarzem, zatrudnionym specjalnie do regat. Ed Lash, znany w regatowych kręgach jako Szybki Eddie, rzeczywiście był szybki. Wygrał regaty Wiktoria-Maui, zajął też pierwsze miejsce w TransPac z Los Angeles do Honolulu. - Nie jestem pewien - powiedział Lash - czy dodam Challenge do mojego życiorysu żeglarza. Pałętam się po pokładzie, gdy tymczasem komputer kieruje łodzią. - Rex twierdzi, że regaty będą równie wielkim wydarzeniem jak transatlantycki lot Lindbergha - odrzekła Gwen. - Na pewno przejdziesz do historii. Szybki Eddie był drobnokościstym mężczyzną, szczupłym, bardzo muskularnym, o silnej, żylastej szyi. Miał wydatną brodę i jabłko Adama. Jego kędzierzawe czarne włosy sprawiały wrażenie, jak gdyby nigdy nie widziały grzebienia. Golił się raz w tygodniu, toteż zwykle jego twarz pokrywała ciemna szczecina zarostu. Kiedyś, gdy był młodym chłopcem, zapomniał się schylić i bom uderzył go w twarz, łamiąc nos, który został źle złożony i już na zawsze pozostał skrzywiony. Gwen policzyła członków załogi na sąsiedniej łodzi Duncana Davisa. Było ich osiemnastu lub dziewiętnastu, załoga wystarczająca do całodobowego żeglowania podczas trudnych warunków pogodowych. Na "Wiktorii" znajdowało się sześć osób. Wyman zdecydował, że tyle w zupełności wystarczy. Łodzie sunęły jak na paradzie, skupiając się coraz bardziej na tym, żeby zmieścić się pod mostem Golden Gate. Balony przesłaniały niebo. Wszędzie świętowano początek regat - na obu brzegach, na moście - ale Gwen wyczuwała, sama nie wiedząc, w jaki sposób, że uczestnicy wyścigu nie cieszą się już i nie celebrują. Jachty to wyprzedzały rywali o dziób, to zostawały lekko w tyle, to znów wysuwały się do przodu, już w tej chwili walcząc o każdy cal i węzeł. Potem łodzie prześlizgnęły się pod Golden Gate i nagle rozpostarł się przed nimi ocean w całej swojej okazałości. JACHTY pędziły na północny zachód, wybrzeże Kalifornii pozostawało z tyłu za prawą burtą. Wiatr wiał z południowego zachodu. "Wiktoria" kołysała się łagodnie, sennie na falach. Gwen spędziła godzinę w pokoju komputerowym, nie robiąc właściwie nic poza wpatrywaniem się w monitory, potem zaparzyła herbatę w mikrofalówce i wspięła się po schodkach do kokpitu, by znaleźć Rexa Wymana. - Oto moja wielka nagroda - powiedział, pokazując jej scyzoryk i półmetrową drewnianą deszczułkę. Gwen wybuchnęła śmiechem. - Co pomyślą internauci, którzy obserwują cię w tej chwili, gdy zobaczą, że ich komputerowy idol trwoni pierwsze godziny na morzu, strugając w drewnie? - Gdy byłem dzieckiem - odpowiedział z uśmiechem - mój ojciec pokazał mi, jak wyciąć łańcuch z gałęzi. Rzeźbi się każde ogniwo tak, żeby były połączone. - Zamierzasz wyrzeźbić łańcuch? - Znowu się roześmiała. - Po prostu oniemiałam ze zdumienia. Czy próbujesz zdobyć medal za zasługi? - Myślałem o tym kawałku drewna od miesięcy. Obiecałem sobie, że po tylu osiemnastogodzinnych dniach pracy nad projektem wezmę się do rzeźbienia, gdy tylko "Wiktoria" wyruszy w rejs. - Wyman zaczął dłubać nożem w drewnie. - Poza tym mam zamiar doprowadzić moich rywali do szału. Jachty ustawiły się wachlarzowato po obu stronach "Wiktorii", mimo że przez ostatnią godzinę pozostawały z tyłu. Najbliżej znajdowała się łódź Genevieve DeLong "Pamięć Bastylii". - Doprowadzić do szału? - Rozpoczęły się regaty stulecia, a cały świat widzi jak na dłoni, że kapitan "Wiktorii" obrabia kawałek drewna. Wiała niezwykle ciepła jak na tę porę roku bryza i w kokpicie było bardzo przyjemnie. Gwen miała na sobie robiony na drutach sweter i grube spodnie koloru khaki z kieszeniami na udach. Był tu również Toby Odęli, pochylony nad laptopem. - Duncan Davis, Genevieve DeLong i inni - powiedział Wyman - stale coś poprawiają i zmieniają jakieś drobiazgi w ożaglowaniu i sterze, próbują wykorzystać każdy najsłabszy powiew wiatru. Gwen popatrzyła w południowo-zachodnim kierunku. Nawet z tej odległości, około pół mili, widziała czarne włosy Genevieve DeLong, uchylającej się przed bomem. - To wyczerpująca praca, nawet na takich spokojnych wodach - mówił dalej Wyman. - W dodatku słyszą przez radio, że siedzę sobie w kokpicie "Wiktorii" i strugam drewno, rozmawiając z piękną kobietą. To ich zabije. - Parsknął śmiechem. Słońce schowało się za wysokimi chmurami i na morze padał mdły, szarawy blask. Wiatr pędził nieliczne grzywacze. Oddalające się wybrzeże kryło się za mgłą. Na północy fioletowe chmury, nabrzmiałe deszczem, pozbywały się swego brzemienia. - "Wiktorio", jaka jest odległość do chmury deszczowej przed nami? - spytał Wyman. - Cztery przecinek trzy dziesiąte mili - odpowiedział Głos. - Powiedz,Toby, jest super, prawda? - Muszę przyznać, że naprawdę jest super - uśmiechnął się szeroko Odęli. - Myślę, że "Wiktoria" potrzebuje odrobinę więcej reklamy - oświadczył Wyman i odwróciwszy się do Gwen, objął ją i pocałował długo i mocno w usta, aż zabrakło jej tchu. Gdy wreszcie ją puścił, Gwen spytała: - A to z jakiego powodu? - Dzięki naszym kamerom - odpowiedział Wyman, uśmiechając się szeroko - tego soczystego całusa widziała cała planeta i jutro rano wszystkie brukowce na świecie zamieszczą nasze zdjęcie z wielkim na główkiem, czymś w rodzaju: "Miłosne gniazdko na wodzie" czy "Rejs na północ po morzu miłości" albo "Miliarder i jego laleczka". Gwen zmarszczyła brwi. - Wszystko dla żeglarskiego fasonu. Jeff Chapman wspiął się energicznie po schodkach z kamerą wideo w ręku. Wybrał najdogodniejszą pozycję. Oparł się o reling na na wietrznej i zaczął filmować inne jachty. - Czy pamiętasz, kiedy cię po raz pierwszy pocałowałem? - spytał raptem Wyman. Pytanie zaskoczyło Gwen. - Jasne, że tak - odrzekła. - Jakże mogłabym zapomnieć. Był to najbardziej niezręczny pocałunek w moim życiu. - Pochyliła się ku niemu, tak że ich ramiona się zetknęły. Do diabła z internautami. Roześmiał się pogodnie. - A ja myślałem, że jestem taki słodki. - Bo byłeś - powiedziała. - Wszystkiemu zawinił ten nieszczęsny papier. Po naszej trzeciej randce siedzieliśmy przy kominku w twoim domu w Boise, a ty powiedziałeś: "Chciałbym cię pocałować i jeśli ty również nie masz nic przeciwko temu, może zechciałabyś to podpisać?". I wyciągnąłeś dokument z szuflady w stoliku. - To było zwykłe stwierdzenie, że nie wchodzi w grę przemoc seksualna. Moi prawnicy stanowczo się tego domagali - wyjaśnił, machnąwszy ręką. - Bez wątpienia popsuło to cały nastrój - rzekła, śmiejąc się, Gwen. Wyman przestał na chwilę strugać. - A wiesz, znałem cię dużo wcześniej niż ty mnie. Uśmiech zniknął z twarzy Gwen. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To, że gdy dwa lata temu wchodziłem do budynku naszej firmy w Boise z Bruceem Arnoldem, trącił mnie i powiedział: "To kobieta, którą powinieneś poznać". - Nie miałam o tym pojęcia. - Arnold był generalnym doradcą WorldOuest. - Arnold powiedział, że jesteś jedyną osobą w firmie bystrzejszą od niego i to mnie zainteresowało. - Dwa lata temu? I co cię powstrzymywało przez tyle czasu? - Przyglądałem ci się. Przeprowadziłem małe śledztwo. Jestem twoim pracodawcą. Mam prawo wiedzieć wszystko o pracownikach. Awansowałem cię, prawda? Gwen wiedziała, że Ted Landers, wiceprezes WorldOuest i jednocześnie szef ochrony, grzebał się w jej przeszłości, gdy zaczęła się spotykać z Rexem Wymanem. - Zaczekaj chwilę - powiedziała zduszonym głosem. - Doszedłeś do wniosku, że masz ochotę się ze mną spotykać, więc najpierw węszyłeś wokół mnie, a potem mnie awansowałeś? - Cóż, kolejność naprawdę nie jest ważna. Wyprostowała się, mierząc go wściekłym wzrokiem, miała uczucie, że pokład usuwa jej się spod nóg. - Gabinety wiceprezesów znajdują się w tym samym biurowcu, na tym samym piętrze, prawda? Tym się kierowałeś. Awansowałeś mnie, żeby wpadać do mnie, ucinać pogawędkę i skłaniać, żebym się z tobą umówiła? - Awansowałem cię, ponieważ miałaś wysokie kwalifikacje - zaprotestował Wyman, wymachując deszczułką dla podkreślenia wagi swoich słów. - Jesteś przepracowana i śmiertelnie zmęczona, dlatego mówisz takie głupstwa. Gwen Weld była drażliwa na punkcie swoich wywalczonych ciężką pracą osiągnięć, a tu Rex Wyman zasugerował, że dostała pracę po to, by łatwiej mu się było z nią spotykać. Poczuła wściekłość. Odwróciła się, by zejść pod pokład, zostawić Rexa razem z jego idiotycznym struganiem. I wtedy "Wiktorią" wstrząsnęła czkawka, a przynajmniej tak to wyglądało. Bez ostrzeżenia jacht wykonał bardzo ostry zwrot na sterburtę, obracając się dziobem na wschód. Bom przesunął się nad pokładem od strony prawej burty z prędkością i siłą lokomotywy, powodując wypchnięcie powietrza z jednej strony żagla i natychmiastowe nabranie go z drugiej. Potężny bom uderzył z impetem Jeffa Chapmana w pierś, wyrzucając go za burtę statku. Stopy mężczyzny zaplątały się w stalową linę relingu, tak że wykonał w powietrzu koziołka, po czym wpadł do wody. Rex Wyman krzyknął coś niezrozumiale, zduszonym głosem. W tej samej chwili "Wiktoria" wykonała kolejny zwrot w przeciwną stronę i bom pomknął znowu od jednej burty do drugiej, żagiel napiął się pod naporem wiatru. Jacht znalazł się z powrotem na swoim kursie północ-północny zachód. Wszystko to zaszło w ciągu dziesięciu sekund. Płynąca za "Wiktorią" łódź "Pamięć Bastylii" już zbliżała się do Chapmana, szykowano już szelki, żeby go wciągnąć na pokład. Zgodnie z regulaminem regat, minuty stracone na ratowanie załogi innego jachtu zostaną odliczone od końcowego czasu. Wyman nie obejrzał się ani razu, jak gdyby Jeff Chapman nie należał nigdy do jego załogi. - "Wiktorio", wyjaśnij swój zwrot - zażądał. - Proszę sformułować jeszcze raz pytanie - rozległ się Głos ze wszystkich megafonów. - Zwrot! - wrzasnął podniesionym głosem Wyman. - "Wiktorio", czemu, u diabła, zrobiłaś zwrot przez rufę, a potem znów wróciłaś do pierwotnego kursu? - Ostatni zwrot wykonałam dwie godziny czterdzieści siedem minut temu - odpowiedział uprzejmie bezcielesny Głos. Gwen cofnęła się ze schodów i podeszła do Wymana. Położyła mu dłoń na ramieniu, by go uspokoić. Toby Odęli pośpieszył na rufę, że by przyglądać się akcji ratowniczej. Dołączyli do niego Roger Hall i Szybki Eddie Lash, którzy wybiegli spod pokładu. "Pamięć Bastylii" wytraciła wiatr w żaglach i szybko zwalniała, Chapman kołysał się na falach po jej prawej burcie. Genevieve DeLong sama rzuciła mu szelki. Z pewnością jutro będzie można przeczytać nagłówki w "Le Monde": FRANCUSKA BOHATERKA RATUJE TONĄCEGO JANKESA. Wyman, ze ściągniętą i zaczerwienioną twarzą, zachwiał się niespodziewanie i omal nie upadł na deski pokładu. Gwen popchnęła go do tyłu na ławkę. Sięgnął na oślep ku relingowi, przytrzymując się, by usiąść. Gwen przysiadła obok niego i położyła mu rękę na kolanie. - Rozgryzę ten problem, Rex. To tylko drobna awaria. Zostawiła go w kokpicie i zeszła na dół, zastanawiając się, od czego ma zacząć. Dla Jessa McKaya, który nigdy nie był w Anacortes, w stanie Waszyngton, ulica wyglądała całkiem obco. Jechał wynajętym mercurym, z wycieraczkami pracującymi na najwyższym biegu, patrząc przez zmrużone oczy na znaki drogowe. Na skrzyżowaniach prześwitywał od północy kanał, mały prom wracał do Anacortes z wyspy Guemes. Anacortes było jednym z najstarszych miast na Zachodnim Wybrzeżu, toteż niektóre domy w północnej dzielnicy miały po sto lat i wykończenia w stylu wiktoriańskim. Te wielkie domy, z ozdobnymi okapami z łuskowato ułożonych dachówek, fryzami, gzymsami wyróżniały się wśród mniejszych skromnych domków, wybudowanych parę generacji później. McKay jechał powoli. Z powodu ulewnego deszczu ulice były puste w ten sobotni ranek. Nigdy nie był bardziej zdenerwowany. Zaciskał dłonie na kierownicy tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Jess McKay dostał wczoraj list od wuja Dana, zawierający adres. Kupił w Alaska Airlines bilet na nocny przelot z Anchorage do Seattle, a po dotarciu do celu wynajął samochód i pojechał na północ autostradą międzystanową numer 5 do Anacortes. Rozmokłe brązowe liście zaścielały całą ulicę. Wycieraczki na przedniej szybie wybijały jednostajny rytm. Jess zwolnił, próbując odczytywać adresy przez zmrużone powieki. Minął jeden dom, potem drugi. Tak, to tutaj. Zaparkował przy krawężniku i patrzył na dom przez krople deszczu na bocznej szybie. Jego fasada przypominała ludzką twarz, po obu stronach znajdowały się okna. Cały był niebieskiego koloru, tylko okna miał obramowane białymi listwami. Werandę okalała balustrada z kutego żelaza. W południowym kącie rósł krzew hortensji, obsypany zbrązowiałymi już kwiatami. Boczny podjazd prowadził do wolno stojącego garażu na tyłach domu. Śmierć Matta zniszczyła rodzinę McKayów. Matka Jessa ukrywała swoją rozpacz i szok pod pozorami spokoju. Cierpienie ojca było widoczne w każdym jego słowie i każdym geście. W życiu Johna McKaya nie zdarzył się już ani jeden szczęśliwy dzień. Odszedł jego wspaniały syn i nic już, i nigdy nie mogło być takie jak przedtem. Po śmierci brata Jess zamknął się w sobie. Schudł i stracił zainteresowanie szkołą. W pewnym momencie ojciec zaczął podejrzewać, że za utonięciem Matta kryje się coś więcej, niż mu powiedziano. Zastosował swoje sztuczki wobec Jessa, który rozpaczliwie pragnął duchowego wsparcia, uczucia i normalności. Nagle ojciec zaczął przejawiać chęć przebywania z nim w tym samym pokoju i rozmowy. Parę razy rzucali do siebie piłeczką baseballową, tak jak kiedyś, zanim zdarzyła się tragedia. Nękany od miesięcy wyrzutami sumienia, nie mając nikogo, przed kim mógłby się wygadać, Jess złapał się na haczyk. Nie minął tydzień, a powiedział ojcu, że tamtego okropnego dnia był świadkiem tragedii Matta, że brat krzyczał i wyciągał ku niemu ręce, lecz Jess był zbyt daleko, by mu pomóc. Później, gdy rzucali do siebie piłką baseballową na podwórku, Jess wyznał, że znajdował się dość blisko Matta, że być może udałoby mu się pomóc bratu, gdyby był szybszy i nieco odważniejszy. Wreszcie przyznał, że miał jednak możliwość uratowania go. Johnowi McKayowi to wystarczyło, tego właśnie chciał się dowiedzieć. Jeden syn opuścił w potrzebie drugiego. Bez słowa rzucił na trawę rękawicę oraz piłeczkę i poszedł do domu. Od tej chwili syn, który przeżył, przestał dla niego istnieć. Nie było żadnych tarć, John McKay po prostu nie zauważał chłopaka, chyba że mijał się z nim w kuchni. Mijały tygodnie, a oni nie zamienili między sobą nawet słowa. Wkrótce matka zachorowała na raka. Jess nie widział swego ojca od dnia jej pogrzebu. Deszcz bębnił o dach samochodu. McKay siłą woli zmusił się, by zdjąć ręce z kierownicy, którą ściskał kurczowo. Wyjął z kieszeni kartkę papieru i przeczytał napisane przez siebie trzy zdania. Tylko tyle. Czytał je w kółko, upewniając się, że je zapamiętał. Potem otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Wszedł na werandę, smagany wiatrem i deszczem. Stał tam przez chwilę z palcem na dzwonku. Miał nadzieję, że uda mu się wypowiedzieć te trzy zdania, że się nie załamie. Wcisnął przycisk dzwonka i wyprostował ramiona. Minęła chwila, Jess stał, wstrzymując oddech. Kątem oka zauważył jakiś ruch z prawej strony. Odwrócił głowę. Zobaczył za oknem czyjąś postać, częściowo ukrytą za odblaskiem światła na szybie. Jess pochylił się ku oknu. To był ojciec. Patrzył na syna obojętnie. - Tato... - wykrztusił Jess tak cicho, że jego głosu nie było prawie słychać. John McKay cofnął się w głąb pokoju, znikając zupełnie w cieniu. Jess zadzwonił jeszcze raz i czekał. Ręce mu mocno drżały i to bynajmniej nie z zimna. Nagle na podjazd szybko wyjechał tyłem samochód. Była to honda accord. Jess pochylił się, zaglądając przez szybę, gdy przejeżdżała obok niego. Za kierownicą siedział jego ojciec. Samochód wycofał się na ulicę i ruszył w kierunku, z którego przyjechał Jess. McKay stał przez chwilę na werandzie, patrząc w głąb ulicy, tam gdzie zniknął samochód ojca. Wciągnął nerwowo powietrze, potem zszedł po schodkach z werandy i skierował się w stronę auta. Zmiął w kulkę skrawek papieru, na którym napisał trzy zdania, i rzucił go na trawnik przed domem ojca. LONNIE Garvin zredukował obroty silnika "Szerszenia", żeby zamarzający pył wodny, rozpryskujący się o dziób kutra, nie zalewał mu przedniej szyby. Wycieraczki pracowały jak szalone. Nad oceanem wisiało ołowiano szare niebo, szybko zapadał zmierzch, mimo że była do piero trzecia po południu. Włączone gazowe lampy zalewały pokład białym światłem. Pięciometrowe fale rozbijały się o dziób "Szerszenia". Załoga włączyła najwyższy bieg, co w języku poławiaczy krabów oznaczało zakładanie przynęt i spuszczanie kontenerów-pułapek na kraby. "Szerszeń" obrastał lodem przez cały dzień, pył wodny, unoszony przez wiatr, zamarzał na jego całej powierzchni. Garvin wcisnął przycisk systemu nagłaśniającego. - Zmniejszam szybkość. Łapcie się za kije. Mamy za duży ciężar. Jego słowa potoczyły się grzmiącym echem nad pokładem. Następnie wezwał przez interkom inżyniera. Garvin obserwował na monitorze wewnętrznej sieci telewizyjnej, jak członkowie załogi chwycili kije baseballowe i zaczęli obtłukiwać lód z relingu, urządzeń przeładunkowych i nadbudówki. Im bardziej kuter był oblodzony, tym był cięższy, i tym większe było jego zanurzenie, co utrudniało sterowanie. Gdy nadszedł inżynier Lars Anders, Garvin powiedział: - Przejmij stery. Wychodzę na zewnątrz. Anders był niedźwiedziowatym mężczyzną, sporo powyżej metra osiemdziesięciu. Jego królestwo, czyli maszynownia, miało wysokość dokładnie metr osiemdziesiąt, toteż musiał wciąż chodzić pochylony. Anders był rybakiem od czterech pokoleń, potrafił rozpoznać każdy fałszywy dźwięk w silniku Diesla i naprawić go. Miał słabość do flanelowych koszul i szelek. Twarz kryła mu anarchistyczna broda. Anders ujął mocnym chwytem koło sterowe. Musiał zgarbić się, by wyjrzeć przez okno. Szyper naciągnął na głowę kaptur kurtki, włożył impregnowane rękawice, sięgnął po kij baseballowy, po czym otworzył luk i przecisnął się wąskim przejściem na przód sterówki. Lód trzeszczał mu pod butami, deszcz ze śniegiem oblepiał kurtkę. Garvin zaczął strącać sople zwisające z wystającej części sterówki. Następnie odbił lód ze szczebli drabinki prowadzącej na dach sterówki. Wszedł ostrożnie na górę, tymczasem kuter odwrócił się dziobem do wiatru, a następnie rufą. Lód zdążył już pokryć niemal całą obudowę tratwy ratunkowej, która przypominała teraz dwustulitrową puszkę pepsi. Garvin starannie odrąbał lód ze stalowych opasek, spinających tratwę. Gdyby tego nie zrobił, tratwa mogłaby się nie otworzyć automatycznie przy zetknięciu z wodą. Pył wodny zamarzał na jego wąsach. Garvin zszedł na dół, po czym wrócił do sterówki, żeby odłożyć kij baseballowy. - Schodzę na pokład. Poradzisz sobie przez chwilę z kołem sterowym, Lars? - Każdy inżynier potrafi sterować kutrem, ale nie każdy szyper po radzi sobie z silnikiem - odpowiedział Anders basowym głosem. Garvin słyszał to już nieraz. Wyszedł znowu przez luk, tym razem na roboczy pokład. Członkowie załogi skończyli już usuwać lód i teraz Ben Drum, który był znany w porcie jako Łomot, obsługiwał dźwig, podnosząc stupięćdziesięciokilogramowy kontener i manewrując nim po kołyszącym się pokładzie. - Jak ci idzie, Łomot? - zawołał Garvin, przekrzykując wiatr. - Nigdy nie było lepiej - odpowiedział Drum, nie odrywając wzroku od huśtającego się kontenera. Jego twarz pokrywał rzadki tygodniowy zarost, miejscami ciemny, miejscami siwy. Miał wyłupiaste oczy i brakowało mu przednich dolnych zębów. - Co pięć minut podnosimy jeden, czyli wszystko idzie zgodnie z planem. - Kiedy znajdował się na pokładzie, z dala od alkoholu, Łomot Drum był całkiem w porządku. Lonnie skinął głową z uznaniem. Poza młokosem, Nickiem Summersem, jego załoga znała się na połowach krabów, w przeciwnym razie nie pracowaliby dla Garvina. Pojawiał się na pokładzie raczej dla podniesienia morale niż dla wydawania poleceń. Jego załoga była już zmęczona, gdy dotarli na łowiska krabów. Teraz uwijali się przy kontenerach w przeraźliwym zimnie i w bezustannym, trudnym do zniesienia huku maszyn. Garvin sprawdzał, czy ktoś nie ma "aleuckiego spojrzenia", znamionującego utratę zmysłów pod presją morderczej pracy. Często się to tutaj zdarzało. Szyper przeszedł po kołyszącym się, zasypanym odłamkami lodu pokładzie, i okrążywszy stos boi, zbliżył się do wyrzutni. W pokład był wbudowany otwarty akwedukt. Wrzucano do niego samice krabów oraz zbyt drobne skorupiaki i spłukiwano je do morza. - Jak przelatują? - spytał Garvin. - Gładko jak gówno przez gęś - odpowiedział Ollie Nordquist. Nordquist nakierował kontener na wyrzutnię hydrauliczną, po czym zwolnił linę dźwigu. Miał wystającą dolną szczękę, bulwiasty czerwony nos i sumiaste wąsy. Między sezonami na kraby odławiał halibuty na taklowcu z bazy rybackiej w Petersburgu, następnie łowił dorsze, śledzie i halibuty na kutrze z bazy w Ketchikan, potem przejechał tysiąc dwieście kilometrów na północ na sezon połowów śledzia w Zatoce Nortona, i z kolei do Sitka na następny sezon połowów halibuta. Nordquist nie miał ukończonej szkoły średniej, mimo to jednak często osiągał dochód w wysokości stu dwudziestu tysięcy dolarów rocznie, co za wdzięczał hojności Morza Beringa i własnej niestrudzonej pracy przez okrągły rok. Garvin zgodził się na dziesięcioprocentowy udział dla każdego członka załogi, z wyjątkiem młokosa. - Uwaga, grzywacz! - krzyknął nagle Nordquist. Garvin błyskawicznie okrążył wyrzutnię i popchnął żółtodzioba na pokład, tak że znaleźli się poniżej relingu, zasłonięci przez burtę statku. Spieniona, lodowata fala wysokości dwóch pięter przewaliła się nad relingiem sterburty i przez chwilę wszyscy i wszystko na pokładzie znalazło się pod wodą. Potem woda przelała się przez bakburtę, reszta zaś odpłynęła przez spływniki. - Jak się czujesz? - spytał Garvin chłopaka, gdy się podnieśli. - Bywało mi cieplej - odpowiedział Nick Summers, ocierając wodę z twarzy. - Tu i ówdzie mam takie zimne placki, ale się nie uskarżam. - Morska woda przemoczyła ciemne włosy Summersa aż do samej skóry. Jego brodę i policzki pokrywał skąpy zarost, którego nie golił od wyjścia z portu. - Jakie zimne placki? - spytał szyper. - Ach, nic takiego. Chłopak był czupurny i to się w nim Garvinowi podobało. - Gdzie? Dłonie? - naciskał go. -Nie. - To gdzie? Powiedz mi, Nick. - Lewa stopa. Trochę wody wlało mi się do buta. To drobiazg. - Chodź ze mną - warknął Garvin. - Poprowadził chłopaka przez luk do małego kambuza. - Ściągaj but - polecił. - Muszę obejrzeć twoją stopę. Summers zdjął but i potrząsnął. Zachlupotała w nim woda. - Przeciek. Głupstwo, potrafię sam to naprawić. - Pokaż mi stopę, Nick - powtórzył Garvin. Chłopak ściągnął przemoczoną wełnianą skarpetę. Dwa palce były sine, prawie fioletowe. - Masz czucie w tych palcach? - Są trochę odrętwiałe, to fakt, ale krążenie krwi wróci. Garvin zdjął rękawice i otworzył schowek, po czym wyjął z niego dużą plastikową miednicę. Napełnił ją ciepłą wodą i postawił na podłodze. - Włóż tu nogę. Twoje palce są na szczęście sine, nie czarne. Wróci im naturalny kolor. Summers zanurzył stopę w wodzie. - A co z moją pracą tam, na pokładzie? Garvin włożył z powrotem rękawice. - Nick, siedź tutaj z nogą w miednicy, dopóki ci nie powiem, że możesz ją wyjąć. - Tak jest, panie szyper. - Studiujesz biologię morza na uniwersytecie w Waszyngtonie? Nick Summers przeniósł spojrzenie ze swojej stopy na Garvina. - Specjalizuję się w niej. - Na którym statku jest lepsza zabawa? Na tym wielkim statku badawczym "Thomas Thompson", ze wszystkimi tymi profesorami, studentami, płytkami Petriego, czy na mojej łajbie? - Jasne, że na "Szerszeniu" - roześmiał się Summers. Garvin odpowiedział mu szerokim uśmiechem. - Jasne jak słońce - przytwierdził i zostawił chłopaka w kambuzie, wracając na pokład. Rozdział 5. A WIĘC nie możesz tego znaleźć? - Gwen Weld siedziała w kabinie nawigacyjnej od czternastu godzin. Rozmawiała z głównym projektantem oprogramowania "Wiktorii" Rickiem Gagliardim, który przebywał w Boise i wpatrywał się w monitory, pokazujące taki sam obraz jak u Gwen. W słuchawkach rozległ się jego głos: - Jesteś pewna, że nie wyobraziliście sobie tego z szefem? Może wypiliście trochę za dużo wina do obiadu? - Spytaj o to Jeffa Chapmana. Leży w szpitalu w San Francisco ze złamaną ręką. Z pewnością nie wyobraził sobie zwrotu przez rufę, który stał się przyczyną jego przymusowej kąpieli. Niemal widziała grymas zawodu na twarzy Ricka. Wyman wściekł się na Gagliardiego, wyrzucając go z pracy trzykrotnie w czasie piętnastominutowej tyrady i trzykrotnie go do tejże pracy przywracając. Osiemdziesięciu programistów i inżynierów pracowało z Gagliardim, próbując znaleźć błąd. - Mówię po prostu - rzekł Gagliardi - że nie możemy znaleźć śladu kodu, który spowodował nagły zwrot "Wiktorii" ani żadnego dowodu w zapisie, że rzeczywiście się to zdarzyło. - Mnie również nie udało się niczego znaleźć - potwierdziła Gwen. - Może to był jednorazowy incydent. - Gwen majstrowała przy słuchawkach, które tkwiły tak długo na jej uszach, że skórę miała obolałą po obu stronach głowy. - No, idę się położyć. Zamierzam spać przez dziesięć godzin. Jestem wykończona. - Wypij jeszcze jedną kawę - powiedział w słuchawkach głos Gagliardiego. - Potrzebuję twojej pomocy. Tyłek spłaszczył mi się od siedzenia. - Mój też - odparła. - Rany, nigdy przedtem nie słyszałem, żeby Rex tak wrzeszczał. - Już się trochę uspokoił - pocieszyła go. Gwen obiecała, że wróci za pięć minut do pracy z Gagliardim, po czym zdjęła słuchawki. Podłoga przechyliła się, gdy "Wiktoria" ustawiała się do wiatru. Gwen przytrzymała się stołu, wstając, po czym sięgnęła po pustą filiżankę. Wypiła już tyle kaw, że palce jej drżały. Wydostała się przez luk do przejścia, a następnie przez kolejny, wodoszczelny luk do niewielkiego kompleksu jadalnego, składającego się z salonu i kambuza. Jacht miał niewielką załogę, toteż w przeciwieństwie do innych łodzi uczestniczących w regatach, każdy członek załogi dysponował oddzielną małą kabiną, a nie tylko koją. Jednakże mimo niewielu osób na pokładzie i wielkich rozmiarów "Wiktorii" - czterdzieści siedem metrów całkowitej długości, dziewięciometrowy bom - pod pokładem było ciasno. "Wiktoria" miała dwa wodoszczelne luki, zabezpieczające ją przed zalaniem. Dzieliły one jacht na trzy przedziały. Każdy z nich mógł być odcięty, gdyby kadłub lub pokład zostały uszkodzone. Luki były zasuwane z boków i można było sterować nimi hydraulicznie za pomocą systemów komputerowych lub ręcznie za pomocą koła szprychowego. Gwen była świadkiem testowania luków. Zasuwały się szybko, odcinając przedziały, zanim woda zdążyłaby je zalać. "Wiktoria" mogła unosić się na wodzie, nawet gdyby dwa z trzech przedziałów były wypełnione wodą morską. Przed kompleksem jadalnym znajdowały się małe kajuty załogi. Wyman dopilnował, żeby jego kabina nie była większa od kabiny kogokolwiek innego. W każdej znajdowała się wąska koja, mała komódka i wisząca szafka. Rex przymocował na komódce w pokoju Gwen kryształowy wazon na jeden kwiat. Podczas jej nieobecności włożył do niego różę. W kompleksie jadalnym przed stołem rozpościerał się półokrągły salon z regałem na książki, stojakiem na czasopisma i kilkoma innymi funkcjonalnymi meblami. Z tyłu znajdowało się wydzielone miejsce do wywiadów z dwiema kamerami i reflektorami. Na grodzi za stołkiem dla osoby, z którą przeprowadzano wywiad, było namalowane logo WorldOuest. Przy prawej burcie mieścił się kambuz. Żadna z przebywających na pokładzie osób nie przejawiała szczególnych talentów kulinarnych, to też zamrażarki pełne były mrożonek. Zgodnie z zapewnieniami Wymana, były to "mrożone dania dla smakoszy". Szafki wyposażone były w zatrzaski, żeby nie otwierały się przy przechyłach łodzi, podobnie drzwiczki kuchenki mikrofalowej, piekarnika, zmywarki do naczyń i zgniatarki do śmieci. W samym salonie zainstalowano pięć kamer, przekazujących obrazy dla internautów. Nie było miejsca, które znajdowałoby się poza ich zasięgiem. Tysiące ludzi - a może nawet setki tysięcy - mogły oglądać Gwen, parzącą dla siebie kolejną kawę. Nagle podłoga przechyliła się pod nią. Chwytając się lodówki, Gwen przypomniała sobie aksjomat: trzy punkty dla łodzi, jeden dla ciebie. Przytrzymując się kolejnych poręczy, wróciła na tył, do swojego pokoju komputerowego, nie wylewając po drodze kawy. Usiadła w fotelu, otoczonym przez monitory, i westchnęła ciężko. Nie miała pojęcia, gdzie dalej szukać błędu, który wkradł się do programów "Wiktorii". Zwrot przez rufę, którego nie da się wyjaśnić i który nie został zapisany? Gdzie szukać błędu? Na ekranie monitora widniał ciąg znaków, zatytułowany "DW Nav AATR 42287". Może to tutaj? Ale na jej ekranie pojawiły się również słowa w ramce: "Czy zna pani umiejscowienie wszystkich gaśnic na Wiktorii? - Jess McKay, 212. Eskadra Ratownictwa Lotniczego". Pomyślała, że jedna jest pewnie pod zlewozmywakiem w kambuzie. Gdzieś pewnie są też inne. "Jasne, że znam - wystukała. - Czemu zawdzięczam ten ponowny kontakt, kapitanie"? "Sandy nie może oderwać oczu od pani zielonego swetra". "Proszę odpowiedzieć na moje pytanie: Czemu zawdzięczam po nowny kontakt"? "Zagłówki przypominają małżonków - ukazały się słowa na ekranie monitora Gwen. - Wszystko funkcjonuje lepiej, jeśli się kocha swoją łódź. A pani ją kocha"? "Nie kocham martwych przedmiotów. Kocham ludzi i to bardzo nie wielu. Chce pan trochę pogawędzić, kapitanie, tak? Pańska eskadra nie ma kogo ratować na Alasce"? "Przypuszczam, że nie kocha pani Wiktorii, ponieważ tak naprawdę nie jest ona łodzią - napisał McKay. - Wiktoria to raczej deska surfingowa niż łódź". "Wiktoria jest najbardziej kosztownym jachtem, jaki kiedykolwiek zbudowano. Nazywanie jej deską surfingową wskazuje, że niewiele pan wie o... - Gwen skasowała ostatnie cztery słowa, po czym pisała dalej: - ...wskazuje na pańskie niewyczerpane źródło niewiedzy". Czy to zdanie ma jakikolwiek sens? Przynajmniej jest złośliwe. Wcisnęła klawisz ENTER. Na ekranie pojawiło się zdanie: "Czynię Wiktorii zbyt wielki zaszczyt, nazywając ją deską surfingową. Właściwie jest to centrum prasowe". "Nie musi pan iść na lekcje pływania czy coś w tym rodzaju"? Wysłała wiadomość, po czym wybuchnęła śmiechem. Bawiła ją ta wymiana złośliwości z kompletnie obcym człowiekiem. Pochyliła się bliżej ekranu, czekając na odpowiedź. I odpowiedź nadeszła: "Nabawi się szanowna pani bólu pleców, schylona w taki właśnie sposób nad klawiaturą". Gwen wyprostowała się gwałtownie i spojrzała w oko kamery zainstalowanej w rogu kabiny, jednej z dwóch w tym małym pomieszczeniu. Kapitan znajdował się w korzystniejszej sytuacji, ponieważ mógł ją obserwować, tymczasem ona jego nie widziała. Nie podobało jej się to. Przez chwilę nie nadchodziła żadna wiadomość z Alaski, potem kapitan McKay napisał: "Pani biografia zamieszczona w sieci Web świadczy o tym, że jest pani osobą rozsądną. I w tym obszernym zielonym swetrze, z włosami ze branymi w koński ogon, nawet wygląda pani rozsądnie. Jakim cudem Wyman wmanewrował panią w coś takiego"? "Najwyraźniej jest pan psychologiem amatorem. Proszę pozwolić, że ja też postawię diagnozę, kapitanie. Spędza pan czas na rozmowach z obcymi, takimi jak ja, w sieci Web, ponieważ jest pan samotny, tam, na Alasce. Nie ma pan prawdziwych przyjaciół. Nie ma pan rodziny. Jest pan po prostu sam. Nie mylę się, prawda"? Czekała na odpowiedź. Nie nadeszła. "Mam rację? - spytała. - Nie ma pan żadnego oparcia. Żadnych przyjaciół. Mamusi ani tatusia, którym mógłby się pan poskarżyć". Znowu czekała. Nic, żadnej reakcji. Odetchnęła powoli, skrzywiła się z dezaprobatą dla siebie samej, po czym napisała: "Nie miałam zamiaru dotknąć czułej struny, kapitanie. Przepraszam, jeśli tak się stało". Mijały minuty, a odpowiedzi w dalszym ciągu nie było. Gwen wróciła do kodu, szukając nadal błędu, ale przez długą chwilę nie potrafiła skoncentrować się na pracy. POBYT na morzu przypomina odsiadkę w więzieniu. Trudno tu o odrobinę prywatności, w dodatku nie można odejść. Ludzie, którzy sprawdzają się świetnie na lądzie, na morzu niekiedy stają się drażliwi. Rozdrażnienie narasta. Coraz częstsze są nieuprzejmości. Atmosfera na statku zależy od kapitana. Może ją załagodzić lub zaognić. Czasami zdaje sobie sprawę ze swojego wpływu na załogę, a czasami nie. Rex Wyman przyłożył lornetkę do oczu. - Nareszcie nie widać już kadłuba jachtu tej Francuzki. - Nigdy nie wymawiasz jej nazwiska - powiedział Toby Odęli. - Dla czego? - Jest zarozumiała i arogancka. Nie cierpię jej. - Spojrzał na Gwen. - Wystarczy mojej zarozumiałości i arogancji. Odęli roześmiał się. "Wiktoria" przecięła właśnie czterdziesty piąty równoleżnik, znajdowała się na otwartym morzu, w połowie drogi między równikiem a biegunem północnym. Wiatr wiał od strony rufy i spinaker był opuszczony, automatyczne ramię pracowało spokojnie, rozhasany wiatr pchał łódź do przodu. Słońce zachodziło na horyzoncie, złocąc obłoki na niebie i kadłub jachtu. Gwen miała na sobie niebieską kurtkę z barankiem i dobrane kolorem niebieskie nieprzemakalne spodnie. Wiatr był chłodny, toteż włożyła ręce do kieszeni. Szybki Eddie Lash, na tle błękitno-zielonego spinakera, pucował szmatką forpik. Odęli ruszył w stronę zejściówki, ale łódź zmieniła kierunek i To by musiał przytrzymać się relingu, żeby utrzymać równowagę. Roger Hall przygotowywał kolację w kambuzie. Gdy Wyman podszedł do Lasha, żeby zamienić z nim kilka słów, Odęli spytał Gwen z szerokim uśmiechem: - Czytałaś kronikę towarzyską? - Podziel się ze mną tym, co zamierzasz donieść - odpowiedziała Gwen. - Nie ma mowy - rzekł na to wesoło. - Pod pokładem jest tyle kamer, że dziennikarze wyniuchali już, iż macie z Rexem osobne kajuty. Na tej podstawie wydedukowali, że romans dobiegł końca. - Prawda jest taka, że po prostu potrzebuję trochę przestrzeni dla siebie. - Gwen, prawda jest inna - nawet jeśli nie w pełni zdajesz sobie z tego sprawę - zaczęłaś podejrzewać, że Rex nie jest facetem dla ciebie. - Wiesz,Toby, ta łódź ma więcej możliwości, niż mogłoby ci przyjść do głowy - powiedział Wyman, dołączając do nich. - Na przykład? - "Wiktoria" może płynąć szybko albo komfortowo. Żeby zmaksymalizować szybkość, płyniemy bez stabilizatorów. - Podniósł nieco głos. - "Wiktorio", włącz stabilizatory. - Włączam stabilizatory - odpowiedział Głos. Gwen usłyszała cichutkie sapnięcie urządzeń hydraulicznych, dobiegające od strony dziobu, i po chwili pokład, który lekko się kołysał na łagodnych falach, niemal całkowicie się ustabilizował. - W czym rzecz? - spytał Odęli. - Top masztu znajduje się prawie sześćdziesiąt metrów nad pokładem. Gdyby cię wciągano na górę na bosmańskiej ławce, byłbyś szczęśliwy, że "Wiktoria" płynie tak spokojnie. Odęli zadarł głowę, wpatrując się w top masztu. Być może sprawił to wiatr, rozwiewający poły jego kurtki, ale Gwen odniosła wrażenie, że Odęli się wzdrygnął. Wyman otworzył schowek w nadwodnej części burty i wyjął z niego zawiniątko materiału, lin i klamer. Podniósł je do góry. Była to bosmańska ławka. - Nikt nie powinien wypływać na morze, jeśli nie potrafi wspiąć się na maszt. - Odwrócił się, wołając: - Eddie, umocuj fal, dobrze? Wyman przyłożył ławkę bosmańską do pasa Odella. - Zobaczmy, czy pasuje, Toby. - Do mnie? Na litość boską, nie zamierzam się tam wspinać! - Jeszcze raz popatrzył w górę. Top masztu wydawał się mikroskopijny, był tak daleko, że stanowił raczej część nieba niż łodzi. - Nie martw się, Toby. Wciągarka załatwi całą sprawę. Ty się nawet nie spocisz. - Byłaś tam na górze? - spytał Odęli, nie spuszczając wzroku z Gwen. - Raz, kiedy "Wiktoria" stała w porcie - odpowiedziała, spoglądając na Wymana. - No, ruszaj - nalegał Wyman. - Wyluzuj się. Wnieś trochę przygody do swego życia. Odęli rozłożył ręce, jak gdyby chciał objąć pokład "Wiktorii", i spytał z wymuszonym śmiechem: - A to nie jest przygoda? - Zawsze to samo - powiedział z rezygnacją Wyman. - Zawsze musiałem cię ciągnąć za sobą. Podjąć decyzję i ciągnąć za uszy. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Ton Odella był wyraźnie zaczepny, niczym uczniaka na szkolnym boisku. - Nie ma potrzeby, żeby ktokolwiek właził na maszt, Rex - wtrąciła Gwen, próbując zażegnać kłótnię. - To głupota pchać się tam, jeśli nie ma niczego do naprawy. Wyman przewiesił bosmańską ławkę przez ramię byłego wspólnika. - Zrobię z ciebie wreszcie mężczyznę, choć nie udawało mi się to przez lata. - Sam się roześmiał ze swego żartu. - Ach, do diabła, niech już tak będzie - wymamrotał Odęli po długiej chwili. Gwen westchnęła z niesmakiem i ruszyła w stronę kokpitu. Nie chciała brać w tym udziału. Wyman i Odęli od lat pracowali razem w symbiotycznym, wspaniałym i trującym zarazem związku. Kim ona jest, żeby to kontrolować? Zresztą pokład "Wiktorii" pod jej stopami nawet nie drgnął. Przyglądała się przerażona z kokpitu, jak Toby przygotowuje się do tej próby. Przypiął się do ławki i chwycił liny, tak jak dziecko trzyma się słupka na karuzeli z konikami, kurczowo i w skupieniu. Lina biegła od ławki do topu masztu i z powrotem do wciągarki ze stali nierdzewnej w pobliżu lewej burty. Ed Lash przykląkł obok wciągarki. Na jego twarzy malowała się dezaprobata. Gdy Wyman powiedział coś do wszechobecnych uszu łodzi, Odęli został powoli podniesiony z pokładu i, w absolutnej ciszy, zaczęła się ta jego droga przez mękę w kierunku nieba. Nogi zwisały mu z ławki, twarz miał pobladłą, powieki zaciśnięte. W połowie drogi na górę otworzył oczy i wyciągnął nogi, by dotknąć masztu. Wciągany przez linę, zaczął wspinać się dość sprawnie po maszcie. Wtedy Wyman powiedział coś innego do łodzi. Stabilizatory oraz ster "Wiktorii" natychmiast przyjęły z powrotem ustawienie regatowe. Łódź uniosła się na fali, wykonując jednocześnie zwrot o piętnaście stopni na lewą burtę. Efekt był taki, że Odęli odfrunął od masztu i został rzucony szerokim łukiem w stronę rufy, ku grotżaglowi. Krzyknął głośno. Wierzgał szaleńczo nogami w powietrzu, szukając oparcia, którego nie było, po czym uderzył z całej siły o żagiel. Gdy jacht znalazł się na grzebieniu fali i pokład oraz maszt pochyliły się do przodu, Odęli ześlizgnął się po żaglu ku masztowi, bosmańska ławka wciąż się wznosiła do góry. Toby zderzył się z masztem. Wyman wybuchnął śmiechem, po czym przyłożył złożone dłonie do ust i zawołał: - Nie przejmuj się, Toby. Wpakowałem kupę forsy w ten sprzęt. Gwen wpatrywała się w Wymana, podobnie Eddie Lash. Lina zwolniła tempo, zbliżając się do topu masztu. Znalazłszy się w końcu na samej górze, Odęli nie poklepał topu triumfalnie, lecz siedział bez ruchu, nogi zwisały mu niczym sznury. Wyman polecił łodzi, by włączyła stabilizatory. Wciągarka zaczęła zwijać linę i Odęli zsuwał się w dół po maszcie, z głową pochyloną do przodu i zamkniętymi oczami. Gdy jego stopy dotknęły pokładu, drgnął, przestraszony. Otworzył oczy, na jego twarzy odmalowało się oburzenie i gniew. - No i jak tam było na górze, Toby? - spytał Wyman. Odęli zmierzył go morderczym spojrzeniem, nic jednak nie odpowiedział. Wyplątał się z bosmańskiej ławki, rzucił ją na pokład. Z twarzą purpurową z wściekłości zniknął pod pokładem. Gwen podeszła do Wymana, który chował ławkę bosmańską do schowka. - Czy to naprawdę było konieczne, Rex? Wystraszenie Tobyego niemal na śmierć i upokorzenie go? Wyman machnął tylko ręką, nie podnosząc nawet na nią wzroku. - Robimy to sobie nawzajem już od dwudziestu lat. Tak właśnie pracujemy. Gwen odwróciła się na pięcie i wróciła do pokoju komputerowego, rozmyślając o Odellu i Reksie Wymanie. NA WIELU mapach Oceanu Spokojnego róża kompasowa umieszczona jest na Morzu Beringa. Płynąc na północ, ku Morzu Beringa, żeglarze często mówią, że biorą kurs na różę kompasową. Pierwsi kartografowie pisali w tym miejscu na swoich mapach: Hic sunt dracones - tu przebywają smoki. Morze Beringa ma kształt trójkąta, którego najdłuższy bok liczy sobie półtora tysiąca kilometrów z północy na południe, a podstawa - blisko tysiąc osiemset ze wschodu na zachód. Północny wierzchołek łączy się z Morzem Arktycznym, gdzie lądy są oddalone od siebie za ledwie o osiemdziesiąt pięć kilometrów. Podstawę tworzy łuk składający się z półwyspu Alaska na wschodzie, Aleutów na południu i Komandorów na zachodzie. Połączenie warunków geograficznych, hydrologicznych oraz klimatycznych czyni Morze Beringa jednym z najniebezpieczniejszych morskich akwenów na całej planecie. Arktyczne wiatry wieją od Syberii i Alaski. Łańcuchy górskie, o wysokości ponad trzech i pół tysiąca metrów, na obu kontynentach, tworzą dla nich tunel i zwiększają prędkość, z jaką nacierają na morze. Wiatry pędzą w gwałtownych podmuchach górskimi przesmykami, z prędkością do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, zrównując wszystko z ziemią. Niosą lód, żwir, są porywiste i nieprzewidywalne, w jednej chwili wyją dziko, by nagle, znienacka ucichnąć. W północnej i wschodniej części Morza Beringa średnia temperatura roczna wynosi minus dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, a w południowej około pięciu. Z wielu miast Alaski nad zatoką Alaska i Morzem Beringa zwykle donoszą, że odczuwalna temperatura podczas silnych wiatrów dochodzi do minus dziewięćdziesięciu stopni. Na Morzu Beringa regularnie pracują przedstawiciele wyłącznie dwóch cywilnych zawodów: marynarze floty handlowej - najczęściej rosyjskiej - i zawodowi rybacy. Co roku, średnio trzydziestu rybaków traci życie w alaskich wodach. Niektórzy toną, inni zamarzają na śmierć. Zimą, gdy wypływają poławiacze krabów, temperatura wody w Morzu Beringa wynosi około trzech stopni. Ludzkie ciało traci ciepło w zimnej wodzie dwadzieścia pięć razy szybciej niż w zimnym powietrzu. Człowiek, który wpadnie do morza, po paru sekundach zaczyna straszliwie dygotać, a po kilku minutach popada w stan odrętwienia. Po dziesięciu minutach w wodzie traci czucie w dłoniach i stopach, potem w całych rękach i nogach. Dziwna rzecz, ludzie, u których wystąpiła zaawansowana hipotermia oraz związane z nią halucynacje, często zrywają z siebie ubrania i wiele ofiar znajduje się później nago. Morze Beringa nie jest jednak pozbawione uroku. Na nocnym niebie więcej jest gwiazd niż czerni, jak gdyby ktoś namalował je szerokim pociągnięciem pędzla. Nocne niebo często bywa rozświetlone zorzą polarną, roziskrzone opalizującymi zielonymi i niebieskimi welonami, pasami i plamami, które mrugają, migoczą i falują, potem roztapiają się w błysku oślepiająco białego światła, żeby po paru sekundach ukazać się znowu. "Wiktoria", wraz z innymi uczestnikami regat, zdążała na północ ku ogromnemu basenowi Morza Beringa, na spotkanie z nieprzewidywalnymi, lodowatymi i bezlitosnymi wiatrami oraz bezmiarem wody. - TA FRANCUZKA jest lepsza niż myślałem - powiedział Rex Wyman, penetrując przez lornetkę każdą piędź morza, mimo że wiedział, iż jacht Genevieve DeLong nie wynurzył się jeszcze zza południowego horyzontu. Stał oparty o reling tuż przed kokpitem. - Podobnie zresz tą jak Duncan Davis, niech ich diabli. - Może usprawnienia na "Wiktorii" nie dają aż takiej przewagi nad innymi, jak się spodziewałeś - zasugerowała Gwen, świadoma, że będzie to poczytane za herezję. Stała, wspierając się o moduł "człowieka za burtą". Obok znajdowała się radiolatarnia, wskazująca położenie nieszczęśnika w razie wypadnięcia za burtę, zaopatrzona w koło ratunkowe. Nikt nie pomyślał o nim, gdy bom wyrzucił Chapmana przez reling. Wyman pokręcił głową, lekceważąc uwagę Gwen. - Z każdą mijającą godziną nieuchronnie zarabiam kilka metrów. To nie sprint, to maraton. - Polecił głośno: - "Wiktorio", podaj pozycję francuskiej łodzi. - Osiem przecinek dwie dziesiąte mili z tyłu w linii prostej. Następnie Wyman spytał o innych uczestników regat, odfajkowując ich nazwy i słuchając, jak "Wiktoria" podaje ich pozycje. Gwen była teraz ubrana na cebulkę i miała kaptur na głowie. Wodoodporne rękawice sięgały jej do połowy przedramienia. Policzki miała zaróżowione. Ruszyła w stronę luku, przystanęła jednak na moment, by przepuścić Rogera Halla, który wdrapał się na górę i podał kartkę Rexowi Wymanowi. Rex przeczytał i jego twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości. - Co jest tego przyczyną? - spytał podniesionym głosem. - Nie mam pojęcia - odparł Hall. - Oczywiście, sprzedaż. Nie możemy jednak dowiedzieć się, kto lub co za tym stoi. Gwen zostawiła ich w kokpicie i zeszła na dół. Umieściła kurtkę i rękawice w schowku na ubrania sztormowe w pobliżu pokoju komputerowego. Zatrzymała się na chwilę przy ekspresie do kawy w kambuzie, po czym przeszła przez luk prowadzący do kabin. Zapukała do drzwi Tobyego Odella. Od czasu przejażdżki na bosmańskiej ławce prawie się nie pokazywał. Tamtego wieczoru nie przyszedł na kolację, podczas śniadania też został w kajucie. Powiedział, że cierpi na chorobę morską. Zapukała jeszcze raz. Usłyszała jego głos, ale nie mogła rozróżnić słów, toteż otworzyła drzwi. - Napijesz się kawy, Toby? Siedział na koi ze swoim laptopem. Uśmiechnął się do niej szeroko. - Ciągle jestem na przymusowej diecie. Jeśli napiję się kawy, będę biegał do ustępu. Usiadła obok niego. - Myślałam, że tylko udajesz chorego i że zaszyłeś się tutaj, ponieważ się dąsasz. - Czemu miałbym się dąsać? - spytał, śmiejąc się. - Z powodu tej karuzeli wokół masztu na bosmańskiej ławce. Rex zachował się jak szczeniak i był niepotrzebnie okrutny. Odęli znów się roześmiał. - I za to właśnie kochasz go tak bardzo. - Otrzymał przed chwilą jakąś złą wiadomość, notatkę od Rogera. Odęli uderzył kilka razy w klawisze. - Jestem pewien, że chodzi o to: "W dniu dzisiejszym akcje WorldOuest spadły w notowaniach giełdowych o osiemnaście punktów, co stanowi prawie jedną czwartą ceny rynkowej. Wczorajszy spadek wynosi dwanaście punktów". Odęli nosił do pracy przy komputerze okulary dwuogniskowe. Za uchem miał przyklejony plaster przeciw chorobie morskiej. Był bardzo szczupły i jego zielony wełniany sweter wisiał na nim. Ogolona głowa Tobyego zaczęła już tracić opaleniznę, nabytą w solarium. - Nie pierwszy raz zostałem walnięty - powiedział Odęli, uśmiechając się. - Ja też mu kilka razy przyłożyłem. - Co masz na myśli? - Właśnie w ten sposób pracujemy. Zawsze tak było. Co jakiś czas musimy po prostu wbić sobie szpilę. - Podaj mi przykład. - Gwen wsparła brodę na dłoni. - Na pierwszym roku studiów w Idaho Rex umówił mnie na randkę w ciemno. Nie umawiałem się zbyt często, bo byłem uważany za głupka. - Nie jesteś głupkiem, Toby - zaprzeczyła impulsywnie Gwen. - W każdym razie Rex powiedział mi, że ta dziewczyna - nadal pamiętam, że miała na imię Cassandra, wyobrażasz sobie? - zerwała właśnie z futbolistą, ma złamane serce i chce dla odmiany chodzić z mózgowcem. Pokazał mi jej zdjęcie w roczniku. Bomba. Blondynka, duże oczy. Prawdziwa piękność. - Rex cię wystawił? - W dniu mojej wspaniałej randki z Cassandrą zachowałem się w sposób zupełnie dla mnie nietypowy, a mianowicie włożyłem świe żą koszulę i przystrzygłem brodę. - I co się stało? - Stawiłem się punktualnie i zapukałem z bijącym sercem do jej drzwi. Cassandra, ta wielka piękność, otworzyła drzwi, spojrzała na mnie i wrzasnęła tak, jak gdyby zobaczyła Drakulę - było ją słychać chyba w Japonii, a potem zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Uśmiech zniknął z twarzy Gwen, Odęli natomiast parsknął śmiechem. - Wystarczyły mi trzy minuty, bym się domyślił, że Rex wystawił mnie do wiatru. Okazało się, że Cassandra spotykała się z Rexem, a że zawsze była gotowa do żartów, toteż oboje zrobili mnie w konia. - To nie był tylko nieszkodliwy żart, ale złośliwość. - Wobec tego ja też jestem złośliwy, ponieważ odpłaciłem mu pięknym za nadobne. - To znaczy? - spytała Gwen, postanawiając wyciągnąć z niego wszystko. Toby uśmiechnął się przewrotnie. - Słyszałaś kiedykolwiek o Swan Tower w Kuala Lumpur w Malezji? - Najwyższa budowla na świecie, sto dwadzieścia pięter lub coś koło tego. - Rex był właścicielem sześćdziesięciu procent tego budynku przez wzajemnie powiązane firmy holdingowe. - Co zatem zrobiłeś? - Swan Tower została wzniesiona na miejscu, które ma złą karmę. - Co takiego? - roześmiała się. - Złą karmę? - Śmiejesz się - powiedział - ponieważ nie zainwestowałaś czterystu milionów dolarów w budynek, o którym stary siwy facet w białej szacie powiedział, że jest nieszczęśliwy. - Jaki stary siwy facet? - Mistrz feng shui, który dowodził, że budynek zatruje duszę każdego, kto do niego wejdzie, że wszystkie drzwi prowadzące do budynku są bramami piekieł. - I wystraszył najemców? - Swan Tower ma powierzchnię wykorzystaną zaledwie w trzydziestu procentach. Całe piętra stoją nie wynajęte. Rex oraz inni inwestorzy powstrzymywali bankierów przez rok, ale teraz banki przejęły budynek. Rex poniósł ogromną stratę, całe czterysta milionów dolarów. - A jaki był w tym twój udział? - spytała Gwen, wpatrując się uważnie w niego. - Dałem czterdzieści tysięcy dolarów mistrzowi feng shui, żeby przekazał wybranej przez siebie organizacji charytatywnej. Jak się okazało, wybrał siebie. Gwen wstała z koi. - Zamierzasz powiedzieć o tym kiedykolwiek Rexowi? Odęli zachichotał. - Pewnego dnia będziemy się z tego obydwaj śmiali, tak jak śmialiśmy się z historii z Cassandrą, gdy minęło trochę czasu. Gwen chwyciła za klamkę. - Wasze relacje są naprawdę dziwne, Toby. - Ich relacje były zdecydowanie bardziej niż dziwne. Sprawa wyglądała ponuro, znacznie bardziej ponuro, niż jej się wydawało. - Tak, dziwne. - Odęli zaczął stukać w klawiaturę. - Ale powiodło się, prawda? Stworzyliśmy wspólnie z Rexem firmę - stworzyliśmy przemysł - dosłownie z niczego. Wyznaję teorię: "Tarcia są podwaliną innowacji". Gwen zostawiła Tobyego w kabinie i przeszła przez luk do salonu. Rex Wyman i Roger Hall właśnie wchodzili do niego od strony rufy. Wyman szedł pierwszy. W chwili gdy był już jedną nogą w salonie, ciężkie stalowe drzwi zaczęły się zasuwać z zaskakującą szybkością, by odciąć przedział. Przycięłyby Wymana, gdyby Roger Hall nie rzucił się naprzód i nie wepchnął go do środka, przewracając na podłogę. Drzwi zatrzasnęły się z metalicznym hukiem. Roger Hall podniósł się na kolana, Wyman zaś usiadł, wlepiwszy oczy w wodoszczelny luk. - "Wiktorio" - rzuciła przestraszona Gwen - czemu luk numer jeden został zamknięty? - Luk numer jeden jest otwarty - odpowiedziała łódź. Gwen spróbowała jeszcze raz. - "Wiktorio", podaj mi pozycję rufowego luku wodoszczelnego. - Luk numer jeden jest otwarty. Gwen podeszła do luku i powoli otworzyła go ręcznie za pomocą korby. Hali pomógł wstać Wymanowi, który ledwie trzymał się na nogach. Zataczał się wraz z przechyłami łodzi, nie spuszczając wzroku ze stalowych drzwi. Twarz miał pobladłą z przerażenia. "WIKTORIA" przepłynęła przesmykiem między wyspami Akutan i Unimak, należącymi do Aleutów. Łódź znajdowała się teraz na Morzu Beringa. Kierowała się na północny zachód, ku Wyspom Pribyłowa. Sześciometrowe fale atakowały jacht od strony bakburty, jedna za drugą, bez końca. Łódź uniosła się na fali, następnie opadła na lewą burtę. Gdy dziób przeciął jeden z wałów wodnych, zielonkawa piana przetoczyła się z chlupotem i bulgotem przez dziobową część pokładu, spływając na boki, gdy "Wiktoria" znowu się uniosła. Wiatr wiał w kierunku za chodnim z prędkością ośmiu metrów na sekundę i gwizdał w olinowaniu. Nad głowami wisiały ołowiano szare chmury. Jacht przebył już dwa tysiące pięćset mil morskich. Najgroźniejszy rywal, łódź Genevieve DeLong "Pamięć Bastylii" znajdowała się w odległości piętnastu mil za "Wiktorią". Wyman był zawiedziony, że jego łódź ma tak niewielką przewagę nad następnym w kolejności uczestnikiem regat i nadal dręczyły go obawy z powodu błędów w programie, które spowodowały tajemniczy zwrot jachtu i niebezpieczne zasunięcie się drzwi luku. W Boise bez chwili wytchnienia szukano przyczyny tych błędów. Jednakże zaufanie Gwen do "Wiktorii" wzrosło, gdy łódź wpłynęła na północne szerokości geograficzne i pogoda zaczęła się pogarszać. Nie podnoszono w ogóle ręcznego steru. "Wiktoria" wykonywała wszystkie niezbędne czynności sama i robiła to po mistrzowsku. Biła na głowę najlepszych żeglarzy na świecie, którzy zostali z tyłu ze swoimi łodziami. A jej niezawodność polegała nie tylko na tym, że po trafiła sama sobą kierować. Morze zawsze potrafi znaleźć jakiś słaby punkt w złożonej strukturze łodzi i cierpliwie go atakuje. Tym razem jednak nie znalazła niczego takiego. Jacht z niewzruszonym spokojem pokonywał wzburzone fale. Pył wodny rozbryzgiwał się nad relingiem i, wpychany przez wiatr do kokpitu, zraszał twarz Gwen. Była ciepło ubrana, miała też na sobie żółty nieprzemakalny kombinezon, mimo to jednak nawet tych kilka kropli wody na policzkach sprawiło, że przebiegł ją dreszcz. Z luku kokpitu wynurzył się Eddie Lash w identycznym nieprzemakalnym kombinezonie i uśmiechnął się do niej. - Wcześnie wstałeś - powiedziała. - Rex twierdzi, że łódź sama potrafi sprawdzić swoje systemy, ale ja mimo to się rozejrzę, tak jak mam zwyczaj robić to codziennie. Ruszył w kierunku dziobu, przytrzymując się jedną ręką relingu. Mając niewiele do roboty, Lash zabijał czas, sprawdzając wciąż na nowo takielunek i szukając ewentualnych miejsc przetarcia lin. Gwen zeszła pod pokład. Zostawiła swoje mokre ubranie w ogrzewanym schowku-suszarce. Idąc przejściem do salonu, nie musiała już uważać na każdy krok, ponieważ przywykła do kołysania łodzi, ale odkąd wpłynęli na Morze Beringa, "Wiktoria" huśtała bardziej, pokład bezustannie to się podnosił, to opadał, tak że poruszanie się po nim wymagało dużego wysiłku. Weszła do salonu. Wyman siedział na stołku w świetle reflektorów. Trzymał w dłoni mikrofon i uśmiechał się do kamery, odpowiadając na pytania. Jego uśmiech zniknął na chwilę. - Nie, nie żywię żadnych obaw co do akcji WorldQuest. Gwen weszła do swojego pokoju komputerowego. Jarzyły się ekrany wszystkich monitorów, poza tym kabinę rozświetlały dziesiątki malutkich zielonych i bursztynowych lampek. Ten pokój stał się jej azylem, mimo że kamery rejestrowały każdy jej ruch i przekazywały do Internetu. Odęli rzadko tu przychodził. Szybki Eddie nie chciał mieć nic wspólnego z komputerami. Roger Hall zajmował się głównie przy rządzaniem posiłków i nie interesowały go systemy komputerowe. Wyman przeważnie trzymał się z dala. Włożyła słuchawki i pochyliła się nad klawiaturą, żeby skontaktować się z Rickiem Gagliardim w Boise, gdy na ekranie pojawiła się wiadomość: "Zbliża się sztorm. Jesteście przygotowani? - Jess McKay, 212. Eskadra Ratownictwa Lotniczego". "Tutaj już panuje sztormowa pogoda - odpowiedziała. - Ale zdajemy sobie sprawę, że nadchodzi nowy front atmosferyczny". McKay, znajdujący się w Anchorage, odpisał: "Układ niskiego ciśnienia przysporzy kłopotów waszej łodzi. Północno-zachodnie wiatry mogą zmieniać się szybko na południowo-zachodnie i fale będą przeszkadzały wam w utrzymaniu kursu na północny zachód". "Tak, jesteśmy przygotowani na taką ewentualność. Wiktoria wie wszystko o sztormie. - Była świadoma, że zabrzmiało to nadgorliwie. Gwen nie miała ochoty rozmawiać z kapitanem McKayem o pogodzie. - Czy obserwuje mnie pan w tej chwili"? Po kilku sekundach nadeszła odpowiedź: "Jestem prawdopodobnie jedną z pięćdziesięciu tysięcy osób, przy glądających się pani za pośrednictwem Internetu". "Tak, ale ja jestem w niekorzystnej sytuacji". "Co ma pani na myśli"? "Pan wie, jak ja wyglądam, ja natomiast nie mam pojęcia...". "Mam cyfrowe zdjęcie, już je przesyłam". Nadszedł e-mail z załączonym zdjęciem. Na ekranie ukazał się Jess McKay, ubrany w kombinezon skoczka spadochronowego, rękawice i długie buty. Na głowie miał hełm, ciemne gogle i kominiarkę, która zasłaniała mu całą twarz. "Właśnie otrzymałam pańskie zdjęcie, kapitanie. Brak słońca podczas alaskiej zimy najwyraźniej nie wpłynął negatywnie na pańskie po czucie humoru. - Gwen chciała spytać, czy Sandy jest kobietą czy mężczyzną. Zamiast tego napisała: - Czy Sandy jest ratownikiem lotniczym"? "Tak, z wysokim poziomem adrenaliny". "Czy mieszka pan z nim w koszarach"? "We wspólnej kwaterze. A jeśli wolno, czy pani i Rex Wyman zerwaliście ze sobą"? "Czemu pan pyta"? "Ponieważ ciągnie mnie pani za język, chcąc się dowiedzieć czegoś o mnie, wybadać, czy jestem kawalerem". Gwen wybuchnęła śmiechem. "Prawda jest taka, że albo będę panu zadawała pytania, albo muszę wrócić do pracy nad rozważaniem pewnego problemu z kodem, który się tu pojawił". "Problemu, który posłał jednego z członków waszej załogi za burtę"? "Nasze oficjalne stanowisko w tej sprawie brzmi: nigdy się to nie zdarzyło. - Gwen zastanawiała się przez chwilę, zanim wystukała kolejne słowa: - Podczas naszego ostatniego kontaktu napisałam coś, co spowodowało, że się pan wyłączył. Przepraszam, jeśli pana uraziłam". Minęło trochę czasu, zanim na ekranie ukazała się odpowiedź. "Nieważne". "Czy to wiąże się z przyjaciółmi i rodziną? Ma pan problemy"? "Żadnych, które nie zostałyby już rozwiązane". "Pewnego dnia moja matka, gdy była młodą dziewczyną, poderżnęła gardło facetowi i spędziła resztę życia, ukrywając się. Jak to się ma do problemów rodzinnych"? - Dobry Boże. Gwen nie mogła uwierzyć, że to napisała. "Pani mama to niezły numer. Powinna poznać mojego ojca" - nadeszła odpowiedź z Anchorage. "Czy mogę nazywać pana jakoś inaczej niż kapitanem"? "Jeśli dopisze mi szczęście, za dwa lata będzie pani mogła nazywać mnie majorem. Mam na imię Jess". "Napisz coś o swojej dziewczynie". - Co, u diabła, skłoniło ją do za dania takiego pytania. "W tej chwili nie mam żadnej. Czemu pytasz o moje dziewczyny"? "Czy ostatnia dziewczyna cię rzuciła? Może nie byłeś z nią szczery"? Cóż to za pytanie? Najwyraźniej flirtuje z tym facetem. Jest już za stara na flirt. "Mam relację z regat na ekranie telewizora - napisał McKay. - Dwie kolejne łodzie zbliżają się do przesmyku Unimak". "Może tamte dziewczyny rzuciły cię, ponieważ nie potrafisz zmieniać tematu rozmowy"? "Jesteś samotna"? - spytał Jess McKay. "Mój facet jest ze mną na pokładzie. Jak mogę być samotna"? - Zdała sobie sprawę, jak puste są te słowa, już gdy je napisała. "Są trzy rodzaje kapitanów: autokraci, demokraci i liberałowie - ukazała się odpowiedź na ekranie. - Przypuszczam, że Rex Wyman należy do pierwszej grupy". "Rex wydaje zwykle szczegółowe polecenia, jak należy coś zrobić, toteż sądzę, że jest rzeczywiście autokratą. A może to łódź jest autokratką, ponieważ sama podejmuje większość decyzji". Prawda jednak była inna. Rex zaczął się wyżywać na załodze. Był wściekły i zgnębiony błędem lub wirusem w programie "Wiktorii". Kłócił się o zupełne głupstwa z Eddiem Lashem. Często wydzierał się na swego totumfackiego, nieszczęsnego Rogera Halla. "Zamierzam zadać ci osobiste pytanie, Jess, i chciałabym, żebyś na nie odpowiedział". "Strzelaj"! "Czy kiedykolwiek kogoś kochałeś? I, pamiętaj, masz obowiązek, przez wzgląd na naszą świeżo zawiązaną przyjaźń, odpowiedzieć mi na to pytanie". Gwen nie znała tego faceta, prawie nic o nim nie wiedziała. Jednak że rozmowa z obcym człowiekiem - żarty i flirtowanie z nim - była odprężająca. Jedyna rozrywka na pokładzie "Wiktorii". "Nie jestem pewien, czy kogoś kochałem" - odpisał McKay. "Kochasz swojego ojca? " - spytała. Minęła długa chwila i wciąż nie było odpowiedzi. "Jess, nie przerywaj rozmowy. Mogę policzyć na palcach przypadki, gdy rozmawiałam z kimś o miłości". "Muszę już iść - odpowiedział Jess. - Mój partner Sandy woła, żebym się pośpieszył. Mamy wezwanie. Do widzenia". Gwen opadła na oparcie fotela i uśmiechnęła się do siebie. Ta krótka wymiana zdań przyprawiła ją o lekki zawrót głowy. Czuła się tak, jak gdyby była w pierwszej klasie liceum i przekazywała liściki chłopcu, siedzącemu za nią w ławce. Potem przyłapała się na tym, że myśli o chwili, gdy Pacific Winter Challenge się skończy, a ona znajdzie się w Japonii. Mogłaby wrócić do Boise przez Anchorage. Może wybierze się z tym kapitanem McKayem na kolację. Roześmiała się, poklepując czule klawiaturę. Nagle kabina pogrążyła się w absolutnej ciemności. Gwen wzięła głęboki oddech i chwyciła za brzeg stołu, żeby nabrać orientacji. Światło nad jej głową zgasło. Lampy na jej biurku też. Monitory były czarne. Nie paliły się nawet małe zielone, bursztynowe i czerwone kontrolki komputerów. Gwen spróbowała wstać i podejść do drzwi, ale "Wiktoria" przechyliła się na bok, potem gwałtownie opadła, uderzając o falę nadwodną częścią burty. Łódź zaczęła nagle dryfować, zdana na łaskę fal. Gwen jeszcze raz spróbowała stanąć na nogach, lecz "Wiktoria" ustawiła się teraz bokiem do fal, które uderzały prosto w kadłub łodzi, kołysząc nią gwałtownie. Gwen straciła równowagę, została wyrzucona z fotela i uderzyła głową o kant monitora, po czym upadła bezwładnie na podłogę. Leżała tam, z bólem promieniującym od czaszki do szyi, w kabinie tak ciemnej, że sama nie była pewna, czy nie straciła świadomości. MCKAY wszedł do mieszkania, Ramirez tuż za nim. Wrócili właśnie znad świerkowego lasu nad jeziorem Iliamna, dokąd polecieli, odpowiadając na sygnał świetlny wzywający pomocy. Alarm okazał się fałszywy. McKay i Ramirez wrócili do Anchorage. W ciągu ostatniej doby spali zaledwie cztery godziny. McKay zdjął ubranie, powiesił je i zasnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Gdy Sandy upewnił się, że McKay już śpi, włączył monitor komputera i wywołał e-mailowy adres Gwen Weld, po czym napisał: "Gwen, może po zakończeniu regat, w drodze powrotnej z Tokio, zatrzymałabyś się w Anchorage? - Jess". Ramirez uśmiechnął się do siebie szeroko, wciskając starannie po lecenie "wyślij". Rozdział 6. SZTORMY powstają wskutek zderzenia mas ciepłego i zimnego po wietrza, tworząc obszary wysokiego ciśnienia, gdzie zrywają się wiatry wiejące zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na obrzeżach tych obszarów, tam gdzie ścierają się masy powietrza, formują się niże. Wiatry, wiejące w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek ze gara, powstają, gdy ciepłe powietrze zaczyna płynąć po jednej stronie, a zimne po drugiej. Tworzą się ciepły i zimny front. W miarę umacniania się niżu, szybko budują się chmury. Kiedy ciśnienie barometryczne spada, zrywają się bardzo silne wiatry, warstwa chmur potężnieje, zaczyna padać deszcz - najpierw słaby, potem ulewny. Gdy zmiany te zachodzą szybko i ciśnienie spada o jeden milibar na godzinę w ciągu doby, meteorolodzy nazywają takie zjawisko bombą atmosferyczną. Niż aleucki, jeden z najsilniejszych układów barycznych na świecie, rozwijał się właśnie w kierunku bomby atmosferycznej na Morzu Beringa. Barometr spadł do zdumiewającej wielkości 928 milibarów. Kiedy pozostali uczestnicy regat Pacific Winter Challenge wpłynęli na Morze Beringa, front atmosferyczny był już niebezpieczny, a tu zbliżał się niż wtórny, nietypowy, jeszcze głębszy od pierwszego. Niże wtórne formują się szybciej od pierwotnych i trudniej je przewidzieć. Wywołują wściekłe wiatry, powodując powstawanie olbrzymich fal, i kończą się na Morzu Beringa i alaskim wybrzeżu. Co do tego sztormu, krajowy instytut meteorologiczny wiedział wcześniej, że nadciąga wichura i że będzie bardziej niebezpieczna od zwykłego zimowego sztormu. Gdy służby meteorologiczne zarejestrowały wtórny niż, wiedziały już, że zapowiada się bomba atmosferyczna i wysłały wszystkim ostrzeżenia. Ostrzeżenia przed sztormem przyszły na czas, by oczyścić Morze Beringa z kutrów rybackich. Przystanie Dutch Harbor i Kodiaka błyskawicznie zapełniły się masywnymi krabołowami. Bezpieczni na stałym lądzie, szyprowie skupili się wokół odbiorników VHF, mając nadzieję, że nie usłyszą żadnego wezwania Mayday. O trzeciej po południu zerwał się sztorm, główny niż przesuwał się na południowy wschód z prędkością osiemnastu metrów na sekundę. Spodziewano się, że obydwa niże będą się stopniowo pogłębiały i połączą się, wywołując istne piekło nad Morzem Beringa. O piątej po po łudniu została uaktualniona prognoza pogody. Oba fronty przesuwały się już z prędkością dwudziestu metrów na sekundę. Na pokładzie "Wiktorii" znano prognozę, ale tylko częściowo. GWEN Weld siedziała na koi w swojej kajucie. Toby Odęli delikatnie przykładał do jej czoła plastikowy woreczek z kostkami lodu. - Siniak robi się już fioletowy, Gwen. - Gdzie jest Rex? - Skrzywiła się pod uciskiem woreczka. - W kabinie nawigacyjnej. - Lepiej tam pójdę. Pomogę mu. - W czym? Twój siniak jest jedyną szkodą, jaką ponieśliśmy. Światła nie paliły się zaledwie przez sześćdziesiąt sekund. Pozbawiona nagle steru "Wiktoria" przechyliła się o pięćdziesiąt stopni, wpadając w dolinę między dwiema falami, ale po chwili odzyskała stateczność. Gdy system energetyczny znowu się uruchomił, ster zaczął działać i łódź wróciła do swego północno-zachodniego kursu. Eddie Lash udał się do maszynowni, żeby sprawdzić generatory. Nie znalazł żadnej usterki. Wyman zażądał od systemu kontrolnego łodzi, by wyjaśnił, co się stało, ale Głos odpowiedział, że nie ma żadnego zapisu o awarii generatora ani o przerwie w dopływie energii elektrycznej. Gwen wstała niepewnie z koi. W oczach Odella malowała się troska. Uczynił nieśmiałą próbę, by skłonić ją do pozostania na miejscu, ona jednak chwyciła się krawędzi luku i wysunęła do przejścia. Jacht kołysał tak mocno, że z trudem utrzymywała równowagę, podążając ostrożnie w stronę rufy. Rozszalałe morze, które przepowiedział kapitan McKay, otaczało teraz "Wiktorię". Przedtem tylko wznosiła się i opadała, do czego Gwen zdążyła się przyzwyczaić w ostatnich dniach, teraz zaś robiła trzy rzeczy naraz: rzucała się gwałtownie, zapadając się w fale to dziobem, to rufą, tak że wszyscy czuli się jak na huśtawce; zbaczała z kursu, robiąc zwroty to w jedną, to w drugą stronę, co wyglądało tak, jak gdyby ktoś kręcił głową; kołysała się z boku na bok na osi dziób-rufa. Kumulacja tych wszystkich sił sprawiła, że "Wiktoria" zachowywała się, jak gdyby była diabelskim kołem w wesołym miasteczku. Gwen posuwała się drobnymi kroczkami, rozstawiając szeroko stopy i przytrzymując się obiema rękami elementów wyposażenia łodzi. Podłoga pod jej stopami kołysała się i stawała dęba. W salonie nie było poręczy tam, gdzie okazywały się potrzebne, musiała więc opaść na kolana i czołgać się w kierunku rufy. Pochwyciwszy krawędź luku, Gwen podniosła się i weszła do pokoju komputerowego. Na jej fotelu, z jej słuchawkami na uszach, siedział Rex Wyman. Nie krzyczał, ale był tego bliski. - Chcę, żebyś nie spuszczał oka z Gagliardiego! Nie pozwól mu zabrać z gabinetu niczego poza fotografiami rodzinnymi. Nie wolno mu dotykać żadnych dyskietek! Zrozumiałeś? Wyglądało na to, że Gagliardi, główny projektant oprogramowania "Wiktorii", został wylany z pracy po raz kolejny, możliwe, że tym razem na dobre. Wyman zerwał z uszu słuchawki i rzucił je na stół. - Jakakolwiek nieprawidłowość tkwi w kodzie "Wiktorii", ten błąd w oprogramowaniu nie wyrósł spod ziemi jak troll. - Różne tajemnicze usterki są nieuniknione w każdej nowej łodzi, Rex - Gwen spróbowała go pocieszyć. - Nie takie, które mogą wyłączyć cały system. Gwen pomyślała, że Wyman przypomina zwierzę uwięzione w klatce, rysia wtłoczonego do ciasnej zagrody. Rozsadzały go energia i wściekłość, które nie mogły znaleźć ujścia. - Zajrzałaś do Rogera? - spytał nagle. - Zaraz zajrzę. - Daj mu valium. Nawet kilkanaście pigułek. Mam to w nosie. Gwen zostawiła Wymana i przeszła do sąsiedniego pomieszczenia. Uchwyciwszy się stołu, posuwała się wzdłuż niego, by nie stracić równowagi przy kołysaniu jachtu. Udało jej się dotrzeć do wodoszczelnego luku. Właśnie w tej chwili łódź opadła i Gwen przeleciała przez luk jak wystrzelona z procy. Stanęła na nogach, gdy dziób jachtu podniósł się z powrotem. Minęła drzwi kajuty Tobyego Odella. Toby leżał na koi, tym razem bez wątpienia złożony chorobą morską. Gwen zapukała do drzwi Rogera Halla i weszła, nie czekając na zaproszenie. Roger siedział skulony w kącie koi, z zamkniętymi oczami, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Gwen nigdy szczególnie nie lubiła Rogera Halla, skończonego lizusa, który zawsze nadskakiwał pracodawcy. Nie wiedziała o nim prawie nic, rozmawiała z nim zaledwie kilka razy i zawsze były to rozmowy niezręczne. Nie miała pojęcia, czy jest żonaty, gdzie się wychowywał, co robił, zanim uczepił się Rexa Wymana. Koja zapadła się nagle pod nim i Roger jęknął przeraźliwie. Potem fala natarła na kadłub z takim impetem, że na chwilę znaleźli się oboje z Gwen w powietrzu. Hall miał przez cały czas zaciśnięte powieki i wydawał z siebie dźwięki podobne do cichego beczenia. Twarz miał blado zielonkawą niczym rybi brzuch. Gwen usiadła obok niego i położyła mu dłoń na ramieniu. - Roger? Jak sobie radzisz? Wziął już valium. Rex powiedział, że łyka je bez przerwy. Pigułki nie pomagały mu ani trochę. Jacht znowu opadł, następnie uniósł się i obrócił, rzucając Gwen na Rogera Halla. Drgnął, przestraszony, po czym pochylił się ku niej lekko, z wahaniem. Gwen objęła go ramieniem, przygarniając do siebie i powiedziała uspokajająco: - Ja też się boję. Wszyscy są przestraszeni. Ale wszystko będzie dobrze, Roger. Jacht robi dokładnie to, co powinien robić. Opierał się o nią. Jego głos był niemal tak cichutki jak tchnienie. - Muszę się wydostać z tej łodzi. Muszę stąd uciec. - Wszyscy się z niej wydostaniemy. Nic nam się nie stanie, Roger. - Musimy przekonać Rexa - wykrztusił zdyszanym głosem Hall - że by zawrócił "Wiktorię" i skierował ją do jakiegokolwiek portu. - Może ja z nim porozmawiam, Rogerze. Roger wlepił w nią nieprzytomne spojrzenie. - Gwen, posłuchaj mnie. Rex zabije nas wszystkich, jestem tego pewien. - Gadasz głupstwa, Roger. - Chodźmy oboje do Rexa, Gwen, i zażądajmy, żeby skierował łódź do portu. Nas obojga posłucha. Jestem pewien, że Eddie Lash też ma już dosyć tego szaleństwa. Podobnie Toby. "Wiktoria" znowu uniosła się, wykonała obrót, po czym opadła, ciskając ich o koję niczym gigantyczna dłoń. - Porozmawiam z nim, Roger - obiecała Gwen. - Zobaczę, co ma nam do powiedzenia. A teraz uspokój się, dobrze? - Tuliła Rogera w ramionach, jak gdyby był dzieckiem. Mężczyzna dosłownie dygotał. - A jeśli Rex każe nam kontynuować regaty? Ja już nie mogę, Gwen, naprawdę. Śmiertelnie się boję. Uścisnęła go, po czym puściła i wstała, rozstawiając znowu szeroko stopy, żeby utrzymać równowagę na kołyszącej się podłodze. - Posłuchaj, Roger, pójdę porozmawiać z Rexem. Z pewnością jest to przykra eskapada, ale jest nam sucho, ciepło i wszystko jest w po rządku. - Uśmiechnęła się do niego. - Tak? - Tak, Gwen - odpowiedział, kuląc się na swojej koi; w jego głosie nie było śladu przekonania. - Dzięki. Wszystko jest w porządku. Ale nie było w porządku. Automatyczne ramię, skonstruowane przez Oregon Automation, wprawdzie bardzo pomysłowe i wspaniale zaprojektowane, zostało zainstalowane przez szczury lądowe. Jeden metr sześcienny wody morskiej waży prawie siedemset kilogramów. W chwili gdy Gwen wychodziła z kajuty Rogera, dziesięciometrowa ściana wody przetoczyła się przez pokład, uderzyła w automatyczne ramię, bez trudu zmiotła je z pokładu, wyrzucając nad relingiem zawietrznej burty do morza, które natychmiast je pochłonęło. Podstawa ramienia była solidnie przytwierdzona do pokładu, okazało się jednak, że to nie zabezpieczało wszystkiego. Gdy fala zmiotła ramię do morza, nastąpiło uszkodzenie pokładu. Woda zaczęła zalewać pomieszczenia pod pokładem. Gwen usłyszała metaliczny zgrzyt, gdy automatyczne ramię zostało zmiecione z pokładu, i z przerażeniem ujrzała, jak spieniona zielonkawa woda wdziera się przez wyrwę i pędzi ku drzwiom kajuty Halla. Lodowata wodna lawina zbiła Gwen z nóg i potoczyła się przejściem niczym szybem górniczym. SZYBKI Eddie Lash miał wreszcie coś do roboty i rzeczywiście okazał się szybki. Był właśnie w maszynowni, gdy usłyszał zgrzyt śrub wyrywanych z pokładu. Natychmiast wydostał się przez luk, nie miał kłopotu z utrzymaniem równowagi, był przyzwyczajony do kołysania statku. Gdy wbiegał do salonu, rozbryzgując morską wodę, przelewającą się od ściany do ściany przy przechyłach jachtu, z pokoju komputerowego wynurzył się Rex Wyman. Toby Odęli otworzył drzwi swej kajuty i przebrnął przez wodę do salonu. Gwen zdążyła się podnieść, zanim Eddie Lash dotarł do niej. Była przemoknięta do suchej nitki i dygotała z zimna. - Pomóż mi wyprowadzić Rogera z kajuty - powiedziała głośno. Przedzierała się z Lashem przez strumienie wody, rwącej przejściem. Szarpnęła drzwi kajuty Halla. Roger siedział wciąż na koi z zamkniętymi oczami. Gwen i Lash postawili go na nogi i wyciągnęli z kabiny. Zaprowadziła go do salonu i posadziła na kanapie, tymczasem Lash pobiegł w kierunku schowka z żaglami. Łódź zakołysała się i przechyliła na lewą burtę. Lash wparł się ramieniem w grodź i otworzył schowek. Wyjął z niego zapasowy trajsel, mały trójkąt nylonu, laminowany między dwiema warstwami sztucznego tworzywa, następnie wszedł do narzędziowni, pochwycił nylonowy worek z narzędziami i wrócił spiesznie do salonu. - Każ, żeby łódź zamknęła luk - polecił. - "Wiktorio", zamknij luk do pionu dziobowego - zawołał Wyman. W chwili gdy jacht nurkował dziobem w kolejną falę, masywne drzwi zasunęły się, odcinając część dziobową. - Rex, włóż sztormiak i podnieś ster - powiedział Lash. - Idziemy na górę. - "Wiktorio", podnieś ster. - Ster jest podniesiony - odrzekł Głos. - Gwen - polecił Lash - ty i Toby też włóżcie sztormiaki. Chcę, że byście stanęli przy sterze. - Ster ma wspomaganie elektryczne. - Jeśli wysiądzie generator, pozostanie nam wyłącznie sterowanie ręczne. Wymaga to dwojga ludzi przy sterze. Lash poprowadził ich w kierunku rufy, otworzył schowek i wyjął z niego ciężkie sztormiaki. Ubranie było nieporęczne i Gwen mocowała się z nim w przejściu, ponieważ łódź wyprawiała nadal dziwne harce. - Sprawdź zęzę, Rex. - Lash nie chciał rozmawiać z łodzią. - "Wiktorio", jaki jest stan zęzy? - Zęza nabiera wody w tempie siedemset pięćdziesiąt litrów na minutę - odpowiedziała łódź. - Pompy pracują i w zęzie jest teraz przeciętnie piętnaście centymetrów wody. Pomarańczowy sztormiak, który miała na sobie Gwen, był znacznie cięższy od żółtego nieprzemakalnego kombinezonu, który nosiła na pokładzie, gdy "Wiktoria" wpłynęła na Morze Beringa. Pomarańczowy sztormiak miał grubą izolację. Naciągnęła kaptur i zapięła klapkę osłaniającą usta. Kolor sztormiaka był tak jaskrawy, że Gwen i wszyscy inni przypominali ostrzegawcze światła drogowe. Zapięła pas bez pieczeństwa, po czym pomogła włożyć taki sam Odellowi. Lash otworzył luk, prowadzący do kokpitu. Lodowate powietrze wdarło się przez otwór. Lash wyszedł na zewnątrz, posuwając się na ugiętych nogach, żeby jego środek ciężkości znajdował się jak najniżej, za nim pozostała trójka. Widok z kokpitu powodował kompletną dezorientację, ponieważ tam, gdzie Gwen mogła się spodziewać, że zobaczy horyzont, było widać jedynie potężny wał wodny, zbliżający się szybko do jachtu. Nadchodząca fala przesłoniła niebo i dotarłszy do "Wiktorii", podrzuciła ją w górę, jak gdyby była zrobiona z korka. Gwen przypięła pas bezpieczeństwa do bolca. Od koła sterowego, wykonanego ze stali nierdzewnej, dzieliła ją odległość jakichś dwóch metrów. Gwen chwyciła je mocno, czując, że sternik automatyczny po rusza się pod jej dłońmi. Wyman i Lash posuwali się ku dziobowi, trzymając się relingu, Lash niósł zwinięty żagiel. Wyman miał przewieszoną przez ramię torbę z narzędziami. Pochyleni, poruszali się wolno, przesuwając stopniowo dłonie wzdłuż relingu. Bryzgi morskiej wody zalewały ich, gdy fale rozbijały się o kadłub łodzi, natychmiast zamarzając w postaci setek drobnych sopelków, które zaścielały cały pokład. Niebo przesłaniały przesuwające się wciąż grzebienie fal. Światło dzienne miało ciemnozielonkawy niezdrowy odcień, jakiego Gwen nigdy przedtem nie widziała. Panował nieznośny, przerażający hałas. Arktyczny wiatr gwizdał w takielunku, najgorszy jednak był straszliwy ryk niewidocznych fal, dobiegający gdzieś z oddali. Odęli pochylił się ku niej i wrzasnął jej do ucha: - Gdy popatrzysz na to wszystko z perspektywy czasu, stwierdzisz, że to była świetna zabawa! Gwen spróbowała się uśmiechnąć do niego, lecz wyszło jej to bardzo słabo. Koło sterowe poruszało się pod jej dłońmi. Wyman i Lash dotarli do dziobu. Zamierzali zabezpieczyć dziurę w pokładzie, zasłaniając ją trajslem i przymocowując go do osprzętu pokładu. Nie zapobiegnie to zalewaniu przejścia, ale ograniczy ilość wody morskiej, wdzierającej się do wnętrza jachtu. Koło sterowe obróciło się, potem wróciło do poprzedniej pozycji, modyfikując nieustannie kurs, by ustawiać "Wiktorię" odpowiednio do fal. Pył wodny przesłonił nagle Gwen, Wymana i Lasha, po chwili jednak jacht przeskoczył falę i zobaczyła znowu obu mężczyzn, pochylonych nad pokładem. Ich pomarańczowe sztormiaki kontrastowały z mętną zieloną wodą. Trajsel załopotał, gdy Wyman i Lash próbowali nakryć nim poszarpany otwór w pokładzie. Lash wyjął coś z torby z narzędziami. Szarpali się z żaglem, starając się utrzymać i jego, i siebie tuż nad pokładem. Jacht wpadał w przechyły, huśtał się szaleńczo na falach. Obaj byli mokrzy, jak gdyby znaleźli się w zasięgu działającego węża strażackiego. Gwen widziała, że i Wyman, i Lash przypięli się pasami do burty. Rozciągnęli dwa rogi żagla, trzeci zaś łopotał jak szalony. Wyman przy trzymywał żagiel przy lewej burcie, od nawietrznej, tymczasem Lash odpiął swój pas i podczołgał się do sterburty. "Wiktoria" opadła w dół fali, atakując dziobem następną, przez pokład przetoczył się zielonkawy grzywacz, ochlapując obu mężczyzn i grożąc, że porwie ich prowizoryczną łatę. Naciągnęli ją z powrotem na wyrwę. Gdy Lash zamierzał ponownie przypiąć swój pas bezpieczeństwa, niespodziewany poryw wiatru podwiał od spodu żagiel, mający posłużyć im jako łata, i wyrwał go z rąk zdumionego Wymana. Płachta frunąwszy przez pokład, owinęła się wokół ciała biednego Lasha niczym dywan. Popychany gwałtownymi podmuchami wiatru, żagiel wlókł mężczyznę po pokładzie, po czym przerzucił przez reling prosto w rozszalałe fale Morza Beringa. "DWIE rzeczy działają przeciwko tobie - napisał Jess McKay z Anchorage. - Przerażenie i zmęczenie. To niebezpieczna kombinacja". "Byłam właśnie świadkiem śmierci człowieka - odpowiedziała Gwen. - Boję się. Naprawdę się boję". "Wcale nie wiesz, czy on nie żyje. Szukamy go. Natychmiast po wypadnięciu Lasha za burtę, wyrzuciłaś do wody koło ratunkowe z radiolatarnią, wskazującą położenie. Istnieje szansa, że go znajdziemy". "On nie miał na sobie specjalnego kombinezonu, tylko sztormiak - napisała. - Czemu ty sam go nie szukasz, Jess"? "Została wysłana inna załoga. Mogę dostać następne wezwanie. Jeszcze nic nie wiem. Czy pokład został załatany"? "Rex wrócił, wziął drugi trajsel i razem z Tobym Odellem zasłonili dziurę, gdy tymczasem ja stałam przy sterze. Nie nabieramy już prawie wody, najwyżej kilka litrów na minutę, tylko tyle, ile podpływa pod łatę. Rex spróbuje dodatkowo zatkać dziurę od wewnątrz deską i żywicą epoksydową. To powinno całkowicie zlikwidować przeciek". "Gwen, wasza łódź przypomina butelkę. Butelka przetrzyma każdy sztorm, jeśli tylko jest szczelnie zamknięta i o ile nie wpadnie na skały". "Wierz mi, że czuję się, jak gdybym była zamknięta w butelce" - na pisała. "Zapisz sobie naszą częstotliwość na VHF. Gdyby zawiodły wasze urządzenia komputerowe, będziesz mogła utrzymywać ze mną kontakt za pośrednictwem radiotelefonu". Gwen zapisała częstotliwość na kartce papieru. "Jak samopoczucie"? - spytał po chwili McKay. "Załoga nie jest w najlepszej formie". "Nie pytam o załogę, lecz o ciebie. Jak się trzymasz"? Gwen zawahała się. Nie przywykła do takich pytań. Czy Rex Wyman spytał ją kiedykolwiek, inaczej niż zdawkowo, o jej samopoczucie? Czy zamiast konwencjonalnego pożegnania u schyłku dnia, zajrzał jej w oczy i spytał, naprawdę chcąc się dowiedzieć? "Szczerze mówiąc, nie najlepiej - odpisała. - Całkiem źle". "Co się stało, poza tym, że znajdujesz się na jachcie płynącym po Morzu Beringa w samym środku zimy"? "Cóż, przede wszystkim chodzi właśnie o to. Kabina wierzga niczym koń na rodeo - a właściwie nie kabina, lecz cała łódź - jestem kompletnie wykończona. Nie mogę spać, ponieważ koja tańczy w górę, w dół, w lewo i w prawo. Jestem tak zmęczona, że nie mogę myśleć". "Czy woda jest pod pokładem"? - spytał McKay. "Woda została wypompowana. Ale wszystko jest mokre". Zacisnęła powieki. Kabina podskoczyła do góry. Następnie potężna fala uderzyła w sterburtę i kabina przechyliła się na bok. "Nie potrafię się pogodzić ze stratą Eddiego - napisała. - Gdy zobaczyłam jego puste miejsce przy stole w kambuzie, rozpłakałam się. Na prawdę mam kłopoty, Jess". "Czy wiecie o nowym potężnym układzie niżowym - wtórnym froncie - który zbliża się od Arktyki i połączy się z niżem, z którym macie w tej chwili do czynienia? Słyszeliście ostrzeżenia instytutu meteorologii i straży przybrzeżnej"? "Ja nic o tym nie wiem, przypuszczam jednak, że zna je system komputerowy łodzi". "Mówisz, że wy na jachcie nie macie pojęcia o warunkach meteorologicznych, ale komputer może wiedzieć? To czyste szaleństwo". "Tak, chyba tak" - przyznała. "W regatach pozostała w tej chwili jedna łódź, tej Francuzki. Ścigacie się już tylko z nią". "Więc wszyscy inni oprzytomnieli i wycofali się". "Czemu nie namówisz Rexa Wymana, żeby zawrócił Wiktorię? Jeśli zawrócicie i weźmiecie kurs na południowy wschód, Wiktoria przestanie być taranowana przez fale i zdążycie uciec przed morzem, płynąc w tym kierunku, co ono. To zupełnie co innego". "Ja mam namówić Rexa Wymana do rezygnacji z regat? Nie rozumiesz dynamiki naszych stosunków". "Nie rozumiem dynamiki żadnych stosunków. Ale załoga zaniedbuje się w obowiązkach, jeśli nie jest szczera w stosunku do swego kapitana". Gwen szukała w myślach czegoś, co mogłaby powiedzieć Jessowi McKayowi. Rozpaczliwie pragnęła utrzymać z nim kontakt. "Cieszę się, że skontaktowałeś się ze mną, Jess". "Dziś rano znalazłem na moim monitorze wiadomość, mówiącą, że się nad tym zastanowisz. Nad czym"? "Nad twoim zaproszeniem. Bóg mi świadkiem, że wiele to dla mnie znaczy". "Jakim zaproszeniem? " - ukazały się słowa na ekranie. "Jakim zaproszeniem? Żeby wpaść do Anchorage w drodze powrotnej z Tokio po zakończeniu regat. Tylko mi nie mów, że nie pamiętasz". Minęła chwila, zanim nadeszła odpowiedź. "Ach, o tym". "Czyli mogę czuć się zaproszona"? "Będę szczęśliwy z twoich odwiedzin w Anchorage, Gwen" - przeczytała po paru sekundach. "Naprawdę"? "Naprawdę". Uśmiechnęła się, po czym napisała: "Zastanowię się nad tym". - A WIĘC zwołałaś naradę załogi. - Wyman uśmiechnął się krzywo. - Myślałem, że to wyłącznie przywilej kapitana. Ma to niepokojący posmak buntu. Gwen Weld westchnęła ciężko. - Rex, nie namawiałam ani Tobyego, ani Rogera na to, żebyśmy się spotkali i porozmawiali. Nie sprzysięgliśmy się przeciwko tobie. Chciałam po prostu podzielić się z wami moimi przemyśleniami i poznać wasze zdanie na ten temat. Zebrali się w kambuzie. Hall przycupnął niepewnie na krześle. Strach zniweczył resztki jego osobowości, jakakolwiek ona była. Łysa głowa Tobyego Odella lśniła w świetle górnej lampy. Miał wymizerowaną twarz, ciemne worki pod jego oczami przypominały czarne ostrygi. Zawsze był szczupły, ale teraz pozostała z niego skóra i kości. Wyglądał mimo to wesoło, nawet teraz. Przenosił wyczekujące spojrzenie z Rexa Wymana na Gwen i odwrotnie. - Grozi nam atak wtórnego układu niżowego, Rex - powiedziała Gwen spokojnym głosem. Wyman pokręcił głową. - Wzmógł się wiatr i tyle. Radzimy sobie całkiem dobrze. Jacht wznosił się i opadał, przechylał na boki i znowu prostował. Wszyscy przytrzymywali się krawędzi stołu, ponieważ punkt ciężkości statku zdawał się przesuwać to tu, to tam. - Mam lepsze informacje niż ta łódź, Rex - powiedziała Gwen. - Jestem w stałym kontakcie z członkiem Dwieście Dwunastej Eskadry Ratownictwa Lotniczego w Anchorage. To on powiadomił mnie o zbliżającym się niżu, który połączy się z głównym układem atmosferycznym i znacznie pogorszy sytuację, jaką tutaj mamy. Wyman wpatrywał się w nią bez słowa. - Gdy skończyliśmy rozmowę, spędziłam trochę czasu, kontaktując się z Boise. "Wiktoria" nie odebrała żadnych informacji na temat wtórnego niżu albo też je odebrała i usunęła. - Oczywiście, że "Wiktoria" wie o tym. - Wyman przeniósł spojrzenie z Gwen na grodź. Jego twarz, zwykle ożywiona, była teraz bez wyrazu. - Odbieramy informacje wcześniej niż instytut meteorologii. - A ja ci mówię, Rex, że zbliża się do nas sztorm, najsilniejszy od pięćdziesięciu lat, tymczasem nasza łódź nie wie o nim kompletnie nic. - No, to już wszyscy o nim wiemy. Gwen popatrzyła na Halla, który mrużył oczy jak podczas burzy piaskowej. Odęli słuchał ich wymiany zdań, kiwając głową w tył i w przód. - Musimy zawrócić, Rex - powiedziała Gwen. - Regaty dobiegły końca. W chwili gdy zawrócimy, łódź znajdzie się w bezpieczniejszym położeniu. Będziemy płynęli z morzem. - Co rozumiesz przez to, że regaty dobiegły końca? - ożywił się Wyman. - Genevieve DeLong depcze nam po piętach. I nigdy nie da za wygraną. - "Wiktorio" - odezwała się głośno Gwen - podaj nam żeglarską prognozę pogody dla obszaru, na którym się obecnie znajdujemy, na następne dwadzieścia cztery godziny. Głos odpowiedział, wznosząc się ponad wycie wiatru i huk fal: - Prędkość wiatrów północno-zachodnich, która w tej chwili waha się od dwudziestu trzech do dwudziestu sześciu metrów na sekundę, w ciągu następnych dziesięciu, dwunastu godzin zmniejszy się do dziesięciu, trzynastu metrów na sekundę. Opady atmosferyczne - cztery centymetry na dobę. Przewidywane w ciągu najbliższej doby - nieco ponad centymetr. - Widzisz? - rzekł tryumfalnie Wyman. - Sztorm przechodzi. - Posłuchaj, Rex - odparła Gwen, wskazując na głośnik, jeden z dwudziestu, znajdujących się w salonie. - "Wiktoria" albo cię okłamuje, albo niczego nie wie. - "Wiktorio" - powiedział głośno Rex - połącz mnie z Georgeem Croftem z filii krajowego instytutu meteorologii w Anchorage. - Tu George Croft - rozległ się męski głos z megafonów. - George, mówi Rex Wyman z pokładu "Wiktorii". - Tak jest. Nie miałem wiadomości od pana przez pewien czas. - Czy może mi pan podać prognozę pogody na następne dwadzieścia cztery godziny dla Morza Beringa między Wyspami Pribytowa a wyspą Unimak? - Chyba pan żartuje. Nie zna jej pan? - Po prostu usatysfakcjonuj mnie, George, dobrze? - Spodziewamy się pogłębienia wtórnego niżu w obszarze, w którym się znajdujecie. Wiatry będą wiały z prędkością trzydziestu sześciu metrów na sekundę. Spodziewane są fale wysokości piętnastu metrów, może nawet wyższe. Płyniecie w kierunku sztormu o sile wiatru dwanaście w skali Beauforta. - Skala Beauforta ocenia siłę wiatru od martwej ciszy do huraganu, dwanaście jest na niej wartością najwyższą. - Jest pan pewien? - spytał po chwili ciszy Wyman. - Do cholery, jak pan myśli, za co mi płacą? - wrzasnął do telefonu George Croft w Anchorage. - Jestem równie pewny tego sztormu jak tego, że jest pan szaleńcem, pozostając tam. Zbliża się do was bomba atmosferyczna, Wyman. - Dziękuję - odpowiedział spokojnie Rex. - "Wiktorio", przerwij połączenie. Przetarł oczy, po czym zapewne przypomniał sobie, że świat obserwuje go w Internecie i szybko opuścił rękę. - "Wiktoria" obłaskawia najbardziej niebezpieczne morze na świecie. Z każdą milą morską udowadnia, jak wiele warte jest nasze oprogramowanie. Ludzie na lądzie oglądają przekaz i dziwią się, jak zautomatyzowana łódź świetnie sobie radzi. Jeśli WorldOuest potrafił stworzyć taką łódź, potrafi zrobić wszystko. Gwen przyglądała się badawczo Wymanowi. Słyszał zupełnie coś innego, niż mu mówiła, jak gdyby używała języka japońskiego. - Rex... - Im gorsza panuje pogoda, tym większy jest nasz sukces. Czy rozumiesz, o czym mówię? Gwen wciągnęła powoli powietrze. - Nie, nie rozumiem. - To trudno - odparł. - Nie zawrócimy. Celem naszej podróży jest Japonia. Roger Hall sprawiał wrażenie, jak gdyby nie dotarło do niego nic, o czym rozmawiano przy stole w kambuzie. Siedział, nieobecny i drżący, sparaliżowany strachem. Musiał jednak usłyszeć słowa Rexa Wymana i w pełni je zrozumiał. Zeskoczył z krzesła i wrzasnąwszy nieswoim głosem: "Chcę się wydostać z tej łodzi"! , zdzielił Wymana pięścią w nos, który złamał się jak zapałka. Wyman grzmotnął ciężko z krzesła na podłogę. ŻADEN naród nie poznał lepiej kapryśnej natury morza niż Francuzi. Poznawali ją w epizodach szalonej radości lub bezgranicznej rozpaczy. Przychylne morze zawiodło Wilhelma Zdobywcę z Normandii do Anglii w 1066 roku, pozwalając mu ją podbić. Później jednak, w roku 1805, zaniosło francuską flotę pod Trafalgar, gdzie bardzo szybko rozgromił ją admirał Nelson. Następnie życzliwe morze przywiodło aliantów do Normandii w 1944 roku. Tak to jest z morzem: jednego dnia daje, drugiego zabiera. Jeszcze minutę temu francuski jacht "Pamięć Bastylii" był widoczny na ekranach radarów straży przybrzeżnej, a już po chwili całkiem z nich zniknął. Radiostacja nie przekazała ani jednego słowa od Genevieve DeLong ani jej załogi. Nie otrzymano wezwania Mayday, nie zauważono żadnego sygnału radiolatarni, kompletnie nic. Francuska bohaterka, jej dwudziestojednoosobowa załoga oraz jej jacht po prostu zniknęły. Sygnał radiolatarni, wskazującej położenie, nie przenika kadłuba z włókna węglowego, toteż podejrzewano, że jacht wywrócił się dnem do góry, po czym zatonął, co mogło trwać zaledwie dziewięćdziesiąt sekund. Samoloty straży przybrzeżnej spenetrowały morze tam, gdzie zgłoszono ostatnią pozycję "Pamięci Bastylii", ale nie znaleziono żadnego śladu jachtu: ani kadłuba, ani plamy oleju, ani szczątków, ani tratw ratunkowych, po prostu nic. Obojętne morze pochłonęło francuską łódź, jeszcze raz łamiąc serca Francuzów. OBUDZIŁ go sygnał telefonu komórkowego i dopiero po pięciu sekundach Lonnie Garvin zorientował się, gdzie jest. Wiedział dobrze, że leży na koi szypra za sterówką, ale nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie jest zacumowany jego kuter. Przemykał od portu do portu, uciekając przed wierzycielami. W zasadzie nie powinno być żadnego problemu z wypatrzeniem trzydziestometrowego kutra, ale Garvin miał wielu przyjaciół w alaskich portach, na statkach, wśród dostawców, pośredników sprzedaży ryb, w bazach paliw. Niewiele osób zdecydowałoby się zadzwonić do szeryfa, by poinformować go o miejscu przebywania "Szerszenia". Garvin usiadł na koi i sięgnął po ćwierkający telefon. Kuter kołysał się leniwie na bezpiecznych falach zatoki Seal. Alaska ma pewnie z piętnaście zatok o nazwie Seal. Ta znajdowała się po osłoniętej stronie wyspy Unalaska, o trzy mile morskie od Dutch Harbor. Spojrzał na zegarek. Była piąta rano. Kto może dzwonić o tej porze? - Halo? - powiedział, przykładając telefon do ucha. - Dziękuję, dziękuję, kochanie. Mało brakowało, ale udało ci się. Żona Garvina wybuchnęła śmiechem. Miała na imię Allison. Dzień, w którym Lonnie ją poznał, był najszczęśliwszym dniem w jego życiu. Mówił jej to bardzo często i wierzył w to gorąco, nawet po wszystkich tych latach. - Mało brakowało do czego? - spytał. - Wybrałam wszystko, Lonnie, co do centa. Na twoich kartach kredytowych nie zostało absolutnie nic, a na koncie w banku mieliśmy sześć dolarów. Ale udało ci się. Jesteś moim wielkim bohaterem. Uśmiechnął się. Miał wyrzuty sumienia, siedząc na swoim kutrze, gdy tymczasem jego żona odpierała natrętne ataki wierzycieli w Seattle. - Ostatnio nie byłem zbytnim bohaterem. - Dwadzieścia tysięcy dolarów czyni cię moim wielkim bohaterem. Jak to zrobiłeś? - Skarbie, nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Daj spokój, Lonnie - powiedziała wesoło. - Poszłam wczoraj do banku, żeby sprawdzić nasz limit kredytu. Kasjerka dała mi wyciąg z naszego rachunku. Okazuje się, że jest na nim suma dwudziestu tysięcy dolarów. - Dwudziestu tysięcy dolarów? - zdumiał się Garvin. - Bank popełnił pomyłkę. To nie nasze pieniądze. Musimy ich natychmiast zawiadomić. - Cóż, jest już za późno - oznajmiła Allison z nutą buntu w głosie. - Wczoraj wieczorem wypisałam czeki dla Visy i American Express, dla towarzystwa naftowego, telekomunikacji i wysłałam je. Spłaciłam nawet wierzycieli hipotecznych. - O rany - wykrztusił z trudem Garvin. - Nie wpłaciłeś dwudziestu tysięcy na nasze konto? Jesteś pewny? Roześmiał się ze znużeniem. - Bez wątpienia pamiętałbym. - Co więc mam zrobić? - Idź do banku i powiedz, że pieniądze prawdopodobnie nie są nasze, żeby wyjaśnili całą sprawę. - A co z czekami, które wypisałam? - W głosie Allison brzmiał ogromny zawód. - Załatwimy wszystko z towarzystwami kredytowymi i innymi firmami, gdy zadzwonią. - To znaczy, że będę musiała zająć się wszystkim tutaj, w Seattle. Lonnie, nie masz pojęcia, jak tego nienawidzę. - Wiem i spróbuję to wyjaśnić - powiedział. - Zadzwonię dziś wieczorem. Pożegnał się z żoną, nie zdążył jednak odłożyć słuchawki, gdy telefon znowu zadzwonił. Pewnie ktoś z jego załogi. - Taak? - Garvin przygotował się na złe wieści. - Pan Garvin? - Głos był zniekształcony przez zakłócenia. - Mówi Rex Wyman z pokładu "Wiktorii". Dopiero po chwili dotarło to do Garvina. Rex Wyman? Ten idiotyczny miliarder z Morza Beringa? - Posłuchaj no, Łomot - powiedział Garvin. - Mam cię gdzieś, jeśli spiłeś się na umór i dzwonisz teraz do mnie z jakiejś tawerny w Dutch Harbor. - Moja załoga bardzo chciałaby siedzieć teraz w jakiejś tawernie w Dutch Harbor, panie Garvin, niestety, to niemożliwe. Szyper popatrzył na telefon komórkowy, jak gdyby wątpił, czy jest sprawny. Głos nie przypominał wcale głosu Łomota Druma. Przyłożył słuchawkę z powrotem do ucha. - Nieczęsto dzwonią do mnie ludzie pokroju Rexa Wymana. I może tym razem to również nie on? - Czy ma pan na pokładzie odbiornik telewizyjny ze stacją CNN? Właśnie w tej chwili jestem na tym kanale, mówię z kabiny nawigacyjnej "Wiktorii". Odwrócę się do kamery i pomacham panu albo dam ja kiś inny sygnał. Udowodnię w ten sposób, że jestem naprawdę tym, za kogo się podaję. - Nie mam tutaj telewizora. - Nie potrafił sobie odmówić, by nie dodać: - Na statkach nie są potrzebne telewizory, tylko żeglarze. - Być może ma pan rację, i dlatego właśnie dzwonię. - A o co panu chodzi? - Może to rzeczywiście Rex Wyman. - Chciałbym, żeby wyprowadził pan "Szerszenia" z Dutch Harbor i wypłynął w naszym kierunku, na wypadek gdyby trzeba było wziąć nas na hol. - Ma pan kłopoty? - spytał spiesznie Garvin. Niepisany kodeks morski nakazuje żeglarzowi udzielić pomocy każdemu, kto znalazł się w niebezpieczeństwie. Garvin honorował w pełni ten kodeks. - Część mojej załogi uważa, że tak, toteż uspokoiłem ich, obiecując, że ściągnę tutaj statek, który udzieli nam pomocy, w razie gdybyśmy jej potrzebowali. - Czemu nie zadzwoni pan do straży przybrzeżnej lub kogoś w tym rodzaju? - Oni nie wysyłają ratowników, jeśli pomoc nie jest konieczna, a w tej chwili nie potrzebujemy pomocy. - Cóż, ja z kolei nie opuszczam portu podczas takiej pieskiej pogody, jeśli o to właśnie panu chodzi, panie Wyman. - Kazałem moim ludziom przeprowadzić mały wywiad. Lubię wiedzieć, z kim prowadzę interesy. Przytoczę panu kilka liczb. Pański dom jest zadłużony hipotecznie w American Surety, które to towarzystwo wydało nakaz egzekucji sześć tygodni temu. Straci pan dom. - Nie ma pan prawa wiedzieć o tym - wybuchnął gniewnie Garvin. - Co pan sobie wyobraża, węsząc w taki sposób? - Pański dług na różnych kartach kredytowych wynosi trzydzieści dwa tysiące. Jest pan winien firmom w Dutch Harbor dwadzieścia dwa tysiące, firmom w Kodiaku trzydzieści pięć tysięcy i w Anacortes pięćdziesiąt dwa tysiące. Dwunastu dostawców wystąpiło solidarnie o zajęcie pańskiego kutra. Czy sprawdzał pan ostatnio stan swojego konta w banku? Garvin nagle doznał olśnienia. - Dwadzieścia tysięcy? - Tyle płacę ludziom, którzy mnie uważnie słuchają. Te pieniądze do staje pan wyłącznie za wysłuchanie mojej propozycji. Potem może pan powiedzieć "nie", a dwadzieścia tysięcy i tak będzie pańskie. - Słucham pana - rzekł Garvin. - Jest pan szeroko znany jako żeglarz, który radzi sobie świetnie w trudnych warunkach pogodowych. "Szerszeń" jest przystosowany do pływania po tych morzach. Chciałbym, żebyście pan i pańska załoga na tychmiast wypłynęli w kierunku naszej przewidywanej pozycji, zaopatrzeni w dostatecznie długą i wytrzymałą linę holowniczą. - Znajduje się pan na śmiertelnie niebezpiecznym morzu, panie Wyman. Tylko głupiec wypłynąłby w pańskim kierunku. - Tam gdzie ryzyko, tam i nagroda - odparł krótko Wyman. Garvin zawahał się przez chwilę, po czym spytał: - Jaka nagroda? Wyman mówił jeszcze przez dwie minuty, a Garvin słuchał uważnie. Potem odłożył telefon, ubrał się szybko i pobiegł do kajut załogi, żeby obudzić swego mechanika. DWIE godziny później "Szerszeń" podpłynął do nabrzeża w Dutch Harbor. Czekał tam już Łomot Drum, gotów złapać linę, którą rzucił Garvin. Był również Ollie Nordquist i żółtodziób Nick Summers. Nordquist i Summers czekali cierpliwie, aż Garvin załatwi dostawę paliwa i zapasów, które pozwolą "Szerszeniowi" wrócić na łowiska krabów. Lonnie zadzwonił do nich wczesnym rankiem, mówiąc, że chce się z nimi spotkać. Wzięli ze sobą worki marynarskie, które umieścili w plastikowych workach na śmieci, żeby nie zmokły na rzęsistym deszczu, gnanym podmuchami lodowatego zachodniego wiatru. Na nabrzeżu znajdował się również Milt Robinson, dyrektor filii Pierwszego Alaskańskiego Banku w Unalasce. Deszcz zalewał mu okulary. Nieduży wąsik miał starannie przystrzyżony. Był ubrany w długą kurtkę z kapturem, pod pachą trzymał aktówkę. Uśmiechał się szeroko. Była siódma rano. Słońce jeszcze nie wzeszło. Gdy "Szerszeń" został bezpiecznie przycumowany, Garvin przeskoczył przez reling na nabrzeże. Mechanik Lars Anders pozostał na po kładzie. Milt Robinson zaprowadził resztę do swojej furgonetki. Pierwszy przystanek mieli w sklepie z urządzeniami mechanicznymi Allarda przy Nanchuck Road w Unalasce. Gdy nadjechał Garvin, Fritz Allard otwierał właśnie drzwi do sklepu. - Potrzebna mi jest stalowa lina, Fritz - powiedział Garvin. - Dziewięćset metrów o grubości dwa i pół centymetra. Potrzebuję jej na tychmiast. Uśmiech zniknął z twarzy Allarda, odmalowało się na niej pełne za kłopotania współczucie. - Lonnie - powiedział cicho - wiesz, że nie mogę dać ci na kredyt liny stalowej. Jesteś mi już winien około czterystu pięćdziesięciu setek. Po prostu nie mogę dopisać ci jeszcze tego do rachunku. Garvin skinął głową na bankiera Milta Robinsona, który spytał: - Ile kosztuje lina? - Dziesięć dolarów za metr. Robinson otworzył aktówkę i wyjął z niej paczkę banknotów. - Płacę od ręki. Właściciel sklepu popatrzył na Garvina. - Umarli ci rodzice i dostałeś spadek, Lonnie? - Naprawdę się śpieszę, Fritz - odparł Garvin tak, by jego słów nie słyszeli członkowie załogi. - Mój interes zależy od tego, czy wyjdę z portu w ciągu dwóch godzin. - Cieszę się, że znowu ci się wiedzie, Lonnie - rzekł Fritz Allard z uśmiechem. Następnie zatrzymali się przy supermarkecie Unalaska Lucky Storę, gdzie wszyscy członkowie załogi "Szerszenia" wzięli po dwa wózki i za pełnili je zapasami. Za całość zapłacił kasjerce gotówką Milt Robinson. Garvin, jego załoga oraz bankier zaliczyli jeszcze trzy przystanki w Unalasce przed powrotem do Dutch Harbor. Gdy tylko wszyscy weszli na pokład "Szerszenia", kuter odbił od na brzeża i przepłynął przez mały port, kierując się ku składowi paliwa płynnego Texaco. Garvin zebrał wszystkich w sterówce. - Chłopaki, pozwoliłem wam myśleć - zwrócił się do załogi - że robimy zaopatrzenie dla "Szerszenia", żeby wrócić na łowiska krabów, gdy pogoda się poprawi. Ale plan jest inny. Wypływam "Szerszeniem" dzisiaj, kiedy tylko zatankujemy paliwo. Wpatrywali się w niego w milczeniu. Bankier uśmiechał się lekko. Wreszcie Łomot Drum wyrzucił z siebie: - Jasne, panie szyper. A ja przysięgam, że nie wleję już do dzioba ani łyka piwska. Lars Anders odwrócił się od koła sterowego. - To szaleństwo, Lonnie. Nie wciskaj nam takiego gówna. Jeszcze w tych słabych łepetynach zrodzą się jakieś głupie pomysły i w ich mózgach nie pozostanie nawet odrobina rozumu. Wszyscy się roześmieli. - Odbyłem dziś rano ciekawą rozmowę telefoniczną - powiedział Garvin. - Z tym miliarderem, Rexem Wymanem. - Z tym debilem z Morza Beringa? - spytał Drum. Garvin wyjaśnił załodze, że Wyman zaproponował wynajęcie "Szerszenia" do eskortowania jego jachtu podczas sztormu i odholowania go, gdyby zaistniała taka konieczność. Nie wspomniał o interesie, jaki ubił z Wymanem, o jego aspekcie finansowym. -Nie mogę was prosić, żebyście popłynęli ze mną. I jeśli odmówicie udziału w tym czarterze, po moim powrocie i tak zatrudnię was znowu do połowu krabów. Nick Summers popatrzył na Druma i Nordquista, szukając na ich twarzach wskazówki, jak powinien zareagować, trudno było jednak co kolwiek wywnioskować z min tych doświadczonych marynarzy. - Wyman obiecał - mówił dalej szyper - że zadba o to, by wypłynięcie ze mną wam się opłacało. Każdy z was otrzyma teraz po dziesięć tysięcy dolarów, a następne dziesięć tysięcy wypłaci mu się po powrocie do portu. "Szerszeń" dotarł właśnie do składu paliwa płynnego Texaco. - Dwadzieścia tysięcy dolarów. - Drum wymówił te słowa z lubością. - Ja się piszę. - Nie sądziłem, że kiedykolwiek w życiu zobaczę dwadzieścia tysięcy dolarów - powiedział z entuzjazmem Nick Summers. - Ja też w to wchodzę. - I ja. - Nordquist potarł dwa palce o siebie. Lars Anders, stojący za kołem sterowym, manewrował "Szerszeniem", ustawiając się do tankowania paliwa. - Do diabła, Lonnie - powiedział ze złością. - Ci trzej faceci są za głupi na to, żeby wiedzieć, co robią, ale ty jesteś chyba mądrzejszy. Zdajesz sobie sprawę, że ten kuter nie powinien wychodzić teraz z portu. Jesteś szalony, słuchając Wymana, a twoja załoga jest szalona, słuchając ciebie. - Być może masz rację, Lars - rzekł Garvin, bardziej do siebie niż do niego. - Ale jeśli nie wypłynę, stracę "Szerszenia", jak dwa razy dwa cztery. Bankier jeszcze raz otworzył aktówkę. Wręczył plik banknotów w banderoli najpierw Łomotowi Drumowi, potem Olliemu Nordquistowi i na końcu Nickowi Summersowi. Gdy kuter przybijał do nabrzeża Texaco, członkowie załogi wyszli ze sterówki, żeby pomóc go zacumować. Opuścił ją również Milt Robinson, ponieważ tankowanie było tego dnia ostatnią transakcją, którą miał przeprowadzić w imieniu Rexa Wymana. Garvin podszedł do Larsa Andersa, któremu kark zaczerwienił się z gniewu. Anders włączył wsteczne obroty i kuter uderzył lekko o na brzeże. Lars zostawił silnik na wolnych obrotach. - Wiem, że to duże ryzyko - rzekł Garvin. - Nie proszę cię, żebyś popłynął. Mechanik wyłączył silnik. Wyglądał przez okno, nie zaszczycając spojrzeniem szypra. - Schodzę z "Szerszenia". Natychmiast. Ufałem w twoją ocenę sytuacji i dlatego podobało mi się na tym kutrze. Ale teraz koniec. To kompletne szaleństwo - wyrzucił z siebie ze wzburzeniem. Prawie krzyczał. - To... to świadczy jakoś o tobie, Lonnie, że bierzesz forsę od tego idioty i wychodzisz z portu w taką pogodę! Skończyłem z to bą i z tym kutrem! Odwrócił się od steru i przemknąwszy obok Garvina, zszedł pod pokład po swoje ubranie. Garvin zamknął na chwilę oczy, klnąc siebie pod nosem. Krabotów nie może pozwolić sobie na utratę takiego mechanika jak Lars Anders. Poza tym Anders był jego najbliższym alaskim przyjacielem. Garvin obrzucił spojrzeniem sterówkę, mahoniową wykładzinę, obrotowy stołek przed szprychowym kołem. Boże, jak on kocha ten kuter. Od roku już gryzł się straszliwie perspektywą utraty "Szerszenia". A teraz ma szansę uratowania kutra. Nad czym tu się w ogóle zastanawiać? Wyszedł ze sterówki i dołączył do swej załogi, która mocowała się z wężem do przetaczania paliwa. - Nasza transakcja zależy od tego, czy wyruszymy stąd dostatecznie szybko - ponaglił Druma, Nordquista i Summersa. Kilka minut po tym, jak zaczęto pompować olej napędowy, Lars Anders zeskoczył z pokładu na nabrzeże i bez słowa ruszył przed siebie, z workiem przewieszonym przez ramię. Zawodowi rybacy wiedzą, że nigdy nie powinni się śpieszyć, ponieważ pośpiech prowadzi do błędów, a morze nie wybacza pomyłek. Ale Lonnie Garvin i jego załoga uwijali się jak w ukropie, napełniając wielkie zbiorniki paliwa o podwójnym dnie, znajdujące się pod pokładem "Szerszenia", i właśnie wtedy popełnili błąd. Był to drobiazg, w innych warunkach niewiele znaczący, łatwy do naprawienia. Ale mimo wszystko błąd. Morze Beringa wkrótce miało go wykorzystać. Rozdział 7. MCKAY nalał sobie do miski mleka i nasypał dużą garść płatków zbożowych. Była trzecia nad ranem. Wraz z Ramirezem dostarczyli helikopterem pompę o wysokiej wydajności na krabolów, który zaczął nabierać wody. Załoga zainstalowała ją i teraz kuter znacznie wynurzył się ponad powierzchnię morza. Krabotów dotrze do portu w dobrym stanie. Usiadł w fotelu przed komputerem, zastanawiając się, jak uda mu się z niego wstać. Był potwornie zmęczony. Zamrugał kilkakrotnie oczami, zanim zdołał odczytać słowa na ekranie. "Dalej, Jess, wracaj do domu. Potrzebuję cię". Gdy McKay położył ręce na klawiaturze, miał wrażenie, że na ramionach spoczywa mu ogromny ciężar. Napisał powoli: "Wróciłem. Jesteś tam, Gwen"? Po kilku sekundach na ekranie monitora ukazała się odpowiedź: "Dzięki Bogu! Na łodzi zdarzyło się kilka kompletnie zwariowanych rzeczy. Oglądałeś nas w Internecie"? "Byłem zajęty". "Cały świat widział, jak Roger Hall walnął Rexa Wymana w nos. Przefasonował mu go kompletnie, bez żadnej przenośni". McKay przejechał myszą na stronę sieci Web. "Mam cię teraz na moim monitorze". Kilka sekund później McKay zobaczył, jak Gwen Weld odwraca się do kamery, by mu pomachać. Twarz miała ściągniętą, pod oczyma ciemne kręgi. Gdy przysuwała się z powrotem do komputera, łódź musiała przechylić się na lewą burtę, ponieważ Gwen wcisnęło w fotel. Usiłowała dosięgnąć rękami klawiatury. Na ekranie Jessa pojawiły się słowa: "Rex dosłownie oszalał. Chwycił Rogera za kołnierz, podniósł go z krzesła i zaciągnął do jego kabiny. Żadnej kabiny nie można zamknąć od zewnątrz na klucz, ale Rex omotał klamkę liną, tak że drzwi nie da się otworzyć od środka". "A zatem Roger Hall jest uwięziony w swojej kajucie? - spytał McKay. - Trudno wyobrazić sobie bardziej niebezpieczną sytuację na łodzi". Choć Jess McKay był bardzo zainteresowany osobą Gwen Weld i bardzo chciał służyć jej wszelką pomocą, morzył go sen i oczy same mu się zamykały. "Popatrz tylko na moich współtowarzyszy. Rex wygłasza tyrady o buncie. Roger Hall jest tak przerażony, że znajduje się niemal w stanie katatonii, a w dodatku coś naprawdę złego dzieje się z Tobym Odellem". "Co takiego"? - To wszystko, na co potrafił się zdobyć otępiały mózg McKaya. "Początkowo myślałam, że cierpi na chorobę morską, ale to coś więcej. Wygląda okropnie i wydaje się mało komunikatywny. Odwiedziłam go w jego kajucie i spytałam, co się dzieje. Jego kosmetyczka z przyborami do golenia była otwarta, wyjmował z niej jakieś pigułki, a gdy jacht zakołysał mocniej, cała zawartość kosmetyczki wysypała się na podłogę. Gdy pomagałam mu zbierać to wszystko, zwróciłam uwagę, że flakoników z pigułkami było bardzo dużo". "Jaki to był rodzaj leków"? - spytał McKay. "Jednym z nich był lanalt, z grupy leków morfinowych". "Nigdy o nim nie słyszałem". "Jest często stosowany u pacjentów chorych na raka. W przypadkach nieuleczalnych. Teraz rozumiem, czemu Toby jest łysy. Prawdopodobnie stracił włosy podczas chemioterapii lub naświetlań". McKay wpatrywał się w ekran, próbując się skoncentrować. Jednak nieodparta senność spowijała go niczym całun. Czuł, że odpływa. Minęła długa chwila, po czym na ekranie Jessa pojawiły się słowa: "Jess, jesteś ze mną"? Upłynęły kolejne sekundy. "Zasnąłeś, prawda? Tam, na suchym lądzie. Boże, tak bardzo chcia łabym być z tobą, siedzieć obok ciebie albo leżeć obok ciebie. Dobra noc, Jess". McKay rzeczywiście zasnął w fotelu. Ostatnią wiadomość od Gwen przeczyta dopiero nazajutrz rano. W KAMBUZIE "Wiktorii" Gwen przemywała delikatnie twarz Wymana mokrym ręcznikiem. Krew zaschła mu na policzkach i brodzie. Jego nos był w fatalnym stanie, przekrzywiony w lewą stronę. Przy stole siedział też Toby Odęli. Twarz miał wymizerowaną. Bez ustanny ryk wody i wycie wiatru były tak głośne, że należało nieźle krzyczeć, aby być usłyszanym. - Rex, wiem, że nie jest to odpowiednia chwila - odezwała się Gwen najgłośniej jak tylko mogła - ale muszę cię zawiadomić, że odchodzę z WorldOuest. - Odchodzisz? - spytał, przekręcając głowę, by na nią spojrzeć. - Tak. Ze skutkiem natychmiastowym. Zrobię co w mojej mocy dla "Wiktorii" w pokoju komputerowym, ale kiedy - i jeśli - wydostanę się z tej łodzi, kończę z nią i z WorldOuest. - I ze mną? - spytał całkiem spokojnym tonem. - Porozmawiamy o tym później, bez świadków. - Nigdy nie miałem tajemnic przed Tobym. Możesz mi to powiedzieć teraz. Odęli wybuchnął śmiechem. - Ja też nigdy nie miałem żadnych tajemnic przed Rexem. To znaczy, prawie żadnych. - Muszę odejść od ciebie, Rex - powiedziała głośno Gwen. - Przykro mi. Nie potrafię tego powiedzieć inaczej. Po prostu... - Straciliśmy panowanie nad sterem - przerwał jej Głos. Wyman wzdrygnął się, otwierając szeroko oczy. Wstał, przytrzymując się stołu. I ruszył w stronę rufy, zataczając się, podczas gdy jacht wyczyniał harce bez chwili przerwy. Rex wdrapał się z trudem do kabiny nawigacyjnej. Gwen postępowała za nim powoli, chwiejąc się na szeroko rozstawionych nogach, przytrzymując się kolejno oparć krzeseł. Gdy dotarła do pokoju komputerowego, Wyman siedział w jej fotelu, krzycząc do mikrofonu. Łódź przechyliła się na sterburtę, wpadając w boczne kołysanie. Z pewnością maszt znalazł się w wodzie. Gwen spojrzała na monitor, który pokazywał widok z topu masztu. Widziała tylko spienioną wodę. Z wolna jacht wyprostował się. - Jaka do cholery awaria serwera? - wrzasnął Wyman. Rzucił spojrzenie na Gwen. Wcisnął odpowiedni guzik, aby głos Ricka Gagliardiego, głównego projektanta oprogramowania "Wiktorii", był przekazywany przez głośniki. Rex przywrócił Gagliardiego do pracy wczorajszego dnia. - Serwer "Wiktorii" został zalany ogromną ilością danych - powiedział wyraźnie Gagliardi. - Jakich danych? - warknął Wyman. - Niezliczoną ilością pakietów cyfrowych. Gwen dotarła do przymocowanego do podłogi fotela obok Wymana. - Jakich pakietów? - spytał Wyman. - Są to krótkie pingi, proszące o informację, albo też wiadomości rozpoznawcze. Anonimowe i przychodzące naraz, zewsząd. Przeciążają serwer. - To niemożliwe. - Na twarzy Wymana malował się gniew z domieszką rozgoryczenia. - Żaden komputer ani sieć nie mogą przeciążyć na szego serwera. Jacht znowu wpadł w przechył i tym razem pozostawał dość długo na boku, aż wreszcie kolejna fala omal go nie położyła. Gwen musiała kurczowo przytrzymać się poręczy fotela. Stępka znalazła się na kilka sekund w powietrzu, a top masztu zanurzył się głęboko we wzburzonym morzu. Następnie "Wiktoria" wyprostowała się ciężko. - Nie jest to sprawka jednego komputera - powiedział Gagliardi. - To sprawka złośliwego hakera, który próbuje wyłączyć system, przeciążając go. Włączył do systemu fikcyjnych użytkowników, doliczyliśmy się przynajmniej trzystu. - I jaką radę na to znaleźliście? - Usiłujemy skierować ruch w sieci z naszego serwera na inny serwer. To zajmuje trochę czasu. - Czy kamery "Wiktorii" pracują? - Nie. W każdym razie nie mamy tutaj obrazu. Łapiemy was na staroświeckim VHF. Przekaz nie idzie przez satelitę. - Kto to zrobił? Kim jest ten haker? - Nad tym też pracujemy. Wasz komputer pokładowy nadal kieruje pewnymi czynnościami, łącznie ze sterem. Ale lepiej podnieście ręczny ster, Rex. I lepiej wyjdźcie na pokład. - Na pokład? - powtórzył cicho Wyman. - Stracicie "Wiktorię", jeśli nie będziecie panowali nad sterem - po wiedział Gagliardi. - Nabierze wody i zatonie. Gwen dostrzegła trwogę w oczach Wymana, zupełnie nie pasującą do jego władczej twarzy. Wyszedł szybko z pokoju komputerowego. - Idę z tobą na górę, Rex - zawołała Gwen impulsywnie, nim uświadomiła sobie, co mówi. POZYCJA łodzi burtą do wiatru i fal ma miejsce wówczas, gdy ustawi się ona wzdłuż doliny fali, która uderza w nią z ogromną siłą na całej długości od stewy dziobowej do rufy. To właśnie zdarzyło się "Wiktorii" w tym momencie. Nadbiegająca fala uniosła łódź bez najmniejszego wysiłku jak piórko. "Wiktoria" przechylała się coraz mocniej na sterburtę, w miarę jak kąt nachylenia wału wodnego rósł, aż wreszcie grzebień fali załamał się w górze i tony zielonkawej spienionej wody spadły na "Wiktorię". Jacht zadrżał i położył się całkiem na burcie, tymczasem prąd obracał nim, jak gdyby był nadziany na rożen. Pod pokładem Gwen przygotowywała się do jeszcze jednego przechyłu z zanurzeniem masztu, czekając, aż łódź położy się na wodzie, po czym znów się wyprostuje. W ciągu ostatniej godziny Gwen przeżyła dziesiątki takich manewrów, a w ciągu ostatniego dnia - setki. Jednakże tym razem łódź nie zatrzymała się, popychana dalej. Kabina wykonała obrót i Gwen została rzucona na plecy, potoczyła się wzdłuż kadłuba, po czym spadła z wysokości półtora metra, lądując na suficie, gdy łódź znalazła się dnem do góry. Przetoczyła się po suficie, a następnie znowu spadła, lądując na podłodze jak kłoda. Leżała, nie mogąc nawet zebrać sił, żeby się podnieść. "Wiktoria" nie była przystosowana do obrotów o trzysta sześćdziesiąt stopni. Pociągnęło to za sobą liczne konsekwencje - a wszystkie złe. W kambuzie patelnie i garnki wypadły z szafek i walały się po podłodze. Stłukły się dwie szklane miski. Kuchenka zerwała się z zawieszenia przegubowego i przekoziołkowała w powietrzu. Szuflady się pootwierały i sztućce rozsypały się po całym pomieszczeniu. Ciśnienie wsteczne wypchnęło z rur nieczystości, które wylały się z WC na toaletę. Odęli siedział przy stole w kambuzie, trzymając się blatu, ale gdy jacht wykonał obrót, upadł ciężko, lądując na suficie. Nóż do chleba skaleczył go w brodę, a widelec rozorał mu skórę na czole. Reszty do konała deska do krojenia, która wyskoczyła z zamocowania i frunęła przez kambuz, uderzając go w skroń. Toby, straciwszy przytomność, turlał się jak szmaciana lalka. Schowki z ubraniem otworzyły się. Wyleciały z nich kurtki, buty, kombinezony, wiele z nich owinęło się wokół Rexa Wymana. Ześlizgnął się po grodzi, próbując zerwać je z siebie. - "Wiktorio", podnieś ster! - zawołał. Usiłował się podźwignąć, ale upadł znowu i leżał przez kilka sekund, ciężko dysząc, po czym podniósł się na kolana. Poczołgał się w kierunku luku, chwycił sztormiak i spróbował naciągnąć izolowane spodnie. Przewrotka "Wiktorii" miała fatalne skutki nie tylko dla pomieszczeń mieszkalnych. W maszynowni akumulatory zerwały się z zamocowań i teraz odbijały się rykoszetem od różnych urządzeń. Jeden roztrzaskał elektryczny rozrusznik, unieruchamiając lewy silnik. Ten sam akumulator staranował odsalacz. Woda potrafi znaleźć drogę przez każdy słabszy punkt w pokładzie lub stolarce. Wszystkie łodzie wymagają wypompowywania wody podczas huraganu. Morska woda przeciekała przez pokład i sączyła się do kabiny. Pompy w zęzie również nie są przystosowane do fikania kozłów. Cuchnąca woda z zęzy przesączyła się przez podłogę, gdy jacht znalazł się dnem do góry, i zalała salon. - "Wiktorio", czy ster jest podniesiony? - wrzasnął Wyman. Czoło prawie całkiem mu zasiniało. Przy przewrotce jachtu upadł całym ciężarem ciała na głowę. Głos milczał. Ten irytująco spokojny, trochę złośliwy, wszystkowiedzący Głos przestał rozbrzmiewać ze wszystkich ścian. - Gagliardi powiedział, że przerzucają zawartość pamięci do innego serwera - rzucił Wyman, przekrzykując ryk sztormu. - Za chwilę za czną działać systemy. Gwen podczołgała się do Tobyego Odella, rozciągniętego nadal na podłodze w kambuzie. Odęli leżał na wznak, turlając się po rozkołysanej podłodze. Próbował usiąść, nie starczało mu jednak na to siły. Gwen chwyciła go za ramię. - Toby, wszystko w porządku? - Niestety, nie. Gwen pomogła mu wstać i zaprowadziła do jego kajuty, gdzie ułożyła go na koi i otuliła kocem. - Jesteś naprawdę chory, prawda, Toby? Widziałam twoje pigułki przeciwbólowe. - Na krótką metę jestem świetny. - Zakaszlał urywanie. - Z dnia na dzień czuję się całkiem dobrze. Ale martwi mnie ta dłuższa meta. Oczywiście dłuższa meta powinna niepokoić nas wszystkich. - Roześmiał się cicho. Gwen uklękła przy jego koi i popatrzyła na niego z czułością. Toby Odęli zawsze śpieszył ze słowami pochwały lub zabawną krytyką samego siebie. Był sympatycznym i niepamiętliwym facetem, jacy zdarzają się w każdej klasie i w każdej dzielnicy; ciążyła na nim tylko jedna sprawa: miał na pieńku z Wymanem. - Czy to rak, Toby? Skinął twierdząco głową. - Tak. Rak wątroby. - Czy jest uleczalny? - Rak wątroby, niestety, nie należy do tego rodzaju schorzeń, gdzieby zanotowano sukcesy w leczeniu. Ale ja zapanowałem nad tą chorobą, Gwen. Po drugiej stronie kadłuba ryczało rozszalałe morze. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Ona mnie nie zabije. To ja zabiję ją. Jego słowa były takie ostateczne, że Gwen wstrząsnął dreszcz. - Widzę przyszłość - dodał. - Jest tak wyraźnie widoczna, jak twoja twarz przede mną. Nie opuszczę tej łodzi żywy. - Głupie gadanie. - Uścisnęła jego ramię pod kocem. - Pójdę na chwilę do pokoju komputerowego, żeby sprawdzić, co się tam dzieje, i zaraz wrócę. Chcę porozmawiać z tobą o tym. Uśmiechnął się porozumiewawczo, było w tym coś z jego dawnego uśmiechu. Gwen zostawiła go w kajucie i skierowała się w stronę salonu, brnąc przez śmieci i kilkudziesięciocentymetrową warstwę wody. Rex był w maszynowni. Próbował podnieść ster za pomocą korby. Gwen dotarła do pokoju komputerowego. Nie dostała się tam woda i zamocowania sprzętu nie puściły. Niektóre monitory świeciły, inne były czarne. Samodzielny komputerowy system łodzi działał tylko w odniesieniu do niektórych funkcji. W chwili gdy wzięła do ręki radiotelefon VHF, w luku pojawił się Rex Wyman. Miał na sobie izolowany kombinezon i kurtkę, biedził się właśnie z zamkiem błyskawicznym i rzepami. - Co robisz? - spytał. - Wysyłam Mayday. Zmierzył ją wściekłym spojrzeniem. - Odłóż radiotelefon. Nikt nie ma prawa wysyłać Mayday poza mną. - Nabieramy wody, Rex. Sam chyba widzisz, co się dzieje. Pompy w zęzie nie działają. Potrzebujemy pomocy. Wymierzył w nią oskarżycielsko palec. - Odłóż ten cholerny radiotelefon! Gwen wstrzymała na chwilę oddech, bojąc się w równym stopniu i Rexa, i "Wiktorii". Nagle ciemne monitory rozbłysły i niemal w tej samej chwili "Wiktoria" zaczęła reagować na ster. Jacht odwrócił się w kierunku wiatru. Wyman rozejrzał się po kabinie. Wracała do życia, oświetlona pokrzepiającym blaskiem monitorów. - "Wiktorio", podaj kierunek i prędkość - zażądał Wyman. - Kierunek północ-północny zachód, prędkość cztery węzły. Twarz Wymana uległa gwałtownej przemianie. Chwilę temu miał wygląd mordercy, teraz przypominał radosne dziecko, otwierające prezent. - "Wiktorio", proszę o raport na temat kliwra. - System nie odbiera danych oporu wiatru na kliwrze. Wyman spojrzał na monitor. - Pokaż widok z kamery czwartej na monitorze pierwszym. Obraz na ekranie zmienił się - nie był już nadawany z kamery znajdującej się na topie masztu, lecz z jednej z zamontowanych na śródokręciu. Było wyraźnie widać, że kliwer został zerwany podczas przewrotki. - Nie ma danych, ponieważ nie ma kliwra - roześmiał się Wyman. - Do diabła, komu potrzebny jest kliwer? "Wiktorio", podaj mi informacje na temat stanu silników. - Silnik główny numer jeden i silnik główny numer dwa obecnie nie działają. Generator numer jeden nie działa. Generator numer dwa działa. Wyman znów się roześmiał. - Poradzimy sobie z jednym generatorem. "Wiktorio", co jeszcze nie działa? - Pompy hydrauliczne jeden i dwa, odsalacz, kuchenka w kambuzie, radiotelefon VHF numer dwa... - Widzę stąd, że system znowu działa - włączył się niespodziewanie Rick Gagliardi. - Jesteśmy w dobrej formie, Rick. - Wyman sprawiał wrażenie, jak gdyby właśnie wygrał Pacific Winter Challenge. - Co zdziałałeś w Boise? - Zainstalowałem lustrzany serwer. - Czy kamery "Wiktorii" pokazują nas w Internecie? - Patrzę na ciebie właśnie w tej chwili. Jesteś na moim ekranie - od powiedział Gagliardi. - Ile razy cię wylałem w tym tygodniu, Rick? - Chyba trzy. Może cztery. Już się pogubiłem. - Daję ci przepustkę, jak w grze w monopol. Następnym razem, gdy cię zwolnię, wyjmij ją z kieszeni i nie odchodź od biurka. Dopiero w tej chwili Gwen przypomniała sobie o Rogerze Hallu, za mkniętym w kajucie. Zerwała się z fotela i podążyła do części mieszkalnej. Oparła się ciężko o drzwi kabiny Halla i zapukała. - Roger, mogę wejść? - spytała głośno. Odpowiedzi nie było. Zawołała jeszcze raz. Nadal nic. Marszcząc brwi, zaczęła rozplątywać amatorski węzeł na lince, którą Rex zamotał klamkę. Otworzyła drzwi. Zobaczyła Rogera Halla na podłodze obok koi. Leżał w nienaturalnej pozycji na brzuchu, z głową wykręconą, tak że patrzył ponad ramieniem w sufit. Oczy miał otwarte. Gwen opadła na kolana. Przycisnęła palce do tętnicy szyjnej mężczyzny. Nie wyczuła pulsu. Gdy "Wiktoria" wykonała wywrotkę, Rogera rzuciło o sufit, a na stępnie o podłogę. Miał skręcony kark. DWÓCH członków załogi "Szerszenia", Łomot Drum i Nick Summers, obtłukiwało na pokładzie lód kijami baseballowymi. Trzeci, Ollie Nordquist, montował w kambuzie przeciwsztormową osłonę na niezbyt pewnym iluminatorze. W sterówce Lonnie Garvin obracał nieznacznie kołem sterowym, ustawiając kuter pod kątem około trzydziestu stopni do kolejnych fal. Wycieraczki na przedniej szybie sterówki pracowały bez przerwy. Garvin nigdy nie widział tak wzburzonego morza, ryczące fale dosłownie goniły jedna drugą, tworząc coś na podobieństwo bezkresnego łańcucha górskiego. Kuter wspinał się mozolnie na wał wodny, chwiał się na jego spienionym wierzchołku, po czym opadał w dół, i tak bezustannie, do znudzenia. Trzymający koło sterowe Garvin miał uczucie, jak gdyby na zmianę to ćwiczył na drążkach, to robił pompki. "Szerszeń" płynął ociężale i był w kiepskiej formie. Szyper spojrzał w stronę ekranu, na którym był widoczny pokład. Brezent okrywający kontenery obrastał lodem, ale załoga wkrótce sobie z tym poradzi. Garvina uspokajało słabe światło wskaźników. Poklepał drewnianą konsoletę. Co tu ukrywać, kochał swój statek. Nie tak jak żonę i dzieci, to jasne, ale jego związek uczuciowy z "Szerszeniem" był niezwykle silny. Oliwkowo zieloną powierzchnię Morza Beringa pstrzyły gniewne biało-szare grzywacze. Wzburzony żywioł miał w sobie coś z anarchii, nadbiegające z różnych stron fale rozbijały się o kuter pod nieoczekiwanym kątem, w nieregularnych odstępach. Dłonie Garvina na szprychach koła sterowego zbielały z wysiłku, jaki wkładał w to, by je utrzymać. Nocne niebo zwisało nad wodą tak nisko, że pędzące czarne chmury zdawały się muskać grzbiety fal. Luk się otworzył i Nick Summers wszedł do sterówki. W dłoni trzymał wyszczerbiony kij baseballowy. - Ollie i ja załatwiliśmy wszystko, od dziobu do rufy. "Szerszeń" jest wolny od lodu. Za Nickiem wszedł do sterówki Ollie Nordquist. Obaj mieli na ubraniach zapięte pasy bezpieczeństwa. Ollie trzymał w ręku tom. Garvin uśmiechnął się do Summersa. - Podczas sztormu obtłukiwanie lodu z naszego kutra to tak jak malowanie mostu Golden Gate. - Zrobił krótką przerwę. - Zaledwie skończysz, zaczynasz od nowa. Summers roześmiał się. - Zejdźcie na dół i napijcie się kawy. Potem będę was znowu potrzebował na górze. Mężczyźni zeszli do kambuza. Stojąc za sterem, Garvin jeszcze raz przebiegł w myślach listę spraw, o których nie wolno mu było zapomnieć. Czy na pewno zrobił wszystko? Czy nie przegapił czegoś? Kombinezony ratunkowe spoczywały w swoich workach w szafce, do której jest łatwy dostęp. Każdy z nich zaopatrzony był w radiolatarnię, wskazującą położenie. Kamizelki ratunkowe były całkiem nowe, każda z nich miała lampę stroboskopową. Za pieniądze Wymana kupił bosak do ratowania ludzi, którzy wypadną za burtę, jak również nową sześcioosobową tratwę ratunkową, napełnianą dwutlenkiem węgla, wyposażoną w samomontującą się czaszę, system balastowy, stożkową dryfkotwę, oświetlenie zasilane suchą baterią i radiolatarnię z elektronicznym wskaźnikiem położenia. Gdy kuter znalazł się w dolinie fali, Garvin raz jeszcze zwrócił uwagę na jego ociężałość. W tej samej chwili dotarło do niego, że statek nie wraca do położenia pionowego, w każdym razie nie całkowicie. Na tych niebezpiecznych wodach najważniejszą sprawą było, by statek od zyskał stabilność. Popatrzył na wskaźniki, emanujące słabym zielonkawym światłem. Rex Wyman chciał, żeby "Szerszeń" wyruszył jak najszybciej. Cała transakcja zależała od tempa jej realizacji, toteż Garvin celowo nie za tankował zbiorników do pełna. Było mu to niepotrzebne. Nie wypływał na miesięczny połów krabów, lecz najwyżej na parę dni. Miał znacznie więcej paliwa, niż mógł w tym czasie zużyć. Problem polegał na tym, że większość paliwa została zatankowana do zbiorników na sterburcie. Garvin nie miał czasu, żeby rozłożyć paliwo równo podczas tankowania w Dutch Harbor. Zmarszczył brwi. Skoro rozmyślnie nie wyważył paliwa podczas tankowania, powinien był to zrobić natychmiast po wyjściu z portu. Po prostu zapomniał o tym, ponieważ wzburzone morze nie pozwalało dostrzec od razu braku równowagi kutra. Garvin włączył pompę do przetłoczenia paliwa. W ciągu trzydziestu minut statek powinien odzyskać stateczność. Zerknął na wskaźnik paliwa lewego zbiornika. Nie napełniał się. Wskaźnik pompy świecił na zielono, ale paliwo nie było przepompowywane. Szybko wyłączył pompę, żeby się nie przegrzała. Garvin przygryzł dolną wargę. Jest tylko jedno wyjaśnienie - przewody paliwowe zamarzły w tych wyjątkowo trudnych warunkach. Po winien był dopilnować równego rozłożenia paliwa jeszcze w Dutch Harbor. Popełnił błąd. Wielki. Włożył na głowę słuchawki. - Ollie i Łomot, prędko na górę do mnie. WYMAN znowu siedział w pokoju komputerowym, który był królestwem Gwen Weld. Wprawdzie łódź stanowiła jego własność, ale Gwen wolała, żeby trzymał się z dala od jej terytorium. Bębnił niecierpliwie palcami po stole, czekając na rozmowę. Monitory sygnalizowały, że w ciągu ostatniej godziny prędkość wiatru wzrosła o półtora metra na sekundę. Gwen siedziała z pochyloną głową przy stole obok monitora komputera. Miała w tej chwili w nosie, czy Wyman postrzega ją jako pracowitego żeglarza. Potrzebowała snu i chciała jak najszybciej wydostać się z tej przeklętej łodzi. Gdy Gwen powiedziała Wymanowi o śmierci Rogera Halla, pokręcił tylko głową i nie odezwał się ani słowem. A jak ona zareagowała na tę jego zatwardziałość? Nie miała siły, by się rozzłościć lub oburzyć. Zauważyła tylko, że Wyman ma brudne włosy, była to jedna z tych obserwacji, które czyni się bezwiednie i o których niemal natychmiast się zapomina. Wyman uwielbiał przeglądać się w lustrze i miał fioła na punkcie swoich włosów, które teraz były tłuste i zmierzwione. Myślała na tyle trzeźwo, żeby wiedzieć, że nie myśli trzeźwo. Chciało jej się spać. Królestwo za odrobinę snu. Ciało Rogera Halla, owinięte w żagiel, spoczywało na koi. Przynajmniej on spał. - Rex, jesteś tam? - rozległ się męski głos z głośników, rozmieszczonych w pokoju komputerowym. - Co znaleźliście, Ted? - Najpierw przeprowadziliśmy analizę cyfrową, ale nic nam to nie dało - odpowiedział Ted Landers, szef ochrony Wymana. - Zaczęliśmy więc szukać tradycyjną metodą, wykorzystując informatorów w hakerskim światku. Wiesz, że mamy ich dziesiątki. Hakerzy to niezwykle inteligentni ludzie, ale niezbyt rozsądni. Niemal zawsze się przechwalają. - No, Ted, nie odwlekaj - powiedział Wyman do mikrofonu. - Wyłóż kawę na ławę. - Nie wiesz, jak złośliwy jest ten wirus, Rex. Nagły manewr łodzi wgniótł Gwen w oparcie fotela, wyprostowała się gwałtownie. Jacht wznosił się wysoko, wyżej, coraz wyżej. Przytrzymała się poręczy. Usłyszeli znów głos Landersa. - "Wiktoria" wykonała wywrotkę o trzysta sześćdziesiąt stopni, prawda? Otóż serwer "Wiktorii" został tak zaprogramowany przez wirus, żeby ster wyłączał się tuż przed uderzeniem spiętrzonej fali. Landers milczał przez kilka sekund, być może po to, by przekazane rewelacje dotarły do słuchaczy. Został nagrodzony, gdy Wyman spytał w osłupieniu: - Co chcesz przez to powiedzieć? - Wywrotka jachtu nie była przypadkowa. Moi ludzie powiedzieli, że to istny majstersztyk destrukcyjnego programu, który używał waszego systemu do namierzania potężnej fali i wyłączania w tej samej chwili steru. Wyman popatrzył na Gwen, mrużąc oczy. Wyłączył głośniki i założył słuchawki, żeby nie mogła słyszeć Teda Landersa. - Przejdź do rzeczy, Ted - powiedział. - Kim jest ten haker? Kto próbuje mnie zniszczyć? - Słuchał Landersa przez chwilę, po czym nagle dosłownie skręciło go z wściekłości. Tym razem wysiadły wszystkie systemy. "Wiktoria" pogrążyła się w całkowitej ciemności, wszystkie monitory w pokoju komputerowym Gwen były wygaszone. Wyman wydał okrzyk gniewu. Cóż miała począć Gwen? Chwyciła się z całej siły poręczy fotela. W kabinie było ciemno jak w grobie. Ster natychmiast przestał działać. Tym razem nie było momentu przejściowego, gdy łódź kołysała się w dolinie fali, zanim uderzył w nią potężny wał wodny. Z ogłuszającym rykiem runął na "Wiktorię" i obrócił ją z łatwością. W ciągu kilku sekund łódź została przewrócona do góry dnem, jej gruszkowaty kil znalazł się w powietrzu. Na tym nie koniec; koziołkowała dalej, toczona przez ogromną falę. Podczas tej drugiej wywrotki o trzysta sześćdziesiąt stopni Gwen, czepiająca się kurczowo swego fotela, usłyszała nowe dźwięki: głośne trzaski, przypominające wystrzały z broni palnej, a potem przeraźliwy zgrzyt. Był to dźwięk metalu, skręcanego z żywiołową siłą. Gdy gigantyczna fala przewróciła jacht, Gwen zsunęła się z fotela, wciąż usiłując trzymać się poręczy, ale "Wiktoria" nadal się obracała i w końcu palce Gwen ześlizgnęły się, upadła, runęła w absolutną ciemność. OCKNĘŁA się w słabej poświacie. Zamrugała kilkakrotnie, starając się otrząsnąć z zamroczenia. Leżała na podłodze w pokoju komputerowym. Czuła bolesne pulsowanie z tyłu głowy. Dotknęła lekko tego miejsca. Poczuła wilgoć. Jej palce były poplamione krwią. Pewnie, upadając, uderzyła o kant monitora. Bolała ją już cała głowa. Spróbowała usiąść. Żaden z monitorów nie działał, nie paliły się lampy w suficie kabiny. Światło sączyło się jedynie z bocznych lamp awaryjnych, małych matowych żarówek za metalową siatką. Nie miała pojęcia, jak długo była nieprzytomna, może zaledwie kilka sekund. - Straż Przybrzeżna Amerykańskich Sił Powietrznych, sekcja czternaście, do "Wiktorii". Czy mnie słyszysz? Głos dochodził ze stołu, ciche słowa ledwie docierały przez trzaski zakłóceń. Gwen zaparła się stopą o grodź i wciągnęła na fotel, wykorzystując przechył łodzi. - Gwen, uda ci się sięgnąć po słuchawki? Słowa dobiegały z przenośnego radiotelefonu VHF. Włączyła przycisk nadawania, ale poczuła znów ostre ukłucie bólu z tyłu głowy. - Znowu przekoziołkowaliśmy. - Jęknęła. - To naprawdę miłe urządzenie, skoro słyszę cię aż z Anchorage. - Co ona wygaduje. - Mamy z wami łączność. Posłuchaj mnie uważnie. Widzieliśmy na ekranach waszą wywrotkę, a gdy maszt uderzył w wodę, wasz sygnał wideo zniknął. Obawiamy się, że "Wiktoria" straciła maszt i takielunek. - Nic... nic mnie to nie obchodzi. - Owszem, obchodzi cię. Jesteś tam ze mną, Gwen? Wcisnęła guzik. - Jestem z tobą. - Lecimy wam na ratunek, ale ty, Wyman i Odęli musicie zrobić coś natychmiast. Wasz maszt i bom prawdopodobnie zawisły na takielunku i leżą na pokładzie albo wiszą w wodzie. Wybiją dziury w kadłubie jachtu lub w pokładzie, jeśli ich nie odetniecie. Rozumiesz mnie? W luku ukazał się Rex Wyman. Był przemoczony do suchej nitki. - Wyleciał iluminator. Zapchaliśmy go poduszką. - Gwen, znajdujecie się w centrum gwałtownego sztormu - rozległ się głos Jessa. - Kto to? - spytał Wyman, podchodząc niepewnym krokiem do najbliższego fotela. - Ratownik lotniczy - odpowiedziała Gwen. - Śpieszą nam na pomoc. Powiedział, że maszt i bom zostały złamane. - Tak, wiem. Widziałem przez iluminator liny zwisające z pokładu. Gwen wcisnęła guzik radiotelefonu. - Może powinniśmy dostać się do tratwy ratunkowej i czekać na was, zamiast wychodzić na pokład i szarpać się z takielunkiem. - Tratwa ratunkowa to ostatnie, powtarzam, ostatnie wyjście. Będzie nam znacznie trudniej wypatrzyć was - nawet mimo waszych radiolatarni - w tratwie ratunkowej. Nie wsiadajcie do niej, chyba że absolutnie nie mielibyście wyboru. "Wiktoria" będzie unosiła się na wodzie nawet wypełniona nią do połowy. Zostańcie na jachcie. W tej chwili poprzeczna fala uderzyła w "Wiktorię" i Gwen rzuciło o stół. Słuchawki zsunęły się i dyndały na kablu. - Macie na pokładzie narzędzia? - dobiegł głos McKaya. Wyman chwycił radiotelefon i wrzasnął do mikrofonu: - A jak myślisz? Jasne, że tak! - Weźcie szczypce przegubowe do prętów, jeśli takie macie, i piłkę do metalu, potem wyjdźcie na pokład i odetnijcie takielunek. Będziecie potrzebowali jak najwięcej rąk tam na górze. Bom i maszt są bardzo ciężkie. - Tak, masz oczywiście rację - powiedział ciszej Wyman. - Zaraz wychodzimy. - Czy wasz system ogrzewania pokładu działa? - Nie. Mamy tylko awaryjne zasilanie z baterii. - Wobec tego musicie wyjść na pokład natychmiast. Pył wody pewnie zamarza na waszych lukach. Za kilka chwil powstanie tak twardy lód, że będziecie zamknięci jak w grobowcu. - Tak, oczywiście - odparł po chwili Wyman. Nie cierpiał, gdy mówiono mu, co ma robić. Podał Gwen VHF i wyszedł. - Gwen, jesteś tam? - spytał McKay. Gwen przycisnęła guzik. - Tak, w pewnym sensie. - Najważniejszym narzędziem, jakim teraz dysponujesz, jesteś ty sama. - Mimo niezbyt wyraźnego odbioru, w jego głosie słychać było po ważne zaniepokojenie. - Jeśli nie będzie w tobie woli przeżycia, to nie stety, nie przeżyjesz. - Co do wina - odpowiedziała - które mamy razem wypić, Jess, po zejściu na ląd z tej łodzi, ja je stawiam. Zamocowała słuchawki w zaczepie, po czym wyszła za Wymanem z kabiny, kierując się w stronę schowków z ubraniami. GWEN przekręciła dźwignię luku i pociągnęła. Pokrywa luku ani drgnęła. Wyman podszedł do niej, z tyłu również Odęli. Wszyscy troje mieli na sobie sztormiaki. Wyman zaparł się stopą o grodź i szarpnęli pokrywę razem. Otworzyła się z głośnym trzaskiem pękającego lodu. Gwen wzięła młotek oraz piłkę do metalu i wysunęła się przez luk, za nią Wyman i Odęli, obaj z narzędziami. Lodowaty wicher przeniknął Gwen i zrobiło jej się tak zimno, że odruchowo spojrzała po sobie, myśląc, że może nic na siebie nie włożyła. W istocie miała pięć izolowanych warstw ubrania. Walcząc z wiatrem, dotarła do spływników kokpitu, następnie przypięła się pasem bezpieczeństwa. Obtłukła lód ze spływnika, żeby woda miała ujście z kokpitu, następnie odczepiła pas, żeby przejść do następnego spływnika. Fale wznosiły się po obu stronach jachtu, strome góry spienionej wody. Jedna z nich rzuciła się drapieżnie na "Wiktorię" i uniosła ją z przy prawiającą o mdłości szybkością. Wskutek gwałtownego wertykalnego przyspieszenia, nogi ugięły się pod Gwen i upadła na oblodzony pokład, wypuszczając z ręki młotek. Zjeżdżała błyskawicznie w stronę krawędzi pokładu, ku bezdennemu morzu - uchwyciła się jednak słupka relingu, jedna noga zwisała jej za burtą. Wierzgała nią, szukając oparcia, wreszcie znalazła je i wciągnęła się z powrotem na pokład. Młotek zatonął. Gwen widziała Wymana i Odella, pochylonych nad zwalonym masztem. Cięli takielunek, przypięci pasami bezpieczeństwa do słupków. Podczołgała się do nich powoli, chwytając się mocno elementów pokładu. Bomu nie było, został oderwany od masztu, gdy ten upadał. Sztagi i żagle stanowiły jedną wielką plątaninę, zaścielającą cały kadłub. Zaczęła piłować nerwowo linę. Wyman ściskał z całej siły długie rączki przegubowych szczypiec do prętów, usiłując przecinać linę za liną. Odęli pracował piłką do żelaza. Dolna część masztu, mniej więcej metrowej długości, wciąż sterczała z pokładu, kończąc się skręconym fragmentem metalu. Odellowi udało się wreszcie przepiłować linę i przeczołgat się nad zwalonym masztem na tę stronę łodzi, po której znajdowała się Gwen. Wyman przeciął kolejną linę właśnie w chwili, gdy łódź wzniosła się znowu na fali. Przesunął się po pokładzie do Gwen i krzyknął jej wprost do ucha: - Jeszcze tylko jedna i będzie po wszystkim. Cofnij się. Gwen odpięła klamrę i zaczęła się czołgać w stronę rufy. Toby Odęli znajdował się tuż za nią. Gdy dotarli do kokpitu, oboje przypięli swoje pasy do sworzni kadłuba. Gwen dygotała i zaciskała zęby, żeby nie szczękały. Lód pokrywał kaptur i kominiarkę Odella. Widziała tylko jego oczy. Odniosła wrażenie, że ich spojrzenie jest pogodne. Gdy Rex Wyman wszedł do kokpitu, Odęli zawołał, przekrzykując wiatr: - Masz dość, Rex? Wyman wlepił w niego wzrok i Gwen odwróciła się, patrząc na nich. Odęli roześmiał się chrapliwie. - Chcesz może, żebym jeszcze raz spowodował nagły zwrot przez rufę, przerwał dopływ prądu, czy nagle zamknął luk? Gwen podeszła bliżej do Tobyego, próbując zrozumieć jego słowa. - A może mam jeszcze raz załatwić główny serwer "Wiktorii"? - wykrzyknął Odęli. Na twarzy Wymana odmalowało się nagłe zrozumienie. Wbił piorunujący wzrok w Odella. - Chyba że masz już dość? Cała wściekłość Wymana skupiła się w jego oczach. - Ted Landers powiedział mi właśnie o Stowarzyszeniu Rogatych Dusz. Przekonywałem go, że to nie mogłeś być ty. Odęli parsknął znowu śmiechem. - Nie sądzisz chyba, że zapomniałem o Cassandrze? I o każdym innym gównie, które mi wcisnąłeś? Gwen rozpaczliwie pragnęła zejść na dół, zatrzymało ją jednak imię Cassandry. Zastanawiała się przez sekundę, po czym przypomniała sobie opowieść Tobyego Odella o upokarzającej randce w ciemno. Wyman dźgnął szczypcami Odella w pierś. Ten zachwiał się, poślizgnął na lodzie i upadł na pokład. - Rex! - krzyknęła Gwen. - Nie! Wyman podniósł do góry szczypce, gotów przebić nimi Odella, ale Gwen rzuciła się na niego. Nastąpił kolejny przechył i Gwen zamiast zablokować cios, potoczyła się pod nogi Wymana. Umieściwszy stopę na jej ramieniu, odepchnął ją gwałtownie. Potoczyła się po oblodzonym kokpicie. Krztusząc się, Odęli próbował wstać, ale upadł z powrotem na reling. Wyman rzucił szczypce, chwycił za sztormiak na piersi Odella i przechylił go przez krawędź relingu. Trzymał go tam, wrzeszcząc głośno: - Pytasz, czy mam dość, Toby? Gwen zawołała coś do niego, ale zimne bryzgi smagnęły ją po twarzy, zmywając słowa. W tym momencie Wyman brutalnie wypchnął Odella za reling. Toby wpadł do morza. Był nadal przypięty pasem bezpieczeństwa do łodzi. Lina ciągnęła go niczym przynętę na ryby, ślizgał się po grzbietach fal, to zanurzając się całkowicie, to znów ukazując. Wyman ponownie chwycił szczypce. Gwen czołgała się ku niemu, krzycząc coś, czego nie słyszał ani nie rozumiał. Kolejna fala przetoczyła się przez pokład, przewracając Wymana i ciskając Gwen o reling lewej burty. Wyman podniósł się niepewnie na nogi. Patrzył z wściekłością na wynurzającą się z kipieli głowę swego byłego wspólnika. Potem chwycił szczypcami do cięcia prętów pas bez pieczeństwa Odella. Toby nie spuszczał wzroku z Wymana. - Czy mam dość, Toby? - wrzeszczał rozjuszony Wyman. - Sam się domyśl. Ścisnął szczęki szczypiec i lina pękła na dwoje. Woda porwała Odella, odpłynął z wyciągniętą ręką, jak gdyby machał na pożegnanie, i Gwen zauważyła ten dziwny wyraz jego oczu, to samo ironiczne, wzgardliwe spojrzenie, typowe dla niego. Sięgnęła desperacko po koło ratunkowe, chcąc mu je rzucić, ale nie mogła go oderwać, ponieważ przymarzło do łodzi. Podobnie było z radiolatarnią. Po chwili Odęli był już tylko małą ciemną plamką we wzburzonym morzu. Potem grzywacz załamał się nad nim i Toby zniknął. - Tak, Toby! - krzyknął Wyman w stronę morza. - Miałem już tego dość! Rozdział 8. McKAY i Ramirez byli przypięci pasami do foteli w przegrodzie kadłubowej helikoptera Pave Hawk. Kapitan Ross Macklin siedział za sterami. Porucznik Joe Junius był drugim pilotem, a podporucznik Lance Urban mechanikiem pokładowym. Na pokładzie śmigłowca znajdowali się też dwaj inni ratownicy. Byli w pełnym rynsztunku - izolowanych nieprzemakalnych kombinezonach, podkoszulkach i kominiarkach. Wszyscy - i załoga helikoptera, i ratownicy - mieli słuchawki na uszach. Podstawową wojskową misję helikoptera Pave Hawk stanowi uzupełnianie zapasów specjalnych sił taktycznych oraz udział w bojowych akcjach poszukiwawczo-ratunkowych. Tym razem czekała ich pokojowa akcja poszukiwawczo-ratunkowa, ale załoga i ratownicy, wyglądając przez okna helikoptera na srożący się sztorm, podejrzewali, że walKa będzie jeszcze trudniejsza niż w czasie wojny - śmiertelnym wrogiem był tu bowiem żywioł. - Zwykle trzysta metrów - powiedział pilot Ross Macklin jest najlepszą wysokością do wypatrywania obiektów na morzu, ale ja nie mogę zejść tak nisko z powodu pyłu wodnego. Nie widzimy stąd niczego i nie będziemy też widzieli stamtąd. - Czy mieliśmy wezwanie? - spytał McKay. - Ciągle czekam. Na razie możemy tylko domyślać się celu naszej podróży. Hercules, samolot poszukiwawczo-ratunkowy, znacznie wyprzedzał śmigłowiec, celując na awaryjną latarnię "Wiktorii", i wkrótce spróbuje nawiązać kontakt wzrokowy z jachtem. Elektroniczny wskaźnik po łożenia "Wiktorii" zaprowadził herculesa mniej więcej nad poszukiwany obszar, ale odnalezienie łodzi na tak wzburzonym morzu byłoby szczęśliwym trafem. Gdyby ją wypatrzyli, krążyliby nad nią, monitorując stan "Wiktorii" aż do przylotu helikoptera. Helikopter walczył z przeciwnym wiatrem. Ross Macklin napiął pasy bezpieczeństwa, pochylając się, by wyjrzeć przez zawiane rozmokłym śniegiem okna. - Nie widzę kompletnie nic - powiedział. - Może byś tak zaczął podawać nam wyłącznie dobre wiadomości, Ross - próbował zażartować Ramirez. REX Wyman przesyłał odczyty żyrokompasu "Wiktorii" przez radio telefon do Lonniego Garvina. "Szerszeń" płynął na północ, walcząc z morzem. Stojący za sterem Garvin próbował zobaczyć cokolwiek przez zamarznięte okno. Jego cel, czyli "Wiktoria", był już blisko, może nawet na odległość widzenia, lecz deszcz ze śniegiem przesłaniał całkowicie szyby. Paliwo zostało częściowo przepompowane ze zbiorników na prawej burcie i kuter odzyskał nieco stateczności, ale Lonnie wciąż się niepokoił. Ekran telewizyjny na jego konsolecie pokazywał maszynownię statku. Łomot Drum próbował rozmrozić parę metrów przewodów paliwowych, co pozwoliłoby przepompować paliwo. Używał do tego dwóch grzejników, ale równy skutek miałoby, gdyby na nie pluł. Ollie Nordquist zeskrobywał lód z pokładu krabowego - w niektórych miejscach jego warstwa miała ponad pół metra grubości - za pomocą na pędzanego hydraulicznie ramienia dźwigu pokładowego. Z kolei Nick Summers odbijał lód, który narósł wokół luków nadbudówki. Nagle ożył radiotelefon VHF. - Garvin, oto nasza ostatnia pozycja. - Był to głos Rexa Wymana, zdyszany i napięty. Garvin włożył na głowę słuchawki. - Płyniemy prosto na was, zgodnie z odczytem żyrokompasu. Ale jeszcze was nie widzę. - Jestem gotowy, by wejść na górę i przyjąć linę - rzekł Wyman. - Najpierw muszę was znaleźć - odparł Garvin. Właśnie wtedy "Szerszeń" i "Wiktoria" znalazły się równocześnie na grzbietach fal i wielka okaleczona łódź ukazała się oczom Garvina. - Wyman, niech pan wyjdzie na pokład i podejdzie do wspornika po kładu, rzucimy panu linę! Garvin ustawił kuter pod wiatr, tak żeby mieć "Wiktorię" po za wietrznej. Następnie przymknął przepustnicę silnika i wcisnął guzik telefonu wewnętrznego. - Ollie, idźcie z Nickiem na rufę. Szykujcie linę. "Szerszeń" znalazł się już tak blisko jachtu, że Garvin widział pobojowisko na pokładzie "Wiktorii": dolną, poskręcaną część jachtu, takielunek rozrzucony po pokładzie i zwisający przez burty. Zobaczył też Wymana. Miliarder to szedł, to się czołgał, przytrzymując się relingu. Kolejna fala zalała pokład "Wiktorii" i przez chwilę Garvin myślał, że zmyła Wymana, ale gdy spłynęła, zobaczył go znowu. Ollie Nordquist trzymał w ręku motorolę, mały przenośny radiotelefon, jeszcze jeden przedmiot zakupiony za pieniądze Wymana w Dutch Harbor. Bliźniaczy znajdował się na konsolecie w sterówce. - Jesteśmy przy rufowym relingu, za kontenerami - napłynął głos Nordquista. - Przypięliśmy się, ale jesteśmy okropnie przemoczeni. Garvin przyjął wiadomość. "Wiktoria" znajdowała się w odległości stu metrów. Z San Francisco wypłynął lśniący jacht, który w swej drodze na północ dominował nad morzem, jak gdyby żeglowanie było dziecinną zabawą. Teraz, odarty z masztu i bomu, z takielunkiem skłębionym na pokładzie, wyglądał wręcz żałośnie. Krabołów przechylił się na fali, zbliżając się do "Wiktorii". Gdy "Szerszeń" opadał, Garvin czuł, jak kipiel zalewa część rufową, Wiedział, że Ollie i Nick długo już tam nie wytrzymają. Musi zarzucić hol za pierwszym razem. Uniesiona przez potężny wał wodny, "Wiktoria" znalazła się nagle niebezpiecznie blisko "Szerszenia". Oba statki podskakiwały na fali w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów od siebie. Następnie niemal jednocześnie opadły w dół. Podczas tych kilku sekund względnego spokoju Garvin włączył wsteczne obroty śruby, cofając kuter ku "Wiktorii". Nowa fala uniosła zgodnie "Szerszenia" i "Wiktorię", po czym sprowadziła je znowu w dolinę. - Daj jeszcze trochę do tyłu - zawołał przez motorolę Nick Summers. Trzymał radiotelefon, tymczasem Ollie Nordquist ściskał w dłoniach zwinięty koniec liny. - Jakieś trzy metry, szyprze. Garvin podpłynął bliżej. - Jeszcze odrobinę! - krzyknął Summers. - Prawie ją mamy! Garvin cofał ostrożnie kuter. Odczekał pięć sekund, dziesięć sekund, kolejna fala nadbiegła od sterburty, unosząc statek. - Złapał linę! - zawołał Summers. - Pochyla się, przywiązuje ją do wspornika pokładu. - Cholera, powiedz mu, żeby się trochę pośpieszył - rzekł sam do siebie Garvin. Przez cały ten czas "Szerszeń" był obrócony bokiem do wiatru, do nadbiegających fal. Była to niebezpieczna pozycja, w której w innym wypadku Lonnie nigdy nie ustawiłby swego kutra. Poza tym kuter był źle wyważony. Miał przechył na sterburtę, tam, gdzie zbiorniki były pełne paliwa. Garvin wciągnął powietrze przez zęby. Boże, nienawidził tego, że się boi, ponieważ oznaczało to, że popełnił poważny błąd. Nie wierzył w pecha, nie na morzu. Marynarz, który mówi, że ma pecha, przyznaje, że się odpowiednio nie przygotował lub że brakuje mu umiejętności. - Lonnie, lina zamocowana! - Tym razem był to głos Olliego Nordquista. - Wracamy do środka. Garvin powoli ruszył do przodu, obracając jednocześnie koło sterowe. Kuter ustawił się dziobem do fali, wznosząc się, a następnie opadając. Lina łącząca obydwa statki znalazła się w wodzie i naprężyła. W tym samym momencie na "Wiktorię" natarła poprzeczna fala, wstrzą sając jachtem. Kadłub i wspornik pokładu "Wiktorii" były zaprojektowane zgodnie z najbardziej surowymi normami. Ale nie z normami obowiązującymi na Morzu Beringa, nie przy huraganie o sile dwunastu stopni w skali Beauforta. "Szerszeń" był przewidziany na takie warunki, podobnie jak lina łącząca oba statki. Jeśli ktoś miał ustąpić, to tylko jacht. Gdy "Szerszeń" opadał razem z falą, a jednocześnie poprzeczna fala uderzyła w kadłub "Wiktorii", stewa dziobowa jachtu - przednie półtora metra kadłuba - została wyrwana. Nagle tam, gdzie przedtem lśnił chrom i zachwycały piękne linie dziobu, sterczały teraz poskręcane metalowe trzpienie i ziała ogromna dziura z poszarpanymi brzegami z włókna szklanego. "Wiktoria" stała otworem przed żywiołem morza. GWEN Weld siedziała w salonie "Wiktorii", trzymając się kurczowo stołu. Myślała, że huk sztormu jest tak potworny, iż żaden dźwięk na świecie nie może być bardziej ogłuszający poza tym. Odwróciła głowę, słysząc nowy hałas, przeraźliwy zgrzyt, dochodzący od strony dziobu. Gejzer wody wystrzelił do środka od strony schodków. Gwen nie miała czasu zareagować, gdy woda zaczęła zalewać salon. Ostry strumień opłynął jej nogi, sięgając aż do pośladków. Łódź przechyliła się i Gwen wynurzyła się z wody, która jednak nie przestawała przelewać się żywiołowo przez luk, jak z przerwanej magistrali wodnej. Gwen wiedziała teraz z całą pewnością, że przyczyną jest głębokie uszkodzenie dziobu. Leżąc tam, wstrząsana gwałtownymi dreszczami, zdawała sobie sprawę, że "Wiktoria" tonie. Znowu nastąpił przechył i lodowata woda - na granicy zamarzania - zalała ją jeszcze raz. W salonie było jej już ponad pół metra. Gwen przebrnęła przez pomieszczenie do luku oddzielającego go od kajut za łogi, schowków na żagle i narzędziowni. Gdy poprzeczna fala rzuciła łódź do przodu, Gwen zmusiła swoje ręce do pracy i zaczęła obracać koło szprychowe. Stalowe drzwi rozsuwały się powoli. Przedostała się na drugą stronę i zabrała się znów do roboty, ale kolejna fala uniosła ją z podłogi. Pływała wewnątrz łodzi. Ta myśl zaniepokoiła ją tylko trochę. Jej mózg nie był zdolny do niczego więcej. Poza tym, że zdawała sobie sprawę, iż musi się zmobilizować. To było pewne. Rzuciła się wściekle na koło szprychowe luku. Drzwi się za sunęły, zagradzając drogę strumieniowi wody. Przyłożyła się jeszcze bardziej i drzwi zamknęły się szczelnie. Ruszyła niepewnie przejściem, szukając jakiegoś suchego miejsca. Woda przelewała się, unosząc poduszki, ubrania, drewniane łyżki, papier i butelki. Owiał ją podmuch mroźnego powietrza. Spojrzała w stronę luku kokpitu, który otworzył się i zamknął. Rex Wyman stał w zejściówce, woda spływała z jego sztormiaka. Gwen była zamknięta wewnątrz jachtu z całą tą lodowatą morską wodą i z mordercą. "SZERSZEŃ" przeszedł próbę stateczności wkrótce po wodowaniu. Taka próba określa podstawową stateczność, pokazując, jaki przechył może mieć kuter, żeby się potem wyprostować. Po zakończeniu prób technik okrętowy wydał świadectwo stateczności, które zawierało optymalny sposób rymowania "Szerszenia" - zabezpieczenia równowagi statku - w różnych warunkach pogodowych, włączając w to sztormy, kiedy lód obrasta pokład i nadbudówkę. Punkt krytyczny "Szerszenia" wynosił ponad czterdzieści stopni. Lonnie Garvin wiedział więcej o rymowaniu swego kutra niż jaki kolwiek konstruktor okrętowy. Jednakże jego ciężko zdobyta wiedza i szyperski instynkt zawiodły, gdy Ollie Nordquist otworzył luk do kokpitu i zawołał, przekrzykując ryk sztormu: - Lonnie, pokład się nie oczyszcza! Garvin popatrzył na monitor. Pokład między kontenerami a nadbudówką znajdował się pod wodą. Dopiero wówczas dotarła do niego w pełni cała głupota misji ratowania "Wiktorii" po to, by nie stracić własnego statku i móc nadal łowić kraby dzięki pieniądzom Rexa Wymana. Teraz morze zgłaszało roszczenia wobec jego kutra. - Czy możesz odłupać trochę lodu z pokładu, Ollie? - Niestety, tworzy się szybciej, niż jesteśmy w stanie obtłuc. Summers wpadł do sterówki. Cały ociekał wodą. - Dobra, musimy... - odezwał się Garvin. Nie zdążył dokończyć zdania. Trzypiętrowa fala, czyli tony wody, przelała się przez pokład "Szerszenia". Pułapki na kraby - bezpieczne na każdym innym morzu, każdego innego dnia - zerwały się z łańcuchów. Potok wody zmiótł osłonięte brezentem kontenery na prawą burtę z taką łatwością, jak gdyby były na rolkach. "Szerszeń", który już wcześniej tracił stabilność z powodu złego rozmieszczenia paliwa i był zbyt głęboko zanurzony wskutek oblodzenia, teraz przechylił się niebezpiecznie. Przechylony na zawietrzną, z kontenerami na prawej burcie, był skazany na porażkę. Garvin zorientował się natychmiast. Trzymając wciąż koło sterowe, jak gdyby to mogło pomóc w czymkolwiek, zawołał głośno: - Włóżcie kombinezony ratunkowe! - Nie uważasz, że... - zaczął mówić Nick Summers. - Rób, co ci każę, Nick. Idziemy na dno. Garvin chwycił radiotelefon i włączył częstotliwość zastrzeżoną dla sygnałów Mayday. - Mayday - powiedział urywanym głosem do mikrofonu. - Mayday. Zgłasza się krabołów "Szerszeń". Słyszycie mnie? Mayday. Natychmiast otrzymał odpowiedź. - Tu amerykańska straż przybrzeżna na Kodiaku. Słyszymy cię, "Szerszeń". Podaj swoje współrzędne. Garvin popatrzył na żyrokompas. - Pięćdziesiąt sześć stopni, trzydzieści dwie minuty szerokości północnej. Sto sześćdziesiąt siedem stopni, dwadzieścia dwie minuty długości zachodniej. Po chwili funkcjonariusz straży przybrzeżnej spytał: - Czy to "Wiktoria"? - Nie, do diabła, nie! Tu "Szerszeń", krabołów. - Siły powietrzne Gwardii Narodowej właśnie w tej chwili przeprowadzają akcję w waszym rejonie. Co tam robicie? - Tracimy mój kuter, oto co robimy! - krzyknął Garvin. - Możemy przejść do konkretów? - Opisz "Szerszenia". - Trzydzieści metrów długości. Z przodu biała nadbudówka. Duży pokład z kontenerami na kraby z tyłu. Duży dźwig do kontenerów. - Jakiego koloru jest kadłub? Minęła dłuższa chwila, zanim do Garvina dotarł sens tego okropnego pytania. - Błękitny - odpowiedział. - Kobaltowo błękitny - dodał cicho. Boże, jakże kochał ten kolor, jakże kochał swój statek. - Przekażę tę informację naszej ekipie poszukiwawczo-ratunkowej. Czy macie na sobie kombinezony ratunkowe? - Nie potrzebuję słuchać instrukcji o opuszczaniu statku, admirale - warknął Garvin. - Doskonale wiem, co robić. - Miał ochotę cisnąć o podłogę słuchawki, nigdy więcej już ich nie zobaczy, podobnie jak reszty statku, był jednak z natury grzeczny, zawsze taki był, toteż przy sunął do ust mikrofon. - Przepraszam, ale przeżywam tutaj mały stres. - W pełni rozumiem, "Szerszeń". Ratownicy są już w drodze. Ponieważ kuter zanurzał się coraz głębiej, nadbudówka była teraz bardziej wystawiona na załamujące się fale. Ogromny grzywacz uderzył w sterówkę i wypchnął okno przeciwsztormowe. Woda wdarła się do sterówki i wprawiła w ruch wirowy wszystko, co się tam znajdowało, łącznie z Garvinem. Po chwili udało mu się stanąć na nogach. - Wkładajcie kombinezony! - krzyknął. - Natychmiast! Woda odpłynęła. Garvin otworzył długi winylowy worek i wyszarpnął z niego kombinezon. Obrzucił spojrzeniem ukochane miejsce. Wszystkie urządzenia elektroniczne były porozrzucane po mokrej podłodze sterówki. Mapy leżały wszędzie, niektóre w rulonach, niektóre rozwinięte. Osprzęt radionawigacyjny zwisał z sufitu, kołysząc się na poszarpanych przewodach. Po kolejnych przechyłach "Szerszeń" już się nie wyprostowywał. Kombinezon ratunkowy trzeba wkładać, leżąc na podłodze. Garvin i członkowie jego załogi wbili się w nie. Kombinezony były pomarańczowe, z przodu miały przyczepione gwizdki. Wzdłuż rękawów i w poprzek piersi naszyta była taśma odblaskowa. Buty, rękawice i kaptury stanowiły z nimi jedną całość. - Gdy już znajdziemy się w porcie, stawiasz mi piwo, Lonnie - usiłował zażartować Ollie Nordquist. Garvin podczołgał się do Nicka Summersa, żeby sprawdzić jego kombinezon. - W porządku. Chodźmy. W tym momencie do Lonniego dotarło, że w sterówce są tylko trzy osoby. - Gdzie jest Łomot? - wykrzyknął. - Ach, do diabła! - Złapał Nicka Summersa za ramiona i obrócił go w stronę luku. - Wy dwaj wyjdźcie na pokład i wyrzućcie tratwę za burtę, ale upewnijcie się najpierw, że jest przymocowana do kadłuba. Potem skaczcie do wody. Ben i ja za chwilę do was dołączymy. Garvin zaczekał, aż Summers otworzy luk, i przed wyjściem krzyknął do ucha Nordquistowi: - W wyposażeniu tratwy ratunkowej jest nóż. Jeśli kuter zatonie, za nim się tu zjawię, nie zapomnijcie, do cholery, przeciąć liny między tratwą a łodzią. Nordquist skinął głową, ale jego gest był ledwie widoczny w ciężkim kombinezonie, który miał na sobie. - Tylko nie przetnijcie przez pomyłkę liny dryfkotwy. Nordquist zmierzył swego szypra ponurym spojrzeniem. - Nie pomyślałem o tym, ale nie zapomnę - rzekł, po czym wyszedł przez luk. "Szerszeń" przechylił się na sterburtę o jeszcze kilka stopni. Garvin gramolił się zejściówką w kierunku kambuza i kajut załogi. Złowrogi podmuch wzbierał od dołu, wypierając powietrze spod pokładu. Lonnie zajrzał do kambuza, po czym zszedł do maszynowni. - Hej, Łomot, jesteś tam? - zawołał. Na jego okrzyk zamiast Bena Druma odpowiedział kuter, a zrobił to w nieprzyjemny sposób, mianowicie gasząc światło. Garvin znalazł się nagle w czarnym grobowcu. Stopnie zejściówki nie prowadziły już w linii prostej w dół, przechył kutra spowodował, że ustawiły się pod kątem. Przytrzymując się poręczy obiema rękami, Garvin posuwał się po omacku w kierunku maszynowni. Niewygodny kombinezon utrudniał mu ruchy, a w grubych rękawicach ledwie wyczuwał poręcz. Gdy "Szerszeń" przechylił się jeszcze o kilka stopni, rozległ się dziwny dźwięk - przerażający, chrapliwy pomruk - to przesuwał się środek ciężkości kutra i zostały poddane próbie wszystkie spawy i metalowe części. - Łomot, jesteś tam? - krzyknął Garvin. Nie widział teraz przed sobą nic, wnętrze spowijała nieprzenikniona ciemność. W powietrzu unosił się zapach ryby, oleju napędowego i zęzy. Dotarł do najniższych stopni, gdzie była już woda. Zeskoczył z chlupotem na pochyłą podłogę maszynowni. Nie widział kompletnie nic, ale szum wdzierającej się wody powiedział mu wszystko, co musiał wiedzieć: Szerszeń" utrzyma się jeszcze tylko kilka minut na po wierzchni. Ruszył po omacku przed siebie. - Drum, jesteś tu? Garvin przesuwał na oślep rękami po czarnej wodzie. Chrapliwe jęki statku były coraz głośniejsze. Fale uderzały o kadłub z nieustannym rykiem. Woda sięgała mu już po pierś i stale jej przybywało. - Cholera jasna! Drum, gdzie ty, u diabła, jesteś? W kompletnej ciemności Łomot Drum, unoszący się na wodzie, twarzą do góry, wpadł na Garvina, który drgnął z przerażenia. Teraz szyper, macając jedną ręką w mroku, drugą ciągnął za sobą Druma do zejściówki. Spróbował taszczyć go po schodkach w stronę kambuza, ale nie starczyło mu siły. - Niech cię diabli, Drum! Boję się o nas obu. Naprawdę się boję. Musimy się stąd wydostać. Nabrał powietrza w płuca i dał nura pod wodę, a potem ukląkł. Wciągnął bezwładnego Druma na swoje ramiona, po czym wstał. Nogi się pod nim trzęsły. Wchodził pod górę, krok za krokiem, aż wreszcie dotarł do przechylonego kambuza. - Lepiej, żebyś po tym wszystkim okazał się żywy, Łomot - powiedział do siebie. Garvinowi, który dźwigał Druma niczym spracowany doker, udało się pokonać jeszcze kilka stopni, prowadzących do sterówki. Kuter miał już tak duży przechył, że Lonnie musiał zaprzeć się o grodź i przesuwać się na biodrze i na ramieniu, ciągnąc za sobą kolegę. W sterówce spróbował zsunąć go z ramion, ale obaj upadli na spadzistą podłogę. Łomot miał na czole głęboką, ciętą ranę, z której wciąż płynęła krew. Garvin wyjął jeszcze jeden kombinezon ratunkowy i zaczął wtłaczać weń Druma. Mężczyzna jęknął. - No, przynajmniej żyjesz - odetchnął Garvin z ulgą. Zapiął mu kombinezon na zamek błyskawiczny i zacisnął zaczepy przy nadgarstkach i twarzy. Rufa "Szerszenia" coraz bardziej pogrążała się w wodzie. Garvin otworzył szarpnięciem luk. Nad powierzchnią morza znajdowała się już tylko nadbudówka i przednia część kadłuba. Nie mógł dostrzec tratwy ratunkowej. Znajdował się w kanionie wody, była wszędzie, poza małym prześwitem w górze. Nie miał czasu, by spojrzeć po raz ostatni na "Szerszenia". Nie miał czasu na pożegnanie. Kuter zapadał się pod wodę pod jego stopami. Garvin oparł Druma o reling, sam usiadł na nim, po czym pociągnął kolegę za burtę. Obaj wpadli do rozkołysanego morza. GWEN przywarła do grodzi w pokoju komputerowym "Wiktorii", wlepiając przerażony wzrok w Wymana. Bała się go śmiertelnie, pragnęła znaleźć się jak najdalej od niego. Rufa jachtu była prawie całkiem wynurzona z wody. Pokój komputerowy był jedynym miejscem, nadającym się jeszcze do przebywania. Tak więc wreszcie została z Wymanem sama. Marzyła o tym przecież od miesięcy, a teraz, gdyby starczyło jej sił, uznałaby to nawet za zabawne. - Wszystko od początku było sprawką Tobyego - wycedził przez zęby Wyman. - On to wszystko zrobił, wszystko od A do Z, po to, by mnie zniszczyć. Nigdy nie podejrzewałem, że coś takiego nastąpi. Rex Wyman siedział w jej fotelu, przemawiając do czarnego ekranu monitora, nie do niej. Łokcie miał oparte na stole, twarz ukrytą w dłoniach. Nie miała pewności, ale wydawało się jej, że płacze. Wciąż jednak wracał jej przed oczy widok, jak jej przyjaciel - mężczyzna, którego nakłaniała subtelnie do nawiązania bliższego związku - morduje Tobyego Odella. W ciągu ostatnich kilku dni Rex Wyman bardzo się zmienił fizycznie. Jego chłopięca uroda i ogłada towarzyska zniknęły bez śladu, rysy zrobiły się jakby z grubsza ciosane, kości policzkowe i szczęka bardziej wydatne. Nie golił się, nie mógł wiele jeść, toteż policzki miał za padnięte i ciemne od zarostu. Zmierzył Gwen wściekłym spojrzeniem i krzyknął, by usłyszała go przez ryk sztormu: - Toby był najlepszy wśród hakerów, wiedziałaś o tym? Mógłby być wynalazcą piractwa komputerowego. Zaczął bawić się w to gówno już wtedy, gdy byliśmy w collegeu. - Rex, posłuchaj mnie. Musimy wyjść na pokład. Chyba jej nie słyszał. - Dowiedziałem się właśnie od Teda Landersa, że jedna z nowych firm Tobyego nazywa się Rogate Dusze. To banda dwudziestoletnich hakerów. Większość tego, co robili dla Tobyego, była wymierzona przeciwko WorldOuest i przeciwko "Wiktorii". Toby wydał miliony dolarów na sabotaż. Wyman szarpnął się mocno za ucho. Był to dziwny gest, jak gdyby chciał je oderwać od głowy. - Landers przygwoździł jednego z hakerów Odella, młodego chłopaka o nazwisku Brady Lane, który przechwalał się na temat swoich hakerskich sukcesów. Landers przesłuchał go i nie minęło parę godzin, gdy Lane przyznał się do wszystkiego. Gwen zerknęła ponad jego ramieniem, rozważając szansę ucieczki. Sprawa była beznadziejna. W niewielkiej kabinie Rex całkowicie blokował drogę do luku. Sprawiał wrażenie obłąkanego, włosy miał zmierzwione, splątane, jego oczy żarzyły się dziwnym blaskiem. - Toby kierował wszystkim, począwszy od pierwszego, nieoczekiwanego zwrotu "Wiktorii", kiedy to bom wyrzucił Chapmana za burtę, potem była przerwa w dopływie energii elektrycznej i brak informacji "Wiktorii" o zbliżającym się sztormie. Wszystko to było sprawką Tobyego. Łódź zakołysała się mocno i Wymana rzuciło o stół. Sprawiał wrażenie, jakby go to w ogóle nie obeszło. - Zniżkowa tendencja akcji WorldOuest jest również przede wszystkim jego dziełem. - Wyman chwycił się za głowę, ściskając skronie palcami. - Przez całe lata Toby sprzedawał większość swoich akcji WorldOuest fikcyjnym firmom, wszystkim kierowanym przez niego. Ten łobuz sterował masową wyprzedażą akcji WorldOuest przez cały ubiegły rok, tak że straciły niemal dziewięćdziesiąt procent swojej wartości. Gwen zamknęła oczy. - Ma na sumieniu również inne sprawy, na przykład storpedowanie mojej inwestycji w Malezji. Jak również inwestycji w rurociąg kaukaski. Tam również poniosłem przez niego straty. Toby kosztował mnie wiele miliardów dolarów. Nagle Wyman odzyskał pozornie rozsądek. - On był facetem od kodów, a ja od interesów. Po założeniu WorldOuest mogłem zatrudnić setki, tysiące programistów. Bez przerwy go wypychałem, a on wierzgał i wrzeszczał. Trzymaliśmy to jednak w tajemnicy, ponieważ rozstania w nienawiści zawsze powodują spadek kursu akcji. Wyman podniósł radiotelefon i zaczął wywoływać "Szerszenia". Odpowiedzi nie było. Rzucił słuchawki na stół, krzywiąc się i kręcąc głową. - Po paru latach znowu zostaliśmy z Tobym przyjaciółmi. Ale teraz wiem, że nie był szczery, po prostu zastawiał sidła. Gwen wstała, rozstawiając szeroko nogi, by utrzymać równowagę. Zamierzała podjąć próbę wydostania się z łodzi. - Naprawdę podziwiam tego faceta - mówił dalej Wyman. - Postanowił mnie zrujnować i udało mu się to. Odwrócił się do niej i zobaczył, że próbuje przemknąć obok niego. Podniósł się i pchnął ją z wściekłością. Gwen uderzyła tyłem głowy o grodź i osunęła się na podłogę. - Nie przejmuj się, Gwen. - Usiadł z powrotem na fotelu, nie spoglądając nawet na nią. - Rozgryzę to. Zawsze mi się udaje. LONNIE wykonywał gwałtowne ruchy nogami, starając się odpłynąć od przechylonego na bok "Szerszenia". Potężny grzywacz przetoczył się nad kadłubem, powodując jeszcze większy przechył statku, który z każdą chwilą coraz bardziej nabierał wody. Garvin machał jedną ręką i przebierał nogami, ciągnąc Druma za sobą. Morze przechytrzyło go wiele razy, ale tym razem ostatnie słowo należy do niego - nie po zwoli, żeby zabrało Bena Druma. Kuter zapadał się coraz głębiej i sterówki też już nie było widać. Z wody sterczała tylko stewa dziobowa, ten piękny dziób, który przy kuwał wzrok Garvina, ilekroć patrzył na morze ze sterówki. Potem i on się zanurzył, ześlizgiwał się pod wodę, aż wreszcie cały kuter zniknął w odmęcie. Garvin wpatrywał się w morze tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się "Szerszeń", myśląc, że rozhukana fala, która przelała się nad tym miejscem, jest marnym pomnikiem na cześć jego ukochanego statku. - Jestem w morzu, tak? - zacharczał nagle Ben Drum, wypluwając wodę. Były to pierwsze słowa, które usłyszał od niego Garvin po wyciągnięciu go z maszynowni. - Wpadliśmy w tarapaty, Łomot. - To ty, Lonnie? - Drum spróbował odwrócić głowę i spojrzeć przez ramię. Morska woda zmyła krew z jego czoła, które było przecięte do kości. - Masz paskudną ranę na czole, Ben - zawołał Garvin. - Czuję. - Drum wypluł słoną wodę z ust. - Chyba wykitujemy tutaj, Lonnie, prawda? - Możliwe! - krzyknął mu do ucha Garvin. - Ale i tobie, i mnie śmierć niejeden raz zaglądała w oczy, a wciąż jeszcze oddychamy. To jest najważniejsze. Dopóki możemy oddychać, żyjemy. - Zawsze byłeś cholernie rozsądnym facetem - wystękał Drum. - Dla tego najchętniej pływałem z tobą. - Raptem wyrzucił rękę z wody. - Co to jest? Garvin nie widział niczego poza pyłem wodnym, za nim zamajaczyła mu nadpływająca fala. - Niczego tam nie ma, Ben. - Wydawało mi się, że coś widzę. Gigantyczna fala uniosła obu mężczyzn, frunęli w górę ku chmurom. Garvin usiłował dojrzeć cokolwiek przez oślepiająco białą pianę. - Znowu coś tam widzę! - krzyknął Drum. Garvin otarł twarz dłonią. Wydało mu się, że przed oczami mignęło mu coś pomarańczowego, ledwie widoczna smuga w białej pianie. - To tratwa ratunkowa. Łomot! - zawołał radośnie Garvin. Lonnie szukał pod wodą gwizdka, co było w grubych rękawicach wcale niełatwe. W końcu podniósł go do ust i zagwizdał. Ostry dźwięk został zagłuszony przez ryk sztormu. Tratwa zniknęła. Zielono-biały spieniony grzywacz połknął Garvina i Druma. Gdy wynurzyli się z odmętu, tratwa znajdowała się tuż przed nimi, w odległości trzydziestu, czterdziestu metrów. Ollie Nordquist, wychylony za burtę, wiosłował zawzięcie, próbując zbliżyć się do nich. Potem przekazał pagaj Nickowi Summersowi, który wynurzył się z luku tratwy. Summers atakował wodę silnymi pociągnięciami pagaja, podczas gdy Nordquist trzymał go za nogi. Garvin rozróżniał już twarz Summersa, jego oczy. Nigdy dotąd nie widział takiej determinacji na twarzy chłopca, jak w tej chwili, gdy szaleńczo pracował wiosłem. Lonnie zobaczył też, że Ollie Nordquist, trzymający młokosa za nogi, uśmiecha się szeroko. Tratwa znalazła się tak blisko obu mężczyzn, że Summers zdołał wyciągnąć wiosło na tyle, iż Garvin chwycił się go i został przyciągnięty do tratwy. Nordquist i Summers złapali Druma i wciągnęli go przez luk do środka. Następnie zrobili to samo z Garvinem. Nordquist zamknął szczelnie klapę luku. Nick klapnął na pokład, chwytając łapczywie powietrze. Wszyscy uśmiechali się szeroko, nawet Drum, choć jego uśmiech był trochę nieprzytomny. Garvin poklepał szorstko Nicka Summersa po ramieniu. - Widzisz, co byś stracił, gdybyś spędził ten semestr w collegeu? - JESTEŚMY na wysokości tysiąca metrów - powiedział Ross Macklin przez interkom. - Chyba pada śnieg. Jess McKay pochylił się do przodu, wyglądając przez luk. Powierzchnię Morza Beringa przesłaniała gruba warstwa pyłu wodnego, unoszonego przez wiatr. - Jacht jest gdzieś pod nami - rzekł Macklin. - Hercules nie namierzy go lepiej. Hej, mam sygnał. Ratownicy w helikopterze wysłuchali komunikatu Macklina i drugiego pilota wraz z załogą herculesa wysoko nad nimi i pracownikami straży przybrzeżnej w Kodiaku. Macklin przekazywał informacje przez interkom. Rozmowa pomagała Jessowi zachować zimną krew. Nie słyszał nowego sygnału. Przycisnął mocniej słuchawkę do ucha, ale nie docierało do niego nic poza zakłóceniami. - Cholernie trzeszczy - powiedział Macklin. - Zaczekaj, spróbuję wyczyścić. Trzaski nagle ucichły i McKay usłyszał głos Gwen Weld: - Mayday. Mayday. Tu jacht żaglowy "Wiktoria". - "Wiktorio" - krzyknął Macklin -jesteśmy gdzieś nad tobą, ale nie udaje nam się was wypatrzyć. Czy mnie słyszysz? - Tak, słyszę. Potrzebujemy pomocy. Idziemy na dno, a ja jestem ranna. Nie mogę... - Użyję radionamiernika na śmigłowcu - powiedział Macklin. - Chcę, żebyś policzyła dwukrotnie do dziesięciu, wciskając przycisk radiotelefonu. Odebrałaś? - Tak. Mogę to zrobić. - Zaczęła odliczać. Helikopter otaczał ze wszystkich stron wąski pas horyzontu - w kolorze zamglonej żółtobrunatnej zieleni. Niebo nad nim było zasnute czarnymi chmurami, tak niskimi, że wydawało się, iż muskają wirnik śmigłowca. - Odliczaj, "Wiktorio" - polecił Macklin. McKay słyszał, jak Gwen Weld zaczyna odliczać. Wyjrzał jeszcze raz przez okno. Była gdzieś tam, w dole, może kilometr lub dwa pod nimi. - Wskazówka skoczyła na jeden-osiemdziesiąt - powiedział drugi pilot. - "Wiktoria" jest dokładnie pod nami. - Zaznacz współrzędne. Przygotuj koła ratunkowe z elektronicznymi wskaźnikami położenia. Schodzę powoli, naprawdę powoli. Ratownicy, bądźcie w pogotowiu. Macklin zmagał się ze sterami, wichura rzucała pave hawkiem we wszystkie strony. - Mój wysokościomierz wariuje z powodu wysokich fal - powiedział pilot. - Otwórzcie drzwi. Muszę mieć widok. McKay zaparł się o ścianę i przypiął pas bezpieczeństwa do klamry. Odsunęli razem z Ramirezem drzwi. Uderzył w nich silny podmuch lodowatego powietrza. Mimo że McKay miał na sobie najnowocześniejszy kombinezon z grubą izolacją, taki, jakie noszą nurkowie, utrzymujący najwyższą w tych warunkach ciepłotę ciała, było mu zimno. - Włączyłem słońce północy - rzekł Macklin. Był to silny reflektor. - Lepiej widać? - Grzywacze są żółte w jego świetle - odparł McKay. - Poza tym nie widzę kompletnie nic. Zejdź niżej. - Dobra, schodzę niżej - zgodził się z determinacją Macklin - ale wiesz, co się stanie, gdy wirnik dotknie wody. - Główny wirnik ma osiem tysięcy obrotów na minutę. Gdyby łopaty wirnika zetknęły się z falą, roztrzaskałyby się jak sople lodu. Zabezpieczony liną asekuracyjną, Ramirez przygotował hydrauliczną wciągarkę przy drzwiach helikoptera, mocując do niej kosz. Marznący pył wodny wdarł się do kabiny. Porywisty wiatr szarpał helikopterem. - Widzę grzebienie fal - krzyknął Ramirez do interkomu, po czym dodał: - Jess, mógłbyś na to spojrzeć? Za kilka minut chyba zasłużymy na nasze honorarium. McKay mocował linę. Dwaj pozostali ratownicy zostaną w helikopterze jako rezerwa i będą mieli pieczę nad wciągarką i linami. - Widzisz łódź? - zawołał Macklin. - Nie, tylko wodę. - Tam jest! - krzyknął nagle mechanik pokładowy. Po chwili "Wiktoria" znalazła się w polu widzenia McKaya. - To ona? - spytał Ramirez. - Wygląda jak góra lodowa. Rzeczywiście trudno było poznać jacht. Jego rufa sterczała nad wodą jakieś dwa do trzech metrów. Kokpit i elementy pokładu stanowiły tylko biały, niewyraźny zarys. - Luk kokpitu jest kompletnie zamarznięty, Jess - powiedział Ramirez. - Masz cięższe narzędzie? Nie otworzysz go za żadne skarby swoim nożem. Członek załogi wyjął ze skrzynki z narzędziami młotek z noskiem kulistym i podał go McKayowi, który wsunął go za pas. Pave hawk był przystosowany do opuszczenia na linach czterech ratowników naraz, ale tutaj miał najpierw opuścić się tylko jeden. Macklin nie chciał, żeby wszyscy czterej zwisali pod helikopterem i być może wpadali na siebie wzajemnie w porywach wiatru. McKay zamocował swoją linę, a Ramirez sprawdził ją jeszcze raz. Jess wyskoczył z helikoptera prosto w srożący się sztorm. GWEN Weld podniosła się z trudem z podłogi w pokoju komputerowym. Czuła w głowie pulsujący ból. Rex Wyman nadal siedział w jej fotelu, trzymając palce na bezużytecznej klawiaturze. Wzrok miał utkwiony w czarnym ekranie monitora. Gwen ledwie trzymała się na nogach, potłukła się mocno, gdy Rex pchnął ją na grodź. Zbliżyła się do niego, kierując się w stronę luku, za którym znajdowały się schowki z ubraniami. - Wszystko będzie dobrze - rzekł bezbarwnym głosem. - Luki wodoszczelne są zamknięte. Nie nabieramy już wody. Będziemy unosić się na wodzie. - Wychodzę - powiedziała głucho. - Zanim obrośniemy kompletnie lodem. Zaczął podnosić się z fotela, chcąc chwycić ją za rękę, powstrzymać. Ale Gwen była szybsza. Błyskawicznym ruchem podniosła ze stołu klawiaturę i uderzyła go z całej siły w skroń. Osunął się z powrotem na fotel i pochylił do przodu, jęcząc. Gwen przecisnęła się obok fotela i wybiegła z kabiny nawigacyjnej do luku rufowego. Był zamknięty, wiedziała, że podobnie ma się sprawa z przednim. Wyjęła ze schowka worek, w którym znajdował się kombinezon ratowniczy. Nigdy go nie wkładała. Instynkt podpowiedział jej, że musi w tym celu usiąść na podłodze. Usiadła więc, wsuwając najpierw stopy. Mocowała się z kombinezonem, szarpiąc go i wkręcając się do środka. Zmobilizowała resztki sił, żeby się jeszcze skoncentrować. Straszliwie chciało jej się spać, marzyła, żeby zasnąć, może nawet na zawsze, jednakże jakaś cząstka jej świadomości uparcie powtarzała, że musi walczyć ze snem, z przemożną chęcią, by się po prostu zwyczajnie położyć i zamknąć oczy. Obejrzała się, żeby zobaczyć, co robi Wyman. Włożyła rękawice, zapięła wszystkie suwaki. Wstała niepewnie, próbując utrzymać równowagę na rozkołysanej podłodze. Ruszyła w stronę luku, prowadzącego do kokpitu. - Gwen, wszystko będzie dobrze - usłyszała z tyłu głos Wymana. Stał za nią, chwiejąc się i trzymając dłoń przy skroni. Zgiął się wpół, jak gdyby chciał schwytać oddech. - Unosimy się na wodzie. - Jego głos przypominał raczej jęk. - Wszystko jest w porządku. Ale nie było. Martwy, spoczywający w morskim grobowcu Toby Odęli nie skończył jeszcze ze swoim byłym partnerem. Właśnie w tej chwili zadziałała jeszcze jedna jego podła sztuczka. Gwen usłyszała metaliczny dźwięk, niski zgrzyt. Spojrzała na wodoszczelny luk, znajdujący się za Wymanem. Otwierał się powoli. Za nim, w salonie, znajdowało się może z pół metra morskiej wody. A dalej, z drugiej strony salonu, również otwierał się wodoszczelny luk. Awaryjny system elektryczny uruchomił drzwi, jeszcze jeden dowód na geniusz Rogatych Dusz. Wyman patrzył na luki z idiotyczną miną, przyciskając wciąż rękę do głowy. Zwały spienionej wody runęły przez pierwszy luk, zaczynając wypełniać salon. Gwen odwróciła się w stronę luku do kokpitu, który był w tej chwili jedyną drogą ucieczki z "Wiktorii". Chwyciła oburącz koło szprychowe i zaczęła się z nim szarpać. Luk był grubo zarośnięty lodem, nie do otwarcia. Spojrzała z rozpaczą na Wymana, potem znowu na luk. Była uwięziona z miliarderem wewnątrz jachtu, który, z ogromną wyrwą w dziobie, zanurzał się coraz głębiej. PRZEZ tumany pyłu wodnego McKay nie widział powierzchni wody, dopóki nie znalazł się tuż nad nią. Drobinki lodu siekły go niczym odłamki pocisku z ogromną szybkością. Wisiał na linie, pave hawk trzymał go w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów od "Wiktorii". Chciał dostać się na jej pokład na warunkach stawianych przez siebie, a nie przez Morze Beringa, nie miał ochoty, by grzywacz walnął nim o kadłub jachtu. - Jestem jakieś sześć metrów nad grzbietami fal - powiedział do wmontowanego w hełm mikrofonu. - Podciągnij mnie bliżej łodzi, Ross. McKay kołysał się na linie, szarpany podmuchami wiatru. Znajdująca się pod nim "Wiktoria" przypominała fragment góry lodowej, wiel ką bryłę lodu, którą rybacy nazywają "dryndą". - Jeszcze bliżej, Ross. Nie widzę luku kokpitu. Jest pod lodem. Przy tak wzburzonym morzu McKay nie chciał opuszczać się bezpośrednio na łódź. Celował w wodę obok "Wiktorii". Nie chciał też znaleźć się zbyt daleko od jachtu, ponieważ duże przedmioty dryfują z większą prędkością od małych i "Wiktoria" mogła się zbytnio od niego oddalić. McKay opuścił się jeszcze trochę, aż znalazł się około trzech metrów nad grzywami fal. Regulator aparatu tlenowego zwisał mu blisko ust, Wiatr był tak silny, że musiał ustawiać płetwy do nurkowania w taki sposób, żeby nie chwytały wiatru i nie spychały go z kursu. Wpatrywał się w wodę, wybierając odpowiednią chwilę na odpięcie się od liny. "Wiktoria" nie kołysała się już na falach, zakotwiczył ją własny ciężar, była całkiem martwa. Odwrócił głowę, chwytając zębami ustnik akwalungu. W tej chwili łódź znalazła się dokładnie pod nim. Jess rozkołysał się, żeby znaleźć się nieco dalej od niej, odpiął linę i spadł do wody. Gdy się wynurzył, "Wiktoria" znajdowała się w odległości jakichś trzydziestu metrów od niego. To był nad nią, to znów opadał niżej. Jacht stanowił całkowicie ruchomy cel. Potężny grzywacz popchnął go do przodu, potem Jess zjechał w dół po kolejnej fali i mógł już dotknąć kadłuba "Wiktorii". Podpłynął do przodu, do miejsca, gdzie pokład jachtu zanurzał się w wodzie. Spojrzał w górę, ku helikopterowi. Gdy pył wodny na moment się przerzedził, MacKay zobaczył, że Sandy Ramirez również wyskakuje ze śmigłowca. Jess pracował mocno nogami, wpływając na pokład jachtu. Próbował przedostać się do rufy, ale nogi i ręce ślizgały się po oblodzonym kadłubie. W końcu udało mu się dopełznąć do kokpitu. Wówczas wyjął zza pasa młotek. Widział pod lodem zarysy luku. Zaczął walić zawzięcie młotkiem, szczerbiąc grubą warstwę lodu po krywającą luk. Popatrzył do przodu. Morska woda sięgała już prawie do kokpitu. Tłukł młotkiem wściekle, rozpryskując ostre odłamki lodu. Wypluł ustnik, żeby móc zaczerpnąć więcej powietrza. Było lodowate, poczuł, jak drażni mu gardło. Ręka go bolała, krzyknął coś głośno w poczuciu bezradności, może było to imię Gwen, a może zwykły odruchowy okrzyk. Grzmocił młotkiem bez chwili przerwy, czując, jak słabną mu ręce. Obok niego pojawił się Sandy Ramirez. Trzymał w ręku narzędzie podobne do łomu, z jednym końcem zębatym. Ramirez odsunął McKaya trochę na bok i zaczął łupać lód drągiem. Odłamki pryskały na wszystkie strony i wkrótce część luku została odkryta, potem cały. Koło szprychowe otwierające go znajdowało się już ponad lodem. McKay przekręcił je i kopnął z całej siły. Pokrywa luku puściła, wpadając do środka. Zobaczył Gwen w kombinezonie ratunkowym, widać było tylko jej szeroko otwarte oczy. McKay wyciągnął do niej dłoń, ale przewalająca się przez kokpit fala zalała luk, wtłaczając Gwen z powrotem do środka. -Jess, do cholery, nie właź do tej przeklętej łodzi! - wrzasnął Ramirez, przekrzykując okropny ryk sztormu. Ruszył, chcąc zagrodzić drogę partnerowi, ale on był potężny, a McKay szybki. Jess wskoczył przez otwór do wnętrza. Pod wodą, w łodzi kołyszącej się na wzburzonych falach, McKay stracił orientację, nie bardzo wiedział, w którym kierunku powinien znajdować się luk. Nagle czyjaś dłoń chwyciła go za rękę, ciągnąc do góry. Wynurzył się na powierzchnię obok Gwen. Wewnątrz łodzi panowała ciemność. Wsunął z powrotem ustnik akwalungu między zęby. Zobaczył nad sobą Ramireza, przechylonego przez luk. Coś uderzyło Jessa z tyłu. Odwrócił głowę i zobaczył Rexa Wymana. Pod pokładem zostało już niewiele ponad metr przestrzeni wolnej od wody. Z twarzą wykrzywioną przerażeniem, Wyman wierzgał nogami w wodzie, wyciągając rękę do Ramireza. Ramirez odepchnął ją, chwycił za ramiona kobietę i wyciągnął ją przez luk. Woda wlewała się przez otwór, teraz już bez przerwy. Nie była to kolejna fala, po prostu całe morze wdzierało się do wnętrza "Wiktorii". - Przygotuj się! - krzyknął McKay do Wymana. Spróbował podepchnąć go do góry, ale nie mógł znaleźć oparcia dla nóg. Coraz więcej wody płynęło przez luk nieprzerwanym, coraz większym strumieniem. W górze pojawiła się ręka Ramireza. Wyman sięgnął po nią. Ramirez znowu odepchnął dłoń Wymana i chwyciwszy Jessa McKaya za kaptur kombinezonu ratunkowego, szarpnął przyjaciela z całych sił do góry. Gdy głowa Jessa wychynęła z otworu, Ramirez złapał go za rękę i pomógł wydostać się przez luk. W otworze znów ukazała się rozczapierzona ręka Wymana. Być może coś krzyczał, ale niesamowity ryk sztormu zagłuszał wszystko. Nagle spieniona woda zalała luk, spychając miliardera z powrotem do wnętrza łodzi. Ramirez zepchnął McKaya z kokpitu prosto w Morze Beringa, chwycił Gwen Weld za ramię i przełożywszy nogi przez reling, skoczył w fale, pociągając ją za sobą. Rufa "Wiktorii" pogrążyła się w wodzie i łódź zniknęła. EPILOG. JESS McKay przycupnął niezgrabnie na krześle, nie wiedząc, co począć z nogami, które bez przerwy to krzyżował, to rozprostowywał, jak również z oczami, których nie spuszczał z twarzy Gwen, dopóki ona sama nie podniosła powiek i nie spojrzała na niego. Wtedy natychmiast odwrócił wzrok. Za jej łóżkiem rozstawiona była cała aparatura, butla z tlenem, obok kroplówka, od której biegła rurka do jej prawego ramienia. Na stoliku na kółkach stało nietknięte jedzenie, butelka wina i dwa kieliszki, które przemycił McKay. W pokoju szpitalnym w Alaska Regional Hospital znajdowało się wielkie okno ze szkła pancernego, wychodzące na DeBarr Road w Anchorage. - Nie tu miałam nadzieję wypić z tobą kieliszek wina - powiedziała cicho Gwen. - Jak długo spałaś? - spytał McKay. - Dwanaście godzin i nadal jestem zmęczona. - Nie spuszczała z niego wzroku. - Wyglądasz lepiej bez hełmu, gogli i kominiarki, które miałeś na przysłanym mi zdjęciu. Jesteś blondynem, Jess. - Uśmiechnęła się do niego. - Miałem jaśniejsze włosy jako dziecko. - Cóż za debil z niego, że wygaduje takie rzeczy. - I naprawdę istniejesz. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ucha, po czym przesunęła palcami po kości szczękowej, zawahała się chwilę i za trzymała dłużej dłoń na policzku mężczyzny. - Tak wiele razy, gdy rozmawialiśmy za pośrednictwem poczty elektronicznej, przychodziło mi na myśl, że tak naprawdę ciebie nie ma, że moje rozmowy z tobą są tylko sztuczką tej przeklętej łodzi, że to ona w jakiś sposób je programuje. Ale ty jesteś prawdziwy. - Opuściła rękę. Jess wyjął z kieszeni korkociąg i zaczął niezbyt zręcznie manipulować nim przy korku. - Przeważnie pijam napoje z puszek - wyjaśnił, po czym dodał cicho: - Przyglądasz mi się. -Tak. Odchrząknął nerwowo. - Naleję ci trochę wina. Napełnił do połowy kieliszek i podał go Gwen. Podnosząc do ust własny, zorientował się, że Gwen czeka na toast. Uśmiechnął się i stuknął się z nią. - Za suchy ląd - powiedział, wznosząc kieliszek. Nadal patrzyła na niego przez chwilę, po czym uśmiechnęła się. Jess pomyślał, że uśmiecha się tak, jak gdyby wiedziała coś, o czym on nie wie, ale nie miał pojęcia, o co jej może chodzić. Uniosła głowę i zwilżyła wargi winem. Czarne włosy, okalające jej twarz, kontrastowały z bielą poduszki. Na prawym przedramieniu miała wielki siniak - skutek jednego z koziołków po pokładzie łodzi. Było to jedno z wielu obrażeń, które odniosła, ale lekarz powiedział McKayowi, że Gwen prędko dojdzie do siebie. - Czy twoje oczy są niebieskie, czy zielone? Nie potrafię określić ich koloru - powiedziała Gwen. - W prawie jazdy napisano, że są zielone, ale to zależy od światła. Znowu się uśmiechnęła. - Masz większy nos, niż sobie wyobrażałam. - Ale działa dobrze. - Pociągnął nosem. - Okropnie tu śmierdzi szpitalem. - Zastanawiał się, czemu tak dokładnie mu się przypatruje, rejestrując każdy szczegół jego wyglądu. Do pokoju wszedł Sandy Ramirez. Podszedł do łóżka i pochylił się nad nim z uśmiechem, by pocałować Gwen w czoło. - Jestem tym drugim facetem w goglach. Jess przedstawił Ramireza, który znalazł krzesło, okręcił je i usiadł na nim okrakiem. - Mam dobre wieści o załodze "Szerszenia" - powiedział. - Wypatrzyła ich druga ekipa ratunkowa. Uratowali wszystkich. Mają się dobrze. - Co tutaj robił "Szerszeń"? - spytał McKay. - Można by przypuszczać, że szyper krabołowa powinien być mądrzejszy. - Chodziło o pieniądze. Rozmawiałem z szyprem "Szerszenia", Lonniem Garvinem. Wyman zaoferował mu pół miliona dolarów za podjęcie próby uratowania "Wiktorii" i drugie pół miliona, jeśli próba się powiedzie. - W jaki sposób Garvin zamierza wyegzekwować te pieniądze - spytał Jess - teraz, gdy Rex Wyman nie żyje? - Wyman zapłacił z góry. Na konto Garvina w banku wpłacono pół miliona dolarów, zanim jeszcze wypłynął z Dutch Harbor. A że "Szerszeń" miał polisę na wszystkie ryzyka, Garvinowi zostanie wypłacona pełna suma ubezpieczenia za statek. Nie wie, czy pluć sobie w brodę za to, że naraził siebie i swoją załogę na tak wielkie niebezpieczeństwo, czy też świętować, że pozbył się kłopotów finansowych. - Gdybym była na jego miejscu, przede wszystkim cieszyłabym się, że przeżyłam - powiedziała Gwen. - Co zatem planujecie oboje? - spytał Ramirez. McKay czuł, że krew napływa mu do twarzy. - Gwen wraca samolotem na południe do Boise. Jeśli czas pozwoli, przed wyjazdem pójdziemy razem na kolację. Nie jesteś zaproszony. - Właśnie przyszło mi coś na myśl - odezwała się cicho Gwen. - Pomijając kilka ostatnich dni, które spędziłam na pokładzie "Wiktorii", po raz pierwszy od sześciu lat nie patrzę co pół godziny na ceny akcji WorldOuest, żeby wiedzieć, jak stoją sprawy firmy. Czuję się cudownie, leżąc tutaj i w ogóle o tym nie myśląc. - Akcje poszły dziś w górę o dziewięć dolarów - oznajmił McKay. Ramirez wybuchnął śmiechem. - Kompletnie psujesz ten romantyczny szpitalny nastrój, Jess. Jess popatrzył na Gwen. - Wczoraj Microsoft zaoferował kupno dwóch z czterech oddziałów WorldOuest. Takie wiadomości szybko się rozchodzą. Zarząd WorldQuest prawdopodobnie zgodzi się na tę transakcję, przynajmniej tak twierdzą analitycy. Inne oddziały zostaną rozwiązane. Ramirez wstał z krzesła. - No to lecę na siłownię - powiedział, posyłając Gwen całusa. Zostali sami w szpitalnym pokoju. Gdy Jess spojrzał znowu na Gwen, miała przymknięte oczy. - Jestem ciągle zmęczona, Jess. Skinął głową, trzymając wciąż kieliszek z winem. Gwen otworzyła oczy i popatrzyła na niego poważnie i szczerze. Jej oczy były intensywnie niebieskie i błyszczące od emocji. Ujęła jego dłoń, przyciągnęła do swego boku i nie puszczała. Powieki znów jej opadły. Trzymali się tak przez cały czas za ręce. Niemal już zasypiając, Gwen szepnęła: - Wcale nie wracam na południe, Jess. Koniec. James Thayer. Po przeczytaniu powieści Dwanaście w skali Beauforta wielbiciele twórczości Jamesa Thayera mogą przeżyć spore zaskoczenie, dowiadując się, że autor nie jest żeglarzem ani też nigdy nie posiadał łodzi żaglowej. Thayer, który mieszka w Seattle w stanie Waszyngton, przyznaje, że zawsze "szczegółowo studiuje temat, aby przekonać czy telnika, iż pisarz wie, o czym pisze". W przeciwnym razie nie mogłyby powstać jego wcześniejsze powieści o komandosach czy o niemieckich jeńcach wojennych. W powieści Dwanaście w skali Beauforta Thayer, z wykształcenia prawnik, wykorzystał swoje wiadomości dotyczące alaskich rybaków, którzy - podobnie jak jego bohater Lonnie Garvin - "odznaczają się wielkim hartem ducha, są bystrymi, odważnymi ludźmi, wykonującymi najbardziej niebezpieczny zawód świata".