Edward Guziakiewicz BANITA Przebudzenie nie było zbyt przyjemne, ale i zarazem nie tak straszne jak mi to przepowiadano przed odlotem, a zagadkowa obca planeta, która miała się wkrótce stać moim zadziwiającym przeznaczeniem, zbliżała się i rosła na ekranach. Z trudem wydostałem się z cicho szumiącego hibernatora, dziwiąc się, że jeszcze żyję. Piąta co do wielkości, orbitowała wokół żółtawej gwiazdy wraz z ośmioma innymi planetami, nie licząc pasma asteroidów. Zdecydowanie różniła się od pozostałych. Była unikalna, bowiem posiadała bogatą w tlen i azot atmosferę oraz ogromy wody. Oglądana z przestrzeni kosmicznej wydawała się pokryta wyłącznie błękitnymi oceanami i spowijała się w kłęby białych chmur. Tu i ówdzie przezierały jednak kuszące lądy, stanowiące około jednej czwartej jej powierzchni. Kontrastowała z czernią nieba, usianego kobiercami gwiazd. Dostałem się do pokładowego komputera, usiłując określić me położenie. Ten badał ją już od dłuższego czasu. Ocenił jej wiek na 4 — 5 miliardów aoriańskich lat. Pod cienką skorupą i gorącym płaszczem krył się zwarty rdzeń o bardzo wysokiej temperaturze, złożony z żelaza, niklu i krzemu. Miała naturalnego satelitę, tego jednak bez powietrza.       Oglądając ją na fluoryzujących ekranach, to z cicha zżymałem się, po glotrymeńsku cmokając i starając się utrzymać na wodzy rozszalałe po przebudzeniu nerwy, to gwizdałem przez szczeliny węchowe, ciesząc się jak młokos. Inni nie mieli takiego szczęścia. Komputer jednak leczył mnie ze złudzeń. Byłem bardzo daleko od rodzinnego domu. Rzuciło mnie w jedno ze spiralnych ramion macierzystej Galaktyki, na jej odległe peryferia. Żaden z Aorian nie wybrałby się tutaj, chyba, że straciłby zmysły. Dziwiło mnie, że pojawiło się tu życie. Dobrze zniosłem trwającą około 960 aoriańskich lat hibernację, a mój koszmarnie długi pobyt w lodowatych próżniach zmierzał ku nieoczekiwanemu końcowi. W niedorzecznej loterii, w której zmuszony byłem wziąć udział, wodzony za nos przez szczerzącego kły rogatego demiurga z eonu ciemności, trafiła mi się główna wygrana. Los potrafi płatać figle!       Rzadko kiedy zesłańcom, wyrzuconym wbrew ich woli ku obrzeżom Galaktyki i budzącym się ze stanu przymusowego uśpienia dopiero wtedy, gdy kończyło się paliwo, udawało się znaleźć miejsce, na którym mogliby z ulgą postawić stopy. Szukali go rozpaczliwie, ale na próżno. Najczęściej z przerażeniem oglądali bezbrzeżne mroźne pustki, a od najbliższych układów solarnych dzieliło ich wiele lat świetlnych. Nie mieli więc wyboru. Pozbawiony zapasu paliwa i zasilania krążownik stawał się zamarzającym wrakiem, uniemożliwiającym przetrwanie. Pozostawało jedyne rozwiązanie, brane pod uwagę przez rozbitków z centrum Galaktyki od początku pechowej podróży — należało wybrać polecenie anihilacji. Niewielka eksplozja, krótki jak mgnienie rozbłysk światła i po skazańcu nie pozostawał żaden ślad, a zimna i mroczna pustka stawała się jego grobem. Nikt im jednak nie współczuł. W ten okrutny i wyrafinowany sposób karano tylko najbardziej zwyrodniałych Aorian i mieszkańców innych planet, zesłanie w kosmos orzekając za wyjątkowo ciężkie zbrodnie. Sam do nich należałem, wyklęty przez społeczność, która wydała mnie na świat i wykołysała pod ciepłymi promieniami Archei.       Snuła mi się po głowie myśl, że mimo wszystko górowałem nad innymi więźniami wieloplanetarnego imperium, i że w przeciwieństwie do nich trafił mi się podwójnie pełny los. Nie dałem się złamać psychicznie i nie chyliłem karku przed oprawcami. Jako stary spryciarz zdobyłem się na maksimum inwencji, przemycając przez labirynt więzienny w Oro mały zestaw afilogenny — rodzaj przetwornika, umożliwiającego odtworzenie paliwa. Kto wszedł w posiadanie tego ostatniego krzyku mody aoriańskiej techniki, stawał się w kosmosie panem sytuacji. Udało mi się wykpić wszystkich strażników — i mogłem teraz śmiać się w duchu z ferujących wyroki sędziów z Aorii, oraz ze sprawujących rządy w układzie słonecznym Archei autokratów. Ci ostatni uważali siebie za zbawców, jednak tacy jak ja byli zdania, iż są tylko niewartymi splunięcia żałosnymi renegatami. Idea przyspieszonego rozwoju, do której z fałszywą dumą się odwoływali, wymagała rezygnacji z wielu szlachetnych przywilejów, utrwalonych od stuleci na naszych planetach, zwłaszcza na Eaorii i Daorii, a w tym z polowań na elaoploriony. Wspomniany przywilej utraciła glotrymeńska rasa, którą z dumą reprezentowałem. Pomyślałem z tęsknotą o mych pobratymcach, którym zakazano myśliwskich wypraw na drugą planetę Archei, Faorię. Zapewne ocalili mnie w pamięci jako prawdziwego bohatera, który odważnie przeciwstawił się zasadom dwunastej księgi prawa uniwersalnego, by dochować wierności kodeksowi moralnemu przodków. Poleciałem na Faorię, skrupulatnie omijając wyznaczone szlaki komunikacyjne, i dokonałem spustoszenia, wyrzynając całe stada elaoplorionów. Za to mnie wyklęto. Autokraci z Aorii wylewali łzy w całym układzie słonecznym, wszędzie się żaląc, że poważnie przetrzebiłem pozostający pod ochroną gatunek, który miał się wkrótce stać zalążkiem nowej rasy rozumnej. Ogłoszono mnie przestępcą stulecia i nazwano kanalią. Nie zasługiwałem na łaskę i wybaczenie. Nim mnie zatrzaśnięto we wnętrzu wahadłowca i uśpiono, przeszedłem przez prawdziwe piekło, a jego pamięć sprawiała, że jeszcze teraz moim pokrytym chitynowym płaszczem ciałem targały dreszcze.       Komputer dzielił się ze mną wiedzą o planecie, na której wkrótce miałem się znaleźć. Wyznaczał hipotetyczne miejsca lądowania. Poleciało kilkaset sond, które systematycznie przekazywały szczegółowe informacje. Zarysy kontynentów stawały się czytelniejsze, a lądy, góry, równiny i jeziora coraz wyraźniej przezierały zza kłębowisk chmur. Osiągnąłem orbitę stacjonarną i zacząłem się intensywnie uczyć. Zamieszkiwały ten glob jakieś istoty rozumne, jednak uzyskany przez nie poziom rozwoju technologicznego nie był wysoki i kojarzył mi się z epoką preancefalną na Daorii. Nie było sensu dłużej czekać.       — Priorytet długofalowy: pełna adaptacja i porozumienie z tubylcami! — rzuciłem do komputera jak żółtodziób, wkraczający bez specjalistycznego treningu do bujnej dżungli na Baorii, najbliższej Archei planecie, gdzie królowały drapieżne mięsożerne rośliny, z łatwością przemieszczające się po bagnistym podłożu. Szarpnąłem się na to, jednak przestraszyłem się nie na żarty. Wiedziałem bowiem aż nadto dobrze, co taka komenda znaczy. Wiązała się ona — miedzy innymi — z utratą solidnego, masywnego ciała glotrymeńskiego wojownika. Ale cóż, byłem w gorącej nurii kąpany i wszystkie ważne decyzje podejmowałem zwykle bez namysłu, nie zastanawiając się chronicznie nad ich skutkami. To było zawsze ode mnie silniejsze.       Pieliła grządki w ogródku, zbierając wyrywane chwasty na podwinięty fartuszek i zerkając za siebie na poletko, z którym musiała się uporać. Marzyła o chwili, w której będzie już u zaufanej przyjaciółki, Małgorzaty, mieszkającej za Maciejową Górką, a wraz z nią, śmigając bosymi stopami, pobiegnie na pola, by przyjrzeć się żeńcom z sąsiedniej wioski, wynajętym do żniw przez najbogatszego gospodarza. Chłopcy byli ponoć bardzo urodziwi i przez wieś szła fama, że niejedna z dziewcząt może sobie upatrzyć kandydata na męża. Do płotu było coraz bliżej, chwastów na kupce przybywało, a Agata, zaprzątnięta myślami o młodych kawalerach z kosami i osełkami na polach, tak dalece stała się nieobecna, że nie przyuważyła obcego, który od lasów i łąk podchodził do domostwa.       Wzdrygnęła się i poderwała, gdy stanął przy płocie i zagadał.       — Panienka sama? — zapytał ciekawie obcy, zdejmując czapkę i witając się pobożnie jak nakazywał obyczaj.       Poprawiła włosy, które zawiązała rankiem w duży węzeł i przytrzymała koszulę, której nie zapięła pod szyją, by jej nie przeszkadzała w robocie. Wzięła go za spóźnionego żeńca i serce mocniej jej zabiło.       — Ano, sama — odrzekła, skromnie spuszczając oczy. — A wyście nie przy żniwach?       Obcy był urodziwy, nawet bardziej urodziwy od samego dziedzica, który niekiedy przejeżdżał przez wieś konno albo w bryczce, zaprzężonej w dwie klacze. Czuła to, nawet na niego nie patrząc, i nieco się rumieniąc. Mimo że był zgrzebnie odziany, biło od niego jakimś dostojeństwem i siłą.       Roześmiał się, a usta miał krasne, żywcem do całowania. Stał, pewny siebie i wyprostowany.       — Jam z daleka, z odległych stron, zza wielu lasów i rzek. Wędruję, gdzie mnie poniesie, zaglądając jak wiatr to tu, to tam! Podoba mi się ta... planeta!       Przemogła się i spojrzała na przybysza. Wydawało się jej, że wpadła w głęboką toń. Resztki zmieszania i wstydu znikły. Już nie miała ochoty na to, by z najlepszą przyjaciółką pobiec na pola do żeńców. Oczy jej zabłysły i coś z nieodpartą mocą pociągnęło ją do stojącego za płotem mężczyzny. Ścieżyną między zagonami podeszła bliżej, rozszerzonymi źrenicami chłonąc jego postać. Czas nagle się zatrzymał. Trwała tak długą chwilę, prawie nie oddychając, dopóki obcy się nie poruszył. Zlękła się, że odejdzie, a niespodziewane spotkanie skończy się tak prędko jak się zaczęło. Instynktownie dotknęła dłonią muskularnego ramienia. Wędrowiec był prawdziwy, z krwi i kości.       — Wyście pewnie spragnieni? — zapytała, wskazując na studnię z żurawiem.       Obcy pojął, że nie jest intruzem. Obejrzał się z mimowolnym zdziwieniem na studnię, jakby podobne urządzenie, zwykłe przecież w wiejskim gospodarstwie, oglądał pierwszy raz w życiu. Zawahał się nad odpowiedzią.       — Czym spragniony? Ano, tak. Przeciem z drogi!..       Skrzypnęła otwierana furtka. Agata ze skrywanym pośpiechem otarła się o przybysza, jakby chcąc się do końca upewnić, że nie jest zjawą, i że nie przyśnił się jej, gdy utrudzona przysnęła na gęstej trawie pod krzewami porzeczki.       Stanęli przy studni. Obcy wzdrygnął się, kiedy bury kocur, goniący nocami po obejściu i stodole za myszami, prześlizgnął mu się pieszczotliwie po nogach. Omal nie podskoczył z wrażenia.       Bardzo ją to rozśmieszyło, ale nie wypadało chichotać, by nie zrazić przybysza. Pogłaskała go delikatnie po ramieniu, zdumiona czułością, którą ten gest w niej wyzwolił. Tak zachowywała się dziewczyna wobec kochanka, którego od dawna znała, a nie wobec przypadkowego wędrowca.       — Co, kota się boicie?!       Przybysz powoli się uspokajał.       — Ano, nie — skłamał. — Domowych zwierząt się nie lękam. Są przecież oswojone i nawykłe do ludzi.       Agata wyciągnęła wiadro wody. Pochylając się nad studnią, odsłoniła przed młodym mężczyzną piersi, kryjące się pod koszulą, której zapomniała z wrażenia zapiąć pod szyją. Włosy ciężko opadały jej na kark.       Pił wodę z metalowego kubka, powoli, nie spiesząc się, łyk po łyku, i nie tając tego, że wiejska dziewczyna, którą poznał przy pierwszej napotkanej krytej strzechą chacie, budzi w nim niekłamane zainteresowanie. Trwali tak, twarz przy twarzy, spoglądając ciekawie na siebie, dopóki kogut nie wskoczył na płot i nie zapiał.       — Ku-ku-ry-ku!..       Przybysz znowu się przeląkł. Drgnął tak silnie, że woda polała mu się z kubka. Źrenice mu się zwęziły.       — Co to za dziwny sygnał? — zapytał z głupia frant. Wydawało się, że rzucił to pytanie nie do Agaty, ale do kogoś innego, kto był gdzieś obok, ale zupełnie niewidoczny. Wiejska dziewka nie mogła wiedzieć, że po egzodermalnej obróbce organizm Glotrymena został wyposażony w mikroprocesory. Jeden z nich miał obcy w uchu, kontaktując się z komputerem pokładowym. Zaraz też się poprawił: — A, to kur! Daje znak kurom!..       Tym razem Agata nie mogła się powstrzymać. Zachichotała, przytrzymując dłonią długą spódnicę.       — Dziwnie jakoś gadacie — rzekła ciepło, odbierając pusty kubek. Ich ręce na krótką chwilę się spotkały.       Omal nie wpadł w panikę. Wreszcie rzucił, opanowując wewnętrzne drżenie.       — Jam nie stąd, ale z dalekiego miasta. A tam inaczej gadają i inaczej się pozdrawiają; odmiennie wołają na ludzi.       Odchodził i odprowadzała go pełnym żalu spojrzeniem do furtki. Było jej przykro, że to niespodziewane spotkanie, dar losu, tak szybko się kończy.       — Pozostaniecie tu, w naszej wiosce? — zapytała.       Stał już za płotem. Obejrzał się i wzruszył ramionami. Zarzucił podróżną sakwę. Znowu zdawał się wsłuchiwać w wypowiadane szeptem słowa kogoś, kogo nie było słychać i widać.       — Tu nie ma gdzie. Nie ma noclegu, żadnej karczmy ani gospody!       Nie zgodziła się, podeszła za obcym do furtki. Jej oczy wyrażały błaganie. Zacisnęła aż do bólu palce na sztachetach.       — U nas podróżni zatrzymują się, aby przenocować. Wszak gość w dom, Bóg w dom. Przecie jest duża stodoła, a w niej sporo siana i słomy. Zajrzyjcie tu wieczorem, przed zmierzchem albo i później, poproście ojców, gdy wrócą z pola. Dostaniecie i strawę, i nocleg!       W głosie dziewczyny zabrzmiały nuty nie tylko żalu, ale i groźby. Jeżeli obcy by odmówił, ściągnąłby niechybnie na siebie zemstę niebios. Tamten chwilę się jeszcze wahał, a potem odrzekł:       — Ano, dobrze. Zajrzę tu znowu, kiedy słońce pochyli się ku zachodowi!..       Odszedł, a ścieżyna poprowadziła go między wyrośniętymi śliwami i gruszami, lecz nie kierował się ku wsi, tylko z powrotem ku lasom. Pozostała z rzuconą jej obietnicą. Wybiegła potem za przybyszem na starą miedzę, aby go pożegnać wzrokiem, ale nigdzie go nie dostrzegła. Rozpłynął się jak duch, mimo że nie był duchem. Omiotła spojrzeniem łąki, przysłaniając dłonią oczy. Następnie wróciła do ogródka i zabrała się do pielenia.       Obrzuciłem w myślach komputer stekiem najgorszych przekleństw. Byłem wściekły, wściekły, wściekły! Te aoriańskie maszyny zaskakiwały swą doskonałością i wywiązywały się ze stawianych przed nimi zadań w sposób, który zdumiewał ich posiadaczy. Szlag mnie trafiał, bo mój pokładowy pomocnik zbyt dosłownie pojął program adaptacji. Zewnętrznie się upodobniłem do istot rozumnych na tej planecie, pal to licho! I o to nie mogłem mieć do niego pretensji. Gorsze było to, że psychicznie stałem się nieomal tubylcem. Pierwsze kontakty z ludźmi przeżywałem tak, jak bym się urodził na Ziemi i był od niej całkowicie zależny. Zasiadłem znowu przed translatorem, świadomy tego, że operuję lokalnym dialektem wciąż jeszcze na zbyt ubogim poziomie strukturalizacji, ale po chwili zrezygnowałem z tego zajęcia, czując, że muszę natychmiast pomówić z mózgiem elektronowym.       — Czy to się często zdarza? — zacząłem ostrożnie. — Chodzi mi o tak silne nasycenie kontaktu erotyzmem — wyrażałem me wątpliwości. — Czy tak będę reagować na każdego tubylca odmiennej płci?!       Pokładowy perfekcjonista gładko odpowiedział na mimochodem rzucone pytania. Był wolny od bolesnych przeżyć i traumatycznych doświadczeń, które stawały się udziałem istot rozumnych, dramatycznie zależnych od biologicznej strony ich natury.       — Przed kilkoma milionami ziemskich lat jakiś czynnik sprawił, że człowiek, czy też raczej jego praprzodek, gwałtownie utracił naturalną ochronę w postaci gęstego futra, sierści, owłosienia... — cichym głosem objaśniał, dzieląc się zdobytą wiedzą. — To był bardzo silny wstrząs, który powinien był doprowadzić do zagłady gatunku. Ewolucyjna reakcja obronna poszła w dwóch kierunkach. Nastąpił szybki rozwój płatów czołowych, który spowodował wyrugowanie mało przydatnego w nowych okolicznościach instynktu zwierzęcego. A jednocześnie gwałtownie wzmógł się popęd gatunkowy, który zniósł ograniczenie w postaci okresowych rui. W gruncie rzeczy nie było to niczym dziwnym w sytuacji totalnego zagrożenia — rozwodził się komputer. — W rezultacie gatunek się uratował, człowiek wymyślił odzienie i nauczył się ogrzewać swoje ciało, posługując się ogniem. Wyrażająca się przerostem popędu rozrodczego anomalia jednakże pozostała. Coś podobnego przydarzyło się — ciągnął — arrantom na Faorii po nieumiejętnej interwencji pierwotnych Aorian około tysiąca lat przed nową erą. Tam reakcja obronna gatunku była zbliżona i poszła również w dwu wspomnianych kierunkach. Natura jednak nie zdążyła!..       Siedziałem naburmuszony, wsłuchując się w wywód maszyny. Narastał we mnie gwałtowny bunt.       — Muszę ją mieć tutaj! — warknąłem. — Muszę posiąść tę tubylczą kobietę!       Wyrzuciłem to z siebie i natychmiast poczułem ulgę.       — Obawiam się, że nie są konieczne żadne zabiegi o jakimś szczególnym charakterze, z tym związane — wycedziła maszyna, dostosowując się do zmiany tematu. — Wystarczy jedna noc w stodole!..       Miałem ochotę dać w mordę aoriańskiemu cudowi techniki, lecz komputer — na szczęście dla siebie — był pozbawiony twarzy.       — Bredzisz! — odszczeknąłem. — Nie sądzę, by to coś dało!..       Mimo to w głębi duszy poczułem, że pomysł mego doradcy mi się podoba. Opuściłem statek. Winda grawitacyjna zniosła mnie na polanę, nad którą nieruchomo tkwił krążownik, wyglądający jak kapelusz dużego grzyba. Opanował mnie romantyczny nastrój i zacząłem nucić coś pod nosem. Brodziłem między paprociami, zrywałem drobne rośliny o delikatnych kwiatach i przyglądałem się motylom, pszczołom i osom.       Obcy wrócił przed zmierzchem. Porykiwały krowy, które przygnano z pastwiska. Oczekująca niecierpliwie Agata dostrzegła go przez ozdobione pelargoniami okienko w kuchni. Wybiegła przed pobieloną chatę niby to ponaglona obowiązkiem. Pod ścianą leżały równo ułożone szczapy na opał. Nabrała ich, a potem zdjęła gliniany garniec, suszący się na płocie.       — Jesteście! — powitała go. Oddychała szybko i z radością, a jej policzki się zaróżowiły. Włosy miała starannie umyte, wysuszone i uczesane. Przewiązała je z tyłu czerwoną wstążką. — Ojcowie są w stajni — rzekła prawie konspiracyjnie. — Dopiero co wrócili z pola!       Przybysz blado się uśmiechnął i zdjął sakwę z pleców. Był spokojny i opanowany.       — Ano, jestem — powiedział. — Zmęczony i głodny. A i spragniony noclegu!       Dziewczyna nie wracała do chałupy. Jej spojrzenia wyrażały zachwyt i gdyby nie naręcze szczap do pieca, zapewne ogarnęłaby młodego mężczyznę ramionami. Syciła się jego bliskością.       — Jakoś wam było po drodze? — rzuciła.       Obcy przytaknął. Zlustrował wzrokiem jej sylwetkę. Do białej, czystej koszuli z haftowaną krajką założyła suto marszczoną, kolorową spódnicę, ściągniętą paskiem w wąskiej talii.       — Mówcie mi: Antoni! — szepnął. — A wam jak po chrzcie?       Pogłaskał delikatnie jej włosy i dziewczyna się zapłoniła. Odwróciła się, aby poprowadzić go do domostwa.       — Wołają na mnie Agata — rzuciła w przelocie.       Z zaciekawieniem obejrzał kuchnię. Ściany były pomalowane na jasnoniebiesko i wisiały na nich obrazy świętych. Zamiast podłogi była twardo ubita ziemia. Sporo miejsca zajmował piec, a ogień wesoło buzował pod rozgrzaną płytą. Kręciła się tu młodsza siostra Agaty, jednak przybysz nie zwrócił uwagi na urodziwego podlotka. Przysiadł przy stole, wodząc wzrokiem za dziewczyną, która go radośnie powitała, a teraz podsuwała mu różne wiejskie specjały. Postawiła przed nim misę z jajecznicą, kubek mleka, a z okrągłego bochenka chleba odkroiła sporą pajdę. Przyniosła mu masło na małym talerzyku.       — Posilajcie się! — zachęciła.       Nie jadł, lecz przyglądał się Agacie. Wyglądała o wiele ponętniej niż przed południem, kiedy ujrzał ją w ogródku przy pieleniu. Na chwilę zostali sam na sam, bowiem kręcący się po kuchni podlotek wybiegł z chałupy.       — Śliczna jesteś i urodziwa, że aż dech zapiera — wyszeptał, gdy stała tak nad nim. — Widziałem wiele miastowych, ale się do ciebie nie umywają!       Roześmiała się, uradowana. Ujął ją za rękę i przyciągnął do siebie. Nie broniła się i przysiadła mu na kolanach. Poczuł krągłe biodra i jędrne piersi. Ogarnęło go z nagła podniecenie. Ich usta się zetknęły. Musnął je, a potem wbił się w nie z mocą. Zerwała mu się z kolan i zerknęła z przestrachem przez kuchenne okno.       — Jeszcze nie czas na to — w zaufaniu mu zdradziła. Oddech miała przyspieszony. — Lada chwila ojcowie wejdą i będą wieczerzać. Trza, byście byli spokojni i niczego nie okazali!..       Potulnie się zgodził, przysunął się do stołu i wbił wzrok w misę z jajecznicą. Sięgnął po drewnianą łyżkę. Znów był przybyszem, obcym, który zatrzymał się w napotkanej wiejskiej chacie, by pokornie prosić o strawę i nocleg. Wielu takich wędrowało, dzieląc się w podzięce za jadło i napitek opowieściami o odległych krainach i o dziwach, które widzieli. Agata pozostawiła go samego w kuchni, wychodząc do ogródka, skąd przyniosła główkę młodej kapusty i kilka marchewek.       Starzy wkrótce weszli, witając go po chrześcijańsku, a ruchy mieli powolne i ciężkie. Podeszły wiek rysował się na ich twarzach licznymi zmarszczkami. Ojciec Agaty przyjął obecność obcego z widocznym zadowoleniem. Oczy mu zabłysły, bowiem lubił słuchać wieczorami ciągnących się bajd o nieprawdopodobnych zdarzeniach, które miały miejsce za wieloma morzami, lasami, rzekami i górami, a szczególnie mrożących krew w żyłach historii o walecznych rycerzach, wilkołakach, wampirach i demonach. Gdy więc w chałupie uprzątnięto po wieczerzy, Antoni, chcąc nie chcąc, musiał rozpocząć gawędę.       Do stodoły poprowadziła go matka Agaty, usłużnie zapraszając do przepastnego wnętrza. Przystawiła mu leżącą na klepisku drabinę, aby mógł wspiąć się na rzucone wysoko siano. Znalazł tam derkę i jaśka, wypchanego szmatami i gałganami. Stodoła łączyła się ze stajnią, więc gdy się wygodnie ułożył, słyszał dobiegające z dołu porykiwania krów.       Agata długo nie nadchodziła i byłem niemal pewny tego, że stwarzający wrażenie wszechwiedzącego komputer pokładowy tym razem poważnie się pomylił. Nawet jeżeli okrągłą dobę, dzień po dniu, zbierał dane o planecie, korzystając z wyrzuconych wcześniej sond, nie mógł w tak krótkim czasie dowiedzieć się wszystkiego o naturze, zwyczajach i kulturze tubylców, a nadto o ich złożonej psychice. Na rozgwieżdżonym niebie królował nieodłączny towarzysz globu, martwy i zimny księżyc, bez atmosfery i bez życia, niemniej wyglądający przesympatycznie w ciepłą, letnią noc. W jego bladym świetle było coś zarazem zmysłowego i podniecającego. Wydawało się, że woła do kochanków, meczących się w samotności na swych łożach i spragnionych wzajemności, gorących pocałunków i czułych pieszczot. Przez szpary w deskach stodoły przyglądałem się skalistej i poznaczonej kraterami powierzchni, wyobrażając sobie, że buduję tam bazę dla siebie i wybranych tubylców, oraz przetwarzam i upiększam niegościnne otoczenie. Leżało to w granicach moich możliwości technologicznych. Mając zestaw afilogenny, sprzężony z komputerem i innymi urządzeniami pokładowymi, mogłem bez trudu wyposażyć naturalnego satelitę Ziemi nawet w atmosferę. Wymagało to jedynie pewnych korekt w obrębie sił ciążenia.       Psy w wiosce przestały ujadać i zapadła cisza. Ustał również rechot żab. Wyjrzałem przez szczelinę w kiepskim dachu, rozsuwając strzechę. Wspiąłem się wcześniej na najwyższą kopę siana. Pożegnałem się już z myślą o tym, że dziewczyna przyjdzie do stodoły. W chałupach pogasły światła, a zmęczeni praca na roli chłopi posnęli. Oświetlano domostwa naftą, używając do tego celu zmyślnych lamp z przesuwanym knotem. Wahałem się, nie wiedząc, co począć, a pragnienie rozkoszy walczyło we mnie ze zdrowym rozsądkiem. Miałem już zamiar zrezygnować z noclegu i wrócić do mego krążownika, gdy wtem zabiło mi znienacka mocniej serce. Od płotu, okalającego ogródek, oderwała się niby duch biało odziana postać. Rzuciłem się ku drabinie, chcąc podać ukochanej rękę, gdy nadejdzie, zaraz jednak coś mnie powstrzymało. Cofnąłem się niezgrabnie, zapadając się w pachnące siano. Przykryłem się po szyję derką, udając, że śpię.       Cicho skrzypnęły wysokie wrota. Biała postać wślizgnęła się po ciemku do stodoły, nie potrącając po drodze żadnego z pozostawionych tam sprzętów, przydatnych w gospodarstwie. Potem nocny gość, szczebel za szczeblem, zaczął wspinać się ostrożnie po drabinie. Podniosłem głowę dopiero wówczas, gdy zachrzęściło siano. Nie miałem ani cienia wątpliwości — nikt inny nie mógł przybyć do mnie w nocy i na nikogo innego nie czekałem. Agata przytuliła się i przywarła do mnie, obsypując namiętnie moją twarz i piersi gorącymi pocałunkami. Obudziło się we mnie słodkie pożądanie. Zdarłem z niej długą koszulę, pod którą kryło się cudowne, nagie i pachnące ciało, pełne zakamarków i wypukłości, podniecających wyobraźnię i rozpalających zmysły. Kochaliśmy się raz, a potem drugi, sycąc się rozkoszą upojnego tańca i doświadczając głębokiego ukojenia.       Kiedy zasnąłem, dziewczyna cicho odeszła, wracając do chałupy. Lękała się, że ktoś przyuważy jej długą nieobecność. Nie potrafiłaby wyjaśnić tego, czego szukała późną nocą poza sypialnią i poza domem. Wcześniej snuła plany. Święcie wierzyła, że zabiorę ją ze wsi do wielkiego miasta, z wieloma ulicami, skwerami i kamienicami, a tam pojmę ją za żonę i wyprawię wesele. I że potem będziemy długo żyli w szczęściu i zdrowiu, niańcząc mnóstwo dzieci. Kochała mnie całym sercem i tego nie kryła, a jej oczy spoglądały ufnie w moje. Pojąłem, że byłbym ostatnią szują w Galaktyce, gdybym ja zawiódł. Przywitał mnie spokojny ranek. Piały koguty, a przez szpary w strzelistym dachu przeświecały promyki słońca. Wykopałem się z siana, próbując doprowadzić do porządku zmierzwione włosy. Spałem dobrze, bez sensacji i zmór. Przeciągnąłem się z rozkoszą, uzmysławiając sobie, że oprawcy z Aorii nieźle się nacięli, wysyłając mnie nie na poniewierkę, ale na wspaniałe wakacje. Los banity na zielonej planecie, na której przypadkiem się znalazłem, wcale nie przedstawiał się opłakanie. Wróżyłem sobie raczej radosną przyszłość i na taką liczyłem.       Do przykrych niespodzianek może wszakże dojść w każdym miejscu w kosmosie — i mój poranny dobry humor nie na wiele się zdał. Wrota stodoły drgnęły, usłyszałem dziewczęcy płacz, i ktoś zaczął szybko wdrapywać się do mnie po drabinie. Ledwo rozpoznałem Agatę, z którą spędziłem cudowne chwile. Włosy miała w nieładzie, a na jej policzkach rysowały się czerwone pręgi. Z nosa spływała jej krew, zakrwawione miała też jedno ucho.       — Uciekaj, miły, uciekaj! Da Bóg, jeszcze się spotkamy!.. Uciekaj, bo chcą cię zabić, zatłuc na śmierć! — zawołała.       Nie weszła na siano, cofnęła się i zeszła z powrotem na klepisko.       Czar prysł jak bańka mydlana. Oto jak się skończyła cudowna noc! Jej płacz dowodził, że stało się coś strasznego. To nie były przelewki.       — Co się stało?! — krzyknąłem za nią w dół, usiłując pozbierać myśli. — I za co cię tak pokarano?!       Szlochała, spoglądając w górę.       — Za to, żeśmy się w nocy kochali, za to! Moja siostra przyuważyła, żem wyszła z chałupy — mówiła przez łzy — a po cichu przylazła tu za mną. Stała na drabinie i wszystko widziała, zaraza! I poskarżyła. Ojcowie rzekli, żeś mnie zhańbił. I żem sama siebie pohańbiła. Cóż ja teraz, nieszczęsna, pocznę? — łkała, usiłując nieporadnie doprowadzić siebie do porządku.       Zamurowało mnie na amen, bowiem takiego przebiegu zdarzeń, niestety, nie przewidziałem.       Wyzwoliły się we mnie krwiożercze instynkty. Mignął mi przed oczyma obraz mojego krążownika, który płynie nad wioską i wznieca pożary, obracając dorobek tubylców w popiół.       — O, zgrozo! — jęknąłem, czując, że nie pohamuję narastającej we mnie wściekłości. Budził się we mnie wojowniczy Glotrymen.       Wrota stodoły szeroko się rozwarły, a do wnętrza wpadło więcej światła. Usłyszałem złowróżbne okrzyki. Odruchowo się cofnąłem, ulegając na krótką chwilę panice. Miałem przeciw sobie niemal całą tubylczą społeczność, która upominała się o swoją własność. Przed stodołą stała grupa podnieconych mężczyzn, którzy chcieli ujrzeć sprawcę nieszczęścia i z nim się rozprawić. Przywrócił mi poczucie rzeczywistości spazmatyczny płacz Agaty. Trzasnął bykowiec i pojąłem, że dziewczyna jest na granicy wytrzymałości. Tego nie mogłem zmóc.       Zeskoczyłem bez trudu z wysokości. Ojciec Agaty wyglądał jak opętany. Oczy wychodziły mu z orbit, a na ustach miał pianę. Cały dygotał. Podniósł bykowiec, bowiem zamierzał przyłożyć jej kolejny raz. Nie pozwoliłem mu na to. Wyrwałem mu go z ręki i odrzuciłem precz.       — Opamiętaj się, starcze! — warknąłem.       Zapomniał na chwilę o córce, która podnosiła się z klepiska. Rozdarta koszula odsłaniała jej śliczne plecy, na których znaczyła się czerwona pręga.       — Na powróz z nim! — wybełkotał, wymachując rękoma. Usiłował złapać mnie za szyję. W niczym nie przypominał spokojnego, spracowanego chłopa, który poprzedniego wieczora z zapartym tchem słuchał barwnych historii o odległych krainach. — Na topolę!..       Agata zdobyła się na nadludzki wysiłek. Nie myślała o sobie, ani o bólu i poniżeniach, które ją jeszcze czekały.       — Uciekaj, miły! — wątle krzyknęła, pokazując mi maleńką bramkę po drugiej stronie klepiska. — Tamtędy!..       Posłuchałem jej, chociaż nie powinienem był tego uczynić. W te pędy wyrwałem się przez furtkę, szukając panicznie otwartej przestrzeni, jakby to w niej krył się prawdziwy ratunek. Był to mój oczywisty i widoczny błąd, którego przyszło mi natychmiast żałować. Nie wziąłem bowiem pod uwagę strategii przemyślnych tubylców, przygotowanych na ten krok.       Chłopi z wioski czekali tu już z cepami. Ledwo się wychyliłem ze stodoły, dostałem kilka razy po głowie. Parobki były mocarne — i gdybym był faktycznie wędrowcem, krążącym letnią porą po wioskach, a na zimę powracającym do miasta, leżałbym już nieprzytomny nieopodal gnojowiska. Ja jednak nie byłem tubylcem, a moje ciało — z pozoru kruche i wątłe — było masywniejsze i kilka razy silniejsze od ludzkiego. Nie zwalili mnie więc z nóg, choć ujrzałem wszystkie gwiazdy.       Ból podziałał na mnie jak czerwona płachta na byka. Trzasnąłem jednego pięścią, łamiąc mu zapewne szczękę, a drugiemu wymierzyłem kopniaka, po którym już nie powstał z ziemi. Chłopów było sześciu. Uruchomiłem grawitrony, nie bawiąc się już w udawanie tubylca, i niby anioł albo czart odpłynąłem na bezpieczną odległość. Chyba nie zdążyli sobie uzmysłowić, z kim mają do czynienia. Wykonałem nagły zwrot w powietrzu i ruszyłem, niosąc zniszczenie. Padali jak dojrzałe łany zboża pod kosa żeńca i żaden nawet nie jęknął.       Podniesiony na duchu pierwszymi sukcesami na polu walki, wróciłem przez bramkę do stodoły. Agaty już tam nie było i przeszył moje serce bolesny skurcz. Skoczyłem na drugą stronę, nie pozwalając zaprzeć wrót. Wchodziła do ogródka, potulna, przygarbiona i przegrana. Od tej pamiętnej, upojnej nocy miała być zakałą wioski, personą, którą wytyka się palcami przy akompaniamencie urągliwego, szyderczego śmiechu. Słyszałem w uszach ten śmiech. Dwaj parobcy, którzy śmiali się, spoglądając za dziewczyną, legli pokotem, już się nie podnosząc. Trzej inni zdążyli czmychnąć za róg stodoły.       Oczyściwszy sobie teren, poszedłem za Agatą, poganianą przez ojca. Nawiązałem kontakt z moim komputerem pokładowym, który do tej pory milczał jak zaklęty. Sygnał w uchu, a właściwie w mózgu, stanowił ostrzeżenie.       — Wejście do domostwa ryzykowne — mówił głos. — Złamane zostało prawo gościnności, jedno z najstarszych i najbardziej szanowanych tu praw. Jesteś intruzem i przestępcą, który nadużył zaufania gospodarzy. Z punktu widzenia przyjętej przez tubylców obyczajowości, ukaranie ciebie, nawet śmiercią, jest najświętszym obowiązkiem!..       Nie miałem nastroju do wysłuchiwania pouczeń — tym bardziej, że były mocno spóźnione. To nie ja, lecz komputer wpadł na pomysł, bym nocował w stodole, aby odbyć gody z Agatą.       — Wiesz dobrze, gdzie mam tutejsze prawa i obyczaje! — warknąłem przez zaciśnięte zęby. Skumulowana agresja szukała ujścia i nabrałem nagle ochoty, by natychmiast wrócić do krążownika i rozbić cepem pokładowego doradcę.       Bezzwłocznie się dostosował. Cóż, był maszyną i miał szybki refleks. Usłyszałem w uchu:       — Użyj gazu usypiającego!..       Zatrzymałem się, lustrując otoczenie. Od strony wioski nikt mi nie zagrażał. Z namysłem zmarszczyłem brwi, po chwili godząc się z tą propozycją.       — To jest myśl! — rozstrzygnąłem. — Chyba tak zrobię!..       Obejrzałem me dłonie, przyglądając się z uwagą ledwo widocznym otworkom, ukrytym pod paznokciami. Rannych było już dość na polu bitwy i wypadało teraz odwołać się do bardziej humanitarnych metod postępowania. Poprawiło mi się raptownie samopoczucie. Dotarło do mnie, że w pełni panuję nad rozwojem sytuacji. Jednym susem pokonałem płot, leniwym krokiem podchodząc do drzwi chaty. Ojciec dziewczyny, niby władyka, mający absolutną władzę nad poddanymi, wyszedł na próg i zastąpił mi drogę. Uśmiech miał podły, zarozumiały i pełen pogardy. Nie zdawał sobie sprawy, że śmiesznie i głupio wygląda, mierząc się z mocą, o której nie ma zielonego pojęcia. Z błazeńskim uśmieszkiem osunął się przede mną, gdy tylko syknął gaz spod paznokcia.       Odsunąłem go nogą, gdyż tamował mi przejście. Spał jak osesek, utulony przez troskliwą mamkę, a miał się obudzić za kilka godzin. Dokładnie go sobie obejrzałem, szukając w nim podobieństwa do Agaty, a potem zerknąłem do kuchni, w której panował półmrok. Młodsza siostra Agaty, widocznie świadoma nieuchronności nadchodzącej kary, próbowała ukryć się pod stojącym w kącie kuchni łóżkiem, nakrytym piernatami. Uśmiechnąłem się w duchu, skoczyłem i złapałem ją za wystające nogi. Choć się opierała wydobyłem ją stamtąd i podciągnąłem jej przy okazji spódnicę, wystawiając na widok publiczny zgrabne uda i pośladki. Była szczuplejsza od Agaty, lecz podobnie jak siostra nie nosiła pod spodem bielizny. Minę miała nadąsaną i wcale mnie się nie bała. Poprawiła odzienie, kryjąc pod nim starannie swe dziewczęce skarby i stając kornie przy drzwiach do komory. Była obrażona. Przytrzymałem ją za ramię, kładąc znacząco palec na ustach. Kiwnęła głową, dając do zrozumienia, że będzie cicho. Usiadła na łóżku. Skierowałem w jej stronę dłoń, chcąc ją uśpić, aby mi nie przeszkadzała w uprowadzaniu Agaty, ale wtrącił się nagle komputer.       — Wypadało by nauczyć ją moresu! — wysylabizował spokojnie. Mimo chłodnego tonu, w jego głosie znaczyły się nutki oburzenia, bowiem nie tylko mnie, ale i jemu siostra Agaty pomieszała szyki.       Przez krótką chwilę stałem jak zblazowany, nie wiedząc, co począć. Jak można zajść za skórę urodziwej dzierlatce, której kobiece kształty jeszcze się w pełni nie zarysowały? Przyszła mi szybko do głowy diabelska myśl. Powinienem był wymierzyć jej dotkliwą chłostę, ale lepsza od cielesnej była inna kara. Jednym ruchem zdarłem z niej koszulę. O dziwo, młode pisklę wcale się nie broniło, a przewidując, co uczynię, łagodnie się poddało. To, na co się zdecydowałem, wydawało się dziewczynie sprawiać przyjemność. Ujrzałem rozkwitające piersi. Mimo, że były drobne, prowokowały do pieszczot. W lot pojęła me intencje i ku memu zdziwieniu sama zaczęła się dalej rozbierać. Przypomniałem sobie, co powiedziała Agata. Jej siostra cicho jak duch wdrapała się na drabinę, by przyglądać się lekcji miłości na sianie. Wnet odsłoniła przede mną kuszące kształty. Zostawiłem ją samą, zaglądając do sąsiedniej izby. Stara matka ułożyła Agatę na szerokim łożu, głaszcząc ją delikatnie po policzku. Współczuła córce, ale niewiele mogła jej pomóc. Panujące w wiosce prawo było bowiem bardzo surowe. Nie zwróciły na mnie uwagi, przejęte bólem, który stał się ich udziałem. Uśpiłem je gazem, pozostawiając przy mojej kochance automed, który rzuciłem na łoże. Wiedziałem, że gdy moja luba się obudzi, po razach bykowcem nie zostanie śladu.       Wróciłem do kuchni, przyglądając się nagiej dziewczynie, która śmiało sobie poczynała. Zaparła drzwi drzewcem od siekiery i spuściła żółte zasłonki na okno.       — Jak masz na imię? — zapytałem, biorąc ją w objęcia. W kuchni panował półmrok. Piersi miała jędrne, twarde. Dopiero teraz pojąłem, że od samego początku pragnęła tego samego, co jej starsza siostra, lecz ze względu na swój wiek nie umiała tego wyrazić w sposób zrozumiały dla mężczyzny. Zdarłem z łóżka pierzynę, rzucając ją na polepę. Dziewczyna legła pode mną i dostała, czego chciała. Oddawała mi się w milczeniu, z lekka przygryzając wargi. Ruchy miała powolne i nie skoordynowane, lecz pod zasłoną nieśmiałych, ostrożnych gestów i pieszczot zaznaczała się już przyszła kobieca drapieżność. Budził się w niej głód mężczyzny silniejszy niż u Agaty. Głaskała mnie po twarzy, głęboko oddychała i dopiero w ostatniej chwili, gdy ekstaza sięgała szczytu, wyrwał się z jej gardła krótki jęk.       Kazałem jej założyć koszulę i spódnicę. Uczyniła to spokojnie, bez pośpiechu, jakby to, co się właśnie stało, było całkowicie naturalne. Robiła wrażenie osoby w pełni usatysfakcjonowanej biegiem zdarzeń. Uśmiechnęła się do mnie, czyniąc to po raz pierwszy, a w jej oczach dostrzegłem wesołe błyski. Próbowałem odwzajemnić uśmiech, lecz wyszło mi to mdło. Jeżeli zamierzałem ją ukarać, to rozminąłem się zupełnie z celem.       — No, więc jak masz na imię?! — znowu zapytałem. Czułem potrzebę porozmawiania z tą młodą, zaskakującą mnie istotką.       — Katarzyna! — odpowiedziała. — Wołają na mnie Kaśka!       Przyglądałem się, jak zapina guziki przy rękawach koszuli i zaciąga pasek przy spódnicy.       — A ile masz lat? — rzuciłem kolejne pytanie.       Poprawiła włosy. Wzięła do ręki rogowy grzebień i zaczęła je czesać. Miała je krótsze niż starsza siostra i nieco ciemniejsze.       — Czternaście! — odrzekła, przy tym się rumieniąc. Wstydziła się swego wieku, uważając widocznie, że jest znacznie dojrzalsza niż by to wynikało z metryki.       Zrobiło mi się jej żal. Nie chciałem dzielić łoża więcej niż z jedną tubylczą kobietą, przewidując, że może to pociągnąć za sobą zrozumiale komplikacje.       — Wrócę po ciebie — szepnąłem obiecująco. — Tylko: cicho, sza! — przyłożyłem palec do ust. — Nikomu ani słowa!       Nie wiem, czy mi uwierzyła. Chyba nie, gdyż nie okazała radości. Stanęła smutna przy kuchennym piecu, zaglądając do garnka, w którym gotował się rosół z kury. Odwróciła się do mnie plecami, jakby mnie w ogóle nie było.       Zabrałem uśpioną Agatę z chaty, wziąłem ją na ręce, wpatrując się z rozczuleniem w jej buzię. Ślady po razach nikły. Znalazłem się przed chałupą, którą w myślach pożegnałem na zawsze. Nie było tu miejsca dla mojej ukochanej — ani w rodzinnym domu, w którym wyrosła i się wychowała, ani w tubylczej wiosce, gdzie zyskała opinię rozpustnicy. Włączyłem grawitrony i pognałem w stronę lasu, unosząc się nad łąkami i trącając korony samotnych drzew. Rychło dotarłem do krążownika, a winda grawitacyjna wniosła mnie na górę. Mój cenny skarb ułożyłem w hibernatorze.       Dziewczyna nadal spała, więc mogłem oddać się rozmyślaniom nad jej i moim losem. Spoglądałem na aparaturę, cicho pracującą nad danymi o odkrytej planecie. Tych ostatnich nigdy nie było za wiele. Decydując się na związek z tutejszą kobietą oraz wdając się w awanturę i bójkę z chłopami, przeżyłem głęboki wstrząs, a drogi mi obraz Daorii zaczynał rozmazywać się przed moimi oczami. Tarłem w zamyśleniu czoło, nie wiedząc, czy dobrze postąpiłem, przedwcześnie ujawniając się na obcym globie. Dałem plamę! Nie tak przecież powinien był wyglądać pierwszy kontakt z nowo poznaną cywilizacją. Pocieszało mnie jedynie to, że nie przybyłem w te strony kosmosu jako oficjalny reprezentant mej rasy, stojącej wyżej na drabinie ewolucji, ale jako wygnaniec, bezwzględny złoczyńca i okrutny przestępca. Nie obowiązywały mnie zatem zasady dyplomacji i taktu. To ostatnie odkrycie zdecydowanie mnie pokrzepiło. Cichutko się roześmiałem, uzmysławiając sobie, że więcej zyskuję jako nieulękły pionier i bojowy zdobywca niż jako nadęty polityk, goniący za uznaniem i sławą.       Ziewnąłem, dochodząc do wniosku, że i mnie należy się sen. Komputer wykreował dla mnie dostosowane do mych kształtów prowizoryczne łoże i wygodnie się na nim ułożyłem. Jednakże upragniony sen nie nadchodził. Zdecydowałem się więc na spacer po lesie. Zjechałem windą w dół, by zająć się cichym podglądaniem matecznika. Szczególnie zaintrygowały mnie ptaki. Odgłosy lasu dowodziły, że rozległa knieja naprawdę tętni życiem. Poszerzyłem zakres percepcji wzrokowo-słuchowej, a potem próbowałem podregulować w sobie system odbioru bodźców psychicznych. Te ostatnie były bowiem na zielonej planecie jak na mój gust nieco za silne.       Gdy wróciłem do krążownika, dziewczyna jeszcze spała. Trochę się nudziłem, zatem pomyślałem sobie, że pogawędzę nieco z moim pokładowym doradcą. Usiadłem przed ekranami, które pokazywały akurat potężny i ośnieżony masyw górski, znaczący się gdzieś w centrum kontynentu.       — I co dalej? — zapytałem jak rozkapryszony aoriański brzdąc, szukający nowej zabawy.       Komputer milczał. Obrazy się zmieniały. Widziałem teraz zieleniące się hale, na których wypasano stada owiec.       — To zależy od tego, czy pragniesz ziszczać własne marzenia, czy plany tej tubylczej kobiety!..       Przeszło mi nagle przez myśl, że mój doradca jest najzwyczajniej w świecie zazdrosny.       — Moje własne marzenia?! — przesylabizowałem. Krążyły mi po głowie niejasne wspomnienia tego, czego chciałem, lądując na obcej planecie po 960 latach lotu w kosmicznej próżni. Z orbity stacjonarnej wyglądała zachęcająco, lecz nie było na niej niczego swojskiego. Teraz zaś stwarzała wrażenie bliskiej i pociągającej.       — Chciałeś wrócić do centrum Galaktyki — podpowiedziała maszyna. — Tęskniłeś za Glotrymenami i ciepłym światłem Archei!       Roześmiałem się, ale nieszczerze, a przy tym omal się nie zarumieniłem. Komputer miał niewątpliwie rację — tyle tylko, że w ciągu ostatniej doby wiele się wydarzyło. Nie miałem jakoś ochoty skracać mych wakacji na dziewiczej planecie, która stopniowo odsłaniała przede mną źródła niepowtarzalnych przeżyć i rozkoszy.       — A ona?! — zapytałem, wskazując na słodko śpiącą dziewczynę. Westchnęła głęboko przez sen, jakby czuła, że o niej mowa.       — Agata pragnie wyjść za ciebie i osiedlić się w wielkim mieście, z dala od rodzinnej wioski, starych i zmęczonych życiem rodziców i parobków, spoglądających na nią pożądliwie, lecz niewiele mających do zaoferowania. Szuka dróg odmiany swego losu!..       — Hm! — zadumałem się, trąc ręką brodę. — A to ci dopiero heca. Faktycznie, nawiązywała do tego w nocy!       Dziewczyna poruszyła się i szepnęła coś przez sen. Pogładziłem delikatnie jej policzek, ciesząc się z postępów procesu regeneracji.       — To jeszcze nie wszystko! — dorzucił tajemniczo mój doradca, zaprogramowany widocznie w taki sposób, by rozmowa z nim była zajmująca i ciekawa.       — Nie wszystko?! — zdziwiłem się i leniwie przeciągnąłem, dumając nad projektami i planami Agaty oraz zastanawiając nad tym, jak je urzeczywistnić.       — Jest jeszcze ta druga, młodsza, jej siostra!       Omal nie krzyknąłem, by zamanifestować me niezadowolenie. Nie chciałem mieć dwóch kobiet, co było dla mnie jasne jak słońce.       — A co ona ma do tego? — wybąkałem, wzruszając obojętnie ramionami.       Odniosłem wrażenie, że komputer się waha. Wreszcie się zdecydował.       — Katarzyna przejrzała cię na wylot. Jest inteligentniejsza od starszej siostry i domyśla się, że przybyłeś z gwiazd. Co więcej, pragnie tego, byś zbudował dla niej potężne państwo, nieomal imperium. Chce zostać prawdziwą królową, być u steru i władać poddanymi. Choć jest bardzo młoda, ma niewątpliwie w sobie coś z wybitnych monarchiń, znanych na tym globie. Jedna z głośniejszych w dziejach władała Egiptem i miała na imię... bodajże Kleopatra!..       Niepewnie podrapałem się po głowie. Omal nie zakląłem. Wyrwało mi się z ust jakieś tubylcze słowo, które na pewno nie należało do szczególnie kurtuazyjnych. Pomyślałem ze zgrozą, że nie minie wiele czasu, a nabędę manier tutejszych wieśniaków, by potem wybrać się z kosą na pola. Należało temu zdecydowanie przeciwdziałać.       — Cóż zatem, twoim zdaniem, powinienem uczynić? — zapytałem, zniecierpliwiony tak przedstawionym rozwojem sytuacji.       — Wszystko zależy od ciebie — kusiła podła maszyna. — Masz przed sobą dwieście, trzysta lat życia, licząc według kalendarza, przyjętego na tej planecie. Możesz w tym czasie przyczynić się do jej rozwoju, na przykład sprawić, że biała rasa, która obecnie poznajesz, stanie najwyżej pod względem technologicznym, wyprzedzając inne rasy tej planety, czarną czy żółtą. O ile się orientuję, nie śpieszy ci się przecież z powrotem na Daorię!       Faktycznie, nie śpieszyło mi się już do gwiazd, a i droga była odległa, lecz obudziło się we mnie zrozumiałe podejrzenie, że ktoś próbuje mnie oszukać i wykorzystać. Przemknęły mi szybko przed oczyma dziwne obrazy z Oro. Czyżby wszystko, łącznie z tym, że udało mi się zabrać na pokład zestaw afilogenny, było przez kogoś przewidziane i starannie wyreżyserowane? Czułem się na zielonej planecie jak w uwitym gnieździe, ale nie chciałem, by mną manipulowano. A zwłaszcza, by czynili to oprawcy z Aorii. Niestety, na to jednakże wyglądało. Nie w smak mi była rola animatora prymitywnych kultur z obrzeży Galaktyki — i to w perfidny sposób narzucona. Pojąłem, że muszę się zabrać za przeprogramowanie mego pokładowego doradcy. Odłożyłem to kłopotliwe zadanie wszakże na później.       — Sądzę, że przede wszystkim powinienem pomyśleć o Agacie — ostrożnie wydukałem. — O niej! — pogłaskałem ją znowu po policzku. — Niedługo się obudzi.       Komputer usłużnie zaproponował:       — Zbuduj tu, w pobliżu, w lesie, chatę. I tam ją umieść!       Zmarszczyłem brwi w wyrazie zdziwienia, ale nie mogłem odmówić mu racji. Nie wiem, jak wytłumaczyłbym jej złożoną kwestię mojego pochodzenia. Zapewne nie miała pojęcia, biorąc pod uwagę tubylczą wiedzę, o możliwości istnienia innych cywilizacji w kosmosie. Wszak tu, na Ziemi, przez wiele stuleci uważano, że ludzie są jedynymi istotami we wszechświecie.       — Zgoda — rzekłem. — A więc do dzieła! — ukontentowany zatarłem dłonie. — Nareszcie przyda się do czegoś ten rewelacyjny zestaw afilogenny!       Zabrałem ostrożnie Agatę z hibernatora i wyniosłem z krążownika na leśną polanę. Nieopodal unosiła się i kłębiła srebrzysta mgła — dowód tego, że mój komputer nie próżnował. Pognałem tam na grawitronach, ścinając czubki sosen i świerków. Chata była jak prawdziwa. Cud aoriańskiej techniki znakomicie się sprawdzał, a przy jego pomocy można było kreować, co się żywcem chciało.       Ułożyłem dziewczynę na łóżku, zastanawiając się nad tym, co powinienem teraz uczynić. Z tej odległości nie było widać krążownika. Zasłaniała go ściana lasu. Chodziła mi po głowie myśl, że powinienem — mimo to — zastosować jakieś maskowanie.       — Zioła są w kuchni! — usłyszałem w uchu znajomy głos, uwalniający mnie od zgryzot.       — Jakie znowu zioła?! — warknąłem, w pierwszej chwili nie pojmując, czego może chcieć pokładowa maszyna.       — Wyleczyłeś ją, usuwając ślady po razach bykowcem — cierpliwie tłumaczył mi komputer. — Przecież nie powiesz jej, że stało się to dzięki automatowi medycznemu. Uwierzy w działanie tajemnych leśnych ziół, zbieranych przy pełni księżyca.       Przyniosłem zioła z kuchni. Część z nich sproszkowałem, sypiąc jej na piersi, a część podpaliłem. Płomyk dawał słodki dym, a wnętrze wypełniło się odurzającym zapachem.       — To wszystko — podsumowała me prace maszyna, rezygnując z dalszych instrukcji i poleceń.       Zostałem sam na sam z własnymi myślami. Usiadłem przy mej śpiącej kochance, pieszcząc ją i całując. Przeciągnęła się i westchnęła. Otworzyła oczy — i w jednej chwili pamięć porannych zdarzeń wróciła. Krzyknęła, poderwała się i bezradnie rozejrzała, ale gdy skupiła uwagę na mnie, natychmiast się uspokoiła.       Objęła mnie i ufnie się przytuliła. Przy mnie była bezpieczna. Poczułem podniecające zakamarki jej ciała i obudził się we mnie znowu demon miłości. W jej chabrowych oczach ujrzałem me przeznaczenie. Czekała teraz na kolejną upojną noc, przepełnioną miłosnymi zaklęciami i pasmami rozkosznych uniesień, dla których trudno było znaleźć odpowiednie słowa. Była stworzona do tego, by uszczęśliwiać wybranego mężczyznę i przy nim doznawać głębokiego szczęścia. Nic innego się nie liczyło. Stała na starym, chybocącym się stole, wyniesionym przed wrota stodoły, wspierając ręce na biodrach i dumnie spoglądając na zebrany tłum. Nie odczuwała lęku. Zbiegło się tutaj pewnie z pół wioski. Ranni byli opatrzeni i doglądał ich młody medyk, sprowadzony aż ze dworu. Szło o to, aby ukarać winnego, przybłędę, który krył się gdzieś po lasach. Raz dopuszczona do głosu, nie dała go już sobie odebrać. Perorowała, tłumaczyła i groziła. Nie brakowało jej energii i sił — wszak obcy nie tylko uprowadził jej starszą siostrę, ale i ją samą zhańbił. Została skrzywdzona, jak twierdziła, i to jej dawało prawo do tego, by domagać się, ba, nawet żądać od chłopów ze wsi, aby jej słuchali.       — Hańba, hańba! — co rusz pokrzykiwał ktoś z tłumu, przerywając jej barwne wywody. Umiała gadać, mimo że miała dopiero niespełna czternaście wiosen. — Zabić gada. Pojmać i ukatrupić. Albo przytroczyć kamień młyński do szyi i utopić!..       Podsycała te nastroje, świadoma tego, że lęk zagościł w wielu sercach. Obcy był mocarny, radził sobie z kilkoma parobkami na raz, więc nie każdy miał ochotę, by się z nim mierzyć. A przecież nie brakowało w ich sadybie wyrośniętych, muskularnych młokosów, gotowych dla pozyskania dziewczęcych względów do zwariowanych popisów.       — Nie uszedł daleko — mówiła. — Siostra źle się czuje, jest słaba. Z pewnością zatrzymał się gdzieś nieopodal, wiem to. Nie ciągnąłby jej na koniec świata — przekonywała. — Możecie go znaleźć, pójść z psami, wytropić i wypłoszyć z kryjówki. Cóż to dla was, krzepkich chłopów! Uporacie się z nim raz-dwa! Tam się udał, tam! — wskazywała dłonią kierunek. Spoglądali niektórzy ku łąkom i dalej, ku linii lasu. — Stamtąd nadszedł i tam wrócił.       Nie dodawała, że popłynął w powietrzu niby jakiś wojak z zaświatów, aby nie przerazić przeciwnych jej zamiarom. Chciała, aby go odszukali. Nie przyszedł po nią, choć to obiecał, mimo że upłynęło wiele godzin — czuła więc, że musi napuścić na niego wiejską zgraję. Szło o coś więcej niż tylko o zemstę; pragnęła przybysza aż do bólu, o wiele bardziej niż jej starsza siostra Agata. Nie mogła dopuścić do tego, żeby zniknął bez śladu.       Napięcie sięgało zenitu. Zapadał zmierzch, czerwona kula słońca dotykała już linii horyzontu i było łatwo odwołać się do najniższych instynktów. Jeden z młodych żeńców z sąsiedniej wsi, pewnie liczący na to, że podczas żniw znajdzie ładną dziewczynę na żonę, zdjął kosę z drzewca i nałożył ją na sztorc.       — Zbereźnik otrzyma należną karę! — wrzasnęła gruba baba w kraciastej chuście na głowie. — Pomścimy Kachnę, pomścimy Agatę!       Okrzyk podchwycono. Iskra padła na suchą ściółkę i lada chwila miał zapłonąć ogień. Najbogatszy we wsi gospodarz podniósł rękę i na krótką chwilę zapadła cisza. Miał tylko jedno do powiedzenia:       — Trzeba nam się zbroić — rzekł z powagą — i ruszać w las!..       Czy należało czekać na inną komendę? Katarzyna, świadoma tego, że dopięła swego, zlazła ze stołu.       — Widły i siekiery! — wołano, wzajem się przekrzykując. — Co kto ma! Szable i długie noże!       Mężczyźni zacierali ręce i podwijali rękawy u koszul. Spoglądali złowrogo w stronę lasów, gdzie krył się wędrowiec, który narobił w wiosce szkód. Niezwykły przybysz splamił honor wsi, a można było zmyć tę haniebną plamę tylko w jeden sposób — jego własną krwią. Kto jednakże przyjrzałby się w tej chwili przenikliwie Kachnie, mógłby mieć wątpliwości, czy zależy jej faktycznie na zemście. Chłodno spoglądała na gromadę chłopów, sceptycznie oceniając ich przygotowania. Nie wierzyła, że pokonają obcego. Miała jednak cichą nadzieję, że ich wyprawa sprowokuje go do powrotu. O to naprawdę jej chodziło.       Noc była upojna, choć — jak muszę przyznać — nie czekaliśmy zmroku. Gdy na ciemnym rozgwieżdżonym niebie, ze znaczącą się wyraźnie Drogą Mleczną, pojawił się księżyc, byliśmy już zmęczeni miłością. Poznałem każdy zakamarek cudownego ciała mej ukochanej, wypieściłem jej włosy pachnące ziołami, piersi i ramiona, i wysłuchałem zaklęć, których nie wymyśliłby mój komputer pokładowy, nawet gdyby zbierał dane o zielonej planecie przez sto lub więcej lat.       Około północy dziewczyna zasnęła, sam zaś wyszedłem przed chałupę, przyglądając się gwiazdom. Moja Archea była stąd ledwo widocznym punktem na niebie. Chłodne powietrze wypełniały głosy lasu. Słuchałem cykad, stąpając bosymi stopami po zroszonej murawie, po miękkich mchach i ostrym igliwiu. Ocierałem się o paprocie. Po omacku szukałem szyszek i rzucałem nimi przed siebie. Cieszyłem się jak sztubak, jeżeli udawało mi się trafić w pień drzewa albo w wystający konar. Głuchy odgłos był nagrodą. Oddaliłem się w głąb kniei, szukając natchnienia. Chwilami miałem wrażenie, że jestem jednym ze zwierząt, które wyruszały po zmierzchu na łowy. Odzywały się sowy, wypatrujące zdobyczy. Gdzieś tam zawył wilk. Uczyłem się nocnych dźwięków i próbowałem je powtarzać.       Coraz bardziej podobał mi się pomysł, by wraz z Agatą przenieść się do miasta, a tam zatrzymać się na dłużej. Miasto kusiło. Bezkolizyjne poruszanie się i lawirowanie w dużym skupisku tubylców mogło być znakomitym potwierdzeniem moich zdolności przystosowawczych. Na pewno bym się tam nie nudził, a wręcz przeciwnie — zyskiwałbym nowe pola do popisu. Klasnąłem więc z zadowoleniem w dłonie, aprobując przygodę z miastem i czyniąc z niej część planu, który stopniowo krystalizował się w mojej głowie. Postanowiłem, że o ile nie będzie to konieczne, nie ujawnię przed Agatą mojego prawdziwego pochodzenia. Miłowała mnie jako tubylczego mężczyznę, a nie jako przybysza z odległego układu słonecznego, który przypadkiem trafił na obrzeża Galaktyki.       Głos w uchu zabrzmiał złowieszczo.       — Chłopi z wioski są w pobliżu chaty, w której śpi Agata — posłyszałem. — Przybyli z cepami, młotami i kosami. Szukają tam ciebie. Lepiej, żebyś wrócił!       Siarczyście zakląłem w duchu, nie godząc się z tym, co tam się działo. Nie znosiłem istot, które mieszały mi szyki. Księżyc na niebie, jeszcze przed chwilą niemal boski lampion i patron zakochanych, wydawał mi się szyderczo urągać.       — Poradzę sobie i z tobą, martwy satelito! — żachnąłem się, grożąc mu zaciśniętą pięścią. Zachowywałem się z gruntu irracjonalnie. Nie był przecież winny tego, że na planecie, wokół której krążył od wieków, doszło do czegoś, co było nie po mojej myśli.       Włączyłem grawitrony, wzniosłem się ponad drzewa — i popłynąłem w stronę leśnej polany, na której stała moja chata. Cicho osiadłem przed gankiem. Tamci byli faktycznie już blisko i dostrzegłem ich na podczerwieni. Wiodła ich żądza odwetu. Było ich około dwudziestu i mieli ze sobą, oprócz broni, kilka wiejskich psów.       — Zabierz tę chałupę! — warknąłem. — Tylko tak, żeby Agata się nie obudziła. Przenieś ją na polanę pod krążownikiem!       Otuliła mnie gęsta srebrzysta mgła. Zestaw afilogenny był niezawodny. Przez chwilę nie mogłem się poruszyć i czułem się jak sparaliżowany. Zaraz jednak to wrażenie minęło. Mgła znikła, a na niebie pojawił się blady świecący krążek. Wsparty na stałym polu grawitacyjnym krążownik tworzył spore sklepienie nad sadybą.       — Włącz pole siłowe — rozkazałem. — I maskowanie!       Komputer wykonał polecenia.       — Gotowe! — usłyszałem w uchu.       Teraz mogłem z ulgą odetchnąć. Moja luba była już bezpieczna, dużo bezpieczniejsza niż wcześniej. Zajrzałem do wnętrza chaty i z rozczuleniem pogłaskałem ją po policzku. Spała jak niemowlę, oddychając głęboko. Pomyślałem, że nawet ułożone do polowań psy nie odnalazłyby mojej sadyby, a gdyby ją nawet odnalazły, to i tak powstrzymało by je pole siłowe. Chłopi wszakże takich psów nie mieli, a zabrali jedynie ze sobą wiejskie kundle, nawykłe do ujadania na łańcuchu.       Uradowany mymi szybkimi i skutecznymi posunięciami, które oddaliły zagrożenie, postanowiłem się zabawić. Popłynąłem ku nieszczęsnym amatorom nocnych wypraw w knieje. Sterczeli na polanie, na której jeszcze przed kwadransem znajdowała się moja chata, nie wiedząc, co począć. Zacząłem krążyć wokół nich, prześlizgując się cichaczem między okolicznymi drzewami. Rychło też przestrzeń lasu wypełniły nawoływania wilków. Można się było naprawdę przestraszyć, bowiem wprawne ucho łapało ze dwanaście głosów. Z taką watahą chłopi na pewno nie chcieli się mierzyć. Jak się okazało, miałem rację. Szybko ruszyli w stronę wioski, szepcząc coś o wilkołaku, który nawiedził okoliczne strony i którego należało z daleka omijać.       Katarzyna snuła się po kuchni, markotna i przygnębiona. Nie spała chyba do połowy nocy, czekając, aż wrócą chłopi. Nadeszli wreszcie, ale przemoczeni, zziębnięci, zmęczeni i niezadowoleni. Nie znaleźli nikogo, a wieść o stadzie wilków, które pojawiło się w okolicy, zniechęciła ich do dalszych poszukiwań.       — Jesteś mój, byłeś i będziesz mój! — szeptała, powtarzając w myślach imię obcego. Zapisała je na kartce papieru i nosiła przy sobie niby talizman.       Kmiecie wprawdzie nie natrafili na przybysza i jej siostrę, ale Katarzyna czuła, że straceńcy są w pobliżu. Siłą woli próbowała ich zatrzymać. Półszeptała zaklęcia, których nauczyła ją stara Zagorzyczanka, mająca w okolicznych wioskach opinię czarownicy — wiedźmy, rzucającej uroki i odbierającej krowom mleko. Dziewczyna jej się nie bała i zachodziła do jej podupadłego domostwa za Czarcią Skarpą, gdy tamta jeszcze żyła. Skoro chłopi zawiedli, musiała sobie sama jakoś poradzić. W jej ślicznych ciemnych oczach pojawiały się niebezpieczne błyski, a w głowie stopniowo krystalizował się diabelski plan. Nie wątpiła, że odnajdzie Antoniego, i że owinie go sobie wokół palca. Mimo wieku podlotka miała w sobie więcej kobiecego uroku niż dojrzalsza siostra Agata.       — To za mną, a nie za nią oglądają się parobki, gdy podążamy przez wieś — szeptała do kocura, którego wzięła na kolana. — I to ja znam czary i uroki, nie ona!       Kocur zdawał się przyznawać jej rację. Mruczał, przymykając żółte ślepia i prężąc kark.       — Miau, miau! — słyszała w odpowiedzi. Można było odnieść wrażenie, że stara Zagorzyczanka wcieliła się w niego po śmierci, dalej darząc Katarzynę życzliwością. — Miau, miau!       Zdeterminowana, była gotowa na wszystko. Błąkała się po chacie, a potem po ogródku i obejściu tak długo, aż szatański zamiar dojrzał w niej do końca. Wreszcie się zdecydowała. Z kuchennego kredensu wyjęła ostry szpikulec, osadzony w krótkim drzewcu. Schowała to zbrodnicze narzędzie do rękawa. Tak wyposażona, poszła przez łąki w stronę lasów, serce zaś nieomylnie wskazywało jej drogę niby igła kompasu. Nie lękała się ojców. Tych przekonała z samego rana, że jest bardzo chora i że dlatego nie wyjdzie w pole. Bociany klekotały nad stawami, wypatrując żab — a ich ostre dzioby kojarzyć się mogły z podłym i niecnym zamiarem, który zrodził się w jej szalonej głowie. I ją czekały łowy, tyle tylko, że na dużo grubszego zwierza.       Ślicznie wyglądała Agata na łące przy zbieraniu kwiatów. Wylegiwałem się nieopodal, oceniając rezultaty pracy mego pokładowego kompana, który wykreował dla mojej ukochanej letnią sukienkę z licznymi falbanami. Takie ponoć nosiły dziewczyny miastowe. Włosy zawiązała na karku, wpinając kokardę. Krążownik był z dołu niewidoczny dzięki systemowi maskującemu, więc głównym akcentem rozciągającego się przede mną pejzażu była malownicza wiejska chata. Wspierałem się na łokciu, mrużąc oczy od słońca i przygryzając zerwaną trawkę. Czułem, że jestem na wywczasach, do których seanse wirtualne na Aorii w ogóle się nie umywały. Czym innym była fachowo wykreowana iluzja, nawet silnie wpływająca na zmysły, a czym innym natura, rzeczywisty świat z jego niepowtarzalnymi doznaniami. Obezwładniało mnie lenistwo, ale było mi z nim dobrze. Dni, które spędziłem w rezerwacie na Faorii, strzelając do elaoplorionów, rozmyły się w mej pamięci, tracąc wyrazistość i barwy. Tu, na Ziemi, nie musiałem walczyć o przetrwanie i martwić się o swój los.       Agata uporała się z bukietem i złożyła mi go w darze. Wybrałem najpiękniejszy kwiat, by wsunąć go w jej włosy. Uśmiechała się promiennie. Nie przeszkadzało jej to, że nie mogła się oddalać. Pole siłowe miało ograniczony zasięg. Wspomniałem jej o nocnej wizycie chłopów, tym tłumacząc środki ostrożności.       Przeciągnąłem się z ulgą, obserwując harce dziewczyny. Tańczyła po łące, przemawiając do motyli i do kwiatów. Niestety, idylla nie mogła trwać wiecznie.       — Masz gościa! — usłyszałem w uchu znajomy głos. — Jest przy polu siłowym.       Zerwałem się na równe nogi, sądząc w pierwszej chwili, że wrócili chłopi. Nie byli to jednak oni.       — Kto?! — zapytałem, rozglądając się na wszystkie strony. Nic obcego nie rzucało mi się w oczy.       — Katarzyna! — odparł komputer.       Podszedłem do skraju łąki, tak dalece, jak pozwalało mi na to pole siłowe. W tym miejscu niemalże dotykało ono stojących tam drzew. Bezradnie tam tkwiła, bowiem wyrastająca przed nią ściana była niewidoczna. Pole blokowało systemy psychoruchowe. Dalej po prostu nie mogła pójść, chociaż bardzo tego chciała.       Zrobiło mi się jej żal. Spragniony miłości kociaczek ruszył do lasu w ślad za kochankiem, nie lękając się ani stada wilków, ani opowieści o wilkołaku. Miała na sobie ładną spódnicę, wzorowaną w kwiaty, a do niej białą bluzkę z długimi rękawami. Na szyję założyła czerwone korale. Przyglądając się jej, rozczulałem się jej bezradnością i nieomal dziecięcym stosunkiem do życia. Jakże się myliłem!       — Wpuść ją! — zawyrokowałem.       W tej samej chwili ujrzała mnie przed sobą, zaś dalej — na pustej przedtem polanie — dostrzegła wiejską chatę. Ani trochę się nie zdziwiła. Ostrożnie mnie dotknęła, jakby chcąc się upewnić, że nie jestem zjawą, a potem z ulgą odetchnęła.       — Nie przyszedłeś po mnie, kochany — rzekła, a w jej oczach pojawił się wyrzut. Westchnęła, jakby chcąc wyrazić to, że tak wiele nas łączy, a tak mało dzieli. — Ale cię znalazłam!..       Musnęła moje usta swoimi i pozwoliła mi się objąć. Poczułem przypływ rozkoszy. Była już inna niż poprzedniego ranka w chałupie, gdzie wziąłem ją gwałtownie. Wydawało się, że rozkwitła i dojrzała. Wystarczyło niewiele godzin, by z zalęknionego malca przemieniła się w młodziutką kobietę. Musiałem przetrzeć oczy, a potem raz jeszcze spojrzeć na nią, by się przekonać, że to prawda.       — Femme fatale! — ironicznie mruknął komputer, ale nie pojąłem, o co mu chodzi. Nie znałem przecież wszystkich tubylczych języków tej planety.       Katarzyna rozejrzała się niespokojnie po łące, ostrożnie zezując w stronę chaty.       — Czy tu jest może moja starsza siostra? — zapytała. Przytaknąłem, mimochodem wskazując za siebie. Agata krążyła akurat gdzieś za chałupą, pewnie na drugim krańcu polany. Świeciło letnie słońce, śpiewały leśne ptaki i nie przeczuwałem nieszczęścia, które nieuchronnie nadchodziło.       Kaśka polazła w tamtą stronę. Zerknęła jeszcze za siebie, obrzucając mnie spojrzeniem, które wyrażało zachwyt i oddanie. Znikła wkrótce za domostwem i byłem pewny tego, że moja miła wybaczy jej zdradę i zadane razy. Gdyby nie długi język młodszej siostry, zapewne by tak bardzo nie cierpiała.       Wróciłem myślami do poprzedniego ranka, przypominając sobie kolejne zdarzenia. Krzyk, który do mnie dotarł, był przejmujący. Skoczyłem na równe nogi. Nie wiedziałem, kto krzyczał, lecz miałem nadzieję, że to nie Agata. Pognałem za chatę, gdzie były obie siostry. Niestety, myliłem się — i to srodze.       Katarzyna stała przygarbiona i przegrana, a w dłoni dzierżyła zakrwawiony szpikulec. Już nie przypominała młodej i rozkwitającej kobiety, która kierowana potrzebą serca przybyła w odwiedziny. Agata leżała na trawie z bezradnie rozrzuconymi rękami, a z jej ust płynęła krew.       Zamurowało mnie na amen. W pierwszej chwili miałem zamiar wyrwać Kaśce narzędzie zbrodni i wbić ostrze głęboko w jej piersi. Niechby poczuła, jak to boli! Potem pomyślałem o bardziej wyrafinowanej torturze, o bólu, który trwałby wiele godzin, a nawet dni czy tygodni.       — Ach, to tak wyglądają porachunki między kochającymi się siostrami! — warknąłem wzburzony. Nie wytrzymałem i trzasnąłem ja w pysk.       Wydawało się, że tego nie zauważyła, bowiem dostała ataku histerii.       — Zabiłam ją, zabiłam! — lamentowała. — Zamordowałam ja z miłości!.. — słowa płynęły chaotycznie, bez ładu i bez składu. Jęczała, kiwając się i trzymając się za głowę jak stara baba. Potem mamrotała coś bez sensu, wreszcie ucichła.       Ostrożnie wziąłem moją lubą na ręce. Oczy miała półprzymknięte, a twarz białą jak papier. Przyłożyłem ucho do jej piersi, ale nie wyczułem oddechu. Wściekłem się na Katarzynę.       — Niczego jej nie zrobiłaś! — wyrzuciłem z siebie ze złością. — Czy sądzisz, że przy mnie tak łatwo kogoś zabić?..       Wykrzyczała się i uspokoiła, zaś teraz przyglądała się temu, co czynię. Zabrałem Agatę do widny grawitacyjnej — widziała więc, jak unoszę się w górę niby anioł, a potem znikam.       — Jakie są rokowania? — zapytałem mego pokładowego doradcę, gdy tylko złożyłem wiotkie ciało w hibernatorze.       Ekran automedu migał, częstując mnie kolumnami zbędnych cyfr.       — Terapia będzie trwać około dwudziestu godzin — odparł wreszcie komputer. — Przebite jest serce, a ponadto uszkodzone jedno płuco. Rokowania są jednak dobre!..       Z ulgą odetchnąłem. Usiadłem, przyglądając się beznamiętnie jak zamyka się hibernator. Wszelkie niezbędne zabiegi aparatura medyczna miała wykonać w obniżonej temperaturze. W niczym nie mogłem dopomóc, ale też w niczym nie mogłem przeszkodzić.       — W porządku! — wydukałem, zdając się ufnie na sprzęt pokładowy, który był absolutnie niezawodny. Mogłem teraz zająć się w spokoju sprawczynią nieszczęścia. Już po raz drugi moja ukochana przez nią cierpiała. Pomyślałem o Katarzynie, zamkniętej na dole w polu siłowym. Należało do niej zjechać i tym razem naprawdę porządnie ja ukarać.       Stała jak posąg, nie ruszając się nigdzie z miejsca zbrodni. Szpikulec leżał na murawie i wydawało się, że działa na nią hipnotycznie. Przypatrywała się narzędziu rozszerzonymi oczyma, a twarz miała bladą, bez kropli krwi. Gdy mnie ujrzała, bezradnie przygryzła wargi. Zrobiłem surową minę, ale gniew mi minął — i musiałem się sporo natrudzić, by się nie roześmiać. Wpływała na mnie rozbrajająco i nie mogłem nic na to poradzić.       — Czy sądzisz, że przy mnie można naprawdę kogoś zabić?! — powtórzyłem rzucone wcześniej pytanie. Nie zabrzmiały w nim jednak nuty groźby, jak tego oczekiwałem. — Twoja siostra będzie żyć. Nic poważnego jej się nie stało. Wróci do zdrowia i to już wkrótce!       Spojrzała w górę, na błękitne niebo, tam, gdzie zabrałem Agatę, a na jej ślicznej buzi pojawił się wyraz ulgi. Wierzyła, że mówię prawdę. Byłem zdolny przywrócić do życia zmarłego, skoro potrafiłem unosić się w powietrzu i pozostawiać tubylców gdzieś między białymi obłokami. Nie przypuszczała jednakże, zresztą trafnie, że jej krwawy postępek puszczę płazem. Spodziewała się surowej kary.       — A co teraz ze mną będzie? — trwożnie szepnęła, usiłując z mej nieprzeniknionej twarzy odczytać wyrok.       Zmarszczyłem brwi, udając głęboki namysł.       — Dobrze, że o to pytasz — odpowiedziałem. Zerknąłem gdzieś daleko, ponad korony sosen i świerków. — Już wiem — dodałem. — Myślę, że będzie najlepiej, jeśli sobie sama wybierzesz karę!..       Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem, pojmując, że powoli odzyskuje panowanie nad rozwojem sytuacji. Zamiast objawić swą wolę, sędzia zaczynał wdawać się w pertraktacje. Nie oznaczało to niczego groźnego dla niedoszłej morderczyni.       Wzruszyła ze wzgardą ramionami i skrzywiła się nieznacznie. Skoro siostra żyła i miała rychło powrócić do zdrowia, nie musiała się lękać należnych jej batów.       Gwizdnąłem przeciągle, udając olśnienie.       — Wiem, co zrobię! — zawołałem. — Wraz z twymi ojcami znajdę ci jakiegoś parobka ze wsi na męża. Wydamy cię za niego, będziesz mu gotować, prać, sprzątać, dbać o jego dobytek i rodzić mu dzieci!..       Miała wyższe aspiracje. Postąpiła do przodu i sądziłem, że zdzieli mnie zwiniętą piąstką. Nie spodobał się jej ten pomysł, był gorszy od chłosty i złej sławy we wsi. Próbowała się bronić.       — Nikt mnie nie zechce, bom zhańbiona!..       Roześmiałem się, wielce ubawiony.       — Nie ma obawy, zawsze znajdzie się jakiś kulawy — strzeliłem na chybił trafił. Jak się zaraz okazało, trafiłem w dziesiątkę, był bowiem taki w wiosce.       — Za kulasa nie wyjdę! — jęknęła bezradnie. — Nie chcę go!       Byłem uszczęśliwiony, a moja radość sięgała zenitu.       — Ależ tak, kulas, kulas, kulas, idealna partia dla zhańbionej dziewki, pozbawionej dziewictwa przez przybłędę z miasta. Że też od razu o tym nie pomyślałem. Będzie weselisko jak się patrzy! — klasnąłem z dumą w dłonie, przejęty do żywego mym projektem.       Rzuciła się na mnie z piąstkami, waliła mnie nimi po piersi, krzyczała jak dziecko, którego zmusza się do czegoś, na co nie ma najmniejszej ochoty.       — Nie, nie, nie! Nie wyjdę za kulasa!..       Nie wytrzymałem i trzasnąłem ją znowu w twarz.       Spojrzała na mnie jakoś dziwnie, aż mnie na chwilę zmroziło, po czym usiadła na murawie, obciągając starannie spódnicę. Ostry szpikulec znalazł się znowu w zasięgu jej dłoni. Chwilę milczała, a następnie rzekła:       — Sama wymyśliłam sobie karę. Weź mnie i wykorzystaj, jak to uczyniłeś w chacie, a potem uśmierć!..       Wahałem się nad różnymi rozwiązaniami kwestii jej małżeństwa.       — Parobek, nie. Kulas, nie! — wyliczałem. — A może w takim razie oddam cię smokowi? — zaproponowałem wspaniałomyślnie.       Nie wierzyła w smoki. Skoro nie przerażały jej wilki, a nawet wilkołak, który ponoć krążył po lasach, dlaczego miałaby się bać bajkowego stwora?       O dziwo, przewrotnie się zgodziła.       — To niech będzie smokowi! — powiedziała.       Zatarłem ręce, a w mych oczach pojawiły się wesołe błyski. Czułem, że zapowiada się świetna zabawa.       — No, nic lepszego. Sama się zdecydowałaś, więc nie miej potem do mnie pretensji. Chciałaś smoka za męża, tedy ci przypadnie w udziale. Wobec tego do dzieła! Przywołamy tu smoka! — rzuciłem, zerkając do góry.       Pojęła, że to nie przelewki. Zbyt poważnie się do tego zabierałem, bym miał żartować.       — Nie, nie chcę smoka! — rzekła z lękiem. Czuła, że wywołała coś niepokojącego, czego nie uwzględniła w swych kalkulacjach. — Lepiej od razu mnie zadźgaj!       Podszedłem do windy grawitacyjnej. Miałem najpierw zamiar osobiście zaprojektować smoka, ale w chwilę później doszedłem do wniosku, że za długo by to trwało — więc ostatecznie zleciłem to zadanie komputerowi.       — Dawaj tu smoka, mój nadworny czarnoksiężniku! — krzyknąłem.       Kryjący się między obłokami i niedostępny dla śmiertelników tajemny świat z nagła ożył. Zapadła ciemność, zagrzmiało, błysnęło, spadła mgła, oblepiająca wszystko wilgocią, a z jej wnętrza wynurzył się wstrętny pysk, ziejący ogniem. Sam byłbym przerażony, gdybym nie wiedział, co się naprawdę dzieje. Oto jak się ujawniały możliwości seansu wirtualnego!       Mgła ustąpiła i ujrzałem w całości wielkiego cudacznego stwora. Wierzcie mi, sam bym lepszego nie wymyślił — i przyznam szczerze, że wolałbym go nikomu nie opisywać, gdyż rumieniłbym się ze wstydu. Komputer wykreował pokrytą wstrętnym śluzem bestię o wyolbrzymionych cechach seksualnych. Była ona skrzyżowaniem drapieżnego mięsożernego chodylaża z Baorii z żyjącym w ciemnościach podziemnych korytarzy kopulantem z Daorii. Wystający i napięty jak struna dygocący penis wydawał się szukać gorączkowo miejsca, w które mógłby się wbić. Stwór był chodzącym narzędziem gwałtu i zapewne do niczego innego się nie nadawał.       Spojrzałem na dziewczynę. Myślałem że da nogi za pas i ucieknie, gdzie pieprz rośnie, ale tego nie uczyniła. Zamieniła się w słup soli i cała drżała.       Podszedłem do niej i ulegając nastrojowi chwili, szepnąłem łamiącym się głosem:       — Widzisz? Chce ciebie, pragnie i będzie cię mieć. Na zawsze. Zobacz jak cię kocha!..       Bestia podpełzała powoli, cała uwagę skupiając na Katarzynie, a jej intencje były aż nadto czytelne.       — Nie! — dziewczyna wrzasnęła wreszcie, pojmując, co się święci. Próbowała skryć się za mnie, ale odskoczyłem. Przewróciła się i złapała mnie za nogi, a jej paznokcie rozorały mi skórę. Żadna siła nie była w stanie ode mnie jej oderwać. — Nieee! — wrzeszczała jak opętana. — Nie. Nigdy!..       Smok brał w posiadanie jej ciało. Chwilę się jeszcze szarpała, czując na sobie mokre macki, wślizgujące się pod spódnicę i bluzkę, a potem nagle uległa.       — Zemdlała ze strachu — usłyszałem w uchu głos komputera. — Ma już dość i przekroczyłeś granice jej wytrzymałości psychicznej. Została dotkliwie ukarana.       Ramiona mi opadły. Smok znieruchomiał, a potem rozpłynął się w powietrzu. Nad polaną znowu świeciło złote słońce, odzywały się w lesie ptaki, a nad kwiatami krążyły osy, pszczoły, trzmiele i motyle.       — To co, do diabła, mam z nią zrobić?! — warknąłem.       Pochyliłem się nad nieprzytomną dziewczyną i ostrożnie poklepałem ją po policzkach, usiłując ją docucić. Powoli wracały jej na twarz rumieńce.       Komputer nie miał kłopotu z udzieleniem mi prawidłowej odpowiedzi.       — Pozwól jej tu przychodzić, codziennie, gdy tylko zechce, a potem... — głos w uchu na chwilę się zawahał.       — Potem? — zapytałem, przeczuwając, że wróci do tematu, który już wcześniej zaczął drążyć. Nie omyliłem się.       — Potem możesz zbudować dla niej królestwo! — objaśniła maszyna. — Nie, nie tu. Raczej w sąsiednim układzie solarnym, o kilka lat świetlnych stąd. Jest tam piękna, tętniąca życiem planeta i w sam raz do zagospodarowania.       Katarzyna otworzyła oczy. Uśmiechnęła się, widząc nad sobą moją zatroskaną twarz. Objęła mnie ufnie ramionami.       — Nie przypominasz smoka! — szepnęła.