Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot Tanatos XIV Kto z nas nie chciałby być nieśmiertelny? Oczywiście, nie ma na świecie aż tak głupiego delikwenta. Wieczny żywot pociąga za sobą wiele ewidentnych korzyści, bowiem dzięki niemu można by na przykład: - przeżyć własną teściową i odtańczyć na jej grobie tryumfalnego kankana; - złożyć forsę w banku, nawet na umiarkowany procent, i poczekać ze sto lat, aż przyjdą czasy jednoprocentowej inflacji, po czym wydać zarobiony tym łatwym sposobem majątek na wino, kobiety i śpiew; - na własne oczy obejrzeć cieplną śmierć wszechświata (w ciepłej kufajce, rzecz jasna). Czy aby jednak tak dobrze jest być nieśmiertelnym? Człowiek obdarzony wiecznym bytem staje się przecież żywą skamieliną, obserwującą z przerażeniem, jak wszystko, z czym był związany i co kochał, nieuchronnie przemija - przyjaciele, dzieci, wnuki... Taki osobnik w istocie byłby kimś tak absurdalnym jak dinozaur w XX wieku - mimowolnym podróżnikiem w czasie, zagłębiającym się w coraz bardziej obcą, niezrozumiałą, może nawet odpychającą rzeczywistość, mającą coraz mniej wspólnego ze światem, który znał i cenił. No, chyba że cały świat, do najdrobniejszej bakterii czy wirusa, też stałby się nieśmiertelny - ale to temat na zupełnie inną opowieść... Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych, monsieur Maurice Thorez, cierpiał od rana na dokuczliwy ból głowy. Samopoczucia bynajmniej nie poprawiła mu wiadomość, którą rano zastał na swoim terminalu - w nocy grupa lewackich terrorystów ze Świetlistej Drogi Mao porwała czternaście peruwiańskich zakonnic w wieku od szesnastu do osiemdziesięciu trzech lat i zagroziła, że będzie codziennie jedną gwałcić, chyba że papież wcześniej poda się do dymisji. To wyglądało na jakąś manię - dwa dni temu grupa arabskich ekstremistów porwała pięciu rabinów, domagając się identycznej rzeczy, to znaczy ustąpienia papieża. Nie sprecyzowali jedynie, czy też zamierzają gwałcić. Zresztą, ich akcja z pewnością była odpowiedzią na porwanie czterech mułłów przez bojowników izraelskiego ONR-u (Opornik Narodowosyjonistycznych Rewolucjonistów), domagających się natychmiastowego przeniesienia państwa żydowskiego na Madagaskar. Tak czy owak, Bliski Wschód mógł lada chwila eksplodować, wraz ze sporym kawałkiem Ameryki Południowej. - Tylko co ma z tym wspólnego ten nieszczęsny papież? - mruczał Thorez, przepatrując bazy danych, dotyczących narodowych i internacjonalnych ruchów terrorystycznych. Im więcej czytał, tym mniej rozumiał, za to migrena wręcz rozsadzała mu czaszkę. Zamknął oczy i odchylił się do tyłu, wciskając jednocześnie przycisk interkomu. - Churchill? - warknął przez zaciśnięte zęby. - Słucham, panie Sekretarzu Generalny, echchm... chrum... - Wywołany siorbnął nosem na zakończenie kwestii, jak to ostatnio miał w zwyczaju. Thorez nie znosił tego Angola i jego wiecznie zakatarzonego nochala, ślurgotał mu tak już drugi tydzień. Musiał go tolerować, ponieważ obsada stanowisk wypadała z klucza - gdzie przewodził Francuz, tam sekretarzował mu Anglik, i odwrotnie. Koszty sojuszu, ot co. I jeszcze nie wiadomo dlaczego nazwali to kiedyś entente cordiale. - Mógłbyś wreszcie zrobić coś z tym katarem?! - rzucił tonem pretensji. - Jak pan każe - odparł Churchill, który był dziś w dziwnie zgodliwym nastroju. - Jutro pójdę do lekarza. - No właśnie... Przynieś mi aspirynę... Albo nie, przyślij lekarza z polikliniki. - Jak pan sobie życzy, panie Sekretarzu Generalny - Churchill się wyłączył. Thorez umościł się jeszcze wygodniej w fotelu, a sterowane procesorem oparcie podążyło posłusznie za ruchem jego pleców. Przymknął oczy, usiłując wyprzeć dokuczliwy ból ze świadomości. Na dodatek Elen, jego żona, wyjechała do Paryża na zakupy, jakby w Nowym Jorku nie mogła zrobić tego taniej i szybciej... Szczęściara, sam dałby połowę rocznej pensji, aby urwać się stąd choć na trzy dni - znał świetne łowisko w okolicy Key Largo... Świeża, oceaniczna bryza, łagodnie kołysząca się na falach łódź, wędka zarzucona za burtę, wygodny leżak i chłodne piwo w ręku... Od przybrzeżnych wód Florydy odciągnął go szczęk otwieranych drzwi. Wciąż z zamkniętymi oczyma, machnął ręką w kierunku wchodzącego lekarza. - Wiem, co mi pan chce powiedzieć, doktorze. Wynalazca skutecznego leku na migrenę jeszcze się nie narodził... - Przykro mi, ale nie jestem lekarzem. Sekretarz Generalny gwałtownie otworzył oczy - chropawy baryton rzeczywiście nie należał do jego osobistego medyka, lecz do siwiuteńkiego staruszka, ubranego w czarny garnitur staroświeckiego kroju i trzęsącego się jak osika; jego pokryta zmarszczkami twarz przypominała zmiętą irchową ścierkę. W lewej ręce dzierżył płaską walizeczkę, kojarzącą się ze złożonym laptopem, w prawej czarną kulę, nie większą od tenisowej piłeczki - dłoń, ściskająca kulę, drgała w jakimś szalonym, spazmatycznym rytmie, jakby niepodległa władzy jej właściciela. - Kim pan jest, do licha, i jak pan tu wszedł? Staruszek podszedł bliżej i wtedy Thorez zobaczył jego oczy: czarne, opalizujące matowo, przypominające mroczne otwory bezdennych studni. - Jestem trzynastym Tanatosem tej planety, lub, jeśli pan woli, jej Śmiercią. Thorez słuchał i miał wrażenie, że za chwilę zwariuje - albo że śni sen jakiegoś kompletnego pomyleńca. Siedzący przed nim staruszek tymczasem niewzruszenie perorował dalej. - Moja kadencja dobiegła końca, pracowałem całe dziesięć tysięcy lat, wystarczy. Niestety, mam poważny problem, ponieważ nie zgłosił się następca, który będzie czternastym Tanatosem... Nie wiem dlaczego, być może na górze zapomnieli o tej zapyziałej planecie. W każdym razie moja robota dobiegła końca i postanowiłem przekazać sprawy w ręce kogoś, kto jest odpowiedzialny za cały glob. - I pomyślał pan właśnie o mnie? - rzucił żałośnie Thorez, szukając jednocześnie przycisku interkomu, aby wezwać Churchilla z ochroną. Wreszcie będzie miał sposobność wykopać cholernego Angola za wpuszczenie mu do gabinetu wariata. W tym momencie zesztywniał, zdjęty nagłą grozą - płaska walizeczka mogła być bombą, a czarna kula detonatorem. Wreszcie go dopadli! Usiłował sobie przypomnieć, która z rozlicznych organizacji terrorystycznych groziła mu ostatnio śmiercią... Rozpaczliwie wcisnął guzik. - To na nic, dopóki ja tu jestem, nikt nie wejdzie - zauważył cierpko staruszek. - A to nie bomba, tylko moje narzędzie pracy, dawniej na rysunkach przedstawiane często jako kosa. Chce pan popatrzeć? Thorez bezwiednie skinął głową, zresztą na kursach antyterrorystycznych pouczali, aby się, broń Boże, nie sprzeciwiać. Staruszek położył walizeczkę na biurku, coś przy niej pstryknął, ta otworzyła się - był to jednak laptop - po czym człowiek, mieniący się trzynastym Tanatosem planety Ziemia, powoli obrócił ekran w jego stronę. To, co zapełniało ciekłokrystaliczną szybę, przypominało wyjątkowo chorą wersję pakietu Windows - dosłownie setki mniejszych i większych okienek, zachodzących na siebie, znikających i znów się pojawiających, bez ładu i składu - w każdym z nich trwała jakaś emisja, migały niewyraźnie obrazki. Thorez pochylił się i skupił wzrok na jednej z ikon - ta niespodziewanie powiększyła się i zajęła cały ekran. Desperat stał na parapecie i wykrzykiwał coś do zgromadzonego w dole tłumu. Kilku strażaków latało z batutem, usiłując przewidzieć miejsce upadku. Facet na parapecie zobaczył ich i gwałtownie cofnął się w głąb mieszkania, co tłum przywitał wielogłosowym westchnieniem ulgi, ale po chwili dwa okna dalej szyba rozprysła się i na zewnątrz wypadł mężczyzna, szybujący wraz z chmurą szklanych drzazg w kierunku betonowej nawierzchni... Cięcie. Mała, pulchna dziewczynka zajadle pedałowała na trzykołowym rowerku, nie zwracając uwagi na to, że zjechała z chodnika i znalazła się na jezdni. Ciężko sapała, bowiem droga wznosiła się dość gwałtownie - zza asfaltowego garbu u krańca ulicy ukazał się dach pędzącego setką tira. Dziewczynka nic nie zauważyła i mocniej nacisnęła na pedały, wjeżdżając dokładnie na środek przeciwległego pasa. Kierowca tira wciąż jej nie widział, gorączkowo grzebał w schowku obok kierownicy, usiłując znaleźć paczkę papierosów, która gdzieś mu się zapodziała... Cięcie. Wychudzony ćpun szukał drżącymi palcami odpowiedniej żyły na niemiłosiernie skłutej ręce... Thorez zacisnął oczy i złapał się za pulsujące skronie. Czuł, że za chwilę sam oszaleje. - Dosyć! - wychrypiał. Usłyszał szczęk zamykanej walizeczki. - Wedle życzenia. - W głosie staruszka nie dało się wyczuć bodaj odrobiny emocji. - Jak to robisz? - zapytał, ciągle bojąc się otworzyć oczy. - Spójrz. - Thorez bojaźliwie zerknął przez palce. Staruszek pokazał dłoń, ściskającą i zarazem obracającą w niesamowitym rytmie czarną kulę. Miało się wrażenie, że każdy mięsień rozdygotanej dłoni pracuje zupełnie osobno, dotykając coraz to innego fragmentu kuli. - To rodzaj sterownika, kula jest pokryta setkami sensorów, dotknięcie każdego z nich powoduje śmierć człowieka, zwierzęcia, rośliny... Jednego, setek, tysięcy czy milionów... Rolą Tanatosa jest odbieranie życia, unicestwianie, lecz każdy akt śmierci musi być potwierdzony sterownikiem, bo to kosa przecina nić żywota, tak zostało ustalone na Początku Rzeczy... W tym urządzeniu masz zamkniętą tajemnicę nieśmiertelności - z chwilą, gdy odłożę sterownik, przestaniecie umierać... Chyba że znajdziecie nowego Tanatosa i przekażecie mu kosę... - Nie byłoby to takie złe - zauważył mimowolnie Thorez. Jeśli miał do czynienia z wariatem, to wyjątkowo wyrafinowanym. Bycie takim sobie Napoleonem, Jezusem Chrystusem czy Johnem Lennonem najwyraźniej go nie zadowalało. Zmęczony tym wszystkim, przetarł kciukami obolałe oczy i uniósł głowę. - Co mogę dla pana zrobić? Ale pomarszczonego staruszka już nie było, tylko na jego biurku leżał pozostawiony laptop, a obok niego czarna połyskliwa kula. Thorez patrzył na urządzenia podejrzliwie, ale nie odważył się ich dotknąć. Z tyłu dobiegł szmer otwieranych drzwi, prowadzących do jego prywatnych apartamentów, i tupot drobnych stóp. - Tato! - Usłyszał za plecami głosik syna. - Chodź się ze mną pobawić. Nudzę się! Zupełnie nie miał czasu, aby zająć się smarkaczem. Musiał wyjaśnić, jakim cudem ten wariat zdołał przeniknąć do jego gabinetu, bez trudu omijając, zdawałoby się, hermetyczną, zaporę ochrony. - Gdzie jest Lucy? - Nie odwracając się, zapytał o opiekunkę, młodą Amerykankę i, jak podejrzewał od pewnego czasu, podsuniętą mu przez CIA agentkę. Ale przynajmniej potrafiła zająć czymś Felixa. - Cały czas gada przez telefon z koleżankami, a ja się nudzę! - To włącz sobie jakąś grę i nie przeszkadzaj - warknął i wcisnął przycisk interkomu. - Churchill, staw się natychmiast z szefem ochrony. Ernesto Banderas umierał kolejny, szesnasty już dzień. Zazwyczaj towarzyszył mu w tym jedynie mechanicznie posapujący respirator, cierpliwie tłoczący tlen do resztek jego gnijących, zjedzonych przez raka płuc. Lecz dzisiaj przybyła go odwiedzić troskliwa rodzina. - Odłączmy go już teraz, szkoda powietrza dla starego skurwiela, przyda się innym - przekonywał kuzyn Antonio, młody utracjusz i dziwkarz, któremu Ernesto zawsze odmawiał sponsorowania jego rozpusty. - Ani mi się waż! - zaprotestowała ciotka Flora, tłuste babsko, które w swym życiu nie zrobiło nic pożytecznego poza wtrząchnięciem miliona funtów tortilli. - Adwokaci nie uzgodnili jeszcze wszystkich szczegółów. - Nic z tego nie będzie, jeśli nie dostanę tych szybów w Teksasie. - Jego brat, Pedro, stary pasożyt, ani myślał odpuścić sobie najlepszego kąska. - Jako najbliższy żyjący krewny mam tu głos decydujący. Jeśli szyby są moje, to róbcie sobie z nim, co chcecie. - I tak dobrze, że stary pierdziel nie zostawił testamentu - zauważył Antonio. - Wydziedziczyłby nas jak amen w pacierzu. Pedro zarechotał obrzydliwie. - I my jego, gdybyśmy, rzecz jasna, mieli cokolwiek do zapisania. W naszej rodzinie tylko Ernesto miał łeb do interesów. - I wystarczy - dodała rezolutnie Flora. - Dobry Ernesto ciułał, a teraz my się zabawimy. Chory chciał zaprotestować, ale tkwiąca w tchawicy plastykowa rurka uniemożliwiała jakiekolwiek pogaduszki - był tak słaby, że nie mógł im nawet pogrozić palcem. Do izolatki zajrzał młody człowiek o wyglądzie adwokata - gadał też jak adwokat. - Zapraszam do sali konferencyjnej na podpisanie uzgodnionego porozumienia. Potem będzie można, już zgodnie z prawem, odłączyć respirator. Ernesto został sam. Nie miał nawet siły, aby płakać. Modlił się tylko do Najwyższego, aby czym prędzej zabrał go z tego ziemskiego piekła, pełnego rui, porubstwa i trupożernych hien, nie wiadomo dlaczego nazywających się jego krewnymi. Ale śmierć nie nadchodziła... Przeciwnie, odnosił wrażenie, że oddycha mu się coraz lżej! Czuł dziwny, przenikający całe ciało, przypływ energii. Gasnąca świadomość wyostrzyła się raptem jak brzytwa, a siły wróciły mu na tyle, że zdołał unieść rękę i pomacać się po twarzy. Dłoń zatrzymała się na głowicy intubatora i wówczas, wiedziony nagłym impulsem, szarpnął za nią desperacko. Jeśli umierać, to bez tego świństwa w gardle, zdecydował. Rurka poddała się z dziwną łatwością - odrzucił ją precz i złapał haust świeżego powietrza. Nie dusił się... Nie rozumiał, jak to możliwe, ale mógł oddychać pełną piersią. Nic też go nie bolało, więcej, czuł się tak lekko i rzeźwo, jakby mu ubyło z pięćdziesiąt lat. Podniósł się ze swego śmiertelnego leża i usiadł na skraju łóżka. Przez szybę, oddzielającą jego izolatkę od korytarza, dostrzegł Florę, Pedra i Antonia, zażarcie dyskutujących ze swoimi adwokatami. Odetchnął głęboko - płuca pracowały jak złoto, jakby dostał przeszczep od dwudziestoletniego kulturysty. Wyglądało na to, że zejście Ernesto Banderasa z tego padołu łez i rozpaczy zostało na czas jakiś odwołane. Zeskoczył raźno na podłogę i z trzaskiem otworzył drzwi na korytarz. - Hej, wy tam - ryknął. - Wiecie, co zobaczycie zamiast mojej forsy?! Odwrócił się do nich tyłem, zgiął w pół i podciągnął wysoko szpitalną koszulę. Fortunato z zakłopotaniem splatał i rozplatał swe grube paluchy, nie bardzo wiedząc, gdzie mógłby się schować przed twardym wzrokiem don Ciccia. Ojciec chrzestny największej z nowojorskich rodzin mafijnych znany był z braku poczucia humoru. - Naprawdę nic nie kapuję, don Ciccio - wystękał płaczliwie Fortunato. - Przecież pan wie, że nie uprawiam nawalanki, piętnastu gnojków dla pana sprzątnąłem i zawsze była to czysta robota, bez kantów. - A więc co stało się tym razem? - Don Ciccio poprawił się w fotelu i mocno zaciągnął cygarem. - Dlaczego nawaliłeś? Egzekutor przełknął z trudem ślinę; nie raz zaglądał śmierci w oczy, ale to okazywało się betką w porównaniu z zimnym, wężowym wzrokiem bossa. Mafijni żołnierze rozpowiadali, że stary potrafił hipnotyzować. Fortunato zrozumiał, że ocalić go może tylko czysta, żywa prawda. - Plan był prosty, dorwać Falconettiego, jak będzie wychodził z burdelu, wie pan, tego na rogu Piątej i Czterdziestej Siódmej, gdzie mają same Japonki... Don Ciccio chrząknął niecierpliwie, a ciałem Fortunata wstrząsnął zimny dreszcz. Nie, stanowczo był już za stary do tej stresującej roboty. - Streszczaj się. - No właśnie - podjął drżącym głosem. - Falconetti wyszedł stamtąd parę minut po piątej, bez obstawy, zresztą ja i Nico dalibyśmy sobie radę z tymi pętakami... - zakrztusił się, zgromiony zimnym wzrokiem bossa. - Falconetti zachowywał się niezbyt ostrożnie, podszedł do budki z gazetami i wziął przywiezioną właśnie popołudniówkę, pewnie chciał sprawdzić wyniki gonitw... Przerwał mu grzmot potężnej pięści, która walnęła w blat biurka tuż przed jego nosem. Boss musiał być naprawdę wkurwiony. - Słuchaj, dupku, rozwaliłeś tego sukinsyna czy nie? Fortunato, który zrazu podskoczył jak oparzony, wykrzyknął czym prędzej uspokajającym tonem: - Oczywiście, szefie! Walnąłem mu z obrzyna prosto w pysk, aż się zrobił kotlet siekany, a Nico poprawił mu z magnum, skurwiel dostał w jaja i bebechy, siknęło juchą tak, że w tym kiosku poszedł cały nakład popołudniówek i reszta tego, co zostało z porannych... - W czym więc problem, Fortunato? - Boss odchylił się w fotelu i patrzył na z niego z dobrotliwą, nieskończoną wyrozumiałością, jak na zastęp niesfornych zuchów, zbierających składki na rogu Fifth Avenue i Connolly Street. - Sęk w tym, że tego gnoja wcale nie ścięło. Mózg mu spływał na czoło, a ten skunks wyciągnął uzi, które tajniaczył pod marynarką i jak nie posiał... Człowiek za biurkiem przyglądał mu się coraz bardziej podejrzliwie. - Fortunato, ty debilku, kto tu w końcu kogo załatwił? Egzekutor westchnąłby ciężko, gdyby mu to umożliwiły podziurawione płuca. Odchylił wolno klapy marynarki i pokazał biegnące przez tors trzy ślicznie odrobione serie z broni maszynowej, niewątpliwie robotę fachowca - niektóre dziury jeszcze krwawiły. - Sam chciałbym wiedzieć, szefie. Ja mam jedenaście dziur, a Nico siedem, w tym trzy w sercu. Falconetti, jak mu się magazynek skończył, odwrócił się na pięcie i polazł z powrotem do burdelu, a na chodniku zostało pół jego mózgu, obrzyn był nabity grubym śrutem... Ale sam pan mówił, że temu głupkowi mózg niepotrzebny... Don Ciccio patrzył z osłupieniem, jak jego główny egzekutor wierci w konsternacji paluchem w otworze na piersi, gdzieś tak między piątym a szóstym żebrem. Fortunato złapał spojrzenie bossa i zapytał płaczliwym głosem: - Szefie, co się dzieje? Dlaczego ten skunks, ja i Nico jeszcze żyjemy? Toro Mifune pochodził ze starej, samurajskiej rodziny i znał swoje powinności, wynikające z zasad kodeksu busido. Gdy kierownik działu, pan Toranaga, obwieścił, że jego wyniki są o 0,056 procenta gorsze od osiągnięć lidera grupy, czyli tego padalca Kuromaki, od razu zrozumiał, że został mu tylko jeden sposób na zachowanie twarzy. Dlatego siedział teraz na macie, ubrany w białe, ceremonialne kimono, z twarzą obróconą w kierunku pałacu cesarza. Pożegnalny list-poemat leżał, zapieczętowany, obok półeczki z mieczem. Wychwalał w nim zaznane od Korporacji dobrodziejstwa, polecając jej szefom przyszłość swojej rodziny. Liczył na to, że zdobędzie tym przychylność kierownictwa i załatwi posadę dla syna. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy Toro Mifune zdecydował, że trzeba zaczynać. Ujął w obie ręce miecz i przymierzył się do pierwszego pchnięcia. Wiedział, że najlepiej wbić ostrze tuż pod pępkiem, a potem mocno pociągnąć ku piersi, aż do mostka, aby rana była jak najszersza. Szefowie Korporacji na pewno docenią jego determinację i siłę charakteru. Po raz kolejny sprawdził ostrze, tnąc puszczony w powietrze włos - odziedziczonemu po przodkach mieczowi nie można było nic zarzucić. Wziął głęboki oddech, ustawił klingę pod kątem trzydziestu pięciu stopni i trzy cale pod pępkiem, po czym pchnął z całej siły, czując, jak ostrze bez oporu wnika w jego brzuch. Obyło się nawet bez specjalnego bólu, trysnęła tylko cienka strużka krwi. Pozostał jeszcze drugi ruch, ku górze - od niego zależał cały efekt przedsięwzięcia, więc Toro ścisnął mocniej rękojeść i szarpnął, kierując ostrze prosto do mostka. Dał radę - brzuch rozwarł się niczym wrota podziemnego garażu, wypuszczając na zewnątrz śliskie zwoje wnętrzności - w jelitach trwał jeszcze ruch robaczkowy po solidnym śniadaniu, którego Toro nie odmówił sobie przed ostatnią drogą. Krew bluzgała obfitą strugą, brzuch palił go żywym ogniem - Toro oczekiwał, że lada chwila ciemności ogarną mu głowę i majestatycznie padnie we własne flaki, tak jak to widywał na filmach samurajskich. Jednak nic takiego się nie stało, przeciwnie, myśli miał coraz jaśniejsze, początkowa słabość minęła jak ręką odjął i, zamiast umierać zgodnie z zasadami kodeksu, patrzył ze zdumieniem na kłąb flaków, pulsujący mu na kolanach. Czuł się tak znakomicie, że mógłby je wepchnąć z powrotem do brzucha, ranę zakleić przylepcem i polecieć na kort tenisowy, aby rozegrać dwa albo i trzy sety. Lecz Toro Mifune nie na darmo był potomkiem znakomitego samurajskiego rodu i doskonale pamiętał, jak wielu jego przodków otworzyło sobie brzuchy, chwaląc głośno imię cesarza. Taka tradycja zobowiązywała, dlatego ponownie ujął rękojeść miecza. Być może trochę to jeszcze potrwa, ale do zmierzchu zostało sporo czasu. Media oszalały, czemu zresztą trudno się było dziwić. Nagłówki gazet puchły od sensacyjnych tytułów, telewizyjni i radiowi reporterzy zachłystywali się, donosząc w ekspresowym tempie o coraz to nowych sensacyjnych zdarzeniach, cudownych ozdrowieniach i niedoszłych śmierciach. Tysiące chorych, na których lekarze postawili już krzyżyk, opuszczały z tryumfem szpitale, w domach starców trwały nieustanne balangi, wygasły wszystkie konflikty - skoro nie można było ukatrupić wroga, wojny straciły sens, zaś najbardziej zatwardziali terroryści oddawali się dobrowolnie w ręce psychiatrów. Obrońcy Praw Człowieka piali z zachwytu, gdyż przestano wykonywać karę śmierci. Dali z tym spokój nawet Francuzi, po tym, jak głowa właśnie zgilotynowanego wielokrotnego sadystycznego mordercy, zwanego drugim Sinobrodym, po ścięciu odtoczyła się parę kroków, po czym zaczęła obrzucać brzydkimi słowami prokuratora Republiki, podważając prowadzenie się jego matki, żony, siostry i teściowej oraz ulubionej suczki Fanny. Ofiary wypadków nie czekały nawet na pomoc, same włączając się do akcji ratowniczej, o ile zostały im się jakieś sprawne kończyny - na ulice wyległy setki poszatkowanych ludzi, którzy jak gdyby nigdy nic spacerowali, pracowali i robili zakupy; przeważali samobójcy i ofiary mafijnych porachunków. Przebojem sezonu stał się wyciągnięty z lamusa kiczowaty horror „Noc żywych trupów”, najlepiej oddający atmosferę tych wielkich dni. Motyw nieobecnej Śmierci stał się też ulubionym tematem sztuki, zwłaszcza reklamowej - seksowne kościotrupy polecały paniom kolejne superwygodne fruwające podpaski. Słowem: życie w ciągu paru godzin przemieniło się w nieustający festyn. Ludzkość spontanicznie wyrażała radość z odejścia Śmierci. Tylko grabarze ogłosili żałobę, ale tym mało kto się przejmował. Zawsze przecież mogli przekwalifikować się na położnych. W gruncie rzeczy sytuacja nie przedstawiała się tak źle, przynajmniej w ocenie Sekretarza Generalnego. Z tonu Tanatosa można było wnioskować, że ludzkość czekają znacznie większe kłopoty. Dźwięknął interkom. Cholerny Churchill ślurgotał jak zwykle. - Miałeś coś zrobić z tym nochalem! - warknął Thorez. - Nie ma przecież problemów z dostaniem się do lekarza, kiedy opustoszały wszystkie szpitale. Sekretarz zacharczał rozpaczliwie, bulgocąc zalegającą w nozdrzach wydzieliną. Thorez pomyślał złośliwie, że wreszcie wie, dlaczego Angole mają opinię flegmatyków. - Byłem u najlepszego w mieście wirusologa. Facet powiedział, że nie może mi pomóc, ponieważ antybiotyki przestały skutkować. - Co takiego? - Thorez nic z tego nie rozumiał. - Tłumaczył, że leczenie antybiotykami polega na żabi j a n i u wirusów. A skoro nic nie umiera... Nie uwierzyłem mu i łykam tabletki, ale bez skutku! To się już Thorezowi nie podobało. Czyżby w tej całej nieśmiertelności tkwił jakiś haczyk? - Czego chcesz? - spytał, nie chcąc kontynuować tej przykrej dla sekretarza rozmowy. Ślurgotanie przez całą wieczność to mało przyjemna perspektywa. - Przyszedł do pana profesor Laurana... Thorez nie przypominał sobie, aby z kimś takim był na dzisiaj umówiony. - Znam go? - spytał. - Nie, ale radziłbym z nim porozmawiać. Profesor ma Nobla z biologii za badania komórkowe... Z tego, co mówił, wynika, że wie coś o tym... No, o tym, co się dzieje. Facet nie ma wesołej miny. Sekretarzem Generalnym wstrząsnął dreszcz dławiącego strachu. Zaczyna się, pomyślał. Tylko co, do czorta? Profesor Laurana okazał się niskim mężczyzną około pięćdziesiątki o szczupłej, inteligentnej twarzy, już na pierwszy rzut oka zdradzającej kompetentnego naukowca. Thorez uprzejmie wskazał mu fotel naprzeciwko swego biurka. - Czym mogę panu służyć? - zagaił przyjaźnie. W końcu Nobel z biologii to nie byle co. Gość przypatrywał mu się w milczeniu spod oka, jakby oceniał, czy Sekretarz Generalny to odpowiedni adresat jego uczonego komunikatu. - Czy wie pan, że zostały nam jakieś dwa, trzy tygodnie normalnego życia? - zapytał nagle. Thorez roześmiał się sarkastycznie. - A to ono jeszcze jest normalne? - zakpił. Profesor podrapał się w zamyśleniu po brodzie. - W ogólnych zarysach jeszcze tak - odparł, z właściwą naukowcom manierą starannie dobierając słowa. - Mimo że przestaliśmy umierać, wciąż funkcjonujemy jako zorganizowana cywilizacja. Ale to nie potrwa długo. - Co pan ma na myśli? - Thorez nie znosił ludzi, lubiących chadzać ogródkami, zamiast walić prawdę prosto z mostu. - Ta nieśmiertelność jest naszym przekleństwem - oświadczył z powagą Laurana. - A rzecz w tym, że nie tylko ludzie stali się nieśmiertelni, ale w ogóle wszystko, najdrobniejsze nawet organizmy, cząsteczki białka, o czym niedługo każdy przekona się osobiście. Szanowny panie, biologia naszego świata stanęła na głowie! W miarę jak profesor objaśniał punkt po punkcie, jakie będą skutki niekontrolowanego rozrostu komórkowego, Sekretarzowi Generalnemu coraz częściej robiło się na przemian zimno i gorąco. Bał się spojrzeć w lusterko - był pewien, że posiwiał. - Za jakieś trzy tygodnie - tłumaczył beznamiętnie Laurana - każdy bardziej złożony organizm na tej planecie będzie przypominał pęcherz wypełniony namnażającymi się w nieskończoność komórkami. Widziałem to już pod mikroskopem i zaręczam panu, że to istny horror, żadne bakterie nie chciały obumierać, nawet potraktowane kwasem siarkowym, dzieliły się za to jak szatany, dopóki starczyło odżywki. To skądinąd logiczne, bowiem życie, które nie obumiera, ma przed sobą tylko jedną drogę: nieskończoną ekspansję... - Do czego to w końcu doprowadzi? - zapytał słabym głosem Thorez. - Hm, z naukowego punktu widzenia to ciekawe. Myślę, że po pewnym czasie owe pęcherze zaczną pękać, łączyć i mieszać się ze sobą, aż w końcu powierzchnię planety pokryje warstwa bulgocącej, namnażającej się bez przerwy, organicznej mazi czy też koloidu, sięgająca pewnie stratosfery... Ciekawe, czy stwór ten zachowa jakąś formę świadomości... Hej, gdzie się pan podział, nic panu nie jest? Nie otrzymał odpowiedzi - monsieur Maurice Thorez, Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych, leżał bez zmysłów pod biurkiem, pogrążony w błogim, bezstresowym omdleniu. Musiał poinformować o sprawie Radę Bezpieczeństwa, o wizycie Tanatosa i o całej reszcie. Początkowo, rzecz jasna, nie dano mu wiary, ale gdy poszczególni stali członkowie zaczęli dostawać raporty od własnych naukowców, bez wyjątku potwierdzające teorię Laurany, w gmachu ONZ zaczął się gorączkowy ruch. Rada Bezpieczeństwa obradowała w permanencji, szukając rozpaczliwie wyjścia z sytuacji. Reszta ludzkości wciąż trwała w błogiej niewiedzy, beztrosko świętując odejście Śmierci. To wszystko mogło się oczywiście skończyć, gdyby teoria Laurany przeciekła do mediów. Sam profesor uważał, że lada chwila wpadną na nią nawet nauczyciele biologii z podstawówek. Za parę dni efekt żywiołowego rozrostu komórek będzie oczywisty dla każdego ignoranta i resztki normalności pochłonie ogólnoplanetarna panika. Wcale nie trzeba było z tym czekać na supergluta. - Jest naprawdę źle - referował zdenerwowany Thorez. - Okazuje się, że nie ma na Ziemi prawa, przy pornocy którego można by skazać kogoś na dożywotnie objęcie funkcji Tanatosa. Zaproponowaliśmy to nawet co wybitniejszym zwyrodniałym mordercom, czekającym na wykonanie wyroku, ale wszyscy odmówili - wiedzą, że dopóki nie ma Tanatosa, nic im nie grozi, a rewelacje Laurany mają w głębokiej pogardzie. Po prostu w to nie wierzą. A kiedy uwierzą, będzie najprawdopodobniej za późno. Profesor twierdzi, że mamy najwyżej dwa dni, potem zmiany w DNA komórek będą już nieodwracalne. - Wot prablema - zauważył ambasador Rosji, Kuropatkin, sięgając po kanapkę z kawiorem. Mimo rosnącego pod szyją wola - pierwszego efektu żywiołowego podziału komórek - tryskał optymizmem. - Jak nie można siłą, to nie można. Nawet i w matuszkie Rassiji, u nas tiepier’ demokratia, job jejo mat’. - Skubany Rusek cierpi na anginę pectoris - zaślurgotał Thorezowi do ucha Churchill. - Gdyby nie odejście Tanatosa, dawno by już wykorkował. Nie sądzę, aby chciał szczerze pomóc. Ambasador Wielkiej Brytanii, lord Fergusson, kręcił palcami młynka na opasłym, trzęsącym się brzuchu. Jeszcze tydzień temu człowiek ten był płaski jak deska do prasowania, a nawet i nieco wklęsły. Najwidoczniej ustały jego problemy ze zbyt intensywną przemianą materii. Fergussona powszechnie znano z zaskakujących pomysłów. - A gdyby tak - zaczął - wyprodukować klona? Zupełnie po cichu, tajnie, tak, aby nikt się nie dowiedział... Taki klon nie będzie posiadał praw obywatelskich... - Jest to jakiś pomysł... - podjął Thorez. - Ale kogo właściwie sklonować? To musiałby być człowiek o specjalnych predyspozycjach, czyli wyjątkowo silnych, naturalnych morderczych skłonnościach. Nie oszukujmy się, odpowiedzialność za śmierć na całej planecie wymaga kogoś wyjątkowego. - Na przykład kogoś takiego jak Hitler - rzucił zwięźle Fergusson. Na tę propozycję zareagował przedstawiciel USA, Redford - temu z kolei rzuciło się coś na skórę: twarz i ręce pokrywały mu mięsiste, spęczniałe bąble. - To gość monotematyczny, wykańczałby tylko Żydów - zauważył trzeźwo. - Podnieśliby wrzask, że znowu padli ofiarą spisku gojów. - Ma pan rację - przyznał Thorez. - Zresztą, ciało Hitlera gdzieś wcięło i nie można pobrać komórek... Ale Mao zachował się w świetnej formie, a on chyba nie żywił przesądów rasowych? Pytanie było skierowane do delegata Chin, który od początku posiedzenia siedział bez słowa i bez ruchu, nie jedząc i nie pijąc - to chyba dzięki temu absolutnemu postowi z grubsza przypominał jeszcze samego siebie. Ale dźwięk imienia niegdysiejszego przywódcy zakłócił jego buddyjski spokój. - Ręce precz od Przewodniczącego Mao - wyrecytował jednym tchem. - Nie będzie nam ulepiony z sera i soi imperialistyczny tygrys wykorzystywał komórek Ukochanego Wodza do swych niecnych, wrogich ludowi celów. Nie pożywi się wróg na naszym Przewodniczącym, Słońcu Azji... Byłby pewnie recytował dalej, gdyby nie ambasador Francji, Marchais, który raptownie wyrwał Chińczykowi spod tyłka krzesło i tym prostym sposobem wyłączył go z dalszej dyskusji. - No tak, Mao odpada - powiedział zafrasowany Fergusson. - Rżnąłby tylko wrogów ludu, zwłaszcza chińskiego. Potrzebny byłby ktoś uniwersalny... na przykład Stalin! Kuropatkin, o dziwo, wcale się nie obruszył, pewnie podrażniły go przechwałki Chińczyka pod adresem Przewodniczącego. Rosjanie zawsze uważali mieszkańców Państwa Środka za nic niewartych feudalnych poddańców, tłum skundlonych kulisów. - Ano pewnie, nasz batiuszka najlepszy, po co szukać więcej. Koba riezał pa rawnu, Żydów i gojów, inteligencję pracującą i robotników obijających, artystów i partyjnych, naszych, Polaków, Bałtów, Czeczeńców, Ukraińców i kogo chcecie. Nie ma takich, którym by się batka do dupy nie dobrał, to był nastojaszczij internacjonał! Przewodniczący Mao to mógł za nim co najwyżej samowar nosić! Chińczyk usiłował ripostować, ale znowu został pozbawiony krzesła, tym razem przez Fergussona. Tak się na nim mściła tysiącletnia izolacja i chowanie za Wielkim Murem, inaczej znałby się na obyczajach, panujących w elitarnych europejskich college’ach. - Jeśli proces klonowania zacznie się za godzinę, to w hydroponicznym autoklawie trzydziestoletni Stalin może być gotowy za trzydzieści sześć, góra czterdzieści godzin - obliczał na głos Churchill, wciąż zmagający się z zalegającą w zatokach flegmą; wyciągnął z kieszeni chusteczkę i z hałasem wydmuchał nos. Po tej operacji słychać go było trochę wyraźniej. - Mózg będzie oczywiście czysty, ale można mu wszczepić chipy z odpowiednimi programami, zaraz posadzę nad tym paru historyków... Warto by chyba jeden chip poświęcić na dzieła wszystkie Sołżenicyna? - A nie zapomnijcie też o „Krótkim kursie historii WKP(b)” i o jego pracy o językoznawstwie! - rzucił Kuropatkin. - To ulubione lektury z młodości naszego gienierała-priesidienta. - Tak, panowie - odetchnął z ulgą Thorez. - Jeśli dobrze pójdzie, za dwa dni będziemy mieli czternastego Tanatosa i ten cały koszmar wreszcie się skończy. Kurpatkin wyciągnął telefon komórkowy i przez dłuższą chwilę wydawał dyspozycje swoim pracownikom w ambasadzie, potem ci coś mu długo klarowali. W końcu schował aparat i popatrzył chytrze na Thoreza. - Wsio w pariadkie, ale gaspadin gienierał-priesidient mówi, żebyście pokazali mi tę „kosę”. Nigdy nie wiadomo, czy nie są to kolejne cwane pogrywki CIA. Nu, gdie eto ustrojstwo? Thorez wzruszył ramionami; wszystko na tym świecie miało swój kres, a już na pewno przyjaźń rosyjsko-amerykańska. Skinął na Churchilla i wręczył mu magnetyczny klucz do swego gabinetu. - Przynieś leżącego na moim biurku laptopa, ale nie dotykaj czarnej kuli, chyba że na ochotnika zamierzasz objąć funkcję Tanatosa - zażartował, ale jakoś nikt się nie roześmiał. Czarny humor już wyszedł z mody. Churchill wyszedł i nie było go może dwie minuty. Wrócił z pustymi rękoma, na co Kuropatkin zareagował złośliwym uśmieszkiem. - Nu i gdie ano, agienty? - zapytał tryumfalnie. - Gdzie ta „kosa”, ha!? - Na pańskim biurku niczego nie znalazłem - tłumaczył zmieszany Churchill. - Także pod nim. Nic, co by przypominało laptopa i czarną kulę. Thorez przeklinał w myślach swą głupotę; powinien te artefakty schować w szafie pancernej, ale bał się ich dotykać. Tanatos napędził mu niezłego stracha, dlatego ograniczył się jedynie do zablokowania drzwi gabinetu. - Idziemy tam wszyscy - zdecydował. - To musi gdzieś tam być. Jego gabinet mieścił się tuż obok sali konferencyjnej - piętro w gmachu ONZ, na którym obradowali, należało do wyłącznej dyspozycji Sekretarza Generalnego. Rzeczywiście, na jego biurku leżały tylko porozrzucane teczki z raportami i analizami, nie było żadnego komputera, poza wbudowanym w blat służbowym terminalem. Thorez na oczach członków Rady Bezpieczeństwa błyskawicznie przeszukał pomieszczenie, wytrząsnął nawet kosz na śmieci, ale pozostawiona przez Tanatosa kosa gdzieś przepadła. W miarę, jak bezskuteczność jego poszukiwań stawała się coraz bardziej oczywista, na słowiańskie, pyzate oblicze Kuropatkina wypełzał jowialno-szyderczy uśmieszek. - Wot, wy dumali, że nasz gienierał-priesidient durak? Matuszku Rassiju chcieliście wykołować, sobaki... Byłby bluzgał dalej, gdyby nie to, że raptownie złapał się za gardło, posiniał, kwiknął coś niewyraźnie i osunął bezwładnie pod ścianą, na podobieństwo wołowej tuszy. Legł na wznak na podłodze, sapnął ciężko kilka razy i zamilkł. Nad jego nieruchomym ciałem pochylił się Fergusson, z trudem wciągając olbrzymi brzuch. - Chyba przestał oddychać! - powiedział ze zdumieniem. - Nie wyczuwam pulsu. - Czyżby zawał? - myślał na głos Churchill. - Przy tak zaawansowanej chorobie serca mogło mu się to zdarzyć w każdej chwili... - Człowieku, po odejściu Tanatosa?! - wykrzyknął Thorez. Wszyscy zamilkli, porażeni tą uwagą - dopiero teraz dobiegły ich dziecięce piski, dochodzące zza niedokładnie przymkniętych drzwi, wiodących do prywatnego apartamentu Sekretarza Generalnego. Thorez, tknięty nagłą myślą, pchnął je i wszedł do środka. Jego syn, Felix, siedział w salonie w kucki na dywanie, pochylony nad otwartym i włączonym laptopem. W ręku dzierżył czarną, błyszczącą kulę i ściskał ją spazmatycznie, wpatrzony w ekran, na którym wciąż pojawiały się i znikały barwne ikony. Thorez poczuł, że musi natychmiast usiąść. Felix zapewne usłyszał kroki za swoimi plecami, ponieważ odwrócił się i spojrzał na ojca smolistoczarnymi oczyma, przypominającymi mroczne wyloty armatnich luf. - Tato! - zawołał z entuzjazmem. - Co za zajebista gra! Można kosić, co podleci... Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych osunął się z jękiem na ręce swego rodaka, monsieur Marchaisa. Felix mrugnął przyjaźnie do zgromadzonych ambasadorów i wrócił do swego laptopa. Zapadło trupie milczenie, które przerwał głos Churchilla, brzmiący czysto i wyraźnie: - Wiecie, że wreszcie przeszedł mi ten cholerny katar!