Romulus Rexner Planetarny Legion Pierwsze wydanie w języku angielskim – 1961, Japonia Drugie wydanie w języku angielskim – 1987, Anglia Trzecie wydanie w języku angielskim – 2000, Polska Czwarte wydanie w języku polskim – 2001, Polska Hej, przyjacielu, podaj dłoń, Hej, podaj dłoń, jak boga kocham. Poświęcam tym, którzy walczyli o wolność, i tym którzy pracują dla pokoju. 1940 – 2025. Wstęp Politycy twierdzą, że pokój nastanie, kiedy się zmieni ten czy ów rząd za granicą. Równocześnie wszyscy są ślepi na wady swoich własnych rządów. Trzy miliardy mieszkańców globu żyje w nędzy, ale tragikomiczni przywódcy świata wciąż jeszcze marnotrawią ogromne środki na „obronę”. Niekończące się konflikty między przywódcami oczywiście nie mają nic wspólnego z tak istotnymi problemami ludzkości jak ciemnota, choroby i przedwczesna śmierć. Zamiast zawzięcie sprzeczać się o tendencyjne ideologie i granice państw, przyszli mężowie stanu będą ze sobą inteligentnie współpracowali w rozszerzaniu granic cywilizacji. „Planetarny Legion” zapowiada powszechną syntezę współczesnych ustrojów, którą uznają wszyscy ludzie myślący racjonalnie. Niniejsza książka opisuje przejście od piekła nienawiści i rozpaczy w roku 1940 do raju braterstwa i spełnienia w roku 2025. Zawiera także propozycje dotyczące postaw i działań sprzyjających tej transformacji. PRZEDMOWA DD CZWARTEGO WYDANIA Pierwsze wydanie niniejszej książki – 3800 egzemplarzy – zniszczono po ucieczce japońskiego przedstawiciela (Y. Shikibu). Drukarnia Tosho Insatsu nie odpowiada na listy. Dwieście egzemplarzy zdążył rozprowadzić po świecie Y. Okazaki, zanim umarł. Drugie wydanie (900 egzemplarzy) londyńska firma „Veritas” wysłała do... Rosji (?). Inni pisarze po prostu dostarczają swoje rękopisy agentom, a potem otrzymują honoraria. Rękopis tej książki „zaginął” w wydawnictwie „Doubleday” i innych, tak samo jak jej włoski przekład (dokonany przez A. Ricci). Autor „Planetarnego Legionu” nie jest znaną osoba, z wpływami w kręgach akademickich, politycznych i handlowych, lecz zwyczajnym obywatelem świata, człowiekiem z wielokulturową przeszłością. Szuka konstruktywnego współdziałania między literaturą a życiem. Sięga do wartości nawet poza literaturą, poza naszą epoką, poszukując głębszego zrozumienia ludzkiej egzystencji i moralnych imperatywów, aby przyczyniać się do holistycznych zmian na lepsze. Klucz do raju na ziemi nie istnieje. Jest jednak proces twórczy, proces kosmicznego tworzenia lansowanego przez intelektualną awangardę ludzkości. Człowiek Planetarny zmaga się z Człowiekiem Prymitywnym o zastąpienie samolubnej konkurencji altruistyczną współpracą. Człowiek Prymitywny, plemienny, jest egoistą kierującym się instynktem zwierzęcym, który nakazuje mu walczyć o przetrwanie, co prowadzi do zniekształconej egzystencji w zacofanej grupie. Tępy czytelnik tych stronic może sądzić, że Człowiek Planetarny i jego „utopijny” Uniwersalizm nigdy nie zaistnieje. Niemniej przyszłe możliwości, chociaż tutaj dopiero uzmysłowione, są już ipso facto integralną częścią naszej rzeczywistości. Kosmopolityzm, mondializm należą do odwiecznych marzeń ludzkości. Te szlachetne idee silnie się zaznaczały w azjatyckich kulturach prehelleńskich, w okresie grecko-rzymskim, w Średniowieczu, w czasie Oświecenia na Zachodzie, a w ostatnich latach na całym świecie. Były jednak niewystarczająco konkretne i niepełne. Trzeba je włączyć do takiej nowoczesnej doktryny społeczeństwa świata, jak Planetarny Uniwersalizm. Przyśpieszając upadek niebezpiecznego szowinizmu, który już dawno powinien zniknąć, i wykorzystując najnowsze zdobycze techniki, Planetarny Uniwersalizm – bez przymusowej kolektywizacji – jednoczy niedawno rozbudzone procesy historyczne i skupia energię nie rządów, lecz zwykłych ludzi. Przesłanie Arystotelesa można rozpowszechnić wśród wszystkich narodów za pośrednictwem Internetu, satelitów itp. Są tutaj zwięźle opisane Aktywne i Pomocnicze Legiony Planetarnego Legionu (PLP), tajnego departamentu. Działają one po to, aby tworząc oazy kultury i pokoju, poszukiwaniem najwyższych ideałów ludzkości zastąpić poczucie bezsensu oraz ślepą pogoń za sukcesem. Przewiduje się jedynie działalność oświatową, społeczną, pozostawanie w tle, cierpliwą perswazję, a nawet, jeśli trzeba, kompromis. Każdy rok oferuje nowe możliwości. Nowe pokolenia muszą wprowadzać nowe idee sprzyjające ludziom, żeby sprostać bezprecedensowym wyzwaniom. Stare teksty, przyzwyczajenia, a nawet przysięgi, że będzie się działało tylko dla dobra własnego kraju, są już przestarzałe, ponieważ zachowują niebezpieczny szowinizm i szkodliwy fanatyzm. Świat już od dawna zna wiele dobrych zasad, lecz zawsze im się przeciwstawiały głęboko zakorzenione elity arystokratyczne, wojskowe i gospodarcze. Autor nie jest zależny od tych elit, a jego książkę można czytać we wszystkich krajach ze względu na jej uniwersalny charakter i trwałe wartości. Autor przemawia do czytelnika za pośrednictwem swoich bohaterów i częściowo jest także autobiograficznym narratorem – nowy genre. Prezentując nowe życie na tej planecie, czy choćby tylko je sobie wyobrażając, zmusza czytelnika do oderwania się myślami od ziemskiego błota i skierowania ich wyobraźni ku ideałom. Pisze nie za pomocą komputera, lecz atramentem z krwi i łez. Nie czerpie materiałów z bibliotek, tylko ze swoich wspomnień, refleksji, uczuć, przygód i porażek, ze swej wiary i duszy, ze swego umysłu i serca, jednak na mocnym fundamencie zdrowego rozsądku. „Życie jest myślą” (Platon), która kieruje „Ewolucją Twórczą” (Bergson) Natury wypływającej ze źródeł istnienia. Wielu wydawców to cyniczni „realiści”, którzy traktują każdą książkę jak towar przynoszący doraźny zysk. Publikują więc nudne, wulgarne, głupie „dreszczowce” bez związku ze społeczeństwem i pozbawione wartości. Rządzi rynek. Duże koszty, małe skutki. Autor odrzuca stare tradycyjne ustroje i nową popkulturę hippisów. Potęga twórczej wyobraźni daje nam impuls do wykraczania poza granice przestarzałych poglądów. Szybkie przemijanie i nieskończoność czasu, który wszystko unicestwia, oraz powolne zmiany historyczne skłaniają nas do szukania lepszego życia teraz. Już w roku 1954 autor pisał o nieuniknionym upadku Związku Radzieckiego. Historia świata to ponury i przygnębiający obraz ciągłych wojen, które niszczą życie większości ludzi, a przemijają ono szybko i bezpowrotnie. Oprócz tekstów opisowych i analitycznych autor pragnie również przedstawić dokument historyczny. Od dawna jest pewien, że Planetarny (Powszechny) Uniwersalizm w końcu wywrze duży wpływ na świat. Nawet utopijne wizje są potrzebnymi drogowskazami na ciemnych i krętych drogach prowadzących ku lepszej przyszłości. Od autora Po upadku komunizmu, bezstronnego obserwatora zaczynają ogarniać wątpliwości. Czy Zachód reprezentuje postępowe trendy przyszłości, czy schyłkowe poglądy przeszłości? Czy tylko broni ciemnych interesów kliki samolubnych bogaczy i bezwartościowych arystokratów, czy też najwyższymi celami jego dążeń są idee Boga i ludzkości? Czy jest zdrowy jak Sparta, czy zgniły jak Babilon? Czy ma lub tworzy ideologię atrakcyjniejsza od innych? Czy chętnie dostosowuje swoją politykę do szybko zmieniających się czasów? Czy może zdobyć poparcie całej ludzkości dla swojej sprawy? Nie było dotąd wielkiego człowieka, który nie krytykował starych instytucji, wprowadzając nowe idee. Jednak to nieprawda, że zwykli ludzie nie mogą zrobić nic lepszego niż pisać książki, które – jeśli w ogóle są publikowane – tylko giną w przeładowanych bibliotekach i wkrótce są zapominane. Jest coś złego w postawie autorów książek myślących, że jeszcze wiele pokoleń musi zmarnować życie, zanim ludzkość będzie mogła lepiej żyć. Każdy z nas ma tylko jedno życie. Nie chcemy zmarnować tego bezcennego daru. Nie chcemy żyć bez sensu w mrokach kolejnego średniowiecza. Pragniemy, by teraz nastała złota era, w której spełni się więcej odwiecznych marzeń rodu ludzkiego niż w nędznej przeszłości. Niniejsza książka jest oparta na doświadczeniach i obserwacjach autora. Jednakże opisy wydarzeń mogą niezbyt interesować niektórych czytelników, a książkę pisaną na zasadzie sztuka dla sztuki będzie pokrywał tylko kurz w księgarniach. Z tych powodów autor zaprawił swą opowieść fermentem idei. Opisom wydarzeń towarzyszy poszukiwanie zasad lepszego społeczeństwa, wiary dającej zbawienie i nowego modelu życia. Wypadki wojenne i dezintegracja społeczna przyćmiewają przeżycia osobiste. Wewnętrzny dramat jednostki, jej moralne dylematy są usuwane w cień przez apokaliptyczny dramat oszałamiająco zmiennych kolei losu. Na tych stronicach zderzają się ze sobą ideologie naszych czasów, stare i nowe ideały są wystawiane na krzyżowy ogień potępienia i krytyki. Poglądy przeciwników nie są chronione. Kiedy wreszcie wrzawa zderzających się argumentów osiąga szczyt i dochodzi do bolesnego rachunku sumienia, jasna myśl jak płonąca pochodnia przebija czarny woal jutra i ukazuje fascynujący zarys tego, co nadejdzie. Cichnie lament nad bolesną przeszłością pełną ruin i śmierci, a zaczyna pojawiać się radosne oczekiwanie wspaniałej przyszłości. *** Niniejsza książka nie jest kolejną powieścią jakiegoś anglojęzycznego pisarza, który mozolnie, lecz bez pośpiechu opracowuje wymyśloną fabułę ze sztucznym rozwiązaniem w zgodzie z przestarzałymi konwencjami literackiej formy. Książka ta, to nie gładka, lukrowana powieść starannie unikająca kontrowersyjnych kwestii, umiejętnie skonstruowana, aby przyciągnąć wydawcę, zadowolić recenzenta, uspokoić cenzora, zabawić czytelnika, celowo napisana tak, żeby nikomu się nie narazić i w ten sposób przynieść pieniądze autorowi . Książki tej nie napisano z pobudek materialnych. Przemawia ona żarliwie głosem rodu ludzkiego męczącego się w konwulsjach. Choć jej styl nie jest liryczny, jednak nie tłumi spazmatycznego krzyku, bolesnego i długo powstrzymywanego, który wyrywa się z głębi rozdartego serca ludzkości i niczym krew tryskająca pod wielkim ciśnieniem zaleje duszę świata i będzie wysyłać czerwone błyski coraz szybciej pulsujące, by ponaglać i przypominać o skrajnym niebezpieczeństwie. To żarliwe wołanie o wymiarze planetarnym, krzyk, który by się rozniósł, wzbił i uderzył w bramy niebios, poruszył Pana siedzącego na tronie, wzbudził Jego gniew i nabierając siły cyklonu, wstrząsnął kolumnami pałaców i parlamentów, zelektryzował władców ludzkości, zmusił ich do przestrzegania boskich przykazań i liczenia się z wolą wszystkich ludzi. Niestety! Tragedią naszych czasów jest, że w zgiełku bezładnych politycznych i handlowych sporów ignoruje się, zniekształca i ucisza nawet najbardziej śmiałe głosy najczystszego idealizmu. Skoro człowiek jest wygnańcem z raju, to jak odzyska utracony raj? Raj arkadyjskiego bezpieczeństwa i bukolicznego spokoju, raj zaufania i niewinności, raj dobra i prawdy, raj swobody i braterstwa, raj piękna i nadziei, raj niezmąconej radości i beztroskiego szczęścia, raj krystalicznej czystości i promiennej miłości, raj łaski duchowej i przewodnictwa bożego? W chwili, gdy ród ludzki sięga w nieskończone głębie kosmosu, kto nas poprowadzi? Czy politycy będą mieli dość moralnej siły, natchnionego geniuszu, mesjanistycznych wizji, by kierować losem ludzkości na drodze do coraz wyższej potęgi? *** Dobre pomysły i wielkie ideały „Planetarnego Legionu”, jak powszechny pokój, postęp i współpraca, cynicy nadal odrzucają pod oszukańczym pretekstem, że są utopijne. Depczą więc najbardziej oryginalny i najcenniejszy element w całym nieskończonym wszechświecie, a mianowicie konstruktywną wizję ideału, duchowy obraz doskonałości, wspaniałe marzenie Boga i człowieka, które po eonach Twórczej Ewolucji wśród miliardów galaktyk wiecznie wirujących w czarnej bezdennej przestrzeni kosmicznej może się skrystalizować na tej planecie. Jeden zmaterializowany ideał ludzki zaćmiewa wszystkie diamenty i całe złoto na świecie. Wizja idealnych ludzi, kształtujących idealne warunki i cieszących się nimi, jest tak życiodajna i nieodzowna jak nadzieja, miłość i piękno. Heroiczne wysiłki, by rozpalić i urzeczywistnić tę odwieczną wizję, zapiszą najbardziej bohaterskie karty historii tej planety i wyznaczą najchwalebniejsze etapy Kosmicznej Ewolucji. Płomieniem Wiary i Stalą Woli musimy odwrócić nową kartę historii i zapisać ją swoimi nieśmiertelnymi czynami. Rozdział 1 Lata przedwojenne jawią mi się niby mglisty sen. Kiedy o nich myślę, zawsze przypominam sobie mojego przyjaciela Adama. Dyskutowaliśmy o wszelkich religiach i filozofiach, spacerując wąskimi ulicami starego miasta lub podczas wizyt u znajomych o podobnych zainteresowaniach. Ja pozostawałem nieco na uboczu burzliwego nurtu studenckiego życia, lecz Adam skupiał na sobie uwagę każdego zgromadzenia. Jego talenty artystyczne, intelektualny autorytet i barwna osobowość fascynowały szeroki krąg poważnie myślących studentów. Jednak wpływ Adama nie zawsze podobał się naszym konserwatywnym profesorom, którzy nie pochwalali u studentów niezależności umysłu. Niemniej Adam przyjął postawę nonkonformistyczną. Nad wiek rozwinięty był obrazoburcą, pogardliwie traktował sztywne konwenanse naszego środowiska. Miał imponujący wygląd – długie włosy, wysokie czoło i przenikliwe oczy. Chociaż często sarkastyczny w rozmowach, głęboko odczuwał niewytłumaczalne cierpienia ludzkości. Przechodziłem jeszcze okres dojrzewania, gdy wojna rozpętana przez Hitlera zburzyła moje spokojne życie. Przez pewien czas byłem jeńcem Sowietów, lecz uciekłem i udałem się do miasta, gdzie mieszkali moi krewni. Tam mnie zaprzysiężono i zostałem członkiem Związku Walki Zbrojnej. Jednak brutalna okupacja hitlerowska sprawiła, że dla wszystkich życie było beznadziejne, dla mnie zaś niemoralne. Wobec tego postanowiłem uwolnić się z dławiącego uścisku gnębiciela. Związek dał mi adresy ludzi, którzy mogli mi udzielić pomocy przy przekraczaniu granicy węgierskiej i w dalszej podróży do Francji, gdzie zamierzałem wstąpić do wojska alianckiego. Wyruszyłem w drogę pewnego mroźnego poranka w styczniu 1940 roku, kiedy padał gesty śnieg. Nie po raz pierwszy ani ostatni opuszczałem dom, by przekraczać granice w poszukiwaniu nieuchwytnej wolności. Moi przodkowie opuścili swój dom w środkowej Europie, gdy stłumiono ruch wolnościowy 1848 roku. Niektórzy wyjechali do Francji lub Ameryki, inni do Rosji, gdzie już mieszkali krewni. W roku 1918 nasze posiadłości ziemskie skonfiskowali komuniści. W dzieciństwie słuchałem niekończących się opowieści o wojnie Czerwonych z Białymi w Rosji, o trudnych ucieczkach i przypadkach bohaterskiej śmierci. Ostatecznie kilku rozbitków z mojej poprzednio licznej rodziny dotarło do Stambułu. Później mieszkałem w Rzymie, Wiedniu, następnie w Grenoble, a w końcu w Krakowie. Rodzina rozproszyła się po różnych krajach, a ja nigdzie nie osiadłem, ciągle zmieniałem szkoły i wszędzie mnie traktowano jak obcego. Moim przeznaczeniem było podróżowanie. Wyrywano mnie z korzeniami i przeflancowywano, aż się poczułem bardziej obywatelem świata niż jakiegoś szczególnego kraju. Teraz ponownie znajdowałem się w drodze. Wiedząc, że rodzina będzie próbowała wyperswadować mi to ryzykowne przedsięwzięcie lub prosić o jego odłożenie, z nikim się nie pożegnałem. Najpierw przebyłem około trzystu kilometrów, by odwiedzić Adama, i z radością dowiedziałem się, że ma identyczny plan. Tak więc pewnego wieczoru, razem z dwoma innymi przyjaciółmi, wsiedliśmy do zaciemnionego pociągu, który jechał do miasta położonego około czterdziestu kilometrów od granicy węgierskiej. Tam, po wymianie haseł, gościnnie nas przyjęli członkowie Związku Walki Zbrojnej, u których zatrzymaliśmy się na kilka dni. Kiedy wreszcie zjawił się przewodnik, wyruszyliśmy pieszo do niewielkiej wioski położonej około dwudziestu kilometrów bliżej granicy. Chociaż w górach wciąż leżał głęboki śnieg i panowały niesprzyjające warunki atmosferyczne, nie mogliśmy dłużej przebywać we wsiach bez wzbudzania podejrzeń Niemców. Tak więc w końcu w połowie lutego, około północy, zebrało się dziewięćdziesiąt osób, rozdano broń i szybko wyruszyliśmy w drugą drogę na południe. Od jesieni była to pierwsza próba przekroczenia granicy w tym rejonie. Początkowo szliśmy razem, ale po kilku godzinach trafiliśmy na głęboki śnieg, co zmusiło nas do wyciągnięcia się w długi szereg. Posuwaliśmy się w bezludnym terenie podgórskim, z dala od dróg i wiosek. Chociaż zostawialiśmy za sobą swoje zrujnowane domy i zawiedzione nadzieje, wiedzeni młodzieńczym pragnieniem przygody, jakże mogliśmy nie ekscytować się perspektywą podróży do Francji czy Anglii, by walczyć z hitlerowcami? Jednak nasze przedsięwzięcie nastręczało trudności, Niemcy bowiem pilnie strzegli granicy. Słońce już wstawało za ciemnymi chmurami, a myśmy wciąż maszerowali krętym szlakiem przez szczyty i strome zbocza w śniegu głębokim niemal na metr. Kilkakrotnie musieliśmy pokonywać w bród częściowo zamarznięte strumienie. Od czasu do czasu dla odpoczynku robiliśmy krótkie postoje. Mieliśmy bardzo mało żywności, więc jedliśmy śnieg i piliśmy wodę z potoków. Zapadła noc, a my w milczeniu dalej brnęliśmy przez zaspy w świetle zamglonego księżyca. Lodowaty wiatr znad grani smagał nas po twarzach. Nagle zerwała się śnieżyca, która dodatkowo opóźniła nasz marsz. Wydawało się, że ta droga nigdy się nie skończy. Bez jedzenia i nart błędem była próba pokonania łańcucha takich niedostępnych gór zimą, kiedy śnieg jeszcze nie stopniał. Zabłądziliśmy wskutek złej widoczności, ograniczonej niemal do zera. Przez wiele godzin wracaliśmy po własnych śladach, by odzyskać orientację. To mozolne wspinanie się krok po kroku w mokrym śniegu wystarczająco nas męczyło, ale głównym kłopotem stał się głód. Niektórzy chłopcy zdradzali objawy całkowitego wyczerpania, lecz nie było powrotu. Po dwóch dniach marszu zbliżaliśmy się do celu. Tuż przed północą przewodnicy powiedzieli nam, że do węgierskiej granicy zostało tylko kilka kilometrów. Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy cicho schodzić z grzbietu, z którego widzieliśmy graniczną wioskę. Kwaterowali tam żołnierze niemieckich oddziałów górskich i ukraińscy strażnicy. Idąc w dół drugim szeregiem po dnie wąwozu, dotarliśmy do wezbranego potoku. Nie było wyboru, musieliśmy pokonać go wpław. Wraz ze swoimi przyjaciółmi i innymi zdeterminowanymi osobami wskoczyłem do lodowatej wody. Reszta naszej grupy wahała się i w świetle latarek próbowała znaleźć bardziej dostępne miejsce. Bystry prąd znosił mnie. Zbliżając się do przeciwległego brzegu, około dwudziestu metrów niżej, spojrzałem w górę i nagle zdałem sobie sprawę, że brzeg jest wysoki i stromy, a uchwycić się nie ma się czego. Daremnie zdzierałem sobie palce do krwi na gładkiej i śliskiej ścianie lodu. Wyczerpany, w końcu zrezygnowałem i spłynąłem w dół potoku, gdzie w ciemnozielonej pianie ujrzałem młodego mężczyznę, który krzyknął, bym mu pomógł. Złapałem go lewą ręką i na moment obaj znaleźliśmy się pod wodą. Na szczęście po chwili wpadliśmy na zwalone drzewo, prawdopodobnie podmyte przez wezbrany potok – leżało w poprzek nurtu, ale wciąż trzymały go korzenie. Kiedy walczyłem z prądem, usłyszałem czyjeś wołanie z brzegu. Był to jeden z naszych. Wylądował w miejscu bardziej dostępnym i teraz biegł nad potokiem w poszukiwaniu brata. Wyciągnął na brzeg mnie i drugiego mężczyznę. Później pomogliśmy wydostać się innym. Współczułem człowiekowi, który nas wyratował, bo w dalszym ciągu nie mógł odnaleźć brata. Tymczasem kilka osób tonęło i nie można było ich uratować. Rozpaczliwy krzyk przeszył powietrze: – Chryste! Pomocy! Wkrótce pistolety maszynowe odpowiedziały mu gradem kul, które pruły wodę. Niemieckie psy policyjne zaczęły wściekle ujadać. Musieliśmy przypaść do ziemi, bo szperacze omiatały potok. Huk strzałów z karabinów i pistoletów maszynowych, odbijający się w górach grzmiącym echem, oznaczał początek bitwy. Bronili się ci, którzy zostali na tamtym brzegu. My zaś, którym udało się przepłynąć potok, uciekaliśmy ku granicy. Chociaż w ciemności straciłem kontakt ze swoimi towarzyszami, nie przestawałem biec. Nagle poczułem, że pod nogami łamie się lód, i wpadam do płytkiej i mulistej wody. Dopiero pod dłuższym czasie zdołałem wydostać się ze zdradliwego stawu. Na wpół żywy z wyczerpania ruszyłem dalej. Mniej więcej po godzinie dotarłem do ściany świerkowego lasu i uświadomiłem sobie, że jestem u podnóża góry. Pomyślałem, że jeśli tylko zdążę się na nią wspiąć, zanim Niemcy mnie wytropią, bezpiecznie zejdę w dolinę już na Węgrzech. Jednak sytuacja się pogarszała. Przemoczone ubranie, pokryte skorupą zlodowaciałego błota, zesztywniało do tego stopnia, że ledwie mogłem się ruszać. Moje włosy zmieniły się w bryłę lodu. Wiedziałem, że chociaż zdrętwiałem z zimna i osłabił mnie brak snu, nie wolno mi się zatrzymać. Po kolejnej godzinie stwierdziłem, że bardzo wolno posuwam się naprzód. Wspinając się, odniosłem wrażenie, że zamglony szczyt oddala się w mroku na bezgraniczną odległość. Na domiar złego znów zaczął padać śnieg, co znacznie ograniczyło i tak już słabą widoczność. Ogarnęło mnie przerażenie, gdy zdałem sobie sprawę, że dalsza wspinaczka jest niemożliwa. Postanowiłem przeczekać do świtu. Ułamałem kilka gałązek i położywszy się na nich pod dużym świerkiem, próbowałem czuwać. Naszym skończyła się amunicja, ucichły strzały karabinów i terkot pistoletów maszynowych. Zapadła niesamowita cisza, która sprawiła, że pustka wokół mnie wydawała się nierzeczywista. Nic tylko matowa biel śniegu i fiolet nieba, jakby świat stworzono ze srebra i ametystu. W tej niezmąconej ciszy, będąc na krawędzi śmierci, stałem się świadomy płomiennej istoty duszy, istoty przedtem głęboko ukrytej. Unosząc się między niebem a ziemią, patrzyłem na swoje niemal martwe ciało, podczas gdy siły życia i śmierci znajdowały się w równowadze. Kiedy brzask rozjaśnił odległe szczyty, niezdarnie wstałem. Prawie zamarzłem, jednak instynkt samozachowawczy był silniejszy od okoliczności i na nowo podjąłem wspinaczkę. Po dłuższym czasie wyszedłem z lasu i z trudem posuwałem się w kierunku niedalekiej przełęczy, licząc na to, że niedługo odpocznę w ciepłej węgierskiej chacie. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, jakiego doznałem, gdy przekroczyłem granicę, pozostawiwszy za sobą kamienie ją oznaczające. Wkrótce w odległości niespełna kilometra dostrzegłem wioskę w dolinie. Ucieszyłem się, że moja wytrwałość została nagrodzona. Już znajdowałem się poza strefą niebezpieczeństwa, ale przyśpieszyłem kroku, marząc o czekających mnie podróżach i przygodach. Jakże cudowne wydawało mi się życie, i jakże emocjonujące! Nagle za plecami usłyszałem szczekanie. Kiedy się odwróciłem, przerażenie ścięło mi krew w żyłach. Czterech Niemców uzbrojonych w pistolety maszynowe szybko zjeżdżało na nartach w moją stronę. Znalazłem się w beznadziejnej pułapce i nie mogłem nic uczynić, jak tylko posłuchać ich rozkazu: – Hände hoch! (Ręce do góry!). W ciągu następnych dni eskortowano mnie od wsi do wsi, aż doprowadzono do koszar. Był tam również Adam i około sześćdziesięciu naszych towarzyszy. Reszta utonęła w potoku, zamarzła na śmierć w górach lub zginęła od kul. Później się dowiedzieliśmy, że niemieccy strażnicy graniczni, otrzymawszy poufne informacje od swoich ukraińskich szpiegów, zostali wzmocnieni i patrolowali każdy kilometr granicy. Z typową faszystowską brutalnością i nieposzanowaniem prawa międzynarodowego przekroczyli granicę neutralnych Węgier i schwytali nasz oddział. Tygodnie spędzone w niemieckich koszarach to jeden z najczarniejszych okresów mojego życia. Udrękę z powodu niepowodzenia naszego przedsięwzięcia znacznie zwiększały złe warunki, w jakich musieliśmy tam przebywać. Codziennie żołnierz przynosił sześć bochenków chleba i wiadro kawy dla sześćdziesięciu osób. Nocami dygotaliśmy z zimna, leżąc na cementowej podłodze. Złowróżbne stukanie rozbitych szyb i jęki rannych działające na nerwy, zmieniały te noce w bezsenną torturę. Wpadłem w apatię, z której nawet nie próbowałem się otrząsnąć. Wielu z nas cierpiało z powodu odmrożeń kończyn i przeziębienia, bo wciąż mieliśmy na sobie mokre ubrania. Pewnego dnia do sali weszli żandarmi. Chcąc uzyskać informacje o Związku Walki Zbrojnej, kopali chorych ludzi leżących na podłodze. Rozwścieczeni niepowodzeniem i naszym żądaniem pomocy lekarskiej dla rannych powiedzieli, że i tak wkrótce wszyscy zostaniemy rozstrzelani. Następnej nocy dwóch z pobitych mężczyzn zmarło. Któregoś ponurego ranka esesmani wpakowali nas do ciężarówek i wywieźli. Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się przed rejonowym sądem wojskowym. Padał gęsty śnieg, a my prawie osiem godzin musieliśmy stać w śniegowej brei, otoczeni przez uzbrojonych żołnierzy. Tylko kilku z nas wezwano do budynku na przesłuchanie, Niemcy bowiem uznali ich za ważniejszych, sądząc po wieku. Zapadł wieczór, gdy w końcu znów nadjechały ciężarówki. Zapakowano nas do nich i wywieziono. Wielu sądziło, że to ich ostatnia podróż w życiu. Późną nocą dotarliśmy do miasta, gdzie zostaliśmy umieszczeni w trzypiętrowym ceglanym budynku starego więzienia. Choć było to ponure miejsce, cieszyliśmy się, bo wreszcie mogliśmy wysuszyć nasze przemoknięte ubrania. Wsadzono nas do dwóch cel, w których kilku zwykłych kryminalistów odsiadywało wieloletnie wyroki. Po miesiącu zaczęły się przesłuchania. Moi towarzysze w większości twierdzili, że byli żołnierzami i próbowali dostać się do Francji, by wstąpić do wojska alianckiego. Liczyli na to, że Niemcy potraktują ich jak jeńców wojennych. Pozostali twierdzili, że mają obce obywatelstwo albo że wracają z Rosji lub Węgier. Faszyści nie uznali tych tłumaczeń. Każdego bili, aż się załamał i podpisał zeznanie, że chciał walczyć z Niemcami. Adam na swoją obronę utrzymywał, że poświęcił życie szukaniu prawdy, że chciał jechać do Indii i studiować tam jogę. Prawdopodobnie miał taki zamiar, lecz Gestapo mu nie uwierzyło. Usłyszał, że bez względu na ostateczny cel swojej podróży fakt pozostaje faktem – cała grupa składała się z uzbrojonych partyzantów, a samo posiadanie broni karane jest śmiercią. Adam utrzymywał, że dla niego życie to świętość i że ani nie miał żadnej broni, ani nie zabił żadnego Niemca. Z rozmów ze współwięźniami, których przede mną przesłuchiwano, domyśliłem się wielu rzeczy. Wyciągnąłem wnioski i na nich oparłem swój plan działania. Uznałem, że rozgrywam partię pokera z przebiegłym i bezlitosnym przeciwnikiem, że w tej grze mam niewielkie szansę, a stawką jest moje życie. Odkrywanie kart byłoby oczywiście nie tylko naiwnością, lecz także samobójstwem. Musiałem wygrać. Odwaga, finezja i determinacja stanowiły jedyne moje atuty. Stosując sprawdzoną zasadę, że najśmielsze środki są najbardziej bezpieczne, zwłaszcza w trudnej sytuacji, pisemnie poprosiłem Gestapo o przesłuchanie. Dwa dni później zaprowadzono mnie do pokoju, w którym znajdowało się dwóch ludzi ubranych w cywilne marynarki, wojskowe bryczesy i oficerki. Byli to folksdojcze, czyli Ukraińcy niemieckiego pochodzenia, nadgorliwi szpiedzy i tłumacze Gestapo. Właśnie oni najczęściej torturowali więźniów – No, co masz nam do powiedzenia? – zapytał jeden z nich, przyglądając mi się badawczo. – Jestem obywatelem francuskim i pragnę wrócić do domu w Grenoble, gdzie mieszka moja rodzina. – Gottverdammt! Kim jesteś? – wybuchnął folksdojcz, zrywając się na równe nogi. – Wiemy, że należysz do grupy partyzantów. Jeśli nie powiesz nam prawdy, zostaniesz rozstrzelany. Nie zwracając uwagi na jego groźbę, powtarzałem swoje. Folksdojcz jednak nie chciał spisać mojego zeznania. Drugi agent, potężny mężczyzna o twarzy sadysty, chwycił gruby pejcz poplamiony krwią i z wściekłością ruszył w stronę. Zanim zdążył mnie uderzyć, otworzyły się drzwi, do pokoju wszedł oficer Gestapo i spytał, o co chodzi. Miał na sobie szarozielony mundur, brunatną koszulę, czarny krawat i czapkę z metalową trupią czaszką. Dowiedziawszy się, że nie chcę mówić prawdy, usiadł i kazał mi opowiedzieć swoją wersję. W tym momencie ucieszyłem się, że mogę rozmawiać po niemiecku. Zdawałem sobie sprawę, że stąpam po niepewnym gruncie, ale zachowałem spokój i opanowanie. – Więc jesteś obywatelem francuskim i po prostu chcesz wrócić do domu – powiedział Niemiec w zadumie. Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech. Ku mojemu zdumieniu Gestapowiec nie okazał irytacji, a tylko uważnie mnie obserwował. Kiedy nie cofnąłem wzroku przed świdrującym spojrzeniem, wyraz twarzy Niemca trochę złagodniał. Oficer wydawał się człowiekiem inteligentnym i przenikliwym, a jego wiek wskazywał na charakter nie zdeprawowany faszystowską indoktrynacją. – Jawohl – odparłem lakonicznie. – Proszę usiąść – powiedział. Spisał moje zeznanie i dane personalne. Nie zadawał mi żadnych podchwytliwych pytań. Kiedy z niektórymi pytaniami miałem trudności, korzystałem ze starego wybiegu i prosiłem o powtórzenie, co pozwalało mi się zastanowić, a później odpowiadałem monosylabami. – Aber Herr Leutenant...! – próbował się wtrącić jeden z Ukraińców. – Ruhe! Heraus! Milczeć! Wyjść! – krzyknął oficer. Agenci stuknęli obcasami i wyszli z pokoju. Nie chcąc narażać swojej rodziny, podałem fikcyjne nazwisko i adres, a także opowiedziałem historyjkę, którą zawczasu sobie wymyśliłem. Kiedy Niemiec skończył notować, wręczył mi moje zeznania, abym je przeczytał i podpisał. Studiując ich treść stwierdziłem, że wszystko ujął w taki sposób, dzięki któremu moje zeznanie wyglądało na całkiem prawdopodobne. Wróciwszy do celi, zastanawiałem się, czy mi się udało przechytrzyć Sicherheitsdienst (służba bezpieczeństwa) cieszące się złą sławą. Jednak kolejne dręczące tygodnie mijały bez rezultatu. Mój fortel zawiódł. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do więziennego życia, chociaż nie bez trudności. Warunki sanitarne były bardzo złe. Mieliśmy w celi tylko trzy stare materace i trzy koce używane przez kryminalistów. Ciągły głód stanowił nasz największy problem. Na śniadanie i kolację każdy dostawał trochę chleba i namiastkę kawy, obiad zaś składał się z prawie niejadalnej zupy. Dla Adama i dla mnie męka psychiczna była gorsza od cierpień fizycznych. Fakt, że znaleźliśmy się w sytuacji, z której nie było wyjścia, miał druzgocący wpływ na nasze morale. Nie mogliśmy ani uciec, ani walczyć. Dzień i noc liczni Niemcy i Ukraińcy z bronią maszynową trzymali straż na wieżach obserwacyjnych. Byliśmy na łasce przypadkowych zdarzeń, na jakie nie mieliśmy najmniejszego wpływu. Poniżenie i upokorzenie raniły naszą godność. Taka egzystencja pełna cierpień i niepewności nie sprzyjała twórczemu myśleniu ani działaniu. Niemniej starałem się uniknąć atrofii umysłu, prowadząc bardziej intensywne życie wewnętrzne. Uważałem, że w każdych warunkach człowiek może zaspokajać swoje intelektualne aspiracje i wykazać przewagę ducha nad materią. Nawet w więzieniu można podjąć wysiłki, by zerwać z nałogami i opanować irracjonalne odruchy. Próbowałem również traktować celę jak coś w rodzaju kliniki, gdzie mógłbym sprawdzać swój charakter i przeprowadzać badania psychologiczne, obserwując zachowanie ludzi w warunkach stresu i niebezpieczeństwa. Pospolici kryminaliści łatwo się przystosowali do więziennego bytu. Umysłowe ubóstwo, brak ambicji i wyobraźni to zalety w takich okolicznościach. Więźniowie polityczni natomiast głównie żyli w strachu przed torturami i śmiercią. Martwili się, że ich uwięzienie męczy rodziny. Przyzwyczajeni do życia w komforcie nie umieli sobie radzić z głodem, robactwem, zimnem i innymi niewygodami. Tak więc niektórzy krążyli po celi niespokojni, podejrzliwi, skłonni do irytacji. Inni dzień i noc apatycznie leżeli na podłodze. Nie mieliśmy żadnych zajęć. Brakowało nam pracy, książek i rekreacji. Oprócz codziennego dziesięciominutowego spaceru wokół podwórka jedyne mile widziane zdarzenia stanowiły msze odprawiane w więziennej kaplicy. Choć Adam dzielił ze mną zainteresowanie mistyką hinduską i chrześcijańską, był jednak agnostykiem co do ostatecznych spraw życia. Wprawdzie czasami chodził do kaplicy, lecz jedynie po to, by słuchać muzyki granej na organach przez jednego z więźniów. Byłem skłonny uważać, że chrześcijaństwo według Biblii i interpretacji kościoła rzymsko-katolickiego nie wyjaśnia tajemnic istnienia w sposób zadowalający. Nie chciałem ulegać żadnej z zachodnich czy wschodnich doktryn, lecz zachowałem otwarty umysł. Mijały tygodnie i miesiące. Na podwórzu zakwitły akacje, a przy wysokim kamiennym murze wyrosły stokrotki. Spostrzegłem, że moja postawa stopniowo się zmienia i msze w kaplicy coraz więcej dla mnie znaczą. Najpierw przywoływały wspomnienie przedwojennego życia, później stwierdziłem, że w czasie ich trwania ogarnia mnie spokój ducha. Przypomniałem sobie mistyków, którzy nauczali, że nie powinniśmy wędrować po świecie w poszukiwaniu doczesnych przyjemności, władzy i majątku, lecz po to, by szukać skarbów w naszych duszach, co w wyniku połączenia łaski Boga ze wzniosłymi myślami uszlachetni i wzbogaci nasze życie. Poczucie frustrującego niedostatku i głębokie niezadowolenie z życia, które nie ofiarowało mi nic prócz cierpienia, stopniowo doprowadziły do zmiany moich poglądów. Postanowiłem ignorować aktualne warunki jako powierzchowne i szukać trwałych realiów wewnętrznych. Podczas gdy ja regularnie bywałem na mszach, Adam nie chciał już chodzić do kaplicy. Teraz twierdził, że światem rządzi okrucieństwo i że religia to obraza dla rozumu. Na podstawie naszych rozmów spostrzegł, że zmierzam w przeciwnym kierunku. Nie pojmował tego, co uważał za moja kapitulację, której źródła próbował się doszukać w naturalnej reakcji psychicznej. Często powracam myślą do rozmowy z tego okresu wewnętrznych zmagań i niepewności. Pewnego wieczora, kiedy staliśmy przy oknie, Adam, nostalgicznie zapatrzony w zachodzące słońce, rzekł: – Jesteś zmienny, Andre, wydajesz się odchodzić od swoich własnych poglądów. – Masz rację – odparłem. – Jednak chyba zgodzisz się z Pascalem i Montaigne’em, którzy twierdzili, że nikt się bardziej nie różni od innego człowieka niż on sam od siebie w rozmaitych okresach. Zmiany i przewartościowywanie są konieczne nie tylko dla postępu społecznego, lecz także dla rozwoju jednostki. Kiedy zwiększamy nasze możliwości intelektualne i głębiej patrzymy w swoją duszę, musimy odrzucić poglądy, które stały się zbyt ciasne. – Być może – skomentował Adam. – Jednak nie powinno się dopuszczać do tego, żeby obrzędy i inne mistyczne parafernalia przytępiały i wypaczały nam umysły. – Wcale nie – odparowałem. – Według mnie silna, pełna osobowość powinna być wszechstronna i otwarta. Zawsze gotowa zaakceptować wszelkie przeżycia, a nie fanatyczna i zawężona do jednej skrajności, ślepo odrzucająca wszystko inne. – To niezupełnie tak. – Adam pokręcił głową. – Człowiek inteligentny musi być selektywny w zainteresowaniach, celach i czynach. – Owszem – przyznałem. – Wartości duchowe muszą mieć pierwszeństwo przed pospolitymi zajęciami, ale także możemy być selektywni przy wyborze rozmaitych doznań: czynów realisty, myśli naukowca, uczuć artysty i wysublimowanej ekstazy mistyka. Powinniśmy znaleźć punkty styczne między tymi różnymi doznaniami i starać się je zsyntetyzować w naszej jaźni. Wtedy staniemy się osobami bardziej zintegrowanymi, bliższymi pełni i harmonii istnienia. Wówczas, jak da Vinci, będziemy blisko ideału l’uomo universale (człowiek wszechstronny). – Ja wolę pogląd Nietschego, który uważał, że powinniśmy stłumić w sobie cechy ludzkie, by rozwinąć zalety Übermenscha, nadczłowieka... Versteck du Narr dein blutend Herz in Eis und Hohn! („Ukryj, idioto, swoje skrwawione serce w lodzie i pogardzie”). – zacytował Adam nieco podekscytowany. Długo patrzył na kwitnącą akację, a potem spojrzał na mnie ze smutkiem i mówił dalej. – Sądziłem, że jesteś wielkim, niezależnym... – zawahał się na chwilę, szukając słów – ale ty jesteś zwykłym sentymentalnym romantykiem pozbawionym woli, zdanym na łaskę własnych uczuć i okoliczności. Czyż nie dostrzegasz oczywistego faktu, że twoje raptowne nawrócenie tylko potwierdza starą prawdę, że człowiek zaczyna wierzyć w nadprzyrodzone moce, kiedy traci wszelką nadzieję w życiu doczesnym? Rozpaczliwa sytuacja, osobista tragedia, prześladowania oraz poczucie zagrożenia wywołują głęboką depresję i strach. Są to klasyczne okoliczności prowadzące do zaburzeń psychicznych, które sprawiają, że załamany człowiek ogarnięty paniką ucieka w religię, astrologię albo inną formę obskurantyzmu. – Ja to widzę inaczej – zaprzeczyłem stanowczo. – Kiedy człowiek omotany przyziemnym materializmem jest w niezwykle trudnej sytuacji, często zaczyna się z niego wyplątywać. Dzięki temu ma bliższy kontakt z subtelniejszymi, głębszymi mocami. Proces ten zwiększa jego wrażliwość i poszerza zakres świadomości. Ta nowo rozwinięta zdolność pojmowania wyższych, subtelniejszych prawd uwalnia go od choroby intelektualnego sceptycyzmu, która wielu ludzi doprowadza do dezintegracji. – Wcale nie – zaprzeczył Adam. – Sceptycyzm zasadza się na rzeczywistej integracji krytycznej inteligencji, podczas gdy twój mistycyzm wynika z frustracji i rozpaczy, opiera się jedynie na mglistych abstrakcjach i niejasnych legendach o tym, co ktoś podobno powiedział przed tysiącami lat. Są tylko dwie możliwości: całkowicie wierzyć lub całkowicie nie wierzyć. Możemy żyć albo w rzeczywistym, dostrzegalnym świecie, albo w nierzeczywistym... – Nawet racjonaliści przyznają, że istnieje świadomość, podświadomość i ogrom nieznanego... – wtrąciłem. Adam jednak mówił dalej, nie przejmując się moimi słowami. – Nie potrzebuję balastu legend ani świata fantazji, które by mi tylko zniekształcały pojmowanie prawdziwego świata. Czy właśnie to, że cię zamknięto w tej więziennej celi, we frustrującym otoczeniu, gdzie cię męczą nieznośne trudności nie do pokonania, nie jest powodem, dla którego wyczarowujesz sobie idealny świat rządzony przez łaskawego Boga? Stres i napięcie emocjonalne sprawiły, że w twoim umyśle wyobrażenia o faktach zdają się jaśniejsze niż same fakty. Wychowałeś się w środowisku głęboko wierzących katolików. Teraz ponownie odkrywasz gotowe symbole religijne, które ci w dzieciństwie zaszczepili teologowie i z których zrezygnowałeś w procesie normalnego rozwoju umysłowego. – Przeciwnie – zaprotestowałem. – W trakcie duchowego rozwoju zacząłem rozumieć niezaprzeczalny fakt, że ludzkość zależy od Boga. Człowiek ma obowiązki wobec Stwórcy. – Niby dlaczego?! – wykrzyknął Adam. – To właśnie Stwórca ma obowiązki wobec ludzkości. Czy rodzice stawiają wymagania swoim małym, bezbronnym dzieciom? Nie. Robią wszystko, by uchronić potomstwo od cierpień i zapewnić mu szczęście. – Najwyraźniej błędnie rozumujesz, co wynika z antropomorfizmu – skomentowałem. – Niezbadane są wyroki boskie. Człowiek może jedynie powiedzieć: „Bądź wola Twoja”. – Ja tego nie powiem! – Adam uderzył pięścią w zardzewiałą kratę. – Nigdy nie przyjmę niczego, co nie jest mi znane z własnego doświadczenia. Niestety nigdy nie słyszałem żadnego wewnętrznego głosu, który by mi mówił, co powinienem robić. Nigdy w żaden sposób nie objawiła mi się wola boska. Jeśli inni ludzie tego doświadczyli, albo im się tak wydaje, to interesujące, ale dla mnie nie ma żadnej wartości i jest nie do przyjęcia. Wstrząśnięty wybuchem przyjaciela milczałem. Słońce już się skryło za wzgórzami. Zniknął czar letniego zmierzchu, który nas kusił do wyjścia na spacer, i zapadał coraz głębszy mrok. Spojrzałem na Adama – stał bez ruchu jakby kamienna rzeźba. Nie chcąc, aby miał ostatnie słowo, podjąłem dyskusje. – Widocznie wzorem greckiego sofisty uważasz, że człowiek jest miarą, ale czy ktokolwiek jest psychicznie i moralnie przygotowany do tego, by Bóg objawił mu całą prawdę? Czyż to nie jest oczywiste, że tylko Nieskończoność może poznać Nieskończoność? Tak jak żadna ograniczona, doczesna istota, nawet gdyby żyła miliardy słonecznych lat i widziała ogromne galaktyki jak ziarnka piasku, nie obejmie Nieskończoność ani Wieczność, tak samo żadna efemeryczna istota ludzka nie pojmie ostatecznej prawdy, która jest tak bezgraniczna jak Nieskończoność i Wieczność. Moje słowa utonęły w nagłym krzyku, jakby zalane tryskającą krwią. – Pomocy! Boże! O mój Boże! Krzyk torturowanej kobiety dochodzący z pobliskiej celi śmierci udramatyzował naszą dyskusje. *** Lato było w całej pełni. Od rana do wieczora stałem przy oknie, gdzie słuchałem świergotu ptaków i czułem zapach kwiatów niesiony wiatrem. Lubiłem obserwować złote promienie słońca sączące się przez kraty i patrzeć na białe chmury, które płynęły po lazurze nieba i nieustannie zmieniały kształt. Wolałem jednak ciche, gwiaździste noce, kiedy wszystko zdawało się tonąć w łagodnym świetle księżyca. Panował wtedy taki spokój, że napawał nas optymizmem. Wkrótce zaczęły krążyć pogłoski o wysłaniu nas na roboty do Bawarii. Niecierpliwie oczekiwaliśmy wyjazdu licząc, że znajdzie się okazja do ucieczki. I rzeczywiście – pewnego pięknego poranka, gdy jak zwykle patrzyłem na słoneczny krajobraz, spostrzegłem kilka ciężarówek wjeżdżających na dziedziniec wiezienia. Gestapowcy zaczęli zabierać więźniów według listy. Zabrali około sześćdziesięciu osób, w tym Adama i kilku moich znajomych. Kiedy powiedziałem, że też chcę z nimi pójść, jeden z gestapowców niecierpliwie odepchnął mnie na bok. Szybko wszystkich wyprowadzili. Kryminalistów przeniesiono wcześniej, więc zostałem w celi sam. Przygnębiony usiadłem na zawszonym materacu i pomyślałem, że skoro moich towarzyszy zabrano, będę dalej przesłuchiwany. Jakże nienawidziłem hitlerowców i jak bardzo nie mogłem odżałować, że chciałem przechytrzyć gestapo! Jeszcze nigdy nie opanowała mnie taka depresja. Na szczęście po kilku dniach zostałem przeniesiony do innej celi – jaśniejszej i tylko z czterema więźniami politycznymi, którzy okazali się nastawieni przyjaźnie. Jeden z nich, imieniem Paweł, inteligentny człowiek, dobrze ubrany, podszedł do mnie, spojrzał na moją wyniszczoną twarz i wykrzyknął: – Na miłość boską, młodzieńcze, skąd cię tu przyprowadzili?! Wyglądasz jak hrabia Monte Christo w lochu. Uśmiechem próbował podnieść mnie na duchu. – Z dołu, z celi czterdziestej pierwszej – odparłem. – Co takiego?! Z czterdziestej pierwszej?! Nie wiesz, że to cela śmierci?! – O czym ty mówisz? – spytałem zniecierpliwiony. – W takim razie nie wiesz – oświadczył z niedowierzaniem. – Niby czego nie wiem? – zapytałem. – No... – zawahał się – strażnik mi powiedział, że kilka dni temu z celi czterdziestej i czterdziestej pierwszej zabrali sześćdziesięciu więźniów politycznych, przeważnie oficerów i studentów, a potem wywieźli ich do lasu i rozstrzelali seriami z karabinów maszynowych. Rannych dobili granatami. – Niemożliwe! – zawołałem ze ściśniętym sercem. – Przykro mi, ale to prawda. Ten strażnik mówił, że jemu i jego kolegom kazano zakopać tych ludzi we wspólnym grobie. Przez kilka następnych dni byłem otępiały. Myślałem o tamtym dniu, który dla Adama okazał się ostatnim. Co za ironia losu, że ten indywiualista zginął anononimową śmiercią w masowej egzekucji, a jego ciało pochowano we wspólnym grobie. Dlaczego tak młodego człowieka, który pragnął działać jedynie w dobrym celu, spotkał taki koniec? Czy śmierć Adama i pozostałych była zasłużoną karą? Czy można to wytłumaczyć ich postępowaniem jako jednostek czy jako grupy? Adam nawet nie przypuszczał, że go czeka przedwczesna śmierć. Był pełen nadziei i planów na przyszłość. Co myślał, co czuł w ostatniej godzinie życia? Nikt go nie pocieszył ani nie wskazał mu znaczenia tej ostatniej chwili. Adam nie wierzył w nieśmiertelność, nie miał potomków, nie zostawił śladu swoich myśli ani czynów, więc śmierć oznaczała dla niego całkowite unicestwienie i zniknięcie w niepamięci. Takie myśli nieustannie krążyły mi po głowie w czasie długich bezsennych nocy pełnych udręki. Próbując uciec od ogarniających mnie wątpliwości, doszedłem do wniosku, że w naturze tkwi nie tylko tworzenie, ale również ślepa destrukcja. Przypomniałem sobie wiersz, w którym poeta Tyrtaeus powiedział: Młodzieniec jest w najpiękniejszej formie, kiedy umiera... Przypomnieli mi się także starożytni mędrcy uważający śmierć za ostateczne wyzwolenie. Być może, Adam znalazł w śmierci wyzwolenie, którego tak gorąco pragnął – wyzwolenie od wszystkiego. Prawdą jest, że w swoich poszukiwaniach mądrości wszedł do skarbca filozofii przez wąskie drzwi sceptycyzmu. Ja jednak nie potrafiłem bez smutku myśleć o życiu i śmierci przyjaciela. Dlaczego Opatrzność nie skierowała jego kroków do życia, światła i wolności, lecz pozwoliła mu tak żałośnie zginąć w mrokach śmierci? *** Z okna mojej nowej celi widziałem dalej i wiele rzeczy ciekawszych niż z poprzedniej – zielone łąki, złote stogi na polach, a na ciemnoniebieskim horyzoncie zadrzewione wzgórza. Stojąc przy oknie, czułem zapach świeżo ściętego siana. Jednak tygodnie i miesiące przemijały powoli i nic, tylko pory roku się zmieniały. Minęły lazurowe i szmaragdowe dni, a także srebrzysto- granatowe noce. Nadeszły długie tygodnie, kiedy z drzew spadały zwiędłe liście, a szara mgła niczym brudna szmata zasłaniała mi cały widok z okna. Deszcz i mgła pogłębiały przygnębienie, bo prawie całkowicie odcinały jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Wówczas mała więzienna cela z jej nieszczęściami i tragediami pozostawała jedyną rzeczywistością, od której nie było ucieczki. Współwięźniowie często się zmieniali. Jednych zabierano, a na ich miejsce przychodzili inni, lecz ja nadal czekałem na zmianę. Gestapo albo zupełnie o mnie zapomniało albo zgubiło moje dossier i nikt nawet nie wiedział, że ja tam jestem. Może zostałem włączony do kategorii więźniów Nacht und Nebel (bez nazwisk czy numerów). Miałem dość współwięźniów, którzy chociaż blisko śmierci, byli kłótliwi i zachowywali się hałaśliwie. Patrzenie na jednostajnie szare niebo czy na puste ścierniska nie dawało pocieszenia. Szum deszczu i jesiennego wiatru w koronach bezlistnych drzew przypominały rozpaczliwy lament i jęki demonów skazanych na wieczne tortury. Życie było nudne i meczące; zbliżałem się do granic wytrzymałości. Jedyną rzeczą, której pragnąłem, to położyć się i umrzeć. Tak wiec leżałem z głową opartą na ręce i często nawet nie zadawałem sobie trudu, by wstać na „posiłki” czy iść na spacer lub do kaplicy. Rozczarowany zrzuciłem z siebie „szatę skruchy” i stałem się cynicznym pesymistą. Psychologowie prawdopodobnie uznali by takie załamanie za ostatnią broń głęboko urażonego człowieka. Jak jednak wytłumaczyli by, dlaczego Opatrzność nie okazała nam choćby odrobiny życzliwości? Mieliśmy młodzieńczą chęć poznawania wielkiego barwnego świata, zasmakowania życia w pełni. Łapczywie pragnęliśmy bogatszego, swobodniejszego życia, lecz musieliśmy marnować swój cenny czas w tej małej celi. Chcieliśmy rozwijać i pożytkować nasze duże możliwości. Byliśmy zdrowi moralnie, umysłowo i fizycznie, ale wiedliśmy życie jałowe, puste, meczące i bezużyteczne. Pragnęliśmy doznać radości życia. Nie popełniliśmy żadnego przestępstwa, ale ukarano nas z niewybaczalnym okrucieństwem. Kierując się twórczym niezadowoleniem, szukaliśmy najwyższych gwiazd ideałów człowieka, wyciągaliśmy ręce do pozytywnych działań, do pełni istnienia, do świadomego zrealizowania siebie, lecz znaleźliśmy tylko rozczarowanie, nędzę i śmierć. Chcieliśmy najlepiej wykorzystywać każdą chwilę, jednak mijały zmarnowane miesiące. Odczuwaliśmy głód wiedzy i rozwoju, ale nie było żadnych sposobności. Traciliśmy wyjątkowe okazje do czynu. Niepowtarzalne szansę działania zostały nieodwracalnie zmarnowane. Przeznaczenie, opatrzność lub ślepy przypadek powstrzymały nas przed spełnieniem zamierzeń. Co nam zaoferował świat czy społeczeństwo, abyśmy mogli zaspokajać naszą potrzebę działania i rozwoju? Jakie środki dostarczył nam do zaspokajania uzasadnionych ambicji, do spełniania pragnień i nadziei, które zaszczepiła nam natura? Coraz bardziej męczyły mnie konflikty wewnętrzne i zewnętrzne, ślepa walka na próżno. Miałem wszystkiego dość. Z powodu gorzkiej wulgarności tej egzystencji cierpiałem nieustanną udrękę, czułem się osamotniony. Zbliżałem się do granic wytrzymałości i rozpaczy. Życie nie było warte zachodu, więc chciałem z nim skończyć. Czy mogło mi zależeć na tej niezrozumiałej pustej egzystencji pełnej bólu? Czy nasze życie było lepsze od bytu „robactwa męczącego się w błocie, pożeranego przez śmierć, drwinę losu”1? Doszedłem do wniosku, że skoro ludzie są nieludzcy wobec innych, a Opatrzność obojętnie traktuje cierpienie, nie uwierzę w moralny ład wszechświata. Jeśli to prawda, że istnieje wiele stopni reinkarnacji, moje życie było równoznaczne ze śmiercią. Pewnego dnia do celi weszło trzech Gestapowców. Na ich widok zerwałem się z podłogi, krzycząc: – Wypuśćcie mnie stąd! Wypuśćcie! Zabrali mnie, ale później przyniesiono mnie do celi nieprzytomnego, z wybitymi zębami, uszkodzonym wzrokiem i słuchem oraz obrażeniami wewnętrznymi. *** Śnieg pokrył ziemię. Przez wiele miesięcy cierpiałem z zimna, głodny i zły. Zrujnowane zdrowie szybko się pogarszało. W marcu, gdy wybuchła epidemia tyfusu, w budynku zrobiono inspekcję sanitarną. Kiedy inspektor, komendant i lekarz weszli do naszej celi, miałem wysoką gorączkę, więc przeniesiono mnie do szpitala więziennego. Cieszyłem się z tej zmiany. Szpitalna cela była duża, ale chociaż znajdowało się w niej piętnaście łóżek, leżało tam dziewięciu pacjentów – wyższych urzędników, którzy nawet nie wiedzieli, za co ich uwięziono, oraz dwaj księża katoliccy oskarżeni o ukrywanie broni za ołtarzem. Wszyscy uwięzieni stosunkowo niedawno, okazywali mi wiele współczucia. Jak bardzo człowiek jest odporny i jak długo może wytrzymać cierpienia fizyczne i psychiczne! W lepszych warunkach szybko wracałem do zdrowia. Zachwycałem się nowym widokiem z okna. Naprzeciwko stała biała willa w ogrodzie, zamieszkana przez bogatego adwokata z rodziną. Między parkanem ogrodu a murem więzienia biegła aleja. Zwykle korzystali z niej krewni więźniów, aby zobaczyć swoich ukochanych, wymienić z nimi jakieś znaki i głośno coś do nich krzyknąć. Gestapowców, którzy dotychczas rządzili żelazną ręką, przeniesiono gdzie indziej, a ci, co ich zmienili, mieli zbyt dużo innych zajęć, aby poświęcać więzieniu dużo uwagi. Nowy komendant – starszy, wyrozumiały mężczyzna, który chciał być nazywany inspektorem też zaniedbywał obowiązki – bardziej interesował go czarny rynek niż jego stanowisko. Ludzie w mojej celi zrobili sobie procę. Od czasu do czasu jeden z nich pisał list, owijał nim kamyk, a gdy znajomi szli aleją przed oknem i strażnicy akurat nie patrzyli, wystrzeliwał list z procy. Okazało się to dobrym środkiem łączności ze światem, lecz nie dla mnie, bo moi znajomi tutaj nie przychodzili, krewni zaś nawet nie wiedzieli, gdzie jestem. Pewnego dnia, kiedy patrzyłem na różowe kwiaty czereśni w ogrodzie zalane wiosennym słońcem, spostrzegłem dziewczynę, która wyszła z willi. Usiadła na ławce i zaczęła czytać książkę. Po chwili, odłożywszy ją, spojrzała na więzienie. Myśląc, że patrzy w moje okno, pomachałem do niej ręką, a ona z entuzjazmem odwzajemniła mi tym samym, po czym uśmiechnęła się tak promiennie, że natychmiast uznałem ją za prawdziwą patriotkę. Nagle wpadłem na pomysł. W podnieceniu napisałem do niej na kartce papieru kilka słów z pytaniem, czy mogłaby przekazać list. Znów przyciągnąwszy jej uwagę, wystrzeliłem kartkę w taki sposób, by przeleciała nad więziennym murem i aleją. Ku mojej radości spadła w ogrodzie. Dziewczyna rozejrzała się, i podniosła. Czekałem z bijącym sercem. Kiedy potwierdziła skinieniem głowy i jeszcze raz się uśmiechnęła, napisałem list zaadresowany do bliskich i wystrzeliłem go do dziewczyny. Ta młoda kobieta imieniem Nina miała około osiemnastu lat, długie blond włosy i delikatne, regularne rysy. Pomimo nowego kontaktu dalej byłem w niebezpiecznej sytuacji. Więźniów często rozstrzeliwano albo wysyłano do obozów koncentracyjnych w Niemczech. Któregoś dnia znalazłem w paczce wiadomość napisaną drobnymi literami. Okazało się, że to list od Niny. Nalegała, abym nie tracił wiary, i przyrzekła zrobić wszystko, co leży w jej ograniczonych możliwościach, aby mi pomóc. „Najpierw musimy się modlić do Boga o pomoc – pisała. – Później powinniśmy coś zrobić niezwłocznie, bo każdy dzień spędzony w tym strasznym więzieniu może być twoim ostatnim. Błagam cię jednak o ostrożność, ponieważ serce by mi pękło, gdybyś wskutek moich rad popełnił jakiś fałszywy krok. Licz na najlepsze, a resztę zostaw Bogu”. Wielokrotnie czytałem ten list, słuchając nokturnów Szopena, które często grała na fortepianie. Zaimponowała mi swoją wiarą. Pomyślałem, że jest idealistką. Może zdobyłem jej przyjaźń. Pewna romantyczność tej sytuacji działała mi na wyobraźnię. Jednakże gdyby mnie lub mojej rodzinie udało się cokolwiek zrobić, nie sposób było przewidzieć wyniku – zginę, czy zostanę zwolniony. Wyglądało na to, że wszelkie nasze działania tylko pogorszą moje i tak niepewne położenie. Wobec tego zdecydowałem, że niczego nie zrobię, tylko poczekam na rozwój wypadków. Nic jednak nie zapowiadało zmiany na lepsze. Docierały do nas coraz gorsze wieści. Każdą z nich odbierałem jak kolejny gwóźdź do trumny mojej nadziei: inwazja na Norwegię... kapitulacja Belgii... upadek Francji... Szok! Przerażenie! Rozpacz! Kiedy tracimy zainteresowanie życiem, gdy wszystko wydaje się beznadziejne, często następuje duchowe odrodzenie. Żyjąc w świecie myśli, rozwijamy w sobie coś w rodzaju szóstego zmysłu. Skoro jedna droga jest dla nas zamknięta, psychologicznie wybieramy inną. W razie tragicznego niepowodzenia dostrzegamy jakby drogowskaz wskazujący inny kierunek. Zwracamy się do wyższych ideałów i szukamy głębszych odpowiedzi. Tak więc pod koniec długiej nocy cierpienia zaczyna świtać nowo odkryta mądrość. Któregoś dnia, gdy moi współwięźniowie spacerowali na dziedzińcu, pod wpływem dziwnego natchnienia sięgnąłem po książkę należącą do jednego z księży – „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa” Tomasza ä Kempis. Otworzyłem ją i przeczytałem: „...Gdzie twoja wiara? Bądź wytrwały, odważny i cierpliwy; pociecha przyjdzie do ciebie w odpowiednim czasie. Kiedy sądzisz, że wszystko stracone, często największa nagroda jest blisko. Aby być mądrym, nigdy nie wpadaj w przygnębienie, nie płacz z powodu przeciwności losu, lecz raczej ciesz się z nich. Większą korzyść przyniesie ci doświadczanie przeciwności niż wszystkie rzeczy wynikające z twoich pragnień czy z twojego stanu pomyślności. Ufaj mi i miej wiarę w moją łaskę. Nie myśl, że ciebie całkiem opuściłem, choć czasami zsyłam ci cierpienie, albowiem taka jest droga do królestwa niebieskiego...”. Podczas czytania doznałem przedziwnego uczucia. Wypełniła mnie nadprzyrodzona światłość. Jeszcze przez chwile czytałem ze skruchą i pokorą, a później pozostałem w głębokiej ekstazie. Po tym olśnieniu czułem przypływ nowej nadziei i miałem silne przekonanie, że wkrótce w moim życiu musi nastąpić zmiana na lepsze. Znając wewnętrzne przeżycia mistyków wiedziałem, że to łaska Boża, która niedługo wpłynie na moje trudne położenie. Nie mogłem powstrzymać odrodzonej woli działania. Pod wpływem intuicji postanowiłem napisać list do komendanta więzienia i zażądać, by mnie natychmiast zwolnił. Nie zdawałem sobie sprawy, że akurat w tym samym czasie zwróciła się do niego także moja rodzina i na różne sposoby przekonywała, że powinienem być zwolniony. Tym razem szczęście się do mnie uśmiechnęło. Nazajutrz otworzyły się drzwi celi i komendant kazał mi wyjść. Powiedział, że moje dossier zaginęło. Kiedy opuszczałem bramy więzienia, była to dla mnie jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu. Wyprostowałem się, ze zdumieniem przetarłem oczy i nieogoloną twarz, po czym niezgrabnie stanąłem na ulicy zalanej słońcem. Oślepiony światłem, niepewnie się rozejrzałem, by sprawdzić, czy nikt mnie nie śledzi, a potem, uznawszy, że to nie sen, ruszyłem przed siebie bez celu, ciesząc się odzyskaną wolnością i głęboko wdychając świeże powietrze. W końcu dotarłem do willi, której nigdy nie zapomnę. Przyjęto mnie tam gościnnie. Co za ulga zrzucić szmaty pełne robactwa, wziąć kąpiel i włożyć czyste ubranie! Zdawało się, że wypowiedziałem magiczne zaklęcie i nagle wszystko, o czym tak długo marzyłem, w cudowny sposób się urzeczywistniło. Czułem się odrodzony. Kiedy zgoliłem brodę i ostrzygłem włosy, że zdumieniem sobie przypomniałem, że mam dwadzieścia kilka lat i perspektywę długiego życia. Czas spędzony w więzieniu wydawał się koszmarnym snem, z którego się obudziłem. Nina okazała się kulturalną dziewczyną o włosach złotych jak słońce i oczach błękitnych jak niebo. Była pełna bezinteresownej życzliwości, a także intuicyjnego zrozumienia. Ciągle zaskakiwała mnie anielską wrażliwością wobec cierpienia innych ludzi. Zaskarbiła sobie moją ogromną wdzięczność. Nasza przyjaźń trwała, lecz ze względu na swoją trudną sytuację nigdy nie okazywałem Ninie wyraźnej sympatii. Wkrótce niezbadane wyroki losu rozdzieliły nas na zawsze. Kiedy wychodziłem z więzienia, komendant dał mi zaświadczenie o zwolnieniu wystawione na moje fałszywe nazwisko i powiedział, że muszę pojechać do miasta, które wskazałem jako miejsce stałego zamieszkania, a następnie mam się zgłosić do tamtejszych władz niemieckich. Dodał, że gestapo sprawdzi, czy wykonałem te polecenia. Niemieckie polecenia mnie nie obchodziły, więc znów znalazłem się w podziemiu i ciągłym konflikcie z Neue Ordnung, tj. Nowym Porządkiem, który Niemcy chcieli narzucić Europie. Nastąpiły lata działania w ruchu oporu, lata pełne wydarzeń ściskających serce i szarpiących nerwy, lata niebezpieczeństwa i zmagań. Czasy czerwone od krwi i pożarów... czarne od dymu zniszczenia... szare od popiołów ruin... gorzkie od łez samotności i bólu... W tym okresie hasło Deutschland siegt an allen Fronten („Niemcy wygrywają na wszystkich frontach”) było prawdą. Drukowano coraz nowsze mapy Europy. Niezwyciężony Wehrmacht szedł na Moskwę, Kaukaz, Aleksandrię... Gauleiterzy rządzili od Finlandii po Grecję. Później Pearl Harbour, upadek Singapuru, Corregidoru... Przystąpienie Ameryki do wojny tylko umożliwiło Kriegsmarine zatapianie więcej okrętów. Zachód wydawał się słaby – nie dorównywał żelaznej determinacji Faszystów. Znikała nadzieja, lecz rosła nienawiść i gniew, hartowała się wola. Wola oporu, zemsty, niszczenia, zabijania wroga, tratowania i palenia trupów nieprzyjaciół, i rozrzucania ich popiołów. Rozdział 2 Była mroźna, zimowa noc bez księżyca. W upiornej mgle przed świtem pojawiła się dziwna grupa około siedemdziesięciu ludzi wyglądających jak zjawy. Szli gęsiego na przełaj przez las. Większość miała na sobie wojskowe mundury khaki, przeważnie angielskie płaszcze i kurtki, lecz także widziało się zdekompletowane mundury Armii Czerwonej, Wermachtu, amerykańskiego lotnictwa, a nawet ubrania cywilne. Uzbrojenie przedstawiało się tak samo rozmaicie jak umundurowanie – dwa ciężkie karabiny maszynowe, kilka brenów, liczne steny, thompsony, pistolety maszynowe Bergmana wzór 43, schmeissery i zwykłe karabiny. Wśród mężczyzn szło również kilka dziewczyn. Jedne niosły radiostacje, pozostałe były uzbrojone w pistolety maszynowe i granaty. Brnąc w śniegu do kostek i machinalnie idąc śladem osoby przede mną, pomyślałem sobie, jak ci ludzie mają niewiele wspólnego, choć bardziej lub mniej formalnie należą do armii alianckich. Tajemniczy Rosjanie, miejscowi partyzanci, Anglicy, Amerykanie, Australijczycy i Francuzi, którzy uciekli z niemieckich Gefangenenlager (obozów jenieckich) i dotarli do oddziału dzięki pomocy ruchu oporu. Probryryjski oddział, do którego ja też należałem, został rozbity przez Niemców. Tylko kilku z nas, którzy przeżyli bitwę z esesmanami, zostało uratowanych przez oddział AK „Czata”. – Sacrebleu! – mruknąłem nieco poirytowany na myśl, że zrezygnowałem z walki w pays du Soleil nosząc kepi blanc z Legion Etrangere Francaise, a zamiast tego postanowiłem walczyć w najbardziej spustoszonych rejonach wschodniej Europy. W piątym roku wojny byłem wyczerpany. W tamtych latach, otrzymując rozkazy przekazywane do dowództwa AK z Londynu, byłem przydzielany do jednostek działających w dużych miastach i w odludnych lasach. Na tym etapie w podziemiu roiło się od zbrojnych grup zwolenników przekonań politycznych wszelkich odcieni – od skrajnych lewicowców współpracujących z Rosją do prawicowców kolaborujących z faszystami. Grupy te szpiegowały się, infiltrowały i zwalczały nawzajem, zamiast walczyć wspólnie przeciwko Niemcom. Nagle opamiętałem się i obojętnie rozglądałem się dookoła. W zimnym świetle budzącego się dnia dostrzegłem oszronione paprocie i sosny smagane lodowatym wiatrem. Wczesnym rankiem dotarliśmy do ukraińskiej wioski. Jeszcze raz udało nam się uniknąć śmiertelnie niebezpiecznych oddziałów cofającego się Wehrmachtu. Kanonada dochodziła z bezpiecznej odległości. Byliśmy zadowoleni, że wreszcie się wyśpimy. Chaty pokryte strzechą stały w dwóch rzędach przy szerokiej drodze. Barsow, rosyjski kapitan, wraz ze swoimi towarzyszami wyrzucił zaspanych mieszkańców największej chaty i dziewczyny szybko zabrały się do przygotowywania jedzenia. Reszta partyzantów oprócz wartowników i patrolu zwiadowców zajęła pozostałe chaty. Kiedy jadłem śniadanie z Jacquesem, byłym funkcjonariuszem Deuxieme Bureau (francuskiego wywiadu) i Blackstone’em, amerykańskim lotnikiem, usłyszeliśmy ruch na drodze. Po wyjściu na dwór zobaczyliśmy kilku naszych ludzi wokół Mariusa, który jadąc konno, prowadził niemieckiego Flak Unterleutenant (podporucznika wojsk przeciwlotniczych). Marius służył w armii brytyjskiej, ale nie znaliśmy jego narodowości. – Boże wszechmogący! – zawołał zdumiony Blackstone. – Marius, u licha, skąd wytrzasnąłeś taki okaz przedstawiciela Herrenvolk (narodu władców)? – Cóż, wpadł na nas w lesie podczas patrolu, wiec zabrałem mu konia i broń, a teraz prowadzę go na przesłuchanie. W tym momencie podszedł Barsow z Wasylem. Zobaczyli Niemca o różowej cerze i włosach jak len. Barsow zadał mu kilka pytań, a potem Wasyl, znany z gwałtownego charakteru, wykrzyknął: – Gdzie byłeś w Rosji, Kamerad!? W których miastach?! Niemiec zaczął odpowiadać całkiem spokojnie, starając się mówić prawdę. Kiedy wymienił Stalino, Wasyl skoczył do niego, jakby go ukąsiła tarantula i lufą pistoletu maszynowego uderzył szwaba w twarz rozbijając mu okulary. – Rozbieraj się! Du verdammte Schweinhund! (Ty przeklęta świnio!) – warknął. Niemiec, automatycznie, zdjął swoje wysokie buty, później powoli rozpiął niebieskawą kurtkę z żółtymi i srebrnymi oznaczeniami, w tym z baretką Eiserne Kreutz (Krzyża Żelaznego). Nie reagując na niecierpliwe ponaglanie Wasyla, podporucznik nadal nie rozbierał się z munduru. Wyglądał żałośnie i bezradnie. Niemal sparaliżowany śmiertelnym strachem, głośno szczękał zębami. Topniały na nim płatki śniegu spadające z ołowianych chmur, gdy Wasyl wiązał mu ręce. Rosjanin zdjął swoje zniszczone obuwie i założył wysokie skórzano-filcowe buty Niemca. Potem wypił trochę wódki z butelki, którą zawsze nosił w watowanej kurtce, znów uderzył jeńca w głowę i kazał mu iść. Krew spływająca po czole zalewała przerażonemu Niemcowi oczy, kiedy rzucił nam ostatnie błagalne spojrzenie. Brutalnie pchnięty przez Wasyla, potoczył się naprzód. Tę scenę oglądali wszyscy, łącznie z mieszkańcami wsi, składającymi się przeważnie z kobiet, dzieci i starców. Przypomniałem sobie, jak Niemcy zastrzelili Adama i innych moich przyjaciół. Potem przez głowę przemknęła mi myśl o Konwencji Genewskiej, ale hitlerowcy także deptali wszelkie prawa. Spojrzałem na naszych. Marius zaszokowany widokiem zapalił papierosa i jednym poczęstował Blackstone’a, któremu twarz nerwowo drgała. Barsow obojętnie wzruszył ramionami i wrócił na kwaterę, by skończyć śniadanie. Reszta w milczeniu patrzyła, jak Niemiec, popychany przez Wasyla gwałtownie gestykulującego i przeklinającego, idzie na skraj wioski. Potem krzyk, zagłuszony strzałami pistoletu. Zapadła cisza. Tylko wrony trzepotały skrzydłami, a żałobne ujadanie wilków w dalekich górach mieszało się z jękiem bezdomnego wiatru. Pomyślałem wtedy, że prawdopodobnie w tym samym czasie gdzieś w małym miasteczku w SchwarZwaldzie jakaś matka, żona lub dzieci myślały o tym młodym człowieku leżącym w śniegu z zakrwawioną twarzą zdeptaną butem i modliły się o jego bezpieczny powrót. Przygnębiony wszedłem do chaty. Nawykliśmy do takich zdarzeń. Rosjanie jednak pozbywali się jeńców mniej widowiskowo – prowadzili ich w ustronne miejsce, kazali położyć się i strzelali w tył głowy. Większość ofiar egzekucji tego rodzaju stanowili Rosjanie i Ukraińcy, których czyny w ocenie ich samozwańczych katów były sprzeczne z interesami ZSRR. Czując obrzydzenie do całego świata, zupełnie wyczerpany rzuciłem się na brudną słomę w ubraniu nie mając siły walczyć z robactwem i zaraz zasnąłem. Mniej więcej po godzinie obudziły mnie strzały. Spojrzawszy w okno, zobaczyłem brodatą twarz Azjaty, który wetknął w nie karabin i otworzył ogień. Ranił Anglika Johna, studenta medycyny. Instynktownie zrobiłem unik. Tymczasem Marius swoim Stenem zabił Mongoła. Blackstone i Jacques podbiegli do okna i pistoletami maszynowymi skosili żołnierzy zeskakujących z ciężarówek. Zaczęły terkować nasze Breny i ciężkie Browningi. Wkrótce wrogowie uciekli do lasu, pozostawiając licznych zabitych. Okazało się, że byli to żołnierze armii generała Własowa, niegdyś radzieccy, a teraz w szeregach niemieckich walczący przeciwko Rosji. Robert, marynarz z kanadyjskiej floty handlowej, który był na warcie został zastrzelony, kiedy Ukraińcy i Tatarzy w trzech ciężarówkach wjechali do wioski. Kilku naszych zginęło lub odniosło rany, głównie od granatów wrzuconych do chat, gdzie spali. Wysadziwszy ciężarówki dynamitem, ruszyliśmy na wschód. Po trzech godzinach marszu zrobiliśmy postój aby odpocząć. Barsow zajrzał do mapy i powiedział, że wieczorem będziemy musieli przekroczyć rzekę. Na zachodnim brzegu leżała wieś, a w niej most. Po posiłku próbowaliśmy się zdrzemnąć, ale na śniegu trudno było spać. Barsow z Anną, jak zwykle, pochylali się nad radiostacją. Kiedy zmierzch zaczął gęstnieć, na nowo podjęliśmy marsz. W końcu dotarliśmy na grzbiet wzgórza, skąd było widać wieś. We trzech, z Barsowem i Mariusem, podeszliśmy tak blisko, jak się tylko dało, i przez lornetki zobaczyliśmy, że pełno w niej niemieckich pojazdów. W większości stały zaparkowane, lecz od czasu do czasu ciężarówki z przyćmionymi światłami przejeżdżały przez tymczasowy most ze wschodu na zachód. Po sprawdzeniu, Feldpolizei machnięciem ręki przepuszczali je dalej. Flary, serie pocisków smugowych, odgłosy wybuchów granatników i staccato karabinów maszynowych wskazywały, że front był niedaleko. Wróciwszy do swoich, postanowiliśmy przejść po rzece, która wydawała się zamarzniętą. Kiedy jednak zrobiliśmy kilka kroków, lód załamał się pod nami i wpadliśmy do wody. W przemoczonym ubraniu dysząc pod ciężarem sprzętu, wygramoliłem się na drugi brzeg. Wtem usłyszałem, że Anna woła o pomoc. Jej ręka, złamana w czasie skoku ze spadochronem, jeszcze nie całkiem wydobrzała i dziewczyna tonęła. Henryk, który przed wojną studiował we Lwowie teologię, biegł brzegiem, wypatrując Anny, by jej pomóc. W nagrodę spotkała go natychmiastowa śmierć. On i kilku naszych zginęło od niemieckich min. Henryk był dobrym przyjacielem i jego przedwczesna śmierć bardzo mnie przygnębiła. Po chwili wahania, gdyśmy się zastanawiali, ilu partyzantów zostało, Barsow zawołał: „Biegiem!” i skoczył naprzód. Kiedy pędziliśmy, niedaleko przed nami z hukiem spadło kilka pocisków. Rzuciłem się na ziemie między dwie zaspy. Niemcy, zaalarmowani wybuchami swoich min, otworzyli ogień, na który wkrótce odpowiedziały śmiercionośne Katiusze. Kanonada przybierała na sile. Stormoviki Iljuszyn II przeleciały nad wsią, którą zaraz oblał blask z flar na małych spadochronach. Snopy światła reflektorów i wielobarwne pociski smugowe z działek przeciwlotniczych krzyżowały się na niebie. Nad strategicznym mostem pojawiło się parę eskadr Petlakov III, które zrzuciły bomby, które wybuchały ogłuszająco. Później te same samoloty obsypały bombami zapalającymi niemieckie ciężarówki we wsi i zawróciły na wschód, ścigane przez kilka FW190. Po chwili dwa bombowce spadły w płomieniach. Nagle poczułem fale gorącego powietrza, dymu i kawałki ziemi spadające mi na plecy. Wreszcie odgłosy wybuchów ucichły, grunt przestał drżeć. Ogłuszony i zdrętwiały, jeszcze przez moment leżałem. Kiedy zrobiło się całkiem cicho, starłem sobie z twarzy błoto i przeczołgałem do kępy kosodrzewiny. Rozejrzawszy się, z przerażeniem zobaczyłem widok, który przyprawił mnie o mdłości. W mglistym świetle zimowego zmierzchu spostrzegłem Helenę do połowy rozerwaną, głowę Wasyla, zakrwawione strzępy ciał, wnętrzności i kawałki mundurów. Potem usłyszałem jęk, a gdy szybko ruszyłem w tamtą stronę, scena ścięła mi krew w żyłach. – Sucre Nom de Bon Dien! (Rany boskie!) – krzyknąłem. Kilka metrów ode mnie leżał Jacques. Nogi miał urwane w kolanach i z kikutów tryskała krew. Przez chwilę patrzyłem, nie wierząc własnym oczom, a następnie próbowałem zatamować krew opaskami zaciskającymi i jakoś go pocieszać. – Man pauvre brave Jacques! (Mój dzielny biedaku!). Spojrzał na mnie. Nie odezwał się. W jego oczach zobaczyłem strach i ból, jakich nigdy nie widziałem w oczach człowieka. Zbielałe wargi mu zadrżały i z jego przedśmiertnie zaciśniętych zębów dobiegł mnie gorączkowy szept: – Marie, Mere de Dieu... priez pour nous... Spazm bólu wykrzywił poszarzałą twarz i Jacques umilkł. Zdławiony przerażeniem cofnąłem wzrok. Kiedy po chwili zmusiłem się żeby jeszcze raz spojrzeć na niego, miał oczy szeroko otwarte i nieruchomą twarz. Powłócząc nogami, powoli odszedłem ze zwieszoną głową. Pod powiekami czułem piekącą wilgoć, ale wewnątrz byłem zmrożony. Beznadziejność zwiększała się z każdym krokiem. Wokół zapadła niesamowita cisza, tylko śnieg skrzypiał pod moimi butami. *** Zdając sobie sprawę, że silne jednostki dywizji Hermanna Goeringa wciąż są na wschodnim brzegu rzeki, posuwaliśmy się ostrożnie. Musieliśmy iść, żeby nie zamarznąć. Ubrania mieliśmy sztywne od pokrywającego je lodu. Powietrze ostre jak potłuczone szkło szarpało nam płuca. Rozcierając sobie dłonie i twarz patrzyłem na innych. Blackstone i Marius wynędznieli. Ich nieogolone brody były zaszronione. Lecz Barsow zdawał się być wesoły. – Jak ci się podobały nasze Katiusze? – spytał z uśmiechem. – Niemcy je nazywają organami Stalina. Straszna broń. – Pewnie – odparłem bez entuzjazmu, patrząc na niego. Rosjanin był średniej budowy, miał jasne włosy i kamienną twarz. Jego stalowe oczy patrzyły zimno, a na wargach zawsze błąkał się drwiący uśmiech. Barsow nosił brązowy płaszcz i cywilny garnitur ze spodniami wetkniętymi w wysokie buty. Z rozmowy z nim zorientowałem się, że przed kilkoma miesiącami, jako kapitan, z garstką swoich towarzyszy został zrzucony w głąb terytorium zajmowanego przez Niemców. Teraz, gdy słyszeliśmy kanonadę sowieckiej artylerii, najwyraźniej był podniecony oczekując nowych zadań w Europie Zachodniej. Porywczy Wasyl, zapomniawszy o obecności Francuzów i Anglików, pewnego razu wykrzyknął do Henryka, że Rosjanie wkrótce będą pić niemieckiego sznapsa, francuski koniak i angielską whisky, czym sugerował, że Armia Czerwona nie zatrzyma swojego zwycięskiego marszu w Berlinie. Krążyły pogłoski, że stryj Barsowa jest wysokim oficerem NKWD i niewątpliwie pomoże swojemu bratankowi zdobyć dobre stanowisko w okupowanych Niemczech. Rosjanin zaciskał zęby i pięści, gdy mi opowiadał, że Niemcy rozstrzelali jego ojca, którego jako zakładnika wzięli pod Kurskiem. że koło Rostowa stracił dwóch braci, i że po wojnie miał się ożenić z Heleną. Wtedy przypomniałem sobie zdarzenie sprzed pięciu lat, kiedy również przepływałem rzekę zimą. Myśląc o tym, jak Niemcy mnie uwięzili, z głuchej wściekłości aż przestałem zdawać sobie sprawę, gdzie jestem. Nagły podmuch zimnego wiatru wstrząsnął drzewami i zaczął mi szarpać wilgotne ubranie. Zorientowałem się, że las rzednie. Wtem Barsow dał nam znak, byśmy się zatrzymali. Na bezlistnych gałęziach drzew na skraju lasu wisiało kilku nastolatków i brodatych chłopów. Pogorzelisko i kikuty kominów sterczące wśród gruzów wskazywały, że niedawno spalono tu chaty. W czasie naszych przemarszów widzieliśmy albo słyszeliśmy, jak mordowano ludność, w tym kobiety i dzieci, okrutniejszymi metodami niż przez powieszenie, więc obojętnie spojrzawszy na ofiary hitlerowskiego terroru, ruszyliśmy dalej. Po południu dotarliśmy do drogi, gdzie przystanęliśmy na odpoczynek. W czasie posiłku wrócił nasz patrol wysłany na rozpoznanie ruchu wojsk i przyprowadził dwóch jeńców uzbrojonych w karabiny z bagnetami. Ubrani w mundury jaśniejsze od niemieckich powtarzali: Vagyunk barataitok! (węg. Jesteśmy przyjaciółmi!) Blackstone, Marius i Australijczyk William – eskortujący jeńców, nieśli Panzerfausty znalezione w zatrzymanej ciężarówce. Jeńcami okazali się węgierscy żołnierze, którzy chcieli wstąpić do naszego oddziału. Zgodziliśmy się ich przyjąć i dalej poszliśmy razem – zostało nas tylko około trzydziestu. Jeśli nasze partyzantki jeszcze zachowały życie, były po drugiej stronie rzeki. Z zapadnięciem nocy osłabł silny wiatr, który przez cały dzień sypał nam śniegiem w twarze, i teraz maszerowaliśmy szybciej. Ciszę nocną zakłócała jedynie kanonada artylerii z oddali oraz czasami warkot wysoko lecących bombowców i nocnych myśliwców. Tuż przed świtem znów wyszliśmy z lasu na otwarte pole. Tempo marszu spadło. Usłyszawszy ruch i stłumione głosy, przystanęliśmy z dłońmi zaciśniętymi na pistoletach maszynowych. Wytężając wzrok, spojrzałem przed siebie w ciemność. Dostrzegłem zarys domów i kilku drzew. Wraz z Barsowem i Williamem podczołgałem się bliżej, a wówczas na tle nieba rozjaśnianego dalekim ogniem artyleryjskim ukazały się nam lufy sterczące z niemieckich Panter i Tygrysów. Kiedy wracaliśmy do swoich, z drugiej strony pola nagle wyłoniły się dwa czołgi i powoli skierowały ku domom. Zatrzymaliśmy się znowu. – To nasze T-34! – szepnął podniecony Barsow. Rosjanie najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że są tam Niemcy, więc Barsow wystrzelił rakietę w stronę zabudowań. Wróciwszy do naszej grupy, na drodze ujrzeliśmy kolejne czołgi: T- 34 i ciężkie STALIN-IS. Ostrzeżone rakietą tanki skierowały lufy czołgów na pozycje niemieckie. Byliśmy na ziemi niczyjej. Po chwili na cichym polu rozpętało się piekło. W świetle rakiet i płonących domów czołgi rosyjskie i niemieckie wzajemnie ostrzeliwały się z bliskiej odległości. Niemcy lepiej celowali, wkrótce bowiem rozbili kilka rosyjskich tanków, ale pojawiały się następne. Niemiecką Panzertroops (jednostkę pancerną) wzmocnił pluton piechoty, który spomiędzy drzew zaatakował rozwijającą się kolumnę czołgów flankowym ogniem Panzerabwehrkanonen (działek przeciwpancernych) i miotaczy ognia. W tym samym czasie niemieckie czołgi w nowym manewrze wycofały się na zachód ku drodze. Z powrotem wpełzliśmy do lasu, by jego skrajem dotrzeć w pobliże drogi, a kiedy dwa Tygrysy znalazły się w naszym zasięgu, Blackstone, William i Marius użyli Pancerfaustów. Reszta obrzuciła czołgi granatami. Tygrys, który prowadził wycofującą się kolumnę, w jednej chwili stanął w płomieniach i zablokował drogę. Z jego wnętrza wyskoczył żołnierz, skręcając się z bólu, upadł na pancerz i szybko spłonął. Czuliśmy mdłą woń spalonego ciała. Powietrze wypełniały ogłuszające wybuchy, ostre rozkazy i wielojęzyczne krzyki rannych. Po spotkaniu Armii Radzieckiej nie istniała konieczność oszczędzania amunicji, więc opróżnialiśmy kolejne magazynki, strzelając do ciemnych postaci w czarnych mundurach grenadierów pancernych. Zacięty bój wręcz trwał do momentu, gdy zawzięty opór niemieckiej jednostki elitarnej został zupełnie całkowicie złamany. *** Tak skończyła się nasza wojna partyzancka. Ranni otrzymali pomoc medyczną w szpitalu polowym, a resztę nas zabrano do miasteczka, gdzie w wagonie kąpielowym wysuszono i odwszono nasze ubrania. W domu, który mi przydzielono, spojrzałem w kawałek pękniętego lusterka i nie mogłem rozpoznać swojej twarzy – nieogolona, postarzała i blada od zmęczenia, zapadnięte i podkrążone oczy z niewyspania. Zirytowany odwróciłem wzrok i podniosłem egzemplarz „Die Wehrmacht”, pełen zdjęć Ritterkreuzträger (żołnierzy odznaczonych Krzyżem Rycerskim), oraz „Das Reich” zaledwie sprzed dwóch tygodni. W swojej rubryce Joseph Goebbels porównał Hitlera do granitowej skały opierającej się burzom, które wokół niej szaleją, a potem niejasno napomknął o die neue Waffe (o nowej broni), jaka się wkrótce znajdzie w arsenale Wehrmachtu. Później machinalnie spojrzałem na listy i fotografie rozrzucone po podłodze. Jedno zdjęcie przedstawiało uśmiechniętą młodą dziewczynę. Od razu boleśnie ścisnęło mi się serce na wspomnienie Niny, którą Gestapo aresztowało za działalność w ruchu oporu, i o której już nigdy więcej nie słyszałem. Jak zginęła? Pomyślałem o kobietach pędzonych do komór gazowych, torturowanych, rozstrzeliwanych, wykorzystywanych w eksperymentach medycznych. Kiedy Nina najbardziej potrzebowała pomocy, wokół nie było niczego, oprócz bezlitosnej pogardy i okrucieństwa. *** Po południu stanęliśmy w szeregu i rosyjski pułkownik wygłosił krótką mowę, dziękując nam za „odważny bój z faszystowskimi świniami”. Następnie zasalutował uniesieniem dłoni do czapki obszytej złotym galonem. Złożywszy broń, wróciliśmy na kwatery. Rosjanie przywieźli dużo mocnej wódki, machorki, chleba i solonego boczku, więc urządziliśmy sobie zabawę. Przy akompaniamencie harmonii tańczyliśmy z Rosjankami o zaciętych minach, ubranymi tak samo jak żołnierze – w bryczesy, buty z cholewami i wojskowe bluzy przepasane skórzanymi pasami. Długo byliśmy w napięciu nerwowym, żyjąc jak zwierzęta i walcząc z przeważającym wrogiem. Teraz napięcie opadło, więc tryskał z nas entuzjazm, jakby wojna już się skończyła. Przez chmurę dymu tytoniowego zauważyłem, że Barsow, wraz z Mariusem i Blackstone’em, zmierza do drzwi. Dał mi znak, żebym poszedł za nimi. Kiedy dotarliśmy do sztabu pułku, komandir obwieszony medalami serdecznie uścisnął nam dłonie. – No, dobrze się bawicie? – spytał po francusku z rosyjskim akcentem. – Tak – odparłem. – Dawno nie mieliśmy okazji, by trochę odpocząć. – Świetnie – powiedział z uśmiechem. – Wkrótce bezpiecznie wrócicie do domu. Sotto voce (przyciszonym głosem) szepnął coś po rosyjsku do swojego adiutanta, który wszedł do sąsiedniego pokoju i przyniósł dwie butelki szampana, puszki sardynek oraz biszkopty. Blackstone zdumiał się. – Francuski szampan w Rosji?! – zawołał. – Pewnie! – Roześmiał się pułkownik. – To, co Niemcy ukradli we Francji, myśmy „uwolnili” od nich. – ‘A bas les Allemands! Vive la liberii! (Precz z Niemcami! Niech żyje wolność!) – wykrzyknąłem spontanicznie. – ‘A bas sales Boches! Vive la France! (Precz z nikczemnymi Szwabami! Niech żyje Francja!) – odpowiedział jak echo dowódca pułku, biorąc mnie za Francuza. Kiedy zjawili się dwaj rosyjscy oficerowie, gospodarz przeprosił nas i wyszedł. – Twój toast za wolność, Andre, w tym obskurnym sowieckim miasteczku był jeszcze bardziej nie na miejscu niż ten znakomity francuski szampan. Nic dziwnego, że pułkownik nie podchwycił twojego toastu – zwrócił się do mnie Blackstone, uśmiechając się drwiąco. Barsow rzucił mu pogardliwe spojrzenie. – Oczekiwałeś od radzieckiego oficera, że zacznie wykrzykiwać burżuazyjne hasła? – powiedział. – W każdym razie możesz być pewny, że w ostatecznym rozrachunku rząd radziecki da ludowi pracującemu więcej wolności niż jakikolwiek rząd kapitalistyczny, który ją gwarantuje tylko garstce plutokratów eksploatujących masy. – Uważam, że w ZSRR przeciętny człowiek nie cieszy się ani swobodą, ani sprawiedliwością – rzekł Marius. – Rządy kapitalistyczne dają więcej swobody, ale nie zawsze gwarantują sprawiedliwość. Prawdziwie demokratyczne społeczeństwo powinno starać się o optymalną swobodę, która by zapewniła maksimum sprawiedliwości jak największej liczbie ludzi. Innymi słowy, sprawiedliwość jest głównym celem, a swoboda środkiem zmiennym. – Cóż, jeszcze nie nadszedł czas Utopii – odparował Rosjanin. – Może i nie – przyznał Marius. – Jednak ta wojna, wraz ze zmianami, które po niej nastąpią, zmiecie wiele reliktów starych złych czasów. – Nonsens! – zaprotestował Blackstone. – Moim zdaniem stare czasy były dobre, zwłaszcza jeśli miało się szczęście żyć w USA. Barsow rozparł się w fotelu. – Dobre czasy! W USA! – powiedział i zaśmiał się chrapliwie, ze zdumienia wytrzeszczywszy zaczerwienione oczy. – A co jest dobrego w stałym bezrobociu, kryzysach gospodarczych, linczowaniu, w segregacji rasowej, strajkach, bandytyzmie i wielu innych przejawach zła w tym waszym tak zwanym ustroju wolności, którego wynikiem jest wyższy procent przestępców, samobójców i wariatów niż w innych krajach? Studiowałem nie tylko wasz język, ale również wasz styl życia, i wiem, o czym mówię. Blackstone odrzucił tę komunistyczną tyradę niecierpliwym gestem. – Nie wiesz w ogóle nic, Barsow, oprócz tego, czym cię karmi wasza sowiecka propaganda. To pokarm zepsuty i teraz nim wymiotujesz. Dlaczego nie myślisz samodzielnie? Na cienkich wargach Rosjanina pojawił się ironiczny uśmiech. – Nasza prasa przynajmniej opisuje fakty. Nie jest opanowana przez bandę milionerów, którzy w waszym kraju są właścicielami prasy i we własnym interesie nadużywają jej siły wyłącznie do propagowania swoich własnych przestarzałych idei. – Brednie! – warknął Blackstone, czerwieniejąc z gniewu. – Nasza prasa jest wolna, podczas gdy waszymi gazetami steruje sowiecki rząd, czyli banda tyranów bez żadnej odpowiedzialności. – Nam się tak podoba – odparował Barsow. – Przyczyna jest prosta: radziecki rząd reprezentuje interesy wszystkich ludzi pracujących, a nie tylko kapitalistów jak w Ameryce. Nasze społeczeństwo nie chce, aby gazety wpadły w szpony pazernej kliki, która szuka zysku i nadużywa prasy dla własnych interesów. – Rosjanin zapalił papierosa i mówił dalej stanowczym głosem: – Po prostu nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy oddać nasze gazety lub inną własność społeczną, na przykład koleje czy kopalnie, jakimś prywatnym osobom, tak aby mogły gromadzić ogromne fortuny, podczas, gdy robotnicy pozostają biedni, chociaż to bogactwo jest dziełem ich rąk. – No cóż, wielu rzeczy nie rozumiesz, bo nigdy nie mieszkałeś za granicami ZSRR – rzekł Blackstone pojednawczym tonem. – Racja – odezwał się Marius. – Właśnie to jest nonsens, ponieważ ludzie wychowani w różnych krajach, klasach społecznych i w rozmaitych warunkach separacji mają fałszywe wyobrażenia o innych narodach i dziwią się, dlaczego tamci są tacy „źli”, tacy odmienni i tacy fanatyczni w sprawach swoich „mylnych” idei. Tak jak nie może być swobody bez sprawiedliwości, tak samo nie może istnieć sprawiedliwość ani pokój bez tolerancji. – Przez chwilę patrzył na świece płonące w pięcioramiennym lichtarzu na stole, a później z rozwagą powoli ciągnął dalej: – Kapitaliści przywiązani do bezwzględnej konkurencji, a także, nawet w znacznie większym stopniu, zaborczy komuniści, którzy podjudzają do walki klas, hamują moralną ewolucję człowieka w kierunku coraz większej swobody, solidarności i współpracy. Zatem i jedni, i drudzy opóźniają rozwój lepszego, bardziej rozsądnego społeczeństwa. Barsow rzucił Mariusowi szydercze spojrzenie. – Rozwój lepszego społeczeństwa jest niemożliwy, jeśli najpierw nie złamie się oporu reakcyjnej klasy rządzącej. Właśnie z tego powodu musimy prowadzić walkę klas. Weź pod uwagę „krwawą niedzielę”, kiedy to pop Gapon szedł na czele pokojowej manifestacji bezbronnych robotników przed pałacem cara w Petersburgu. Weź pod uwagę masakrę w Peterloo z 1819 roku, gdy wojsko angielskiego króla bezlitośnie rozbiło grupę ludzi domagających się reform. Weź pod uwagę niezliczone inne podobne przykłady brutalnych ataków reakcyjnych władz na postępowych idealistów. – Przecież to rozsądne, że wywrotowców należy likwidować, bo zagrażają porządkowi społecznemu, który jest określany przez prawo – powiedział Blackstone, wzruszając ramionami. Barsow gwałtownie uderzył pięścią w stół, aż zadrżały świece i butelki. – Czy wiesz kto, do diabła, ustanawiał to prawo?! Nikt inny tylko reakcjoniści, by chronić własne brudne interesy i eksploatować masy. Gdyby Lenin i Stalin byli głupcami szanującymi bezczelne ukazy cara, który udawał, że to prawa, my, Rosjanie, do dziś byśmy cierpieli w jarzmie ustroju feudalnego. Blackstone wyzywająco pokręcił głową. – Dzięki twoim bohaterom Rosjanie cierpią w jarzmie komunistycznym, nawet jeszcze gorszym. Oprócz tego, w wyniku komunistycznej rewolucji zginęło siedem milionów Rosjan, a nikt nie potrafi oszacować strat materialnych. W spojrzeniu Barsowa, skierowanym na Amerykanina, widać było pogardę. – Lenin nas uczył, żeby zabić nie tylko siedem milionów wrogów ludu, ale również, w razie potrzeby, siedemdziesiąt, jeśli dzięki temu zwyciężymy dla dobra proletariatu. Marius dotychczas się przysłuchiwał ich słownemu pojedynkowi, ale w tym momencie wstał. – Historia dowodzi, że każdy społeczno-polityczny cel, którego nie można osiągnąć perswazją czy dobrowolnym współdziałaniem, lecz terrorem, nie jest wart ceny, którą stanowi rozkład moralny i cierpienie – rzekł. – Postęp społeczny, tak samo jak rozwój jednostki, to proces organiczny uzależniony od naturalnego tempa i rytmu ewolucji. Procesów tych nie da się powstrzymać ani przyśpieszyć terrorem. Jednak może je ułatwiać sprzyjające środowisko, oświata i przewodnictwo. W niektórych sytuacjach można zastosować optymalną presję, by poprzeć rozwój i usunąć przeszkody z dróg postępu ludzkości. – Znów usiadł i z brwiami ściągniętymi w skupieniu dokończył swoje uwagi: – W odpowiednim czasie ewolucyjna dynamika życia, wspomagana przez świadome żądanie, prawie bezboleśnie doprowadzi do zastąpienia przestarzałych instytucji lepszymi. Barsow uważnie patrzył na Mariusa, a później z drwiącym uśmiechem stwierdził: – Twoje słowa to tylko pobożne życzenia. Takie optymistyczne wizje wyglądają atrakcyjnie, jednak są złudne. Dziwi mnie, że po pięciu latach wojny wciąż jeszcze wyznajesz naiwne poglądy tego rodzaju. My, komuniści, jesteśmy praktycznymi realistami, dlatego wierzymy w siłę i nie mamy czasu na takie dziecinne poglądy. – W ostatecznym rozrachunku transformacja społeczeństwa polega bardziej na psychicznej i moralnej transformacji jego członków niż na zmianach politycznych – zareplikował Marius. – Nie da się przyśpieszyć ani psychofizycznego rozwoju jednostki karaniem, ani postępu w społeczeństwie terrorem. Niecierpliwy przywódca-rewolucjonista, z nosem utkwionym w arbitralnych schematach wymyślonych przez doktrynerów, zachowuje się jak słoń w składzie porcelany. W roku 1789 francuscy rewolucjoniści zgilotynowali rodzinę królewską i licznych arystokratów, lecz naród jeszcze nie był przygotowany do republikańsko-demokratycznej formy rządzenia. W konsekwencji przywrócono monarchię na wiele lat, aż ludzie dojrzeli do lepszego ustroju. Rewolucja bolszewicka miała podobne skutki. Nie przyniosła ani wolności politycznej ani dobrobytu. W praktyce wszelkie zmiany w zachowaniu jednostki lub w systemie społecznym, jakie człowiek próbował wprowadzić przemocą, okazywały się przedwczesne, sztuczne i szkodliwe. Zróżnicowane narody świata mogą być szczęśliwe tylko wówczas, gdy same sobie wypracują własne instytucje, najbardziej odpowiadające specyficznemu charakterowi tych ludów, a także rozmaitym warunkom ich życia. Najskuteczniejsze działanie i największe szczęście prawdopodobnie da się osiągnąć, gdy ludzie dobrowolnie się zbiorą, by osiągnąć dobrowolnie wybrane cele według dobrowolnie ustalonych reguł. Jednostka najlepiej żyje i najlepiej się rozwija, kiedy jej wolno postępować na swój własny sposób, pod życzliwym przewodnictwem, w elastycznych ramach otwartego i tolerancyjnego społeczeństwa. Historia jest pełna daremnych prób narzucenia innym ludziom drogi do szczęścia, bez względu na ich chęci. W każdym okresie istnieli fanatycy, którzy za pośrednictwem wojen, gwałtu i prześladowań szerzyli „Zbawienie”, „Kulturę”, „Nowy Porządek”, „Rewolucję” czy inne Summum bonum (największe dobro). Chociaż zakładali, że te „szczytne cele” jakoś uświęcą bezlitosne środki, jednak niezmiennie musieli się przekonać, że te nadzieje rozwiewają im się na skrwawionych rękach i w zbolałych sercach. – Marius znowu wyskakuje ze swoim utopijnym myśleniem – zaśmiał się Barsow, napełniając nam kieliszki. Uznawszy, że najwyższy czas zakończyć tę dyskusję, spytałem ich o plany na przyszłość. – Cóż, po dodatkowym szkoleniu na pewno wyślą mnie na Daleki Wschód – z westchnieniem odparł Blackstone. – Jeśli chodzi o mnie, wrócę do Armii Śródziemnomorskiej – rzekł Marius i zagadnął Barsowa: – A ty? Twarz kapitana pojaśniała. – Widocznie ja pierwszy z nas będę spacerował berlińską aleją Unter den Linden. Później spróbuję dostać się do służby dyplomatycznej i pojechać do USA, aby na własne oczy zobaczyć, jak biedacy stoją w kolejkach po darmowe jedzenie i jak brutalni kapitaliści, chcąc się zabawić, kopią wychudzonych bezrobotnych i rzucają im dolara za każdego kopniaka. Blackstone z zaciśniętymi pięściami chciał zaprzeczyć, ale nim zdążył się odezwać, wrócił pułkownik, a Barsow napełnił kieliszki szampanem. – No, panowie, mam dobrą wiadomość z frontu. Wypijmy za zwycięstwo! Po spełnieniu toastu salutując wróciliśmy na kwatery. *** Nazajutrz rano Blackstone, Marius, John, William i ja pożegnaliśmy się z Barsowem i resztą partyzantów. Dobrze się jechało w otwartej ciężarówce, z której mogliśmy oglądać zmieniający się krajobraz. Po drodze mijał nas nieskończony strumień pojazdów, piechoty, bydła i konnych jeźdźców, kierujący się na zachód. Sowieccy żołnierze mieli zniszczone buty i wystrzępione mundury. Blisko południa naszą ciężarówkę zatrzymała młoda kobieta w furażerce i z karabinem na plecach, kierująca dużym ruchem za pomocą dwóch chorągiewek o różnych kolorach. Przed nami szła czwórkami na wschód kolumna około trzydziestu jeńców w niemieckich mundurach – Własowców i żołnierzy Wehrmachtu i funkcjonariuszy Bahnschutzu. Kolumnę nagle zatrzymało sześciu krzepkich enkawudzistów, którzy wyskoczyli z dwóch samochodów jadących na zachód. Okazało się, że byli pijani. Wrzaskiem wydali rozkazy strażnikom ekskortującym jeńców. Kiedy wszyscy Rosjanie przeszli na lewą stronę drogi, usłyszeliśmy terkot pepesz. Wstrząśnięty obserwowałem, jak Sowieci zaczęli strzelać na wprost kosząc uciekających, a ich ciała przetaczali kopniakami z powrotem na drogę. Wkrótce całą grupę jeńców zwalono na krótkim odcinku drogi. To, co nastąpiło potem, okazało się jeszcze bardziej przerażające. Enkawudziści wsiedli do samochodów i powoli wjechali na ciała zabitych i rannych. Za nimi ruszyły inne pojazdy. Śnieżna breja zmieszana z krwią tryskała spod kół, gdy przecinały brzuchy, miażdżyły piersi i głowy, łamały ręce i nogi. Krzyki rannych były tak straszne, że nigdy ich nie zapomnę. Samochody zatrzymały się w połowie odcinka drogi zasłanego ciałami, jeden z enkawudzistów wstał i coś wykrzykiwał potrząsając pięścią. – Ciekawe, co ten diabeł powiedział – rzekł Blackstone i wstrząsnął nim dreszcz. – Cóż – odezwał się Marius. – Krzyczał, że potężna Armia Czerwona, niczym walec drogowy, zmiażdży wszystkich wrogów ZSRR, tak jak zmiażdżyła tych zdrajców i faszystów. Niech to będzie przykładem dla wszystkich. Samochody znowu ruszyły, a za nimi niekończąca się kolumna samochodów pancernych, czołgów i ciężarówek ciągnących amerykańskie armaty z długimi lufami. Gąsienice rozbryzgiwały krew i śniegowe błoto, zgniatając rozedrgane ludzkie szczątki na jednolitą masę, której wygląd nie wskazywał, że kiedykolwiek miała związek z życiem. Kiedy stałem osłupiały i zbierało mi się na wymioty, nasza ciężarówka także ruszyła. Jechała podskakując po trupach i ślizgając się w krwi. Wkrótce miazga z ludzkich ciał pozostała za nami. – Mam już dość tych przeklętych komunistów! – wybuchnął Blackstone z niecierpliwym gestem. – Nic mi nie sprawi większej radości niż wyjazd z ich kraju zapomnianego przez Boga. – Diabły z piekła rodem! – gniewnie wykrzyknął Marius. – Ale przynajmniej zdołaliśmy więcej dowiedzieć się o mentalność komunistów niż od grzecznych przewodników „Inturistu” w czasie wycieczki po Rosji. Nagle przypomniałem sobie, że to właśnie Marius przetłumaczył nam tyradę oficera NKWD. Zdziwiłem się, bo przedtem nigdy nie wspominał, że zna język rosyjski. Marius miał kilka dziwnych cech. Nigdy nie mówił więcej niż trzeba. W rzeczywistości nikt nic o nim nie wiedział oprócz tego, że był kosmopolitą obecnie związanym z wojskiem angielskim, które mu dało wyszkolenie komandosów i wywiadu wojskowego, oraz że spędził rok czy dwa w hitlerowskim Konzentralionlager (obozie koncentracyjnym). Jego nazwisko o niczym nie świadczyło, będąc prawdopodobnie nom de guarre (wojennym pseudonimem). Chociaż Marius nigdy nie mówił o swoim życiu osobistym, od czasu do czasu wygłaszał nieco oryginale opinie na ogólne tematy. Być może naśladował napoleońskich oficerów, którzy byli lakoniczni, enigmatyczni i powściągliwi. W wyglądzie, oprócz blizny biegnącej przez prawy policzek, niczym szczególnym się nie odznaczał. W zachowaniu poważny, lecz równocześnie prosty i skromny. Był to dość wysoki młody mężczyzna, szczupły, ale silny. Całkiem dobrze mówił po angielsku, jednak z obcym akcentem. Jego opanowanie, przebiegłość i brawura wskazywały, że uwielbiał przygodę i wiedział jak sobie radzić na świecie. Choć nie znalazłem klucza do jego melancholii, jednak miałem wrażenie, że otaczająca go nieprzenikniona atmosfera tajemnicy kryje jakąś wielką osobistą tragedię, jakieś straszne przeżycie, które w nim zgasiło młodzieńczy płomień spontanicznej radości życia. Jego zachowanie charakteryzowała żelazna samodyscyplina, stanowczość i determinacja. Zapadał zmierzch, gdy dojechaliśmy do biednego miasta, typowo rosyjskiego. Na głównym placu kierowca, kapral, zatrzymał się przed budynkiem pilnowanym przez wartownika, a kiedy tam wszedł, towarzyszący mu Kałmuk zajął jego miejsce. Po kilku minutach kapral wrócił i kazał nam wysiąść. Mruknął coś do Kałmuka i odjechał. Głodni i zmęczeni, rozglądaliśmy się za restauracją. Około jednej trzeciej domów miasta uległo zniszczeniu w czasie niedawnych walk. Ulicą porytą koleinami dotarliśmy do dworca kolejowego, dużego budynku bez szyb i ze śladami pocisków na ścianach. Kilku ogromnych stosów ziemniaków pilnowała staruszka uzbrojona w starego Mauzera. Nogi miała owinięte szmatami. Duszną poczekalnię wypełniali żołnierze. Leżeli na ławkach albo na brudnej podłodze. Jedni palili machorkę, inni gryźli pestki słonecznika i nieustannie wypluwali łupiny na podłogę. Zjedliśmy trochę kwaśnego barszczu z razowcem. Barman nalał nam piwa z ogromnej beczki do wyszczerbionych glinianych kufli. Kiedy siedzieliśmy w słabo oświetlonej poczekalni, pijąc ciepłe zwietrzałe piwo, Blackstone nagle odsunął swój popękany kufel, skrzywił się z obrzydzenia i szepnął: – Ale to nędzne miejsce! – Tak, masz rację – przyznał John, niezdarnie robiąc sobie skręta. – Obawiam się jednak, że z tego kraju nie wyjedziemy tak łatwo, jak nam się zdawało. Rosjanie najwyraźniej nie interesują się tym, co się z nami dzieje. – Może będziemy mieli trochę szczęścia, jeśli tylko zostawią nas w spokoju i pozwolą nam dotrzeć autostopem do jakiegoś większego miasta, gdzie znajdują się alianckie misje wojskowe. Ci ludzie są wystarczająco podejrzliwi, żeby nas wziąć za kapitalistycznych szpiegów i zamknąć w którymś ze swoich haniebnych więzień – wycedził Willie z kwaśną miną. Marius nic nie mówił. W zamyśleniu podparł brodę dłonią i zaciągał się papierosem. – Zostaliśmy wyzwoleni przez naszych drogich sojuszników czy nie?! – wybuchnął Blackstone, niecierpliwie uderzając pięścią w stół. Nikt nie zadał sobie trudu, by mu odpowiedzieć. Wszyscy pogrążyli się w przygnębiającym milczeniu. W oddali tęsknie zagwizdał parowóz. Jęczący wiatr monotonnie klekotał połamanymi ramami okien, co działało na mnie jak kołysanka. Już prawie zasypiałem, gdy na plecach poczułem uderzenie. Wyrwany z ponurych rozmyślań, obejrzałem się i ze zdumieniem zobaczyłem naszego kierowcę wraz z Kałmukiem. – Kommen Sie, Kameraden! – wyjąkał kapral z uśmiechem na ospowatej twarzy. Oświadczył, że znalazł nam kwaterę i że ciężarówka czeka przed dworcem załadowana skrzynkami. – Sehr gute russische Maschine! – z dumą oznajmił kierowca, zataczając się i wskazując swój pojazd. Spojrzawszy na ciężarówkę, Blackstone wybuchnął śmiechem: – Das ist Ford! (to ford!) Amerikanische, nicht russische Maschine, Dumkopf! (baranie!). Kierowca jednak nie ustępował. – Sowietskaja maszina! – powtarzał z uporem, wskazując na białe oznaczenia wymalowane na masce cyrylicą. Wiedziałem, że to Ford, lecz chcąc przerwać spór, krzyknąłem: – ‘Allans! Wsiadamy! – po czym wgramoliłem się na ciężarówkę, a za mną reszta. Kierowca włączył przyćmione reflektory i ruszył. Około kwadransa jechaliśmy po drugorzędnej drodze pełnej zasp. W końcu ciężarówka stanęła przed grupą opuszczonych zabudowań gospodarczych. Kiedy do jednego z nich weszliśmy przez wąską sień, Rosjanie przynieśli wódkę, konserwy i chleb. Piliśmy, jedliśmy, a gdy Rosjanie oznajmili, że idą przeszukać resztę zabudowań, poszliśmy spać. Kilka godzin później obudziły mnie strzały z pistoletu, krótki krzyk i dźwięk tłuczonego szkła. Usiadłem wystraszony i przetarłem oczy. W mglistym świetle porannego brzasku zobaczyłem, że obaj Rosjanie leżą martwi w drzwiach; jeden z nich wciąż ściskał w rękach Pepeszę. Pociski z niej uderzyły w ścianę, zaledwie kilka centymetrów nad naszymi głowami. Zerwaliśmy się na równe nogi, tylko Marius spokojnie włożył pełny magazynek do swojego Browninga. – U licha, co się tutaj stało, Marius? oszalałeś?! – wykrzyknął John ze zbielałymi wargami. – Nic podobnego. Ci ludzie na pewno myśleli, że mamy dużo dolarów i zobaczyli nasze zegarki, które w tym kraju są pożądanym łupem. Chcieli więc nas zabić, żeby je zdobyć. – Skąd wiesz? – zapytał Willie. – Cóż, kiedy wczoraj wieczorem dojechaliśmy do miasta, podsłuchałem kaprala, gdy mówił do Kałmuka: „Założę się, że amierikancy mają przy sobie dużo forsy, a nie mają broni”. Ich nagła gościnność wzbudziła we mnie podejrzenia, więc czuwałem, trzymając pistolet w pogotowiu. Przed chwilą usłyszałem, że się skradają po omacku szukając drogi przez sień i wstrzymując oddech, przesuwali dłonie po ścianie, a kiedy uchylili drzwi, już nie wątpiłem w ich złe zamiary. Nacisnąłem spust i dostali za swoje. – Coś takiego! Nasi drodzy sojusznicy chcieli nas zabić! – wykrzyknął Willie z niedowierzaniem. – Nasi sojusznicy! Rzeczywiście! – zadrwił Blackstone i gniewnie splunął. – To zwykli bandyci! Sprawdziliśmy Pepeszę drugiego Kałmuka. Była zarepetowana – gotowa do strzału. – Tylko kilka chwil i centymetrów dzieliło nas od śmierci, i uszłoby im to płazem. Nikt nigdy by nas nie znalazł ani nie przejmował się nami. Co najwyżej tylko by nas pochowano – stwierdził John i z bladym uśmiechem zwrócił się do Mariusa: – Dobrze zrobiłeś! – Marius, ale jak to się stało, że jeszcze masz pistolet? Czyż nie powinniśmy byli zdać broń Ruskim, naszym tak zwanym wyzwolicielom? – zapytał Blackstone. – Owszem, lecz ja nigdy nie rozstaję się z moim Browningiem, a w dzisiejszych czasach to przydatna rzecz w kraju, gdzie życie jest tanie. Posyłając ciężarówkę oraz naszych dwóch „sojuszników” do diabła szybko ruszyliśmy na wschód. Posępny dzień wstał nad jałową ziemią. Teraz na drodze panował intensywny ruch kołowy i pieszy, i nikt nie zwracał na nas uwagi, gdy szliśmy w wirującym śniegu. Po kilku godzinach znaleźliśmy się w niewielkim mieście, gdzie natychmiast zażądaliśmy spotkania z burmistrzem. Zaprowadzono nas pod jednopiętrowy budynek z trzepoczącą czerwoną flagą. Pomyślałem, że to na pewno Hotel de Ville (ratusz). Przyjął nas młody kapitan, który znał niemiecki. Słuchając naszej historii, przyglądał się nam podejrzliwie. Następnie oznajmił, że burmistrza nie ma i że musimy przyjść później. Przez kilka dni zgłaszaliśmy się do ratusza, by rozmawiać z burmistrzem i innymi urzędnikami, którzy po skrupulatnym obejrzeniu naszych papierów niezmiennie wzruszali ramionami i mówili, że nic się nie da zrobić, bo nasze sprawy przekraczają ich kompetencje. Wcześniej spotkało nas to samo, gdy prosiliśmy pułkownika, żeby dał nam dokumenty w języku rosyjskim. Także odmówił oświadczając, że nie ma prawa wydawać takich dokumentów obcokrajowcom. Wreszcie pewnego dnia burmistrz powiedział, że ma dla nas ciężarówkę, i wydał jakieś polecenia porucznikowi, który dowodził konwojem pojazdów. – No, teraz jedziemy na Łubiankę – skomentował John ponurym głosem. – Albo na Syberię – dodał William, wzdrygając się. Pogrążyliśmy się w apatii, kiedy ciężarówka podskakiwała na wybojach błotnistej drogi. Wieczorem zajechaliśmy pod ładniejszy dom na przedmieściach większego miasta. Ogarnęła mnie fala ulgi i radości, kiedy nas powitali dwaj angielscy wyżsi oficerowie łącznikowi. Bardzo dokładnie wypytywano każdego z nas o przeszłość, a potem dziewczyna w mundurze wpisała nasze dane do kwestionariuszy drukowanych cyrylicą. Po dopełnieniu formalności zostaliśmy zaproszeni na kolację w kasynie dla oficerów alianckich. Idąc tam, spotkaliśmy kilku amerykańskich pilotów odbywających loty wahadłowe do Rosji. Na tle nędznie ubranej ludności wyglądali niemal jak supermani z innej planety – wysocy, postawni, młodzi mężczyźni, ubrani w eleganckie niebieskie mundury i czarne skórzane kurtki z pistoletami zawieszonymi na żółtych pasach. Krótka rozmowa z Amerykanami, podczas której paliliśmy ich Chesterfield’y, bardzo podniosła nas na duchu. Zabrali ze sobą Blackstone’a. Po chwili wrócił obładowany paczkami żywności i papierosów, które nam rozdał. Blackstone miał około metr dziewięćdziesiąt wzrostu, mocną budowę, regularne rysy i czarne włosy. Był bardzo lubiany za pogodne usposobienie, życzliwość i poczucie humoru. Studiował w Harvardzie, ale gdy Ameryka przystąpiła do wojny, zgłosił się na ochotnika do lotnictwa wojskowego. Dwa lata później, lecąc Superfortecą na Bremę, został zestrzelony, wyskoczył ze spadochronem, a po wylądowaniu znalazł się w obozie jenieckim, z którego uciekł z dwoma przyjaciółmi. Swoim sposobem bycia wskazywał, że jest przedstawicielem tego, co moja ciotka z Grenoble zwykła nazywać jeunesse doree du grand monde (złotą młodzieżą z wyższych sfer). Nazajutrz pojechaliśmy przez Kijów do Odessy, gdzie prawie dwa miesiące czekaliśmy na okręt do transportu wojska. Przyjemnie było włożyć nowy mundur i otrzymywać regularne posiłki, serwowane przez troskliwe panie z Brytyjskiego Czerwonego Krzyża. Również Rosjanie wiele robili, by uprzyjemnić nam pobyt. Organizowali wyprawy nad Czarnomorskie plaże, do cyrku na występy moskiewskich artystów, a także do kina. Chociaż nie pozwolono nam wychodzić bez eskorty, Mariusowi i mnie prawie co wieczór udawało się przeskoczyć mur, ominąć wartowników i wyruszyć na zwiedzanie miasta. Ciekawi zwykłych Rosjan, poznaliśmy kilka osób, zagadując je, gdy siedzieliśmy obok nich na ławce w parku. Krąg znajomych się rozszerzał, Rosjanie byli bowiem gościnni – zapraszali nas do siebie i poznawaliśmy ich rodziny. Wielu z nich opowiadało nam, że początkowo liczyli na to, że zbliżające się niemieckie armie, reprezentujące kulturę zachodnią, uwolnią ich od sowieckiej tyranii. Jednak wszystkich gorzko rozczarowało bestialstwo hitlerowców, którzy systematycznie gnębili ludzkość na ogromną skalę. Szczególnie lubiłem odwiedzać dwie młode nauczycielki Olgę i Ksenię. Dzieliły niewielkie mieszkanie na piątym piętrze starej czynszówki bez windy. Drewniane schody w słabo oświetlonej klatce głośno trzeszczały przy każdym kroku. Mansardowe mieszkanie naszych nowych znajomych składało się z ciemnego przedpokoju, kuchni, pokoju dziennego i sypialni. Miłe i schludne, ale bez szczególnych ambicji, jeśli chodzi o wygodę czy harmonię estetyczną. W obu pokojach stały piece kaflowe, lecz w nich nie palono ze względu na brak węgla. Zużyte deski podłogowe i stare, niedobrane meble pachniały stęchlizną. Olga i Ksenia były inteligentne i poważne, znały język niemiecki i rozmowy z nimi były interesujące. Obie wierne sowieckiemu reżimowi, okazywały nieufność wobec Zachodu, częściowo w wyniku komunistycznej propagandy, a po części dlatego, że Niemcy, którzy przyszli z Zachodu, nie przynieśli Rosjanom nic oprócz zniszczenia i niewoli. Neue Ordnung (nowy porządek) Hitlera okazał się tak samo zły jak dyktatura Stalina. Na żołd dawano nam ruble, więc kilkakrotnie zabieraliśmy dziewczyny na przejażdżki dorożką. Korzystając ze słownika, wróciłem do nauki rosyjskiego, ale gdy szliśmy do kina lub na przedstawienia operowe, jak „Natalka Peresławska” czy „Eugeniusz Oniegin”, Ksenia tłumaczyła mi tekst. Dowiedziawszy się, że angielski okręt transportowy zawinął do portu odeskiego, Marius i ja wymknęliśmy się z kwater wczesnym wieczorem, by się pożegnać z naszymi rosyjskimi przyjaciółkami. Jakieś urwisy zaprowadziły nas do sklepu, gdzie kupiliśmy trochę prezentów. Jadąc dorożką po szerokich ulicach, ostatni raz uważnie oglądałem Odessę. Przez większość zamkniętych okiennic sączyły się tylko nikłe strużki bladego światła. Chociaż padał drobny deszcz, przed kilkoma szarymi sklepami ludzie cierpliwie stali w kolejkach po swoje kartkowe przydziały. Brudny śnieg leżał wzdłuż rynsztoków pełnych, cuchnących pomyj. Nie widziałem żadnych nowo zbudowanych ani odremontowanych domów; stare centrum wyglądało na zaniedbane. Panowała przygnębiająca cisza – słyszało się tylko odgłos końskich kopyt rozchlapujących na wpół stajały śnieg, stukot drewniaków na chodnikach i nieustanny płaczliwy szelest deszczu. Dziewczęta, które miały niewiele rozrywek, ucieszyły się na nasz widok i natychmiast podały kolację składającą się z pierogów, kaszy i ogórków kwaszonych. Przynieśliśmy paczkę herbaty, więc wkrótce zaczął szumieć mosiężny samowar. Pod stymulującym wpływem krymskiego porto przyjęcie pożegnalne stało się bardziej serdeczne. Ksenia wyjęła gitarę i niskim kontraltem zaśpiewała kilka melancholijnych ballad, co wprawiło nas w nostalgiczny nastrój. Zadumani milczeliśmy przez chwilę, pijąc gorącą herbatę, podczas gdy deszcz monotonnie bębnił w szyby. – Szkoda, że nie mogę, odpłynąć z wami i zobaczyć wielkiego, szerokiego świata – smętnie powiedziała Ksenia. – Czy nie jesteś szczęśliwa w tym raju robotników? – zapytałem ironicznie. Zawahała się na moment. – Tak, w pewnym sensie jestem, lecz w każdym z nas tkwi Wanderlust (zamiłowanie do wędrowania), a ja zawsze byłam ciekawa ludzi i życia w innych krajach. Chciałabym się przekonać, czy tam żyje się łatwiej czy trudniej niż u nas. Jak myślisz? – zwróciła się do Mariusa. – Pragnąłbyś mieszkać w naszym kraju? Zaskoczony odstawił szklankę. – Ich bin nicht verrückt! (Nie zwariowałem!) Uważam, że w rezultacie systemu totalitarnego dużo tracicie i bardzo wam współczuję. Patrząc na to brudne miasto i obserwując wasze bezbarwne życie, zastanawiałem się, co reżim komunistyczny robił przez te wszystkie lata rządzenia Rosją. Co osiągnął? Zdaję sobie sprawę, że Niemcy wyrządzili szkody w Odessie w czasie dwu i pół letniej okupacji, jednak ani tu, ani w innych miastach nie widziałem niczego, co by osiągnięto przed wojną. Termin „komunizm” zaczęły najpierw używać paryskie tajne stowarzyszenia polityczne w 1830 roku. Rozumiem, że ten termin oznaczał idealne społeczeństwo, które w celu zlikwidowania niesprawiedliwości i ucisku miało wprowadzić wspólną własność demokratyczną, wykorzystywaną i zarządzaną przez wszystkich. Czy rząd sowiecki cokolwiek zrobił, aby rozwinąć takie społeczeństwo? – Ach, leider. (Ach, niestety!) – odparła Olga, smutnym głosem, ale podjęła wyzwanie. – Nasza partia i nasz rząd były zajęte walką z białogwardyjskimi bandytami, bucharinistami, trockistami, dywersantami, plugawymi psami faszystowskimi, imperialistami z Wall Street i innymi wrogami ludu. Pomyślałem, że Olga powtarza ulubione sowieckie frazesy, którymi już wielokrotnie mnie częstowano, a Olga mówiła dalej: – Uważam, że w naszym ustroju polityczno-gospodarczym nie ma nic złego. Dostałam stypendium i nie musiałam pracować przez całe studia, w przeciwieństwie do USA, gdzie biedni studenci, żeby się utrzymać i zarobić na wysokie opłaty, których żądają uczelnie, muszą zmywać naczynia lub wykonywać inne posługi odciągające ich od nauki. Czuję się bezpieczna i szanowana, bo po dyplomie otrzymałam dobrą pracę. Nie chciałabym tak zwanej „wolności”, w której człowiek sam troszczy się o siebie w oszałamiającej dżungli prywatnej inicjatywy. Nie mam ochoty narażać się na upokorzenia i z konieczności stale się kłaniać, uśmiechać, podchlebiać, „sprzedawać siebie” pracodawcom czy klientom, żeby zarobić na utrzymanie, jak radzi Dale Carnegie. Nie lubię komercjalizmu, a wasza wychwalana swoboda gospodarcza to nic innego, jak tylko arbitralny przywilej bogaczy pozwalający im jeszcze bardziej się bogacić przez eksploatowanie biednych. Podobnie zachodnia wolność polityczna i system wielopartyjny wydają się jednym wielkim pandemonium odpowiadającym tylko samolubnym plutokratom, którzy łowią ryby w mętnej wodzie. – Nigdy nie mieszkałaś na Zachodzie, więc nie możesz sobie wyrobić właściwej opinii ani dokonywać porównań – rzekł Marius. Olga jednak kontynuowała: – Czy na Zachodzie macie idealne społeczeństwo i miasta-ogrody? A co powiesz o niemieckich Konzentrationlager (obozach koncentracyjnych), o biednych dzielnicach miast w Anglii czy w Ameryce? Marius z namysłem mieszał sacharynę w swojej szklance, a w końcu odparł: – Racja, w miastach na Zachodzie istnieją biedne dzielnice zamieszkane przez nędzarzy, lecz rządy demokratyczne przyznają się do takich problemów. Są to raczej rządy konserwatywne, więc nigdy by nie śmiały obiecywać zbyt wiele, nigdy też nie robiły tak ambitnych planów ani nie usiłowały wprowadzać tak daleko idących reform jak rząd sowiecki. – Nie należało wspominać o hitlerowskich obozach koncentracyjnych, Olgo – wtrąciłem. – Jest bowiem powszechnie znanym faktem, że nawet one nie są tak duże jak niesławne sowieckie obozy karne, w których miliony przyzwoitych ludzi uwięziono i zlikwidowano z powodu ich przekonań politycznych albo klasy społecznej. – Das ist aber dumm! (Co za brednie!) – wykrzyknęła opryskliwie. – Skoro ktoś jest ein Feind des Volkes und der Volksdemmokratie (wróg ludu i demokracji ludowej), to chyba normalne, że powinno się go wysłać do Straflager (obóz karny). I dobrze mu tak! Nie obchodzą nas reakcjoniści czy inni zdrajcy, którzy muszą pracować na Syberii, tak samo jak Amerykanie nie mają wyrzutów sumienia, gnębiąc dobrych komunistów czy eksploatując Murzynów. Co więcej – ciągnęła ostrym głosem pełnym goryczy – słyszeliście jedynie o komunistycznym terrorze, ale jesteście zbyt młodzi i wasza znajomość historii Rosji jest zbyt powierzchowna, żebyście zdawali sobie sprawę z bohaterskiej walki z uciskiem zbrodniczego despotyzmu caratu. Rozemocjonowana Olga zerwała się z krzesła i histerycznie wyciągnęła rękę przez stół, jakby chciała mnie uderzyć sztyletem. – Ty nie wiesz o milionie naszych najlepszych ludzi, których zesłano na Syberię, gdzie znaleźli śmierć i zapomnienie. Nie wiesz o niezliczonych, miłujących wolność bohaterach, których, więziła, torturowała i mordowała bezlitosna carska tajna policja, dopóki rewolucja rozgniewanego ludu wreszcie nie zniszczyła klasy rządzącej. Któż zatem był odpowiedzialny za niszczycielską przemoc rewolucji? Kto, jeśli nie tamci ślepi, nieustępliwi, egoistyczni reakcjoniści? Niby dlaczego mamy się litować nad tymi, którzy uparcie próbują przywrócić dawny przeklęty ustrój?! – ostrym tonem spytała Olga z bladą twarzą drgającą konwulsyjnie. – Niby dlaczego nie powinniśmy pracować, robić planów i marzyć o szczęśliwszym życiu...?! Zachłysnęła się własną pasją i już nie mogła mówić dalej. Po dłuższym milczeniu zabrzmiał przenikliwy głos Mariusa. – Poświęciwszy życie w walce z carską tyranią, rosyjscy idealiści miłujący wolność zasługują na równie wielki szacunek ludzkości jak bohaterowie, którzy poszli za Spartakusem, szturmowali Bastylię lub z Lincolnem zwalczali niewolnictwo. Niestety, ich poświęcenie zostało zmarnowane, a ich ideały zdradzone przez bolszewickich przywódców, którzy zgasili święty ogień wolności krwią terroru. Kiedy słuchałem wzniosłej i trafnej odpowiedzi Mariusa, ciarki przeszły mi po grzbiecie, a bębnienie deszczu zdawało się mieszać z rosnącymi dźwiękami Marsylianki i Wojennego Hymnu Republiki. *** Nazajutrz odpłynęliśmy. Lazurowe niebo, łagodna bryza, ożywcza świeżość wiosny i cichy szum fal morskich działały kojąco. Jednak stojąc na górnym pokładzie i patrząc nad szarozielonym bezmiarem wody na oddalające się budynki Odessy, czułem narastające dławienie w gardle. Dziwnym zrządzeniem losu drugi raz w życiu opuszczałem to miasto w poszukiwaniu wolności, lecz teraz z uczuciem osamotnienia większego niż kiedykolwiek. Minione lata przesuwały się przed moimi oczami jak film. Najlepsze lata naszej młodości pochłonęła nam wojna, wymazała je z naszego życia, tak, że nie został po nich żaden pozytywny ślad, żadne konstruktywne osiągnięcie, które warto by wspominać. Nic! Nic tylko zniszczenie, ogromna nieodwracalna dewastacja. Wspominałem ludzi zdmuchniętych przez nagłą śmierć jak jesienne liście. Przypominałem sobie samotne groby starych i nowych przyjaciół znaczące długi szlak mojej odysei. Tak wielu z nich, łącznie z Adamem i Jacquesem, nawet nie miało grobu ani ich nazwiska nie widnieją na żadnej płycie pamiątkowej. Prawdziwie nieznani, zapomniani żołnierze! Myślałem o pociągach przez nas wykolejonych, o wysadzonych mostach, o ludziach przez nas zabitych. Zostawiając za sobą groby przyjaciół i wrogów, my sami, nadal żywi, z każdym dniem wojny zmierzaliśmy ku naszym własnym grobom, ani mądrzejsi, ani lepsi. Dopóki malownicza sylwetka miasta nie zniknęła za horyzontem, dopóty nie mogłem się uwolnić od tych bolesnych wspomnień – miałem uczucie, że coś minęło bezpowrotnie i głęboki żal przepełniał mi serce. Czy ów smutek spowodowała utrata przyjaciół? Zmarnowana młodość? Stracone nadzieje? A może po prostu była to nostalgia, sentymentalny pesymizm, romantyczna chandra? Odgłos kroków przerwał moje melancholijne rozmyślania. – Wspaniale idzie! – jowialnie wykrzyknął Blackstone, zbliżając się z Mariusem. – Z radością opuszczam ten ponury kraj, i znowu czuję się jak wolny człowiek. Ale dlaczego ty jesteś taki smutny, Andre? Głowa do góry! – Pocieszająco klepnął mnie po ramieniu. – Najgorsze za nami, wiesz? – Tak – odparłem apatycznie – ale wojna jeszcze się nie skończyła. Ciekaw jestem, jak będzie po wojnie. Co wyniknie z tych wszystkich wielkich planów i deklaracji, Karty Atlantyckiej i tak dalej? – Mam nadzieję, że to będzie ostatnia wojna – oznajmił Marius z emfazą. – Cóż, ja w to nie wierzę – odezwał się Blackstone. – Dopóki natura ludzka pozostanie taka, jaka jest, to znaczy egoistyczna, agresywna, irracjonalna. – Nauka udowodniła, że naturę ludzką można zmienić – rzekł Marius. – Jednak moim zdaniem, zarówno w tej sprawie, jak i w kwestii wyeliminowania wojny na zawsze, przywódcy polityczni nie mogą ani nie chcą wiele zrobić. Niemniej my, zwykli ludzie, szczególnie kombatanci, możemy coś zdziałać. – Racja – przyznałem. – Po tej wojnie narodzi się powszechny protest przeciw militaryzmowi i chęć do pracy dla pokoju. – Nic podobnego! – Blackstone przecząco machnął dłonią. – Mówię wam, chłopaki, że każdy z nas wróci do swojej ojczyzny i wstąpi do takiej patriotycznej organizacji, jak American Legion (Legia Amerykańska – amerykański związek kombarantów), British Legion (Legia Angielska – angielski związek kombatantów) czy Action Francaise (Akcja Francuska – francuski związek kombatantów), i wkrótce zapomni o wojnie i swoich wojennych towarzyszach z innych krajów. Po pierwszej wojnie światowej zorganizowano FIDAC, Federation Interalliee des Anciens Combattans, czyli Międzynarodową Federację Kombatantów, ale chociaż ją popierali słynni generałowie z licznych krajów, niewiele z tego wynikło. – Tak, to mogłaby być pożyteczna organizacja – stwierdził Marius. – Niestety miała niewielki zasięg, nieskuteczne metody działania i ograniczone cele. Kierowali nią ludzie bez przekonania lub wręcz hipokryci, a jej wysiłki okazały się bezowocne. Tylko w ramach jakiejś legii o zasięgu ogólnoświatowym, poprzez stapianie przekonań i idei jej członków w jedną postawę wierności całemu rodowi ludzkiemu, można by złagodzić polityczne, historyczne i inne różnice, które rozbiły FIDAC. – Chodzi ci o coś w rodzaju francuskiej Legii Cudzoziemskiej, która miała się stać zalążkiem Stanów Zjednoczonych Europy? – spytałem z ożywieniem. – Niezupełnie – odparł Marius. – Legia Cudzoziemska, chociaż wielonarodowa i pod jednym dowództwem, jest organizacją czysto militarną walczącą z tubylcami w koloniach francuskich. Gdyby ochotnicy z różnych krajów pojechali na te same terytoria, żeby bratać się z miejscową ludnością, to całkiem inna sprawa. Taka legia światowa stałaby się życiodajnym źródłem nadziei i radości, a nie, jak Legia Cudzoziemska, która jest trującym źródłem przemocy, hańby i żalu. Co więcej, taka ponadnarodowa organizacja powinna być niezawisłą inicjatywą społeczną uniezależnioną od rządu jakiegokolwiek kraju. Jedynie w takich warunkach mogłaby się stać prawdziwą siłą działającą na rzecz pokoju na świecie, nie tylko instrumentem nadużywanym przez polityków jakiegoś państwa, zgodnie z ich mętną interpretacją tak zwanych interesów narodowych, które... W tym momencie przerwał mu Blackstone. – Obawiam się, Marius, że taka prywatna organizacja światowa, chociaż działająca na rzecz pokoju, nie zdobyłaby sobie popularności w Arkansas. Nawet zahartowani kombatanci, którzy wielokrotnie ryzykowali życie, nie odważyliby się do niej wstąpić w obawie, że przez ich prowincjonalne społeczeństwo zostanie uznana za nie w pełni amerykańską czy wręcz antypaństwową. – Możliwe – padła zdecydowana odpowiedź. – Jednak osoby, które żywią takie śmieszne obawy, to są oczywiście tchórze pozostający daleko za awangardą postępu ludzkości. Jeśli ktoś chce uniknąć krytyki, powinien myśleć o niczym, mówić o niczym, pisać o niczym i być nikim. Nie, nam nie wolno zważać na głupią krytykę, lecz musimy wierzyć w postęp i walczyć o niego, tak jak walczymy o wolność przeciwko hitlerowskim świniom! – dokończył Marius żarliwie. Spoglądając na połyskliwe morze, zbliżyliśmy się do leżaków, gdzie w milczeniu zapaliliśmy papierosy. Po chwili Blackstone wrócił do przerwanej rozmowy. – Może ci zazdroszczę tych twoich ideałów i złudzeń – odezwał się do Mariusa – jednak nie mogę traktować ich poważnie. – No cóż, wobec tego współczuje ci, przyjacielu, bo choć jesteś młody, masz martwą duszę – padła sucha odpowiedź. – Tylko tak ci się wydaje, Marius, dlatego że widocznie w twojej głowie aż roi się od pięknych nadziei i wspaniałych wizji, ale ja wierzę w swobodny styl życia – odciął się Blackstone uszczypliwie, choć trochę niefortunnie. To, że człowiek z martwą duszą może prowadzić swobodne życie, uderzyło mnie absurdalnością. – W takim razie czy twój styl życia jest odpowiedni tylko dla ludzi, którzy nie mają ideałów ani nadziei na lepszy świat? – spytałem, tłumiąc śmiech, żeby nie urazić przyjaciela. Przystojna twarz Amerykanina stężała, kiedy bez wahania odparował ostrym głosem: – My jesteśmy realistami. Powszechnie wiadomo, że Amerykanie więcej zrobili dla postępu ludzkości niż wszyscy opętani marzyciele na świecie razem wzięci. – Może to i prawda – przyznał Marius łagodniejszym tonem. – Jednak wielu tych marzycieli, którzy osiedli w Ameryce, od Thomasa Paine’a po Alberta Einsteina, przyczyniło się do jej wielkości. Nagle odezwał się alarm, więc ruszyliśmy pędem na nasze stanowiska, po drodze wkładając kamizelki ratunkowe. Na niebie pojawiły się chmurki dymu tam, gdzie wybuchały pociski wystrzelone z dział przeciwlotniczych okrętu, ale warkot niemieckiego samolotu rozpoznawczego wkrótce ucichł. Dwa dni później, przepłynąwszy Bosfor, gładki jak jezioro, zatrzymaliśmy się w fantastycznym Stambule. Po pięciu latach nędznej egzystencji w więzieniach, koszarach i lasach byłem niezwykle złakniony życia. Kolorowy, hałaśliwy Stambuł, kipiący życiem i lśniący w słońcu, jaskrawo kontrastował z ponurymi, cichymi miastami sowieckiej Rosji. Oparty o reling, wpatrywałem się w panoramę zapierającą dech w piersi: seraje pokryte arabeskami, białe meczety, szaroniebieskie minarety, srebrne kopuły, wielobarwne domy, zielone wąwozy wspinające się wysoko, malownicze mosty nad Złotym Rogiem. Niezliczone statki oraz łodzie wiosłowe i żaglowe z zielonymi flagami łopoczącymi na wietrze sunęły po roziskrzonym szafirze cieśniny. Pod wrażeniem urody świata znowu odczuwałem wielką radość życia. *** Mniej więcej tydzień po dotarciu do Neapolu spotkałem Blackstone’a i Mariusa we wspaniałym Pałacu Królewskim, wykorzystywanym jako kasyno dla żołnierzy wojsk sojuszniczych. Usiedliśmy przy marmurowym stoliku na tarasie z widokiem na zalaną słońcem Zatokę Neapolitańską i zamówiliśmy kawę. – No, teraz wyglądacie trochę lepiej niż tamte brudne kudłate istoty, które niedawno przedzierały się przez błotniste lasy Europy Wschodniej – zażartowałem. – Dzięki Bogu ten koszmar należy do przeszłości i na miłość boską nie wywołuj niemiłych wspomnień – zaprotestował Blackstone, krzywiąc się i wzruszając szerokimi ramionami pod niebieską marynarką. – Ja nie chcę zapomnieć tych przeżyć, bo częściowo kształtowały mój Weltanschauung (światopogląd) – oświadczył Marius z naciskiem. – Z tak wielkich strat, zniszczeń i takiego poświęcenia ludzkość musi zrobić dobry użytek – dodał, a jego twarz, zazwyczaj bez uśmiechu, teraz odzwierciedlała głęboką melancholię. Blackstone zaśmiał się drwiąco. – Tak, wiem, wciąż wierzysz, że ten stary świat, tę dolinę łez można i trzeba udoskonalić i że to jest odpowiednie zadanie dla naszego pokolenia. Cóż, Marius, wyłącz mnie z tych swoich chłopięcych planów. Ja tylko pragnę cieszyć się życiem, założyć rodzinę, a przede wszystkim robić pieniądze. Człowiek ma prawo żyć, jak mu się podoba, nie prawda? I właśnie to zamierzam robić: żyć dla siebie, bez mrzonek, i niech szlag trafi cały ten cholerny świat! – Możesz być pewny, że szlag trafi świat, jeśli na Zachodzie dostateczna liczba osób zajmie tak samo nieodpowiedzialne stanowisko – rzekł Marius poważnym tonem. – Jeśli chodzi o mnie – wtrąciłem – obserwowanie, jak zachłanna prymitywna ludność z azjatyckich stepów i tundr wlewała się do Europy, było wstrząsającym doświadczeniem, którego łatwo nie zapomnę. Jednak zdaję sobie sprawę, że mieszkańcy USA, podobnie jak, na przykład, Nowej Zelandii, są tak oddaleni od niespokojnego głównego nurtu światowych wydarzeń, od wstrząsów społecznych, wojen i rewolucji, że brak im politycznej świadomości i nie interesują się sprawami świata. W rezultacie większość z nich jest zadowolona, że może cieszyć się dobrobytem, płodzić potomstwo i umierać, przeważnie z nudy, bez żadnej bohaterskiej ambicji i bez kłopotliwego przejmowania się ciężkimi chorobami ludzkości. Zwykła wegetacja, a potem śmierć. „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz...”. – A mnie to bardzo odpowiada – przyznał Blackstone z uśmiechem samozadowolenia. – Kiedy odziedziczę interes ojca, poprowadzę go tak samo jak on. Oprócz tego wychowam parę ładnych dzieciaków i w ten sposób przysłużę się społeczeństwu. – Ale Ameryka stała się najpotężniejszym mocarstwem na świecie i wiek XX będzie stuleciem amerykańskim. Czy twój kraj jest przygotowany do przewodzenia światu? – spytałem, patrząc na niego badawczo. Blackstone wyciągnął swoje drugie nogi, zapalił następnego papierosa i z uśmiechem obserwował dwie ładne panny w obcisłych białych mundurach przechodzące nieopodal. Na moje pytanie odpowiedział Marius. – Myślę, że Stany Zjednoczone, zamieszkane przez energicznych ludzi, wyposażone w potężny przemysł i technikę oraz dysponujące korzystnym położeniem geopolitycznym, są lepiej przygotowane do przewodzenia światu niż jakikolwiek inny kraj, i bardzo się z tego cieszę. Jednak obywatele każdego kraju nie potrafiący się wznieść ponad indoktrynację, pod której wpływem byli w młodości, i fanatycznie twierdzący, że ich styl życia zawsze pozostanie najlepszy, nie mogą odegrać istotnej roli w niezwykle ważnym dziele przeorientowania rozmaitych lokalnych kultur, tak aby złożyły się na cywilizacje ogólnoświatową. Dziełu temu nie przysłużą się osoby, które głoszą równość wszystkich ludzi, ale praktykują dyskryminację, które pozują na obrońców demokratycznej swobody, ale są nietolerancyjne wobec dysydentów, które prawią kazania o pokorze, ale arogancko upierają się przy absolutnej wyższości swoich poglądów. Oczywiście potrzebne jest, żeby w tej erze postępu ideały i wartości miały wymiar ogólnoświatowy, nie ograniczający się tylko do jednego narodu. W tym celu trzeba je eklektycznie przekształcić wysiłkiem współpracujących ze sobą przedstawicieli wszystkich kultur. Marius przerwał na chwilę, nostalgicznie patrząc przez zatokę na ciemnoniebieską sylwetkę Wezuwiusza, a potem mówił dalej. – Ludzkość rozdarta antagonistycznymi aspiracjami i przekonaniami bardzo potrzebuje przeorientowania się wokół wspólnej ideologii uniwersalnej. Wypracowanie jednolitych zasad, celów i metod jest równoznaczne z rozwojem pokojowej społeczności światowej. Najlepszymi przewodnikami rodu ludzkiego na drodze do lepszego życia nie mogą być szowinistyczni politycy, którzy beznadziejnie grzęzną w bagnie programów swoich lokalnych partii, lecz inteligentni uczeni z poczuciem odpowiedzialności, myślący w kategoriach ogólnoświatowych i zdolni przyczyniać się do procesu Twórczej Ewolucji. Orkiestra taneczna w sali zaczęła głośno grać tango „La Cumparsita”. Weszliśmy do środka i przez jakiś czas tańczyliśmy z dziewczynami z angielskich jednostek pomocniczych. Potem trzy z nich zaprosiliśmy na „Fausta” do Teatro San Carlo. Po przedstawieniu spacerowaliśmy Corso Emanuele II, a następnie skręciliśmy w wąskie uliczki, pełne oślepiającego blasku wielobarwnych neonów i hałaśliwej muzyki włoskiej dobiegającej z niezliczonych barów. Na chodnikach tłumy dziewcząt trzymających pod rękę żołnierzy alianckich i zuchowatych marynarzy w niebieskich kurtkach. W kawiarni koło kina „Bijou” zamówiliśmy likier i kawę z ekspresu. Wkrótce Marius i jego nowa przyjaciółka Irene, młoda podporucznik z Rezerwowej Służby Pomocniczej, pożegnali się i odeszli. Zdawało się, że bardzo przypadli sobie do serca. Blackstone i ja taksówkami odwieźliśmy pozostałe dziewczyny na ich kwatery, Wtedy ostatni raz widziałem go we Włoszech, nazajutrz bowiem odleciał do amerykańskiej bazy lotniczej w Islandii. Kilka dni później spotkałem Mariusa w hotelu oficerskim. – Co się z tobą działo? – spytałem. – Sądziłem, że już cię wysłali na front w pomocnych Włoszech. – Jeszcze nie – odparł. – Byłem zajęty pisaniem raportu o tym, co widziałem we wschodniej Europie. Jednak jutro muszę powiedzieć arrivederci dolce Napoli, bo dostałem rozkaz, że mam się zgłosić w sztabie dywizji w Maceracie. – To dobrze. A co z Irene? Widywałeś się z nią? – Tak – odpowiedział, skinąwszy głową. – Dawniej pracowała w londyńskim wydawnictwie. – No, to może ci się przydać, kiedy zaczniesz pisać swoje magnum opus – skomentowałem z uśmiechem. – Nie wiem, o czym mówisz. – Marius wydawał się nieco posępny. – Po wojnie wracam na studia. A ty, Andre? – Ja zostanę w wojsku przynajmniej na rok. Rodziny już nie mam, więc nie bardzo wiem, dokąd się udać. Jeśli możliwe, pojadę do Francji albo do Anglii i też podejmę dalsze studia. – Zatem wszystko powinno być w porządku. – Marius spojrzał na zegarek i napisał swój adres w Zurichu. – Napisz do mnie parę słów w wolnej chwili. Uścisnął mi dłoń i odszedł. Patrzyłem za nim, póki nie zniknął w półmroku neapolitańskiej ulicy. Kiedy kończyłem kawę, patrząc się na dym ulatujący z mojego papierosa, miałem wrażenie dziwnego ucisku w sercu i ogarnęło mnie dławiące uczucie samotności. *** Świat już dawno zapomniał o wojnie. Zabitych pochowano, ranni wyzdrowieli, łzy obeschły, uprzątnięto gruzy, życie toczyło się dalej bez krwi i łez. Ponieważ nie miałem domu, do którego mógłbym wrócić po długiej służbie w wojsku, wybrałem się do Anglii jako bezpaństwowiec. Liczyłem sobie wówczas tyle lat, ile Napoleon miał, gdy opuszczał „kretowisko Europy” w drodze do Egiptu i jeszcze większej chwały. Pewnego ponurego deszczowego wieczora, wciąż jeszcze w mundurze szukałem drogi, idąc opustoszałą londyńską ulica. Właśnie przyjechałem do obcego miasta i zaraz zabłądziłem. Moją męczącą nocną peregrynację zakończył Irlandczyk, który zaprosił mnie do swojego domu, gdzie poznałem jego gościnną rodzinę. Wkrótce ustaliłem, czego pragnę, i znalazłem swoją drogę w tym mieście. Gorączkowe wysiłki, by nadgonić przerwane studia, zniekształciły obraz mojego życia, lecz szkoła przeciwności losu nauczyła mnie więcej niż angielski uniwersytet. Zniechęcany ze wszystkich stron, wszędzie napotykając przeszkody, doznałem wielu bolesnych porażek. Czułem się zdławiony i ogarniało mnie przerażenie. Wojna nas okaleczyła, a gorzkie powojenne rozczarowania bolały jak sól wsypywana do otwartych ran. Niezaspokojone ambicje, nie mające ujścia, trawiły mi serce. Nade mną nadal wisiały chmury niepewności, psychicznego rozczarowania, demoralizującego uczucia, że jest się człowiekiem upośledzonym i dyskryminowanym. Chociaż w Anglii, w porównaniu z innymi krajami, podobało mi się więcej rzeczy, jednak w miażdżących trybach różnych mechanizmów systemu opartego na ścisłym powiązaniu państwa z narodem, nie było dla mnie miejsca. Dopiero później, gdy dotarłem na drugi brzeg Atlantyku i spędziłem kilka lat w gorszych warunkach, zacząłem lepiej rozumieć angielską sprawiedliwość. Za osobiste straty, rany i pobyt w obozach, mnóstwo ludzi otrzymało odszkodowania od Niemiec Zachodnich, lecz ja nie miałem ochoty nikogo o nic prosić. Chociaż na pewien czas znów moja wiara w życie i ludzką naturę niknęła, nie chciałem lamentować nad tym, czego nie można było zmienić. Odzyskawszy pełną odporność na niepowodzenia, wróciłem do Francji, gdzie stopniowo pokonałem depresję i trudności życiowe. Rozdział 3 Kilka lat po wojnie byłem w Austrii na Międzynarodowym Ochotniczym Obozie Pracy, a w tym samym czasie Marius uczestniczył w Letnim Seminarium na temat Polityki Światowej odbywającym się w Niemczech. Jego seminarium skończyło się kilka dni wcześniej niż mój obóz i wówczas napisał do mnie, że przyjedzie, by się ze mną zobaczyć. Kiedy spotkaliśmy się na dworcu, zaskoczyło mnie, że tak niewiele się zmienił. Siadając w piwiarni, zapytałem: – No i co się z tobą działo przez te lata? Już skończyłeś studia? Skinął głową. – Tak, w czerwcu tego roku. – Gratuluję! Co studiowałeś? – Głównie ekonomię polityczna i filozofię. A jak tobie się powodzi? – Nieźle – odparłem. – W dalszym ciągu masz zamiar jechać do Stanów? – Wyjeżdżam w styczniu, ale do grudnia będę podróżował po Bliskim Wschodzie. Zmieniłem temat: – Jak ci się podobało seminarium? – Dosyć dobre, jeśli się uważa, że długie dyskusje mogą nadrobić brak nowych pomysłów i że słowa mogą zastąpić działanie. Ponadto byli maquis (uczestnicy francuskiego ruchu oporu podczas II wojny światowej) spierali się z eks-Faszystami, Egipcjanie krytykowali Anglików i tak dalej. Stwierdziłem, że to wszystko było marnowaniem czasu. – Cóż, Marius, skoro nie obchodzi cię abstrakcja, a chcesz konkretnego działania, powinieneś przyjechać do naszego obozu. – Z przyjemnością – zgodził się chętnie. – W zeszłym roku przez dwa miesiące byłem na podobnym obozie we Włoszech, więc wiem, jak to wygląda. Na moment umilkł pijąc dobre, zimne piwo. Przypomniało mi się ciepłe rosyjskie piwo, które razem piliśmy na brudnym dworcu w Berdyczowie. Po chwili Marius znów się odezwał: – Mogę ci powiedzieć, że tamci ochotnicy bardziej się zaprzyjaźnili dzięki wspólnej pracy niż uczestnicy tego seminarium, którzy zmarnowali mnóstwo czasu na odgrzewanie dawnych narodowych sporów. Nie ma wątpliwości, że ochotnicze obozy pracy bardzo przyczyniają się do porozumienia między narodami. Niestety są tak rzadkie i tak szybko mijają, że trudno im osiągnąć trwałe skutki. Nie podoba mi się w nich jeszcze to, że ich działanie jest zdominowane przez raczej wąskie sekciarskie poglądy rozmaitych sponsorów. Ruchowi obozów międzynarodowych brakuje niezależnej filozofii i ciągłego sprawnego przywództwa. – No, ale przecież istnieje Biuro Łącznikowe, Komitet Koordynacyjny i inne ośrodki – zaprotestowałem. – Tak, wiem, lecz nie jest to najlepsza struktura. Dwa i trzy lata temu, podczas letnich wakacji widziałem międzynarodowe ochotnicze obozy pracy we Francji, Jugosławii i Algierii. Duże wrażenie wywarł na mnie zapał, z jakim młodzi ludzie różnych ras, narodowości i wyznań starali się wzajemnie zrozumieć. Uderzył mnie ich idealizm oraz pragnienie pokoju i przyjaźni. Było zdumiewające, jak szybko, w odpowiednich warunkach, wielojęzyczna grupa ludzi staje się prawdziwym społeczeństwem przepojonym duchem współpracy i dobrej woli. – Ja też to znam z własnego doświadczenia – powiedziałem. – Zespołowa praca fizyczna wydaje się dobrą metodą, skutecznym katalizatorem w rozwijaniu solidarności i braterstwa. Ponadto uczestnikom obozów podobają się spartańskie kwatery i wspólna pożyteczna praca. – Otóż to! – wykrzyknął Marius. – Najwyraźniej wielu spośród nich znajduje na tych obozach wszystkie podstawowe składniki szczęścia: satysfakcjonującą prace, przyjaźń, bezpieczeństwo, poczucie przynależności, uświadomienie sobie własnych zalet i osiągnięć, a także oświatę i wypoczynek. Nic więc dziwnego, że kiedy obóz się kończy, przykro im wyjeżdżać, bo prawdopodobnie nigdy więcej się nie zobaczą. – Ja też tak uważam – potwierdziłem. – Ledwie zaczynamy pracę, a już musimy ją kończyć i rozjechać się w cztery strony świata. Marius wypił trochę piwa i odstawił szklankę. – Niestety zaobserwowałem, że obozy tracą znaczenie, bo uczestnicy szybko zapominają o swoich przeżyciach i zagranicznych towarzyszach, wracając do dawnych nawyków i przesądów. Tak więc marnuje się znaczne środki, aby osiągnąć niewielkie korzyści. – To prawda – wtrąciłem. – Kiedy pomyślimy, ile konstruktywnej pionierskiej pracy wymaga nasza planeta oraz ilu jest bezrobotnych czy niewłaściwie zatrudnionych ludzi, wówczas uświadamiamy sobie niewybaczalne zaniedbania i niezrozumiałą inercję istniejących władz. – Nie ma sensu czekać, aż konserwatywne rządy, ociężałe i biurokratyczne, wystąpią z nowymi pomysłami i skuteczną inicjatywą – powiedział Marius z gestem niecierpliwości i oburzenia. – Pierre Ceresole musiał zdawać sobie z tego sprawę, gdy w roku 1920 zaczął organizować Ochotniczą Służbę Pokoju. Od tamtego czasu przyśpieszony postęp stworzył nowe możliwości. Stanowczo powinniśmy iść znacznie dalej niż Ceresole i... Zanim Marius dokończył zdanie, spostrzegłem dwoje spośród naszych amerykańskich obozowiczów, Davida i Margaret, którzy przechodzili koło piwiarni. Wiedziałem, że przyjechali do miasta po zaopatrzenie, więc zatrzymawszy ich, dałem znak Mariusowi, by poszedł z nami. Chętnie się zgodzili zawieźć nas do obozu, pod warunkiem że im pomożemy w załadowywaniu samochodu. Margaret miała na sobie dżinsy i niebieską koszulę roboczą, przyjemnie kontrastującą z opaloną twarzą i jasnymi włosami. Kiedy David i Marius zniknęli w hurtowni, zapytała: – Z jakiego kraju pochodzi twój znajomy? – Nazywa siebie obywatelem świata. – Coś podobnego! – wykrzyknęła studentka, a na jej zawadiackiej twarzy malowało się zdumienie. – W takim razie musi być europejską odmianą naszego Gary Davisa. – Nie, jest raczej skromny i bezpretensjonalny, i nie robi nic rewelacyjnego. – No, ale jakim językiem mówi? – dopytywała się Margaret. – Zawsze upiera się przy angielskim, choć zna też inne języki. David i Marius wrócili z resztą zaopatrzenia i jeep ruszył. Gorący wiatr chłostał nam twarze, kiedy jechaliśmy białą drogą pokrytą pyłem. Margaret przez chwilę z ciekawością spoglądała na Mariusa, a potem zwróciła się do niego: – Andre powiedział mi, że nazywasz siebie obywatelem świata. Wstydzisz się swojego kraju czy po prostu żartujesz? Marius uśmiechnął się. – Wiele lat temu zdecydowałem o tym po długich przemyśleniach. Uważam, że chociaż niegdyś byłem obywatelem pewnego kraju, bo przypadkowo urodziłem się na jego terytorium, teraz jestem obywatelem świata i chcę nim być, ponieważ tak mi nakazuje moralność i rozsądek. – O rany! A ja jestem dumny z amerykańskiego obywatelstwa i zawsze przyznaję się do niego bez wahania – skomentował David, który kierował jeepem. Marius posłał mu ironiczny uśmiech. – Spotkałem ludzi, którzy byli przesadnie, a moim zdaniem niezrozumiale dumni z tego, że są Prusakami, Radżputami, Serbami, Kozakami, Szkotami, Burami i tak dalej. Dumę tego rodzaju uważam za rażąco niedorzeczną, tak samo jak dumę z własnej urody albo z powodu urodzenia się księciem czy dziedzicem znacznego majątku, ponieważ nie ma żadnej osobistej zasługi w tym, że ktoś się urodził w takiej czy innej rodzinie, w tym czy innym miejscu. Jeśli człowiek czuje się dumny, uważając siebie za obywatela świata, taka duma jest w pełni uzasadniona, świadczy bowiem o odwadze, o poczuciu solidarności i o myśleniu w kategoriach ogólnoświatowych. Natomiast osoba zacofana, która myśli prowincjonalnie, jest beznadziejnie pochłonięta zaściankowymi sprawami swojej sekty, partii czy swojego kraju, fanatycznie wymachując swoją flagą, zawzięcie zwalcza dysydentów, obcokrajowców, ludzi o innych poglądach. Taka istota budzi odrazę i przygnębienie. – Narodowości będą zawsze – odparował David nieco zakłopotany. Marius poruszył dłonią w przeczącym geście. – Z udokumentowanej historii wynika, że w ciągu sześciu tysięcy lat zdecentralizowany lokalny patriotyzm i uniwersalizm tworzyły podstawę organizacji społeczeństwa. Nacjonalizm, który jest zjawiskiem występującym od niedawna i miejmy nadzieję przejściowym, wywołał najbardziej katastrofalne wojny, kryzysy, napięcia, frustracje i nieszczęścia. Uważam, że nadejdzie czas, gdy takie słowa, jak „narodowość”, „cudzoziemiec”, „wojna” będą niezrozumiałe, podobnie jak obecnie są określenia jak „niewolnik”, „wasal” itp. – Urodziłeś się o sto lat za wcześnie, Marius, i dlatego nasze obecne społeczeństwo, rządy, pojęcia i emocje wydają ci się bardzo głupie – zażartowałem. Przejechaliśmy po drewnianym moście i zbliżaliśmy się do wsi. David zwolnił, bo mijaliśmy konne wozy załadowane sianem. Kobiety w wiejskich spódnicach i bluzkach oraz mężczyźni w lederhosen (skórzanych spodenkach) i barwnie haftowanych kamizelkach machali do nas, wołając Grüss Gott! (Szczęść Boże!) – W takim razie twierdzisz, że patriotyzm jest szkodliwy? – odezwała się Margaret, wracając do tematu rozmowy. – Niekoniecznie. Patriotyzm jako naturalne przywiązanie do miejsca własnego urodzenia jest zasadniczo nieszkodliwy, lecz potencjalnie niebezpieczny, bo łatwo się degeneruje i przekształca w szowinizm, a wskutek perfidnej indoktrynacji może się zmienić w nienawiść do innych narodów i ras. – W Ameryce często słyszałem, że w obecnych czasach potrzebujemy odrodzenia patriotyzmu w dawnej formie jako lekarstwa na polityczne trudności. Czy w tym poglądzie jest coś złego? – spytał Davis. – Lekarstwo to jest tak skuteczne, jak używanie benzyny do gaszenia pożaru – odparł Marius. – Powinieneś zapytać tych ludzi, którzy głoszą ten pogląd, czy również pragną odrodzenia dawnego patriotyzmu pruskiego, rosyjskiego, japońskiego, portorykańskiego, teksaskiego i innych. Ludzie ci nie zdają sobie sprawy, że głęboki patriotyzm Amerykanów, Japończyków i innych narodowości może doraźnie wydawać się pożądany z punktu widzenia USA czy Japonii, ale zdecydowanie jest szkodliwy, jeśli chodzi o powszechny dobrobyt całej ludzkości. Margaret, która uważnie słuchała tych słów, odwróciła się do mnie z uśmiechem. – Nasz nowy znajomy tak zawzięcie broni swoich poglądów i mówi tak otwarcie, że dziś wieczorem ożywi nasza dyskusję. – No. Z pewnością ma ciekawe poglądy – dodał Davis. – Po kolacji Harold, student z Princeton, poprowadzi dyskusję. O ile dobrze pamiętam, wybrał temat „Konserwatyzm a działalność wywrotowa” lub coś w tym rodzaju. *** O siódmej wieczorem zebraliśmy się przy trzech długich stołach. Śmiech i wielojęzyczne rozmowy ucichły, gdy wstał kierownik obozu i przedstawił dwóch gości: Konrada, uciekiniera z Niemiec Wschodnich, oraz Mariusa, bezpaństwowca. Potem Harold, muskularny Amerykanin, rozpoczął przemówienie od stwierdzenia, że ze względu na szybkie zmiany, jakie zachodzą w życiu społecznym, politycznym i gospodarczym na całym świecie, należy utrzymywać stare zasady prawa i porządku. Wymachując rękami, skrytykował postępowe ideologie oraz wszystkie „izmy”, ponieważ zagrażają status quo, i wskazał na USA jako ostatni bastion prawa i wolności na świecie. Kiedy jego wypowiedź przetłumaczono na francuski i niemiecki, Harold mówił dalej. Wyraził żal, że w wyniku wojny i powojennego zamieszania na dużych obszarach Europy, Afryki i Azji powstała próżnia, którą penetrowali komuniści. Następnie podsumował swoje argumenty, wzywając, żebyśmy uznali Jezusa naszym osobistym Zbawicielem i trzymali się niezmiennych zasad wolnej inicjatywy, ustanowionych przez Ojców Założycieli Konstytucji Amerykańskiej. – Tylko Chrześcijaństwo, konserwatyzm i patriotyzm tworzą solidne fundamenty, na których możemy zbudować pokój świata – zakończył i poprosił o pytania lub uwagi. Silvana, wysoka ładna dziewczyna z Mediolanu, pogardliwie uśmiechnęła się do Harolda i rzekła: – My, Włosi, zawsze uznawaliśmy Jezusa Chrystusa za Zbawiciela ludzkości, ale już czas, aby protestanci odrzucili swoje herezje i wrócili do Kościoła rzymsko-katolickiego. Potem wstał kruczowłosy śniady Ahmed. – Ponieważ jestem Palestyńczykiem, trudno mi wyznawać Chrześcijaństwo i żywić patriotyczne uczucia. Niewiele wiem o pomysłach Ojców Założycieli USA, lecz dobrze wiem, że bez zmian i postępu mój naród w dalszym ciągu będzie cierpiał pod butem obcej władzy. Właśnie z tego powodu konserwatyzm mnie nie interesuje – oświadczył cichym głosem i usiadł. Teraz wystąpił Mirski, bystrooki blondyn trzymający się prosto, uciekinier z Polski. – Byłem pianistą i oficerem rezerwy. Moja rodzina i towarzysze broni zginęli walcząc za wolność w ruinach Warszawy. Potem przyszli Czerwoni. Walczyłem z nimi, jak się dało. W tamtych latach straciłem ideały. W końcu zrezygnowałem z beznadziejnej walki i postanowiłem szukać wolności na Zachodzie, ale moje marzenie o niej zmieniło się w koszmar. W Niemczech znalazłem tylko nędzę. – Zmęczone oczy przetarł okaleczoną dłonią, jakby chciał odpędzić jakąś chimerę. – Teraz już nie wiem, w co mam wierzyć! Z uczuć pozostało mi tylko upokorzenie. Od wybuchu drugiej wojny światowej doznałem licznych wstrząsów. Mój ojciec, pułkownik piechoty, zginął pod Monte Cassino... moją narzeczoną, oficera armii podziemnej, Gestapowcy zamęczyli na śmierć... mój brat, porucznik lotnictwa, nie potrafił znieść niewybaczalnych ustępstw Zachodu wobec Stalina i zastrzelił się w Londynie. Niemniej obecne rozczarowanie i upokorzenie są jeszcze gorsze. W twoich słowach, Haroldzie, było sporo kłamstw, w które dawniej wierzyłem. My, Polacy, śpiewaliśmy hymny kościelne, modliliśmy się, w walce poświęcaliśmy wszystko, mieliśmy wysokie ideały i niezachwianą wiarę... Wszystko to przyniosło tylko tyle, że mamy największe cmentarze i najbardziej zniszczone miasta, a kiedy brunatne albo czerwone hordy deptały naszą ojczyznę, drwiły z naszej wiary i naszych ideałów... – Twarz Mirskiego wykrzywił spazm hamowanego łkania lub sarkastycznego śmiechu. – Widziałem, jak niemieckie czołgi rozwalały nasze kościoły, jak komuniści tłumili naszą wiarę... Głos mu się załamał. Słuchając słów polskiego oficera, zatopiłem się we wspomnieniach. Znów ujrzałem dym ogromnych pożarów, ruiny wiekowych kościołów... Miałem wrażenie, że z oddali niosą się echem pełne pasji tony poloneza Szopena przywołujące wizję szarży husarskiej na wrogów wiary. Mirski mówił dalej ostrym głosem: – Zachód ze spokojnym sumieniem przypieczętowywał nasz los w Teheranie, Jałcie i na każdej kolejnej konferencji wielkich mocarstw. Wasi politycy popełniali wszystkie błędy, jakie tylko można sobie wyobrazić. Czy pomogły nam organizacje kościelne? Niemcy i Włosi od wielu stuleci byli chrześcijanami, zanim napadli na Polskę, Francję czy Grecję. Nie jestem hipokrytą. Już mnie nie interesuje nacjonalizm ani żadne machinacje polityczno-militarne... Mówię wam, że to jedno wielkie łgarstwo i skandal! Mirski zbladł, zmagając się z emocjami, lecz mówił dalej podniesionym głosem: – My, zwykli ludzie, mamy ideały, o które walczymy! Jednak nasi polityczni przywódcy to cynicy. Nie obchodzą ich nasze ideały, które dla nich są bezużyteczne. Jak powiedział Palmerston: „Anglia nie ma wiecznych przyjaciół ani wiecznych wrogów; Anglia ma tylko wieczne interesy”. My, zwykli ludzie, jesteśmy ignorowani, lecz oczekuje się od nas, byśmy chętnie przekształcali swoje ideały i lojalność, tak aby odpowiadały zmieniającym się interesom rządzących i ich Real Politik. Chwyciwszy za krawędź stołu, Mirski gniewnie ciągnął: – Wszyscy ludzie chcą pokoju, ale od zarania historii politycy nie mogą dojść do porozumienia w żadnej sprawie. No, to niech ich piekło pochłonie! Skoro prezydenci i premierzy muszą ze sobą współzawodniczyć, niech sami walczą zębami i pazurami! Jak długo ludzie będą głupi? – Uderzył pięścią w stół. – Na jakiej podstawie ci oszuści nie liczą się z naszymi życzeniami?! Kto tych kretynów upoważnił do zatruwania ludzkich ideałów i do postępowania wbrew boskim przykazaniom o miłości i pokoju na ziemi?! Twoje słowa, Harold, byłyby może na miejscu w Princeton, gdybyś je kierował do studentów, ale nie wygłaszaj tych frazesów w obozie uchodźców. Męczy nas i przyprawia o mdłości słuchanie takich starych nonsensów! Daj nam lepsze idee, daj nam nowe pola wielkiego działania! „Życie jest za krótkie, żeby je marnować!”. Daj nam jakąś epokową sprawę, która by wstrząsnęła światem! Daj nam jakąś gigantyczną krucjatę, która by wszystkich zaabsorbowała i której moglibyśmy poświęcić życie! Zachód musi wydać swój własny większy manifest skierowany do robotników świata! Musi w nim proklamować Prawa Człowieka. Zachód potrzebuje przywódców takich, jak Ryszard Lwie Serce, jak Karol Wielki! Musi rozpocząć budowanie nowego Złotego Wieku, nowego Renesansu... Wtedy pójdziemy za wami. Zmarszczywszy brwi, Mirski przez dłuższą chwilę rzucał każdemu z nas badawcze spojrzenie, a potem usiadł. Zapanowała długa cisza. W końcu Harold odezwał się ze swojego miejsca: – Nie wiem, jak odpowiedzieć na tę tyradę, która nie ma związku z naszym tematem. Proszę o następne pytania. Zgłosił się Konrad. – Widzę, że Amerykanie przywrócili dawnym kartelowym kapitalistom ogromne bogactwa i wpływy. Stany Zjednoczone najpierw zniszczyły nasze fabryki, a potem dały nam Plan Marshalla, Coca-Colę i jazz, lecz nie oferują nam przywództwa ideologicznego, które by nas inspirowało. Młody Niemiec pragnie wzorować się na bohaterskim przywódcy. Robienie pieniędzy, drobne machinacje handlowe, sport czy trywialne rozrywki do nas nie przemawiają. Czy poza tym nie ma nic większego i lepszego, co moglibyśmy robić? Zadając to pytanie, Konrad rozglądał się po twarzach obozowiczów. Potem skłonił się sztywno, stuknął obcasami wojskowych butów i usiadł. Kiedy wystąpienie Konrada zostało przetłumaczone, Harold z namysłem przeciągnął dłonią po swoich krótko ostrzyżonych włosach i powiedział: – Stany Zjednoczone nie chcą wojny, przyjaciele, ale w obliczu zagrożenia ze strony wrogów nie mamy innego wyjścia, jak tylko się zbroić. W twojej postawie, Konrad, nie rozumiem tego, że ty i twoi rodacy nie uznajecie dwóch rzeczy, które Ameryka zrobiła dla Niemiec Zachodnich. Po pierwsze uchroniliśmy was przed połknięciem przez rosyjskiego niedźwiedzia, a po drugie daliśmy wam wolność, wyzwalając was od tyranii narzucanej wam przez poprzednie rządy. Konrad zerwał się na równe nogi. – Niemcy obawiają się angloamerykańskiej hegemonii w Europie nie mniej niż rosyjskiej supremacji. A co do tej waszej tak zwanej „wolności” – zaśmiał się chrapliwie – niech ją diabli wezmą! Czyż to nie jest oczywiste, że jak tylko obalicie sprawiedliwą, bezstronną władzę państwowej biurokracji, powstanie piekielny chaos? Rządy przejmie kilku chciwych finansistów, handlarzy i przekupniów całkiem pozbawionych skrupułów, ssących krew i życie uczciwych ludzi pracy, którzy nigdy nie skorzystają z tej tak zwanej „wolności”. No ale wy gloryfikujecie tę upadlającą walkę wszystkich – przeciw wszystkim jako rzekomo najlepszy styl życia z boskiego nakazu. Mówię wam, że Niemcy jej nie chcą, niech nam Bóg pomoże! Tradycyjnie wolimy sposób rządzenia Bismarcka. Przedkładamy surowe prawo i porządek, skuteczność w działaniu i dobrą organizację nad Marktwitschaft (gospodarkę wolnorynkową). Jednak obecnie pragniemy także sprawiedliwości, postępu i pokoju, lecz Amerykanie nic z tego nam nie ofiarują. Harold miał na to gotową odpowiedź: – Tak, tak! Słyszałem już te górnolotne frazesy i mogę wam powiedzieć, że to całe przeklęte ględzenie o równości, postępie i pacyfizmie jest tylko słabo zakamuflowaną propagandą lewicową, wymyśloną z diabelską przebiegłością po to, by nas uśpić, dać nam fałszywe poczucie bezpieczeństwa i nakłonić do zaakceptowania filozofii liberalnej. Nigdy tego nie przyjmiemy! – wykrzyknął, gniewnie uderzając pięścią w stół. Wówczas wstał Marius i spokojnie powiedział: – Pokój i postęp należą do najjaśniejszych gwiazd ideałów człowieka. Każda twórcza idea czy twórcze działanie stanowiące krok naprzód jest również odejściem od starych tradycji, a także narusza niektóre prawa i zwyczaje. W tym sensie Sokrates, Galileusz, Gandhi i inni dobroczyńcy ludzkości byli wywrotowcami. Choć ich krytykowały zacofane władze, chcące utrzymać status quo, obecnie ludzkość ich honoruje, bo pragnie pokoju i postępu. Przerwał mu David. – To prawda, że konserwatysta, zainteresowany głównie bezpieczeństwem, nie chce doświadczać niczego, nie jest zainteresowany nowomodnymi ideami, ponieważ jest osobą tak dobrze przystosowaną do rzeczywistości życia. Marius dodał bez wahania: – Ci tak zwani dobrze przystosowani konserwatyści, są tak tępi i zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy, nie mają żadnych wizji, żadnej twórczej inicjatywy ani żadnych większych aspiracji. Tak więc biernie trwają w zastoju, poruszają się utartymi szlakami, marnując życie w przeciętnej egzystencji. Natomiast ludzie, którzy nie chcą i nie potrafią przystosować się do starych narodowych wzorców, pracują nad stworzeniem nowych, uniwersalnych doktryn. Wszystkie zdobycze cywilizacji zawdzięczamy właśnie tym nieprzystosowanym twórczym jednostkom, które dążąc do urzeczywistnienia swoich wizji, w końcu sprawiły, że społeczeństwo uznało ich oryginalne idee. Żaden wielki przywódca nigdy nie był biernym naśladowcą starych tradycji! – Zdaniem Machiavellego – zauważyłem – nie ma najmniejszych szans powodzenia wprowadzanie nowego porządku rzeczy i dlatego, chociaż nie jestem ostatnim do odrzucenia starego porządku, nie bez wahania zostałbym pierwszym, na którym wypróbowuje się nowy porządek. Marius spojrzał na mnie z ukosa i powiedział dobitnie: – Jeśliby nie istniały lepsze powody do odrzucenia tępego konserwatyzmu, a jest ich wiele, wystarczyłoby samo znudzenie. Czy zachowywanie tego, co już jest przestarzałe, pielęgnowanie martwych pojęć, kurczowe trzymanie się zużytych rzeczy jest inspirujące? Nie! Lepiej wszystko poprawiać, ciągle eksperymentować i szukać bardziej obiecujących możliwości ułożenia życia na świecie? Na chwilę umilkł, lecz kiedy zobaczył, że z zainteresowaniem słuchamy jego uwag, mówił dalej: – Konserwatyzm logicznie prowadzi do zacofania, upadku, dezintegracji i śmierci. To jest truizm. Jeśliby człowiek nie pokonał swojej skłonności do gnuśnego konserwatyzmu, do dziś by mieszkał w jaskini. Zatem oczywiste jest, że ludzkość dokonuje postępu tylko w takim zakresie i w takim tempie, w jakim zdoła pokonywać bezwład, bierność, konserwatyzm i tym podobne statyczne czynniki, które ją powstrzymują. W historii są niezliczone przykłady tego, że reformy, wynalazki i plany, bezskutecznie oferowane przez zubożałych, samotnych myślicieli i pozostające jedynie ich marzeniami, później okazywały się całkowicie realne czy nawet niezbędne w wyniku rozwoju techniki i zmian zachodzących w ludzkiej mentalności. Jednym z powodów, dla których w przeszłości nie udało się zrealizować dobrych planów zapewnienia pokoju i współpracy, był fakt, że proponowano je w nieodpowiednich czasach. Obecnie plany te są konkretnymi celami nowoczesnego społeczeństwa dysponującego znacznie większymi możliwościami ich urzeczywistniania. – Jestem skłonna zgodzić się ze słowami Machiavellego, które przytoczył Andre – powiedziała Margaret. – Machiavelli znał złą stronę ludzkiej natury i trudności istniejących w promowaniu postępu. Marius przez moment zastanawiał się , a potem rzekł z dobrze skrywaną irytacją: – W ciągu całej historii niewielkie, lecz bardzo wpływowe kliki, zainteresowane utrzymaniem status quo, cynicznie przeciwstawiały się wszelkim postępowym ideom jako rzekomo „opartym na nierealistycznej koncepcji ludzkiej natury”. Niemniej tak samo jak usunięto niewolnictwo czy monarchie absolutną, które rzekomo też wynikały z „niezmiennej natury człowieka”, tak też zostanie usunięty obecny system rywalizacji polityczno-gospodarczej, który nieprzekonująco uzasadnia się błędną teorią, że jest najlepszym systemem, na jaki pozwala zła natura ludzka. Rozgrzany tematem, Marius mówił dalej z coraz większą pasją: – Te ciemne typy, które próbują uzasadnić każde usuwalne zło spowodowane przez człowieka jako „nieuchronny” skutek złej natury ludzkiej nie dającej się nigdy ulepszyć, są albo hipokrytami, albo ignorantami lub oceniają całą ludzkość, łącznie z najmłodszymi pokoleniami, według niskiego mniemania o swojej własnej beznadziejnie zdeprawowanej osobowości. Przez wieki ci adiutanci diabła starali się pogrzebać niezniszczalną wiarę ludzi w swoją dobrą naturę, z zasady coraz lepszą, odkrywać ją pod masą barbarzyńskich przesądów, które obrażają Boga i degradują człowieka. Zatem koniecznie trzeba odkrywać promienną wiarę w dobroć natury ludzkiej i stworzyć jak najlepsze psychofizyczne warunki sprzyjające postępowemu oświeceniu człowieka oraz podniesieniu go na coraz wyższy poziom. – Jak wytłumaczysz fakt, że wielu sławnych, wielkich ludzi miało konserwatywne poglądy? – spytał David z triumfalnym uśmiechem. – Możesz być pewny, że ci, którzy na własne przewrotne życzenie wlekli się z tyłu i utrudniali postęp, nie zaliczają się do wielkich ludzi – odparł Marius oschłym tonem. – Konserwatywni przywódcy, zawsze gnuśniejący w zgniliźnie przeszłości, prowadzą jedynie do nędznej stabilizacji i złośliwie przeciwdziałają dążeniu do doskonałości. Natomiast ludzie postępowi pracują nad urzeczywistnianiem śmiałych wizji coraz jaśniejszej przyszłości. Tak więc właśnie im zawdzięczamy postęp i wszelkie błogosławieństwa cywilizacji. Harold przewał uwagi Mariusa: – Już dość mamy tej liberalnej gadaniny politycznych naiwniaków i marzycieli! Ja biorę życie takie, jakie jest obecnie, i nie obchodzi mnie jego stan za sto lat. – Machnął pięścią, jakby obalał przeciwnika, i znowu krzyknął: – Jeden z naszych wielkich senatorów uczył, że wszystkich liberałów należy zdeptać jak robactwo, tak aby zapanowało Chrześcijaństwo z patriotyzmem. Mnie taki program wystarcza. Ponownie wstał Marius. Twarz mu zbladła, lecz w jego oczach było widać całkowitą pewność siebie, kiedy powiedział zdecydowanym tonem: – Ideały Chrześcijaństwa zapanują, gdy ludzie przestaną je głosić jedynie w niedziele i zaczną je praktykować w życiu codziennym. Ludzka wola promowania postępu jest niezniszczalna, ponieważ stanowi przejaw wewnętrznej siły ewolucyjnej wszechświata. Zauważyłem, że Mariusa oklaskiwano dłużej niż poprzednich mówców. Kilku obozowiczów, łącznie z Haroldem, wyglądało na nieco zakłopotanych – lecz reszta wydawała się aprobować uwagi Mariusa. Ahmed klaskał z uśmiechem, podczas gdy Ralph, zawadiacki student z Teksasu obecnie w Londyńskiej Szkole Ekonomii, uderzał pięściami w stół, wołając: – Świetnie! Brawo! Jeszcze kilka osób chciało zabrać głos, jednak już upłynął czas przeznaczony na dyskusję i zebranie zamknięto. Potem przy ognisku odbył się wieczór przyjaźni z imponującą ceremonią zapalania świec. Tak zakończył się nasz obóz. *** Nazajutrz Ahmed, Marius, Harold i ja wsiedliśmy do pociągu Insbruck-Salzburg. Przedziały były tak pełne turystów, że nie mogliśmy znaleźć żadnych wolnych miejsc. Na szczęście zaradny Harold zawołał nas: – Chodźmy do wagonu restauracyjnego. Ja funduję! Kiedy zamówiliśmy obiad, Harold zwrócił się do Mariusa: – Szkoda, że wczoraj nie wystarczyło nam czasu na prawdziwą dyskusję. Mówiłeś jak ci postępowcy, którzy traktują świat jako całość. Tacy dziwacy piekielnie działają mi na nerwy. – Dlaczego? – spytał Marius, unosząc brwi. – Czy należysz do tych milionerów, co mają wyrzuty sumienia z powodu poczucia winy, ale nienawidzą postępu, bo się obawiają, że w końcu mógłby podminować ich władzę? Harold odchylił się do tyłu śmiejąc się głośno. – Nie, wcale nie. Mój ojciec jest policjantem w Brooklynie. Nie mógłbym sobie pozwolić na studia w Princeton, jeślibym nie dostał stypendium i nie pracował zarobkowo w wolnym czasie. Jednak nie interesuje mnie oddawanie swojego losu w ręce wizjonerów ani naprawianie świata. Nie mam takich ambicji, żeby torować drogę nowym formom postępowania. – Sądząc po twoim wczorajszym wystąpieniu myślałem, że należysz do beau monde, do tych „nudzących i znudzonych”, jak ich określił Byron – powiedział Marius. – Nawet w naszych czasach istnieją zniewieściałe typy tego rodzaju, zwłaszcza wśród bogatych spadkobierców, gwiazd filmowych i arystokratów, których mimo wielkich wstrząsów na świecie nie interesuje nic oprócz bankietów, częstych rozwodów, wystaw psów i tym podobnych rozrywek. Na przyjęciach przesadnie wystrojone panie, afiszując się kosztownymi jedwabiami, złotem i brylantami, odgrzewają dawne skandale, podczas gdy ich nudni mężowie, odurzywszy się koniakiem i cygarami, bełkoczą o wyścigach konnych lub podobnych nonsensach. Uleganie zachciankom to dla nich najważniejsza czynność, nuda jest ich największym wrogiem, a złoto jedynym przyjacielem. Mają brzuchy i portfele pełne, ale głowy i serca puste. Marius na moment umilkł, spoglądając przez okno wagonu na malownicze, szmaragdowe zbocza i pokryte śniegiem szczyty gór Tyrolu, a potem ciągnął dalej: – Ci bogacze z międzynarodowej elity, nękani przez nudę, są bez znaczenia jako jednostki, a w organizacjach działają nieskutecznie. Wstępują tylko do kilku ekskluzywnych klubów, których snobistyczni członkowie poświęcają się wzajemnej adoracji i dostarczaniu sobie rozrywek. W najlepszym razie, gdy nuda zbyt im doskwiera, mogą się zdobyć na „heroiczny” czyn, aby okresie Bożego Narodzenia rozdać kilka zabawek biednym dzieciom, jeśli wspominanie o fakcie, że gdzieś istnieją dzieci w potrzebie, nie jest naruszeniem bon tonu. Wiele osób z towarzystwa nie ma odwagi wstępować nawet do organizacji charytatywnych, obawiając się, że mogą być podejrzewane o poglądy liberalne, które nie są tres hien vu przez elitarne towarzystwo. Tak więc konserwatyści prowadzą życie bezcelowe. Nie martwi ich to, że znacznie więcej biorą od społeczeństwa, niż mu dają. Jednak tylko takie haniebne postępowanie przewrotnie uważają za de rigeur, comme il faut (zgodne z etykietą), a jednocześnie stronią od uczciwej pracy i nią gardzą. Jeśliby im się odebrało nienaturalne przywileje, konta bankowe oraz armię kosmetyczek, lekarzy, psychoanalityków i służących, okazaliby się letargicznymi osiami, egoistyczni w postawach, żądni przyjemności, pozbawieni wyższych celów, cyniczni w wypowiedziach, ograniczeni umysłowo, ospali. – Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – skomentował Harold. – W moim kraju rozmowy o postępie nie cieszą się popularnością. Nasi przywódcy to konserwatyści, solidni obywatele z towarzystwa bardzo zadowoleni ze status quo. My nie tolerujemy żadnych odstępstw od kanonów ustalonych przez dobrze sytuowanych. Marius natychmiast skontrował: – Powszechnie wiadomo, że ci, co wyrośli i żyją w sztucznie stworzonych komfortowych warunkach, w próżni samozadowolenia dławiącej intelekt, chronieni przed normalnymi trudnościami, wolni od napięć związanych z pracą i niebezpiecznymi zmaganiami, nigdy nie schodząc z utartych szlaków, są głupio zadowoleni z siebie i z obecnego świata, do końca życia pozostaną tępymi miernotami bez charakteru. – Ponadto ludzie, którzy mają wszystko, czego potrzebują, nie są zainteresowani udoskonalaniem ani postępem – wtrąciłem. – Często bywają tak zaślepieni, że sami kopią sobie grób, nie godząc się na ustępstwa wobec uciskanych mas biedaków, jak to się działo we Francji i Rosji, co w rezultacie doprowadziło do rewolucji w 1789 i 1917 roku. Wodzów tych rewolucji tak bardzo oburzyła bezkompromisowa postawa władców, że kiedy sami zaczęli rządzić, okazali się podobnie bezlitośni, żądając unicestwienia swoich dawnych gnębicieli. – Tak, najbardziej wpływowi ludzie byli, niestety, największymi konserwatystami – rzekł zamyślony Marius. – Królowie i ich zdemoralizowane dwory stanowili źródło nadużyć, deprawacji i przemocy zatruwające społeczeństwo. Rozpalali w poddanych dziki patriotyzm i szowinistyczną dumę z przeszłości, zazwyczaj z militarnych podbojów. Imbecyle bez żadnych zasług, ale z odziedziczonymi tytułami otrzymywali najważniejsze stanowiska, podczas gdy ludzi bardziej zdolnych do skutecznego rządzenia, królewscy dziedzice traktowali pogardliwie jako ludzi z gminu. Wszystko to prowadziło do zamętu w kwestii ideałów i wartości w postępowaniu człowieka, demoralizowało młodzież i szkodziło społeczeństwu. – Może to i prawda – przyznał Harold. – Jednak fakt jest, że w Ameryce politycy są tak kształtowani, żeby nie ufać nowym ideom. – Szkoda – powiedział Marius. – Prawdopodobnie dwie najbardziej przygnębiające wady konserwatysty, zwłaszcza gdy jest politykiem, to brak twórczej wyobraźni i gruboskórność wyrażająca się w obojętnym traktowaniu ludzkich cierpień, które można usunąć. Podczas gdy człowiek postępowy widzi ogromne możliwości i niezliczone potrzeby wymagające ciągłego działania, radykalnych zmian i śmiałych eksperymentów, konserwatysta nie znajduje powodów, by się wysilać. Będzie zaciekle walczył, tylko gdy ktoś mu zakłóci jego tępą egzystencję. Konserwatyzm działa przygnębiająco niczym posępny zachód słońca albo smutna jesień, w przeciwieństwie do postępu, który przywodzi nam na myśl promienny świt czy radosną wiosnę podnoszącą na duchu. – Zgadza się – skomentował Ahmed. – Kiedy przyjrzymy się temu, co konserwatywni przywódcy robią, piszą i mówią, uderza nas tępota, błahość i brak wartości. Umilkliśmy. Pociąg jechał przez hałaśliwe miasto. Marius pochłonięty myślami patrzył melancholijnie w dal, a w końcu znów podjął dyskusję. – Z jakiegoś dziwnego powodu konserwatyści nie chcą uznać faktu, że panowanie ludzkiego umysłu nad światem i życiem osiągnęło poziom, na którym główne problemy dobrobytu dają się rozwiązywać pokojowo i racjonalnie. Człowiek może się obecnie wznieść ponad piekło rywalizacji w zwierzęcej walce o byt na wyżyny pokoju i harmonii. Niestety wciąż funkcjonują beznadziejnie przestarzałe teorie ludzi opóźnionych umysłowo i moralnie, zakładające bezładną konkurencje i prawo dżungli w walce o przetrwanie. W naszej epoce, by przetrwać, powinno się współpracować w sposób cywilizowany. – Zawsze będą istniały konflikty interesów i konkurencja między narodami, przedsiębiorstwami, klasami społecznymi, sektami, partiami politycznymi – zaprzeczył Harold. – Jest to pożądany stan w społeczeństwie pełnym energii. – W świetle obiektywnego sprawdzianu przydatności doktryn opartych na walce klas, konkurencji miedzy ludźmi oraz rywalizacji państw w odniesieniu do przetrwania i dobrobytu człowieka, prezentują się one znacznie gorzej w porównaniu z praktyką powszechnej współpracy – powiedział Marius. – Zwolenników rywalizacji i konfliktów reprezentują ludzie tacy jak Hitler i Stalin. Natomiast ludzie popierający ideę pokoju i współpracy stosują się do nauk Jezusa Chrystusa, Buddy, Konfucjusza i Gandhiego. Współpraca zazwyczaj kieruje się wyższym celem, uczciwością i dobrowolnym porozumieniem, konkurencją zaś rządzi przypadek, siła i oszustwo. W społeczeństwie opartym na konkurencji człowiek rzadko osiąga tak zwany sukces uczciwymi metodami. Zatem, chociaż należałoby oczekiwać, że powodzenie daje szczęście, to jednak za wielkim bogactwem na pokaz zwykle kryje się bolesne uczucie niepewności, odosobnienia i pustki. Konkurencja i konserwatyzm niezmiennie dehumanizują stosunki międzyludzkie i mają ujemny wpływ na cywilizację. Są brutalnym dowodem naszego zwierzęcego dziedzictwa. Marius uniósł dłoń i podkreślając każde słowo gestem, oznajmił: – Prawdziwa Religia, Nauka i Zgoda, jako przejawy Wiary, Prawdy i Miłości, to trzy magiczne klucze, które otworzą człowiekowi złote wrota do nowej Ziemi i Nowego Nieba! – Nie mów mi takich sentymentalnych nonsensów! – wybuchnął poirytowany Harold. – My, Amerykanie, nigdy nie zrezygnujemy nawet z odrobiny suwerenności naszego państwa. Jeśli zaś idzie o współpracę, ha! to nie dla nas, dziękujemy. Może w niebie jest możliwa, ale nie na ziemi. My, Amerykanie, zawsze byliśmy twardymi i odpornymi ludźmi, którzy uwielbiają rywalizację, i chwała Bogu, a w wyniku naszego stylu życia jesteśmy najbogatszym i najszczęśliwszym narodem na świecie, czyż nie? – Sądziłem, że nawet najbardziej zacofany bankier z Wall Street już nie uważa, że wolna konkurencja prowadzi do największego dobrobytu najszerszych kręgów obywateli – odparł Marius. – Uczciwa konkurencja, która dodaje zachęty, jest oczywiście pożądana, lecz tylko w takim zakresie, w jakim podnosi sprawność jednostki i społeczeństwa, nie miażdżąc nikogo niekończącymi się porażkami ani nie demoralizując szczęśliwców nadmiernymi zyskami. Praktyka dowodzi, że nieograniczona wolność, nadmierny indywidualizm i bezwzględna konkurencja szybko doprowadzają do ograniczenia swobody ogółu ludzi, podczas gdy optymalna dyscyplina społeczna i planowanie pozwalają im cieszyć się większą wolnością. Tak wiec należy zrezygnować z niektórych praw i swobód, żeby zapewnić większa swobodę większej liczbie ludzi. Pożądana jest swoboda zapobiegania niesprawiedliwości w przeciwieństwie do swobody popełniania czynów niesprawiedliwych. Kiedy wszyscy są traktowani sprawiedliwie, wszyscy czują się wolni. – Amerykanie nigdy nie zrezygnują ze swoich swobód. Zawsze protestujemy, gdy rząd w jakikolwiek sposób próbuje ograniczyć nasze wolności – oświadczył Harold. – Brak właściwej kontroli społecznej nie zapewnia większej swobody przeciętnym obywatelom – rzekł Marius. – Zachęca tylko do bezprawia i daje większą swobodę głównie kryminalistom i gangsterom, jak w wypadku laissez-faire w Anglii przed stu laty, a obecnie w niektórych dziedzinach życia w Ameryce. Agresywni ludzie pozbawieni skrupułów domagają się „wolności”, żeby uniezależnić się od rządu, policji i porządku społecznego. Przeciętni ludzie pracy chcą zaś takiej wolności, która by ich zabezpieczyła przed eksploatacją, niesprawiedliwością, przed strachem i biedą. Na przykład w społeczeństwie składającym się ze stu osób jest lepiej, gdy dziewięćdziesięciu siedmiu przeciętnych ludzi cieszy się sprawiedliwością, a trzech szczególnie przebiegłych i bezwzględnych podlega restrykcjom ograniczającym ich swobodę w narzucaniu niesprawiedliwości pozostałym, niż gdyby tych trzech korzystało ze swobody wyzyskiwania większości. W tym momencie odezwał się Ahmed: – Ja uważam, że człowiek uczciwy nie potrzebuje swobody narzucania innym swojej wyższości, przechytrzania czy wykorzystywania ich w jakikolwiek sposób. – Historia dowodzi, że ograniczanie swobód obywatelskich, polityka odwetu, izolacja, rasizm oraz niesprawiedliwe warunki w krajach demokratycznych są żyzną glebą, na jakiej najlepiej prosperują totalitarni demagodzy – powiedziałem. – Konkurencja często prowadzi do nadużyć prowokujących radykalne nastroje. Natomiast ludzkie, postępowe metody liberalne mają odwrotny skutek. – Niestety osoby na wysokich stanowiskach w państwie oraz ich podwładni obłudnie potępiają wszelkie programy sprawiedliwości gospodarczej, rzekomo jako „dywersyjne próby odebrania swobody” – rzekł Marius. – Podstępnie głoszą fałszywe pojęcia skłaniające ludzi do nadmiernego bogacenia się za wszelką cenę, aby zaspokajać swoją próżność bogactwem na pokaz i życiem wulgarnym w luksusie. Taka nieekonomiczna walka o osobiste bogactwo rodzi egoizm, brutalność i przestępstwa. Niszcząc najpiękniejsze ideały, przyjaźń i zaufanie, degraduje życie człowieka w sposób godny największego potępienia. Nieuniknionym produktem społeczeństwa konkurencyjnego jest wielka liczba przegranych, opuszczonych i milczących kobiet i mężczyzn. Ich ciężka praca przez całe życie, bieda, i straty pozwalają bandzie moralnie trędowatych typów gromadzić ogromne fortuny, a oni, później wychwalają „wolną” konkurencję i konserwatyzm „zasługujący na szacunek”, nie przejmując się tragedią tych, którzy cierpią w milczeniu, których zdeptali i którym wyrwali te brudne pieniądze. Zwykle spokojny głos Mariusa stawał się coraz bardziej ostry. – W społeczeństwie konkurencyjnym każdy robi wszystko, nie szczędząc wysiłków, by prześcignąć i pokonać innych, by zagarnąć dla siebie jak najwięcej i jak najszybciej. Człowiek otoczony takimi ludźmi instynktownie odczuwa strach przed ich groźną aktywnością i broniąc siebie, atakuje innych. W piekielnej atmosferze konkurencji gruboskórni ludzie o zimnych sercach, twardych głowach, żelaznych łokciach i pięściach przepychają się do przodu. Właśnie tacy. zmiażdżywszy bardziej łagodnych, osiągają tzw. „sukces”. Konkurencja i walka między ludźmi prowadzi do barbarzyństwa, nędzy i tragedii, natomiast wszelkie błogosławieństwa cywilizacji zawdzięczamy współpracy. – Zapewniam cię Marius, że bardzo niewielu prawdziwych Amerykanów zgodziłoby się z tobą – przerwał mu Harold. – Nie jestem pracownikiem opieki społecznej i zawsze trzymałem się z dala od biednych w slumsach, ale moim zdaniem przesadzasz. W każdym razie twoje idee nie są w stu procentach amerykańskie. Nie obchodzą nas utopijne marzenia. Marius odciął bez wahania: – Cynicy odrzucający idee pokoju, postępu i współpracy pod pretekstem, że są utopijne, bezmyślnie depczą najcenniejsze elementy całego wszechświata, twórcza wizję ideału, wyobrażenie doskonałości, wspaniałe marzenie Boga i człowieka, które po eonach Twórczej Ewolucji wśród miliardów galaktyk wirujących w ciemnym, bezdennym kosmosie mogą się skrystalizować na tej planecie. – Ojej! Co za nonsensy! – Harold zaśmiał się sardonicznie i protekcjonalnie. – Skoro ty, przyjacielu, chcesz gonić za chimerami i budować zamki na lodzie, mnie to nie przeszkadza, ale na miłość boską nie narzucaj swoich wizji i swojego niezadowolenia nam, zwykłym przyziemnym ludziom zajętym pieniędzmi. Niezrażony sarkazmem Harolda Marius odparł: – Budzenie w ludziach głębokiego niezadowolenia i uczucia gorzkiego rozczarowania jest potrzebne. Musimy zdawać sobie sprawę, że oszustwem odbiera się nam wiele szczęścia, że jesteśmy zmuszani do zadowalania się życiem drugiej kategorii, że niepotrzebnie ponosimy nieodwracalne straty. Trzeba jednogłośnie potępić zarówno totalitarne formy, jak i skomercjalizowane formy społeczeństwa, przestarzałe teorie, na jakich się opierają, oraz przywódców, którzy nie potrafią zaradzić szybko pogarszającej się sytuacji lub obłudnie zapewniają, że nic złego się nie dzieje, choć sprawy świata są w fatalnym stanie. Społeczeństwo marnotrawiące mnóstwo i coraz więcej swoich ograniczonych zasobów na destrukcyjne zbrojenia, społeczeństwo, w którym wzrasta liczba morderców, samobójców, złodziei, prostytutek, młodocianych przestępców, narkomanów, alkoholików oraz innych osób zachwianych moralnie i psychicznie, społeczeństwo skazujące miliony swoich członków na męki więzienia, chorób, którym można zapobiec, na braki środków do życia i bezrobocie, społeczeństwo ograniczające twórczych naukowców i myślicieli do roli bezradnych obserwatorów, a jednocześnie powierzające ogromną władzę demagogom o wątpliwej moralności, miernym politykom i egoistycznym biznesmenom, takie społeczeństwo, a także jego przywódców i doktryny, trzeba potępić. – Zgadzam się z tobą co do krajów totalitarnych – wtrącił Harold. – Jednak nasze wolne społeczeństwo według mnie jest zupełnie dobre. – Po prostu stwierdzam smutny fakt – odpowiedział Marius. – Źle zorganizowane i niesprawnie kierowane społeczeństwo miażdży swym stalowym mechanizmem miliony ludzi na całym świecie. Pomimo nędzy rozdzierającej serce, ogromne zasoby są marnotrawione, używane do niewłaściwych celów albo pozostają niewykorzystane. – Może i tak – przyznał Harold. – Niemniej nic się na to nie poradzi, chyba żeby dać większe uprawnienia Organizacji Narodów Zjednoczonych i rządom, ale to byłby koniec wolności. My, Amerykanie, słusznie uważamy, że każdy powinien sam troszczyć się o siebie, a interwencja jakiegokolwiek organu międzynarodowego czy rządowego ograniczyłaby wolność, która... Marius niecierpliwie przerwał Haroldowi. – Pod tym słowem „wolność” ci ludzie rozumieją oczywiście własną nieograniczoną swobodę naruszania praw bezbronnych i społecznie upośledzonych obywateli. Ci „bojownicy o wolność” należą do tej samej kategorii, co ich poprzednicy, którzy przed laty zawzięcie sprzeciwiali się zniesieniu niewolnictwa, wprowadzeniu prawa głosu w wyborach dla kobiet oraz innym pożądanym propozycjom. Potępiając zniesienie niewolnictwa czy powszechne prawo wyborcze, zawsze pomijali fakt, że bronią tylko własnych interesów. Nie, byli zbyt przebiegli. Zatem obłudnie twierdzili, że takie „utopijne” idee jakoby ignorują niezmienną naturę człowieka, są wbrew woli Boga i naruszają konstytucję. Niemniej od tamtych czasów natura ludzka się poprawiła, lepiej zrozumiano wolę boską, a konstytucje zmieniano ku zadowoleniu większości obywateli. Obecnie konstytucje powszechnie uważa się jedynie za tymczasowe, doraźne umowy między równymi członkami społeczeństwa i często trzeba je dostosowywać do zmieniających się warunków. Jeśli nie zostają uaktualniane, utrudniają postęp, zamiast go ułatwiać. Częstotliwość i zakres poprawek do konstytucji są wprost proporcjonalne do tempa wzrostu poziomu moralnego, umysłowego i materialnego w danym społeczeństwie. – Zaobserwowałem, że wiele prymitywnych plemion bezmyślnie przestrzega wręcz groteskowych przestarzałych nakazów i zwyczajów – wtrącił Ahmed. – Natomiast nowoczesne narody, na przykład skandynawskie, bez wahania odrzucają stare prawa i uchwalają nowe. – Z tego powodu należy zmieniać wszystkie istniejące konstytucje, filozofie i ustroje społeczno-ekonomiczne w miarę postępu ludzkości – kontynuował Marius. – Pomimo pewnych reform, liczne śmieszne straszydła, w dalszym ciągu ubierane przez rządzące kliki w dostojne szaty legalności i konwenansu, używają takich określeń jak: „nienaruszalne prawa”, „wieczne zasady” i są manipulowane przez władców, aby zmuszać zdezorientowany naród do całkowitej uległości. Grupy rządzące, które są przeciwne uzasadnionym żądaniom budzących się narodów domagających się lepszych warunków życia, pod pretekstem, że takie żądania są albo kontrrewolucyjne albo wywrotowe i niezgodne z konstytucją, bez względu na to, czy te są komunistyczne, kapitalistyczne lub inne, głupio twierdzą, że panujący ustrój już osiągnął szczyt doskonałości, więc nie trzeba niczego ulepszać. W ten sposób ci obrońcy niezadowalającego status quo obnażają się jako antyspołeczni zwolennicy stagnacji, którzy wraz ze swoimi zapleśniałymi pergaminami zostaną zmieceni przez ogromny postęp ludzkości. Na tej planecie, gdzie zmiana jest jedyną stałą, sztywnego ustroju nie da się długo utrzymać. Wszędzie tam, gdzie brak wolności i przestrzeni dla naturalnego rozwoju, wybuch nagromadzonej frustracji i nienawiści wywoła wszechogarniającą burzę ognia, stali i krwi. Harold z uporem kręcił przecząco głową. – W moim kraju nigdy nie widziałem żadnego niezadowolenia. Uważam, że USA jest najbogatszym krajem świata, ponieważ ma konserwatywny rząd i gospodarkę opartą na wolnej konkurencji. – Tak, to prawda – przyznał Marius. – Stany Zjednoczone są obecnie najbogatszym krajem w świecie, ale niełatwo jednoznacznie określić przyczyny ich gospodarczej potęgi. W każdym razie błędem jest przypisywanie jej wolnej konkurencji. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał zdumiony Harold. – No cóż, ogromne marnotrawstwo i nieefektywność, nieodłącznie związane z rozpasaną egoistyczną konkurencją, opóźniły nie tylko moralny rozwój Amerykanów, ale także ich postęp materialny. Harold niecierpliwie tupnął nogą. – To czyste herezje! Czy nie przyszło ci do głowy, że tylko wówczas człowiek naprawdę dobrze pracuje, jeśli wie, że może zarobić dużo pieniędzy? I właśnie ta zachęta finansowa jest głównym motorem naszej wolnej gospodarki. – Być może tak – odparł Marius. – Jednak to mniej ważna sprawa. Czyż nie jest rzeczą oczywistą, że lepiej naukowo planować zatrudnienie amerykańskiej siły roboczej oraz wykorzystanie kapitału i surowców, co pozwoliłoby wytworzyć więcej żywności, odzieży, domów i innych dóbr, nawet przy tygodniu pracy ograniczonym do trzydziestu godzin? – Ha trudno, ale takie doktrynerskie spekulacje do mnie nie przemawiają, nawet gdyby to była prawda – zadrwił Harold. – Utopiści od dawna marzą o planowej gospodarce tego rodzaju, lecz my wiemy, że urzędnicy państwowi mieliby taką samą władzę nad robotnikami, jaką teraz mają biznesmeni, a to byłby koniec wolności. Obawiamy się również zbytniego zwiększania produkcji, bo to obniżyłoby ceny i zmniejszyło zyski. – Kiedy celem produkcji jest zaspokajanie potrzeb, a nie wyłącznie zysk, wytwarza się więcej towarów, które są wówczas dostępne dla większej liczby ludzi, a właśnie o to nam chodzi, nieprawda? – retorycznie spytał Marius. – Społeczeństwo rozdzierane przez niezliczone rywalizujące siły, egoistyczne motywy i sprzeczne interesy, społeczeństwo, w którym jednostki i grupy mają rozbieżne cele i pracując, nieustannie ze sobą konkurują, nie może być dobre, ani nawet sprawne. W potwornym chaosie konkurencyjnych zmagań kilku szczęściarzy albo ludzi bezwzględnych zdobywa ogromne fortuny, podczas gdy inni w samotności rozpaczliwie walczą o zwykłe przetrwanie. Jedni eksploatują, drudzy są eksploatowani, a wszyscy ulegają demoralizacji. W skomercjalizowanym społeczeństwie opartym na konkurencji publiczne dobro jest podporządkowane prywatnym interesom, a czyjeś kaprysy, bezmyślne, krótkotrwałe mody i prywatne tanie upodobania biorą górę nad wielkimi ideałami ludzkości. – Ludzie, nie rozumiecie takiej prostej rzeczy, że nasz cały system gospodarczy jest oparty na celowo ograniczonej produkcji – odpowiedział Harold. – Gdybyśmy kiedykolwiek wyprodukowali mnóstwo towarów, jak proponujecie, zyski tak by zmalały, że cały system by się załamał. Z tego powodu musimy płacić licznym farmerom za ograniczanie produkcji upraw i dlatego rząd amerykański często skupuje żywność i bez końca ją magazynuje wielkim kosztem. – Dla mnie to jest potworne! – wykrzyknął Ahmed. – Czy właśnie tego chce większość Amerykanów? – Wmawia im się, że tego chcą, a oni w to wierzą – pośpiesznie wtrącił Marius. – Niedobór w przeszłości istniał, ale w naszych czasach i w takich rozwiniętych krajach, jak USA, można go tworzyć tylko sztucznie znacznym kosztem społeczeństwa. W wyniku negatywnej polityki tego rodzaju i ogromnego marnotrawstwa miliony Amerykanów cierpią biedę pośród niewyczerpanej obfitości. Farmerom można by pomagać w bardziej efektywny sposób. Ahmed był zdumiony. – Dlaczego u licha ktoś jest tak antyspołeczny i przewrotny, żeby tworzyć sztuczny niedobór, którego nieuchronnym rezultatem jest bieda, strach, frustracja, rozpacz i inne nieszczęścia? To czysty obłęd, a nie świadome działania odpowiedzialnego rządu! To wydaje się jak danse macabre, zwariowane błędne koło, w którym ludzie ciężko pracują, aby wyprodukować żywność, ale nie mogą jej spożyć. Jak dzikusy składają z niej ofiarę na ołtarzu mitów i przestarzałych teorii. Uważam że od cywilizowanego społeczeństwa należałoby oczekiwać, by wszelkimi siłami starało się całkowicie usunąć niedostatek na zawsze. Ahmed rzucił pytające spojrzenie Mariusowi, który wzruszył ramionami i rzekł: – Pytaj nie mnie lecz Harolda. Zmieszany Amerykanin potarł dłonią swój rumiany policzek i milcząc spuścił wzrok, a Marius mówił dalej. – Zgadzam się z tobą, Ahmed, że jednym z najbardziej trujących źródeł ludzkiego nieszczęścia jest niedostatek i strach przed nędzą, które powodują chciwość, skąpstwo, nieufność i podobne wady. Przeważającą większość przestępstw ludzie popełniają z obawy przed niedostatkiem. Morderstwa, rozboje, prostytucja, kradzieże, zaburzenia umysłowe, załamania nerwowe, samobójstwa i inne tragedie często są bezpośrednim lub pośrednim skutkiem tego niepokoju niszczącego duszę. Religie próbują pokonać ten strach kazaniami i groźbą potępienia, strachem nawet jeszcze bardziej szkodliwym i niepokojącym. Rządy, za pośrednictwem policji, sądów, więzień, starają się wzbudzić w obywatelach strach większy od kary niż od niedostatku, co jest kolejną nieskuteczną metodą. Z tępotą, typową dla konserwatystów, władze głośno domagają się zwiększenia liczby lepiej opłacanych policjantów, żeby chronili bogatych i ich posiadłość. Jednak policjanci to też tylko ludzie. Podobnie jak kryminaliści, kuszeni zwodniczymi reklamami pragną kupić tę lub inną „niezbędną” rzecz, a nie mając pieniędzy na to wszystko, często są niezadowoleni, ulegają korupcji i sami stają się też przestępcami. – To trudny problem – powiedziałem. – A jak ty byś go rozwiązał? – Czyż nie jest oczywiste, że społeczeństwo powinno najpierw pracować nad zlikwidowaniem nędzy? – odparł Marius. – W naszych czasach można stworzyć dobre warunki, w których wszyscy by się czuli bezpieczni i zasobni, zwłaszcza w tak bogatych krajach jak USA. Stworzenie takich warunków zapobiegnie wielu przyczynom niepokojów i przestępstw, które powodują, także wśród młodych ludzi. Harold z sarkastyczną miną patrzył na mówiącego, a potem odparł: – Mylisz się we wszystkim, co powiedziałeś. W Ameryce nie mamy czasu ani współczucia dla niedołęgów usuniętych na margines społeczeństwa, do dzielnic nędzy w naszych bogatych miastach. Z jednej strony bieda i strach przed nią, a z drugiej nagroda w postaci bogactwa, zachęcają ludzi do wzmożonych wysiłków, by zdobyć pieniądze. Dla nas to kwestia życia lub śmierci. Jeśli ci się powiedzie, możesz kopać innych, a jeśli ci się nie uda, inni cię zdepczą. W gruncie rzeczy to jest cała tajemnica naszej wielkości i wspaniałej amerykańskiej wizji. Również powiedzenia w rodzaju „dog-eat-dog” („żreć się jak psy”, „czas to pieniądz” i „załatw innych, zanim oni cię wykończą” dobrze odzwierciedlają nasz energiczny styl życia. Gdybyśmy usunęli biedę, nierówność i niepewność, ludzie nie mieliby żadnej zachęty do pracy, tak jak w Chinach, gdzie wszyscy, jak mrówki, chcąc nie chcąc, muszą pracować dla państwa. – Zgadzam się z tobą, że produktem komunizmu są posłuszni, bierni, cyniczni i tępi robotnicy, kierowani przez bezdusznych biurokratów. Jednak społeczeństwo kapitalistyczne tworzy nerwowych, uległych pracowników, rządzonych przez chciwych, bezwzględnych plutokratów. Tylko w wolnym społeczeństwie, opartym na współpracy mogą powstać zrównoważeni altruiści, którzy dobrowolnie wybierają bezinteresownych przywódców. Ani Chiny, gdzie panuje terror i strach, ani Stany Zjednoczone, gdzie przeważa egoizm i obawa, nie zdołały stworzyć atmosfery tolerancji i współpracy sprzyjającej dążeniu do osiągnięcia ideałów zbawiennych dla ludzkości. Zarówno w Chinach, jak i w USA, etyka jest w dużym stopniu podporządkowana ekonomii, ta zaś polityce, czyli walce o władzę. Tak więc w obu tych krajach dobrobyt ludności jest podporządkowany niezdrowym ambicjom rządzących. – Warunki życia w Chinach są znacznie gorsze niż w USA – skomentowałem. – Tak, wiem – potwierdził Marius. – Ważne jest jednak, by pamiętać, że odrażające pojęcia, czy to komunistycznej walki klas, czy też szkodliwej kapitalistycznej konkurencji, nale11Q ży zastąpić ideałami prawdziwej ogólnoludzkiej współpracy. Ahmed wzruszył ramionami. – Trudno mi powiedzieć, co bym wybrał: komunizm czy kapitalizm. – Wiec pomyśl tak – odparł Marius. – Społeczeństwo gnębione terrorem czy rozdzierane konkurencją ofiaruje sukcesy najpodlejszym, natomiast społeczeństwo oparte na współpracy zapewnia wpływy najszlachetniejszym. Zatem wybór ustroju świadczy o charakterze osoby dokonującej tego wyboru. – Myślałem o waszej dyskusji – odezwał się Harold łagodniejszym tonem. – W dużej mierze może to prawda, ale nawet pozorne wady, które wytknęliście, są istotą naszego wolnorynkowego społeczeństwa, a ten, komu ono się nie podoba, jest komunistą, nieprawdaż? – Co za nonsens! – wykrzyknął Marius, gniewnie uderzając pięścią w stół. – W Rosji Andre i ja dowiedzieliśmy się o komunizmie więcej niż ty w swojej bibliotece uniwersyteckiej. Marius szybko odzyskał panowanie nad sobą, uśmiechnął się do mnie i mówił dalej: – Posłużę się elegancką analogią. Społeczeństwo komunistyczne można porównać z orkiestrą, w której despotyczny dyrygent zmusza wszystkich muzyków do grania tylko kilku dźwięków w jednej tonacji na jednakowych instrumentach. Rezultatem jest monotonia i frustracja. Społeczeństwo kapitalistyczne zaś przypomina orkiestrę, której członkowie grają na rozmaitych instrumentach, jak im się podoba, nie zważając na partyturę, dyrygenta czy wzajemnie na siebie. Rezultatem są szarpiące nerwy dysonanse i frustracja. Natomiast społeczeństwo oparte na współpracy jest jak dobra orkiestra składająca się z kompetentnych muzyków, którzy pod batutą sprawnego dyrygenta grają unisono na rozmaitych instrumentach symfonie napisane przez natchnionych kompozytorów. Rezultatem jest zgoda, harmonia, satysfakcja. – No, ja tego nie rozumiem! – dobrodusznie wykrzyknął Harold, a jego twarz złagodniała. Lokomotywa kilkakrotnie gwizdnęła, nasz pociąg wjechał na salzburski Hauptbanhof. Przez gwarny, różnobarwny tłum turystów przepchnęliśmy się do poczekalni. Harold i Ahmed postanowili spędzić kilka dni w słynnym Festspielstadt. Dobrze znając miasto, chciałem złapać Schnelzug (pośpieszny) Monachium-Berlin. Marius jechał w przeciwną stronę, bo pierwszym przystankiem na trasie jego podróży był Triest. Rozdział 4 Przeszedłem strefę graniczną i bez trudności wpuszczono mnie do rosyjskiej strefy Niemiec. Zbliżało się południe, gdy wsiadłem do następnego pociągu, który na lokomotywie miał hasło wschodnio-niemieckiej partii komunistycznej: Für Einheit und rechten Frieden, czyli „Za jedność i sprawiedliwy pokój”. Nazajutrz zwiedzałem sektor sowiecki. Rosjanie w mundurach oraz ogromne propagandowe plakaty, przedstawiające Marksa, Lenina i innych komunistów, obudziły wspomnienia moich wojennych przygód w Rosji. Było spokojne popołudnie na początku września. Po obiedzie zatrzymałem się przy kiosku i kupiłem „ Tägliche Rundschau”. Idąc powoli Luisenstrasse i czytając nagłówki gazety redagowanej przez Rosjan zauważyłem, że niemal diametralnie różnią się od nagłówków dziennika „Neue Zeitung” wydawany przez AMG (Allied Military Government – Aliancki Rząd Wojskowy), który przed chwilą czytałem, a obie gazety opisywały te same wydarzenia. Nagle ciszę przerwały strzały pistoletowe. Odwróciwszy się, zobaczyłem półciężarówkę, która wjechała na chodnik i przewróciła się. Wyskoczył z niej mężczyzna i zniknął w stojącym nieopodal mercedesie, który z piskiem opon i nabierając szybkości, ściął z nóg zbliżającego się Verkehrpolizist (funkcjonariusza policji drogowej). W oddali, z budynku za drugim skrzyżowaniem wypadł co najmniej pluton Rosjan, którzy pobiegli w stronę przewróconej półciężarówki. Na drugim końcu ulicy pojawiło się kilku ludzi w granatowych mundurach Volkspolizei i uzbrojonych w Maschlinenpistolen (pistolety maszynowe). Zaraz ulica była zamknięta, a przechodniów otoczył kordon policji. Rosjanie natychmiast zaprowadzili nas do budynku, z którego wyszli. Okazało się, że zastrzeleni zostali dwaj wartownicy i dramatyczna ucieczka więźnia politycznego odbyła się w pobliżu komendy Policji Bezpieczeństwa. Po półgodzinnym pełnym napięcia oczekiwaniu zabrano mnie na przesłuchanie. Siedzący za biurkiem młody Rosjanin o agresywnym wyglądzie podniósł wzrok, gdy zostałem wprowadzony. Przez chwile badawczo mi się przyglądał ze zmarszczonymi brwiami, a potem warknął: – Dokumentu Ihre Papiere! Dokładnie obejrzał mój UNO Titre de Voyage (Paszport ONZ) i rozpoczął szczegółowe przesłuchanie. Musiałem opowiedzieć cały swój życiorys. Kiedy wspomniałem o kontaktach z rosyjskimi spadochroniarzami podczas drugiej wojny światowej i wymieniłem nazwisko kapitana Barsowa, oficer prowadzący przesłuchanie zerwał się na równe nogi. – Coście powiedzieli? Znacie pułkownika Barsowa? – Ganz gewiss (oczywiście) – odparłem zaintrygowany jego zdziwieniem. – No, zobaczymy. Podniósł słuchawkę i niecierpliwie nakręcił numer. Kiedy rozmawiał, coraz bardziej się niepokoiłem, lecz gdy się rozłączył, miał nieco łagodniejszą minę. – Bitte, nehmen Sie Platz. Alles ist in bester Ordnung – rzekł wskazując krzesło przed biurkiem. – Rauchen Sie! Przyjąłem od niego papierosa, zastanawiając się, co spowodowało taką zmianę zachowania. Wkrótce przeżyłem największe zaskoczenie w życiu, gdy drzwi się otworzyły i szybko wszedł Barsow. Miał elegancki mundur ze złotymi naramiennikami i orderami, w tym złotą pięcioramienną gwiazdą. Zdumiony zrobiłem kilka kroków w jego stronę, wyciągając dłoń. – No, niech mnie szlag! Wciąż jeszcze jesteś w Berlinie, Barsow?! – wykrzyknąłem z emocji. Rosjanin jednak nie podał mi ręki. Jego kamienna twarz ani drgnęła, kiedy na mnie spojrzał. – Kommen Sie mit mir! – mruknął i powiedział coś po rosyjsku do oficera śledczego, biorąc od niego mój paszport. Z mieszanymi uczuciami szedłem za Barsowem korytarzem. Rosjanin w końcu zatrzymał się i otworzył zatrzask drzwi bez żadnej tabliczki. Dokładnie zamknąwszy je za nami, uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się tajemniczo. – Co u ciebie, Andre? Jak u licha tu trafiłeś? – Po prostu szedłem ulicą. Nie mogę ci powiedzieć więcej, niż widziałem. – O tym porozmawiamy później, jeśli zajdzie potrzeba. To normalne, że nasi ludzie podejrzewali, że jesteś przekupnym szpiegiem ludojadów z Wall Street, a kto wie – dodał – może to i prawda. Pamiętam, jak lubiłeś przygody. – Tak, i przez to naraziłem siebie i swoją rodzinę na dużo kłopotów. Umilkłem na wspomnienie dawnych tragedii. – Tak, przypominam sobie twój pobyt w Rosji. – Barsow w zamyśleniu pocierał dłonią policzek. – A co z resztą? Jak tam Blackstone, Marius, John? – Cóż, nie mam wiadomości od Johna, ale koresponduję z Blackstone’em. Ożenił się, ma dwoje dzieci i najwidoczniej zarabia dużo pieniędzy. – Burżuazyjny pasożyt! – skwitował Barsow pogardliwie. – Nigdy go nie lubiłem, jak zresztą żadnego Amerykanina. Gdyby nie te osły, już dawno byśmy wyzwolili Zachodnią Europę, tak samo jak wyzwoliliśmy Wschodnią. – To kwestia interpretacji – zaprotestowałem. – Amerykanie twierdzą, że to sowiecka władza uciska wiele narodów, oni zaś bronią wolnego świata, aby również on nie wpadł w zachłanne łapy rosyjskiego niedźwiedzia. – Tak, słyszałem tę podstępną gadaninę lokajów Wall Street. Mogą to wmawiać osłom, ale cały świat wie, że to my niesiemy lepszą sprawiedliwość i bezpieczeństwo większej liczbie ludzi niż plutokraci. – Czy właśnie dlatego potrzebna wam tak silna policja bezpieczeństwa w każdym kraju, który niby wyzwoliliście? – spytałem zgryźliwie, patrząc na jego niebiesko-purpurową czapkę funkcjonariusza MWD (Ministierstwo Wnutriennych Dieł – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych) wiszącą na wieszaku. Barsow uśmiechnął się sardonicznie. – Nie jesteśmy głupi. Naśladujemy Lenina, a nie Gandhiego. Bez tych sił wojskowych i policyjnych chroniących zwycięstwa proletariatu, tak przez was krytykowanych, terror potężnych międzynarodowych reakcjonistów już dawno by zmiótł z powierzchni ziemi ruch komunistyczny. Plutokraci nie mają wyrzutów sumienia, używając brutalnej przemocy. Jednakże ich celem jest podporządkowanie sobie klasy robotniczej, naszym zaś poprawa losu mas pracujących, a jak słusznie mówią Niemcy: Der Zweck heiligt die Mittel (cel uświęca środki). Patrząc na mnie stalowym wzrokiem pełnym fanatyzmu, Barsow milczał przez chwilę, a następnie dodał: – W każdym razie wyjątkami nie jesteśmy, kiedy stosujemy przymus by osiągnąć cel. W Europie Zachodniej Chrześcijanie, z oficjalnym błogosławieństwem Kościoła, zamordowali dziewięć milionów niewinnych kobiet, jakoby czarownic, Francuzi zgilotynowali swoją arystokrację, Amerykanie zmasakrowali Indian, Niemcy wykończyli miliony Żydów, Hiszpanie, Anglicy i rządy innych narodów też popełniali podobne okrucieństwa. Osobiście jestem dumny, że jestem oficerem MWD. W Związku Radzieckim cieszymy się wielkim szacunkiem. – Niestety ludzie nigdy nie widzą siebie tak samo, jak ich widzą inni – powiedziałem. – Odnosi się to nie tylko do pojedynczych osób, ale również do organizacji, rządów i narodów. Weźmy na przykład Gestapowców, tak znienawidzonych przez ludzkość, jednak Niemcy uważali ich za odważnych patriotów wykonujących swoje obowiązki. – Nie wspominaj Faszystów! – gniewnie warknął Barsow. – Zdeptaliśmy ich niczym robactwo, chociaż w Niemczech Zachodnich wciąż mają wpływy, prawie jak przed upadkiem Hitlera. Wyjaśnia to morderstwo dwóch naszych ludzi, które dzisiaj widziałeś na własne oczy. Może twoje uwagi dotyczące powszechnej obłudy i subiektywizmu ludzi odpowiadają prawdzie, ale dam ci lepszy przykład. Pomyśl o Amerykanach linczujących Murzynów lub o amerykańskiej policji, która strzela do strajkujących. Prawdopodobnie w Ameryce te psy liżące buty swoim bogatym panom i gnębiące proletariat również uważa się za porządnych obywateli. – Nie wiem, bo nigdy tam nie byłem – odparłem. – Jednak powszechnie wiadomo, że lincz należy do przeszłości i że negocjacje w sprawie warunków pracy są obecnie całkiem skuteczne. Czy w Rosji macie wolne związki zawodowe i strajki? – spytałem ostrożnie, próbując odzyskać inicjatywę. – Tak, mamy związki, ale strajki już dawno stary się zbędne, ponieważ nie tolerujemy wyzyskiwania robotników przez prywatnych pracodawców i każdy otrzymuje to, co sprawiedliwie mu się należy za jego pracę. Natomiast w Ameryce szef zarabia aż ćwierć miliona dolarów rocznie, podczas gdy wielu robotników ledwie się utrzymuje z pensji albo żyje z zasiłku dla bezrobotnych. Jeśli chodzi o ich związki zawodowe, to są po prostu śmieszne. Liczni członkowie to zwyczajni odszczepieńcy i schizmatycy, którzy tak niewiele wiedzą, co jest dla nich dobre, że nawet nie są socjalistami. Jednak nic dziwnego, spójrz na liderów tych związków. Czy to są prawdziwi proletariusze oddani interesom klasy robotniczej? Kilka dni temu w amerykańskiej gazecie oglądałem zdjęcie przewodniczącego ich związku zawodowego i prezesa stowarzyszenia producentów. Obaj byli ubrani jak bliźniaki w takie same drogie stroje wieczorowe, obaj uśmiechnięci ściskali sobie dłonie. Czy to jest walka klas? Ponadto liderzy związkowi ze spokojnym sumieniem biorą ogromne pensje i trwonią miliony dolarów na luksusowe biurowce, limuzyny i zbyteczne wydatki, podczas gdy wielu robotników cierpi nędze, lecz musi płacić wysokie składki związkowe bojąc się bezrobocia. Im więcej o tym wszystkim czytam, tym bardziej brzydzę się ich „dolarokracją” (wszechwładzą dolara) – dokończył Barsow ponurym tonem. – Miałeś już okazję być w Ameryce? – spytałem. – Nie, jeszcze nie, ale kiedyś tam pojadę. – To mi coś przypomina! – wykrzyknąłem. – Kilka dni temu w Austrii spotkałem Mariusa. W przyszłym roku wybiera się do Stanów. – O! Naprawdę? – zdziwił się Barsow. Wyjął butelkę Kirschwasser (niemieckiej wiśniówki) i napełnił dwie szklanki. – Myślę, że jest zbyt niezależny i uczciwy, aby zostać lokajem żółtej międzynarodówki. Jego idee nie będą im się podobać, ale i my, komuniści, też byśmy nie tolerowali takich kosmopolitów jak Marius ani jego utopijnego myślenia. – Rosjanin opróżnił swoją szklankę jednym haustem i poczęstował mnie papierosem. – Cieszę się, że obecnie na świecie nie ma żadnej ideologii lepszej od naszej – oświadczył zadowolony z siebie. Chociaż nie zgadzałem się z niczym, co powiedział, to jednak uznałem, że w mojej niepewnej sytuacji rozsądniej byłoby nie wdawać się w dalszą dyskusję, więc zachowałem milczenie. Widząc, że nie podejmuję wyzwania, Barsow zmienił temat i spytał o moje plany osobiste. Kiedy skończyłem pić, wstał i rzekł: – Chodźmy. Zawiozę cię do sektora amerykańskiego. Wyszliśmy z budynku tylnymi drzwiami i wsiedliśmy do samochodu. Podczas jazdy refleksyjnie patrzyłem na sylwetki zbombardowanych domów rysujące się na tle szarego nieba. Kiedy dotarliśmy do kontroli granicznej w sąsiedztwie Potsdamer Platz, Barsow zatrzymał samochód. Wysiadłem. – Cóż, cieszę się, że spotkałem tutaj ciebie – powiedziałem żartobliwym tonem. – Zwłaszcza, że mnie wyrwałeś ze szponów strasznej tajnej sowieckiej policji. – Rzeczywiście miałeś trochę szczęścia. Jednak zachowamy twoje dossier, a nie istnieje taki kraj na ziemi, w którym by nie ma naszych agentów – złowróżbnie odparł Rosjanin, zwracając mi paszport. – Ani trochę nie interesuje mnie bezsensowna zimna wojna między Rosją a Ameryką. – Do widzenia, Andre! Barsow zasalutował i odjechał. Rozdział 5 Czas mijał szybko. Do Londynu wróciłem pewnego chłodnego, mglistego dnia w marcu. Z Victoria Station zadzwoniłem do Irene i wsiadłem do pociągu metra jadącego do Knightsbridge. Po kilku minutach pukałem do drzwi jej mieszkania. Irene przywitała mnie życzliwie. Od naszego spotkania w neapolitańskim Palazzo Reale, zamienionym przez aliantów w kasyno wojskowe, upłynęło osiem lat. Irene była wysoką dziewczyną o miłej powierzchowności, odznaczającą się pewnością siebie, wyrobieniem i postawą dobrze wychowanej Angielki. Chociaż prawie się nie znaliśmy, dzięki jej gościnności zaraz poczułem się jak w domu i rozmawialiśmy jak starzy przyjaciele. Od Mariusa dostałem list, w którym zawiadamiał mnie, że wysłał jej maszynopis swojej książki. Zapytałem Irene, co o niej sądzi. – Pomijając fakt, że angielski nie jest jego ojczystym językiem, moim zdaniem Marius pisze dobrze, a najważniejsze, że na temat problemów ludzkości ma do powiedzenia coś oryginalnego i konstruktywnego. Jeśli chodzi o krytyczne uwagi o tym, co napisał, oto komentarze niektórych znanych ludzi (Komentarze dotyczą poglądów wyrażonych przez Mariusa w niniejszej książce) – oznajmiła, podając mi kartkę maszynopisu. Kiedy nalewała herbatę, zacząłem czytać. ALBERT EINSTEIN: „Byłoby największym błogosławieństwem dla rodu ludzkiego, gdyby wszyscy postępowali zgodnie z Pańskimi propozycjami. W dążeniu do tego celu nie wolno nam ustawać ani na chwilę przez całe nasze życie”. LEWIS MUMFORD: „Pańska przedmowa mnie wzrusza, każda bowiem nowa wypowiedź zawierająca to, co Pan przedstawił w zarysie, zwiększa liczbę ludzi uświadomionych, a przez to może powstrzymać upadek cywilizacji. Pana książka mnie ucieszyła, tym bardziej że pracuję nad swoją o podobnym temacie. Kiedy nasza praca już się posunie, może znajdę jakiś sposób udzielenia Panu pomocy. W każdym razie cieszę się z bliższego poznania Pańskich myśli, na odkrycie tego, co Pan widzi, a ja przeoczyłem, i tego, co Pan wie, a ja powinienem się nauczyć. Z najserdeczniejszymi życzeniami powodzenia”. BERTRAND RUSSELL: „Bardzo zadowalające... Sympatyzuję z celami tej książki”. THOMAS MANN: Den positiven Meinungäusserungen von Albert Einstein, Lewis Mumford und Bertrand Russell zu Ihren Ideen über Planetary Universalism kann ich unbendenklich zustimmen. („Bez wahania się zgadzam z pozytywnymi opiniami wyrażonymi przez Alberta Einsteina. Lewisa Mumforda i Bertranda Russella dotyczącymi Pana idei Planetarnego Uniwersalizmu”). PHIL KERBY: „Pana projekt wygląda interesująco. Życzymy Panu powodzenia”. CARESSE CROSBY: „Pański tekst tak śmiało i inteligentnie zajmuje się ideałem delfickim”. G. D. H. COLE: „Ten materiał jest bez zarzutu”. MAHARAJ KRISHAN: „Pańskie idee są oryginalne i wolne od uprzedzeń. Życzymy Panu powodzenia w tym przedsięwzięciu”. STUART CHASE: „Przeczytałem przesłany mi fragment Pańskiej książki. Jest w nim dużo rozsądku”. PITRIM A. SOROKIN: „Nie mam żadnej krytyki Pana poglądów i całym sercem je aprobuję. Najlepsze życzenia pomyślności w tej pracy”. – Te komentarze są zachęcające – rzekłem. – Istotnie – przyznała Irene. – Ale choć najwięksi uczeni, filozofowie, pisarze i socjolodzy pozytywnie piszą o tej książce, jednak niełatwo było znaleźć wydawcę. Marius napisał mi, że rozesłał wiele listów do wydawnictw, ale tylko jedno w Bombaju zgodziło się opublikować. Jego książka ukaże się za kilka miesięcy. – Jak to możliwe, że taki nieznany autor, jak Marius, przekonał tych sławnych ludzi aby przeczytali maszynopis jego książki? – No cóż – odparła Irene. – Pisał, że nie było łatwo. Z początku maszynopis wracał z krótkim listem od sekretarki, która oświadczała, że na przykład profesor Einstein czy lord Russell jest przeciążony pracą i brak mu czasu na studiowanie nadesłanego tekstu. Na szczęście wielkich ludzi niezmiennie cechuje wielka uprzejmość, więc w odpowiedzi na kolejne listy Marius otrzymał komentarze, o które prosił. – Ale czy ci ludzie o przenikliwych umysłach nie potraktowali jego idei sceptycznie? Irene podeszła do biurka i wzięła kilka skoroszytów. – Tak, Albert Einstein również napisał, że „ludzi tak trudno nakłonić do działania według Pańskich propozycji, jak tygrysa do przestawienia się na wegetarianizm”. Także Bertrand Russell napisał w innym liście: „Widzę, że Pan reprezentuje poglądy bardzo podobne do tego, które ja też zalecam. Trudność jednak nie polega na tym, żeby dostrzegać to, co rozsądek nakazuje czynić, lecz aby przekonać ludzi, żeby w mądry sposób działali. Nie pokładam zbyt wielkich nadziei w ruchu, o którym Pan pisze, ale w dzisiejszych czasach trzeba próbować wszystkiego”. – Czy Marius otrzymał jakieś negatywne komentarze? – spytałem. – Tak, na przykład pani Eleonora Roosevelt w swoim drugim liście napisała: „W dalszym ciągu uważam, że nie jestem dostatecznie obiektywna, by wierzyć, że Pańskie nadzieje obecnie się spełnią”. Jawaharlal Nehru, Arnold Toynbee, Julian Huxley, Theodore Brameld, James C. Hagerty, String fellow Barr i Carl Jung przysłali podziękowania albo napisali, że z powodu nawału pracy nie mogą przeczytać wszystkich przesłanych im maszynopisów. – Jak wydawcy uzasadniali odrzucenie? – Ha! Oto co napisało nowojorskie wydawnictwo Vanguard Press: „Komentarze Lewisa Mumforda, Alberta Einsteina i Bertranda Russella mają tak wielki autorytet, że ten projekt należy rozpatrzyć z największą uwagą. Ani przez moment nie kwestionujemy Pańskich dobrych intencji, ale jesteśmy przekonani, że Uniwersalizm, do którego Pan dąży, to jeszcze cel nieosiągalny. Uważamy, że w naszych czasach trzeba wziąć udział w innej decydującej bitwie. Międzynarodowy komunizm jest dla nas totalitarną siłą przemocy w żaden sposób nie realizującą idealizmu, który głosi. Jesteśmy zatem bardziej skłonni ujawniać to, co uważamy za złe, bo jeśli nie jest zdemaskowane, nadzieje na lepsze przyszłe życie, które Pan zapowiada, naszym zdaniem będą jeszcze bardziej nieosiągalne niż teraz”. – Pogląd ten jest raczej uzupełnieniem niż zaprzeczeniem stanowiska Mariusa. Czy w takim wypadku nie zrezygnował z tego projektu? – Nie, dałabym mu wysokie stopnie za wytrwałość i wiarę w siebie – odparła Irene z uśmiechem. – Próbując zdobyć pożyczkę na opublikowanie książki, pisał do rozmaitych fundacji, jednak zawsze otrzymywał odpowiedź grzeczną, ale odmowną. – Czym się usprawiedliwiali? – Na przykład Nelson A. Rockefeller odpisał w lipcu 1952 roku, że docenia przedstawione cele Planetarnego Legionu, lecz podanie autora nie mieści się w ramach programu działalności żadnej organizacji, z jaką jest związany, a osobiście nic nie może zrobić, chociaż taka decyzja nie dotyczy wartości projektu. Oto inny list, z Fundacji Forda: „Fundacja nie jest w stanie odpowiedzieć pozytywnie na prośbę dotyczącą przyznania dotacji w wysokości dwóch tysięcy dolarów, przeznaczonej na publikację Pana książki i rozpoczęcie działalności związanej z samopomocą uchodźców... Z konieczności musimy odrzucać wiele bardzo cennych projektów i zapewniamy, że ta negatywna decyzja nie ma nic wspólnego z wartością Pana wniosku. Doceniamy fakt, że zapoznał Pan Fundację ze swoimi ideami i planami”. – Wiele bogatych osób wydaje dwa tysiące dolarów na jeden bankiet – zauważyłem. – Marius musiał być bez środków finansowych. Co zrobił potem? – Składał podania o różne stypendia. Ale na przykład, materiały nadesłane przez Mariusa zostały odrzucone, podczas gdy takiemu „obiecującemu geniuszowi”, jak generałowi w stanie spoczynku, który już otrzymywał dużą emeryturę, a ponadto miał inne dochody i posiadłości, Fundacja Guggenheima pośpiesznie udzieliła wsparcia finansowego, aby niezwłoczne napisał książkę o takich „ważnych i pilnych problemach”, jak nieistotne aspekty wojska starożytnej Grecji. – Co za konserwatywne osły o tym decydowały! – wykrzyknąłem z obrzydzeniem. – Jakimż zniechęceniem musiało to napawać Mariusa! Chyba byłby usprawiedliwiony, gdyby wrócił do Rosji. – Ja nigdy nie byłam w Ameryce, ale przypuszczam, że nie znał tamtejszych zwyczajów. Prawdopodobnie trzeba wpływać na urzędników, i stosować inne sposoby, może niezbyt atrakcyjne, ale widocznie konieczne, żeby się zaprzyjaźnić z dyrektorami, co w USA jest warunkiem sine qua non. To jest paradoksalne, że taki człowiek, jak Marius, który nie ma nic oprócz wyobraźni, logiki i współczucia, chce tak dużo zrobić dla innych, podczas gdy tyle egoistycznych miernot ma wielkie wpływy i marnuje tak duże zasoby. – Powiedz mi więcej o tym, co napisał. Irene popatrzyła zamyślona w ogień na kominku i rzekła: – Tytuł pierwszego tomu brzmi: „Przyszłość Ludzkości – Komunizm, Kapitalizm, Nacjonalizm czy Planetarny Uniwersalizm?”. – Co on rozumie przez „Planetarny Uniwersalizm”? – wtrąciłem. – Marius podchodzi do problemów świata „jako neutralny obserwator bez uprzedzeń”, czyli osoba bezstronna, obiektywna. Wyrażenia te określają uniwersalny pogląd Człowieka Planetarnego, człowieka, którego nie interesują żadne rasy, narodowości czy partie, lecz cywilizacja ogólnoświatowa właśnie zaczynająca się rozwijać. Opinie wyrażone w ramach tego szerokiego integralnego poglądu tworzą nową filozofię. Planetarny Uniwersalizm, mając za podstawę Altruizm, Naukę i Estetykę, krzewi Dobro, Prawdę i Piękno. Wznosząc się ponad sprawy lokalne, czasowe, głosi najwyższe ideały o trwałej, uniwersalnej wartości. Zwolennicy Planetarnego Uniwersalizmu tworzą ogólnoświatową sieć, zintegrowaną ideologicznie i gospodarczo, obejmującą ochotnicze grupy współpracy (Aktywne i Pomocnicze Legiony PLP) jako jeden z instrumentów wzmacniania Organizacji Narodów Zjednoczonych, a zwłaszcza w zatrudnianiu uchodźców, bezdomnych i bezrobotnych ludzi na całym świecie. Planetarny Legion i większość ludzi uważa, że: 1. Prawda, Dobroć i Piękno są najwyższymi ideałami ludzkości ludzkiego (Zasady Uniwersalne); 2. Powszechny Pokój, Współpraca i Braterstwo powinny zastąpić wojnę, walkę klas i konkurencję; Powszechna Sprawiedliwość, Wolność i Bezpieczeństwo powinny zastąpić niesprawiedliwość, terror i niepewność; Powszechny Dobrobyt, Nauka i Postęp powinny zastąpić biedę, ciemnotę i stagnację; Powszechne Zrozumienie, Przebaczenie i Tolerancja powinny zastąpić fanatyzm, mściwość i nietolerancję (Cele Uniwersalne); 3. Celów Uniwersalnych nie powinno się osiągać przemocą, lecz na drodze postępu przyśpieszanego przez racjonalnie kierowaną ewolucję (Metoda Uniwersalna); 4. Każdy człowiek jest moralnie równoprawnym członkiem społeczeństwa (Członkostwo Uniwersalne); 5. Uniwersalne Zasady, Cele, Metoda i Członkostwo Uniwersalne składają się na prostą, lecz adekwatną podstawę Ideologii Uniwersalnej, która stanowi fundament Planetarnego Uniwersalizmu. Przyniesie on korzyści całej ludzkości, więc zasługuje na poparcie wszystkich normalnych ludzi. Ruch Planetarnego Uniwersalizmu, w pełni oparty na autorytecie nauki, obejmie oświatowe, gospodarcze, kulturalne i społeczne aspekty życia człowieka. Filozofia ta nie tylko odrzuca walkę, do której podżega etnocentryzm i komunizm, ale także przewyższa pankontynentalizm i głosi dobrowolną integracje rasy ludzkiej w zgodnie współpracującej wspólnocie. Filozofia Planetarnego Uniwersalizmu i jej społeczno-ekonomiczne ramię, Planetarny Legion, w dążeniu do tego celu są najbardziej postępowym Ruchem Młodzieżowym, najwszechstronniejszym z Ruchów Pacyfistycznych i Kooperatywnych oraz najbardziej uniwersalnym ruchem ogólnoświatowym. – To brzmi interesująco – powiedziałem do Irene, która czytała drugi tom. – I przypomina mi idee Marius, które wyrażał w najbardziej ponurych dniach wojny. – Widocznie już nie poprzestaje na mówieniu i pisaniu – rzekła Irene, wręczając mi maszynopis. Zacząłem czytać fragmenty przedmowy: „Zasady rozwoju moralnego, umysłowego i materialnego są od dawna znane ludzkości, a głównym zadaniem PLP jest ich stosowanie. Świat potrzebuje nie kazań, lecz dobrych czynów. Stąd hasłami PLP są: „Fakty i Działanie”, „Wola i Praca!”. Państwami narodowymi nadal rządzą ludzie z poprzedniej epoki. Pokolenia milczących ofiar wojen światowych i powojennej frustracji jeszcze prawie się nie odezwały. Pokolenia te coraz bardziej niecierpliwią politycy, którzy brnąc w błędach, kurczowo trzymając się przestarzałych idei hamują szybki postęp ludzkości do lepszego życia. Niniejsza książka próbuje wyrazić poglądy młodszych pokoleń, dotychczas cierpiących w milczeniu, ludzi, którym wpajano nienawiść do „wrogów” i których wpędzano do piekła wzajemnego zniszczenia. Książka ta stara się również wykazać, że osoby, które doprowadziły młodych ludzi do emocjonalnego wypaczenia, napełniły ich umysły podejrzeniami i wrogością oraz zmusiły do zajmowania się szkodliwą rywalizacją, walką klas i wojnami międzynarodowymi, są niekompetentne jako nauczyciele w szkołach, kapłani różnych wyznań, pracownicy gazet, radia, telewizji i członkowie rządów. Jest nadzieja, że te obiektywne myśli, skromnie ofiarowane w trosce o dobrobyt ludzkości, przyczynią się do nieco lepszego zrozumienia potrzeb nowej ery i przyszłego losu rodu ludzkiego. Podczas gdy liczni uczeni pisarze zaszywają się w zakurzonych bibliotekach, gdzie nieustannie grzebią w zapleśniałych pergaminach historii, przywracając do życia martwe schematy i powtarzając fałszywe pojęcia wymyślone przez dawne pokolenia, niniejsza książka sama tworzy historię, dając początek nowoczesnym ideom, kreśląc nowe plany i proponując wielu młodym pokoleniom świeże metody dynamicznego działania i sposoby na prowadzenie bardziej satysfakcjonującego życia. Program w niej przedstawiony nie został opracowany przez dyplomatów zadowolonym z siebie i dobrze odżywianych, ani przez innych „weteranów bankietów”, którzy przesiadują na pluszowych fotelach w salach pełnych srebra i kryształów, gdzie odbywają się międzynarodowe konferencje, lecz zawiera idee głodnych i gniewnych weteranów wojen, którzy cierpieli w okopach, więzieniach, koszarach, obozach i slumsach jako żołnierze, jeńcy wojenni, polityczni, wygnańcy czy uchodźcy. Na świecie jest około sto milionów takich ludzi. Ideologii tej nie wymyślili profesorowie spokojnie tworzący w bibliotekach, lecz powstała ona w umysłach ludzi pracujących w przemyśle i rolnictwie. Miliard robotników rolnych zaczynu się budzić. Ich poprzednią bierność zastępuje dynamiczne działanie. Nowego planu nie proponują obłudni politycy w Pałacu Pokoju w czasie krótkiej przerwy, jaką między kosztownymi przyjęciami z kawiorem i szampanem sobie zrobili, ale przez ludzi, którzy znają tylko krew wojen, pot znoju i łzy samotności. Szowinizm i rasizm należą do największych problemów. Koniecznie trzeba więc rozważyć wszelkie pomysły, jakie by pomogły je rozwiązać. Niestety wszystkie książki zajmujące się tymi problemami napisali ludzie całkowicie oddani poszczególnym narodom, partiom czy innym grupom, których ideologie są przestarzałe, ciasne i nieskuteczne. Powtarzając starą stronniczą propagandę szowinistyczną, tacy pisarze jedynie podsycają wzajemną nienawiść. Celem niniejszej książki jest skutek odwrotny. W każdym sporze są dwie strony: tendencyjna i obiektywna. Ta książka zajmuje się tą ostatnią. Inne książki na ten sam temat są napisane przez wybitnych patriotów amerykańskich czy brytyjskich broniących interesów własnego kraju. Natomiast niniejszą książkę napisał zwykły człowiek, który rozważa sprawy świata, ludzkie problemy i szuka nowych dróg prowadzących do uzdrowienia ludzkości. Inne książki, napisane specjalistycznym żargonem, na poziomie wysoko abstrakcyjnym wynurzają się z jednych bibliotek, tylko aby zaginąć w innych, a interesują tylko nielicznych intelektualistów. Publikacje PLP są zwyczajnie napisanymi podręcznikami, które znajdą się w plecakach wszystkich legionistów pracujących na rzecz pokoju, dobrobytu i postępu nawet w najodleglejszych zakątkach świata. Książki pisane z punktu widzenia jakiegoś narodu, jakiejś partii czy innej miejscowej grupy mówią o tym, co „my, Amerykanie”, „my, socjaliści” itd. powinniśmy robić dla naszej sprawy, która zawsze jest równoznaczna z interesami danej grupy. Natomiast książki PLP, pisane przez bezinteresownych i bezstronnych autorów o przekonaniach kosmopolitycznych, omawiają to, co „my, zwykli ludzie”, powinniśmy i możemy zrobić dla dobrobytu Homo sapiens (rodu ludzkiego)”. – Podoba mi się ta nowa organizacja – powiedziałem. – Stawia sobie jednak bardzo ambitne cele. Obawiam się, że społeczeństwo nie jest wystarczająco oświecone, aby powstał taki ruch. Logiczne argumenty i wielkie ideały nie mają szerokiego oddźwięku. Ludzie na ogół nie całkiem wyraźnie widzą fakty, nie rozumieją wydarzeń ani nie reagują na rozsądne pomysły. Raczej wolą mechanicznie postępować zgodnie z archaicznymi pojęciami głęboko tkwiącymi w ich mentalności i miejscowych zwyczajach. Często bronią fałszywych koncepcji i ograniczeń, które ukuto niczym ogniwa łańcucha trzymającego ich w zależności. Tak więc ten złoty sen na zawsze pozostanie w sferze projektów. Nasz przyjaciel postawił sobie gigantyczne zadanie. Trzeba by mieć zapał świętego Piotra i determinację Napoleona, żeby urzeczywistnić cele tak trudne do osiągnięcia. – Nie uważam, że Marius jest niepraktycznym marzycielem – oznajmiła Irene. – On zdaje sobie sprawę z trudności. Łatwo głosić idee, z którymi wszyscy się zgadzają albo które nie wywołują niczyjego oporu, lecz to jest bezużyteczne. Trudniej, ale warto dostrzec przyszłe trendy i wyrażać poglądy wyprzedzające nasze czasy. Zgadzam się z Yeatsem, który pisał o „fascynacji trudnymi zadaniami”. – Historia dowodzi, że wpływ postępowych myślicieli i przywódców zawsze ograniczała chłonność umysłów i reakcja ich rodaków, którzy często opacznie ich rozumieli i źle realizowali ich idee – powiedziałem. – Nawet najbardziej natchnieni przywódcy nie mogli zrobić więcej dla poprawy warunków życia, niż ludzie byli gotowi przyjąć i zrealizować na danym etapie ich rozwoju. – To prawda – przyznała Irene. – Twórczy innowatorzy często nie zdają sobie sprawy, że wielu ludzi nie rozumie ich dobrych pomysłów. Nie wywołują w nich one pozytywnej reakcji, lecz raczej oburzenie i opór. Liczne osoby, których myśli, czyny i reakcje automatycznie stale biegną po tych samych torach, idee i działania godzące w zasady starych ustrojów tylko irytują. Na tym etapie rozwoju tych ludzi, cechy ich umysłu, które powinny wywołać pozytywne reakcje, są jeszcze w stanie uśpienia. To jeden z powodów sprawiających, że oryginalny myśliciel lub twórczy przywódca czuje się rozczarowany błędnym odbiorem jego idei i działań. Pracując w wydawnictwie zaobserwowałam, jak wielu pisarzy zaskakują krytycy mylną interpretacją ich rozumowania. Krystalicznie jasna główna myśl autora, wszystko to, co chce przekazać, jest często całkowicie pomijane lub lekceważone, natomiast pomniejsze wątki, na które nie zamierzał zwracać uwagi, krytycy ostro atakują i wyolbrzymiają w mętnych recenzjach wprowadzających w błąd czytelnika, dając dowód swojej ignorancji. – Zjawiskiem nieuniknionym jest, że dużo ludzi znajdzie w ideologii PLP wiele myśli nie do przyjęcia – stwierdziłem. – Jednak wszystkie rzeczy i wszystkie idee, bez względu na to, czy są dobre, piękne i prawdziwe, komuś się nie podobają albo ktoś je błędnie pojmuje. Zgadzam się z tobą, że kwestia poprawnego zrozumienia należy do najtrudniejszych problemów, przed jakimi stają zwłaszcza innowatorzy. Praktycznie rzecz biorąc, wszyscy ludzie wskutek tego, co im dało dziedzictwo, środowisko i szkoła, są indoktrynowani, a zatem mają pewne ciasne poglądy i trzymają się miejscowego stylu życia. Jedni nie potrafią zrozumieć nowych idei, inni nawet nie chcą o nich słyszeć, a tym bardziej akceptować, by zmienić dotychczasowe przyzwyczajenia i poglądy. W praktyce każda nowa, dobra idea czy metoda wypiera starą niezadowalającą dopiero wówczas, gdy pokona silny sprzeciw. – Istotnie – potwierdziła Irene. – To samo działo się z takimi wczesnymi chrześcijanami, jak święty Piotr, z takimi pionierami nauki, jak Galileusz, z takimi odkrywcami, jak Kolumb, czy z takimi reformatorami, jak Lincoln. Nawet jeszcze niedawno Ruch Cooperatywny, Armia Zbawienia czy harcerstwo napotykały zaciekły opór, chociaż obecnie wszyscy przyjmują te organizacje za rzecz normalną. – Wskazała następny fragment, mówiąc: – Przeczytaj to. „Nakreślone tutaj cele PLP mogą się niektórym ludziom wydawać zbyt trudne do zrealizowania w tym stuleciu. Jednak ambitne, niemniej realne wizje lepszego porządku społecznego, kiedy towarzyszy im działanie, mają uzdrawiający wpływ na społeczeństwo i nie powinny być odrzucane jako jałowe utopie. Wskazując drogę do następnego, bardziej satysfakcjonującego etapu cywilizacji, wyrywają ludzi z samozadowolenia, przeciętności i stagnacji...”. Robiło się późno, więc pożyczywszy od Irene maszynopis, zaprosiłem ją na kolację. W drodze do restauracji powiedziałem: – To przykre, że wydawcy na Zachodzie odrzucili tę książkę. Czyż nie jest rzeczą dziwną, że młodych ludzi nieustannie wzywa się aby byli twórczy, odważni, bezinteresowni, aby pracowali dla ludzkości i postępu, nawet aby słuchali Przykazań, lecz kiedy tylko ktoś rzeczywiście chce zastosować podstawową zasadę: „Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło”, wprowadzać sprawiedliwość, urzeczywistniać dobre idee, niezmiennie napotyka bierny i często czynny opór tych ludzi, łącznie z osobami, które ich wzywają do lepszego działania. – Tak, to prawda – odparła Irene. – Musisz jednak pamiętać, że amerykańscy wydawcy są dość konserwatywni. Mniej ich interesuje to, co Einstein czy inny geniusz myśli o pewnej książce, niż opinia przeciętnego człowieka wyrażająca się liczbą sprzedanych egzemplarzy. Zysk jest ważniejszy od idei. Znam książki, które krytycy potępili jako złe i grupie, a jednak stały się bestsellerami. W każdym razie cieszę się, że ta książka najpierw wyjdzie w Indiach, które są naprawdę wielkim, neutralnym krajem. Marius pisał mi, że jedzie do Bombaju, aby pomagać w wydaniu. – To także dla mnie dobra okazja, by wybrać się na Wschód, który zawsze mnie fascynował – oznajmiłem. Taksówka okrążyła Erosa na Piccadilly Circus i zatrzymała się przed Cafe Royal. Po kolacji wróciłem do hotelu i przeczytałem maszynopis. Rozdział 6 Dwa lata później schodziłem po trapie na pirs w Bombaju, gdzie oczekiwał mnie Marius. W gwarnym kolorowym tłumie hinduskich podróżnych, celników, kulisów i handlarzy natychmiast go rozpoznałem. Wciąż był szczupły, tylko miał kilka zmarszczek na opalonej twarzy. Minąwszy riksze, wsiedliśmy do taksówki. Po wymianie wspomnień z minionych lat zapytałem go o jego książkę. – Cóż, miałem dobre recenzje w Azji, Afryce i Europie, ale bardziej krytyczne w Australii i Ameryce. Teraz książka jest tłumaczona na hindi, japoński, hiszpański oraz inne języki. – Gratuluję! – wykrzyknąłem. – Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze. – Tak, ale to dopiero początek przedsięwzięcia. Taksówka minęła plażę Chowpatty i zatrzymała się przed hotelem na Marine Drive. Marius spojrzał na zegarek i powiedział: – Dzisiaj wieczorem u mojego znajomego jest przyjęcie. Jeżeli chciałbyś poznać kilka interesujących osób, zabiorę cię o szóstej. – Tak, chciałbym. Marius pożegnał mnie i odjechał. Na przyjęciu nawiązałem rozmowę z dystyngowanym człowiekiem w okularach i turbanie. Nazywał się Haridas. Powiedział mi, że studiował w Szwajcarii u profesora Junga. Pamiętając o swoich studenckich latach i o Adamie, wyraziłem pragnienie poznania jakiegoś joga. Hindus uśmiechnął się i rzekł: – Jutro z okazji zamknięcia Światowego Zjazdu Towarzystwa Mistycznego sam Mistrz przemówi do swoich studentów. Pan i Marius moglibyście tam ze mną pojechać, jeżeli macie ochotę. – Byłoby to interesujące – odparłem. – A więc abgemacht (załatwione). Jutro rano przyjadę po was samochodem. Doktor Evans, protestancki biskup z Ameryki, który objeżdża misje swojego kościoła w Indiach, też mnie prosił, by go zabrać – powiedział Haridas, a następnie złożył dłonie, lekko się ukłonił i odszedł. Później dowiedziałem się, że przed trzydziestoma laty Mistrz założył Towarzystwo Mistyczne, które przyciągnęło licznych zwolenników i swoją działalnością objęło praktycznie cały świat. Po długiej jeździe Citroenem Haridasa dotarliśmy do dużego aszramu (odosobniona siedziba hinduskiego mędrca, gdzie udziela nauk swoim uczniom) pełnego wyznawców. Pod koniec obrzędów z kwiatami, owocami, kadzidłem, chrztem, pieśniami, demonstrowaniem pozycji jogi i wtajemniczeniem nastąpiła teatralna ceremonia pojawienia się samego Mistrza. Późnym popołudniem poproszono zebranych, by opuścili pawilon i po długim czekaniu zezwolono nam wrócić. W międzyczasie wprowadzono Mistrza i posadzono go na fotelu osłoniętym parawanem. Panowało napięcie pełne oczekiwania. Kiedy pozwolono nam otworzyć oczy, parawan został odsunięty i ujrzeliśmy Mistrza w brunatnożółtej szacie. Cała ta ceremonia sprawiła, że zastanawiałem się, czy Mistrzowi nie brakuje pokory i prostoty niezmiennie właściwych wielkim filozofom. Ta ostentacja wzbudziła pewną wątpliwość, ale rozwlekły monolog Mistrza całkowicie mnie rozczarował. Joga mówił przeważnie o swoich osiągnięciach, chociaż jego wyznawcy bez wątpienia już je dobrze znali. Doszedłem do wniosku, że widocznie nawet „święci” mężowie nie są wolni od myślenia o sobie. Mimo tego, że Swami (hinduski nauczyciel religii) umiał używać języka angielskiego dobrze, jego przemówieniu brakowało nie płynności, lecz siły przekonywania, nie słów, ale celu. Pomimo teatralnego przedstawienia Mistrza, jego oracja była pozbawiona szczerości i wcale mi nie zaimponowała. Chociaż Mistrz miał siwe włosy do ramion i długą brodę niczym dawni prorocy, wyraz jego twarzy zdradzał wewnętrzny niepokój. Słuchaczy raziło wahanie Swami pomiędzy megalomanią a mikromanią. W jednym zdaniu oświadczał, że rozmawiał z Bogiem o swoich codziennych sprawach, a w następnym nazywał siebie głupcem. To znów oznajmiał, że jego dusza wędrowała po wszechświecie, a potem że bogini Kali prowadziła go jak dziecko. Słuchając potoku słów płynących z ust Mistrza oraz jego wielu przesadnych oświadczeń, zastanawiałem się, czy on jest prorokiem zesłanym przez Boga aby wstrząsnąć światem, czy też człowiekiem, który łudzi swoich licznych zwolenników pretensjonalnymi wypowiedziami. Czy prawdą jest to, co sobie przypisuje? Czy to była hipokryzja paranoika z manią wielkości czy dowód samopoznania geniusza głoszącego najszlachetniejsze aspiracje ludzkiego ducha? Czy to była przesadna kompensacja kompleksu niższości czy potężny bunt przeciwko ograniczeniom, którymi przeznaczenie obarcza naturę człowieka? Czy to była fałszywa skromność maskująca zarozumialstwo, czy też pewność siebie wielkiego przywódcy, który poprowadzi błądzącą ludzkość do lepszego życia? Na chwilę moja ciekawość wzrosła, lecz niestety wkrótce znów doznałem rozczarowania. Mistrz oświadczył, że go nie interesują sprawy ziemskie, a często nawet jego Towarzystwo Mistyczne. On czyta jedynie Książki Nieskończości. Nie ma czasu dla ludzkości, bo on kocha Boga, a Bóg kocha jego, i ta szczęśliwa wzajemna miłość jest wszystkim, czego chce od życia. Wcześniej stwierdził, że Towarzystwo Mistyczne opowiada się za jednością wszystkich wielkich wyznań, ale mnie zastanawiało, czy najlepszym sposobem popierania takiej jedności było wyśmiewanie innych religii, Mistrz bowiem drwił z alegorycznej historii o Adamie, Ewie i zakazanym owocu. Jakikolwiek on miał cel, swoim humorem prezentowanym w rozwlekłym monologu wprawił wielu uczniów w zakłopotanie. Niemniej, jako zręczny taktyk, usypiając umysły wyznawców, Swami okazał się bardziej wspaniałomyślny, niż ograniczając swoje przemówienie do gloryfikowania własnej osoby. Udzielił też pochwały kilku uczniom, których natychmiast kanonizował, oraz bogatym wiernym, nadając im sanskryckie tytuły. Z wyjaśnień Mistrza zrozumiałem, że ważnym sprawdzianem świętości jest siedzenie w słońcu i zatapianie się w medytacji, nie zwracając nawet uwagi na muchy. W czasie ceremonii wyznawcy całowali dłoń przywódcy, któremu ich adoracja najwyraźniej sprawiała przyjemność. Pod koniec inicjacji, gdy już zapoznano nas z rzekomo tajnymi technikami jogi, uczestnicy stanęli w szeregu, by otrzymać błogosławieństwo Mistrza. Kiedy przyszła moja kolej, zapytałem go, czy udzieli mi wywiadu. – Oczywiście, synu – odparł dotykając palcem mojego czoła. – Zaczeka], aż ci ludzie odejdą. Po zakończeniu ceremonii Haridas, doktor Evans, Marius i ja zostaliśmy w pawilonie ozdobionym girlandami. Siedząc razem z nimi na podłodze pokrytej matami i płatkami kwiatów, zadałem sobie pytanie: skoro Swami przez cale życie ćwiczył jogę i uzyskał niezbyt imponujące wyniki, co taki Europejczyk, jak ja, może osiągnąć, wybierając tę drogę? Chyba niewiele. Wreszcie podszedł jakiś uczeń i zaprowadził nas do innego pomieszczenia, gdzie Swami w pozycji lotosu nieruchomo siedział na otomanie. – No co, panowie, pragniecie wstąpić do naszego Towarzystwa? – zapytał. – Niestety – odpowiedziałem. – Chociaż początkowo byłem nim zainteresowany, jeszcze nie jestem przekonany. – To niedobrze – stwierdził Swami. – Ten szkodliwy zachodni zwyczaj wątpienia należy wyplenić, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby każdy człowiek poszukujący prawdy zdusił go w zarodku. – My na Zachodzie bardzo sobie cenimy zdolność wątpienia, bo tworzy podstawę nauki – zaprotestował Marius. – Gdybyśmy posłuchali twojej rady, jak moglibyśmy dojść do Prawdy, która jest największą wartością? Jak moglibyśmy uwolnić się od złudzeń, przesądów i okłamywania siebie? Czyżbyś się obawiał, że to, czego uczy Towarzystwo Mistyczne, nie wytrzyma próby badań naukowych? Czy nie byłoby to w interesie Prawdy, gdyby obiektywnie sprawdzono skuteczność uzdrawiających wibracji, które jakoby rozchodzą się stąd do wszystkich członków twojego Towarzystwa? – My jesteśmy zwolennikami absolutnej prawdy na poziomie duchowym znajdującej się ponad waszą relatywną, materialistyczną nauką – odparował Mistrz. – Od przyjazdu do Indii starałem się krytycznie zbadać to twierdzenie w miarę swoich możliwości, ale bez zbytniego niedowierzania – ciągnął Marius. – Teraz darzę większą sympatią takich przywódców, jak Gandhi czy Nehru, oni bowiem w praktyczny sposób pracowali nad poprawą społeczno-gospodarczej sytuacji kraju, niż tak zwanych „świętych jogów”. Podziwiam zwłaszcza Gandhiego za jego szczerą wypowiedź. – Otworzył książkę, którą trzymał w ręku, i przeczytał: – „Nigdy nie było ani nie ma we mnie nic nadzwyczajnego. Jestem prostym człowiekiem popełniającym błędy jak każdy śmiertelnik. Jednak mam dość pokory, by się do nich przyznać i cofnąć”. – Cytat ten przypomina mi innego hinduskiego filozofa – powiedział Haridas. – Nazywał się Ramakrishna Paramahansa. On również odmawiał przyjęcia tytułu nauczyciela i twierdził, że nie zna żadnych tajemnic. – Hinduscy guru zachowali starożytną wiedzę, której duchowe światło może nas doprowadzić do Boga. Musimy się stosować do tych nauk – rzekł Swami w swoim ciężkim stylu. Marius zaprzeczył: – Zgadzam się z lordem Baconem, który powiedział, że jeśli starzec wie więcej od młodzieńca, więc normalną rzeczą jest oczekiwać większych rzeczy od naszej epoki niż od starożytności, świat bowiem wzbogacił się o niezliczone obserwacje. Taka organizacja, jak Towarzystwo Mistyczne, oferuje nam ponowne odkrywanie dawnych mitów, ale światu potrzeba dzisiaj nowego zdrowego poglądu na życie. – Niestety! – wtrącił Haridas. – Wielu ludziom nawet nie przychodzi do głowy, by myśleć samodzielnie. Bezkrytycznie słuchają samozwańczych Mistrzów i sądzą, że w poszukiwaniu prawdy łatwowierność jest raczej zaletą niż przeszkodą. – Niezbyt mnie interesują te pogańskie kulty azjatyckie – odezwał się doktor Evans. – Jednak mogę wam powiedzieć, że ludzki umysł jest słaby, a przed ogniem piekielnym uratuje nas jedynie wiara w Pana naszego, Jezusa Chrystusa. – Nazwał pan nas Hindusów poganami – rzekł Haridas, zwracając się do doktora Evansa. – No, to w takim razie proszę mi wytłumaczyć, dlaczego Chrześcijanie są tak zdumiewająco niekonsekwentni. Jezus powiedział: „Kto mieczem walczy, od miecza zginie”, a jednak Chrześcijanie od wieków należą do najlepiej uzbrojonych i najbardziej agresywnych ludzi. Powiedział również: „Miłujcie nieprzyjaciół swoich” oraz „Jeśli ktoś cię uderzy, nadstaw drugi policzek”. Cóż, chciałbym zobaczyć Chrześcijanina, który tak postępuje, zamiast natychmiast pozwać napastnika do sądu i żądać odszkodowania, które sędziowie mu przyznają, nie zważając na słowa Chrystusa: „Nie sądź, bo będziesz sądzony”... Komuniści cynicznie odrzucają moralność chrześcijańska – ciągnął Haridas. – Jednak tacy „Chrześcijanie”, jak Włosi, dokonujący inwazji na Abisynię, Anglicy tłumiący powstania w koloniach, Francuzi gnębiący Algierczyków, Amerykanie znieważający Murzynów także nie są Chrześcijanami, bo w praktyce nie stosują podstawowej zasady: „Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło”. Nie są prawdziwymi wyznawcami wiary Chrystusowej bez względu na to, co ich biskupi, prawodawcy i przywódcy głoszą w kazaniach, konstytucjach i oświadczeniach. Włosi nie chcą, żeby Abisynia ich zaatakowała, więc nie powinni napadać na ten kraj, Anglicy nie chcą być rządzeni przez Murzynów, więc nie powinni walczyć o utrzymanie swojej władzy w Afryce, biali Amerykanie nie chcą być znieważani przez czarnych Amerykanów, więc nie powinni ich upokarzać i tak dalej. Wasi misjonarze przyjeżdżają tutaj, aby nas przekonywać do naśladowania Chrystusa, którego wy, ludzie Zachodu, sami nie zaczęliście jeszcze naśladować, choć znacie jego nauki od dwóch tysięcy lat. Dlaczego tak się dzieje? – zapytał Hindus. – Gdyby wasi królowie, prezydenci, księża i biznesmeni praktykowali Chrześcijaństwo, nie byłoby żadnych wojen, żadnej niesprawiedliwości ani żadnego imperializmu. Zapadło milczenie pełne napięcia, bo doktor Evans nie raczył odpowiedzieć. Można było słyszeć tylko cykady w dżungli. Swami, który wyglądał jak woskowa figura i z półprzymkniętymi oczami słuchał rozmowy, znowu przemówił monotonnym głosem: – Człowiek tylko wówczas znajduje pokój, gdy odrzuca doczesny świat. Kiedy już nim nie włada Maya, czyli kosmiczna ułuda, zdaje sobie sprawę, że ten świat i materialne istnienie są nieważne, że jestestwo człowieka łączące się z oceanem ducha stanowi jedyną rzeczywistość. – To jest tragiczny błąd, – pośpiesznie rzekł Marius – gdy ludzie przewrotnie odrzucają ten bogaty, barwny i wibrujący świat fizyczny, mylnie uważając, że nieuchwytny duch jest ważniejszy albo bardziej rozwinięty. Szkoda, że zdaniem tych ludzi emocje są niezdrowe, inteligencja szkodliwa, ciało niepożądane, życie nieistotne, a szczęście godne pogardy. Czy to nie oczywiste, że doczesne życie, łączące fizyczną stronę istnienia z duchową, jest bogatsze, pełniejsze, bardziej urozmaicone i bardziej postępowe niż pierwotna, duchowa, jednostronna forma egzystencji? Czyż to nie jasne, że taka istota, jak człowiek, czująca, myśląca, tętniąca życiem, łącząca w sobie atrybuty umysłu, ducha i materii, przewyższa nie tylko materię nieorganiczną, lecz także Czystego Ducha, który jest bezkształtny, oderwany od ciała i unosi się jak widmo, ślepy, głuchy, niemy, nieświadomy ani czasu ani przestrzeni i pozbawiony czucia? Czy nie jest jasne, że takie zasadnicze połączenie Ducha – Energii – Inteligencji niezmiennie stara się wyrażać w kształcie, barwie, dźwięku i innych atrybutach fizycznych przedmiotów i zindywidualizowanych istot, ponieważ bez takiego materialnego przejawu twój „Ocean Czystego Ducha” praktycznie pozostaje bez znaczenia? Dlaczego więc powinniśmy próbować odwrócić ten proces, aby poprzez ascezę i dążenie do samadhi czy nirwany uciec od życia i uwolnić się od ponownych narodzin, jeżeli reinkarnacja jest prawdą? Skoro Bóg stworzył życie i człowieka, dlaczego człowiek przewrotnie robi Mu afront twierdząc, że nie powinno być żadnego życia ani indywidualności, lecz tylko jeden Ocean Ducha? Jeżeli istnienie duchowe jest lepsze niż życie doczesne, dlaczego czujemy instynktowny strach przed śmiercią? – Doświadczenie wskazuje, że na tej planecie w wyniku ewolucji powstała wielorakość istot ludzkich – odpowiedział Haridas. – Są one dostatecznie samodzielne i inteligentne, aby mogły żyć szczęśliwie i umierać bez strachu, a ja jestem zadowolony, że dla mnie wszelkie niezgłębione kwestie eschatologiczne i ideologiczne na tym się kończą. – Jedynym celem człowieka jest praca dla Boga i swojego guru – ponownie włączył się Swami. – Należy nieustannie medytować o Bogu. Trzeba się dla Niego wyrzec całego wewnętrznego i zewnętrznego życia, wszelkich egoistycznych pragnień, własnej woli i aspiracji, tak aby ludzie już się nie czuli odrębnymi istotami lecz zostali dziećmi Boskiej Matki. Nie marnujcie energii na budowanie cywilizacji materialnej! Nie próbujcie eliminować zła ani poprawiać tego świata! Wychodźcie poza ten świat, poza dobro i zło, aż dotrzecie do Jedności, do Ducha waszego Ducha. Tylko wówczas znajdziecie pokój. Jedynie poprzez wyrzeczenie, kontemplacje i umartwianie się znajdziecie Prawdę, drogę do nirwany, która jest ostatecznym wyzwoleniem od niewoli i cierpień na ziemi. Po chwili milczenia Marius rzekł spokojnym głosem: – Ludzkość zawsze szukała prawdy. Z upływem czasu znaleziono liczne „ostateczne”, „absolutne” prawdy, które w silniejszym świetle dalszych poszukiwań okazały się fałszywe. Bywały bolesne okresy przejściowe, kiedy niektórzy ludzie śmieli odrzucać stare „prawdy”, inni zaś ignorowali nową wiedzę, kurczowo trzymając się dawnych oszustw. Nawet Kościół Chrześcijański w minionych wiekach torturował i mordował niezliczonych ludzi, za głoszenie nowych prawd, ponieważ uważano je za sprzeczne z Pismem Świętym. Niemniej w każdym nowym pokoleniu Kościół uznawał za konieczne akceptowanie nowych prawd, które wcześniej potępiał. – Nie jestem Chrześcijaninem, ale podziwiam nauki Jezusa – przerwał Mariusowi Haridas. – Jednakże nie podziwiam teologów, którzy potępiali Bruna, Galileusza, Newtona, Pascala, Locke’a, Kartezjusza, a w naszych czasach atakowali takich filozofów, jak Bertrand Russell i wielu innych wspaniałych ludzi, po prostu za to, że mieli swoje własne, niezależne poglądy na świat i życie. – To prawda – przyznał doktor Evans pojednawczym tonem. – Z kart historii nie da się wymazać okrucieństw wojen religijnych, prześladowań i nietolerancji, ale osiągnięcia Chrześcijaństwa są tak wielkie, że łatwo rekompensują błędy, o których wspomniałeś. Ponadto chrześcijańskie duchowieństwo już nie jest reakcyjne ani fanatyczne. Przestaliśmy występować przeciwko reformom społecznym i potępiać odkrycia naukowe. – Człowiek postępowy odrzuca nieprawdę, półprawdy i subiektywne poglądy, a uznaje fakty – powiedział Marius. – Zawsze będą odkrywane nowe prawdy i fakty, które stopniowo zacznie rozumieć coraz więcej ludzi. Nasz wiedza o niezliczonych aspektach nieskończonego wszechświata jest bardzo skromna i powierzchowna. Spoglądając przez mały teleskop na bezgraniczny gwieździsty kosmos, człowiek może dostrzec bardzo niewiele, więc buduje większy teleskop. Prawda jest zawsze ta sama, ale człowiek, szukając jej, zmienia się i rozwija. Często zatem musi odrzucać swoje wcześniejsze płytkie pojmowanie, żeby uzyskać głębszy wgląd i widzieć dokładniej. Tak jak nie zadowalał się prymitywnymi teleskopami, lecz umieściwszy je w muzeach, wciąż buduje coraz lepsze, tak samo nie powinien się zadowalać prymitywnymi koncepcjami, skostniałymi i pokrytymi kurzem wieków, lecz powinien dalej rozszerzać i pogłębiać swoją percepcję prawdy. – Zapominasz o Apokalipsie, która w symbolach ujawnia prawdę – rzekł biskup. – Jednak my, duchowni, już z uporem nie powtarzamy za świętym Augustynem, że „nic nie jest do przyjęcia oprócz autorytetu Pisma Świętego”, albo że ta księga już zawiera całą wiedzę, jaką człowiek kiedykolwiek może zdobyć. Odrzuciliśmy swoje prekolumbijskie i przedkopernikowskie poglądy oraz takie metody, jak palenie grzeszników na stosie czy wlewanie im do gardeł roztopionego ołowiu, żeby nauczyć ich moralności, więc nadal stopniowo zmieniamy nasze przestarzałe pojęcia. Nikt nie ma monopolu na całą, permanentną prawdę. – Nawet wówczas gdy prawdę można stwierdzić, nie wszyscy ją akceptują – rzekł Marius. – Niektórzy ludzie nie chcą jej dostrzec, bo im nie odpowiada. Inni nie potrafią objąć jej umysłem, a jeszcze inni są nieuczciwi, bo choć świetnie ją rozumieją, nie chcą jej uznać, wypaczają ją i fałszują z jakichś ukrytych pobudek. Z każdym aspektem istnienia wiąże się tylko jedna prawda, lecz różni ludzie rozmaicie ją odbierają, ponieważ patrzą na nią z różnych stron zależnie od czasu i przestrzeni, czyli z punktu widzenia swojej epoki, sytuacji osobistej i pozycji w społeczeństwie. O tych nieuniknionych różnicach w odbiorze i rozumieniu decyduje to, że ludzie patrzą na problemy i fakty przez pryzmat własnych cech, odziedziczonych i nabytych. Pozornie różne poglądy często w pewnej mierze pokrywają się, a połączone, wzajemnie uzupełniają i obejmują większą część prawdy. Nawet przeciwieństwa na pozór nie do pogodzenia mogą czasami stworzyć nową subtelną jedność. – W związku z tym należałoby wspomnieć o dziwnej perwersji natury ludzkiej – zauważyłem. – Cecha ta sprawia, że wyraźnie widzimy błędy i wady innych ludzi, nie dostrzegając ich u siebie, choć są takie same lub podobne. Jesteśmy zatem gotowi potępiać błędy naszych bliźnich, wygłaszać kazania, a jednocześnie odrzucamy kazania innych i wszelka krytyka, nawet uzasadniona, tylko nas irytuje. To samo dotyczy narodów, partii politycznych, sekt religijnych i innych grup. Wielu z nas okazuje irracjonalną przekorę, która sprawia, że umyślnie odrzucamy prawdę i sprawiedliwość. – Niestety tylko nieliczni ludzie potrafią odrzucić balast indoktrynacji, subiektywizmu, dogmatyczności, tradycji i fanatyzmu zniekształcających prawdę – powiedział Marius. – Niewielu jest zdolnych do rzetelnych dociekań naukowych, do starannej obiektywnej analizy i do jasnego niezależnego myślenia. Większość ludzi bezkrytycznie naśladuje poglądy i praktyki przypadkowo przeważające w kręgach społecznych, w których się wychowali. Fakt, że w historii powstało tak wiele sprzecznych filozofii, religii i doktryn nie świadczy o zmienności prawdy. Dowodzi jedynie, że prawda dotycząca niezliczonych aspektów istnienia i ewolucji często jest złożona i wielostronna, ludzie zaś różnią się zdolnościami obserwacji i pojmowania. Różnice te wynikają z rozmaitości wzorców oraz ze wzajemnego oddziaływania na siebie jąder neuronów w korze mózgowej, a także z historycznych, psychicznych, genetycznych i innych czynników, które kształtują naszą osobowość. – Jeśli nie zmniejszymy tych różnic między ludźmi, jak możemy oczekiwać zrozumienia, współpracy i pokoju na świecie? – zapytał Haridas. – Szczęście człowieka jest pojmowane z subiektywnego punktu widzenia – odparł Marius. – Trudno więc wymyślić takie obiektywne kryteria ludzkiego szczęścia, które miałyby powszechne zastosowanie. Przeciętny człowiek jest na ogół szczęśliwy, gdy są spełnione pewne warunki, które on sam, a częściej jego grupa społeczna uznaje za pożądane. Niemniej można zauważyć pewien stały postęp, powiększanie się obszaru powszechnej zgody co do głównych przesłanek dobrobytu społeczeństwa, a nawet szczęścia osobistego. Jednakże dopóki nie dojdzie do dużo większej integracji ludzkości, takie pojęcia, jak Bóg, wolność, szczęście, sprawiedliwość czy demokracja będą nadal mieć różne znaczenie dla osób żyjących w różnych rejonach świata, a nawet dla obywateli tego samego kraju zajmujących odmienne społeczno-ekonomiczne pozycje. – Ja uważam, że nie powinniśmy usuwać różnic miedzy ludźmi – oznajmił doktor Evans, – ponieważ takie dążenia doprowadziłyby do rozwoju jednakowych ludzi. – Jeżeli nie zastosuje się terroru, takie niebezpieczeństwo jest niewielkie – odparował Marius. – Prawda dotycząca jakiejś rzeczy jest tylko jedna, najlepsze rozwiązanie jakiegoś problemu jest tylko jedno i najskuteczniejszy sposób prowadzący do osiągnięcia jakiegoś celu jest tylko jeden. Czy pożądana jest różnica zdań co do wyniku dodawania 2 + 2? Czy istnieje mniejsza odległość miedzy punktem A i punktem B niż linia prosta? Czy różnice poglądów, które doprowadzały do wojen religijnych, były pożądane? Historia dowodzi, że postęp ludzkości prowadzi do większej zgody większej liczby ludzi w większej ilości spraw. Jest to szczególnie ważne głównie w odniesieniu do kwestii ogólnych i problemów społecznych. Ludzie wychowani w odmiennych warunkach, kształceni w różny sposób zdobywają odmienne doświadczenia. W rezultacie mają inne poglądy, aspiracje, postawy, krótko mówiąc, ich umysły są różne, Tak więc w istocie są zamknięci w różnych psychologicznych światach. Ze względu na ten fakt trzeba się przyczyniać do zrozumienia poprzez zapewnianie im podobnego podstawowego wykształcenia i wychowania, tak aby przestali żyć w różnych światach wzajemnie się nie rozumiejąc, lecz byli jednomyślni. Niestety wielu fanatyków uważa za swój święty obowiązek walczyć o „nawrócenie” ludzi, którzy mają inne poglądy niż oni, nabyte przypadkowo lub umyślnie im wpojone, chociaż sami także reprezentują poglądy nabyte w podobny przypadkowy sposób. Zatem ci fanatycy walczą aby rozbić ludzkość na niezliczone wojujące frakcje. Faktem jest, że każdy człowiek i każda grupa ma rozmaite wady i zalety różnego stopnia, a ich proporcje, intensywność i wzajemne oddziaływania często się zmieniają. Zmiany takie powinno się kierować w stronę coraz większej tolerancji, jedności i zgody. – W każdym razie – powiedziałem – bez względu na postęp osiągnięty w propagowaniu zgody i współpracy, zawsze między ludźmi pozostanie dość różnic, które nie dadzą się zmniejszyć. – Ludzie się różnią – mruknął Swami. – są bowiem zindywidualizowanymi duszami, to znaczy manifestacją rozmaitości kosmicznego snu Stwórcy. Ich ziemskie istnienie jest konieczne z powodu ich niespełnionych pragnień. Musicie się wyzwolić z niespełnionych pragnień poprzez przezwyciężanie iluzji, która was dzieli, oraz osiągniecie nirwany, kiedy już nie ma się żadnych pragnień. Wówczas przestaniecie istnieć jako zindywidualizowane cząstki myśli Boga i złączycie się z Kosmicznym Oceanem Ducha. Jednak tylko guni, duchowy nauczyciel, pomoże wam w końcu osiągnąć Wszechobecne Życie i w ten sposób przedstawi was Bogu. Haridas bez wahania sprzeciwił się z pogardliwym gestem: – Nowocześni psychologowie nie zgodziliby się z tym, że taka rada prowadzi ludzi do zdrowia psychicznego i szczęścia. Wielu psychopatów, zwłaszcza na Wschodzie, cierpiąc na religijną paranoję i naiwnie wierząc, że są wybrańcami Boga, głosi negację życia i często udaje im się przekonać niektórych swoich bezkrytycznych zwolenników, że powinni ze wszystkiego zrezygnować, aby stali się świeci i osiągnęli nirwanę. Jednak w swoim jałowym życiu, w rezultacie wyrzeczeń i umartwiania się, osiągają tylko bezwład, bierność i zgnuśnienie, od czasu do czasu przerywane zaburzeniami nerwowymi, które błędnie interpretują jako bezpośrednie znaki od Boga. W takich warunkach skomplikowane wzajemne oddziaływanie myśli, marzeń, snów, wspomnień, iluzji, autosugestii i zbiorowych sugestii sprawia, że wszystko to się zlewa, a subtelne różnice między tymi zjawiskami stają się nieuchwytne dla religijnego fanatyka. Wobec tego jest on skłonny do ignorowania niezmiennych praw wszechświata, wymagań logiki, realiów natury ludzkiej i na skrzydłach wyobraźni przenosi się z twardego gruntu rozsądku do mrocznego królestwa fantasmagorii. Powszechnie wiadomo, że nadmierne zajmowanie się przeżyciami wewnętrznymi może doprowadzić do neurotycznych aberracji. Zamiast więc zdobywać dla fanatycznego wyznawcy szczególną łaskę Boga, odbiera mu zdolność prowadzenia normalnego życia. – Podczas gdy na Zachodzie trzeba hamować dekadencką tendencję do prymitywnego materializmu, egoizmu i nihilizmu, na Wschodzie ważne jest, by nie zabłąkać się na jałowy grunt metafizycznych spekulacji, do jakich wiedzie lęk i zajmowanie się animistycznymi siłami – powiedział Marius. – Nie można pozwolić, żeby stare przesądy ograniczały oryginalną myśl i hamowały rozwój ludzkiej inteligencji. Swami przebiegłymi czarnymi oczami rzucił mu gniewne spojrzenie. – Zawsze musimy być posłuszni naszym guru i szanować odwieczne prawdy – odparował szeptem. – Przez całe moje życie studiowałem sanskryckie teksty i próbowałem odkryć wiedzę dawnych mędrców. Cokolwiek udało mi się wydobyć z tych tekstów, przekazywałem swoim uczniom. Moje nauczanie jest aprobowane na całym świecie. Chwała Bogu! Jednak według ciebie, Marius, nie należy mi się żadne uznanie za moje wysiłki? Czy wobec tego robię źle, siedząc w tym aszramie rok za rokiem, dążąc do sadhany, walcząc ze swoją naturą, martwiąc się o swoje grzechy, starając się uduchowić, by osiągnąć samadhi i uszczęśliwić Boga? Czy w takim razie wszystkie te wewnętrzne zmagania są nie tylko bezwartościowe i próżne, lecz także skierowane przeciwko ewolucji, która wyraża wolę Boga? Czy zmarnowałem swoje życie i zwodzę tych, którzy ufają w moje natchnienie? – szepnął zakłopotany Swami. Marius przez chwilę myślał, a potem odparł: – Próby ożywiania przestarzałych, fałszywych wierzeń na pozór atrakcyjnych i obarczania młodych pokoleń balastem dawnych mitów po prostu hamują postęp ludzkości na drodze do zrozumienia jej prawdziwego przeznaczenia. Próby te utrudniają postęp ludzkości w tworzeniu optymalnego środowiska, które by zapewniało zdrowie psychofizyczne i harmonijny rozwój obecnym i przyszłym pokoleniom. Kiedy Wolność zerwie z człowieka okowy przymusu, a Nauka zerwie z jego głowy kaptur ciemnoty, wówczas Szczęście zmiękczy jego stwardniałe serce. Tylko światło Nauki i żar Miłości mogą wydobyć go z mrocznego chaosu i prowadzić do realizacji swojego najwyższego potencjału. Siły zła fanatycznie narzucające swoje przesądy zostaną wyrugowane przez siły Dobra i Uniwersalnej Ideologii Prawdy i Miłości. – Pana idee są interesujące. Słyszałem też o pańskiej działalności – powiedział doktor Evans, zwracając się do Mariusa. – Życzę Panu powodzenia, ale musimy pamiętać, że bez bożej łaski nikt nie odniesie sukcesu. – Zdaję sobie z tego sprawę – odparł Marius. Zrobiło się późno. Podziękowawszy gospodarzowi za interesujący wieczór, wyszliśmy z aszramu. Powietrze na dworze było wilgotne i pachnące jaśminem. W granatowej aksamitnej głębi nieskończoności błyszczały srebrne gwiazdy. Księżyc wschodzący nad palmami pokrywał bladym światłem ludzi śpiących na chodnikach. W milczeniu jechaliśmy ciemnymi ulicami, zatopieni w myślach, słuchając odgłosów tropikalnej nocy. *** W Indiach przebywałem rok, studiując filozofię i jogę. W Kalkucie poznałem Micziko, japońską dziewczynę o twarzy lalki. W czasie wojny straciła rodziców i po licznych przygodach i podróżach znalazła się w tym mieście. Jej życie stanowiło ciągłe pasmo nieszczęść, jednak jakimś cudem zdołała pokonać przeciwności losu. Spod strzechy prostych czarnych włosów wesoło skrzyły się skośne oczy. Jej joie de vivre (beztroska radość życia) nie mogła być pokonana i jej wdzięk był nieodparty. Dotrzymywała mi towarzystwa w czasie, gdy Bhagawad Gita nie całkiem zaprzątała mi myśli. Zmartwiona moją zbyt surową ascezą wynikającą z lektury Bhagawad Gity, próbowała mnie odciągnąć od zakurzonych tomów i nieco ubarwić moje życie mola książkowego. Śpiewała mi „Freut euch des Lebens” („Chodź, weselmy się”), „Sakurę” („Kwiat wiśni”) lub inne piosenki i recytowała takie wiersze, jak „Nasze życie trwa krótko niczym kropla deszczu. Kiedy się skończy, nie można go odzyskać” Herricka czy „Grosser kein Herzeleid als in der Rosenzeit einsam zu stehen” (Serce najbardziej boli, gdy samotnie się stoi wśród kwitnących róż”) Greifa. Kiedy nic z tego nie robiło na mnie żadnego wrażenia, cytowała syna Dawida: „W wielkiej mądrości jest wielki smutek. Ten, kto pogłębia wiedzę, pogłębia smutek” albo z dojmującym żalem deklamowała strofy Omara Khayyama: „Ach, korzystaj z tego, z czego jeszcze możemy korzystać, zanim my także zmienimy się w proch...”. Często chodziliśmy do japońskiej tawerny na Chowringhee Road. Micziko siadała naprzeciwko mnie przy stoliku z laki. Ściany były ozdobione japońskimi malowidłami. Z mosiężnych kadzielnic powoli unosiły się spirale niebieskawego dymu, a jego zapach mieszał się z wonią herbaty. Fascynowała mnie tajemnicza atmosfera tej egzotycznej kryjówki. Zawsze panowała tam cisza – słyszało się jedynie szelest jedwabiu i kroki tłumione przez tatami, maty ze słomy ryżowej. Od czasu do czasu dochodziły nas ciche dźwięki japońskich instrumentów koto lub samisen, na których grano muzykę kojącą nerwy. W łagodnym świetle małej lampy z różowym abażurem, stojącej na naszym stoliku, Micziko w orientalnej sukni haftowanej złotem wyglądała jak bożyszcze z Mórz Południowych. Pijąc jaśminową herbatę, malowniczą angielszczyzną mówiła o swoich poglądach na życie i uśmiechała się bez powodu. Jej ojciec, oficer wojsk, które niegdyś okupowały Chiny, należał do sekty Jodo, lecz matka była rzymską katoliczką. Micziko skończyła misyjne liceum katolickie, a jej kobieca logika pozwalała godzić religie rodziców. Wierzyła w moc buddyjskich amuletów podarowanych jej przez ojca i często przesuwała w palcach różaniec swojej matki, wykonany z pereł i złota. Choć nigdy nie studiowała na wyższej uczelni, z intuicją geniusza potrafiła zrozumieć wiele głębokich prawd, a ja wiele się od niej nauczyłem. Micziko zazwyczaj uosabiała nonszalancką wesołość, ale czasami kłopoty związane z samotnym życiem w obojętnym mieście były ponad jej siły. Pod presją trudności, z którymi nie mogła sobie poradzić, zwłaszcza upokarzania jej dumnej postawy, niekiedy dochodziło do załamania, a wtedy całe dnie spędzała na rozmyślaniach w samotności. Wówczas próbowała walczyć z melancholią za pomocą pigułek nasennych i łez. Powtarzała „Ojcze nasz” lub odmawiała adorację Namu Amida Butsu do Buddhy Amitaba (Nieskończonego Światła), mając nadzieję, że ten ostatni pozwoli jej wejść do Świata Największego Szczęścia. Potem modliła się do Świętej Marii albo wzywała Jundei Kannon (japońska bogini miłosierdzia), aby jej „strzegła przed nieszczęściami”. Kiedy stopniały pieniądze za wynalazki opatentowane i produkowane we Francji, nie mogłem uzyskać przedłużenia wizy i musiałem opuścić Indie. Był to smutny wieczór, gdy okręt odpływał. W porcie Kidderpur żegnała mnie tylko zawsze wierna Micziko, obładowana prezentami i pamiątkami. Perłowe niebo błyszczało fioletowo-złotymi promieniami zachodzącego słońca. Z pokładu okrętu rzucałem do Micziko wielobarwne wstążki. Melancholijne tony „Auld Lang Syne” (tradycyjna szkocka pieśń o dawnych dobrych czasach) ściskały mi serce. Jakże dziwne i silne są więzy przyjaźni! Kiedy wskutek nieubłaganie zwiększającej się odległości wstążki zaczęły się zrywać, ogarnęły mnie złe przeczucia i dojmujący żal. „Każde rozstanie jest przedsmakiem śmierci”. (Schopenhauer). Patrzyłem ponad połyskliwą szarozieloną wodą. Micziko wciąż trzymała w swoich małych dłoniach końce moich wstążek. Ze wzrokiem utkwionym w oddalającym się statku, potykając się, biegła po pirsie, jakby obawiając się, że zerwie się ostatnia wstążka. – Sayonara! – zawołała łamiącym się głosem. – Do zobaczenia, Andole-san (jap. panie Andre) Poczułem w moim gardle spazm, który zdławił je głos. Do ostatniej chwili wytężałem wzrok, dopóki powiewająca biała chusteczka Micziko nie zniknęła w bladoniebieskiej mgle. Przygnębiającą ciszę na morzu zakłócały tylko jękliwe krzyki samotnej mewy niczym zwiastuna nieszczęścia. Bursztynowy krąg słońca pogrążył się w fioletowych chmurach i zgasły jego ostatnie promienie. Nieprzenikniona, szybko ciemniejąca mgła, okryła port jakby kirem ciężkiej żałoby. *** Zmęczony książkami i studiowaniem, zostawiłem problemy świata mędrcom, lecz nie mając dokąd się udać, zacząłem pływać od portu do portu, zmieniając pracę i ucząc się kolejnych języków. Zarabiałem tylko na skromne utrzymanie i opłacanie podróży, nie wiedząc, co mnie czeka następnego dnia. Jednak nie było to cygańskie życie pełne rezygnacji, które zostawia blizny na charakterze człowieka. Nawet w tym ekstrawertycznym życiu nie straciłem orientacji i zagłębiałem się w nostalgicznym świecie idei. W dużych miastach widziałem nędzną egzystencję ludności – zatłoczone mieszkania, świat przestępczy, tragedie ludzi starych i młodzieży. Te slumsy stanowiły źródło przestępstw, chorób i nieszczęść zatruwające społeczeństwo. Jednak na obszarach, gdzie były największe potrzeby, nigdy nie spotykałem żadnych przedstawicieli rządu, kościoła czy organizacji międzynarodowych. Nigdy nie widziałem, aby ktokolwiek próbował badać istniejące tam warunki czy stosować skuteczne środki zaradcze. Niestety ludzie sprawujący władzę przebywają gdzieś daleko w antyseptycznych, klimatyzowanych biurach lub uczestniczą w wystawnych bankietach. Zmęczeni przyjęciami odpoczywają w ekskluzywnych kurortach letnich, a następnie w zimowych. Po zregenerowaniu sił wracają do stolic, gotowi stawiać czoła kolejnym bankietom, dźwigać ciężar licznych orderów i zabawiania dygnitarzy z kręgów „lepszego towarzystwa”. Ja należałem do „niższych klas”. Wolny od związków z przeszłością i od ustabilizowanego społeczeństwa pracowałem na parowcach i sampanach, w pociągach i ciężarówkach, w fabrykach i kopalniach. Uczyłem w Chrześcijańskiej Szkole Misyjnej i byłem koji, czyli świeckim bratem w Therewadyjskim klasztorze buddystów. Miotany po świecie przez los, przypadek i kaprys, żywiąc się nieregularnie, często bywałem głodny i chory. Ból serca oraz melancholijna tęsknota pogarszały mój stan, gdy cierpiałem na choroby tropikalne. Dni tułaczki były tak samo puste w tanich hotelach obcych miast, jak w pociągach pełnych kurzu, na traperskich biwakach czy w obozach drwali, a noce jednakowo samotne, czy patrzyłem na Gwiazdę Polarną, czy też na Krzyż Południa. W końcu ogorzały od tropikalnego słońca, osmagany przez wichry, deszcze, burze piaskowe i zamiecie śnieżne, zmęczony zmiennymi kolejami koczowniczego życia, pewnego dnia uświadomiłem sobie, że mam dość podróżowania. Kiedy w Południowej Ameryce dotarła do mnie smutna wiadomość o śmierci matki, nostalgiczne myśli o jej grobie w dalekim kraju nie dawały mi spokoju, dopóki nie wyruszyłem w drogę powrotną. Miesiąc później szedłem starą wiejską drogą na mały cichy cmentarz. Mijając tajemnicze pomniki i płyty nagrobkowe, częściowo pokryte igłami sosnowymi i suchymi liśćmi, czytałem nazwiska ludzi, których znałem dawno temu. Ciemne chmury skrywały zachodzące słońce i powoli wschodził zamglony księżyc. Zatopiony we wspomnieniach o minionych czasach, wolnym krokiem dotarłem do zrujnowanej kaplicy. Przez wiele godzin myślałem o życiu i śmierci, o sukcesach i klęskach, o sławie i zapomnieniu, o czasie i wieczności. Kilka miesięcy spędziłem w kraju niegdyś mi znanym, lecz teraz innym, obcym. Miałem okazję dużo po nim podróżować, co mi umożliwiało porównywanie życia na Wschodzie z tym na Zachodzie, lecz żadne z nich mnie nie zadowalało. Zastanawiałem się czy to rzeczywiście jest to nowe wspaniałe życie, za które wiele milionów idealistów zginęło w czasie II Wojny Światowej? Rozdział 7 Wróciwszy do Francji, przez dłuższy czas zajmowałem się głównie czytaniem gazet w bibliotekach publicznych, zwłaszcza ogłoszeń zatytułowanych „Praca”. Kiedy to mnie zmęczyło, postanowiłem znów szukać możliwości w krajach zamorskich. Zapewniwszy sobie przez przyjaciół odpowiednie zatrudnienie w Pretorii, wystąpiłem o wizę do Związku Południowej Afryki. Moje podanie odrzucono, uzasadniając odmowę zapotrzebowaniem na stolarzy i murarzy bo maja już dostateczną liczbą swoich własnych absolwentów wyższych uczelni. Listownie naglony prze Michiko próbowałem wrócić do Indii, ale konsul oświadczył, że mam za mało pieniędzy na pobyt w jego kraju, gdzie i tak jest już dosyć biedaków. Również inne państwa potraktowały mnie odmownie. W końcu otrzymałem wizę do Stanów Zjednoczonych. Przyjechałem do Nowego Jorku wiosną, zimnego dnia. Nazajutrz wybrałem się z wizytą do Blackstone’ów, którzy mieszkali na jednym z modnych przedmieść. Po drodze obserwowałem rojne miasto pulsujące gorączkowym rytmem niepokoju i pośpiechu. Kiedy taksówka stanęła przed imponującą willą, otworzyły się drzwi i nieco chwiejnym krokiem wyszedł mi na spotkanie jakiś mężczyzna. Dopiero gdy mu się bliżej przyjrzałem, uświadomiłem sobie, że ten przedwcześnie posiwiały i zbyt otyły człowiek to Blackstone. – Nie do wiary! – wyjąkał. – Witaj, stary druhu! Wejdź, Andre! Zaprowadził mnie do biblioteki. Stwierdziłem, że jest sam w tym dużym zaniedbanym domu. Kiedy usiedliśmy, sięgnął po swoją szklankę w połowie wypełnioną amerykańską whisky. Nalał też dla mnie. – No, opowiadaj o sobie – rzekłem. – Jak tam żona i dzieci? – Którą żonę masz na myśli? – spytał, patrząc na mnie tępym wzrokiem. – Dwa razy się ożeniłem i po dwóch rozwodach mam dość tego nonsensu. – Przykro mi to słyszeć. Co za niezwykły pech dwukrotnie się rozczarować. – A mnie wcale nie jest przykro. Tu rozwód nie jest rzeczą niezwykłą. Nasze kobiety są naprawdę wyemancypowane. Jeszcze przed ślubem obliczają, na jakie alimenty będzie stać przyszłego męża. Dwa rozwody oraz bojkotowanie napojów bezalkoholowych mojej firmy przez Murzynów z Arkansas, gdzie też trzeba walczyć z konkurencją, to moje zmartwienia. Chcąc od nich uciec, zacząłem się hazardować i pić. Nawet ten dom ma tak obciążoną hipotekę, że wkrótce wierzyciele zmuszę mnie do wyprowadzki. Właśnie tak, mój przyjacielu, toczy się życie w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy szybko się bogacą, ale mnie czeka dzielnica nędzy, co jest pewne jak amen w pacierzu. Znowu napełnił szklanki i usiadł ze zwieszoną głową, wbijając ponure spojrzenie w podłogę. – To fatalnie. – Współczułem mu. – Ale dlaczego Murzyni bojkotują napoje twojej firmy? – Bo ignorują prawo, które tego zabrania! – wypalił gniewnie. – Co prawda zawsze byłem przeciwny integracji i tak jak mój ojciec nigdy w swojej firmie nie zatrudniałem Murzynów z wyjątkiem kilku robotników, lecz to mój przywilej jako południowca, no nie? To nie powinno nikogo obchodzić. Jeszcze zostało nam trochę wolności w tym kraju mimo pełzającego socjalizmu i Organizacji Narodów Zjednoczonych, która też ogranicza nam wolność. Należałoby wyrzucić ONZ ze Stanów razem z jej kartami i deklaracjami praw człowieka! Cha! Cha! Roześmiał się, jakby powiedział coś zabawnego, i łapczywie wypił swoją whisky. – Ja chciałbym, żeby było więcej takich rozsądnych Amerykanów, jak wasz dyplomata F.B. Sayre, który domagał się braterstwa wyrażanego nie słowami, ale czynami – powiedziałem. – Skoro źle traktujesz ludzi innych ras, to jest normalne, że w odwecie korzystają ze swobody wyboru produktów, które chcą kupowć. – Nie! Nie! – wykrzyknął Blackstone. – Wy, cudzoziemcy, nie macie zielonego pojęcia o naszych problemach. Nawet Jankesi ich nie rozumieją. Dlaczego nie pojedziecie do Arkansas, żeby zobaczyć jak Murzyni nas wypychają, zalewając bastiony wyższej kultury białych? Gwałtownie wstrząsnął się i chwiejnym krokiem podszedł do stolika zastawionego butelkami, by znowu sobie nalać. Uznałem, że nie mam o czym z nim dyskutować, więc szybko pożegnałem się i wyszedłem nieco zasmucony. *** W następnym tygodniu przybyłem do Chicago. Po południu wybrałem się z wizytą do Konrada, uchodźcy z Niemiec Wschodnich, którego przed wielu laty poznałem na Międzynarodowym Obozie Pracy w Austrii. Kiedy taksówka jechała zatłoczonymi ulicami, przyglądałem się monotonnej architekturze, nerwowym przechodniom o poważnych twarzach, zatrzymującym się i nagle ruszającym falami stosownie do świateł sygnalizacji. Gdy po dłuższej jeździe do tarłem do domu Konrada w nieco przygnębiającej dzielnicy, piekły mnie oczy, w uszach mi szumiało i miałem napięte nerwy. Niemiec mieszkał na siódmym piętrze dużego bloku przypominającego koszary. Przywitał mnie i przedstawił Lidii, swojej żonie, z którą ożenił się w Austrii, tuż przed wyemigrowaniem do Stanów przed pięcioma laty. – No, Konrad, jak ci się tutaj podoba? – spytałem. – Oboje wyglądacie dobrze i widocznie nieźle wam się powodzi. – Dzięki Bogu, jesteśmy zdrowi, ale powodzi nam się niezbyt dobrze – odparł. – Kiedy dopisze mi szczęście i znajdę pracę, zarobki ledwie wystarczają na opłacenie komornego, które jest wysokie, na zwrot długów i pokrycie rosnących kosztów utrzymania. – To dziwne! Czy nie mogłeś otworzyć własnego interesu w tym kraju wielkich możliwości i wolnej inicjatywy? – Próbowałem, lecz chociaż poruszyłem niebo i ziemię, nic z tego nie wyszło. Tutaj pożyczki dostają tylko ci, którzy najpierw udowodnią, że są tak bogaci, że w gruncie rzeczy ich nie potrzebują. Rząd jest bardzo słaby i zależy mu jedynie na tym, aby rządzić. Ulegając presji dobrze zorganizowanych lobbystów nie śmie konkurować z prywatnymi bankami ani z towarzystwami kredytowymi. Jeśli nawet niektórzy politycy chcą pomóc ludziom, są bezradni. Wydaje się, że są na łasce finansistów i muszą słuchać ich dyktatów, bo inaczej stracą fundusze na kampanie wyborcze i nie zostaną ponownie wybrani. – Wygląda to zniechęcająco, ale czy nie mógłbyś zaoszczędzić trochę pieniędzy z pensji? Konrad zaprzeczył: – Nie. Pracodawcy w USA zawsze uważali emigrantów za źródło taniej siły roboczej. Lepsze stanowiska są zarezerwowane dla Amerykanów z urodzenia, którzy mają rekomendacje ludzi wpływowych albo należeli do akademickich bractw. Osobiste zdolności i zalety pracowników bierze się pod uwagę tylko do pewnego stopnia tylko przy obsadzaniu niższych stanowisk w administracji. Oprócz tego Lidia odniosła rany w wypadku samochodowym. Chociaż go spowodował inny kierowca, to my musieliśmy za wszystko płacić. Adwokaci i lekarze byli zupełnie bezlitośni żądając od nas pieniądze za ich usługi i całkowicie obojętni na nasze trudności. – Czy nie mieliście ubezpieczenia społecznego i od wypadków? – Tak, ale okazało się bezwartościowe. Firma ubezpieczeniowa nic nam nie wypłaciła i przegraliśmy sprawę w sądzie, głównie dlatego, że sądy zawsze faworyzują bogatych, a po części z powodu naszej słabej znajomości języka angielskiego. Szczerze mówiąc, nie mogę sobie poradzić z tym prywatnym systemem. Człowieka widocznie trzeba przygotowywać od dziecka, żeby to rozumiał. Nawet wygranie sprawy sądowej bardziej zależy od umiejętności „sprzedawania siebie”, przebiegłego adwokata i pieniędzy na apelacje niż od litery i ducha prawa. W Niemczech wszystko było lepiej uregulowane i stało na solidnych fundamentach. W rezultacie miało się poczucie pewności i bezpieczeństwa. Tutaj człowiek ma wrażenie, jakby zawsze ślizgał się po cienkim lodzie. Konrad nerwowo potarł ręką czoło i mówił dalej: – Życie w tym społeczeństwie to chaos, w którym każdy targuje się i walczy z każdym. Życie to, zwłaszcza dla biedniejszych ludzi, jest nieustanną poniżającą wolnoamerykańską szarpaniną. Bogaci i silni nie przebierając w środkach, bronią swojej uprzywilejowanej pozycji i „swobody” wyzyskiwania słabszych, a biedni muszą się bronić, schlebiać, przekupywać i ustępować swoim szefom, którzy też czują się tak samo niepewnie. Niemiec uważnie spojrzał na kratkę pionu wentylacyjnego, przeszedł przez nędznie umeblowany pokój, zamknął okno i opuścił roletę, żeby odciąć hałasy docierające z innych mieszkań. Potem znów ciągnął konfidencjonalnym tonem: – Może się zdziwisz, ale w ten sposób bałbym się rozmawiać z Amerykanami. – Dlaczego? Czyż to nie jest kraj demokratyczny, gdzie wszyscy mają zagwarantowaną wolność słowa? – Hm, nie wiem, jak to powiedzieć – odparł ze smutnym uśmiechem. – Jednak godny ubolewania jest fakt, że w Stanach Zjednoczonych, które ludzie miłujący wolność uważają za wzór demokratycznego życia, wydawcy książek i gazet zniechęcają obywateli do głoszenia prawdy i wyrażania nieortodoksyjnych opinii. – Co się rozumie przez słowo „Americanism”! – spytałem. – zapewne to samo, co „liberalism”, nie prawda? Konrad uśmiechnął się ironicznie. – Prawdopodobnie słowa te znaczyły to samo, ale dawno temu. Obecnie na określenie „Americanism” ma monopol prawicowa klika i jest ono używane w odniesieniu do starej mieszaniny dziewiętnastowiecznego systemu laissez-faire, izolacjonizmu, szowinizmu i rasizmu jako rzekomego ideału narodu amerykańskiego. W Europie im bardziej ograniczano przywileje, arbitralne prawa i „wolność” królom i ich arystokratycznym pochlebcom, tym więcej naród zyskiwał na bezpieczeństwie, samopoczuciu i swobodzie. Proces ten w różnych formach dalej trwa nawet w tym kraju, ale chociaż ludzie tu nieustannie mówią o wolności, tylko nieliczni zadają takie pytania, jak: Wolność dla kogo? Wolność od czego? Wolność robienia czego? – To dobre pytania – powiedziałem. – Jednak przypuszczam, że wy, nowo przybyli ze Starego Świata, napotykacie niezwykłe trudności, jakich nigdy nie doświadczają przeciętni Amerykanie. Dlatego jesteście rozczarowani, podczas gdy dziewięćdziesiąt dziewięć procent narodu to ludzie w pełni zadowoleni. – Nie jestem tego taka pewna – odezwała się Lidia, biorąc ze stołu gazetę. – Posłuchaj tego fragmentu artykułu, którego nie napisał niezadowolony emigrant, lecz popularna konserwatywna publicystka, bez żadnych ukrytych motywów udzielająca rad swoim rodakom w kłopotach: „Piszecie z asfaltowej dżungli, gdzie życie jest zawziętą walką o przetrwanie w masie splątanej ludności, gdzie człowiek znajdujący się wyżej automatycznie kopie osobę, która próbuje się wspinać, tak jak sam był wcześniej kopany...”. Lidia z westchnieniem odłożyła gazetę, ze zdumienia kręcąc głową. – Niezbyt piękny obraz życia w kraju aspirującym do roli przywódcy i wzoru dla reszty ludzkości – zauważył Konrad. – Jednak jakiego życia można oczekiwać w społeczeństwie, gdzie panuje tak zajadłe współzawodnictwo i każda młodą osobę przygotowuje się do tego, aby głównie, jeśli nie wyłącznie, troszczyła się tylko o siebie? Młody adwokat, lekarz, biznesmen, nauczyciel czy polityk, który szczerze stara się przestrzegać zasad uczciwości, sprawiedliwości i fair play, wkrótce jest wyśmiewany jako niedołęga, socjalista czy marzyciel, podczas gdy jego gruboskórny samolubny kolega spokojnie robi karierę i pieniądze jako szanowany obywatel. Ci młodzi ludzie, którzy nie są jeszcze całkiem zdeprawowani przez piekielną atmosferę brutalnej walki o egzystencję, nie mogą dążyć do wielkich ideałów bez obawy, że zbankrutują, doznają porażki i staną się wyrzutkami społecznymi. Z moich obserwacji wynika, że tutaj popiera się cyniczny egoizm i gloryfikuje bezlitosną walkę. Zatem chłopcy aspirujący do przyszłej roli twardych mężczyzn mają w pogardzie współczucie, honor i altruizm. Miliony Murzynów, Indian, emigrantów, ludzi z azjatyckiej, hiszpańskiej lub mieszanej rasy z pogardą wypchnięto do slumsów przypominających getta, gdzie żyją bez pracy lub zarabiają na marne utrzymanie wykonując najniżej płatne zawody. – No, ale czy rząd nie może czegoś zrobić, żeby zgodnie z Konstytucją popierać demokrację polityczną, społeczną i gospodarczą? – spytałem. Konrad przez chwilę patrzył na mnie spod zmarszczonych brwi. – Obawiam się, że niewiele. Wpływowi Amerykanie tego nie chcą. Jestem pewien, że nawet tamta publicystka, chociaż uświadamia sobie zło tkwiące w obecnym stylu życia, nie wierzy w die Theorie der Weltvebersserung. Jak to się nazywa po angielsku? – Melioryzm – podpowiedziałem. – Zgadza się – stwierdził Konrad i mówił dalej: – W każdym razie według tej teorii usuwanie zła i poprawa bytu ludzkości należą do naczelnych celów społecznego działania. Tamta publicystka przedstawia te problemy, ale bez wątpienia wystąpiłaby przeciwko jakiemukolwiek programowi poprawiania warunków, które sama opisuje, lecz nad nimi nie ubolewa. Nawet prezydentowi USA trudno działać sprawiedliwie. Spójrz na to. Z grymasem obrzydzenia wskazał nagłówek: „Synod protestuje przeciwko wypowiedzi prezydenta na temat braterstwa”. Zaniepokojony podniosłem gazetę, która opisywała następujące zdarzenie: „W swoim przemówieniu prezydent powiedział, że ,Amerykanie powinni głosić i praktykować prawdziwie rewolucyjne wartości, takie jak godność, wolność i braterstwo ludzi pod ojcostwem Boga’. Działając na wniosek przewodniczącego Międzynarodowej Rady Kościołów Chrześcijańskich, synod Biblijnych Kościołów Prezbiteriańskich wystosował depeszę do prezydenta USA, w której oświadcza, że wyrażenie ,braterstwo ludzi’ jest używane przez komunistów wzywających do braterstwa i solidarności w systemie socjalistycznym”. – To niewiarygodne i całkowicie niechrześcijańskie! – oburzyłem się. Wyszedłem wstrząśnięty tym, czego się dowiedziałem. Wracając taksówką, z jeszcze większą ciekawością patrzyłem na ulice zatłoczone dobrze ubranymi ludźmi i sklepy z mnóstwem rozmaitych towarów. Pomyślałem, że życie tutaj nie może być złe. Wtedy przypomniałem sobie wiersz amerykańskiego poety: „Szczytem i ukoronowaniem wszelkiego dobra. Najwyższą gwiazdą życia jest braterstwo”. Zastanawiałem się: Kto reprezentuje prawdziwego ducha Ameryki? Apostaci, którzy krytykują braterstwo, czy ten poeta, który je gloryfikuje? Rozdział 8 Po zwiedzeniu różnych Stanów udałem się na zachodnie wybrzeże USA. Przyzwyczajony do życzliwej postawy Anglików i Francuzów nagle zostałem wystawiony na lodowaty wicher bezlitosnego współzawodnictwa i wrogiej nieufności. Podczas gdy w Europie obcokrajowcy są traktowani ze szczególną uprzejmością, w USA zaś ich się unika. Wkrótce producenci przywłaszczyli sobie moje patenty. Byłem poniżany i atakowany. Kiedy podałem oszustów do sądu, sędziowie i ławnicy tylko dodawali obelgi do strat i urazów. Upokorzenia, jak smagnięcia biczem po twarzy, piekły głęboko. Wyższe wykształcenie okazało się bez wartości. Według stanu mojego konta w banku miałem niska pozycję społeczną. Ze strony lepiej wykształconych Amerykanów spotykały mnie afronty. Jedyną ulgę w samotności trawiącej duszę dawało towarzystwo hazardzistów, pijaków i innych ludzi w podobnych tarapatach. Składałem podania o przyjęcie do pracy na odpowiednich stanowiskach w agencjach międzynarodowych, bankach i firmach handlowych, lecz bystrzy kadrowcy nigdy nie przeoczyli mojego braku obywatelstwa USA i miejscowych rekomendacji. Zabójcza praca i ponure towarzystwo działały przygnębiająco, zawężały horyzonty, zmniejszały aspiracje, odbierały nadzieję. Mogłem przestać przejmować się społeczeństwem, które nie przejmowało się mną. W tych nędznych latach w najbogatszym kraju świata nie było łatwo zachować zdrowie psychiczne i moralne. Jeszcze gorzej wyglądała sprawa ze zdrowiem fizycznym. Długotrwałe złe odżywianie, stresy i patogeniczne warunki natury psychosomatycznej niszczyły moją odporność. W razie choroby jedyne dostępne lekarstwo stanowiła aspiryna. W tym społeczeństwie usługi lekarzy, dentystów, farmaceutów, cały geniusz wspaniałej medycyny był poświęcony na zaspokajanie potrzeb bezczynnych bogaczy oraz starców w ramach programu pomocy społecznej. Szlachetną misję ratowania życia zdegradowano do roli pospolitego interesu nastawionego na zysk. Motywy finansowe były tak wszechobecne, że nawet kościołami zarządzano jak zwykłymi przedsiębiorstwami handlowymi. W końcu znalazłem przyczynę mojego braku powodzenia w USA. Czytałem prace amerykańskich psychoanalityków, którzy bez wstydu stwierdzali żałosny fakt, że powodzenia człowieka tylko w piętnastu procentach zależy od jego kwalifikacji zawodowych i aż w osiemdziesięciu pięciu procentach od jego „dobrych stosunków z innymi ludźmi”. Autorom tych prac nie przyszło do głowy, że coś jest źle ze społeczeństwem, które odmawia sukcesu wielu swoim zdolnym członkom tylko dlatego, że nie mają miłych osobowości. Także amerykańskie powiedzenie mówi, że „twój sukces zależy nie od tego, co wiesz, lecz kogo znasz”. Niedobrze jest porównywać małych z wielkimi, jednak dla mnie niejakie pocieszenie stanowiły życiorysy wybitnych ludzi świadczące, że byli to nieustraszeni, pewni siebie indywidualiści nie ulegający przesądom i uprzedzeniom. Żaden z nich nie miał lokajskiej osobowości handlarzy bez żadnych zasad, których taktyka to zadowalać wszystkich i niczego nie krytykować. Zauważyłem, że o ile Anglicy doceniają uczciwą krytykę, o tyle Amerykanie, mając mniej wiary w siebie i poczucia humoru, szybko wpadają w gniew i chcą ukarać krytyka, zwłaszcza jeśli jest on cudzoziemcem. Wszelkie perswazje psychoanalityków, którzy obecnie są tak wpływowi w USA, nie zdołałyby ułagodzić zapalczywego Świętego Pawła, impulsywnego Pasteura, sarkastycznego Woltera, krnąbrnego Ibsena, upartego Edisona czy podobnych ludzi o niezależnych przekonaniach i nieustraszonej odwadze. Spinozę prześladowano za oryginalność myśli, niemniej wolał on żyć w skromnych warunkach, niż korzystać z zobowiązujących łask. Na przykład odmówił zadedykowania swojej książki Ludwikowi XIV w zamian za pensje, tak samo jak Konfucjusz, który nie przyjął pensji od księcia Tse. Święty Ambroży, który twierdził, że posiadanie własności „zasługuje na potępienie”, często popadał w konflikt z najwyższymi władzami. Cervantesa ekskomunikowano i uwięziono. Wolter był wielokrotnie więziony w Bastylii, a następnie skazany na wygnanie za walkę o wolność. Kłócił się z najwyższymi dostojnikami, ośmieszał instytucje wyznaniowe i rozprowadzał swoje prowokacyjne pamflety na przekór władzom. Agresywna postawa Ibsena i jego satyra na zacofanych urzędników sprawiły, że żył w biedzie i wyjechał z ojczystego kraju. Liczni inni wielcy indywidualiści, od Michała Anioła i Rembrandta po Wiktora Hugo i Wagnera, cierpieli z powodu obelg, jakimi ich obrzucano. Chociaż często nie zdołali się wzbogacić, z nikim nie potrafili się zaprzyjaźnić ani nie mieli wpływu na władze, to jednak bronili wolności myśli i wywarli wpływ na przyszłe pokolenia. Dziś gardzimy tymi, którzy ich prześladowali, i jesteśmy wdzięczni takim ludziom, jak Spinoza, Wolter czy Ibsen, za to, że popierali oświecenie i postęp. Również w USA uświadomiłem sobie, że przeciętnym ludziom, którzy tak jak ja, nie mają szczególnych talentów, ale są nieco inni, trudno osiągnąć sukces, jeżeli nie uprawiają „sztuki” płaszczenia się i służalczości. W źle zorganizowanym społeczeństwie sukces człowieka zależy od kaprysu szefów. Natomiast w społeczeństwie dobrze zorganizowanym nepotyzm, dyskryminację i faworyzowanie wypierają bezstronne sprawdziany i reguły jednakowe dla każdego, decydujące o powodzeniu wszystkich. W krajach, gdzie panuje konkurencja lub dyktatura, przeważnie uległe miernoty i konformiści bez zasad mogą osiągać sukcesy, natomiast w społeczeństwie współpracującym, rządzonym według zasad sprawiedliwego prawa, bezstronnie wynagradza się tylko rzeczywiste zasługi, podczas gdy umiejętność manipulowania ludźmi czy niewolnicze trzymanie się linii partii nie ma żadnego znaczenia. Tak więc społeczeństwo, w którym sukces zależy od pochlebstw, łapówek i tym podobnych form korupcji, wkrótce zacznie się chylić ku upadkowi. Musi zatem odrodzić się duchowo i zreorganizować, żeby cofnąć ten proces. Jeśli chodzi o mnie, patrząc wstecz na te ponure lata walki i cierpienia, zdaję sobie sprawę, że głównie dzięki nawykowi czytania wielkich dzieł zachowałem wiarę w Boga i Człowieka, wypłynąłem na powierzchnię, wprawdzie z bliznami, lecz z nietkniętym duchem, i mogę przekazywać innym tę życiodajną wiarę. Echa dawnych trudności i smutków, odzywające się po latach, tylko potwierdzają starą prawdę, że człowiek jest silniejszy od okoliczności, że z krwi, łez i popiołów materialnych strat mogą wyrosnąć kwiaty korzyści duchowych i że przejściowe porażki dają się zmienić w trwałe zwycięstwo. Rozdział 9 Wiele lat później pojechałem do San Francisco, gdzie delegaci wszystkich krajów zebrali się na Zgromadzenie Ogólne ONZ. Wkrótce po przyjeździe zadzwoniłem do Mariusa, który zaprosił mnie do klubu prowadzonego przez General Enterprises, filię Planetarnego Legionu. Powiedział mi, że ponieważ Barsow jest w mieście jako członek rosyjskiej delegacji i także obiecał przyjść, będziemy mieli spotkanie kombatantów. Kiedy dotarłem do nowoczesnego budynku mieszczącego klub PLP, ładnie ubrany chłopiec zaprowadził mnie do biura, gdzie powitał mnie Marius. Pomimo wielu lat, które upłynęły od czasu, gdy ostatni raz widziałem się z nim w Bombaju, Marius był w dobrym zdrowiu i nastroju. Między brwiami miał pionowe zmarszczki, ale twarz wyrażała pewność siebie i determinację. Po kilku minutach towarzyskiej rozmowy o sprawach osobistych, nie związanych z niniejszą relacja, zapytałem Mariusa o funkcje Aktywnych i Pomocniczych (Auxiliary) Legionów. – Aktywne Legiony to jednostki czysto spółdzielczej demokracji – odparł. – Te samorządzące się zgrupowania optymalnej wielkości wchodzą w skład ogólnoświatowej organizacji PLP, a ich działalność jest przez nią koordynowana. W praktyce stanowią społeczno-gospodarczą bazę oświatowej działalności Legionów Pomocniczych. Braterska ekonomia PLP okazała się dobrą alternatywą zarówno dla prywatnego monopolu, jak i dla własności państwowej, pośrednio przeciwdziałając nadmiernej koncentracji bogactwa w rękach nielicznych nababów, a przede wszystkim tworząc nowe bogactwo i sprawiedliwie rozdzielając je między tych, co je wytworzyli. – Przypuszczam, że PLP, zgodnie z nazwą, obejmuje swoją działalnością cały świat, prawda? – Tak – potwierdził Marius. – Miliony kombatantów opuściły swoje kraje i nie należy ani do British Legion, American Legion ani innych nacjonalistycznych związków. Uznaliśmy więc za logiczne zorganizowanie Planetarnego Legionu, którego członkiem może zostać każdy bez żadnych ograniczeń. – To ma sens, ale... Zanim zdążyłem dokończyć, otworzyły się drzwi i wszedł Barsow. Jego wygląd mnie zaskoczył. Siwe włosy, głębokie zmarszczki na szarej twarzy sprawiały, że wydawał się dużo starszy niż w rzeczywistości, lecz najbardziej uderzyła mnie zmiana w jego zachowaniu. Powłócząc nogami, przeszedł przez pokój i zwalił się na fotel. – No, czy to nie jest dziwne, że jeszcze żyjemy i znów się spotykamy? – spytał matowym głosem, mierząc nas niespokojnym wzrokiem narkomana. – Aleście się obaj zmienili i postarzeli! – Ty też się zmieniłeś, nie tylko zewnętrznie – powiedziałem. – Zdziwiłem się, kiedy w prasie przeczytałem, że jesteś w nowym rosyjskim rządzie, który doszedł do władzy po zeszłorocznym zamachu stanu. – Teraz nie przypominasz tamtego fanatyka, którego znaliśmy dawno temu – dodał Marius. – Co sprawiło, że stałeś się bardziej umiarkowany w poglądach? – Cóż, było kilka powodów. Po wielu podróżach, obserwacjach i przemyśleniach, zacząłem sobie uświadamiać, że z naszym ustrojem jest coś nie w porządku. Zadałem sobie pytanie: jak możemy liczyć na to, że przekonamy odległą silną Amerykę, żeby przyjęła nasze idee, skoro nie zdołaliśmy uzyskać poparcia nawet małej sąsiedniej Finlandii? Nabrałem przekonania, że w pierwszej połowie obecnego stulecia szlachetna sprawa powszechnego postępu wpadła w zakrwawione ręce bolszewików, którzy ją zniszczyli swoimi nadużyciami i prymitywnym terrorem. – To prawda – zgodził się Marius. – Stosując metody carskiego reżimu, albo nawet gorsze, Bolszewicy niechcący dali swoim wrogom silną antykomunistyczną broń propagandową. – Ale nie zapominaj, Barsow, jak powiedziałeś mi w Berlinie, że cel uświęca środki i... – To było dawno temu – przerwał mi Rosjanin, zapalając papierosa drżącymi rękami. – Pamiętaj, że wciąż jestem socjalistą, lecz zdobywszy wystarczające doświadczenie, uświadomiłem sobie fakt, że cele są z góry określane przez środki, tak jak kwiaty są z góry określane przez nasiona. Słuchając tych refleksji, nie mogłem uwierzyć, że to mówi Barsow, były oficer sowieckiej tajnej policji i absolwent Akademii Politycznej imienia Lenina, człowiek z kamiennym sercem Robespierr’a i zimnym umysłem Machiavelliego. Myśli przerwał mi dzwonek telefonu. Marius podniósł słuchawkę i po krótkiej rozmowie rzekł: – Mamy gości. Monsieur Montfort z francuskiej delegacji do ONZ i sir Robert z angielskiej. Wkrótce wprowadzono dwóch starszych panów. Po wzajemnych prezentacjach sir Robert powiedział: – Czy już słyszeliście dobrą wiadomość? Rosjanie i Chińczycy niedługo mają podpisać nowy plan rozbrojenia i poprawioną Kartę ONZ. – To rzeczywiście dobra wiadomość – zgodził się Marius. – Jednak powszechnego pokoju nie ustanowi kilka podpisów na dokumentach. Nie można zapewnić pokoju wewnętrznego jednostki, pokoju między ludźmi, narodami ani rasami bez wykorzenienia postaw konkurencyjnych, egoistycznych i nietolerancyjnych z umysłu każdego człowieka. Inne trudne zadanie stojące przed ludzkością to zmiana przeznaczania ogromnych zasobów ludzkich i materialnych, niewłaściwie wykorzystywanych w celach militarnych, tak aby konstruktywnie ich użyć dla dobra ogółu. – Co za gobemouches z tego Mariusa! – zaśmiał się Francuz. – Nie wierzę, że jedną ósmą światowej produkcji, obecnie marnotrawioną na zbrojenia, wkrótce przeznaczy się na towary konsumpcyjne i inne dobra oraz że dwadzieścia milionów ludzi, łącznie z najlepszymi naukowcami, teraz trwoniących swoje talenty na cele wojskowe, wkrótce będzie pracowało pożytecznie. Marius zaoponował: – Niemniej trzeba psychicznie przygotować ludzkość do okresu bezprecedensowego przechodzenia od społeczeństwa wojowniczego, opartego na konkurencji, do pokojowego nastawionego na współpracę. Przechodzenie to pociąga za sobą transformację całej psychofizycznej podstawy cywilizacji. Wymaga nowych myśli i praktyk polityczno- ekonomicznych, a także radykalnych zmian w wielu dziedzinach życia społecznego. – Jeszcze długo nie będziemy musieli się o to martwić – odezwał się sir Robert, rzuciwszy Mariusowi pogardliwe spojrzenie. – Nie można zapominać, że na całym świecie są miliony ludzi, których dochody, zawód i pozycja społeczna zależą od istnienia przemysłu zbrojeniowego, wojska i niezliczonych działań związanych z wojnami lokalnymi. Ludzie ci, ogromne pieniądze zainwestowane w zbrojeniach oraz silne tradycje militarne każdego narodu składają się na potężną inercję, która skutecznie hamuje postęp na drodze do stworzenia pokojowej i zdecentralizowanej społeczności świata. Marius pochylił się nad stołem, unosząc rękę: – Wierzę, że wkrótce nadejdzie czas, gdy z monstrualnych okrętów wojennych zejdą załogi, a bazy wojskowe opustoszeją albo będą zachowane tylko jako ponure mementa barbarzyńskiej przeszłości. Wówczas ustanowienie światowego pokoju stworzy ludzkości bezgraniczne możliwości. – Likwidacja sił zbrojnych doprowadzi do usunięcia barier polityczno-ekonomicznych, a to do gospodarki globalnej i do jednolitego światowego ładu – powiedziałem. – Ja nie wierzę, że tego dożyjemy – rzekł M. Montfort z westchnieniem. – Nacjonalizm jest wciąż silny, zwłaszcza w krajach, które niedawno odzyskały niezależność. Marius ze smutkiem poruszył głową, a na jego twarzy pojawiła się melancholia. – Człowiek podróżujący dzisiaj po świecie napotyka więcej podejrzliwości niż sympatii. Stwierdza, że każdy naród czai się za swoimi granicami i jest wrogo nastawiony do wszystkich ,.cudzoziemców”. Widzi, że gospodarkę narodową dławią różne „ochronne” cła, przepisy i ograniczenia. Szokują go tragikomiczne „zabezpieczenia” stosowane przez obywateli każdego kraju, by uchronić ojczyznę przed wyimaginowanymi najeźdźcami. Zdumiewają go płytcy przywódcy, którzy wbrew świadectwom historii, kontynuują starą politykę pod przewrotnym hasłem: „Jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny!”. Podróżnika uderza fakt, że każdy naród cierpi z powodu nieustannego ogłupiania, jakim jest szowinizm, nawracających halucynacji, czyli strachu przed najazdem lub dywersją, oraz napadów szaleństwa, a mianowicie wojen i rewolucji. Choroby te wywołuje przede wszystkim otępiający zaduch lokalnych kultur, które od wieków gniły we własnym sosie w szczelnych granicach państw. Na to ja: – Miejmy nadzieje, że poprawiona Karta ONZ usprawni tę organizację. – Chciałbym, żeby tak się stało – rzekł Marius, marszcząc brwi. – Niestety ani do Karty, nawet w jej poprzedniej słabej formie, ani do innych deklaracji ONZ nigdy nie stosowało się żadne państwo. Dziwne, że władze polityczne, gospodarcze, a nawet kościelne chętnie podpisują najszlachetniejsze karty, a potem spokojnie dalej robią lub tolerują wszystko to, co trzeba i można usunąć i co zobowiązały się wyeliminować, podpisując takie dokumenty. Największym i najbardziej „wywrotowym” człowiekiem byłby ten, kto by nakłonił dużą liczbę ludzi do przestrzegania zasad już dawno głoszonych przez istniejące religie, deklaracje ONZ i Konstytucje poszczególnych krajów. Obecnie stosuje się te zasady tylko w słowach i zaprzecza, w działaniach. Czy politycy mogliby wyjaśnić tę dwoistość nie do przyjęcia? Sir Robert bez wahania podjął wyzwanie: – Każdy dyplomata, kiedy go o to zapytasz, jest raczej zdziwiony niż zakłopotany. Od dawna przyzwyczajano nas do konspiracyjnej wieloznaczności języka dyplomatów. W konsekwencji z góry zakładamy, że takich słów oficjalnie wypowiadanych, jak „współpraca”, „pokój”, „braterstwo”, „wolność”, „równość” czy „sprawiedliwość”, nigdy nie używa się w dosłownym znaczeniu, nie mówiąc już o tym, żeby je stosować w działaniach politycznym, społecznych czy gospodarczych. Zdajemy sobie sprawę, że ich praktyczne stosowanie wymagałoby znacznych zmian, które mogłyby nie leżeć w interesie wpływowych grup w naszych krajach, a także szkodzić naszym partiom i naszym karierom. Marius spojrzał na Anglika badawczym wzrokiem, a potem rzekł: – To nieszczęście dla ludzkości, że wielu polityków nadal jest zarażonych moralną chorobą zwaną makiawelizmem. Jej objawy to wrzody w postaci przebiegłości, egoizmu, zdrady i bezwzględności ukryte pod maską obłudnej przyzwoitości. Plaga ta, od wieków pustosząc Europę, szczególnie w czasach monarchów absolutnych, powróciła w złośliwej formie i została rozniesiona przez imperialistów, faszystów, komunistów oraz innych moralnie trędowatych oszustów, złodziei i morderców. Plaga ta nadal panuje w licznych częściach świata, wyrządzając ludzkości nieopisane szkody. – Dzisiejsi politycy nie są ani lepsi, ani gorsi od przeciętnych ludzi – sprzeciwił się M. Montfort. – Tak więc nie mogą kierować się wzniosłymi ideami w praktyce, dopóki najpierw sami ich sobie nie przyswoją poprzez wewnętrzną odnowę. Barsow poruszył się w fotelu. – Rozumiem, o co panu chodzi. Na przykład Lenin i Stalin próbowali poprawić byt ludzi za pomocą zewnętrznych reform, ale im się to nie udało, ponieważ ani oni, ani inni komuniści nie poprawili siebie i dlatego nie mogli zmienić ludzkiego życia na lepsze. – Jest jeszcze jedna ważna rzecz – powiedział Marius. – Niedawno zaczęły się wydarzenia, które oznaczały punkt zwrotny w historii ludzkości, ale niewielu polityków to dostrzegło. Większość ich nie była wystarczająco przygotowana intelektualnie ani moralnie, by rozpoznać i wykorzystać bezprecedensowe możliwości. Ogromny postęp techniki i oświaty, który zapoczątkowała rewolucja przemysłowa, nabrał takiego tempa, że dawna polityka przemocy stała się groteskowo przestarzała i całkowicie niepraktyczna. Niemniej mężowie stanu, prawie bez wyjątku zacofani, pozostali żałośnie wierni tradycyjnej polityce swoich ojczyzn. Nie dostrzegli pilnej potrzeby wprowadzenia śmiałych innowacji w sferze polityczno-gospodarczej, które pozwoliłyby dotrzymać kroku szybkiemu postępowi technologii. Z godnym ubolewania brakiem rozsądku wykorzystywali konstruktywne osiągnięcia nauki w destrukcyjnych celach prowadzenia wojny. Politycy są tak beznadziejnie pogrążeni w błotnistym nurcie współczesnych przesądów, że brak im jasnego filozoficznego zrozumienia i szerokiej historycznej perspektywy. Dlatego też w każdym okresie bezkrytycznie akceptują przelotne polityczne idee, jakby były ostatnim wytworem mądrości. Monarchię absolutną, monarchię konstytucyjną, oligarchię i dyktaturę niektórzy politycy uważali za najlepszy ustrój. Przestępstwem było domaganie się obalenia tych wadliwych ustrojów, a jednak później je odrzucono. Nawet tak konserwatywne narody, jak Anglicy i Amerykanie, zmieniały formy swoich rządów. Pomimo tego obecnie, podobnie jak w przeszłości, ich politycy nie rozumieją, dlaczego powinni przewidywać przyszły logiczny rozwój i co by mogli zrobić, aby przyśpieszyć zastosowanie lepszych form rządzenia. Zajmują się głównie utrzymywaniem swoich synekur, zamiast powiększać dobrobyt ludzkości. Na przykład amerykańscy mężowie stanu teraz uważają za śmieszne, że ich poprzednicy, biegli w polityce ich państwa, nie przewidywali wyższej formy lojalności niż wobec, powiedzmy, Niepodległej Republiki Alabamy czy Teksasu. Niedawno zaś ambasador USA w ONZ udzielił wywiadu, w którym oświadczył: „Śmieszna jest myśl, że Amerykanie kiedykolwiek zaakceptują wyższą formę lojalności wobec jakiejś przyszłej Federacji Panamerykańskiej czy Światowej niż wobec dzisiejszych Stanów Zjednoczonych”. Jednak to pewne, że kiedy potężne siły ewolucyjne doprowadzą do jednego rządu dla całej ludzkości, przyszłych mężów stanu wstrząśnie oburzająca tępota lub zła wola ich poprzedników. Nie zdołają pojąć, jak osoby o zdrowych zmysłach mogły uważać, że niebezpieczna anarchia jest zadowalająca, i jak ktokolwiek mógł utrudniać tak potrzebną polityczno-gospodarczą organizację świata. Marius mówił, jakby zapomniał, gdzie jest, i w oddali widział coś wspaniałego. – Bezowocne zaabsorbowanie jedynie granicami państw, wszechobecnymi mniejszościami, niefortunnymi szpiegami, zdezorientowanymi „zdrajcami”, wyłączną lojalnością, sojuszami wojskowymi, wojnami, rewolucjami, zbrojeniami, na co w przeszłości trwoniono cenne talenty i zasoby, będzie niepojęte dla przyszłego męża stanu. Poświęci się on takim ogólnie pożądanym celom, jak rozszerzanie granic nauki i cywilizacji, promocja technologii i biologicznej ewolucji, ochrona środowiska, wykorzystywanie nowych źródeł energii, zagospodarowywanie niezamieszkanych obszarów naszej planety, podbój kosmosu oraz przedłużanie, zharmonizowanie i podnoszenie poziomu ludzkiego życia. M. Montfort ze smutkiem ciężko westchnął i rzekł: – Myślałem, że naszym najważniejszym celem jest walka z terroryzmem i komunistami. Barsow, który siedział ze spuszczoną głową, zwrócił wymizerowaną twarz do Francuza. – A ja myślałem dokładnie to samo o walce z kapitalistami – powiedział i na moment umilkł, ponuro spoglądając na swojego długoletniego przeciwnika nienaturalnie wielkimi oczami. – Najwyraźniej zmarnowaliśmy nasze życie, niczego nie osiągnęliśmy i zawiedliśmy tych, którzy nam ufali, zwłaszcza młodzież. Rosjanin znowu spuścił głowę, skulił się i w milczeniu siedział z markotną miną. Twarz Mariusa złagodniała, gdy powiedział: – Zbliżają się czasy, nie zwycięstwa jednego państwa nad innym lub odwrotnie, lecz nastąpi uniwersalna synteza pozytywnych, możliwych do asymilacji elementów nowoczesnych ustrojów, którą zaakceptuje większość ludzi. – To mało prawdopodobne – sprzeciwił się Barsow znużonym głosem. – Wcale nie – odparł Marius z przekonaniem. – Jednym ze skutków poprawy warunków życia i podniesienia poziomu oświaty na całym świecie jest budzenie się mas, które zaczynają się domagać rozsądnych społeczno-politycznych działań. Ponieważ masy wywierają coraz silniejszy wpływ na rządy, a interesy mas we wszystkich krajach są takie same, zatem coraz więcej linii postępowych trendów będzie zmierzało do jednakowych popularnych ideałów pokoju, swobody, bezpieczeństwa, sprawiedliwości i współpracy, czyli do celów uniwersalnych. W wyniku takiego rozwoju wydarzeń zbliżają się czasy, gdy różnice między polityczno-gospodarczymi ustrojami USA i Chin nie będą większe niż między tymi, które obecnie istnieją na przykład w Holandii i Belgii. Główną przeszkodę stanowią fanatycy, stuprocentowo amerykańscy, chińscy i inni superpatrioci. Bezskutecznie ze sobą walcząc, nie zdają sobie sprawy, że równocześnie współpracują i konspirują, aby zaszkodzić pokojowi świata obniżać poziom życia i hamować postęp ludzkości. Dlatego wszystkich tych „stuprocentowców” należałoby piętnować jako niebezpiecznych maniaków, tak aby ich głupich wrzasków i podżegania do wojny nikt nie brał serio. – Nie podoba mi się to, że pan wrzuca komunistów i kapitalistów do jednego worka, jakby to była banda takich samych imbecyli – wtrącił poirytowany sir Robert. – Czy pan nie widzi moralnej wyższości zachodnich demokracji nad rządami totalitarnymi? Marius zwrócił się do angielskiego dyplomaty: – Nie przeczę, że macie wyższość moralną, ale dla mnie to wszystko jedno, czy jakiś fanatyk walczy o komunizm, kapitalizm czy nawet o Planetarny Uniwersalizm, ponieważ fanatyzm jako taki wyłącza go z kategorii racjonalnych ludzi myślących sprawiedliwie i rozsądnie. Zarówno fanatyczny komunista, jak i fanatyczny kapitalista czuje się znieważony, gdy ktoś bezstronny próbuje mu uświadomić, że ich zasadnicze postawy są do siebie uderzająco podobne. Człowiek obiektywny, widząc dobre i złe strony każdej grupy, nie ufa stuprocentowym Amerykanom, stuprocentowym komunistom ani innym, którzy są na sto procent za czymś lub przeciwko czemuś. Taka stuprocentowa postawa uniemożliwia zrozumienie, tolerancję, kompromis i współpracę, a wywołuje fanatyczne próby nawrócenia czy zniszczenia tych, którzy rzekomo się mylą. – Ja także zaobserwowałem, że rozsądni ludzie wyznają neutralność i są przeciwko nie tyle komunizmowi, kapitalizmowi i innym doktrynom, ile przeciwko fanatyzmowi, którym są opętane osoby nieinteligentne i dlatego są niebezpieczne – powiedziałem. – Niedojrzałość, kierowanie się emocjami i głupotę wszystkich fanatyków można porównać z przyczynami choroby, której symptomami są rozmaite partie i doktryny. – Masz całkowitą rację – zgodził się Marius. – Kłopot polega na tym, że fanatycy kategorycznie odmawiają wszelkiej wartości systemom, którym są przeciwni. Fanatyczni komuniści uważają za swój obowiązek ignorowanie argumentów, a nawet faktów przedstawianych przez kapitalistów. Z drugiej strony argumenty i propozycje komunistów są niemal automatycznie odrzucane na Zachodzie jako propaganda czy pułapki. Kapitaliści od dawna krytykowali socjalizm, podczas gdy socjaliści nieustannie mówili o wadach kapitalizmu. Równocześnie jedni i drudzy wzajemnie ignorują argumenty przeciwników jako kłamliwą propagandę. Tak więc jedna jest głucha na antagonistyczne kazania drugiej. Nie chcą ich też uważnie słuchać ludzie neutralni, ponieważ wiedzą, że nie można znaleźć wiele prawdy w propagandzie. Wziąwszy głęboki oddech, Marius mówił dalej z coraz większą intensywnością: – Wielcy filozofowie zawsze podkreślali ważność rozumienia motywów i myśli naszych oponentów. Natomiast fanatycy zajadle i ślepo wyklinają wszelkie rywalizujące poglądy oraz ich wyznawców. Fanatycy, czy to będą komuniści, kapitaliści, czy jeszcze inni, opętani paranoidalną podejrzliwością i nienawiścią do wszystkich, którzy się z nimi nie zgadzają, i chorobliwym strachem przed nimi, po prostu nie rozumieją, co to jest tolerancyjna przyzwoitość i chłodny, zdrowy rozsądek. Skłonności do fanatyzmu ma zwykle człowiek zacofany o wąskich horyzontach myślowych, który bezkrytycznie przyjmując pierwszą lepszą ograniczoną doktrynę lub partię i staje się faszystą, superpatriotą, komunistą, zacietrzewionym zwolennikiem poglądów partyjnych czy sekciarskich. Natomiast trzeźwo myślący, inteligentny człowiek brzydzi się fanatyzmem, terrorem, nietolerancją i ciemnotą wszelkiego rodzaju. Gdyby żył w Chinach, występowałby przeciwko komunistycznemu terrorowi, a gdyby żył na Zachodzie, nie należałby do superpatriotów. Kiedy te słowa płynęły z ust Mariusa, sir Robert uważnie go obserwował z miną świadczącą o aprobacie. – Patrzy pan na to wszystko z dziwnym obiektywizmem – rzekł Anglik pojednawczym tonem. – Uważam jednak, że tylko bezinteresownych naukowców albo samotnych myślicieli stać na takie jasne, obiektywne poglądy. W polityce okazują się one całkiem niepraktyczne. – Jest jeszcze jedna rzecz godna ubolewania – zauważyłem. – Mianowicie to, że przemówienia polityków oraz książki ukazujące się w różnych krajach fałszywie sugerują, że lepszy świat będzie można stworzyć dopiero wówczas, gdy zmieni się rząd lub ustrój w jakimś innym państwie. Równocześnie ci, co tak twierdzą, są ślepi nawet na najbardziej rażące wady swoich własnych ustrojów polityczno-gospodarczych albo je ignorują jako rzekomy wymysł wrogiej obcej propagandy. – Dobrze powiedziane – rzekł Marius. – Przez siedemdziesiąt lat komuniści trwonili miliardy dolarów rocznie na wmawianie światu, jakie złe są zachodnie demokracje, które w tym samym czasie wydawały nie mniej pieniędzy na usprawiedliwianie się i „ujawnianie komunistycznych knowań”. Ci agitatorzy, zarówno komunistyczni, jak i kapitalistyczni, szukali wad u przeciwników aż do znudzenia. Pozbawieni samokrytycyzmu gloryfikowali siebie jako „dzielnych bojowników w wojnie ideologicznej”, ale nie dostrzegali oczywistego faktu, że wszystkie te daremne złorzeczenia nie miały żadnego związku z tak istotnymi problemami ludzkości, jak nędza, ciemnota, choroby i śmierć. Cierpliwi podatnicy płacili miliardy dolarów, żeby fanatyczni propagandyści mogli zalewać umęczoną ludzkość potokami kłamstw. Zajadli szowinistyczni „bojownicy”, monopolizując środki masowego przekazu, argumentują, oskarżają, grożą, potępiają i dostają szału, gdy nie zawsze udaje im się postawić na swoim. Jednak większość ludzi ignoruję te tragikomedię. Ludzkość, która odczuwa przesyt propagandy, powinna wreszcie zatrzasnąć drzwi przed wszystkimi handlarzami obłudną indoktrynacją, fruwającymi kłamstwami i podstępnym namawianiem i wrócić do normalnego stanu psychicznego. Pilną rzeczą jest teraz wzmożenie starań, by po całym świecie rozpowszechnić prawdę, która ochroni ludzkość przed krwawymi szponami propagantystów i militarystów. Pod rosnąca presją trzeźwo myślącej światowej opinii publicznej te spory fanatyków zasługujące na pogardę będą coraz bardziej tracić znaczenie. W końcu ci niezmordowani „bojownicy” tak każdego zanudzą, wyczerpią i zirytują, że przestaną interesować opinię publiczną, której uwaga skupi się na sprawach konstruktywnych. Uświadomiwszy sobie, że już nikogo już nie interesują ich zjadliwe tyrady i złośliwe intrygi, fanatycy przestaną się kłócić i walczyć ze sobą, choć to nie znaczy, że wszyscy, bo niektórzy zagorzali wyznawcy religii oraz skrajni lewicowcy i prawicowcy będą nadal walczyć, co sami zapowiadają. Barsow, który słuchał, siedząc spokojnie, wzruszył ramionami. – Na Zachodzie często się żalono, że ci tępi komuniści nie zwracają uwagi na jasne, obiektywne argumenty, lecz respektują tylko siłę. Jednak czy w dziedzinie stosunków międzynarodowych postawa krajów niekomunistycznych nie była dokładnie taka sama? – Ludzie stają się obłudnymi fanatykami, kiedy są pewni swojej racji i tego, że ich przeciwnicy całkowicie się mylą. Niemniej, jak tylko sobie uświadamiają, że żadna ze stron nie jest bez wad, że obie działają z niskich pobudek, a czasem kierują się wyższymi motywami, że mają gorsze i lepsze cele, wady i zalety, fanatyczny zapał gaśnie i spór okazuje się bez sensu. – Sowiecka propaganda była nieskuteczna z powodu zakłamania, dwulicowości i okrucieństwa naszych przywódców orz nędznego życia w ZSRR – posępnie stwierdził Barsow. – Lenin, Stalin, ich towarzysze i następcy, którzy mordowali, torturowali i kłamali, to moralne i intelektualne zera. Jako ludzie nie budzili szacunku ani zaufania, a ich apele i obietnice nie miały żadnej wartości, w gruncie rzeczy będąc stekiem kłamstw! Barsow wstał z fotela dziwnie poruszony. Tłumiąc gniew, wybuchnął potokiem oskarżeń: – Każdy przywódca komunistyczny musiał żyć w napięciu i ciężkiej atmosferze nienawiści, strachu, ortodoksji, przemocy i spisku. Chociaż początkowo może pragnął stworzyć na ziemi raj dla proletariuszy, lecz angażując się w nieuchronnie bezwzględną walkę z reakcyjnymi siłami w kraju i za granicą, w procesie tych zmagań stracił resztki idealizmu, humanitaryzmu i przyzwoitości. Poświęciwszy te wartości w celu zniszczenia burżuazji i złamania wszystkich przeciwników i rywali, musiał mieć ciasny umysł, skórę nosorożca i serce z kamienia. Tak więc stał się twardym, zimnym osobnikiem niszczącym wszystko, dla czego warto jest żyć. Zapomniał, że miał walczyć o wolność, dobrobyt i sprawiedliwość. „Brutalność wobec wszystkich, życzliwość dla nikogo” stało się jego hasłem. Typowy sowiecki przywódca był człowiekiem podłym, małostkowym i mściwym, powodowanym złą wolą i próżnością, nie szukającym dobrobytu dla ludzi, lecz władzy dla siebie. Jego niecierpliwy ekstremizm i nienasycona żądza władzy sprawiły, że stracił ludzkie cechy i doprowadził do ogromnych spustoszeń w społeczeństwie. W tym krytycznym momencie, gdy przywódca komunistyczny stał się nieludzki, przestawał wznosić się ku wysokim ideałom, a zaczął spadać ku barbarzyństwu. – Wiem też, że gdyby przywódcy komunistyczni byli idealistyczni i uczciwi i ludzcy, bezwzględna burżuazyjna reakcja szybko by ich zmiotła – ciągnął Barsow. – Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że nawet gdyby czasowo ich stłumiono, na dłuższą metę oddaliby większą przysługę postępowi i sprawiedliwości, niż odnosząc krwawe „zwycięstwa”. W tych „zwycięstwach” rosyjskiego proletariatu wielkie ideały ludzkości doznały porażki. Moralne bankructwo i rozkład przywódców komunistycznych w Rosji i Chinach, deprawując i zarażając działaczy niższych szczebli partyjnych, zdemoralizowały komunistyczne państwo i społeczeństwo. Rozprzestrzeniwszy się także na partie komunistyczne za granicą, zdegenerowały i skompromitowały cały ruch komunistyczny. Ta totalna klęska etyki komunistów przeraziła i zraziła cały świat. Cała ludzkość z obrzydzeniem odwróciła się od groźnych komunistycznych handlarzy nienawiścią i przemocą, którzy nie mieli nic do zaoferowania oprócz degradacji, zniszczenia, nędzy i śmierci... Barsow, który szybko mówiąc, przemierzał pokój, ponownie usiadł. Jego zwiędłe wargi drżały. – Wierzyłem, że budujemy lepsze, idealne społeczeństwo, ale zamiast niego ujrzałem wokół siebie umysłowe i fizyczne zniewolenie. Teraz marzenia naszej młodości zniknęły... z naszych planów nie zostało nic... nasze nadzieje się rozwiały... musimy spróbować nowych dróg... Głos mu się załamał. Rosjanin ucichł, jakby coś w nim umarło. Po dłuższym milczeniu Marius rzekł: – Zgadzam się z tobą, Barsow, że Marksizm zawiera pewne niebezpieczne, niemoralne, samoniszczące cechy, które skazują jego program na niepowodzenie i wykluczają uzdrawiający wpływ na społeczeństwo. Poderwał spory odłam ruchu ludowego do zreorganizowania społeczeństwa na złych zasadach i zwiódł go na manowce. Upadek Marksizmu jest jeszcze jednym dowodem, że dobrego społeczeństwa nie można budować na nienawiści, strachu, kłamstwach i terrorze, lecz powinno ono stopniowo się rozwijać zgodnie ze zdrowymi moralnymi zasadami, kierując się prawdą, współczuciem, tolerancją i współpracą. Czasami przychodzi mi do głowy myśl, że gdyby na wszelkich międzynarodowych zgromadzeniach dyskusje miedzy politykami, często zajadłe, poprzedzano filmami i prelekcjami przedstawiającymi zjawiska astronomiczne we wszechświecie, zachodzące w ogromnej skali milionów lat świetlnych i galaktyk, wtedy podczas późniejszej debaty delegaci, uświadomiwszy sobie, jak małostkowe i błahe są ich spory, wstydziliby się kłócić o drobne korzyści czy wzajemnie sobie ubliżać w dotychczasowy samodegradujący sposób. – Niestety – powiedziałem. – Rzadko osiągamy takie jasne wyżyny obiektywizmu i wkrótce znów się ześlizgujemy do brudnego rynsztoka dezorientującej subiektywności i emocji. – Podstawowy problem, który należy rozwiązać, to ustalenie, kto ma rację i kto się myli – zauważył M. Montfort. – Podstawowy problem człowieka – odpowiedział Marius. – nie polega na tym, żeby być dobrym komunistą czy dobrym Amerykaninem, lecz żeby wszyscy ludzie coraz lepiej przystosowywali się do coraz lepszego świata. Fundamentalny cel człowieka nie polega na tym, żeby być dobrym Buddystą czy dobrym Muzułmaninem, lecz żeby nieustannie mieć wizje, jak podnosić ludzkie życie ponad zwierzęcy poziom bólu i ograniczeń, jak uwolnić ludzi od społecznego przymusu, od potrzeb materialnych i fizycznego zniewolenia. Główną aspiracją człowieka jest otwieranie coraz to nowszych bram prowadzących do wspaniałych dziedzin oferujących szeroką gamę wolnego wyboru, dużą rozmaitość uporządkowanych swobód oraz pełniejsze, dłuższe i szczęśliwsze życie. Człowiek, który komukolwiek okazuje złą wolę, który całkowicie poświęca się swojej rodzinie, swojemu przedsiębiorstwu, narodowi, swojej sekcie, partii czy rasie, jest nędznym karłem. Nie jest zdolny rozwijać się bezgranicznie, ponieważ nie doznaje wszechobejmującego boskiego współczucia, które jest immanentną cechą Kosmicznej Świadomości. Człowiek sam siebie skazuje na wygnanie do mrocznego lodowatego Hadesu własnego lub frakcyjnego egoizmu pozostanie tam uwięziony, dopóki wielka męka nie otworzy mu oczu i w wyzwalającym błysku pozwoli mu dostrzec to Kosmiczne Współczucie, którego ciepłe złociste promienie przenikają i topią wszelkie podziały, bariery rasowe, linie partii, różnice i granice sztucznie stworzone przez człowieka. Pod flagami różnych narodów, partii i sekt komuniści, kapitaliści i inne grupy, reprezentujące mniejsze swobody i mniejsze dobro, ślepo walczą z siłami o moralnej wyższości, które pod wspaniałym sztandarem Boga i ludzkości szukają największej swobody i największego dobra dla największej liczby ludzi. Wszystkie istoty ludzkie składają się z takich samych atomów, funkcjonują w ten sam sposób, podlegają jednakowym, uniwersalnym prawom i są przepojone tą samą powszechną energią i myślą. Człowiek musi pogłębić świadomość tej Identyczności życia i istnienia, swojej tożsamości z nią, a zatem swojej niezniszczalnej jedności z Bogiem i wszystkimi bliźnimi. Ten sam Boży Duch ożywia wszystkie istoty ludzkie. Wszyscy powinni Go czcić z wiarą i wdzięcznością w jednej kosmicznej świątyni uniwersalnego braterstwa i miłości. Rozdział 10 Z San Fracisco udałem się do Brazylii, by zwiedzić VIII Obóz PLP. Na dworcu kolejowym czekał młody śniady mężczyzna, który się przedstawił jako Decuńon (młodszy oficer PLP) Hermes i zaprosił mnie do samochodu. Jechaliśmy przez zgiełkliwe miasto prażone słońcem, a później skrajem ogromnej dżungli ciągnącej się jak okiem sięgnąć. Po drugiej stronie drogi, od fioletowawych gór pokrytych śniegiem płynęła rzeka spokojną zieloną doliną. Wszędzie widziało się pola i sady. Na łąkach pachnących miodem pasły się krowy i konie. Powietrze było idealnie czyste. Różowo-białe chmury wolno sunęły po słonecznym błękitnym niebie, które zdawało się uśmiechać do tej idyllicznej krainy. Krajobraz olśniewał wspaniałymi barwami. Nie sposób było nie zachwycać się uroda tego malowniczego widoku. W końcu dojechaliśmy do kilku nowoczesnych domów połyskujących w blasku słońca. Zostawiwszy samochód pod żywopłotem, aż płonącym od jaskrawych egzotycznych kwiatów, chłodną cyprysową aleją doszliśmy do okazałego budynku, gdzie nas przywitał Pretor, czyli Komendant Obozu. Zaprowadził mnie do domu gościnnego i odszedł. Po krótkim odpoczynku udałem się na rozległy plac. Na kamiennych płytach alejek sennie wygrzewały się oswojone małe lwiątka, na aksamitnych trawnikach spokojnie stały gazele, a wokół trzepotały białe gołębie, kiedy wolnym krokiem szedłem do głównego budynku. Na oszklonej werandzie umeblowanej w proste sprzęty Pretor przedstawił mnie panu Orsonowi, wydawcy gazety finansowej w Nowym Jorku, także zwiedzającemu obóz. – No, panowie, jakie są wasze pierwsze wrażenia? – spytał gospodarz. Orson skrzywił się ironicznie i rzekł: – Wy tu widocznie nie wierzycie w twardy indywidualizm ani w styl życia oparty na konkurencji, prawda? – Nie, nie wierzymy – odparł Pretor. – W PLP kapitał jest wspólny, produkcja spółdzielcza i podział zysków sprawiedliwy. W trakcie swojego rozwoju człowiek powinien rozszerzać swoją własną świadomość indywidualną, do świadomości grupowej, a wreszcie kosmicznej. Podobnie etyka egocentryczna, która powinna być rozszerzona do etyki antropocentrycznej, czyli poczucie moralnej odpowiedzialności ograniczone tylko do ludzi, a wreszcie do etyki uniwersalnej, która uwzględnia również inne stworzenia do traktowania etycznego. W miarę rozszerzenia świadomości i sumienia jednostki od wymiaru osobistego, poprzez lokalny i narodowy aż do planetarnego i kosmicznego indywidualna jaźń dąży do złączenia się z nadjaźnią uniwersalną i staje się wtedy instrumentem służącym celom twórczym, wszechludzkim, nadludzkim i boskim. Wydawca spojrzał na Pretora podejrzliwie. – A dokładnie co wy tutaj robicie, żeby się przyczynić do zlikwidowania plagi terroryzmu i przestępstw? – zapytał. – PLP hamuje rozprzestrzenianie się komunizmu i innych form tyranii. Jednak nie marnujemy czasu na atakowanie kogokolwiek. Konflikty między narodami i partiami politycznymi wydają się nam mniej konstruktywne niż, na przykład, ujarzmienie energii słonecznej, odsalanie wody morskiej, nawodnienie Sahary, wykorzystywanie ogromnych, dotychczas nie zagospodarowanych obszarów wzdłuż rzeki Amazonki, po wschodniej stronie Andów, w dolinie Tygrysu i Eufratu oraz u podnóża Himalajów czy po prostu takie zadania, jak znalezienie nowych sposobów na dłuższe i szczęśliwsze życie. Orson uśmiechnął się lekceważąco: – Uważam, że cała wasza grupa to zwyczajni marzyciele, sentymentalni idealiści, poszukiwacze przygód i doktrynerzy, którzy niczego konkretnego nie potrafią dokonać. Poza tym nie jesteście wystarczająco konserwatywni, żeby zyskać sympatię solidnych obywateli. – Zdajemy sobie sprawę, – odpowiedział Pretor. – że cyniczni, niedokształceni lub bigoteryjni przeciwnicy zawsze krytykowali działania dla pokoju, sprawiedliwości i innych wielkich ideałów. Dlatego też wszelkie działania w obronie tych ideałów muszą być lepiej zorganizowane i energiczniejsze niż działania ich wrogów, chociaż stosowane przez nich metody powinny być moralnie wyższe. Nie możemy naśladować konserwatystów, którzy próbują utrwalać przestarzałe myślenie i wstrzymywać postęp. Chcemy stopić twardy lód sztywnych dogmatów, tak aby doprowadzić do życiodajnego przepływu nowych myśli i zmian. – Czy to organizacja charytatywna? – spytałem. – Właściwie nie – odparł Pretor. – Celem PLP nie jest udzielanie pomocy ludziom chorym, starym czy leniwym. Organizacja ta umożliwia myślenie, wyrażanie się i osiąganie najlepszego życia energicznym niezależnym kobietom i mężczyznom bez zobowiązań, którzy sfrustrowani, zawiedzeni i upośledzeni są odrzuceni. – Dlaczego nie zostawicie takich zadań Organizacji Narodów Zjednoczonych? – PLP wzmacnia wszystkie ogólnie pożądane formy działania ONZ i pomaga w realizacji jej planów. Uzupełnia papierkową pracę w biurach ONZ konkretną pracą w terenie. Tak więc rozszerza kontakty i pogłębia współpracę między ONZ a masami ludzi. – Wasz komunitarny, kooperatywny styl życia mnie nie odpowiada – pogardliwie mruknął korpulentny finansista. Pretor podniósł głos: – Niech pan więc wraca do Nowego Jorku, a jeśli jest pan człowiekiem wielkiego serca, proszę pojechać do Bombaju lub do innych wielkich miast poza granicami USA, przespaceruje się przez nędzne slumsy, dzielnice czerwonych latarni, zwiedzi więzienia, sądy, szpitale, kostnice, krematoria, cmentarze, zwiedzi fabryki amunicji, obejrzy stosy rdzewiejących bomb, czołgów, armat i innych narzędzi śmierci, które każdy kraj nieustannie produkuje wielkim kosztem. Potem niech pan się zastanowi nad tym wszystkim i wróci tutaj, a wtedy będziemy mogli dalej podyskutować. Orson wzruszył ramionami. – Wiem, że życie w Nowym Jorku jest trudne, ale tam przynajmniej czuję się całkowicie wolny. W ciągu jednego miesiąca zarabiam więcej, tylko telefonując do mojego maklera giełdowego, niż pan zarobi tutaj pracując ciężko cały rok. – Pan należy do „pokolenia, które mówi o wolności, ale jest niewolnikiem bogactwa” – zacytował Santayanę pretor. – O znaczeniu wolności napisano wiele książek. Podoba mi się definicja Cicerona: „Wolny jest ten człowiek, który żyje, jak chce”, ale który, jak to ujął Kant, ma imperium in semetipsum (władzę nad sobą). Próbujemy tutaj stworzyć społeczne i naturalne środowisko najbardziej sprzyjające samookreśleniu się, twórczemu samodoskonaleniu i optymalnej samorealizacji jednostki. Nad pana wolnością płaczą anioły, a diabły się z niej śmieją. W dżungli każda małpa, każdy tygrys czy inne zwierzęta są także całkowicie wolne, zupełnie jak pan w Nowym Jorku. Ojcowie Założyciele nowego społeczeństwa mogą wymyślić dobrą konstytucję oferującą każdemu jednakową wolność, ale wkrótce niektóre osoby pozbawione skrupułów żądają większej swobody, więcej przywilejów i większego bogactwa dla siebie, niż mają pozostali. Jeśli stu osobom da się zupełną wolność, wkrótce silni podporządkują sobie słabych, chytrzy będą oszukiwali ufnych. Niech minie kilka pokoleń i co się dzieje z pierwotnie demokratycznym społeczeństwem? Szlachetna Konstytucja ciągle jest ta sama, ale potomkowie silnych lub przebiegłych, mimo że nie mają osobistych zasług, cieszą się wielkim bogactwem, podczas gdy potomkowie ufnych, chociaż są pracowici, żyją w nędzy. Postęp cywilizacji oznacza, że taki naturalny proces zastępuje się procesem sztucznym inspirowanym przez Boga i wdrażanym przez człowieka, a zatem to, co jest tylko naturalne, zastępuje się tym, co moralne i racjonalne. Zgadzam się, że wolność jest pożądana, lecz sama wolność to zaledwie ABC cywilizacji. My chcemy tutaj stworzyć drogą ewolucji lepsze społeczeństwo, które każdego członka pieczołowicie wychowuje, żywi i rozwija. Osoba, której społeczeństwo zapewniło maksymalną opiekę i której pomogło rozwinąć się w pełni, zwykle znacznie się przyczynia do jego dobrobytu. W pana kraju ci, którzy odziedziczyli bogactwo, uparcie twierdzą, że wolność oznacza system pozwalający im otrzymywać coraz większe dywidendy od zainwestowanych pieniędzy. Jednak inni, którzy nie odziedziczyli majątku, nie mogą się pogodzić z tym, że przez całe życie muszą pracować dla próżnujących bogaczy, i że taki ustrój jest także ich ideą wolności. Niemniej, kiedy sugerują, że etyka jest ważniejsza od rozwydrzonej „wolności”, są represjonowani za próbę zreformowania starego ustroju. W szeregach PLP mamy licznych uchodźców miłujących wolność. Uciekli od wymuszanego konformizmu i fanatycznej ortodoksji, które dławią ich kraje. – Kłopot z wami polega na tym, że na skutek waszej wizji wspaniałej przyszłości lekceważycie przeszłość i nienawidzicie teraźniejszości – upierał się Orson. – Przewiduję, że Marius i jego towarzysze, zapatrzeni w gwiazdy, będą odrzucani, potępiani i ścigani, dopóki nie zrezygnują lub nie pójdą na kompromis. Wątpię również w to, że wasze General Enterprises (przedsiębiorstwa) przyniosą jakiś dochód, bo nie jesteście wystarczająco praktyczni aby oceniać wartość wszystkich rzeczy i pomysłów w stosunku do dolara. Pretor wstał z fotela: – Wielu starych, znudzonych, cynicznych ramoli przyjeżdża tutaj i krytykuje wszystko, co młodzieńcze, rozsądne i postępowe. Dlaczego nie myśli pan samodzielnie ani nie patrzy własnymi oczami? Teraz ostre słowa Pretora, wypowiadane donośnym głosem, brzmiały jak smagnięcia biczem: – Jeśli chodzi o pieniądze, mnie osobiście nie obchodzą te brudne śmiecie, które w pańskim tak zwanym wolnym, sprawiedliwym społeczeństwie pozwalają wielu pasożytom przez całe życie panować nad swoimi lepszymi rodakami. Speszony wydawca mrugał jak sowa, zagryzając dolną wargę. – No, nie wiem – powiedział w końcu ugodowym tonem uśmiechając się. – Jesteście wielkimi idealistami, ale dopóki będziecie wypierać wpływy komunistyczne, będę wam pomagał. Powodzenia! Uścisnął nam dłonie i odjechał. *** Micziko, bezdomna japońska sierota, która się ze mną zaprzyjaźniła w Indiach, znalazła miejsce w tym obozie. Napisałem do niej o PLP i natychmiast postanowiła zostać Aktywną Legionistką. Miło było znowu widzieć tę dziewczynę z gładką twarzą, oczami jak onyks, nieodpartym wdziękiem i czarującymi manierami, która po latach okazała się jeszcze bardziej atrakcyjna. „Każde ponowne spotkanie przypomina zmartwychwstanie”. Jakże ładnie wyglądała w lekkim stosownym mundurze PLP! Rozpromieniona Micziko, tryskająca energią i pełna radości, oprowadziła mnie po obozie. Jej białe zęby lśniły w uśmiechu, kiedy czułym, ożywionym głosem mówiła o tysiącach różnych rzeczy, wyjaśniając wszystko z zaraźliwym, młodzieńczym entuzjazmem. Praca w obozie sypała iskrami zapału, lecz nie odczuwało się żadnego napięcia czy presji. Wszędzie obfitość barw, dźwięków, zapachów i bujne intensywne życie. Kiedy podano obiad, jakże rozmaite towarzystwo siedziało wokół stołów! Młodych ludzi różnych ras, narodowości i warstw społecznych – przyjaznych, beztroskich i pełnych życia – łączyła mistyczna lojalność wobec Planetarnego Legionu. Zuchowate miny, radość i satysfakcja na ich twarzach z błyskami zadowolenia z osiągnięć w oczach chwytały za serce. Ci nieskrępowani ludzie, których już nic nie dzieliło, nie mieli nad sobą żadnych władców i byli wolni od tyranii przedmiotów, od presji strachu, samotności i od napięć konkurencji. Jakże świeżo i rześko ci opaleni młodzi ludzie wyglądali w ładnych, lecz prostych mundurach! Ten dzień wprawił mnie w zachwyt. Nigdy nie widziałem takiego zaufania i entuzjazmu. Przedsięwzięcia PLP przemawiały zarówno do wyobraźni, jak i do rozsądku. Po raz pierwszy od wielu koszmarnych lat opanował mnie też entuzjazm i nadzieja panujące tutaj. Przez wiele lat żyłem w potrzasku niezdrowych miast. Zamknięty w sztucznie oświetlonych biurach prawie pozbawionych tlenu. Spędzałem dużo czasu, jeżdżąc kanionami ulic zapchanych samochodami, w potwornym hałasie, pragnąc uniknąć wypadku, w napięciu wynikającym z obawy przed zatrzymaniem przez samowolnych policjantów z drogówki. Trudno było się wyrwać z niewoli wielkiego tempa i zachłanności, które władały społeczeństwem miejskim. Zatruwały mnie wyziewy, kurz, smog, niezdrowa konserwowana żywność, nieustanne przebywanie w zamkniętych pomieszczeniach. Była to zdeformowana egzystencja niewolnika zarobku, którego jedyną zachętę do pracy stanowiło utrzymanie się przy życiu. Po nużącej rutynie tych samych codziennych zajęć wychodziłem z przygniatającego mieszkania i połykał mnie wir ulicznego ruchu. Zmordowany wychodziłem z dusznego biura i posępny znikałem w mroku dusznego kina. Zatruwała mnie paraliżująca mieszanina brudu, strachu i niepowodzeń. Nie było ucieczki od tego bagna obrzydliwości, strapień i ponurego przygnębienia. Pracowałem dla pseudokapitanów rządzących siłą pieniądza, siłą maszyn i siła roboczą, dla szamanów giełdy i wielkiego biznesu. Oszukiwali i dominowali mnie producenci reklamowanych towarów, rekiny pożyczek, łapownicy, pośrednicy, ubezpieczyciele, spekulanci handlujący strachem i łzami, królowie betonowych chodników, pasożyty żyjące z dochodów nie pochodzących z pracy. Napawali mnie przerażeniem hazardziści i przestępcy, a szokowali zwalczający ich policjanci, prawie tak samo bezwzględni. Byłem pionkiem w rękach urzędników o sercach z betonu. Musiałem się kłaniać darmozjadom żerującym na czynszu i słuchać kombinatorów manipulujących zyskami. Miasta te to były jedynie twierdze złoczyńców i więzienia ich ofiar. Nie są niczym innym, jak tylko szambami pełnymi bandytyzmu, wyuzdania i zepsucia istniejącymi wskutek apatii społeczeństwa i nieudolności rządu. Niewygody życia wielkomiejskiego, opisane przez Juwenala w pierwszym stuleciu naszej ery oraz przez Johnsona w XVIII wieku, to drobiazg w porównaniu z przerażającą egzystencją w dzisiejszych miastach przemysłowych. Często widywałem ludzi wyciągających na wpół zgniłe jarzyny z pojemników na śmieci przy bazarach, a przeczytałem, że „Commodity Credit Corporation dysponuje żywnością o wartości wielu miliardów dolarów i że podatnicy płacą ponad miliard dolarów rocznie za przechowywanie artykułów spożywczych, których prawdopodobnie nikt nigdy nie spożyje”. Na świecie każdego roku 13 milionów ludzi umiera z głodu (2000 r.). Widziałem człowieka, który dostał ataku szału, a przeczytałem, że „większość chorób leczonych w USA wywołują zaburzenia emocjonalne... ponad milion Amerykanów wymaga hospitalizacji z powodu chorób psychicznych” i że „osiemdziesiąt procent Amerykanów wymaga opieki psychiatrycznej”. Znam człowieka, który się zastrzelił, bo stracił pieniądze na grach hazardowych, a dowiedziałem się, że „gry hazardowe w USA obejmują dziewięćdziesiąt miliardów dolarów rocznie”. Byłem świadkiem napadu na bank, a zostałem poinformowany, że „w USA przestępstwa kosztują trzydzieści pięć miliardów dolarów rocznie i są narodową plagą”, że co rok przeszło milion amerykańskich dziewcząt i chłopców w wieku poniżej osiemnastu lat wchodzi w konflikt z prawem i jest aresztowanych przez policję, że liczba przestępstw stale wzrasta o dziesięć procent rocznie, że „wielu adwokatów popełnia nieuczciwe nadużycia”, że „wpływ przestępców kryminalnych na amerykańską gospodarkę ciągle rośnie”* [* Senacka Komisja do spraw Oszustw] oraz że „liczba przypadków załamania nerwowego wśród amerykańskich duchownych z roku na rok jest wyższa”. Z daleka widziałem kobietę, która skoczyła z mostu, aby się zabić, a potem mnie oświecono, że „w USA popełnia samobójstwo sześćdziesiąt tysięcy osób rocznie”. W wynikach badań nad motywami takiego kroku, przeprowadzonych przez psychologów, najczęściej pojawia się słowo „rozczarowanie”. Sądziłem, że Organizacja Narodów Zjednoczonych, UNESCO, Konwencja o Ludobójstwie i Powszechna Deklaracja Praw Człowieka należą do największych osiągnięć ludzkości. Czytałem jednak, że chrześcijański duchowny Kościoła Kongregacjonistów zaatakował te osiągnięcia jako niby „niesprawiedliwe”. Potem przeczytałem w gazecie, że „w Ameryce więcej niż jeden dom na dziesięć wymaga remontów, a na następnej stronicy, że są miliony ludzi zdolnych wykonywać remonty budowlane, lecz są bezrobotni. Czytałem również wiele innych statystyk dotyczących alkoholizmu, nowotworów, narkomanii, chorób serca oraz innych patologii, które degenerują i dziesiątkują społeczeństwo oparte na konkurencji, ale nie czytałem tego w przemówieniach o stanie państwa wygłaszanych przez prezydenta USA. Widocznie rząd uważa, że przyznawanie tym problemom priorytetu i nadawanie im rozgłosu byłoby niepolityczne. Moje rozczarowanie zwiększało się, a zimne uderzenia porażek rozwiewały moje ideały i nadzieje jak jesienne liście. Teraz znalazłem tutaj szlachetniejszą rzeczywistość, ludzi lepszego rodzaju, organiczną, przestrzenną architekturę, dostrojoną do prawdziwej natury Kosmosu. Odkryłem swobodę, świeżość, zdrowie, czystość i spokój cywilizowanego wiejskiego życia. Tutaj zarabianie na życie stanowi jedynie część prawdziwego życia. Tutaj są rzeczywiste możliwości w pełnym znaczeniu tego słowa. Doznałem przyjemnego uczucia ulgi, zadowolenia i jedności ze wszystkimi i wszystkim wokół mnie. Cała frustracja, rozczarowanie i znudzenie zniknęły. Z radością poczułem się odmłodzony. Wszelkie obawy, jakie mnie dręczyły, zanim tu przyjechałem, stopniały w ciepłych słonecznych promieniach tego bogatego, szczęśliwego życia. Oczarowany życzliwością i entuzjazmem Legionistów, zacząłem wierzyć w nowy, wspaniały świat, który z taką wiarą budowali. Kiedy myślałem o moim przeszłym, szarym i ograniczonym życiu, zdawałem sobie sprawę, że dotychczas nigdy naprawdę nie żyłem. Tamte ponure dni i lata, monotonne, puste, jałowe, okropnie się wlokły. Miasta, w których mieszkałem, zatłoczone, brudne, przygnębiające, naprawdę stanowiły le gouffre de l’espece humaine (źródło zepsucia rodzaju ludzkiego – Rousseau). Ludność była rozdarta pretensjami, znużona smutkiem, zżerana przez frustrację, biznesmeni pełni chciwości, złośliwi, obarczani winą, politycy zawistni, skorumpowani, obłudni. Ludzie jak wystraszone szczury czaili się w smogu i brudzie potwornych miast, jak ślepe nietoperze wpadali na mur trudności nie do pokonania, niczym jadowite żmije trwali w ciemnej mgle nieufności, niepowodzenia, rozpaczy. Tam panował ślepy chaos, zimna obojętność, agresywna wrogość. Tutaj władała życzliwa inteligencja, pokój i porządek, osiągnięcia i postęp, bezpieczeństwo i przyjaźń, spełnienie i nadzieja. Tam było zniechęcenie, niedola i rozczarowanie. Tutaj zaś inspirująca poezja, romantyczność i piękno. Wyjrzałem przez okno, głęboko wdychając wonne powietrze. Wielobarwne reflektory oświetlały kaskady pełnych wdzięku fontann. Niefrasobliwy śmiech, śpiew i muzyka dochodziły z kortu tenisowego i basenu, gdzie odpoczywali ci ludzie o szczerych umysłach i dobrych sercach. Panował radosna świąteczna atmosfera. Przez dłuższy czas patrzyłem w mrok ciepłej tropikalnej nocy, zachwycony pięknem tego romantycznego miejsca, które dawało przedsmak raju. Pogrążony w marzeniach zamknąłem oczy i miałem wrażenie, że widzę wspaniałe słońce Miłości, Życia, Światła i Wolności wstające na szmaragdowym horyzoncie Przyszłości, że słyszę srebrne dzwonki zwiastujące Pokój, Dobrobyt i Postęp...! Położyłem się na kanapie, by odpocząć. Nazajutrz rano z Micziko i dwoma innymi Legionistami mieliśmy jechać do Sztabu Generalnego PLP w Liberii. Ledwie zasnąłem, gdy nagle obudziły mnie straszliwe wybuchy i przeraźliwe krzyki. Mój pokój był pełen dymu. Wybiegłem ścigany przez płomienie. Wszystko się paliło. Wszędzie wokół mnie sypały się iskry i gruz. W wysadzonym dynamitem głównym budynku rozszalało się piekło. Płonęła sypialnia kobiet i właśnie zapadała się część dachu. Z Pretorem wskoczyliśmy do środka i usunąwszy płonące rumowisko, wyciągnęliśmy troje dziewcząt, łącznie z Micziko. Jakże szybko i bezlitośnie uderza katastrofa! Micziko była ciężko poparzona. Jej delikatna twarz poczerniała, włosy zmatowiały od krwi. Skamieniałem sparaliżowany tym przerażającym widokiem, dusząc się z braku powietrza, całkiem oniemiały, podczas gdy Micziko rzucała się i skręcała w straszliwych męczarniach. Słabnącym głosem krzyczała: – Tasitkete! (Pomocy!) Tasukete! Itai! (Boli!) Tasu...! Teraz nawet Bóg wszechmogący nie zdołałby jej pomóc! Wzrok zamglony łzami utkwiłem w medaliku z Matką Boską, który jej dałem w Indiach i który nadal wisiał na jej poparzonej szyi. Patrzyłem na krwawe rany tam, skąd przedtem uważnie spoglądały ufne, błyszczące oczy Micziko, na spalone usta, którymi śpiewała i uśmiechała się tak radośnie. Miała też zgorzałe dłonie, a tak bardzo chętnie pracowała i grała! Spojrzałem na jej zwęglone małe stopy – już nigdy nie będzie chodzić! Już nigdy nie będzie Micziko! Jak bolesna jest myśl – „już nigdy”! Jak cenna staje się przyjaźń, gdy się ją traci na zawsze. Jak bardzo musiała cierpieć! Jak wspaniałe miała nadzieje. Jak bardzo lubiła ludzi! Jak bardzo kochała życie! Jak nieprzewidywalne jest przeznaczenie! Jak kruche jest życie! Jak niewybaczalne jest okrucieństwo człowieka! Jak ostateczna jest śmierć! Nagle te refleksje kłębiące się w mojej głowie przerwała oszałamiająca myśl. – Przecież to ja powiedziałem Micziko, żeby tu przyjechała! Ja ją tu sprowadziłem! Zginęła przeze mnie...! – szeptałem półprzytomnie, cierpiąc nieznośne moralne katusze. Och, jak nieskończenie tego wszystkiego żal! Boże, co za straszliwa lekcja! Poczułem się fatalnie. Rozczarowanie, ból, wyrzuty sumienia, jak macki czarnej ośmiornicy, chwytały mnie za gardło, otumaniały umysł, ściskały serce. Już niczego nie słyszałem... Słaby żałosny jęk Micziko umilkł... Wszędzie dokoła zaległa śmiertelna cisza – tylko gdzieś z oddali niosło się echo krzyku przestraszonej sowy i drzewa jasno płonęły niby upiorne pochodnie na pogrzebie Nadziei. Było bardzo gorąco, lecz ja drżałem, dusząc się powietrzem pełnym dymu i iskier. Po twarzy Pretora spływały łzy, kiedy najczulszym gestem przykrywał drobne ciało Micziko- san wojskowym kocem. – ...Requiescat in pace...! – Pewny, metaliczny głos pretora przeszywał mój udręczony mózg jak sztylet rozpalony do czerwoności: – „Ten kto straci życie odnajdzie je...”! – Niech złoty lotos jasny jak słońce przeniesie Micziko z tej doliny łez do Świata Największego Szczęścia – wyraziłem gorące życzenie. Ta dantejska scena była nierealna jak koszmarny sen. Przed oczami zaczęły mi wirować czarne plamy, szybko, coraz szybciej, hipnotyzując mnie i przyprawiając o rosnący zawrót głowy, aż wszystko utonęło w ciemności i ciszy... Kiedy już zostałem całkowicie pogrążony w żalu, nagle z mrocznej głębi pamięci zaczęła się wyłaniać niesamowita, procesja zmarłych krewnych, zabitych przyjaciół, którzy unosili się jak upiory nad ruinami domów zniszczonych przez wojnę, przywołując mnie gestami rąk. Wkrótce z ciemnej otchłani pamięci rozległy się krzyki torturowanych więźniów... rannych żołnierzy... wycie syren alarmowych... płacz bezdomnych sierot... gregoriańskie pieśni żałobne... Requiem za zmarłych... rozpaczliwe mamrotanie zbolałych księży oddających Ostatnią Posługę... wstrząsające tony „Marsza żałobnego” Szopena granego przez orkiestry na tle coraz głośniejszej kanonady atakującej każdą komórkę mojego rozpalonego mózgu. Nagle wszystko ucichło. Przesuwająca się fantasmagoria zniknęła w niedosięgłej dali... Byłem zupełnie sam... W tym życiu nie zostało dla mnie nic... Należałem do zmarłych. Odrętwiały, paraliżującym pragnieniem śmierci, straciłem przytomność. Wreszcie obudziłem się w szpitalu z zabandażowanymi rękoma i przygnębiającym wrażeniem, że w krótkim czasie przybyło mi wiele lat. Zapalenie mózgu okazało się poważniejsze od oparzeń. Lekarz powiedział mi, że ludzi, którzy podłożyli bomby, schwytała Gwardia Pretoriańska i otrzymali wieloletnie wyroki. W pożarze zginęło ośmiu legionistów, ale już rozpoczęto odbudowę. Jak bolesne są wspomnienia szczęścia! Jak koszmarna jest pamięć nieodwracalnych strat. Każdej nocy z bezdennej otchłani czasu, gdzie prawie całe moje życie już zostało pogrzebane, wyłaniały się duchy i cienie przeszłości. Wracające do mnie szczegóły tragedii paraliżowały ciało i mąciły myśli. Czułem się zmęczony swoim niepomyślnym życiem, w którym każda udręka pojawiała się za wcześnie, a wszystko, co dobre, nadchodziło późno albo za późno. Nieustanne oburzenie powiększało odrętwienie ciała i umysłu. Stale żądałem: „Wybaw mnie od rozpaczy!” Czas leczy, grzebie i unicestwia wszystko – ból, smutek, stratę. Wreszcie odzyskałem równowagę, a nawet zdobyłem więcej mądrości i spokoju za „cenę wszystkiego, co człowiek ma”. Epilog Mijały miesiące i lata. W końcu już dłużej nie zdołałem panować nad nieuleczalnym romantycznym Unruhe und Sehnsucht (niepokój i tęsknota). Pewnego słonecznego dnia w maju, chociaż jeszcze nie czułem się dobrze, samotnie wyruszyłem w podróż do Liberii, którą planowałem dawno temu z Micziko. Na lotnisku przywitał mnie Marius wraz ze swoja jawajska żoną Artemisią, synem Quirinusem i córką Dianą. Spostrzegłem głębokie bruzdy na twarzy przyjaciela, lecz wciąż miał mocny uścisk dłoni i bystre oczy. W czasie jazdy do hotelu PLP, położonego na plaży niedaleko portu, wracały wspomnienia lat wojennych i powojennych. Potem przypomniałem sobie prasowe relacje o działalności Mariusa w odległych zakątkach świata. Jego wpływy sięgały daleko i obejmowały szerokie masy ludzi. Znał właściwy kurs i wiele osób różnych ras entuzjastycznie witało jego projekty. Tak wiele się wydarzyło, ale przez te wszystkie burzliwe lata Marius ani razu nie odszedł od swoich przekonań ani celów mimo licznych niepowodzeń. Śmiało stawiał czoło nieznanemu i wszystko rozpoczął sam, uzbrojony tylko w swoją wiarę. Miał niezachwianą odwagę i stalową niezłomność pioniera, który przeciera nowe szlaki. Piętrzące się trudności zawsze sprawiały, że stawał się jeszcze bardziej zdeterminowany i nieugięty. Nigdy się nie przejmował brakiem władzy czy pozycji, które by wzbudzały powszechną uwagę. Pomimo dużych trudności i zniechęcających niepowodzeń wytrwale parł naprzód, nigdy się nie poddając, nawet bez chwili wahania. Marius dowodnił, że „wiara jest siłą życia”. Jednak, chociaż był wielkim altruistą, nie miał w sobie nic z bigota, chociaż odznaczał się zdumiewającą wyobraźnią, nie był obrazoburcą, chociaż pełen humanizmu, nie miał sentymentalnych złudzeń. Teraz Marius odniósł znaczny sukces. Był energiczny i czujny, ale w jego manierach nie dostrzegało się żadnej pozy ani pretensjonalności. Zachował swoją dawną szczerość i skromność, lecz zauważyłem, że jest bardziej pewny siebie i pogodniejszy. Minęliśmy ruchliwy port, pełen małych i oceanicznych statków. Na wielu masztach trzepotały flagi ONZ i PLP. W końcu dotarliśmy do budynku ze szkła i aluminium. Marius wyjaśnił, że za pół godziny ma przemawiać do dziennikarzy i innych gości tego nowego centrum. Kiedy mnie wprowadzono do audytorium, widownia już była pełna ludzi. Marius szybko wszedł na mównicę. Oznajmił, że ponieważ goście nie znają PLP, w zarysie przedstawi jej filozofię i działalność. Rozejrzawszy się, dostrzegłem kilkoro znajomych – Irene, Mirskiego, Konrada, Lidię, Ahmeda, Blackstone’a i Ksenię – oraz kilka sławnych osobistości: szwedzkiego naukowca, włoską gwiazdę filmową, chińskiego filozofa i hiszpańskiego dramaturga. Marius mówił spokojnie, przekonywująco. Improwizował tonem rozmowy towarzyskiej, bez oratorskich gestów. Jego wypowiedź była rozsądna, pozbawiona emocjonalnych nawoływań i niepolitycznej krytyki. – Każdemu planowi ulepszania świata, żeby miał jakieś znaczenie, musi towarzyszyć uporczywe działanie zmierzające do jego realizacji. Ponieważ najwyższe władze nie zdołały zapewnić pokoju ani dobrobytu, jest rzeczą logiczną, że zwykli ludzie sami powinni się zabrać do poprawiania swojej sytuacji. Dlatego stworzono PLP. Działając wspólnie z podobnymi organizacjami, aby w końcu zmusić polityków do podjęcia niezbędnych wysiłków prowadzących do bezpieczeństwa i dobrobytu ludzkości. PLP skupia się na dwóch polach działania. Pomaga emigrantom i innym osobom, które nie mają pozycji ani miejsca w społeczeństwie. W każdym kraju jest dużo młodych kobiet i mężczyzn bez domu, szkoły czy pracy. Są liczne niezadowolone, nieprzystosowane, sfrustrowane osoby, które nie mogą znaleźć odpowiadającego im pola skutecznego działania. Wielu spośród tych zawiedzionych, zapomnianych, odrzuconych ludzi domaga się szansy na dobre, konstruktywne życie. Lata wojny, bieda, upokorzenia pokryły ich serca lodową skorupą zdziczenia i obojętności. Chociaż są umysłowo i fizycznie sprawni, zepchnięto ich na margines społeczeństwa i rynku pracy. Trudno im także znaleźć możliwości wyrażania się na polu intelektualnym i artystycznym czy ujście dla aspiracji w kierunku społeczno-ekonomicznym. Frustracja ta zmienia ich w antyspołecznych egoistów albo zbuntowanych demagogów. Stają się elementami zapalnymi dla polityki, bezwartościowymi dla kultury, szkodliwymi dla gospodarki i destrukcyjnymi dla społeczeństwa. PLP zrzesza ludzi odtrąconych przez rodzinny kraj i odrzuconych przez ustabilizowane społeczeństwo. W łagodniejszej atmosferze zadowolenia topnieje lodowa skorupa nienawiści, podejrzliwości i fanatyzmu, ułatwiając przystosowanie się i pojednanie. PLP daje sposobność pracy dla pokoju tym, którzy najbardziej wycierpieli przez wojnę, umożliwia budowanie nowego społeczeństwa tym, dla których nie ma miejsca w istniejącym społeczeństwie. W interesie zarówno tych ludzi, jak i społeczeństwa, leży to, aby zrzeszali się w dobrej organizacji, zanurzyli się w dumnej służbie i odnaleźli siebie w pomyślnych osiągnięciach. Zamiast marnować czas w obojętnych miastach i prywatnych przedsiębiorstwach, gdzie nie ma dla nich dobrego miejsca, wyruszają w świat, by budować nowe miasta i nowe przedsiębiorstwa bliższe temu, czego pragną z całego serca. PLP troszczy się zwłaszcza o mniejszości, uchodźców, emigrantów, bezrobotnych pariasów, sieroty, rolników bez ziemi i wielu innych społecznie upośledzonych ludzi, którzy są ciężarem dla społeczeństwa. Uprawiając politykę diametralnie różniącą się od komunistycznej, PLP przeciwdziała powstawaniu biednego proletariatu w miastach poprzez zapewnianie proletariuszom atrakcyjnych możliwości pracy na wsi lub na morzu jako zahartowani i honorowi legioniści. Przeciętni ludzie mieszkający w slumsach np. Hongkongu czy Kapsztadu nie mogą się zregenerować, dopóki pozostają w tych samych frustrujących warunkach. Kiedy jednak przeniosą się w inne, lepsze miejsca, takie jak osiedla PLP, gdzie będą mieszkać i pracować z życzliwymi ludźmi w atmosferze zachęty, znajdą sposoby umożliwiające pełny rozwój. W szeregach Legionów, odznaczających się czynem i osiągnięciami, mogą maszerować ku jaśniejszej przyszłości z otwartymi oczyma i podniesioną głową. Tak więc w dużym stopniu usunie się z ogółu społeczeństwa rozgoryczenie, frustrację, napięcia i przemoc, równocześnie dając mu lepsze szansę rozwoju. Po wtóre, PLP pomaga ludności mniej rozwiniętych rejonów świata. Te rozległe, słabo zaludnione obszary stanowią nieograniczone pole dla inicjatywy, ulepszania i rozbudowy. Tak więc ochotnicy bez żalu żegnają się z przeludnionymi frustrującymi miastami. Zamiast bezsensownie walczyć i rywalizować z bliźnimi, zwierają szeregi na najbardziej eksponowanych placówkach cywilizowanego świata i stają silnym frontem ludzkiej solidarności wobec takich naturalnych wrogów człowieka, jak głód, choroby, erozja gleby i tak dalej. PLP pomaga rozwiązywać problemy wynikające z niepełnego wykorzystywania siły roboczej i surowców, z nadmiernej koncentracji przemysłu w niezdrowych miastach, a także z nieprawidłowego rozmieszczenia ludności, poprzez zatrzymywanie rolników na wsi oraz przenoszenie bezrobotnych ze slumsów na przeludnionych terenach miejskich świata do regionów rolniczych, słabo zaludnionych. W każdym kraju są znaczne obszary gruntów rolnych nie uprawianych, będących własnością państwa albo różnych instytucji, oraz wielkie obszary nieużytków. Sporo tej ziemi oddano do dyspozycji PLP tam, gdzie mogliśmy ją uprawiać lub wykorzystywać w inny sposób. Wiele osób mieszkających w Afganistanie czy Urugwaju, w Indonezji czy Sudanie, znajduje w PLP swoją własną organizację, która ich bezpośrednio łączy z resztą ludzkości. Pomyślałem o nieskutecznych „młodych gniewnych”, o rozpaczających egzystencjalistach, o straconym pokoleniu bitników, a później, rozglądając się dokoła, podziwiałem wspaniałe marzenie, które się spełniło, magię wielkiego planu, który został zrealizowany. Znów skupiłem uwagę na słuchaniu dobitnych zdań Mariusa następujących po sobie z żelazną konsekwencją. – Legiony Pomocnicze (Auxiliary Legion) uczestniczą w działalności oświatowej, gospodarczej, rekreacyjnej i kulturalnej PLP – w klubach towarzyskich i sportowych, schroniskach i restauracjach, spółdzielniach produkcyjnych i spożywczych, spółdzielczych kasach pożyczkowych, hurtowniach i tak dalej, zwanych Przedsiębiorstwami Powszechnymi (General Enterprises) i prowadzonych przez Aktywnych Legionistów (Active Legions). We wszystkich tych rodzajach działalności wiele się dokonuje poprzez budzenie w ludziach ambicji i nadziei jako wstępnych warunków samopomocy i nieprzerwanej działalności produkcyjnej. Jednak żaden Aktywny Legion nie może rozpocząć działalności bez upoważnienia Sztabu Generalnego PLP, który najpierw musi stwierdzić, że zapewniono dostateczne środki finansowe, ramy prawne itd. zanim wyda pozwolenie. Następnie Aktywny Legion, składający się z miejscowych legionistów i ochotników z innych rejonów świata, nabywa lub rekultywuje ziemię, uprawia ją, stawia zabudowania, zakłada przedsiębiorstwa, a więc zapewnia więcej miejsc pracy, więcej żywności i innych podstawowych środków do życia lokalnemu społeczeństwu. Ta działalność ekonomiczna połączona z oświatową zostaje automatycznie pomnażana i podnosi poziom życia miejscowego społeczeństwa. Legiony Pomocnicze można zakładać w dowolnym czasie niemal wszędzie. Jednak Aktywnych Legionów nigdy się nie organizuje bez uprzednich skrupulatnych badań ekologicznych ani bez dobrego przygotowania finansowego. Najpierw musimy poznać możliwości rolnicze i przemysłowe, zastosować skuteczne metody działania, zapewnić kompetentne kierownictwo i fachową organizację, co pozwoli ochotnikom utrzymywać wysoki poziom psychicznego samopoczucia i fizycznego dobrobytu. Nigdy nie próbujemy osiągać zbyt dużo zbyt szybko. Nasza, niemal wojskowa, strategia polega na dobrze planowanym działaniu krok po kroku: silna baza członkowska Legionów Pomocniczych, rozpoznanie, przyczółek, umocnienie pozycji, posuwanie się naprzód. Taki cykl dążenia do możliwych celów pośrednich jest rozszerzany i powtarzany. PLP zawsze unika przedsięwzięć, które by konkurowały z miejscowymi przedsiębiorstwami. To, co jest już przestarzałe, jest najpierw uzupełniane przez to, co nowoczesne, potem z nim połączone, a w końcu przez nie wypierane. Zaobserwowaliśmy, że duże możliwości tkwią w zorganizowaniu ludzi nieczynnych, bezradnych, niezdecydowanych, sparaliżowanych ciemnotą i biedą, aby tworzyli prężne, silne oddziały wykorzystujące do produkcji bogactwa naturalne dotychczas nie eksploatowane. Kilka oddzielnych grup tego rodzaju rozrasta się w łańcuch, a następnie sieć jednostek miejskich, kolonii i wsi PLP oplatającą świat i pokrywającą go kwitnącymi ośrodkami, które są oddane życiu spółdzielczemu, szerzą pokój oraz do najodleglejszych zakątków świata niosą przesłanie Miłości, Życia Światła i Wolności! W przeciwieństwie do byłych partii komunistycznych, PLP nie „pomaga” ludziom przez rozniecanie w nich nienawiści do bogatych. W przeciwieństwie do komunistów, nie wzywamy proletariuszy do ograbiania kapitalistów. PLP pomaga ludziom ubogim w ten sposób, że zapewnia im sprawną strukturę i pokazuje, jak mogą pomóc sami sobie, nie depcząc innych, nie konkurując z nimi ani ich nie eksploatując, lecz zajmując się niezależną produkcją spółdzielczą. Marius teraz mówił wyższym tonem, a każde słowo brzmiało jak uderzenie młota: – My próbujemy zastąpić chciwą i żarłoczną pogoń za własnym zyskiem, a także fanatyzm i mściwość wynikające z niskich pobudek, szlachetniejszym duchem służenia innym, prostotą i tolerancją. Odrzucamy propagandę komunistycznych demagogów, którzy obiecując swoim wyznawcom raj na ziemi, wykorzystują ich, aby zaspokajać własne ambicje w dążeniu do władzy, bezwzględnie depczą wszelką opozycję, tworzą nędzę i strach! PLP pomaga licznym opuszczonym ludziom na marginesie społeczeństwa, samotnie walczącym o byt, przyjmując ich w swoje szeregi. Jednak nie pozwalamy im na bezczynność, kiedy korzystają z owoców trudu innych, lecz umożliwiamy pracę dla własnego, a jednocześnie wspólnego dobra. Zapewniamy dużą rozmaitość zajęć w szerokim zakresie, tak aby ochotnik miał satysfakcję z pracy i poczucie, że jest akceptowany przez społeczeństwo. W przeciwieństwie do innych organizacji nie prosimy o pieniądze przechodniów na ulicach, nie zbieramy używanych rzeczy, żeby wydawać posiłki ubogim w przygnębiającej atmosferze odbierającej apetyt i pełnej moralizowania. – Szeroko rozłożywszy ramiona, Marius podniósł głos. – Mamy świadomość, że na tym świecie wszystkiego jest dosyć. Zamiast naprawiać zużyte rzeczy, my je wyrzucamy, bo jesteśmy pewni, że możemy stworzyć dużo nowych i lepszych! Również w przeciwieństwie do innych organizacji PLP umożliwia ludziom upośledzonym społecznie odzyskiwanie poczucia własnej godności. Jałmużna obraża tych, co ją otrzymują, i budzi pogardę w tych, którzy ją dają. Jednak nie musi tak być. Nasze doświadczenie wskazuje, że osoby długo lekceważone i poniżane są źródłem ogromnej energii. W dogodnych warunkach, mając wartościowe cele i inteligentnych przywódców, pracują nadzwyczaj intensywnie. W trudnej początkowej fazie organizacji PLP nie przyjmuje byłych faszystów, byłych komunistów, byłych przestępców ani innych osób moralnie czy umysłowo upośledzonych. Musimy się bronić przed niepoprawnymi fanatykami, którzy by tylko zakłócali naszą idealistyczną misję. PLP zrywa ze szkodliwą tradycją, zgodnie z którą w skład członków światowych organizacji wchodzą przedstawiciele państw-narodów. Ta organizacja odrzuca ograniczony, faszystowski pogląd, że czystość rasowa oraz jednolitość i wyjątkowość narodowa są pożądane. PLP trzyma się z dala od poniżającej i zabójczej polityki międzynarodowej. Działa w neutralnych: psychologicznych, kulturalnych i gospodarczych dziedzinach życia. W skład jej członków i kierownictwa wchodzą osoby prywatne tworzące silną indywidualną i uniwersalną bazę. Tak więc PLP nie ma nic wspólnego z narodowościami ani państwami. Na przykład Prokonsulem (oficer PLP koordynujący działalność w danym kraju) w Argentynie może być Meksykanin, a Specjalnym Trybunem (oficer łącznikowy między Sztabem Generalnym a Legionem) w Tajlandii Arab i tak dalej. Faktem jest, że angielski to język najpowszechniej używany na świecie. Społeczeństwa mówiące po angielsku są najbardziej rozwinięte w dziedzinach nauki, ekonomii i kultury. Język angielski ma także inne zalety: wielką literaturę i najbogatsze słownictwo. Z tych względów jest oficjalnym językiem we wszystkich działaniach PLP na całym świecie. W krajach anglojęzycznych zanikają miejscowe dialekty, ale na przykład Rosja Sowiecka chwaliła się literaturą w 60 językach. Czy tego rodzaju Wieża Babel przyczynia się do tak bardzo potrzebnego zrozumienia i jednoczenia ludzkości? Człowiek uwięziony w ciasnych ramach języka o małym zasięgu jest odcięty od intelektualnego związku z ludzkością i nie może osiągnąć pełnego rozwoju najwyższych władz swojej inteligencji. Wystarczająco trudne jest przekazywanie wiedzy między dwiema osobami, nawet gdy obie dobrze znają ten sam język. Po co więc utrzymywać nadmierną liczbę języków, skoro prowadzi to tylko do zacofanego i prowincjonalizmu, a także utrudnia postęp ludzkości? Tak jak łacina skonsolidowała uniwersalizm chrześcijański, tak samo my używamy języka angielskiego do skonsolidowania Planetarnego Uniwersalizmu. Jednak legioniści nie chcą być określani mianem mniejszym niż „mieszkańcy Ziemi”, a ich organizacja nie jest anglosaską ani żadną inną lokalną inicjatywą, lecz wyrazem postępu ludzkości i ewolucji kosmosu. W czasie gdy Marius mówił dalej, zajrzałem do ulotki, którą mi wręczono przy wejściu, i przeczytałem kilka fragmentów: Słowo Planetarny oznacza, że nie istnieją żadne ograniczenia zasięgu i członkowstwa w PLP. Słowo Legion wskazuje, że PLP jest stowarzyszeniem dobrze zorganizowanym. Niektóre formy i określenia są wzięte z klasycznej grecko-rzymskiej cywilizacji, która jest neutralnym dziedzictwem całego świata. Legiony PLP są przeniknięte duchem spartańskiej i helleńskiej estetyki. Ich podobieństwo do legionów rzymskich polega na tym, że przynoszą wielu mało rozwiniętym narodom pokój i kulturę, chociaż bez stosowania przemocy. Jednak rzymskie wzorce męskości, honoru i szacunku dla samego siebie są wzbogacone o helleńskie piękno i chrześcijańską etykę. Modlitwa PLP: Duchu Święty, prowadź naszą walkę o uniwersalny pokój! Przysięga PLP: Ślubujemy czynić dobro, kierować się prawdą i szerzyć piękno! Deklaracja członka PLP: Traktuję innych tak samo, jak pragnę być traktowany. Zasady PLP: Dobroć, Prawda, Piękno – Wolność, Braterstwo, Równość – Nauka, Postęp, Współpraca – Mara, Nadzieja, Dobroczynność! Jeżeli chcesz mieć większe możliwości wykazania się inicjatywą, podróżowania i przeżywania przygód, jeżeli lubisz pionierską owocną pracę w zespole, jeżeli pragniesz zachować muskuły silne, umysł sprawny, serce gorące i ducha żywotnego – wstąp do szeregów PLP, aby walczyć o Pokój, Postęp i Dobrobyt! PLP oferuje Ci najlepsze warunki do własnego rozwoju oraz służenia Bogu i ludzkości”. Odłożyłem ulotkę i znów skierowałem uwagę na Mariusa, który mówił powoli, starannie wypowiadając słowa: – Aby ułatwić ochotnikom odrodzenie się, PLP pomaga im rozpocząć życie od nowa, bez przeszłości w nowych warunkach z równymi możliwościami. W tym celu nowo zwerbowane osoby zachęca się do używania pseudonimów dla wszystkich wewnętrznych celów PLP. W kodeksie towarzyskim PLP uważa się za niestosowne, złe maniery informowanie kogokolwiek o takich prywatnych sprawach jak narodowość lub inne poprzednie przynależności, a także zadawanie pytań o przynależności, które były im narzucone w dzieciństwie, tak w samo jak obecnie w towarzystwie nie wypada kogoś pytać, czyimi niewolnikami, chłopami pańszczyźnianymi czy wasalami byli jego przodkowie albo jaki jest jego herb. Często lepiej jest zapomnieć o bezładnej przeszłości każdego ochotnika. Społeczeństwo także staje się lepsze po usunięciu przepaści między ludźmi, którzy się nazywają, powiedzmy, Nguyen Thi Thuoc, Zaphnaphapaaneah, Chruszczewski, Czang Shi-Hi- Tung, Hohenzollern, Jaunsudrabnis czy de Saint-Pierre. Kiedy człowiek nie musi ciągnąć za sobą chaotycznej przeszłości swojej ojczyzny i swoich przodków, kiedy nie jest bez końca karany za dawne błędy, kiedy nie może spoczywać na zwiędłych laurach czy stać się pasożytem wyzyskującym stare triumfy swoich przodków, ma to uzdrawiający wpływ na psychikę każdego legionisty. Naszym zdaniem to, czy ktoś stara się praktykować Uniwersalną Ideologię, czy nie, jest znacznie ważniejszym kryterium jego oceny niż zwykły fakt, że on lub jego ojciec był rosyjskim komunistą czy amerykańskim milionerem, metodystycznym biskupem czy czukockim szamanem, sędzią czy przestępcą, angielskim księciem czy cygańskim żebrakiem. W takich warunkach każdy legionista mieszkający i pracujący razem z innymi, nie zna narodowości, religii ani kasty ich przodków, wiec nie ma żadnych stereotypowych uprzedzeń, lecz musi wszystkich oceniać według ich obecnych osobistych zalet. W konsekwencji np. ochotnik, którego ojciec jest potentatem finansowym albo najlepszym przyjacielem komendanta PLP [PLP Commander – oficer PLP kierujący działalnością na kontynencie, np. w Ameryce Południowej czy Australii], nie ma większych przywilejów niż jakikolwiek inny ochotnik, który może być ubogim sierotą nawet nie znającym swoich rodziców. O promocji na wyższą rangę i o innych formach uznania decyduje wyłącznie aktualny wkład pracy w działalność PLP. Nasza organizacja, w miarę możności, także nie uznaje ograniczeń wieku, które w społeczeństwie stawiają osoby młode i starsze w pozycji upośledzonej. Na przykład bezczynny, ale dumny europejski książę w wieku czterdziestu pięciu lat, odznaczony licznymi cesarskimi orderami za śmieszną „zasługę”, że jest członkiem rodziny królewskiej, nie budzi w PLP takiego szacunku, jak skromny, pracowity dwudziestoletni wyspiarz z Fidżi, który zarządza, powiedzmy, plantacją daktyli w gospodarstwie PLP. Tak samo, na przykład, nieproduktywny, lecz arogancki pruski baron w średnim wieku, były dowódca superpancernika odznaczony Krzyżem Żelaznym za zatapianie statków handlowych, nie może u nas rządzić i przekonywać nas o swojej rzekomej rasowej albo osobistej wyższości nad łagodnym i młodym samoańskim poławiaczem pereł, który zarządza łodziami rybackimi na Tasmanii. Tak więc w PLP fałszywe wartości są odrzucane, prawdziwe są doceniane. W PLP naukowy realizm i zimna wydajność pracy to nie wszystko. U nas praca jest przepojona żarliwym romantyzmem twórczego wysiłku, czystym idealizmem altruistycznego poświęcenia i poetycką wizją urzeczywistniającego się lepszego świata. Przez produkcję towarów Legion może prosperować materialnie, ale dzięki niej nie stanie się wielki moralnie. My nie budujemy tutaj królestwa mamony. Możemy zapewnić chleb, mieszkanie i wygody, lecz Królestwo Niebieskie, nie zaistnieje jeżeli nie będziemy go szukać. Jednak PLP nie jest organizacją religijną. Nie mamy związków ani z żadnym rządem, ani z żadną sektą. Nie śpiewamy pieśni nabożnych, nie wygłaszamy kazań, nikogo nie nawracamy ani nie studiujemy starożytnych tekstów. Nie ślubujemy czystości czy ubóstwa. Niczego nie wyrzekamy się bez potrzeby. Nie wpajamy legionistom świętoszkowatości ani nastawienia zabijającego radość życia. Szanujemy wierzenia i praktyki religijne. Niczego nie głosimy, jeśli sami tego nie praktykujemy. W tej organizacji animalistyczne aspekty człowieka są przewyższane, jego ludzkie aspekty udoskonalane, a boskie kultywowane. Nie dopuszczamy do tego, aby suchy kurz teologicznej ortodoksji zadławił krystaliczne źródła praktycznego miłosierdzia i uniwersalnej miłości. Ponieważ „Bóg odrzuca pobożność bez dobrych uczynków”1, koncentrujemy się na aktywnej służbie ludzkości. Do legionistów bardziej przemawia przykład czynów niż słowa propagandy. Są aktywistami nastawionymi pozytywnie, a ich zadaniem nie jest zwalczanie zła, lecz rozpowszechnianie dobra. Z nikim się nie kłócą, nikogo nie przekonują ani nie potępiają, natomiast każdemu okazują dobry humor, pogodę ducha, życzliwą przyjaźń i tolerancję. Pracują i cieszą się życiem, ale nie są zainteresowani harowaniem dla potomności. Legionista może nosić na swoim mundurze specjalne odznaki wskazujące liczbę lat służby, znane mu języki czy nazwy krajów, w których służył. Kiedy jednak jest pytany o narodowość, z dumą oświadcza, że jest obywatelem świata. Niemniej przestrzega wszystkich praw istniejących w jego państwie, nakazujących mu służbę wojskową i spełnianie innych obowiązków. Służba w PLP charakteryzuje się barwnością, przygodami i koleżeństwem dawnego nie zmechanizowanego wojska. Jednak zachowując pewne nieszkodliwe jego formy, PLP wypełnia ją nieporównywalnie większym duchem odkryć naukowych, zwycięstw gospodarczych i pionierskiej pracy kulturalnej w egzotycznych rejonach świata. Służba wojskowa już dawno temu straciła urok kolorowych mundurów, honoru i rycerskości, a stała się nudnym, rujnującym, idiotycznym przygotowywaniem do masowego, bezlitosnego, samobójczego mordowania się wzajemnie i niszczenia cywilizacji. PLP nie jest narodowym, wypaczającym charakter wojskiem, składającym się ze specjalistów od bestialskiego, masowego mordowania i niszczenia, lecz armią kosmopolityczną, która buduje charakter i składa się ze specjalistów od produkcji, współpracy i oświaty. Rozprzestrzeniając się po całym świecie, PLP nie wzbudza strachu ani wrogości w żadnej grupie rozsądnych ludzi. Jako organizacja uniwersalna nikomu nie zagraża, lecz w pokojowy konstruktywny sposób przyczynia się do dobrobytu ludzkości. Władze żadnego wolnego państwa nie wtrącają się do PLP, ponieważ Legia działa ściśle w ramach obowiązujących praw. Jeżeli te przepisy ograniczają jej autonomie, wówczas funkcjonuje w takich formach, jakie są usankcjonowane. Jeśli rząd jakiegoś kraju zabrania działalności PLP, organizacja nie wzywa do obalenia tego rządu, ponieważ byłoby to przeciwko jej zasadom i przekraczałoby jej kompetencje. PLP zastąpił wiele niezdrowych form fałszywej obłudy i staromodnej etykiety nowymi zwyczajami, by ułatwić stosunki między oficerami oraz współpracownikami tej organizacji. Również unowocześniła poglądy dotyczące ubioru. Tak samo jak niepożądane jest, na przykład, żeby legioniści pochodzenia niemieckiego świętowali rocznicę zwycięstwa Niemiec nad Francją albo żeby legioniści pochodzenia francuskiego obchodzili rocznicę zwycięstwa Francji nad Niemcami, podobnie też niepożądane jest, żeby legioniści nosili ekanzus, pugrees, ghargas, sari, dhoti, turbany, sombrera, tam-o-shanters, burnusy, poncha, sarongi czy inne narodowe stroje, których cel i znaczenie od dawna są niezrozumiałe dla młodych pokoleń. Nie dopuszczamy do tego, żeby zacofane, szowinistyczne emocje rozrywały solidarność i spójność PLP i niweczyły jego cele. Gdyby Legiony miały być miniaturowymi kopiami zwykłego społeczeństwa, z zachowaniem jego uprzedzeń, animozji i innych przejawów zła, ich wkład do światowego pokoju równałby się zeru, oryginalność i twórczość ich pionierskiej pracy nie istniałaby, a zatem nie byłoby sensu istnienia takiej organizacji. Równie dobrze moglibyśmy ją rozwiązać, zdradzić nasze ideały i wspaniałe marzenia, i posępnie powłócząc nogami, powrócić do pracy dla prywatnych handlarzy albo znów stać się bezdusznymi automatami w fabrykach amunicji w różnych krajach. Mundury PLP nie tylko są ładne i dobrze chronią, ale również zapewniają maksymalny funkcjonalny pożytek i wygodę. Ich obecny wzór, przypominający uproszczone mundury wojskowe Stanów Zjednoczonych, opracowano zgodnie z zaleceniami kompetentnych naukowców, tak samo jak naszą żywność. Odrzucamy wpływy projektantów mody chciwych zysku, ponurych bigotów i osób z towarzystwa dumnych ze swoich pieniędzy. Dobrze utrzymywane proste mundury dla legionistów płci obojga poprawiają ich stan psychofizyczny, a ponieważ są takie same na całym świecie, przyczyniają się do wytworzenia esprit de corps (fr. duch wspólnoty, koleżeństwa). Można też nosić zwykłe ubranie, ale na początkowym etapie naszej działalności wpływy pokazujące różnice muszą być podporządkowane siłom zwiększającym integrację. Kładziemy nacisk na człowieczeństwo i boskość, które nas łączą, a nie bierzemy pod uwagę narodowości i teologii, które nas dzielą. Chcąc przedstawić jaśniejszy obraz działalności PLP, możemy ją podzielić na produkcyjną, konstrukcyjną i twórczą. Działalność produkcyjna obejmuje rolnictwo i przemysł – uprawę ziemi, wytwórczość, przetwórstwo, uzupełnione przez wydział komercyjny zajmujący się kupnem, sprzedażą i bankowością. Działalność konstrukcyjna obejmuje budowę schronisk, warsztatów i systemów nawadniających, zalesianie i tak dalej. Działalność twórcza polega na kształtowaniu wyższych form życia kulturalnego, społecznego i ekonomicznego. PLP jest inspiratorem twórczości artystycznej w literaturze, muzyce, plastyce, teatrze i innych dziedzinach. Szczególną uwagę zwraca się na badania naukowe, odkrycia i wynalazki. Słowa te przypomniały mi film „Planetarny Legion Pokoju”, który widziałem przed dwoma laty. Znów patrzyłem na Mariusa. Miał na sobie tropikalne ubranie przepisowej barwy, ale bez żadnych insygniów świadczących o randze czy rodzaju służby, z wyjątkiem metalowych inicjałów organizacji na naramiennikach kurtki o półwojskowym kroju. W czasie rekonwalescencji z rany po tym, jak pewien komunista dźgnął go nożem w Korei, zrezygnował z przewodzenia PLP i młodszy członek został wybrany na głównodowodzącego. Marius mówił w sposób prosty, prawie wojskowy, ale z takim przekonaniem i szczerością, że mnie wzruszył. Pomyślałem, że Wolter mylił się, kiedy powiedział: „Opuścimy ten świat tak samo głupi i zły, jakim go zastaliśmy”. – PLP chroni środowisko naturalne oraz zapobiega erozji gleby i innym szkodom powodowanym przez rolnictwo i przemysł. Długoterminowe pożyczki od międzynarodowych instytucji kredytowych, wypuszczenie własnych akcji i fundusze uzyskane od prywatnych i publicznych filantropów pozwoliły założyć Centralny Bank PLP. Jego liczne oddziały ułatwiają światowy przepływ towarów, pracowników i pieniędzy. Korzystając z „porównawczej korzyści”, PLP prowadzi handel przez wszystkie granice. Nabyliśmy ciężarówki, samoloty i statki, które transportują towary PLP nawet do najodleglejszych zakątków świata. Niektóre oświecone rządy zwolniły PLP od podatków i opłat celnych, honorują nasze paszporty oraz bazy i terminale morskie, położone na odległych wyspach na eksterytorialnych wodach mórz i oceanów. Tak więc PLP stała się spółdzielczą humanitarną organizacją lądową i morską o światowym zasięgu, zintegrowaną pionowo i poziomo. Jednak im dalej idziemy drogą postępu materialnego, im wyżej wspinamy się drogą duchowego rozwoju, tym dalej odsuwają się horyzonty. Nasza krucjata zatem nie ma granic tak jak Twórcza Ewolucja postępująca w nieskończoność i wieczność. PLP, całkowicie oddana służbie Twórczej Ewolucji, rozszerza sferę wyższego planowanego życia, lepiej wykorzystuje świat nieorganiczny i w ten sposób władzę celowej Myśli nad materią. PLP rozpala coraz więcej Prometejskich pochodni Światła, to jest twórczej inteligencji ludzkiej, po całej naszej ciemnej planecie. W odpowiednim czasie sięgnie do wewnętrznej i zewnętrznej przestrzeni. Legioniści Aktywni i Pomocniczy są propagatorami kultury planetarnej, żołnierzami walczącymi o Pokój, Dobrobyt i Postęp, rzecznikami Wolności i Sprawiedliwości, apostołami uniwersalnej zgody i współpracy, obrońcami największych ideałów, strażnikami najwyższych wartości ludzkości, budowniczymi nowego świata, krzewicielami planetarnej cywilizacji, w nowym tysiącleciu... Nagle serce mi zamarło. Jakiś człowiek zerwał się z krzesła i biegnąc w stronę mównicy, zaczął strzelać z rewolweru. Jedna z kul drasnęła lewe ramię Mariusa, który błyskawicznie wyciągnął z kieszeni mały, automatyczny pistolet i odpowiedział ogniem powalając zamachowca. Równocześnie czterech raczej drobnych mężczyzn, pędziło ku mównicy, krzycząc: – Liberia dla Liberyjczyków! Precz z cudzoziemcami! Jednak zostali schwytani przez liberyjskich policjantów i wyrzuceni. Kiedy znów zapanowała cisza, Marius z niezmąconym spokojem kontynuował przemówienie. – Męczennicy nie zrobią wiele dobrego, ale kretyni mogą wyrządzić wiele zła – lakonicznie skomentował incydent, a potem mocniejszym głosem, zakończył: – W kosmicznych zmaganiach między DOBREM a ZŁEM, które kształtują losy świata, Planetarny Legion walczy przeciwko potęgom ciemności, po stronie świetlanych sił Dobra, przystosowując Ducha Ludzkości do Boskiego Ducha, który przenika Wszechświat. *** Po przemówieniu i oklaskach chór, z akompaniamentem dwóch fortepianów, zaczął śpiewać hymn PLP. Na tle tej pieśni wysoka ciemnoskóra legionistka przejmująco silnym głosem pełnym pasji recytowała „Odę do Zwycięstwa”. Legioniści zwróceni w kierunku Uniwersalnego Sztandaru stali na baczność. Strofy wiersza przeplatające się z melodią chwytały bolejące serce. Migotliwe tło Wojennej Pieśni Republiki (The Battle Hymn of the Republic), śpiewanej bouche fermee, pianissimo, co pewien czas przeszywały gromkie tony Marsylianki, które wybuchały accelerando, fortissimo, wzruszając duszę, dodając ożywczej energii, zapalając entuzjazm. PLP zaadaptowała te dwie melodie, lecz słowa są nowe. Ta melodeklamacja była głęboko wstrząsająca, zwłaszcza dla tych, którzy spędzili całe swoje życie na walce z przeważającymi siłami zła. Wydawało się, że łzy dumy i nadziei spłukiwały smutki tragicznej przeszłości. Odnosiło się wrażenie, że ucichła ciemna burza walki i wielobarwna tęcza wszechogarniającego pokoju zajaśniała na horyzoncie przyszłości. Ponieważ był to sobotni wieczór, Pretor zaprosił wszystkich na przyjęcie w ogrodzie. Kiedy orkiestra zaczęła grać porywającą „Pieśń Włóczęgów”, ruszyłem za Theoxena, legionistka w stopniu Młodszego Centuriona, która prowadziła mnie do rozległego, tropikalnego ogrodu. POKÓJ WSZYSTKIM, KTÓRZY CZYTAJĄ TĘ KSIĄŻKĘ! Planetarny Legion to wizja lepszej przyszłości, która uczy nas jak tworzyć Niebo na Ziemi! Czytaj tę książkę, wstąp do Legionu Pokoju, który prowadzi nasze Przeznaczenie do Wolności Świata! Planetarny Legion i jego ideały są w moim sercu jak złote Ziarnka Pokoju. Ja też chcę je rozsiewać, aby swobodnie rosły do Boga! Eugene C. Chorosiński Florida, U.S.A. tłumaczenie z języka angielskiego Od wydawcy Od listopada 2000 r. egzemplarze trzeciego wydania były znowu rozsyłane z Warszawy, z Hawaii do recenzentów. Jednak niektórzy odpisali, że „...ta książka nie leży w profilu naszego pisma...” (Dziennik Polski – Anglia), a inne, „...nie akceptujemy książek nie zamówionych przez nas...” (The Oprah Magazine – USA). Przez lata w świecie wydawniczym książka ta była „odrzucana”, gubiona przez wielu obłudnych osłów lub obojętnych oszustów. „Pojawienie się prawdziwego geniusza na świecie łatwo poznać po tym, że wszyscy głupcy zawierają przeciw niemu porozumienie”. (Jonathan Swift) Czyżby powyższa obserwacja mogła też odnieść się do tej książki? Odpowiedź zostawiamy czytelnikom czwartego wydania. Autor nie jest geniuszem, ale mówi: Per aspera ad astra – Contra spem spero (Mam nadzieję wbrew nadziei) pamiętając też słowa Marii Skłodowskiej – Curie: „Jest w życiu główna zasada – nie dać się zwyciężać ani ludziom, ani okolicznościom” i „...szczęściem jest czynić szczęście innym”. Planetary Legion for Peace świadomość historyczna – pozytywne sformułowania wartości ogólnoludzkich, modeli do narzędzi analizy politycznej, – nowatorskie rozwiązanie – pokojowy wysiłek tworzenia dobra wspólnego największej ilości ludzi na całym świecie w drodze do sprawiedliwszego Jutra. – Teraz to dopiero początek. Thank you for your encouragement! Fragmenty wybranych recenzji 1955-2001 „Planetarny Legion” jest nowelą historyczną składającą się z autobiografii autora i jego wizji przyszłego świata bez konfliktów, rasizmu i fanatyzmu jakiegokolwiek rodzaju, świata, w którym zasady braterstwa i współpracy są dużo bardziej ważne niż materialny sukces. Książka ta opisuje młodego człowieka, który przeżył masakrę grupy partyzantów przez hitlerowców, jego długie uwięzienie i dalsze działania na terytorium okupowanym przez Niemców w innym oddziale partyzanckim. Andre i Marius, bohaterzy tej książki (wydają się alter ego Rexnera), rozwijają wielką ideę Planetarnego Legionu Pokoju, w którym ludzie wszystkich narodów mogliby pracować razem dla wspólnego dobra, zaczynając w Afryce, Azji i Ameryce Południowej. Autor jest oczywiście dobrze wykształcony i żarliwie szczery w swoich przekonaniach. Napisał do gazety „THE SUN” – „GŁOS LUDU” podkreślając fakt, że ludzie na całym świecie mają więcej podobnych, niż odmiennych cech i że dobrze byłoby dla wszystkich uświadomić sobie ten fakt. W wyniku wielu listów, rozmów telefonicznych i wywiadu, który trwał kilka godzin, Rexner wręczył mi swoją książkę wydrukowaną w Japonii, wiele egzemplarzy jego czasopism i pokazał mi sterty listów od czytelników z całego świata. Jego pismo „Cosmopolitan Contact”, które wydawał własnym kosztem przez wiele lat (od 1961 r.). Celem tego popularnego pisma było ułatwianie przyjaznych kontaktów międzynarodowych na tle jego altruistycznej filozofii. Podczas następnych rozmów też nie dał mi żadnych biograficznych danych poza tymi, które motywowały jego działalność jako małą usługę dla dobra świata. „Planetarny Legion” był wydany wkrótce po stworzeniu Peace Corps (Korpus Pokoju) przez prezydenta Kennedy’ego, ale po bardzo długim szukaniu wydawcy tej książki, jej idee na pewno poprzedzały pomysł Kennedy’ego. Książka ta to wspaniała idea narodzona ze strasznych doświadczeń w czasie wojny. Ed Manuel, The Sun, San Bernardino, Kalif. „LA LEGIONE PLANETARIA” e un libro ehe, attraverso le sofferenze del suo autore, indica la strada per una pace e fratellenza universal!, ehe solo possono essere raggiunte superando tutte le ideologie politiche e di parte. E’un libro nato dall’esperienza tragica delia guerra, ehe tutti dovrebbero leggere affinche gli errori passati non vengano piü ripetuti e servano di insegnamento per la creazione di un mondo migliore. Nel quadro delia umana solidarietä ed obbedienza ai divini comandamenti, „LA LEGIONE PLANETARIA” e una voce accorata e sincera ehe non potra non awincere il suo lettore. Renata Bertini, Roma Es ist erstaunlich mit welcher Umsicht Romulus Rexner dieses Buch geschrieben hat. Er wiederlegt schon im Text jedes Argument, das vorgebracht werden könnte, indem er es analysiert und seinen Gesprächpartner überzeugt, dass die Idee einer PLANETARY LEGION jedem Argument standhält. Ich finde vor allem die weltoffenen und humanen Leitgedanken, die eine übernationale Verständigung und Zusammenarbeit erst ermöglichen, sehr gut durchgedacht. Axel Goldman, Wien ... „Planetarny Legion” jest fascynujący z wielu przyczyn... Stephen Martin, USA ... „Planetarny Legion” jest oparty na nowych ideach i nowych sposobach życia, które przyniosłyby nadzieje, miłość i piękno do przerażonego pokolenia. „Current Events” – Indie ... „Planetarny Legion zrobił na mnie głębokie wrażenie... Siostra Mary Ann Henn (Klasztor Benedyktynów), USA ... „Planetarny Legion” poruszył mnie, bo każdy głos niosący idee, które są opisane dodaje do liczby tych, którzy są uświadomieni i przez ten fakt mogą zahamować upadek cywilizacji... Lewis Mumford USA ...Komentarze, które ofiarowali Lewis Mumford, Albert Einstein i Bertrand Russell, posiadają oczywiście tak wysoki autorytet, że trzeba rozważać „Planetarny Legion” z dużą uwagą... Vanguard Press, NY Den Positiven Meinungsäusserungen von Albert Einstein, Lewis Mumford und Bertrand Russell zu Ihren Ideen über Planetary Universalism kann ich unbedenklich zustimmen. Zgadzam się bezwarunkowo z pozytywnymi opiniami dotyczącymi Planetarnego Uniwersalizmu, które wyrazili Albert Einstein, Lewis Mumford i Bertrand Russell. Thomas Mann, Kilcheberg am Zürichsee, Szwajcaria ... „Planetarny Legion” bardzo mi zaimponował i myślę, że jest to wielkie dzieło stulecia. Należy do współczesnej klasyki Modern Library. Ta książka powinna być wymaganą lekturą w każdej szkole na całym świecie i być zawsze drukowaną. Bez jej wizji, bez nasion, które zasiewa, aby wyrastały z nich lepsze rozwiązania problemów, jakże ludzkość może się rozwijać w 21 stuleciu? Najlepsze stronice „Planetarnego Legionu” mają przenikliwość rozeznania i intensywności AUROBINDY. Niestety nie wielu wydawców ma wystarczającą wyobraźnię, aby zrozumieć jej bezcenna wartość. „Planetarny Legion” jest wśród moich książek, które najbardziej cenię. Jest to wspaniały, często wstrząsający utwór. Niestety może być tak daleko przed swoim czasem, że dopiero około roku 2025 większa ilość czytelników odkryje i zastosuje jego wizję. Norman E. Masters, USA ...Komentarze, które napisali Albert Einstein, Beretrand Russell, G.D.H. Cole, Pitirim A. Sorokin, Thomas Mann o „Planetarnym Legionie” wskazują, że ta książka była wydana dawno temu, bo już kontakt z nimi jest niemożliwy. Autor jest oburzony i zaalarmowany przez komunizm jak również przez wady istniejące w krajach kapitalistycznych. Pozytywne kierunki są w głównym tekście książki napisane w formie noweli. Autor opisuje własne doświadczenia w czasie II wojny światowej, potworności hitlerowców i sowieckich Rosjan. Na tle tego co świat już przecierpiał w czasie wojny i jak wiele terroru jeszcze grozi ludzkości. Rexner, w słowach bohaterów tej książki, ofiaruje swoje idee nowych instrumentów, które mogą przywrócić nadzieję. Ogólna teza, że dużo spraw jest złych na świecie i że coś ekstensywnego, uczciwego i szczerego trzeba wkrótce zrobić dla jego poprawy jest coraz bardziej oczywiste, wiec każda myśl, zwłaszcza tak żarliwa, jak Rexnera jest pożyteczna. Jego odpowiedź na wady świata, droga, która poprowadzi do (...) „raju braterstwa i pełności życia w roku 2025” (...) jest „Planetarny Legion”. Jest to niereligijny, niepolityczny lecz ponadkontynentalny Ruch. W epilogu bohater tej powieści, przez którego Rexner wyraża swoje idee, rozpoczął taki Ruch w różnych miejscach świata. Tak więc ofiarowany jest kompletny podręcznik „zrób-to-sam” z przykładami. Nie może być żadnego sporu, co do zalet i wartości zasad „Planetarnego Legionu”. Ten Ruch przez własną definicję, jest Ruchem, który będzie stopniowo wypierał społecznoekonomiczne wady obecnych systemów. „Planetarny Legion” jest dużo bardziej ambitny w zasięgu niż inne międzynarodowe organizacje. Jest on jakby ich agregatem, uniwersalną syntezą, którą wszyscy racjonalni ludzie zaakceptują. Ja uważam, że „Planetarny Legion” nie jest ideą utopijną. Ahmed Ali „ The Statesman” Pakistan Byłoby świetnie zrealizować idee „Planetarnego Legionu” Richard Todd, England „Planetary Legion” jest wielką książką, którą przeczytałem z przyjemnością Ismail Abdi Mattar, Steamer Point, Aden „Planetarny Legion” daje nam nowe, ważne idee, które nasze młode pokolenie może zastosować, aby stworzyć pokój i dobrobyt na świecie... Zamhari Salim, Baturdaja, Indonezja ...Byłem bardzo szczęśliwy, kiedy odkryłem, że główne idee „Planetarnego Legionu” zupełnie się pokrywają z moimi myślami. To było cudowne doświadczenie znaleźć nareszcie bezpartyjny, rozsądny punkt widzenia. Tradycje, presje polityczne i religijne, strach nie pozwalają ludziom wyrażać swoich prawdziwych poglądów. Rexner, jako pionier rewolucyjnych idei, napotka dużo wrogości i nieporozumień. Ja przyjechałem do USA z Polski na studia. Jestem głęboko zainteresowany „Planetarnym Legionem” i chciałbym przetłumaczyć tę książkę... Nazwisko znane wydawnictwu ...Potrzebujemy więcej książek takich, jak „Planetarny Legion”. Salutuję R. Rexnerowi, z którego ideami się identyfikuję. Mohamad Duha, Surakarta, Indonezja ...Dawno temu kupiłem „Planetarny Legion” i właśnie przeczytałem znowu tę książkę z dużym zainteresowaniem. Interesuję się programami życia kooperatywnego, takimi jak np. BRUDERHÖFE, KIBBUTZIM i dlatego byłem zadowolony kiedy znalazłem idee Rexnera, aby rozszerzyć takie zasady do organizacji o zasięgu światowym. Myślę, że „Planetarny Legion” może być jak najbardziej pożyteczny... Peter M. Adams, Anglia „Planetarny Legion” jest bardzo interesujący. E. Rull, Barcelona, Hiszpania ...Zgadzam się całkowicie z wszystkim co pisze R. Rexner w jego książce „Planetarny Legion”. Genialnie zaprogramował gładkie przesunięcie świata na Planetarny Uniwersalizm używając przenikliwości i humanizmu, aby stworzyć doskonałe połączenie dobrowolnej służby ze sprawnością wojskową. Autor zastosował swój silny zdrowy rozsądek dotyczący socjologii, psychologii i filozofii, aby w bezinteresowny sposób przedstawić odpowiedzi na wielkie kwestie i odniósł sukces. Kiedy powstaną ugrupowania PLP? David C. Roberts, USA ...Idee „Planetarnego Legionu” są oryginalne i obiektywne i życzymy autorowi powodzenia w tym przedsięwzięciu... Maharaj Krishan, Diplomatie Service, Indie „Planetarny Legion” można by nazwać – chociaż jest to wielkie uproszczenie – syntezą systemów, które umożliwiałyby ludzkości przekroczyć podziały i korupcje powodujące ciągłe konflikty. Autor tej książki jest, oczywiście, utalentowany i nie istnieje żadna wątpliwość, co do jego intelektualnej przenikliwości, szczerości i siły wyrażania, które ta książka posiada. Są tu podstawowe propozycje – kompromis, współpraca rządów, synteza, spojenie zderzających się wzajemnie systemów w jeden, górujący nad wszystkim, sposób zarządzania i życia ludzkiego, który rozwinąłby rodzaj harmonii planetarnej Scott Meredith, USA ...Jest to fascynująca, filozoficzna powieść, w której przedstawione są wady zarówno Komunizmu, jak i Kapitalizmu. Z przenikliwością i zrozumieniem Rexner bada oba te systemy i wskazuje ich wady. Odrzuca tzw. „twardy indywidualizm” i lekceważenie prostych ludzi za co kapitalizm był często krytykowany, jak również całkowite poświęcanie się państwowej biurokracji mszczącej prawa i szczęście indywidualnych osób w krajach totalitarnych. Stosując formę powieści, dla przedstawienia swoich idei, autor rozwija je w logiczny i systematyczny sposób. W czasie od roku 1940 do 2025 pokazuje Planetarny Legion, który wprowadził Marius, jeden z bohaterów tej książki, jako siłę dla dobrobytu i pokoju dla mniejszości, uchodźców, bezrobotnych i mieszkańców w mniej rozwiniętych regionach świata, którzy szukają możliwości lepszego życia. Przez uczestnictwo w tym Ruchu ludzie ci odkrywają, że szczęście zastępuje nędzę, pokój wypiera konflikty i miłość zwycięża nienawiść. „Planetarny Legion” jest dziełem fikcyjnym, które posiada też podwójną rolę, jako znaczący dokument historyczny i społeczny. Rexner pisze w tak jasny sposób, że czytelnik jest zainteresowany jego opowieścią od pierwszej do ostatniej strony. „Planetarny Legion” jest nowelą zamierzającą otwierać serca i umyły czytelników Edward Uhlan, USA ...Ta książka zajmuje się odważnie i inteligentnie ideałem Delfickim... Caresse Crosby, USA ...Przeczytałem te rozdziały „Planetarnego Legionu”, które otrzymałem. Treść ich jest bardzo rozsądna... Stuart Chase, USA ...Nie mam żadnych zastrzeżeń do „Planetarnego Legionu”, który popieram całym sercem... prof. Pitirim A. Soroki ...To dobrze, że „Planetarny Legion” pracuje dla pokoju na świecie. Ja wierzę, że każdy człowiek powinien uczestniczyć w wielkim działaniu, aby zapobiec przez wojnę nuklearną... dr Linus Pauling – USA ...Książka, jak najbardziej honorowa i interesująca – świetna akcja... Christina Papayoannou, Szwajcaria, 2001 ...Książka bardzo przenikliwa i bardzo obiecująca... Gail E. Ross, 2001 Inne komentarze są w tekście książki. Negatywnej krytyki nikt nie nadesłał. Wydawnictwo Autor przekazał swoje honorarium organizacji krzewiącej pokój na świecie. Voltaire. Mario, matko Boża, módl się za nami. Edwin Markham. Inny wielki Amerykanin, Mark Twain, napisał: „We wszystkich moich podróżach rzeczą, która wywarta na mnie największe wrażenie, jest uniwersalne braterstwo ludzi”. Tu: naiwniak. Powyższa wypowiedź napisana była w okresie największej potęgi komunizmu na świecie. Schopenhauer Rabindranath Tagore William Blake Lew Tołstoj Voltaire.