Ben Bova Jowisz Przełożyła Maria Gębicka - Frąc Tytuł oryg.”Jupiter” Wydanie angielskie; 2000 Wydanie polskie: 2004 Prolog: Stacja Orbitalna Gold Trzeba było aż sześciu, żeby go utopić. Niechętnie, z wielkim ociąganiem Grant Archer rozebrał się do naga, jak mu kazali. Ale gdy pchnęli go na brzeg wielkiego zbiornika, wiedział, że nie wejdzie do środka bez walki. Podrasowana gorylica złapała go za prawą rękę; uważała, żeby nie połamać mu kości, lecz mimo wszystko jej silny uścisk sprawiał ból. Dwaj ochroniarze trzymali za lewą rękę, trzeci złapał go w pasie, a czwarty oderwał bose stopy od pokładu, więc Grant stracił oparcie i mógł tylko szamotać się w powietrzu. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Grant nie wrzeszczał ani nie wołał ratunku, nic błagał ani nie przeklinał. Jedynymi dźwiękami było szuranie butów strażników po metalowych płytach pokładu, ich wytężone, urywane oddechy i spanikowane, rozpaczliwe dyszenie Granta. Ponury dowódca straży wprawnie złapał w wielkie mięsiste łapska jego ogoloną głowę i wepchnął ją do zbiornika wypełnionego gęstym, oleistym płynem. Grant zacisnął oczy i wstrzymywał oddech do chwili, gdy klatka piersiowa zagroziła wybuchem. Płonął od środka, dusił się, tonął. Ból był nie do zniesienia. Nie mógł oddychać. Musiał oddychać. Niezależnie od tego, co mu powiedzieli, na najgłębszym poziomie jaźni wiedział, że to go zabije. Nie ma powietrza! Nie można oddychać! Odruch wziął górę nad rozsądkiem. Wbrew sobie, wbrew strachowi, Grant otworzył usta, żeby zaczerpnąć tchu. Zakrztusił się. Chciał zawyć, krzyknąć, błagać o pomoc lub miłosierdzie. Lodowaty płyn wypełnił jego płuca. Całe ciało zadrżało, zadygotało z ostatnią nadzieją życia, gdy bezlitosne ręce wepchnęły go do zbiornika. Grant tonął, opadał coraz niżej. Otworzył oczy. Na dole paliły się światła. Oddychał! Kaszlał, krztusił się, jego ciałem wstrząsały niekontrolowane dreszcze, ale oddychał. Mógł oddychać płynem, który wypełniał płuca. Jak zwyczajnym powietrzem, mówili. Kłamstwo, podłe kłamstwo. Ciecz była ciemna i gęsta, zupełnie obca, wroga, lepka i straszna. Ale oddychał. Opadał w kierunku świateł. Mrugając w ich blasku zobaczył, że na dole czekają na niego nagie, bezwłose postacie. - Witamy w zespole. - W jego uszach zadudnił sarkastyczny głos, niski, powolny, rezonujący echem. Drugi, nie tak głośny, ale jeszcze bardziej basowy, dodał: - W porządku, przygotujmy go do operacji. KSIĘGA I Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku.”1 Psalm 22 Grant Armstrong Archer III Choć urodził się w jednej z najstarszych rodzin w Oregonie, Grant Archer wychowywał się w środowisku dalekim od wpływowego. W jednym z najwcześniejszych wspomnień widział matkę w sklepie Good Will, gdy przerzucała sterty używanej odzieży w poszukiwaniu swetrów i tenisówek, w których mógłby chodzić do szkoły. Jego ojciec, pastor metodystyczny w niewielkiej dzielnicy podmiejskiej Salem, był człowiekiem powszechnie szanowanym, ale nie traktowano go zbyt poważnie, bo, mówiąc słowami jednej z wdów należących do klubu golfowego,”był biedny jak mysz kościelna”. Większość urzędników Nowej Moralności podejrzliwie odnosiła się do nauki i naukowców, tych”humanistów”, którzy często próbowali zadać kłam słowu Pisma Świętego. Nawet ojciec radził Grantowi trzymać się z daleka od biologii i innych specjalizacji naukowych, które mogły ściągnąć na niego uwagę śledczych Nowej Moralności. Grant nie widział w tym problemu. Gdy tylko podrósł na tyle, by z podziwem i zdumieniem patrzeć na nocne niebo, zapragnął zostać astronomem. W szkole średniej, gdzie był najlepszym uczniem w klasie, zawęził zainteresowania do fizyki czarnych dziur. Choć ekscytowały go odkrycia na Marsie i na dalekich księżycach Jowisza, największą ciekawość budziły w nim przedśmiertne drgawki olbrzymich gwiazd. Jeśli zdoła zgłębić mechanizm zakrzywiania czasoprzestrzeni przez zapadające się gwiazdy, może pewnego dnia odkryje sposób umożliwiający ludziom wykorzystywanie tych zakrzywień do podróży międzygwiezdnych. Marzył o pracy w obserwatorium astronomicznym po drugiej stronie Księżyca, o studiowaniu gwiazd po kolapsie w zimnej i ciemnej głębi kosmosu. A jednak ostrzeżono go, że nawet tam, po drugiej stronie Księżyca, nie brakuje napięć i niebezpieczeństw. Mimo ostrej krytyki Nowej Moralności i surowych praw narzuconych przez dyrektorów obserwatorium, niektórzy astronomowie nadal kradli czas, by przez wielkie teleskopy poszukiwać śladów inteligencji pozaziemskiej. Kiedy taka zakazana działalność wychodziła na jaw, winni w niełasce wracali na Ziemię, z nieodwracalnie zwichniętymi karierami. Grant tym się nie przejmował. Zamierzał trzymać się z daleka od kłopotów i unikać konfliktów z wszechobecnymi agentami Nowej Moralności, poświęcając się badaniom nad enigmatycznymi i całkowicie bezpiecznymi czarnymi dziurami. Pilnował się, żeby nigdy nie używać strasznego słowa”ewolucja” w odniesieniu do cykli życiowych gwiazd i ich ostatecznej przemiany w czarne dziury. Donosiciele Nowej Moralności byli wyczuleni na to niebezpieczne słowo. Jeszcze przed ukończeniem liceum Grant wyrósł na spokojnego, szerokiego w ramionach młodzieńca z gęstą strzecha oiaskowych włosów, które często spadały mu na piwne oczy. Był dobroduszny i uprzejmy; w swoim bezlitosnym systemie rankingowym dziewczęta dawały mu trójc: w porządku jako kumpel, zwłaszcza gdy szło o pomoc w odrabianiu lekcji, ale za nudny, by umawiać się z nim na randki, chyba że w sytuacjach kryzysowych. Wysoki na metr osiemdziesiąt i chudy jak szczapa, Grant grał w szkolnej drużynie koszykówki i uprawiał biegi; nie był wybitną gwiazdą, ale godnym zaufania zawodnikiem, który zapewnia spokój ducha trenerowi. W ostatniej klasie zaproponowano mu stypendium w zamian za czteroletnią pracę w Służbie Publicznej. Przed Służbą nie było ucieczki: każdy absolwent szkoły średniej musiał odbywać ją co najmniej przez dwa lata, a potem jeszcze przez dwa w wieku lat pięćdziesięciu. Szkolny doradca Nowej Moralności powiedział, że godząc się na okres czteroletni po studiach, Grant otrzyma pełne stypendium na wybranej przez siebie uczelni i dał do zrozumienia, że odpracuje Służbę Publiczną w dziedzinie, w której się kształcił, czyli w astrofizyce. Grant przyjął stypendium i zobowiązanie, stale marząc o drugiej stronie Księżyca. Rozpoczął studia na Harvardzie i tam, ku rozkosznemu zdumieniu, zakochał się w kruczowłosej biochemiczce, niejakiej Marjorie Gold. Dzięki niej po raz pierwszy w życiu poczuł się ważny. W jej towarzystwie cichy, zrównoważony, jasnowłosy młody student astronomii czuł, że mógłby podbić wszechświat. Pobrali się na ostatnim roku studiów, choć Grant wiedział, że spędzi cztery lata w obserwatorium na Księżycu. Marjorie w tym czasie miała odbywać swoją Służbę Publiczną w Międzynarodowych Siłach Pokojowych, tropiąc tajne fabryki broni biologicznej w dżunglach Azji Południowo-Wschodniej i Ameryki Łacińskiej. Jednakże byli młodzi i ich miłość nie mogła czekać. Pobrali się mimo zastrzeżeń rodziców. - Będę przylatywać z Księżyca co parę miesięcy - powiedział Grant, gdy leżeli razem w łóżku i rozmyślali o następnych czterech latach. - Wtedy będę brać urlop - obiecała Marjorie. - Przed wypełnieniem zobowiązań będę już miał doktorat. - Dostaniesz posadę na każdym uniwersytecie. - A wtedy możemy zacząć starania o dziecko. - Chłopca. - Nie chcesz mieć córki? - Później. Jak już nauczę się być matką. Wtedy możemy mieć córkę. Grant uśmiechnął się w ciemności sypialni, pocałował Mar-jorie i zaczęli się kochać. Były to bezpieczne dni jej cyklu. Oboje ukończyli studia z wyróżnieniem, przy czym Grant jako najlepszy na roku. Marjorie, zgodnie z oczekiwaniami, została skierowana do pracy w siłach pokojowych. Grant był wstrząśnięty, gdy dostał przydział nie do obserwatorium po drugiej stronie Księżyca, ale do Stacji Badawczej Thomas Gold na orbicie Jowisza, ponad siedemset milionów kilometrów od Marjorie nawet w czasie maksymalnego zbliżenia do Ziemi. ...po której stoi pan stronie” Ojciec Granta radził zachować cierpliwość. - Jeśli chcą cię tam wysłać, to muszą mieć powody. Trzeba pogodzić się z sytuacją, synu. Grant stwierdził, że nie potrafi tego zrobić. Brakowało mu cierpliwości, mimo najżarliwszych modlitw. Jego ojciec był człowiekiem potulnym i ustępliwym, i co przez to zyskał? Życie na uboczu i w biedzie oraz protekcjonalne uśmiechy za plecami. To nie dla mnie, powiedział sobie Grant. Wbrew radzie pojednawczego ojca rozpoczął walkę o zmianę skierowania, wędrując przez kolejne biura aż do gabinetu regionalnego dyrektora północno-wschodniego okręgu Nowej Moralności. - Nie mogę spędzić czterech lat na Jowiszu - upierał się. - Jestem żonaty! Nie mogę być tak daleko przez cztery lata! Poza tym jestem astrofizykiem i na Jowiszu moja specjalizacja nie jest potrzebna. Zmarnuję cztery lata! Jak mam zrobić doktorat, kiedy tam nie prowadzi się żadnych badań astrofizycznych? Dyrektor regionalny siedział sztywno wyprostowany na krześle z wysokim oparciem, z łokciami wspartymi na blacie wielkiego dębowego biurka i smukłymi dłońmi złączonymi czubkami palców. Nazywał się Ellis Beech. Był poważnym Afroame-rykaninem o skórze barwy sadzy. Twarz miał chudą, pociągłą, ze szpiczastym podbródkiem; brązowożółte ponure oczy niewzruszenie wpatrywały się w petenta przez całą jego natarczywą, błagalną tyradę. Wreszcie Grantowi zabrakło słów. Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać. Starał się zapanować nad gniewem, ale był pewny, że nadmiernie podniósł głos, zdradzając swoje oburzenie i zdenerwowanie. Nigdy nie okazuj złości, radził mu ojciec. Bądź spokojny, rozsądny. Gniew rodzi gniew; jeśli chcesz, żeby dyrektor spojrzał na problem z twojego punktu widzenia, postaraj się go nie zrazić. Grant zgarbił się na krześle, czekając na odpowiedź. Dyrektor nie wyglądał na zrażonego. Grant miał wrażenie, że nie usłyszał nawet połowy z tego, co mu powiedział. Biurko było zarzucone papierami, od cienkich pojedynczych arkuszy po grube tomy w czerwonych oprawach, a ekran komputera migał denerwująco. Było jasne, że Beech jest bardzo ważną i bardzo zajętą osobą, choć jego telefon nie zadzwonił ani razu, od kiedy Grant przemierzył gruby dywan wyłożonego boazerią gabinetu. - Miałem lecieć na drugą stronę - wymamrotał, próbując skłonić zadumanego mężczyznę do jakiejś reakcji. - Jestem tego świadom - rzekł wreszcie Beech. I dodał: - Niestety, jest pan potrzebny na Jowiszu. - Jak mogę być pot... - Pozwól, młody człowieku, wyjaśnię panu sytuację. Grant pokiwał głową. - Naukowcy pracują w stacji badawczej na orbicie Jowisza od prawie dwudziestu lat - podjął Beech, kładąc leciutki nacisk na słowo”naukowcy”. - Interesują się formami życia odkrytymi na dwóch księżycach planety. - Trzech - poprawił Grant odruchowo. - A poza tym znaleźli formy życia w atmosferze Jowisza. Beech ciągnął niewzruszenie: - Prace te są niezwykle kosztowne. Naukowcy trwonią pieniądze, które mogłyby zostać spożytkowane na pomoc biednym i pokrzywdzonym przez los tutaj, na Ziemi. Nim Grant zdążył coś powiedzieć, Beech ruchem dłoni nakazał mu milczenie. - Mimo to Nowa Moralność nie sprzeciwia się ich działalności. Choć wielu z nich robi wszystko, co w swojej mocy, żeby podważyć prawdą Pisma Świętego, pozwalamy im kontynuować bezbożne badania. Grant nie uważał za bezbożne badań nad algami i mikrobami żyjącymi w skutych lodem morzach księżyców Jowisza. Czy próbę pełnego zrozumienia boskiego dzieła można uważać za bezbożną? - Dlaczego nie sprzeciwiamy się trwonieniu funduszy i czasu? - zapytał Beech retorycznie. - Ponieważ Nowa Moralność i bogobojne organizacje w innych krajach muszą wchodzić w kompromis z Międzynarodową Administracją Astronautyczną... i globalną strukturą władzy finansowej, pozwolę sobie dodać. - Kompromis? - zdumiał się Grant. - Fuzja. Synteza jądrowa. Ekonomiczny dobrobyt świata zależy od elektrowni termojądrowych. Bez energii z syntezy nasz świat powróci do nędzy, chaosu i zepsucia, z którego lęgły się wojny i terroryzm we wcześniejszych latach. Dzięki fuzji podwyższymy poziom życia nawet największych nędzarzy, zaniesiemy nadzieję i ocalenie w najbardziej zacofane zakątki Ziemi. Grant rozumiał jego racje. - A paliwo do fuzji, czyli izotopy wodoru i helu, pochodzą z Jowisza. - Otóż to. - Beech ponuro pokiwał głową. - Pierwsze elektrownie termojądrowe wykorzystywały izotopy z Księżyca, ale ich pozyskiwanie okazało się zbyt drogie. Natomiast atmosfera Jowisza jest dosłownie gęsta od paliw termojądrowych. Zautomatyzowane czerparki przywożą tony izotopów. - Ale co to ma wspólnego z badaniami naukowymi prowadzonymi na orbicie Jowisza? Beech rozłożył ręce, jakby mówiąc: Proszę mnie nie winić. - Kiedy Nowa Moralność wykazała, że fundusze pochłaniane przez badania mogłyby zostać znacznie lepiej wykorzystane na Ziemi, humaniści z MAA i globalni ekonomiści zażądali kontynuowania badań. Zdecydowanie sprzeciwili się zakończeniu działalności naukowej. Całe szczęście, pomyślał Grant. - W ten sposób doszło do kompromisu: naukowcy mogą kontynuować prace, dopóki będą one finansowane z zysków, jakie przynoszą czerparki. - Paliwa termojądrowe płacą za operacje badawcze - podsumował Grant. - Tak, tak właśnie było przez dziesięć ostatnich lat. - Ale co to ma wspólnego ze mną? Dlaczego wysyłacie mnie na Jowisza? - Wiemy, czym zajmują się naukowcy na księżycach Jowisza. Ale w ubiegłym roku wysłali sondę na samą planetę. - Wysłali mnóstwo sond na Jowisza. - Ta była załogowa. Grant sapnął ze zdumienia. - Sonda załogowa? Jest pan pewien? Nigdy nie słyszałem o czymś takim. - My również. Zrobili to w sekrecie. - Nie wierzę. Jak mogliby... - Dlatego wysyłamy pana na orbitę Jowisza. Musimy się dowiedzieć, do czego zmierzają ci bezbożni humaniści - rzekł Beech stanowczym tonem. - Mnie? Chcecie, żebym ich szpiegował? - Musimy wiedzieć, co robią i dlaczego nie informują o swoich poczynaniach nawet MAA. - Przecież ja nie jestem szpiegiem. Sam jestem naukowcem! Poważna twarz Beecha skrzywiła się w grymasie niezadowolenia. - Panie Archer, z pewnością zakłada pan, iż można być jednocześnie naukowcem i wierzącym. - Tak! Między nauką i wiarą nie ma żadnej fundamentalnej sprzeczności. - Możliwe. Ale tam, w stacji badawczej na orbicie Jowisza, naukowcy robią coś, co pragną przed nami ukryć. Musimy się dowiedzieć, co knują. - Ale... dlaczego ja? - Niezbadane są wyroki boskie, mój chłopcze. Został pan wybrany. Proszę pogodzić się z tym faktem. - To zniszczy mi życie - zaprotestował Grant. - Cztery lata bez żony, cztery lata stracone na Bóg wie co. Nigdy nie zrobię doktoratu! Beech ponownie pokiwał głową. - Tak, to ofiara, zdaję sobie sprawę. Ale powinien pan się radować, gdyż to zaszczytne poświęcenie. - Łatwo panu mówić. To moje życie zostanie przewrócone do góry nogami. - Coś panu wyjaśnię - rzekł Beech, stukając czubkiem palca w zasłany papierami blat biurka. - Czy ma pan pojęcie, jak wyglądał świat, zanim Nowa Moralność i inne organizacje przejęły władzę polityczną w większości krajów? Grant lekko przesunął się na krześle. - Było mnóstwo problemów... - Ha! - parsknął Beech. Grant spostrzegł, że jego oczy mają barwę lwich ślepiów. I że Beech patrzy na niego niczym lew na gazelę. - To znaczy, ekonomicznych, społecznych... - Świat był dołem kloacznym! - warknął Beech. - Korupcja i zepsucie. Brak moralnego przywództwa. Politycy spełniający najdziksze zachcianki grup nacisku, przeprowadzający głosowania i walczący o popularność, nie zwracający uwagi na prawdziwe problemy, które narastały i piętrzyły się. - Przepaść między bogatymi i biednymi poszerzała się coraz bardziej - wyrecytował Grant, wspominając lekcje z liceum. - I to doprowadziło do terroryzmu, zamieszek, zbrodni. - Beech lekko podniósł głos. - Na całym świecie szalały wojny domowe. Terroryści używali broni biologicznej. - Tragedia w Kalkucie. - Trzy miliony ofiar. - I Sao Paolo. - Kolejne dwa miliony. Grant widział filmy w szkole: sterty trupów na ulicach, ratownicy w skafandrach kosmicznych, mających ich chronić przed śmiercionośnymi czynnikami biologicznymi. - Rządy były sparaliżowane, niezdolne do działania - podjął Beech ostro - dopóki duch boski nie powrócił w korytarze władzy. - Nastąpiło coś w rodzaju cudu, prawda? - mruknął Grant. Beech potrząsnął głową. - To nie był cud, tylko wynik ciężkiej pracy uczciwych, bogobojnych ludzi. Przejęliśmy kontrolę nad rządami na całym świecie, my, Nowa Moralność, Światło Allacha, Święci Apostołowie w Europie. - Ruch Nowe Tao w Azji - dodał Grant. - Tak, tak. A dlaczego powiodło nam się wprowadzenie siły i mądrości moralnej na arenę polityczną? Bo religia jest systemem dwójkowym. - Jakim? - Dwójkowym. Nakazy religijne opierają się na zasadach moralnych. Jest dobro i jest zło. Nic pośrodku. Nic! W religii nie ma miejsca na krętactwa polityków. Dobro lub zło, czerń lub biel, wejście lub wyjście. System dwójkowy. - Dlatego Nowa Moralność odniosła sukces tam, gdzie zawiodły inne ruchy reformatorskie - powiedział Grant, akceptując argumenty Beecha. - Otóż to. Dlatego mogliśmy oczyścić dotknięte plagą przestępczości ulice naszych miast. Dlatego mogliśmy rozpędzić wszystkie te samozwańcze grupy, które rzekomo działały w obronie praw obywatelskich, a w rzeczywistości dążyły do uzyskania społecznej aprobaty na wszelkie grzeszne czyny. Dlatego mogliśmy zaprowadzić ład i zapewnić stabilizację naszemu narodowi - i całemu światu. Grant musiał przyznać, że świat pod bogobojnymi, silnymi moralnie rządami organizacji w rodzaju Nowej Moralności był znacznie lepszy od tego, który znał z lekcji historii - od świata zepsucia i rozpasania. - Działamy w imię Boże - ciągnął Beech z ogniem w oczach, wyprężony jak struna, z dłońmi ułożonymi płasko na biurku. - Karmimy biednych, niesiemy wykształcenie i oświecenie mieszkańcom nawet najbardziej zapadłych części Azji, Afryki i Ameryki Południowej. Ustabilizowaliśmy przyrost naturalny świata bez mordowania nienarodzonych. Podnosimy standard życia najbiedniejszych z biednych. Grantowi kręciło się w głowie. - Ale co to ma wspólnego z Jowiszem... i ze mną? Beech surowo zmierzył go wzrokiem. - Młody człowieku, w życiu każdego nadchodzi chwila, kiedy trzeba dokonać wyboru między dobrem i złem. Musi pan zadecydować, po której stoi stronie: Boga czy Mamona. - Nie rozumiem. - Naukowcy na Jowiszu coś knują, coś chcą zachować w sekrecie. Musimy się dowiedzieć, co robią i dlaczego skrywają przed nami swoje poczynania. - Czy to nie jest zadanie dla MAA? Przecież to oni kierują badaniami naukowymi. - Mamy przedstawicieli w Międzynarodowej Administracji Astronautycznej. - W takim razie dlaczego nie zostawicie tego MAA? Niemal z politowaniem Beech powiedział: - Ceną za wielką władzę jest wielka odpowiedzialność. Chcąc utrzymać stabilność i mieć pewność, że nikt - naukowiec, rewolucjonista czy szalony terrorysta - nie zagrozi zdobytym z wielkim trudem osiągnięciom, musimy sprawować kontrolę nad wszystkimi razem i każdym z osobna, na całym świecie. - Kontrolować każdego? - Tak. Naukowcy na Jowiszu myślą, że nie podlegają naszej władzy. Musimy im pokazać, że jest inaczej. Pan został wybrany na agenta, który zapoczątkuje bolesną lekcję. Pan pomoże nam dowiedzieć się, do czego zmierzają i w jakim celu. Grant był zbyt skonsternowany, żeby odpowiedzieć. Zrozumiał, że klamka zapadła. Poleci na Jowisza, aby się dowiedzieć, co robią naukowcy. Nie wykręci się od tej powinności. Siedział przed biurkiem Beecha z mętlikiem w głowie, rozdarty między poczuciem obowiązku a oburzeniem, że nie ma absolutnie żadnego wpływu na decyzję dotyczącą czterech następnych lat jego życia. Czy tego chce, czy nie, poleci na Jowisza. Z niespodziewanym uśmiechem Beech dodał: - Oczywiście, jeśli szybko wywiąże się pan z zadania, może zdołamy załatwić przeniesienie do innej placówki badawczej, takiej jak obserwatorium po drugiej stronie. - Na Księżycu? - Grant chwycił się słomki. Poważnie kiwając głową, Beech zaznaczył: - W zamian za satysfakcjonujące nas wyniki. Nadzieje Granta zgasły. Kij i marchewka, uświadomił sobie. Księżyc jest marchewką, która ma zdopingować mnie do zrobienia tego, na czym im zależy. - Na stacji Jowisza będzie pan zdany wyłącznie na siebie - podjął Beech. - Nikt nie będzie znał prawdziwego powodu pańskiego pobytu, a pan nikomu go nie wyjawi. Grant nie skomentował. - Ale nie będzie pan sam, panie Archer. Będzie pan pod stałą obserwacją. - Pod obserwacją? Z nieznacznym uśmiechem Beech oznajmił: - Bóg pana widzi, Archer. Bóg będzie miał baczenie na każdy pański ruch, każdy oddech, każdą myśl, która wpadnie panu do głowy. Bezkresny ocean To bezkresny ocean, ponad dziesięć razy większy od całej planety Ziemi. Pod wirującymi chmurami, które pokrywają Jowisza od bieguna do bieguna, ocean nigdy nie zaznał światła Słońca ani nie poczuł twardych, ograniczających konturów lądu. Fale nie uderzają w urwiste brzegi, nie ryczą na piaszczystej plaży, bo na ogromnej powierzchni Jowisza nie ma lądu, nie ma nawet wyspy czy rafy. Grzywacze oceanu przewalają się bez przeszkód, wiecznie. Podgrzewane z dołu przez wrzące jądro planety, szaleńczo zakręcane przez hiperkinetyczny ruch obrotowy Jowisza, dzikie prądy pędzą przez bezkresne rrorze niczym nawałnice wysokościowe w górnych warstwach atmosfety. Długie i potężne fale z szaleńczym rykiem nieustannie okrążają glob. Ocean burzą potężne sztormy i tajfuny większe niż całe planety, wyjące z furią przez długie stulecia. To największy, najgłębszy, najbardziej potężny, najbardziej dynamiczny i straszliwy ocean w całym Układzie Słonecznym. Jowisz, największa ze wszystkich planet, objętością przewyższa Ziemię ponad tysiąckrotnie, natomiast masą ponad trzysta razy. Jest taki wielki, że z łatwością mógłby wchłonąć wszystkie inne planety układu. Sama Wielka Czerwona Plama, burza, która szaleje od wieków, jest większa od Ziemi. Plama jest jedyną charakterystyczną cechą wśród niezliczonych wirów i smug pędzących bez opamiętania chmur. Jowisz składa się głównie z najlżejszych pierwiastków, wodoru i helu, bardziej przypominając gwiazdę niż planetę. Mimo swojego rozmiaru i masy obraca się wokół osi w niecałe dziesięć godzin, a szybki ruch obrotowy powoduje wyraźne spłaszczenie na biegunach. Jowisz przypomina wielką pasiastą piłkę plażową, spłaszczoną pod ciężarem niewidzialnego dziecka. Pod wpływem szybkiego ruchu planety gruba pokrywa chmur rwie się na pasma i wstęgi o wielu odcieniach: bladożół-te, szafranowo-pomarańczowe, białe, płowożółto- brązowe, niebieskawe, różowe, czerwone. Tytaniczne huragany gnają chmury z prędkością setek kilometrów na godzinę. Skąd biorą się kolory chmur? Co leży pod nimi? Od ponad stulecia astronomowie wysyłali sondy w atmosferę Jowisza, lecz ledwo próbniki spenetrowały wierzchnią warstwę, miażdżyło je kolosalne ciśnienie. Ale dociekliwi badacze nie poddali się i z czasem stwierdzili, że pięćdziesiąt tysięcy kilometrów - czyli niemal cztery razy więcej niż wynosi średnica Ziemi - pod chmurami leży bezkresny ocean prawie jedenastokrotnie większy od całej Ziemi i głęboki na pięć tysięcy kilometrów. Tworzy go woda przesycona związkami amoniaku i siarki, silnie zakwaszona, lecz tym niemniej woda, a w Układzie Słonecznym wszędzie tam, gdzie występuje woda, tam istnieje życie. Czy jest życie w ogromnym, głębokim oceanie Jowisza? Frachtowiec Orał Roberta - Chcesz powiedzieć, że twoja żona z domu nazywa się Gold? - zapytał Raoul Tavalera. Grant pokiwał głową. - Zgadza się. - Tak samo jak stacja badawcza? Tavalera miał długą końską twarz, zęby jakby o parę numerów za duże, wodniste wytrzeszczone oczy i krzaczaste czarne brwi. Razem wziąwszy wyglądał na ponuraka. Gęste kręcone włosy na rozkaz srogiej kapitan wiązał w długi kucyk. - To tylko zbieg okoliczności - odparł Grant. - Nie ma żadnego pokrewieństwa. Stacja nosi imię Thomasa Golda, astronoma z dwudziestego wieku. Brytyjczyka, jak sądzę. - Pewnie Żyda. Grand poczuł, jak brwi wędrują mu w górę. - Oni zawsze zmieniali nazwiska, wiesz, żeby nikt się nie połapał, że są Żydami. Pewnie nazywał się Goldberg albo Goldstein. Grant powstrzymał się od komentarza. Siedział z Tavalerą przy jedynym stole w obskurnym, ciasnym kambuzie. Tavalera, także świeżo upieczony absolwent, był inżynierem i zamierzał odpracować dwa lata Służby Publicznej na pokładzie czerparki. Byli sami; załoga obsadzała stanowiska robocze. Automaty zjedzeniem i piciem o tej porze były zimne i puste. Porysowane, wyświechtane metalowe grodzie i pokład świadczyły o wieloletniej eksploatacji frachtowca. Grant poszedł do kambuza, żeby na krótko oderwać się od studiowania informacji dotyczących olbrzymiej planety. Większość czasu w trakcie nużącej podróży do Stacji Badawczej Gold spędzał na nadrabianiu braków w wiedzy o Jowiszu i jego świcie księżyców. Tavalera zjawił się chwilę później. Najwyraźniej nie miał nic lepszego do roboty, bo postanowił wciągnąć go w rozmowę. Czy daje do zrozumienia, że Marjorie jest Żydówką? - zastanowił się Grant. Uważał, że to miły zbieg okoliczności, że stacja badawcza, do której się kieruje, nosi to samo nazwisko co jego żona. Uznał to za dobry omen - co oczywiście nie znaczy, że wierzył w omeny. Coś takiego byłoby zabobonem, praktycznie grzechem, ale potrzebował czegoś, co podnosiłoby go na duchu w czasie tej długiej, powolnej, nieprawdopodobnie nudnej podróży do układu Jowisza. Grant myślał, że pomknie do celu na pokładzie jednego z nowych statków o napędzie termojądrowym, które większość drogi pokonywały ze stałym przyspieszeniem, co skracało czas podróży do kilku tygodni. Marzenie ściętej głowy! Absolwenci podróżowali najtańszymi dostępnymi środkami transportu, co znaczyło, że obaj z Tavalerą będą tkwić na tym gruchocie przez ponad pół roku. W największe osłupienie wprawiła go informacja, że czas przelotu nie wlicza się do okresu Służby Publicznej. - Służba Publiczna - powiedział cierpko urzędnik Nowej Moralności, kiedy Grant rejestrował się przed wyjazdem - jest dokładnie tym, co słyszysz: pracą dla dobra publicznego. Przelot statkiem kosmicznym nie jest służbą, tylko wypoczynkiem. Grant wykłócał się na kolejnych szczeblach administracji aż do samego urzędu państwowego, ale jedynym, co zyskał, była reputacja upierdliwca. Nie pomogły nawet modlitwy. Według regulaminu podróż była czasem wolnym i kropka. Ładny mi czas wolny, pomyślał Grant. Roberts był stary i powolny, szary i ponury. Jednostka załogowa obracała się na długiej linie wokół masywnego modułu towarowego, dzięki czemu panowała w niej sztuczna grawitacja równa mniej więcej połowie ziemskiej. Kwatery Granta i Tavalery były ciasną klitką wielkości trumny z dwiema kojami wciśniętymi jedna nad drugą w ten sposób, że zaledwie dziesięć centymetrów przestrzeni dzieliło nos Granta od zarwanego materaca Tavalery. Na przygnębiającym, rozlatującym się frachtowcu do przewozu rudy nie było miejsca nawet na kapliczkę. Grant odprawiał niedzielne modły w zmaltretowanym kambuzie, korzystając z nagranych nabożeństw ojca i mając nadzieję, że ani Tavale-ra, ani nikt z załogi nie przeszkodzi mu w praktykach religijnych. Gburowata, siwowłosa kapitan warczała na niego, ilekroć się spotkali.”Nie wchodź nikomu w drogę, mądralo!” - to były najmilsze słowa, jakie od niej usłyszał. Członkowie załogi - trzech mężczyzn i trzy kobiety - całkowicie ignorowali pasażerów. Wszyscy posługiwali się słownictwem, za które na Ziemi stanęliby przed lokalną komisją obyczajowości. Grant w samotności nagrywał długie wiadomości dla Mar-jorie, czy była w Ugandzie, w Brazylii czy w ruinach Kambodży. Łączność wideo w czasie rzeczywistym nie była możliwa: rosnąca odległość między Ziemią a Robertsem powodowała coraz dłuższe opóźnienia w przekazie, udaremniając wszelkie próby przeprowadzenia normalnej rozmowy. Marjorie rzadziej przysyłała mu wiadomości, ale przecież miała o wiele więcej zajęć. Zawsze wyglądała na zadowoloną i pełną optymizmu. Każdą wiadomość kończyła podaniem ilości godzin dzielących Granta od powrotu na Ziemię. - Trzydzieści dwa tysiące sto siedemnaście godzin i znowu będziemy razem, kochanie - mówiła. - Z każdą sekundą jesteś coraz bliżej mnie. Za każdym razem, gdy myślał o liczbach, był bliski załamania i płaczu. Szukał ucieczki w poszerzaniu wiedzy o Jowiszu, godzinami przesiadując w ciasnej, obskurnej mesie, metalowym sześcianie z trudem mieszczącym przykręcony śrubami stół i cztery plastikowe krzesła, chyba najbardziej niewygodne w Układzie Słonecznym. Tam spędzał większość czasu, zostawiając klau-strofobiczny przedział sypialny Tavalerze. Wsuwał się na koję dopiero wtedy, gdy oczy mu się zamykały od ślęczenia przed ekranem w grodzi, połączonym z jego osobistym komputerem. Członkowie załogi od czasu do czasu zachodzili do mesy, ale generalnie nie odzywali się do niego. Tylko kapitan mu przeszkadzała swoim utyskiwaniem, że zmuszono ją do przewożenia darmozjadów. Dla niej był zbędnym bagażem, bezcelowo zużywającym powietrze i żywność. Do Tavalery odnosiła się z większą tolerancją; on przynajmniej był mechanikiem i miał robić w układzie Jowisza coś pożytecznego. Granta uważała za potencjalnego jajogłowca, który będzie bawić się na stacji badawczej, zamiast wykonywać prawdziwą robotę. Grant starał się ignorować jej wrogość i z uporem zajmował się studiami. Chciał przed przybyciem do stacji Gold przyswoić sobie wszystko, co w owym czasie wiedziano o Jowiszu. Skoro musiał spędzić tam cztery lata, zamierzał wykorzystać czas produktywnie, nie tylko jako szpicel Nowej Moralności. Na zwykle ponurej twarzy Tavalery gościło rozbawienie. Szczerzył wielkie zęby w szerokim uśmiechu. - Ja cię chrzanię, człowieku, chajtnąłeś się z Żydówką. Grant zdusił ogień irytacji. - Ona nie jest Żydówką, a gdyby nawet, to co z tego? Tavalera pochylił się nad wąskim stołem tak mocno, że Grant poczuł jego nieprzyjemny oddech. - Rzecz w tym, że oni nie wierzą w seks po ślubie. Poderwał głowę i zaniósł się długim, szczekliwym śmiechem. Grant wlepił w niego oczy. O to chodziło w tej rozmowie? - zapytał się w duchu. Chciał mnie nabrać na kawał z długą brodą? Śmiejąc się, Tavalera wytknął go palcem. - Żałuj, że nie widziałeś swojej miny, geniuszu! Była niesamowita! Grant zmusił się do uśmiechu. - Chyba dałem się nabrać, co? - Pewnie. Pogadali jeszcze przez parę minut, ale Grant wymyślił jakąś wymówkę i pomknął do mesy, żeby wrócić do pracy. Idąc krótkim korytarzem przez środek modułu mieszkalnego, zastanawiał się, o co chodziło Tavalerze. Czy coś się kryło pod jego prymitywnymi żartami? Czy rozmowa o Żydach była jakimś sprawdzianem? Nowa Moralność wszędzie ma agentów, czujnie wypatrujących wichrzycieli i wywrotowych idei. Może faktycznie mnie obserwują, żeby ocenić, czy będę wiarygodnym szpiegiem? Beech dał do zrozumienia, że będą mieć mnie na oku. Czy Tavalera donosi swoim zwierzchnikom z NM? Najprawdopodobniej Tavalera był tym, za kogo się podawał, czyli świeżo upieczonym inżynierem z niedojrzałym poczuciem humoru. Grant jednak uznał, że może być donosicielem, informującym najbliższego agenta NM o nieprawomyślnych zachowaniach. Notka pochwalna dobrze wyglądałaby w jego aktach. Podejście Przez ponad tydzień po parę godzin dziennie Grant patrzył, jak spłaszczony glob Jowisza powiększa się powoli, gdy stary, wysłużony Roberts zbliżał się do planety. Minęło go bliskie spotkanie z Marsem; czerwona planeta znajdowała się po drugiej stronie Słońca, kiedy przecinali jej orbitę. Przez Pas Asteroid przepłynęli tak, jakby go wcale nie było - ani jedna skała, ani jeden kamyk nie pojawił się w polu widzenia. Radar statku wychwycił kilka dalekich ech, ale żaden obiekt nie był na tyle duży, by zalśnić w promieniach Słońca. Z Jowiszem sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Król planet Układu Słonecznego, dość wielki, by pomieścić w sobie wiele odpowiedników Ziemi, prezentował się spektakularnie. Jak na króla przystało, wędrował po niebie w otoczeniu orszaku. Dzień po dniu Grant z głodem w oczach patrzył, jak cztery największe satelity tańczą wokół swojego pana. Czuł się jak sam stary Galileusz, obserwując kwartet małych światów orbitujących wokół kolosalnego, pasiastego globu. Nieświadomie wyniósł codzienne obserwacje do rangi rytuału. Szedł do mesy zaraz po śniadaniu, zawsze sam. Nie pragnął towarzystwa, zwłaszcza Tavalery’ego. W mesie podłączał palmtop do systemu i uzyskiwał dostęp do kamer statku. Każdy dzień zaczynał od wyświetlania widoku Jowisza w czasie rzeczywistym, bez powiększenia. Chciał widzieć coraz bliższą planetę taką, jaką zobaczyłby, gdyby przebywał na zewnątrz i patrzył gołym okiem. Dopiero później wczytywał program powiększający i przystępował do dokładniejszej inspekcji. Jowisz powiększał się z dnia na dzień. Grant zaczął dostrzegać inne, mniejsze księżyce, okrążające masywną bryłę planety: maleńkie kropeczki, nawet przy największym powiększeniu kamer. Przechwycone asteroidy, nie ulega wątpliwości; drobne światki pojmane przez króla i zmuszone do okrążania jego majestatu, dopóki nie zbliżą się zbyt mocno i nie zostaną rozerwane przez kolosalną grawitacją. Pewne rzeczy sprawiły mu zawód. Pasma chmur okazały się ciemniejsze i mniej kolorowe, niż się spodziewał. Barwy były stonowane, przygaszone w porównaniu z tymi, które widział na filmach. Zrozumiał, że odcienie zostały sztucznie wzmocnione, żeby wyraźniej pokazać ruch chmur. Nie mógł też dostrzec cienkich pierścieni nad równikiem Jowisza, niezależnie od usilnych starań. Kamery statku miały za małą rozdzielczość. - Rzuć okiem na Io, mądralo. Grant poderwał głowę i w otwartym włazie mesy zobaczył kapitan. Była to kanciasta, surowa kobieta o szaroblond włosach, po wojskowemu ściętych na zapałkę, podkreślających ziemistą cerę. Jej spłowiały oliwkowo-zielony kombinezon wydawał się wymięty, wystrzępiony, bezkształtny. W grubych palcach trzymała pusty plastikowy kubek. - Prometeusz wybucha - powiedziała. Po raz pierwszy w czasie długiej podróży przemówiła do niego bez warczenia. Grant był zbyt zaskoczony, żeby coś powiedzieć. Siedział przy stole jak sparaliżowany. Ze zirytowaną miną kapitan podeszła bliżej, pochyliła się nad jego ramieniem i wyszczekała komendy do palmtopa. Ekran na grodzi zamrugał. Ukazał się na nim cętkowany pomarańczo-wo-czerwony glob Io, najbardziej wewnętrzny z czterech dużych księżyców galileuszowych. - Wygląda jak pizza - mruknęła. Grant zobaczył, że Io faktycznie przypomina pizzę, pokrytą gorącą siarką zamiast serem, przybraną kraterami i wulkanami w miejsce pieczarek czy plasterków kiełbasy. Kapitan wydała kolejne polecenie i widok Io uległ tak szybkiemu powiększeniu, że Grantowi niemal zakręciło się w głowie. Pomarańczowa od siarki tarcza ostrą krzywizną odcinała się od czarnego kosmosu. Grant dostrzegł brudnożółty pióropusz na tle ciemności. - Prometeusz znowu się brandzluje - zaśmiała się kapitan. Ignorując jej grubiaństwo, Grant wreszcie odzyskał głos. - Dziękuję. - - Czekaj, nie spiesz się tak do ucieczki. - Wydała następne polecenie, pochylając się tak blisko, że Grant poczuł woń jej potu i ciepło ciała. - Cierpliwości. - Wyprostowała się, gdy Io znowu się oddaliła. Grant wbijał oczy w ekran. - Czego mam wypatrywać? - Zobaczysz. Plamisty czerwono-żółty dysk nagle zamrugał. Ułamek sekundy później Grant zrozumiał, że Io weszła w szeroki, głęboki cień Jowisza. - Daj jej chwilę - wyszeptała kapitan za jego plecami. Grant zobaczył słabą zielonkawą poświatę, upiornie bladą, chorobliwą, jak gasnące światło jakiegoś dziwacznego głęboko-morskiego stworzenia. Zdziwienie odebrało mu mowę. - Cząstki wysokoenergetyczne z magnetosfery Jowisza rozżarzają atmosferę Io. Światło jest słabe, widać je tylko w cieniu Jowisza. Racja, pomyślał Grant. Gdzieś o tym czytał. Atomy tlenu i siarki wzbudzone przez zderzenia z cząsteczkami magnetosfery. Jak zorze na Ziemi, ten sam mechanizm fizyczny. Ale oglądanie zjawiska na własne oczy stanowiło nadzwyczajną premię. - Dziękuję - powtórzył, odwracając się od ekranu. Kapitan wzruszyła ciężkimi ramionami. - Jak byłam w twoim wieku, chciałam zostać naukowcem. Chciałam badać Układ Słoneczny. Szukać nowego życia, dokonywać odkryć. - Westchnęła ciężko. - Zamiast tego pilotuję tę balię. - To ważna praca. - O tak, z pewnością. - Mówiła z akcentem, którego Grant nie potrafił zidentyfikować. Rosyjski? Polski? - Przez większość czasu komputer kieruje statkiem, a ja nie mam nic innego do roboty, jak tylko pilnować, żeby załoga czegoś nie schrzaniła. Grant nie wiedział, co powiedzieć. - Cóż, teraz przynajmniej od czasu do czasu wożę przystojnych młodych mądralińskich - dodała z niespodziewanym uśmiechem. Nagle Grant poczuł się w mesie jak w pułapce. - Uch... - zaczął podnosić się z krzesła. - Mam jeszcze sporo do zrobienia. I muszę wysłać wideogram do żony. Wysyłam codziennie i... Kapitan roześmiała się na całe gardło. - Tak, naturalnie. Rozumiem, urodziwy mądralo. Nie ma powodów do obaw. Ze śmiechem odwróciła się do ekspresu. - Dopóki działa system rzeczywistości wirtualnej, absolutnie nic ci nie grozi, przystojniaczku. Grant opadł na krzesło, gdy podśmiewając się, nalała kawę do kubka i ruszyła do wyjścia. Raptem zatrzymała się i odwróciła. - Przy okazji, na mostku jest bąbel obserwacyjny. Jeśli chcesz popatrzeć na Jowisza bez pośrednictwa kamer, możesz z niego korzystać. Grant zamrugał ze zdziwienia. - Uch... dziękuję - wydukał. - Bardzo dziękuję. Przepraszam, jeśli... Ale kapitan już szła korytarzem w stroną mostka, zaśmiewając się pod nosem. Przez długą chwilę Grant siedział sam, zastanawiając się, czy źle ją zrozumiał i czy nie zrobił z siebie głupka. Ale wspomniała o systemie VR. Słyszał o używaniu symulacji wirtualnych do uprawiania seksu. Był pewien, że właśnie o to jej chodziło. Pokręcił głową, próbując wyrzucić rozmowę z pamięci. Ja z nią? Zadrżał na samą myśl. Natychmiast zaczął układać kolejną wiadomość dla Marjorie, rzecz jasna nie wspominając o rozmowie z kapitan. I, wbrew sobie, zastanawiał się, jaki jest seks wirtualny. Przybycie Wyglądając przez przejrzysty bąbel ze szkłostali, Grant widział, że Jowisz jest nic tylko ogromny, ale też żywy. Weszli już na orbitą. Kolosalna zakrzywiona bryła planety była taka wielka, że nie widział nic innego prócz wstęg i wirów chmur, które z zawrotną prędkością pędziły nad powierzchnią. Chmury zmieniały się i rozkwitały na jego oczach, kołowały w wirach wielkości Azji, poruszały się i pulsowały jak żywe stworzenia. Błyskawice, nagłe eksplozje światła, migotały w chmurach niczym lampy sygnalizacyjne. Grant wiedział, że w tych chmurach jest życie. Ogromne baloniaste stworzenia zwane meduzami Clarke’a, które dryfowały na wietrze o sile huraganu. Ptaki, które nigdy nie lądowały, całe życie spędzając w powietrzu. Cienkie jak pajęczyna pająki-latawce, które chwytały mikroskopijne spory. Węglowe makrocząsteczki łańcuchowe, które powstają w chmurach i dryfują w dół, w kierunku globalnego oceanu. Słowa psalmu, nieproszone, zabrzmiały w jego głowie: Niebiosa głoszą chwałę Boga, Dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza... I była tam Czerwona Plama, kolosalna wirująca burza, większa od całej Ziemi, szalejąca od ponad czterystu lat. Błyskawice mrugały wokół jej obwodu; zdaniem Granta wyglądały jak młócące rzęski jakiejś kolosalnej bakterii, która sunie po powierzchni gigantycznej planety. Gdzieś na orbicie równikowej wokół Jowisza krążyła Stacja Badawcza Gold, cel jego podróży, największy sztuczny obiekt w Układzie Słonecznym - poza kosmicznymi miastami orbitującymi między Ziemią a Księżycem. Mimo swojej wielkości stacja nie była widoczna na tle ogromnej, przytłaczającej przestrzeni Jowisza. Jak abstrakcyjny obraz, pomyślał Grant, patrząc na gnające chmury, bladożółte, rdzawobrązowe, białe, różowe, jasnoniebieskie. Ale dynamiczny obraz, ruchliwy, zmienny, usiany światłem - i żywy. Mars był światem martwym, zimnym i milczącym mimo swoich porostów i starożytnych ruin przy urwisku. Wenus była piecem: ospałym, duszącym, bezużytecznym. Na Europie, Kal-listo i Ganimedesie, bliskich księżycach Jowisza, niemal dorównujących wielkością planecie Merkury, pod płaszczami wiecznego lodu istniały kruche ekosystemy mikroskopijnych stworzeń. Ale w pełnych podziwu oczach Granta potężny Jowisz tętnił życiem, tryskał energią. Przez cztery dni kapitan stopniowo zwiększała ruch obrotowy statku i teraz moduł mieszkalny krążył wokół pustej ładowni na tyle szybko, by na jego pokładzie wytworzyła się grawitacja niemal równa jednemu g. Po wielu miesiącach życia w grawitacji o połowę mniejszej, nagły wzrost ciężaru sprawił, że Grant stale czuł się zmęczony, obolały i zniechęcony. Ale nie wtedy, gdy przebywał w bąblu obserwacyjnym. Gdy siedział na jedynym wyściełanym fotelu, patrząc na ogrom Jowisza, jego myśli pędziły jak wielobarwne chmury. Nie miał pojęcia, na czym będzie polegać jego praca, gdy wreszcie spotkają się ze stacją Gold. Z pewnością Międzynarodowa Administracja Astronautyczna nie zafundowała mu wyjazdu na orbitę Jowisza, żeby studiował pulsary i czarne dziury. Oczywiście, wolałby to robić, ale... Nie, myślał, z fascynacją patrząc na planetę, w układzie Jowisza interesowano się głównie mikroskopijnymi formami życia na zamarzniętej Europie i Kallisto oraz stworzeniami żyjącymi w atmosferze planety. Do takiej roboty powinni kierować biologów i geologów, nie sfrustrowanego astrofizyka. A jednak Nowa Moralność twierdziła, że naukowcy wysłali statek załogowy w wirujące chmury planety. W sekrecie. Czy to prawda? Co znaleźli? Dlaczego prowadzili prace w tajemnicy? Naukowcy nie postępują w ten sposób, przekonywał się Grant. Ktoś w Nowej Moralności jest paranoikiem, a ja będę przez cztery lata płacie za jego głupią podejrzliwość. Z narastającą rozpaczą uświadomił sobie, że naukowcy prawdopodobnie każą mu obsługiwać sprzęt do wiercenia w lodzie na powierzchni księżyca. Albo, co gorsza, zostanie posłany pod lód, w głąb lodowatego oceanu. Ta myśl go przerażała: zamknięty pod lodem, w obcym świecie ciemności bez powietrza - z wyjątkiem tego w butlach na własnych plecach. Okropne. Przerażające. - Za trzy minuty rozpoczyna się manewr cumowania. - Głos kapitan popłynął z osadzonej w grodzi kratki głośnika, lekko chrapliwy i płaski. - Zbędny personel ma udać się do swoich kwater albo do kambuza. - Zbędny personel - mruknął Grant, podnosząc się z wyściełanego fotela. - To znaczy ja. - I Tavalera, dodał w duchu. W zwiększonej grawitacji ciało reagowało z niechęcią, ociężale. Przez długą chwilę stał w ciasnym bąblu obserwacyjnym, nie zwracając uwagi na bolące nogi, nadal patrząc na Jowisza. Nie widział stacji badawczej; albo nie było jej w polu widzenia, albo była za mała w porównaniu z ogromnym Jowiszem, żeby ją zauważyć. Odwrócił się z ociąganiem i przez niski właz wyszedł na korytarz, który prowadził do kambuza. Tavalcra już tam siedział nad parującym kubkiem. Z wyrazem zakłopotania na końskiej twarzy wycierał brodę serwetką. Grant zobaczył mokre plamy na przodzie jego kombinezonu. - Uważaj przy piciu - przestrzegł Tavalera. - Przy jednym g płyn leje się znacznie szybciej. Grant pomyślał, że nie potrzebuje ostrzeżenia. Bolące nogi mówiły mu wszystko, co musiał wiedzieć o grawitacji. Klapnął ciężko na krzesło naprzeciwko Tavalery. - Pewnie to nasz ostatni wspólny dzień - powiedział młody inżynier. Grant w milczeniu pokiwał głową. - Dziś rano dostałem przydział. - Mina Tavalery wahała się między zmartwieniem a nadzieją. - To czerparka, jak najbardziej: Glen P. Wilson. Grant milczał. W porannym biuletynie łączności nie było przydziału dla niego. O ile wiedział, miał dostać go po zameldowaniu się na pokładzie stacji badawczej. - Z tego, co słyszałem, to stary statek, rozklekotany i trzeszczący, ale dobry. Niezawodny. Ma wysoki wskaźnik wydajności. Zdaniem Granta mówił tak, jakby próbował przekonać samego siebie do czegoś, w co naprawdę nie wierzył. - Dwa lata - mówił - a potem do domu, wolny i bez zobowiązań. - To dobrze. - Ty będziesz tutaj przez cztery lata, prawda? - Zgadza się. Tavalera potrząsnął głową jak człowiek, który jest znacznie mądrzejszy. - Wdepnąłeś, co nie? Cztery łata. - Nie będę odrabiać jeszcze dwóch, gdy stuknie mi pięćdziesiątka - zaznaczył Grant. Z odrobiną złośliwości dodał: - Ale ty tak. - Jeśli Tavalera wyczuł jego rozdrażnienie, to nie dał tego po sobie poznać. Machnął długą ręką w powietrzu. - Może tak, może nie. Nim skończę pięćdziesiątkę, mogę być zbyt ważny dla Nowej Moralności, żeby ktokolwiek się mnie czepiał. Grant znowu się zastanowił, czy przypadkiem Tavalera nie sprawdza jego lojalności. Czy nasza rozmowa jest monitorowana? - zapytał się w duchu. Podnosząc lekko głos, odparł: - Zawsze uważałem, że Służbę Publiczną powinno wypełniać się z przyjemnością. Należy zrewanżować się społeczeństwu. To ważne, prawda? Tavalera odchylił się na krześle i spojrzał na niego chytrze. - Tak, pewnie. Ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Rozumiesz, o co mi chodzi? Statek zadrżał. Drżenie było lekkie, ale tak niespodziewane, że obaj natychmiast poderwali głowy. Grant poczuł ostre ssanie w dołku. Tavalera szeroko otworzył oczy. - Manewr cumowania - powiedział po chwili milczenia. - Tak, jasne - przyznał Grant, siląc się na nonszalancki ton. Tavalera podniósł się z krzesła. - Chodź do bąbla obserwacyjnego, popatrzymy. - Ale kapitan powiedziała... Tavalera ze śmiechem ruszył do włazu. - Daj spokój, nie można całymi dniami zachowywać się jak tresowana małpa. Co zrobi, jak nas przyłapie, wyrzuci ze statku? Przy ekranie na grodzi odezwał się brzęczyk. - Wiadomość dla Granta Archera - oznajmił syntetyzowany głos systemu łączności. Wdzięczny za ten przerywnik, Grant powiedział: - Na ekran, proszę. Ekran pozostał pusty. - Komunikat prywatny - uprzedził komputer. Wideogram od Marjorie, pomyślał Grant. Tavalera nie pozwoli mi obejrzeć go na osobności. Jeśli sam tego nie zrobi, poproszę go, żeby się wyniósł. - Na ekran, proszę - powtórzył. Ku jego zaskoczeniu na ekranie ukazały się bliźniacze godła Międzynarodowej Administracji Astronautycznej i Urzędu Cenzury Nowej Moralności. Nim zdążył zareagować, godła znikły, a w ich miejscu pojawił się sążnisty dokument z nagłówkiem TAJNY PRZYDZIAŁ. Grant zobaczył, że Tavalera wytrzeszcza oczy. - Lepiej wrócę na koję i przeczytam go na laptopie - powiedział. - Pewnie tak - wykrztusił Tavalera. Gdy Grant go mijał, żeby wyjść na korytarz, dodał: - Nie przypuszczałem, że jesteś agentem NM. - Nie jestem - zaprzeczył Grant, pragnąc, żeby było to prawdą. - Aha, pewnie. Młody inżynier poszedł w kierunku bąbla obserwacyjnego, zaś Grant ruszył do klaustrofobicznego przedziału sypialnego. Gdy usadowił się na wąskiej koi, bardzo uważnie przeczytał zobowiązanie do zachowania tajemnicy. Dwa razy. Trzy razy. Miał rozkaz je podpisać. Dokument nie pozostawiał mu wyboru. Jeśli nie podpisze, Nowa Moralność odwoła jego kontrakt w Służbie Publicznej i każe mu wrócić na Ziemię”w czasie odpowiadającym przebywającemu na stacji personelowi MAA”. To znaczyło, że czas przelotu na Jowisza pójdzie na marne. Do tego dojdzie czas oczekiwania na odesłanie na Ziemię i czas powrotu. Co gorsza, Granta opadło nieodparte wrażenie, że po powrocie do domu władze przydzielą go do najgorszej, najczarniejszej, najbrudniejszej roboty, jaką tylko zdołają wynaleźć. Urzędnicy NM nie mieli litości dla odszczepieńców i przeciwników. Dlatego podpisał klauzulę tajności. W swojej esencji dokument był prosty. Stanowił, że wszystkie informacje, dane, wiedza i fakty, które zdobędzie podczas pełnienia Służby Publicznej, są sklasyfikowane jako poufne i nie wolno przekazywać ich żadnej osobie, agencji ani sieci komputerowej. Pod groźbą kary. Grant czuł się jak w potrzasku. Nowa Moralność chciała, żeby donosił, co robią naukowcy; MAA chciała, żeby zobowiązał się do zachowania tajemnicy. Potem spłynęło na niego olśnienie. Te organizacje nie ufają sobie! Być może MAA i Nowa Moralność ponoszą wspólną odpowiedzialność za kierowanie stacją Gold, ale nie mają zaufania jedna do drugiej. Nawet nie darzą się sympatią. I mnie pakują w sam środek. Cokolwiek zrobię, znajdę się w kłopotach, uświadomił sobie. Pragnąc, żeby obie strony zostawiły go w spokoju, zastanawiając się, co takiego tajnego mogą robić naukowcy na stacji Gold, Grant podpisał dokument i - jak nakazywał program prawny - przyłożył laptopa najpierw do prawego oka, potem do lewego, żeby poświadczyć tożsamość. Wszystkie te środki ostrożności wprawiły go w konsternację, zaniepokojenie i wściekłość, ale wywarły także pozytywny skutek. Kiedy Roberts przycumował do stacji kosmicznej i Grant zatargał swoją jedyną torbę podróżną do włazu śluzy, Tavalera pożegnał się z nim z nieznanym dotąd szacunkiem w oczach. To niemalże zabawne, pomyślał Grant. Przez większą część podróży byłem na wpół przekonany, że Raoul jest informatorem Nowej Moralności. Teraz on jest pewien, że ja jestem szpiclem. Prawie się roześmiał, gdy potrząsał ręką Tavalery. Prawie. Uświadomił sobie, że rzeczywiście jest informatorem Nowej Moralności. Przynajmniej tego po nim oczekiwano. „Witamy w gułagu” Grant wreszcie zobaczył orbitalną stację kosmiczną, w przelocie, gdy spieszył rękawem transferowym łączącym węzeł do-kujący ze śluzą Robertsa. Ten krótki rzut okiem wprawił go w jeszcze większe zaniepokojenie. W milczeniu zmówił modlitwę, dziękując Bogu za bezpieczne przybycie, i dołączył suplikę:”Panie, uczyń mnie godnym posłannictwa, które mi wyznaczyłeś”. Zakrzywiona konstrukcja, widoczna w oknie nad głową, wydawała się ogromna, kolosalna - gigantyczny łuk szarego metalu, matowy i dziobaty po długich latach wystawienia na promieniowanie i pył kosmiczny. Grantowi mignęło wspomnienie z dzieciństwa: rodzice zabrali go do San Francisco, gdzie niewiadomo jak trafili do podejrzanej, niebezpiecznej dzielnicy miasta w pobliżu olbrzymich, oblepionych błotem przypór Bay Bridge. Oddech uwiązł mu w gardle; przez chwilę wyobrażał sobie, że cały ciężar wielkiego mostu z grzmotem spadł mu na głowę, że plątanina stalowych dźwigarów i wielkie bloki kamienia miażdżą go wraz z rodzicami w ich kruchym, otwartym automobilu. Gdy szedł we wnętrzu giętkiej rury, opadło go to samo okropne uczucie: wielkie, grube koło stacji zaraz runie mu na głowę. Znów wstrzymał oddech i przez chwilę czuł się bardzo mały, bardzo bezbronny, bardzo bliski śmierci. Chwila przeminęła. Grant dokończył modlitwę, idąc samotnie przez rurę; był jedyną osobą przesiadającą się z frachtowca do stacji badawczej. Podłoże pod jego butami wydawało się miękkie i gąbczaste po wielu miesiącach chodzenia po stalowym pokładzie. Wszystko w porządku, zapewnił się w duchu. Powiedział sobie, że w chwili przestąpienia włazu na drugim końcu rury oficjalnie rozpocznie Służbę Publiczną, a wtedy każda sekunda będzie go zbliżać do końca czteroletniej umowy. Z każdą sekundą będzie bliżej Marjorie, domu i życia, o jakim marzył. Ale zaintrygowało go coś, co dostrzegł w panoramie stacji - coś, czego nie powinno tam być. Po miesiącach studiowania planów w czasie długiego lotu do Jowisza, dobrze zaznajomił się z rozkładem stacji. Stacja Badawcza Gold była masywnym, grubym obwarzankiem, mającym ponad pięć kilometrów średnicy. Wykonywała jeden pełny obrót na minutę, wytwarzając sztuczną grawitację niemal dokładnie równą jednemu g, co zapewniało mieszkańcom warunki zbliżone do ziemskich. Grant dostrzegł dziwny dodatek sterczący z obwarzanka, metaliczną soczewkowatą konstrukcję, okrągłą i spłaszczoną jak dysk, połączoną ze stacją jedną smukłą rurą i odstającą od głównego korpusu jak oparzony kciuk. Nie powinno jej tu być. Grant znał plany Stacji Gold na pamięć; miesiącami studiował detale projektu i instrukcje obsługi. Na planach nie było żadnego obiektu z boku obwarzanka. Nie mogło być. Coś takiego zakłóciłoby obroty stacji i zdestabilizowało ją do tego stopnia, że cała konstrukcja rozpadłaby się na kawałki. Grant wiedział, że taki wyrostek nie ma prawa bytu, ale przecież widział go na własne oczy. Był tego pewien. Zaintrygowany, niemal zmartwiony, pokonał kilka ostatnich metrów dzielących go od końca tunelu. Musiał lekko pochylić głowę, żeby przejść przez właz prowadzący do stacji. Znalazł się w małej, pustej komorze. Metalowe ściany były porysowane, matowe; podłogę tworzyła metalowa siatka, niegdyś pomalowana, ale teraz po farbie zostały tylko szare ślady. Czekał na niego wysoki, szczupły mężczyzna w jasnoszarych spodniach i niebieskiej koszuli z miękkiego weluru. Miał znudzony wyraz na wychudzonej, ascetycznej twarzy. Grant nigdy nie widział takiej jasnej karnacji; mężczyzna wyglądał jak duch. Włosy miał bardzo jasne, niemal białe, rzadkie i proste, sięgające ramion. Choć błyszczało w nich srebro, Grant uznał, że mężczyzna jest tylko trochę starszy od niego. - Grant Archer? - zapytał mężczyzna, wyciągając rękę. Grant pokiwał głową i przełożył torbę z ręki do ręki, żeby się przywitać. - Jestem Egon Karlstad. - Uścisk miał wyważony: nie za silny, nie za słaby. - Miło pana poznać - Grant usłyszał, jak właz za jego plecami zamyka się cicho, potem seria szybkich szczęknięć i łomotów poinformowała o odłączeniu się rury. Karlstad wyszczerzył zęby w sardonicznym uśmiechu. - Witamy na Stacji Badawczej Gold. Witamy w gułagu. - Co to jest gułag? - zaciekawił się Grant. - Dowie się pan - odparł Karlstad z rezygnacją. Odwrócił się, żeby przez drugi właz wyjść na długi, szeroki korytarz. Wewnątrz stacja wydawała się większa niż od zewnątrz. Korytarz był przestronny i nawet wyłożony wykładziną, choć wyświechtaną i marnej jakości. Po wielu miesiącach pobytu w sfatygowanym, starym Robertsie Grant cieszył się poczuciem przestrzeni i wolności. Mijali ich mężczyźni i kobiety, uśmiechający się albo mówiący”cześć” do jego przewodnika. Karlstad nikogo nie przedstawił, tylko stale mówił o tym, co mieści się za mijanymi drzwiami po obu stronach korytarza: laboratorium hydrodynamiki, zakład kriogeniki, warsztat konserwacji elektroniki i tak dalej. Wielu nazw Grant nie zrozumiał. Wiedział, że znajduje się we wnętrzu obwarzanka, ale z powodu ogromu stacji wydawało się, że korytarz jest idealnie płaski i prosty, dopiero w dali jakby zakrzywiał się do góry. Cóż, pomyślał, wreszcie będę przebywać we względnie przyjaznym otoczeniu. I pracować z prawdziwymi naukowcami. Miał wrażenie, że minęło pół godziny, nim Karlstad otworzył nie oznakowane drzwi. - Pański przedział, panie Archer. - Grant. Proszę mówić mi po imieniu. Karlstad zgiął się w lekkim ukłonie. - Dobrze. Ja jestem Egon. Mieszkam dwoje drzwi dalej. - Wskazał ręką w głąb korytarza. Grant pokiwał głową. Karlstad wystukał kod na zamku elektronicznym w futrynie drzwi. - Możesz wprowadzić swój kod, oczywiście - powiedział. - Tylko daj znać do biura ochrony. Drzwi rozsunęły się. Przestronny przedział mieszkalny, urządzony funkcjonalnie, bez odrobiny luksusu, przypominał pokój w internacie. Na umeblowanie składało się prawdziwe łóżko, nie koja, biurko, stół, krzesła i półki; była nawet kuchenka ze zlewem i mikrofalówką. Wyposażenie nie wyglądało na nowe. Wszystko pachniało lekko środkiem dezynfekcyjnym, nawet cienka szara wykładzina. - Dwie ściany to inteligentne ekrany - mówił Karlstad. - Na prawo jest łazienka, a drugie drzwi to szafa. Grant rzucił torbę na łóżko. Fajnie, pomyślał. Naprawdę fajnie. Będzie mi tutaj wygodnie. Karlstad zamknął drzwi i zostawił go samego w nowej kwaterze. Grant nie zdążył go zapytać o dziwną konstrukcję sterczącą na obwodzie stacji. Gdy rzucił się na łóżko, żeby wypróbować sprężystość materaca, przestał o niej myśleć. Ludzie kierujący stacją nie budowaliby niczego, co naraziłoby ich na niebezpieczeństwo. Przecież nie są szaleńcami. Rozpakowanie skromnego dobytku nie zajęło dużo czasu. Ubrania zapełniły ledwie dziesiątą część pojemnej szafy i szuflad komody. Grant usiadł za biurkiem i podłączył palmtop do ściennych ekranów. Najpierw skomponował długą, optymistyczną wiadomość dla Marjorie. Poinformował ją, że bezpiecznie przybył do stacji, a później pokazał - obracając się na fotelu z komputerem z kamerą w ręku - jaka duża i wygodna jest jego nowa kwatera. Następnie wystosował identyczną wiadomość do swoich rodziców w Oregonie. Ale zaraz potem pomyślał o dziwnej konstrukcji. Mocno spłaszczony owal, jak gruby dysk. I wielki, co najmniej kilkaset metrów średnicy. To nie dawało mu spokoju. Po wysłaniu wiadomości do rodziców wczytał plany stacji i przejrzał je dokładnie. Nic. W plikach palmtopa nie znalazł ani jednej wzmianki o takiej strukturze. - A może to sobie wyobraziłem? - wyszeptał. Pokręcił głową. Widział, był tego pewien. Podłączył się do bazy stacji i wczytał plany. Też nic. Marszcząc czoło z frustracji, przewinął pliki stacji. Wiele było opatrzonych informacją DOSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH. Wreszcie znalazł to, czego chciał: widoki stacji w czasie rzeczywistym, przekazywane z innych satelitów orbitujących wokół Jowisza. Z początku zahipnotyzowały go satelitarne widoki samego Jowisza, nieskończenie fascynujący kalejdoskop wirujących, zlewających się kolorów. Oderwanie się od nich i skupienie na szukaniu stacji wymagało nie byle jakiego wysiłku woli. Jest. Gruby torus z matowego, dziobatego metalu, mały i kruchy na przytłaczającym tle pstrokatych, rozpędzonych chmur. I to coś w kształcie spodka z jednej strony, połączone z obwarzankiem stacji jedną niewiarygodnie cienką rurą. Grant zamroził obraz na ściennym ekranie i ujął spodek w ramkę, a następnie polecił: - Komputer, wczytaj schemat dla wskazanego obrazu. Bez odpowiedzi. Palmtop mruczał; obraz na ekranie nie uległ zmianie. Zapędzony w kozi róg, Grant wyciągnął klawiaturę wbudowaną w biurko, podłączył ją do swojego komputera i wypisał polecenie. Widok chmur zniknął. Grant już chciał uśmiechnąć się zwycięsko, gdy nagle zamrugał napis BRAK DOSTĘPU i ekrany zgasły. - Cholera jasna! - warknął i natychmiast pożałował, że dał się ponieść emocjom. Zresetował palmtop i spróbował jeszcze raz. Stracił poczucie czasu, usiłując coś wycisnąć z głupiego systemu komputerowego. Niezależnie od starań, każda próba kończyła się komunikatem BRAK DOSTĘPU i automatycznym wyłączeniem. Pukanie do drzwi oderwało jego uwagą od zadania. Z chrząknięciem irytacji podniósł się z krzesła. Był zaskoczony sztywnością pleców; musiał godziny garbić się nad komputerem. Przed drzwiami stał Egon Karlstad. - Czeka cię spotkanie z kimś wyjątkowym - oznajmił z cieniem uśmiechu na bladej twarzy. - Doktor Wo chce cię widzieć. - Doktor Wo? - Wo jak wojak. Jest dyrektorem stacji. El supremo. - Chce mnie widzieć? Dlaczego? Karlstad przegarnął ręką srebrzyste włosy. - Nie mam zielonego pojęcia. Nieczęsto mi się zwierza. Ale kiedy dzwoni dzwonek, lepiej się śliń. Grant wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. - Mam się ślinić? - Pies Pawłowa - odparł Karlstad, ruszając korytarzem. - Odruch warunkowy i tak dalej. - Aha, pamiętam... z lekcji biologii. - Jestem biofizykiem, wiesz. - Naprawdę? Co tu robisz? Czy wszyscy biolodzy nic pracują na księżycach galileuszowych? Karlstad pomachał ręką do dwóch kobiet idących w ich stronę. - Stacja jest bazą wszystkich prac badawczych na księżycach. Tam nie można przebywać dłużej niż po parę tygodni na raz: promieniowanie się kumuluje, rozumiesz. - Tutaj jesteśmy bezpieczni? - Pewnie. Chronią nas magnesy nadprzewodzące, jak w komorach burzowych na statkach kosmicznych, tylko większe. Poza tym orbitujemy dość blisko Jowisza, więc jesteśmy wewnątrz pasów van Allena, poniżej pola największego promieniowania. - Całe szczęście. - Stwierdzenie roku! Szli korytarzem przez całe kilometry, jak się wydawało. Karlstad niemal sunął w powietrzu, chudy i blady jak duch, na pozór równie nieważki. Bezbarwna, niematerialna zjawa, pomyślał Grant. Większość mijanych drzwi była zamknięta. Przeszli przez otwartą przestrzeń, najwyraźniej mesę czy kafeterię. Ludzie stali w kolejkach i brali tace, nakładali porcje i przechodzili do stołów. W powietrzu unosił się apetyczny zapach gorącego jedzenia i przypraw. Grantowi naprawdę pociekła ślina. - Pora lunchu? - zapytał. - Kolacji - odparł Karlstad. - Twój zegarek spóźnia się o siedem czy osiem godzin. Grant nie zdawał sobie sprawy, że na starym Robertsie obowiązywał inny czas. Założył, że jest jednakowy na wszystkich pojazdach kosmicznych. Minęli kolejne otwarte przestrzenie, warsztaty i sale gimnastyczne, a potem długi odcinek z drzwiami umieszczonymi blisko siebie. Tutaj wykładzina była nowsza, grubsza, choć tak samo nijako szara jak wszędzie indziej. - Terytorium kierownicze - mruknął Karlstad. Na każdych drzwiach wisiała tabliczka. Wreszcie przystanęli przed tymi z napisem U ZHANG WO DYREKTOR STACJI - Jesteśmy na miejscu - powiedział Karlstad. - Nie wejdziesz ze mną? Karlstad podniósł ręce w udawanym przestrachu. - Chce widzieć ciebie, nie mnie. Ja jestem tylko dostawcą. Poza tym... - wahał się przez ułamek sekundy - im rzadziej widuje się Starego, tym lepiej. Li Zhang Wo Karlstad odszedł, zostawiając Granta samego przed zamkniętymi drzwiami gabinetu dyrektora. Czując lekkie zdenerwowanie, Grant zwinął rękę w pięść, żeby zapukać. Zawahał się. Nie ma się czego bać, powiedział sobie. Nie zrobiłeś nic złego. Poza tym, masz okazję pogadać z samym szefem. Możesz mu powiedzieć, że jesteś astrofizykiem i że ściąganie cię tutaj było pomyłką. Może zdołasz go namówić, żeby odesłał cię na Ziemię albo przynajmniej na Księżyc. Zebrał się na odwagę i lekko zapukał do drzwi. Bez odpowiedzi. Rozejrzał się po korytarzu. Nikogo w zasięgu wzroku. Karl-stad zniknął. Wyglądało tak, jakby nikt nie chciał przebywać w pobliżu gabinetu. Biorąc głęboki oddech, Grant zapukał ponownie, mocniej. Znów bez odpowiedzi. Zastanawiał się, co zrobić. Nagle usłyszał stłumiony głos: - Wejść. Rozsunął drzwi i wszedł. Pokój był przegrzany, w powietrzu wisiała wilgoć, jak w cieplarni. Grant poczuł kropelki potu nad górną wargą. Mimo gorąca dyrektor był ubrany w bluzę mundurową ze stójką, zapiętą pod samą szyję. Gabinet prezentował się dość skromnie. Grant uznał, że jest nie większy od jego kwatery. Stało tutaj duże biurko z lśniącego metalu, z wbudowanym ekranem komputerowym; pustą płaszczyznę blatu ożywiał jedynie wazon z delikatnymi czerwonymi i białymi chryzantemami, dość osobliwy w tym miejscu. Przed biurkiem stało krzesło z nierdzewnych stalowych rurek z płową tapicerką, a w kącie mały owalny stół konferencyjny z czterema sztywnymi plastikowymi fotelami. Ekran ścienny za biurkiem ukazywał surową pustynię, jałową przestrzeń piasku ciągnącą się po horyzont w palących promieniach słońca. Na ten widok Grantowi zrobiło się jeszcze bardziej gorąco. Pozostałe ściany były puste. Jedyną ozdobę pokoju stanowił paradoksalny wazon z kwiatami na dyrektorskim biurku. Na pewno nie są prawdziwe, pomyślał Grant. Nikt nie traciłby czasu i środków na hodowanie kwiatów na stacji. A jednak chryzantemy wyglądały w miarę naturalnie. A wazon o wdzięcznym kształcie, orientalne dzieło sztuki, przypominał eksponat muzealny. Nie odrywając wzroku od ekranu komputera, doktor Wo szorstkim gestem wskazał krzesło przed biurkiem. Grant usiadł posłusznie, myśląc, że dyrektor bawi się w starą grę”kto tu rządzi”: udaje, że jest taki zapracowany, iż nie ma czasu nawet się przywitać. Znał ludzi takiego pokroju ze szkoły i urzędów Nowej Moralności. W porządku, pomyślał. Gdy tylko podniesie głowę, powiem mu, że jestem astrofizykiem i powinienem być na Księżycu. Dość szpiegowania i klauzul tajności. Czując pot we włosach, wpatrywał się w twarz doktora Wo i czekał, aż dyrektor raczy go zauważyć. Była to twarz mięsista i szeroka, z grubymi rysami i małymi węgielkami oczu osadzonymi głęboko pod brwiami tak cienkimi, że praktycznie nie było ich widać. Skóra miała kolor starego pergaminu. Nad górną wargą rysowała się wąska kreska ciemnych wąsów. Trudno było określić kolor jego krótko przystrzyżonych włosów; Grant uznał, że są popielate. Duża i kanciasta głowa wydawała się za ciężka nawet w zestawieniu z potężnymi ramionami, opiętymi materiałem bluzy. Wreszcie doktor Wo oderwał oczy od ekranu i wbił je w Granta. Płonęły jak rozżarzone węgle. - Słyszałem pukanie za pierwszym razem. - Głos brzmiał chrapliwie, jakby dyrektor chorował na zapalenie gardła. Grant zamrugał ze zdziwienia. - Kiedy nikt nie odpowiedział, pomyślałem... - Jest pan człowiekiem niecierpliwym - rzucił Wo oskarżycielsko. - Niedobrze jak na kogoś, kto chce zostać naukowcem. - Nie... nie sądziłem, że pan usłyszał. - Jest pan również zbytnio ciekawy. To może panu zaszkodzić. - Wo dźgnął palcem w ekran na biurku, jak oskarżyciel wyłuszczający swoje racje. - Nieuprawniony personel nie ma dostępu do pewnych sekcji stacji, pan jednak zaraz po wejściu na pokład próbował wtykać w nie wścibski nos. Dlaczego? - No... wydawało mi się dziwne, sir, umieszczanie dodatkowej konstrukcji z boku koła bez równoważenia jej niczym po drugiej stronie. - Aha, jest więc pan konstruktorem? Grant skrzywił się wewnętrznie, słysząc jego ton. Dyrektor mówił z wysiłkiem, jakby każde słowo opłacał bólem. - Nie, sir, ale to mnie zaciekawiło. Wo parsknął niecierpliwie. - Lepsi od pana to projektowali. I kiedy na ekranie ukazuje się komunikat o odmowie dostępu, powinien pan skierować swoją ciekawość gdzieś indziej. Zrozumiano? - Tak jest. Ale jeśli można, chciałbym... - Włączył pan wszelkie możliwe alarmy, próbując zdobyć poufne informacje. - Nie wiedziałem, że tutaj robi się coś tajnego - Grant jeszcze nie skończył mówić, gdy uświadomił sobie, że kłamie. Przecież znalazł się tutaj z powodu sekretów. - Nie wiedział pan? Czy nie podpisał pan klauzuli tajności? - Tak, ale myślałem... - Myślał pan, że to tylko papierek? - Wo pochylił się, kładąc pięści na biurku. Miał potężne race; grube nadgarstki i przedramiona pęczniały w rękawach bluzy. - Kolejny bezsensowny zakaz wymyślony przez biurokratów kierujących stacją? - Nie, sir. Ale co do mojego przydziału... - Został pan skierowany na tę stację. Pod moje kierownictwo. Będzie pan postępować zgodnie z warunkami sygnowanej klauzuli tajności. To obowiązek. Nie ma wyjątków. - Nie... - Grant z trudem przełknął ślinę - nie skojarzyłem klauzuli tajności z komunikatem o braku dostępu. Jak pan powiedział, sir, górę wzięła ciekawość. Wo patrzył na niego zimno przez długą chwilę. Wreszcie powiedział: - Dobrze. Uwierzę na słowo. Ale ochrona będzie miała pana na oku. Grant wiedział, kiedy zachowywać się potulnie. - Przepraszam, jeśli sprawiłem jakieś kłopoty, ale widzi pan, jestem astrofizykiem i nie rozumiem, co tutaj robię. - To pański problem, mądralo. Proszę natychmiast zgłosić się do szefa ochrony, który zaznajomi pana z obowiązującymi na stacji protokołami bezpieczeństwa. - Ale... - Natychmiast, powiedziałem! Co pan tu jeszcze robi? Proszę iść do biura szefa ochrony. Zrozumiano? Grant zerwał się na nogi i ruszył do drzwi. - Zły początek, Archer - wycedził dyrektor. Grant odwrócił się i zobaczył, że Wo lekko odsunął fotel od biurka. Był to elektryczny wózek inwalidzki. Pod długą bluzą dyrektor nosił śmieszne zielone spodenki w szkocką kratę. Jego nogi, żałośnie chude, wyniszczone, pokryte bliznami i powykręcane, zwisały bezużytecznie z fotela. Wyglądał jak gnom czy troll z bajek dla dzieci. Jeśli doktor Wo przejął się zaszokowaną miną Granta, to tego nie okazał. - Niech pan wróci na właściwe tory i nie próbuje z nich schodzić - warknął. - Bo jak nie... - Tak jest - powiedział Grant. - Rozkaz. Na zewnątrz, w przyjemnym chłodzie korytarza, Grant uświadomił sobie, że Wo nie dał mu szansy na poproszenie o przeniesienie na Księżyc... ani gdziekolwiek indziej, skoro o tym mowa. Czuł się okropnie. Zastanowił się, gdzie może się mieścić przeklęte biuro ochrony. Wiedział, że gdzieś w korytarzu; tylko jeden główny korytarz biegł przez koło stacji. Ale stacja była wielka. Grant zdał sobie sprawę, że może go czekać godzinny marsz. Wokół panowała cisza i spokój; nie było nikogo, kogo mógłby zapytać o drogę. Nagle zauważył wideofon na ścianie. Wczytał plan stacji i znalazł biuro szefa ochrony, niejakiego Lane’a O’Ha-ry. Biuro leżało kilkadziesiąt metrów dalej w głębi korytarza. Grant zapukał do drzwi z nazwiskiem O’Hara. - Wejść. Pokój był znacznie mniejszy od gabinetu dyrektora. Grant uznał, że to poczekalnia: stało tu tylko małe biurko, a przed nim krzesło z prostym oparciem. Za biurkiem siedziała rezolutna młoda kobieta. Naprzeciwko wejścia znajdowały się drzwi bez żadnego napisu. Tam musi mieścić się gabinet O’Hary, pomyślał. - Nazywam się Grant Archer. Dyrektor przysłał mnie do pana O’Hary. - Panny O’Hara - poprawiła. - To ja. - Dziewczyna podniosła się z krzesła i wyciągnęła rękę nad biurkiem. Była co najmniej dwa centymetry wyższa od Granta. Grant, zaskoczony, ujął jej dłoń. - Pani jest szefem ochrony? - Lane O’Hara... Elaine, jeśli zajrzeć do aktu chrztu. - Aha - bąknął. Lane O’Hara była nie starsza od niego, szczupła jak wierzbowa witka. Strój, swobodny szary golf i błyszczące spodnie z czarnej skóry, z rzędami matowoszarych metalowych nitów na zewnętrznych szewkach, podkreślał jej chłopięcą figurę. Miała elfią twarz z wysoko zarysowanymi kośćmi policzkowymi, zadartym nosem, trochę szpiczastym podbródkiem i pełnymi ustami wygiętymi w uprzejmym uśmiechu. Jej jasnozielone oczy też były uśmiechnięte. Kasztanowe włosy wiązała w ciasny kok z tyłu głowy. - Czego się pan spodziewał? - zapytała. - Wielkiego brutalnego gliniarza? - Mówiła z akcentem, jakiego Grant dotąd nie słyszał: czarującym, melodyjnym. - Chyba tak - odparł z uśmiechem, gdy skorzystał z zaproszenia i usiadł na krześle przed biurkiem. - Och, takich też mamy - zapewniła, siadając na małym obrotowym fotelu. - Na stacji tej wielkości przydaje się paru osiłków. Grant wyobraził sobie srogich, krzepkich ochroniarzy, znanych mu z czasów szkolnych. - Dyrektor wściekł się - podjęła lekkim tonem - że szperał pan w planach stacji, próbując się dowiedzieć, co jest w aneksie. - Byłem ciekaw... - Oczywiście. Każdy jest. Ale w tej kwestii dyrektor jest ciut przewrażliwiony. Wie pan, to jego projekt specjalny. - Nie wiedziałem. - Skąd mógł pan wiedzieć, skoro przybył pan ledwie godzinę temu? - wzruszyła szczupłymi ramionami. - Proszę posłuchać, jestem zobowiązana do przeprowadzenia standardowego szkolenia dotyczącego ochrony i nic na to nie poradzimy. Postaram się zrobić to dość szybko, żeby skończyć przez zamknięciem kafeterii. - Która jest tutaj godzina? O’Hara współczująco potrząsnęła głową. - Nie dali panu czasu nawet na spojrzenie na zegarek, prawda? Grant polubił szefową ochrony i doszedł do wniosku, że odprawa sprawi mu dużą przyjemność. „Nasi intelektualni kuzyni” Nie sprawiła. Zaraz po przejściu do regulaminów bezpieczeństwa stacji O’Hara przybrała ściśle oficjalną pozę. Wczytała na ekrany ścienne oszałamiający zestaw zasad i zakazów, potem maglowała Granta przez czas, który wydawał mu się ciągnąć godzinami. Wreszcie przyznała niechętnie: - To chyba wystarczy. - Dopiero wtedy poinformowała go, że za kwadrans kafeteria przestaje wydawać kolację. - Nie wiem, gdzie to jest. - Proszę skręcić w prawo za drzwiami i iść przed siebie. Grant podniósł się z krzesła, ścierpnięty po długotrwałym siedzeniu. - Radzę się pospieszyć - powiedziała O’Hara. - A pani nie będzie jadła? Westchnęła ciężko. - Mam nadzieję, że będę, ale mam robotę do skończenia. No, proszę zmykać! Grant ruszył prosto do kafeterii, zatrzymując się tylko raz, by skorzystać ze ściennego telefonu i dokładnie określić swoje położenie. Pomyślał, że równie dobrze mógłby kierować się słuchem, gdy zbliżył się do zatłoczonej, hałaśliwej stołówki. Po raz pierwszy od opuszczenia Ziemi znalazł się w znajomym otoczeniu. Gdy poczuł zapach jedzenia, prawdziwego, gotowanego, nie porcji odgrzewanych w mikrofalówkach, jak na pokładzie Ro-bertsa, niemalże łzy zakręciły mu się w oczach. Kafeteria zajmowała otwartą przestrzeń po obu stronach głównego korytarza. Pod zakrzywionymi grodziami po obu stronach stały długie lady i automaty do wydawania jedzenia. Kilku spóźnialskich przesuwało się wzdłuż nich, nakładając na tace wybrane potrawy. Ludzie lawirowali pomiędzy stolikami, wybierając miejsca, szukając znajomych. Grant uświadomił sobie, że nie zna nikogo w tym tłumie. Połowa miejsc nie była zajęta, ale w kafeterii musiało przebywać ze sto osób, rozgadanych, śmiejących się hałaśliwie. I obcych. Nagle zauważył Egona Karlstada, siedzącego w towarzystwie dwóch kobiet i muskularnego ciemnoskórego mężczyzny. Przy tym stoliku nie było wolnych miejsc, więc Grant ponuro przesuwał się w kolejce, pewien, że będzie jeść samotnie albo z nieznajomymi. Jego nastrój szybko się poprawił, kiedy zobaczył wybór apetycznych potraw. Niewątpliwie ich podstawę stanowiła soja i syntetyki, ale warzywa wyglądały na jędrne i świeże, a owoce jak z rajskiego ogrodu, soczyste i kuszące. Kwiaty na biurku Wo są prawdziwe, uzmysłowił sobie. Muszą tu mieć wielkie farmy hydroponiczne. Ustawił dania na tacy, dodał największy kubek z mlekiem sojowym z automatu i ruszył przez labirynt stolików, szukając miejsca. - Archer! - ktoś zawołał. - Grant! Tutaj. Odwrócił się i zobaczył machającego do niego Karlstada. Z radością skręcił w jego stronę. - Nie chciałem przeszkadzać... - wymamrotał kulawo, gdy stanął przy stole. Nadal wszystkie cztery miejsca były zajęte. - Bzdura - parsknął Karlstad. Gwałtownym ruchem przysunął krzesło od sąsiedniego stolika, strasząc parę pogrążoną w głębokiej dyskusji. Grant ostrożnie położył tacę na blacie i opadł na krzesło. - Dzięki. Zdjął talerze i kubek, a potem - widział, że inni tak robią - wsunął tacę pod krzesło. Zaczął odmawiać pospieszną, milczącą modlitwę, ale Karlstad mu przeszkodził. - Ursula van Neumann - powiedział, wskazując nadąsaną walkirię, która siedziała na lewo od Granta. Blondynka uśmiechnęła się krzywo, jakby bolał ją ząb. - Jest jednym z najlepszych specjalistów komputerowych. Masz problem z symulacją albo analizą, idź do Ursuli. Kobieta ponuro pokiwała głową. - Mówi to tylu ludziom, że zawsze mam pełne ręce roboty. Nim Grant mógł coś powiedzieć, Karlstad odwrócił się w stronę drugiej kobiety, drobnej brunetki o orientalnej urodzie, z twarzą okrągłą i płaską jak patelnia. - Tamiko Hideshi, fizykochemik. - Do mnie przyjdziesz - powiedziała Hideshi z iskrami w ciemnych oczach - gdy będziesz miał problem ze zrozumieniem procesów chemicznych zachodzących w oceanie Europy. Wszyscy przy stoliku roześmieli się, z wyjątkiem Granta. - Chyba nie złapałem żartu - przyznał. Hideshi delikatnie dotknęła jego ramienia. - Żart polega na tym, że nikt nie rozumie procesów chemicznych zachodzących pod tym cholernym lodem. Specjaliści babrają się tam od ponad dziesięciu lat, a wcześniej przez trzydzieści ślęczeli nad danymi z automatycznych sond, i nadal nie jesteśmy w stanie dojść z tym do ładu. - Aha, rozumiem. - A ten wielki osiłek - powiedział Karlstad, wskazując kciukiem czarnego mężczyznę - to Zareb Muzorawa. Hydrodynamika. - Przyjaciele mówią mi Zeb - rzekł Muzorawa cichym, wyważonym tonem. Patrząc na muskularnego mężczyznę o ciemnobrązowych zaczerwienionych oczach, z ogoloną głową i paskiem zarostu wzdłuż krawędzi szczęki, Grant spodziewał się, że jego głos będzie przypominać warczenie lwa, ale brzmiał łagodnie i dobrotliwie. Muzorawa uśmiechnął się i dzikość jego brodatej twarzy rozpuściła się w cieple życzliwości. Muzorawa był ubrany w wygodny, miękki sweter z golfem i czarne spodnie z metalowymi nitami na szewkach, podobne do tych, jakie nosiła Lane O’Hara. Van Neumann miała na sobie swobodną sukienkę bez rękawów, z głębokim dekoltem uwydatniającym bujne piersi, a Hideshi wystrzępiony oliwkowo-bury kombinezon. Grant powiedział: - Cieszę się, że mogłem was poznać. - Chciał nabrać sałatkę na widelec, ale Hideshi mu przeszkodziła. - Jaka jest twoja dziedzina? - Jestem astrofizykiem. - Astrofizykiem? Przytaknął. - Specjalizuję się w badaniach kolapsów grawitacyjnych. Wiecie, supernowe, pulsary, czarne dziury... takie rzeczy. - Do licha, więc co tutaj robisz? - zapytała van Neumann. - Dlaczego doktor Wo cię wybrał? - zainteresował się Karlstad. Grant mógł tylko wzruszyć ramionami. - Odpracowuję Służbę Publiczną. Nie sądzę, by doktorowi Wo zależało konkretnie na mnie; jestem po prostu absolwentem skierowanym tutaj przez dział kadr. Karlstad domyślnie pokiwał głową. - Zapchajdziura. Muzorawa był innego zdania. - Nie byłbym taki pewien. Dyrektor zawsze starannie dobiera personel. Bardzo starannie. Nikt nie przybywa na tę stację, o ile on tego nie chce. Grant wiedział, że to nieprawda. Został tu przysłany, żeby szpiegować doktora Wo i innych naukowców. Może Wo o tym wie, pomyślał nagle. Dlatego jest taki wkurzony. Van Neumann ze zmartwieniem ściągnęła brwi. - Nic ma tutaj roboty dla astrofizyka, to pewne. Grant powiódł wzrokiem po czterech towarzyszach, reprezentujących biofizyką, inżynierię komputerową, fizykochemię i hydrodynamikę. Czy ich specjalizacje o czymś świadczą? - zastanowił się. - Czym się zajmujecie? - zapytał. Hideshi odpowiedziała pierwsza: - Ursula i ja wspieramy zespoły badające księżyce galileuszowe. Grant zwrócił się do Muzorawy. - A ty? Muzorawa spojrzał w sufit, potem odparł z rezerwą: - Ja wchodzę w skład innego zespołu, który koncentruje się na Jowiszu. - Na samej planecie, nie księżycach? - - Zgadza się. - Hydrodynamika - mruknął Grant. - A zatem badasz atmosferą. Chmury... - I formy życia - wtrącił Karlstad. - Te wielkie latające balony. Dlaczego nazywa sieje meduzami Clarke’a? Wcale nie przypominają ziemskich meduz. - Są jakieś tysiąc razy większe - powiedziała van Neumann. - I dryfują w atmosferze Jowisza - dodała Hideshi. - Nie w oceanie. Muzorawa powiedział: - W atmosferze żyją fascynujące stworzenia. Szybowniki, które gnieżdżą się na balonach meduz, nigdy nie dotykając powierzchni oceanu... - To okaleczony ekosystem - stwierdził Karlstad. - Dopiero się podnosi po kataklizmie Shoemaker-Levy. Grant popadł w konsternacją, ale po chwili przypomniał sobie wiadomości ze szkoły. Kometa Shoemaker-Levy uderzyła w Jowisza z siłą tysięcy bomb wodorowych. - To się zdarzyło prawie sto lat temu - powiedział. - Skutki nadal są odczuwalne? Karlstad pokiwał głową, mocno zaciskając usta. - Bóg raczy wiedzieć, ile gatunków zginęło. - Ale katastrofa nie wywarła wpływu na mannę - zaznaczyła Hideshi. - A co to takiego? - zapytał Grant. - Związki organiczne, które tworzą się w chmurach - wyjaśnił Karlstad. - Łańcuchowe cząsteczki węgla, które powoli spadają do morza. - Znaleźliście formy życia w oceanie? - zapytał Grant. Popatrzyli po sobie. Karlstad odparł: - Oficjalnie, nie. Grant zapomniał o nietkniętej kolacji. - A nieoficjalnie? Do stolika podszedł niski, zaaferowany rudzielec z gęstymi, czerwonymi jak cegła wąsami. Szorstko złapał Karlstada za ramię. - Jak leci, stary? To nowy? Karlstad wyszczerzył zęby i pokiwał głową. - Grant Archer - powiedział. - Grant, to jedna z najważniejszych osób na stacji: Rodney Devlin. - Lepiej znany jako Czerwony Diabeł - dodała van Neumann oschle. Widząc poplamiony jedzeniem biały fartuch Grant domyślił się, że Devlin jest kucharzem albo jakimś innym pracownikiem kuchni. Miał wiecznie młodzieńczą twarz, szczupłą, z zapadniętymi policzkami i szerokim uśmiechem pod krzaczastym wąsem. - Red jest kuchmistrzem - wyjaśnił Karlstad. - W życiu nie słyszałam bardziej przesadnego określenia - parsknęła Hideshi. - Co więcej... - ciągnął Karlstad niewzruszenie - Red jest człowiekiem, który załatwi ci wszystko, co tylko chcesz - od papieru toaletowego po wirtualny seks. W rzeczywistości to on rządzi stacją. Muzorawa uśmiechnął się lekko. - Doktor Wo o tym nie wie, rzecz jasna. - Nie bądź taki pewien, Zeb - rzekł Devlin wesoło. - Grant, stary, gdybyś czegoś potrzebował, wal do mnie. Dobrze się tobą zajmę. Mam rację? Pozostali pokiwali głowami albo wymruczeli potwierdzenie. Devlin klepnął Granta po plecach i ruszył do następnego stolika. - Naprawdę jest taki ważny? - zapytał Grant. - Lepiej w to uwierz - mruknęła van Neumann. - On wszystkim rządzi? - Nieoficjalnie - powiedział Muzorawa. - Red jest kimś w rodzaju zaopatrzeniowca. - Kwatermistrza - dodał Karlstad. - W każdej organizacji jest ktoś taki - podjął Muzorawa. - Każda organizacja potrzebuje osoby, która umie lawirować w gąszczu biurokratycznych przepisów, działać pomiędzy formalnymi literami prawa. - Kombinatora - wycedziła van Neumann zimno. - Kwatermistrza - powtórzył Karlstad z uporem. - To lepsze słowo. Van Neumann wzruszyła ramionami, jakby to jej nie obchodziło. Grant poznał, że nie lubi Devlina. Przypomniał sobie przerwaną rozmowę. - Na czym to skończyliśmy...? Mówiłeś, że w oceanie Jowisza jest życie? - Nie wrzeszcz tak! - syknął Muzorawa. Karlstad pochylił się nad stołem. - Możemy powiedzieć ci tylko tyle, że kilka z głębokich sond wykryło na dole ruch jakichś obiektów - wyszeptał. - Żywych? - Nie wiemy - odparł Muzorawa, także ściszając głos. Zerknął na Karlstada i dodał: - Nie wolno nam o tym mówić z nikim, kto nie ma zgody na dostęp do poufnych informacji. Grant zgarbił się na krześle. - W porządku, rozumiem. Nie chcę wpakować was w kłopoty. - Ani siebie - dodała van Neumann. - Zgadza się - Karlstad pojaśniał. - Jak minęło spotkanie z Wojakiem Wo? Grant dźgnął widelcem sałatkę. - Nic był zbyt uszczęśliwiony. - Dlaczego? - zapytała Hideshi. Wszyscy już skończyli kolację. Grant próbował mówić w trakcie jedzenia. - Byłem ciekawy, co sterczy z jednej strony stacji. Chciałem obejrzeć plany w komputerze. - No, nie - jęknęła van Neumann. - Włączyłeś alarm? - zapytał Muzorawa. Grant pokiwał głową, przełykając zieleninę. - Co powiedział Stary Wojo? - zapytał Karlstad z uśmiechem. Nim Grant dążył odpowiedzieć, Muzorawa trącił Karlstada w żebra. - Licz się ze słowami - powiedział prawie szeptem. Uśmiech Karlstada zgasnął. - Przecież nie ma całej kafeterii na podsłuchu. - Miejmy nadzieję. Karlstad odwrócił się do Granta i ciszej zapytał: - I co powiedział ci dyrektor? - Zakazał mi wściubiania nosa w poufne sprawy i posłał mnie do szefa ochrony. - Nie wychłostał cię? - zażartowała van Neumann. - Kto w tym tygodniu jest szefem ochrony? - zapytała Hideshi. - O’Hara - odparł Muzorawa. - A więc poznałeś małą Laynie - powiedział Karlstad. - Nie taka znowu mała - stwierdził Grant. - Jest wyższa ode mnie. Karlstad znowu się uśmiechnął. - Była dla ciebie okrutna? Grant był zaskoczony pytaniem. Nim zdążył wymyślić odpowiedź, Hideshi wtrąciła: - Egon podkochuje się w Laynie. Fantazjuje na jej temat. - To coś więcej niż fantazje - Karlstad wyszczerzył zęby. - Możesz sobie pomarzyć - parsknęła van Neumann. - Czekajcie - przerwał im Grant. - Powiedziałeś, że w tym tygodniu ona jest szefem ochrony? Czy to znaczy, że nie zawsze? Muzorawa ponuro pokiwał głową. - Skuterzy zajmują się tym na zmianę. - Skuterzy? - Naukowcy - wyjaśniła Hideshi, - Wszyscy z personelu naukowego nazywani są skuterami. Grant był ciekaw, skąd się wzięło to określenie, ale nie zdążył zapytać. Karlstad powiedział: - Stary Wojo nie ufa żadnemu z nas na tyle, by wyznaczyć stałego szefa ochrony, stąd ta rotacja. - Po co mu w ogóle szef ochrony? - zapytał Grant. - Jakich tajemnic strzeże? Jego towarzysze znowu się zawahali, patrząc jedno na drugie. - Dlaczego informacje o prawdopodobnym istnieniu form życia w oceanie Jowisza są uważane za poufne? - dociekał Grant. Muzorawa cicho powiedział: - To decyzja doktora Wo. Sam go o to zapytaj. Grant ponuro pokręcił głową. - Nie, dzięki. - A więc poznałeś Laynie, co? - Karlstad bezceremonialnie wrócił do ulubionego tematu. Grant przytaknął, sięgając po widelec. - Jest biologiem morskim, wiesz. - Tak? - Chciałbym być rybą - dodał Karlstad, przewracając oczami. Roześmieli się. Van Neumann powiedziała: - Może zabierzesz Granta do zbiorników z rybami? - Pewnie - dodała Hideshi uszczypliwie. - Może wpadniesz na Laynie. - Niezły pomysł - powiedział Karlstad. Grant wsuwał deser, świeżego melona i lody na sojowym mleku, gdy do stolika podszedł wielki jak góra młody człowiek w kombinezonie tak napiętym, że materiał groził pęknięciem. Złapał wolne krzesło, okręcił je w ręce, przerzucił potężną nogę nad siedzeniem i usiadł okrakiem, składając muskularne przedramiona na oparciu. Z powodu ciemnych, obwisłych wąsów Grantowi kojarzył się z bandziorem. Karlstad dokonał prezentacji. - Grant Archer, Ignacio Quintero. - Nacho - powiedział przybysz zaskakująco słodkim tenorem. - Zwany Macho Nacho - dodał Karlstad. Quintero wyglądał jak napastnik futbolowy: wielki ze wszystkich stron. Uśmiechał się jednak przyjaźnie i miał wesołe brązowe oczy. Wyciągnął wielką grabę. - Miło cię poznać, amigo. Bienvenido i tak dalej. Grant uścisnął jego dłoń. - Nacho pracuje z nami - wyjaśnił Karlstad. - Jest inżynierem budowlanym, ale przede wszystkim specem od rozrywki. - Od rozrywki? - zdziwił się Grant. Quintero wzruszył masywnymi ramionami. - Staram się bawić ludzi. Tutaj bywa nudnawo. Zbyt poważnie. - Kiedyś wpuścił czarny pieprz do systemu wentylacji, a kiedy ludzie zaczęli kichać jak najęci, rozpuścił plotkę o tajemniczym wirusie. - Quintero pomachał rękami. - Nie tak głośno, amigo. Łapiduchy nadal nie wiedzą, że to moja sprawka. - A potem był ten incydent z filmem pornograficznym, który... - Nie zwalaj całej winy na mnie - przerwał mu Quintcro, potrząsając palcem. - Miałem wiciu pomocników. - Pewnie. - A ty czym się zajmujesz, Grant? Grant wyjaśnił, że jest astrofizykiem i jeszcze nie otrzymał konkretnego przydziału. - Astrofizyk? - Quintero podrapał się po głowie. Grant zauważył, że włosy ma ciasno skręcone w pierścionki. - Jesteś po złej stronie wszechświata. Karlstad nie dopuścił Granta do głosu. - Zabieram go do akwarium. Chcesz iść z nami? Coś przemknęło po twarzy Cjuintera tak szybko, że Grant nie zdążył tego zinterpretować. - Nie mogę, amigo. Mam sporo do nadrobienia. Wo kazał nam brać podwójne zmiany. - Podwójne zmiany? - zapytał Grant. - Nad czym pracujesz? Quintero zerknął na Karlstada, podniósł się z krzesła. - Muszę lecieć. Miło cię poznać, Grant. Adios muchachosl Prawie wybiegł z kafeterii. Gdy Grant dokończył deser, Karlstad wyprowadził go na korytarz. - Moglibyśmy zrobić to jutro - powiedział Grant. - To znaczy, jeśli chcesz spać... - Ależ skąd - zapewnił go Karlstad. - Czasami kładę się dopiero po dziesiątej. Grant nie wiedział, czy to żart, więc zachował milczenie. Wydawało się, że Karlstadowi spieszno do zbiorników, gdzie by one nie były. Grant nie mógł uwierzyć, że na stacji jest akwarium, ale z drugiej strony, po co kierownictwo zatrudniałoby biologa morskiego? Karlstad narzucił ostre tempo, gdy szli korytarzem. Sunął jak duch. Na jego chudej twarzy malował się entuzjazm. Korytarz był wyludniony, wszystkie drzwi zamknięte. Zdawało się, że korytarz kończy się metalową ścianą z małymi drzwiami. Nie, nie drzwiami, spostrzegł Grant, gdy podeszli bliżej. Był to luk ciśnieniowy, podobny do tych w śluzach, z blokiem klawiszy na grodzi. Spłowiałe, łuszczące się litery nad włazem oznajmiały: WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH. Ktoś pod spodem nabazgrał: Łowienie ryb wzbronione. Na metalu widniały ślady szorowania i nowe łaty farby. Widocznie ten napis był jednym z wielu, które malowano albo wyskrobywano na grodzi, a potem ścierano i zamalowywano. - Wo walczy z graficiarzami - wyjaśnił Karlstad. - Jeśli przyłapie cię na gryzmoleniu, przez tydzień będziesz spędzać wolny czas z Sheeną na szorowaniu i malowaniu. Wskazując na oficjalne powiadomienie nad włazem, Grant zapytał: - Jesteśmy upoważnieni? Karlstad wzruszył szczupłymi ramionami. - Tak, jeśli znamy kody. Postukał po tablicy szybkimi, nerwowymi palcami. Czerwone światełko zmieniło się na zielone i właz uchylił się, wypuszczając chłodne, wilgotne powietrze z drugiej strony grodzi. Karlstad stęknął i otworzył właz na całą szerokość. - Laynie podała mi kombinację - powiedział. - Lubi się tu zabawiać. I lubi mieć widownię. Kompletnie zbity z tropu, Grant przestąpił próg włazu. W tej sekcji stacji panował chłód, a powietrze było lepkie od wilgoci. Korytarz był znacznie węższy i słabo oświetlony, ale Grant widział prostokąty blasku wzdłuż ściany. Oddech uwiązł mu w gardle. To rzeczywiście było akwarium! Blask sączył się z grubych, długich okien. Po drugiej stronie pływały rozmaite ryby, duże i małe, jedne trzymające się blisko żwirowego dna, inne przemykające wśród rozkołysanych wodorostów. Było ich mnóstwo, we wszystkich kolorach tęczy: tu jasne pasy, tam śmiałe plamy. Błyszcząca srebrzyście kałamarnica sunęła szybko, wymachując ramionami. - Akwakultura - powiedział Karlstad. - Od tego się zaczęło. Pierwsi osadnicy na Księżycu stwierdzili, że więcej protein na mniejszej przestrzeni można uzyskać z ryb niż ze zwierząt hodowlanych. Z ukłuciem bólu Grant wspomniał, że powinien być na Księżycu, po jego odwrotnej stronie albo przynajmniej w Selene czy innym ośrodku. Zamiast tego... - Chodź - Karlstad machnął ręką, ruszając w głąb wąskiego korytarza. - Musisz to zobaczyć. Mijali kolejne zbiorniki z rybami. W nikłym blasku podwodnych lamp blady, jasnowłosy Karlstad jeszcze bardziej przypominał ducha. Zatrzymał się i wskazał kciukiem następne okno. - Tutaj Laynie lubi to robić - powiedział ze złośliwym uśmiechem. Grant zajrzał do zbiornika. Zobaczył parę delfinów, smukłych i wielkich, większych od koni. Zdawało się, że pomykają w wodzie bez wysiłku, radośnie. - Basen ma prawie kilometr długości - powiedział Karlstad. - W porze karmienia jest otwierany na inne zbiorniki. Grant zrobił wielkie oczy, rozdziawił usta. Usłyszał, jak pyta słabym głosem, z podziwem i zdziwieniem: - Do licha, po co sprowadziliście tu delfiny, taki kawał drogi od Ziemi? Karlstad uśmiechnął się drwiąco. - To pomysł Wo. Nazywa ich naszymi intelektualnymi kuzynami. Stary Wojo uważa, że delfiny pomogą nam zbadać ocean Jowisza. - Nasi intelektualni kuzyni - powtórzył Grant powoli, nie odrywając oczu od figlujących delfinów. Miał wrażenie, że uśmiechnęły się do niego, gdy przepływały po drugiej stronie okna. Po chwili zawróciły, żeby na niego popatrzeć. - Powinieneś zobaczyć coś jeszcze. - Karlstad pociągnął go dalej w głąb korytarza. - Co? - zapytał Grant, idąc za biofizykiem. Za basenem delfinów nie było więcej okien. - Teraz bądź cicho - wyszeptał Karlstad, przykładając palec do ust. Powoli, po cichu, dwaj mężczyźni szli mrocznym korytarzem. Karlstad zatrzymał się i kiwnął ręką, żeby Grant go wyprzedził. - Po prawej - szepnął. Grant szedł na palcach przez cienie, póki nie zobaczył otworu w ścianie po prawej stronie. Zerknął na Karlstada, który gestem kazał mu wejść. Zaintrygowany, wszedł w szerokie wejście i znalazł się w ciemnej komorze. Coś leżało w kącie, wielka sterta czegoś... Dorosły goryl siedział na zadzie i drzemał nie dalej niż trzy metry od niego. Nic ich nie rozdzielało, żadne kraty, żadna szyba. Nim Grant zdążył się ruszyć, pomyśleć czy choćby wrzasnąć ze strachu, goryl otworzył oczy i podniósł się z podłogi, wielki, zwalisty, wsparty na knykciach przednich łap, z obnażonymi kłami. Grant czuł ciepło jego ciała, zapach oddechu i paskudny smród sierści. Stał skamieniały, gdy goryl podniósł potężną, włochatą łapę, grubą jak jego tors i niemal musnął go po twarzy. - Nie! - powiedział zgrzytliwym głosem. Jego otwarta dłoń była większa od głowy Granta. - Idź! Teraz! Sheena Grant stał jak sparaliżowany, zbyt przerażony, żeby się ruszyć, niemal niezdolny oddychać, gdy rozzłoszczony goryl szedł w jego stronę, łypiąc gniewnie i pokazując zęby. I mówił! - Idź! - powtórzył. - Ty idź! Grant usłyszał, jak Karlstad wydał dziwny, zduszony odgłos za jego plecami. Leciutko odwrócił głowę i zobaczył, że biofizyk niemal krztusi się z tłumionego śmiechu. Goryl zamrugał, opuścił podniesione ramię. Karlstad stanął obok Granta i lekkim tonem powiedział: - W porządku, Sheena. Znasz mnie. - Uśmiechał się szeroko, z trudem panując nad rozbawieniem. Goryl opadł na cztery łapy. Grant widział, jak zaczerwienione ślepia przenoszą się z twarzy Karlstada na niego i z powrotem. - Ee-ghon - wyszeptał goryl. Głos był chrapliwy, wytężony. Przypominał mowę doktora Wo. - Grzeczna dziewczynka, Shecna! - zawołał Karlstad radośnie, jakby zwracał się do dwuletniego dziecka. - Masz rację, jestem Egon. A to Grant - dodał. Mówi do ważącego trzysta kilogramów goryla, pomyślał Grant. A goryl odpowiada! - Grant jest przyjacielem - dodał Karlstad życzliwie. - Grant - wychrypiała gorylica. - Zgadza się. - Odwracając się lekko, Karlstad powiedział: - Grant, to Sheena. Pracuje z nami. Grant musiał dwa razy przełknąć ślinę, zanim odzyskał głos. - Cz... Cześć, Shecna. Sheena zamrugała, potem powoli, poważnie wyciągnęła prawą łapę. - Wystarczy, że położysz rękę na jej dłoni - podpowiedział Karlstad cicho. - Delikatnie. Z dziko walącym sercem, Grant wyciągnął rękę i czubkami palców dotknął szorstkiej dłoni Sheeny. Jego ręka wydawała się mała w wielkiej łapie; wyobraził sobie, że gorylica zaciska palce i miażdży jego rękę na krwawą miazgę. Sheena nie uczyniła żadnego ruchu. Popatrzyła na Granta, potem na jego rękę. Powoli pochyliła głowę i obwąchała ją hałaśliwie. Powiedziała: - Grant - jakby chciała dobrze zapamiętać jego imię. Cofnęła łapę, a Grant opuścił rękę z głębokim westchnieniem ulgi. - Musimy już iść, Sheena. - Karlstad nadal mówił tonem, jakiego używa się w rozmowie z małymi dziećmi. Sheena przez parę sekund zastanawiała się nad jego słowami. - Tak - wyszeptała w końcu. - Iść. - Życz jej dobrej nocy - powiedział Karlstad. - Uch... dobranoc, Sheena. - Grant - odparła gorylica. - Grant. Karlstad odwrócił się powoli i wyszedł z komory. Grant deptał mu po piętach, jakby byli bliźniakami syjamskimi. Ruszyli wzdłuż jarzących się zbiorników w kierunku włazu, którym weszli do akwarium. Grant słyszał ciężki oddech gorylicy i wiedział, że zwierzę idzie nie dalej niż parę kroków za nimi. Delfiny jakby się uśmiechały, zadowolone z widowiska. - To najtrudniejsza część - rzekł Karlstad cicho, gdy powoli oddalali się od gorylicy. - Samice zwykle nie atakują, ale jeśli to robią, to wtedy, gdy człowiek jest odwrócony plecami. Grant czuł, jak miękną mu kolana. - Nie oglądaj się! - przestrzegł Karlstad. - Jeśli postanowi przypuścić atak, nic na to nie poradzimy. Drżącym głosem Grant zapytał: - Zaatakowała już kogoś? Karlstad nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. - W zasadzie nie był to atak. Ale jest tak cholernie silna, że może niechcący połamać człowiekowi żebra. - Co... jak nauczyła się mówić? - To genialny pomysł Wo. Zbudował sztuczną krtań. Wstrzyknął do mózgu Sheeny nerwowe komórki macierzyste, żeby zobaczyć, na ile można podwyższyć jej inteligencję. - Nasi intelektualni kuzyni - przypomniał Grant. Dotarli do końca korytarza. Karlstad otworzył właz i wyszli. Grant pomógł mu go zamknąć. Sheena stała na czworakach, tak wielka, że jej barki muskały ściany po obu stronach korytarza. Gdy zamek włazu zaskoczył, Grant natychmiast poczuł się bezpieczniej. - Sheenie daleko do intelektualnego kuzynostwa. - Karlstad mówił głośniej i z większą pewnością siebie, gdy żwawym krokiem szli w kierunku swoich kwater. - Ale mówi. I myśli. - Do pewnego stopnia. Jak dwuletnie dziecko, to wszystko. W jej czaszce jest za mało miejsca, żeby mógł się rozwinąć odpowiednik ludzkiego mózgu. - Rozumiem. Karlstad zaśmiał się niewesoło. - Wo chciał otworzyć jej czerep i zrobić miejsce dla rosnącego mózgu. - I co się stało? - Sheena wyczuła, na co się zanosi. Zaraz po wejściu do sali operacyjnej wyrwała się i uciekła. Wtedy połamała żebra. I ręce. - - Zrozumiała, co się dzieje? - A żebyś wiedział! Wróciła do swojego kojca i nikt nie mógł jej wywabić. Wo chciał ją uśpić i przeprowadzić operację, ale personel medyczny został tak zdziesiątkowany, że nie było to możliwe. - Nie ponowił próby? - Jeszcze nie. Ale zrobi to. Szczwany Stary Wojo nie rezygnuje. Nie on. Grant spostrzegł, że oświetlenie w korytarzu zostało przy-gaszone. Większa część naukowego personelu stacji udała się do swoich pokoi. W półmroku spacerowała tylko para w średnim wieku. - Mamy więc na stacji swobodnie pałętającego się goryla? - zapytał Grant. Karlstad nie odpowiedział, póki nie minęli pary. Potem cicho szepnął: - Sheena jest strażnikiem akwarium. - A co tam jest do pilnowania? - Nic. To kolejny genialny pomysł Wo - odparł Karlstad ściszonym głosem. - Przywiózł tu zwierzę, kiedy było małe, więc musi jakoś uzasadnić koszta ponoszone na jego utrzymanie. Grant pokręcił głową ze zdumieniem. - Jest przynajmniej jedna korzyść z ograniczonych możliwości umysłowych Sheeny. - Mianowicie? - Sprząta swoją klatkę - odparł Karlstad ze śmiechem. - I umie korzystać z toalety. Żałuj, że nie widziałeś, jaki chlew zrobiła, gdy pierwszy raz przycupnęła na sedesie. Musieliśmy zbudować dla niej specjalną wzmocnioną muszlę. - Wyobrażam sobie - powiedział Grant, wcale nie próbując tego zrobić. Kiedy wszedł do swojego pokoju i zasunął drzwi, zastanowił się, czy nie wysłać wiadomości do biura Ellisa Beecha. Delfiny i goryle. Nasi intelektualni kuzyni. Potem doszedł do wniosku, że Nowa Moralność już musi o tym wiedzieć. Wo nie mógłby po kryjomu przemycić goryla na stację, nawet młodego. Ani delfinów. Poza tym, myślał ze zmęczeniem, co tu jest grane? Dlaczego doktor Wo sprowadził te zwierzęta? Jakie ma zamiary? Tego muszę się dowiedzieć. To mój bilet na wyjazd ze stacji, bilet do Marjorie i na Księżyc. Dopiero w łóżku, już na granicy snu, uświadomił sobie, że Karlstad go nabrał. Spotkanie z Sheeną musi być tutaj czymś w rodzaju rytuału inicjacji, pomyślał. Ciekawe, ilu facetów zemdlało ze strachu. Albo zlało się w spodnie. Grant uznał, że spisał się całkiem nieźle. Karlstad nie będzie miał o czym opowiadać, pomyślał. Paraliżujący strach ma swoje zalety. Kiedy wreszcie zasnął, jego pierwsza noc na Stacji Badawczej Gold minęła niespokojnie. Śni! o ścigających go gorylach i doktorze Wo, warczącym i łypiącym na niego ze złością. Marjorie pojawiła się na krótko i nie wiadomo jak zmieniła się w wysoką, szczupłą Laynie, uśmiechającą się do niego kusząco. Próbował się od niej odsunąć, ale Sheena zatarasowała mu drogę. Czuł się osaczony i zdany wyłącznie na siebie, z dala od wszelkiej pomocy. W sny wdarło się terkotanie, uparte, natarczywe. Grant rozchylił sklejone powieki i przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Potem zrozumiał: w swojej kwaterze na Stacji Badawczej Gold. Pościel była skotłowana i przesiąknięta potem. Ścisnęło go w dołku, gdy zobaczył, że miał polucje. Wszystko w porządku, powiedział sobie. Sny erotyczne to nic zdrożnego, nie możesz nad nimi panować. Nie ma w nich nic grzesznego, póki nie czerpiesz przyjemności z ich rozpamiętywania. Brzęczenie nie ustawało. Grant zdał sobie sprawę, że to telefon. Żółte światełko na konsoli przy łóżku mrugało do niego w rytm złego brzęczenia. - Wideofon - zawołał - tylko audio. Na ekranie na przeciwległej ścianie ukazała się ciemna, ponura twarz Muzorawy. - Zbudziłem cię? - Aha - mruknął Grant. - Chyba zaspałem. - To naturalne, to twoja pierwsza noc. Poproś w aptece o mieszankę hormonalną, która zniweluje skutki zmiany czasu. Nastawi twój wewnętrzny zegar. - Poważnie? Dobra, tak zrobię. - Wyznaczono mnie, żebym cię wprowadził - powiedział Muzorawa bardziej formalnym tonem. - Jak szybko możesz się zjawić w pokoju konferencyjnym C jak Charlie? Nadal mrugając, Grant odparł: - Piętnaście minut wystarczy? Muzorawa pokazał w uśmiechu lśniące białe zęby. - Daję ci pół godziny. Idź najpierw do apteki, potem do sali C. - Rozkaz. Grant spędził ranek w małym pokoju konferencyjnym. Muzorawa nabijał mu głowę detalami, ilustrując słowa filmami szkoleniowymi, planami stacji, schematami organizacyjnymi dla personelu, listami obowiązków różnych wydziałów. Grant myślał, że zna plan i organizację stacji po miesiącach studiowania na pokładzie statku, ale najwyraźniej większość informacji była strasznie nieaktualna. - Przerwa na lunch - oznajmił Muzorawa, odsuwając krzesło od owalnego stołu konferencyjnego. Ekran ścienny zgasł i w niewielkiej salce zapaliły się sufitowe światła. - Fajnie - Grant z zapałem zerwał się na nogi. W drodze do kafeterii zauważył, że Muzorawa trochę się kołysze; w zasadzie nie utykał, ale szedł niepewnym, niezdecydowanym krokiem, jakby się bał, że wpadnie na ścianę albo jakąś niewidoczną przeszkodę. Był ubrany w golf, który opadał swobodnie na skórzane czarne spodnie z metalowymi nitami na szwach. Na nogach miał miękkie mokasyny. Większość naukowego personelu stacji nosiła zwyczajne koszule i spodnie. Inżynierowie i technicy zazwyczaj ubierali się w kombinezony w kolorach informujących o ich specjalizacji. Gdy wybrali potrawy i znaleźli wolny stolik, Grant powiedział: - Nadal nie mam pojęcia, co tu się robi. Zdejmując naczynia z tacy na blat, Muzorawa zapytał: - Masz na myśli mnie czy stację w ogólności? - Chyba jedno i drugie - odparł Grant, wsuwając pustą tacę pod krzesło. - Stacja jest centralą badań prowadzonych na księżycach Jowisza - powiedział Muzorawa tak, jakby czytał z podręcznika. - Prawie wszyscy w taki czy inny sposób biorą w nich udział. Grant pokręcił głową, nie usatysfakcjonowany odpowiedzią. - Dobra, wiem, że są zespoły badające formy życia pod lodem na Europie i Kallisto... - I wulkany na Io. - I dynamikę systemu pierścienia. - I Ganimedesa oraz mniejsze księżyce. - Ale ty nie bierzesz w tym udziału, prawda? Muzorawa po chwili wahania odparł: - Nie. - Egon i Laynie też nie. - Woli, żeby nazywać ją Lane. - Żadne z was nie zajmuje się badaniem księżyców, prawda? Grant pomyślał, że Muzorawa nie kwapi się do odpowiedzi. - Nie, wchodzimy w skład niewielkiej grupy, która bada samą planetę, nie księżyce ani system pierścienia. - A doktor Wo? Po jeszcze dłuższym wahaniu Muzorawa odparł: - Oficjalnie doktor Wo jest dyrektorem stacji.-Kieruje całością operacji. Podlega bezpośrednio MAA na Ziemi. Muzorawa okazał wyraźne zaniepokojenie na wzmiankę o doktorze Wo. Nic dziwnego. Grant uznał, że dyrektor jest tutaj władcą życia i śmierci ich wszystkich. Muzorawa ściszył głos. - Wo jest bardziej zainteresowany samym Jowiszem niż jego księżycami. Dlatego odłączył nas od reszty personelu i skierował do badania atmosfery planety. - I oceanu - dodał Grant. Muzorawa znów się zawahał. Grant miał wrażenie, że toczy wewnętrzną debatę, zastanawiając się, ile może powiedzieć temu ciekawskiemu przybyszowi. - Wo wyznaczył mały zespól do badania oceanu - przyznał w końcu. - Jest nas tylko dziesięciu - plus on sam. Mamy, rzecz jasna, wsparcie medyczne i techniczne. - Po co wam lekarze? - Wo ma obsesją na punkcie oceanu - dodał Muzorawa, teraz już prawdziwym szeptem. - Postawił sobie za cel odkrycie, co się tam dzieje. - Więc czym naprawdę się zajmujesz? - Ja? Dynamiką atmosfery i oceanu Jowisza. Grant milczał, czekając na ciąg dalszy. - System atmosfera/ocean nie przypomina niczego, co znamy - podjął Muzorawa bardziej żywym tonem, z mniejszą rezerwą i większym entuzjazmem. - Po pierwsze, nie ma wyraźnego rozgraniczenia między warstwą gazową a ciekłą, nie ma granicy, na której kończy się atmosfera i zaczyna ocean. - Ocean nic ma prawdziwej powierzchni - powiedział Grant, chcąc pokazać starszemu mężczyźnie, że nic jest kompletnym ignorantem. - Tak, różni się od tych, które znamy z Ziemi. Atmosfera Jowisza stopniowo gęstnieje, aż w końcu z postaci gazowej przechodzi w ciecz. Poza tym... powiem ci, że jest coś więcej. Muzorawa zgarbił się na krześle i mówił: - Ocean jest podgrzewany od dołu, rozumiesz. Wewnętrzne ciepło planety przewyższa energię otrzymywaną ze Słońca. Gradient ciśnienia jest naprawdę stromy; Jowisz ma najsilniejszą grawitację w naszym układzie planet. - Dwa koma pięćdziesiąt cztery g - wyrecytował Grant. - Tylko na górnej granicy powłoki chmur - zaznaczył Muzorawa, kiwając palcem w powietrzu. - Ciążenie wzrasta, gdy wchodzi się w atmosferę. Masz pojęcie, jakie ciśnienie panuje tam na dole? Grant wzruszył ramionami. - Tysiące razy większe od normalnego atmosferycznego. - Tysiące razy większe niż ciśnienie na dnie najgłębszego oceanu Ziemi - poprawił Muzorawa. Uśmiechnął się; był to szczęśliwy, zadowolony uśmiech naukowca rozprawiającego o swojej dziedzinie. - A zatem ciśnienie ściska atmosferę i przekształca gazy w ciecze. - Otóż to! Na dole istnieje ocean dziesięć razy większy od całej Ziemi. Płynna woda, głęboka co najmniej na pięć tysięcy kilometrów, może więcej; nie jesteśmy w stanie tego określić. - - I w wodzie coś pływa? Uśmiech Muzorawy zgasł. Zerknął przez ramię. Przysuwając się do Granta, cicho powiedział: - Nieoficjalnie wiadomo, że najgłębsze sondy wykryły obiekty poruszające się w oceanie Jowisza. - Obiekty? - Obiekty. - To mogą być żywe stworzenia? Muzorawa spojrzał w sufit, zgarbił się jeszcze bardziej i przysunął tak blisko, że Grant poczuł w jego oddechu ostrą woń czosnku albo jakiejś innej, równie aromatycznej przyprawy. - Nie wiemy. Jeszcze nie. Ale Wo zamierza się dowiedzieć. Grant poczuł narastające podniecenie. - Jak? Kiedy? Muzorawa wyszeptał: - Głęboka misja. Naprawdę głęboka. I załogowa. - Zawodowa? - Załogowa. Nie automatyczna. Grupa sześciu ludzi. Grantowi szczęka opadła. - W głąb oceanu? Muzorawa zamachał rękami, żeby go uciszyć, i z miną winowajcy strzelił oczami na boki. - Nie tak głośno! To ściśle tajne. - Ale dlaczego? Dlaczego tajne? Przed kim trzeba utajniać misję? Muzorawa odsunął się od niego. Kręcąc głową, powiedział: - Dowiesz się. Może. Lewiatan Lewiatan unosił się w rwącym prądzie, płynącym przez bezkresne morze, i żerował na tym, co spiralnie spadało z otchłani powyżej. Daleko od Rodu, daleko od swoich pobratymców, rozkoszował się wolnością. Na jakiś czas uwolnił się od gromady i jej monotonnego cyklu karmienia, rozpadu i ponownego łączenia. Dla ludzkich zmysłów bezgraniczny ocean byłby zupełnie czarny, parząco gorący, miażdżąco gęsty. Lewiatan z łatwością poruszał się w głębinach, wiciowe człony konglomeratu falowały jednostajnie, gdy części gębowe powoli otwierały się i zamykały w odwiecznym rytmie pobierania pokarmu. Dla ludzkich zmysłów Lewiatan byłby oszałamiająco ogromny, większy od największego wieloryba Ziemi, większy od całego stada wielorybów, a nawet sporego miasta. A jednak tutaj, w rozległych głębiach morza, Lewiatan był tylko jednym z wielu przedstawicieli swojej rasy, nieco większym od młodszych, znacznie mniejszym od najstarszych. W tym ciemnym, gorącym, głębokim morzu czyhały niebezpieczeństwa. W miarę wznoszenia się w kierunku źródła obfitego pożywienia, ciecz stawała się coraz rzadsza i zimniej-sza; gdyby Lewiatan dał się ponieść wznoszącym prądom w strefę zagrożenia, jego człony rozłączyłyby się instynktownie, straciły spójność, już nigdy się nie połączyły. Gdyby został porwany przez zdradliwy prąd w dół, ciepło narastające w otchłani poniżej zabiłoby człony, zanim zdążyłyby się oderwać i rozproszyć. Najlepiej żeglować tutaj, w żyznym świecie zapewnionym przez Symetrię, między otchłanią powyżej a otchłanią poniżej. Tutaj pokarm stale spadał z zimnego pustkowia na górze, a ciepło z dołu uprzyjemniało życie. W oceanie nie brakowało drapieżników, szybkich żarłocznych śmigaczy, które atakowały gatunek Lewiatana i pożerały zewnętrzne człony. Zdarzało się niekiedy, że drapieżniki wdzierały się do wnętrza swojej ofiary, rozrywając centralne narządy i na zawsze niszcząc jedność biednego stworzenia. Starsi ostrzegali, że śmigacze atakują tych członków Rodu, którzy oddalają się od grupy, żeby pączkować w samotności. Mimo wszystko Lewiatan pływał samotnie, skupiony na eksplorowaniu nowych obszarów niezmierzonego morza. Lewiatan wspomniał, jak otchłań powyżej wybuchła w gigantycznych błyskach zabójczego ciepła. Wielu członków jego rasy rozłączyło się z powodu gwałtowności tych wybuchów. Nawet wieczny deszcz pożywienia przestał padać i Lewiatan zaznał głodu po raz pierwszy od czasu zaistnienia. Ale wybuchy szybko przeminęły i życie wróciło do normy. Lewiatana ostrzegano również przed innym stworzeniem. Członkowie Rodu wyrysowali dziwny obraz, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek widział: małe, ospałe i zimne coś, bez członów wiciowych i śladu wspólnoty, od czasu do czasu pojawiało się w morzu i znikało w otchłani powyżej. Maleństwo ledwo dawało się wyczuć, więc nikt inny nie poświęcał mu większej uwagi. Nie wiedzieć czemu myśl o jego obecności w wiecznym oceanie niepokojąco mroziła złożony organizm Lewiatana. Była to rzecz nienaturalna, obca, złowieszcza. Praca niewolnicza Grant w milczeniu dokończył lunch z Muzorawą, rozmyślając o projekcie misji załogowej w głąb wielkiego oceanu pod pędzącymi chmurami Jowisza. I to nie po raz pierwszy, powiedział sobie w duchu. Beech wiedział, że zorganizowano co najmniej jedną załogową wyprawę na planetę. Po wyjściu z kafeterii Muzorawą powiedział wesoło: - Doskonale, nowy, zostałeś oficjalnie wprowadzony. - I nie tylko - dodał Grant. Muzorawą potrząsnął głową. - Ani słowa! To była rozmowa między nami dwoma, ściśle poufna i niech tak pozostanie. Poza tym, w większości to tylko domysły. Grant pokiwał głową, ale jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Czego on się boi? Po co ta konspiracja? Jeśli w oceanie Jowisza faktycznie coś żyje, dlaczego Wo po prostu tego nie ogłosi? Przecież to tylko kolejne odkrycie naukowe. I dlaczego Nowa Moralność tak się gorączkuje? Pomyślał, że zna odpowiedź na ostatnie pytanie. Życie pozaziemskie postrzegane było jako zagrożenie dla wiary w Boga. Za każdym razem, gdy naukowcy odkrywali w kosmosie nową formę życia, wielu ludzi traciło wiarę. Ateiści krakali, że Biblia jest bzdurą, plikiem zapisków sporządzonych przez ciemnych ludzi starożytności, pogrążonych w przesądach i niewiedzy. Nawet kiedy badacze Biblii i wierzący naukowcy dowodzili, że przecież żadne zdobycze naukowe nie mogą podważyć prawdziwości Boga, fanatyczni ateiści radosnym wyciem witali każde nowe odkrycie. Największy wybuch entujazmu wzbudziły ruiny na Marsie, świadczące o istnieniu inteligentnej rasy przed trzema milionami lat. Grant ledwo usłyszał słowa Muzorawy. - Pójdziesz do biura kadr, gdzie dostaniesz skierowanie do pracy. - Jaką pracę mogą dać astrofizykowi? - jęknął. Muzorawa uśmiechnął się do niego. - Jestem pewien, że doktor Wo coś ci wymyślił. W uszach Granta zabrzmiało to złowieszczo. Biuro kadr, odrobinę większe od szafy, mieściło się w kierowniczej sekcji stacji w niedalekim sąsiedztwie bardziej przestronnego i imponującego gabinetu dyrektora. Grant rozsunął drzwi z napisem KADRY. Ku jego zaskoczeniu, za maleńkim metalowym biurkiem zasiadał Egon Karlstad. - Jesteś kadrowcem? - zdumiał się Grant. - W tym tygodniu - odparł Karlstad gładko. - Mówiłem ci, że Wo lubi rotację na stanowiskach administracyjnych. - Nie, powiedziałeś... - Dzięki temu może ograniczyć do minimum liczbę urzędników i ściągnąć więcej skuterów. Oczywiście, w ten sposób przez cały czas pełnimy podwójne obowiązki, ale to nie spędza snu z powiek naszemu niezrównanemu przywódcy. Absolutnie. Karlstad wydawał się za wielki do tego pomieszczenia. Jego kolana sterczały nad blatem miniaturowego biurka, a gdyby rozłożył ręce, mógłby dotknąć przeciwległych ścian. Samo biurko było porysowane i poobijane od długiego używania; komuś nawet udało się wgnieść blat. - Siadaj - powiedział Karlstad. Grant zajął jedyne krzesło, odlane z plastiku, twarde, a jednak przyjemnie sprężyste. - Dobra - Karlstad spojrzał w ekran wbudowany w blat biurka. - Archer, Grant A. W blasku z ekranu jego blada twarz wyglądała jeszcze bardziej eterycznie niż zwykle. Nic odrywając oczu od monitora, Karlstad powiedział: - Grant Armstrong Archer Trzeci, co? Znamienita rodzina, idę o zakład. - Raczej nie - odparł Grant z lekką irytacją. - Pierwsza lokata na roku w Harvardzie? - Karlstad zagwizdał. - Nic dziwnego, że Wo cię tu ściągnął. - Nie sądzę, by wybrał mnie osobiście. - Nie bądź taki pewien, Grancie A. Trzeci. Zeb może mieć rację; macki naszego przebiegłego doktora Wo sięgają daleko... Słuchaj, jesteś żonaty? Ma szczegółowy życiorys, uświadomił sobie Grant. Na tym ekranie jest całe moje życie. Karlstad podniósł na niego blade, wodniste oczy. - Pomyślałeś, że przez żeniaczkę wykręcisz się od Służby Publicznej? - Jasne, że nie! - warknął Grant. - Kocham żonę! - Naprawdę? - Poza tym Służby Publicznej nie da się uniknąć. To obowiązek. Przywilej, który nabywa się wraz z pełnoletniością i obywatelstwem, jak prawo do głosowania. - Poważnie? - Głos Karlstada ociekał kwasem. - Ty nie odbywasz Służby Publicznej? Karlstad parsknął drwiąco. - Odbywam karę więzienia. - Nie o to mi... - To prawda. Zapytaj, kogo chcesz. Zamiast byczyć się za kratkami, odsiaduję wyrok tutaj. Władze zadecydowały, że wybuliły za dużo na moje wykształcenie, by pozwolić mi na pięcioletnie gnicie w kryminale. - Pięć lat? - Grant był wstrząśnięty. - Co zrobiłeś? - Umożliwiłem młodej parze leczenie bezpłodności. Rząd odmówił im tego prawa. Ograniczenie wzrostu zaludnienia, rozumiesz. Pracowałem na wydziale biologii uniwersytetu w Kopenhadze i znałem wielu lekarzy z kliniki. Ci ludzie przyszli do mnie i błagali o pomoc. - To było nielegalne? - Według prawa Unii Europejskiej, które ma przewagą nad duńskim. - I władze się dowiedziały? Na twarzy Karlstada odmalowała się gorycz. - Tych dwoje małych łajdaków pracowało dla Świętych Apostołów, naszej wersji Nowej Moralności. - To była prowokacja - zrozumiał Grant. - A ja dałem się podpuścić. Dostałem pięć lat. Kiedy zaproponowali mi stanowisko i prowadzenie badań zamiast odsiadki, skwapliwie skorzystałem z okazji. - Rozumiem. Karlstad parsknął. - Zawsze patrz pod nogi, żeby w coś nie wdepnąć. Grant współczująco pokiwał głowa. - Mimo wszystko... to lepsze niż więzienie, prawda? - No, może odrobiną. - Nie zdawałem sobie sprawy... - Grant nie dokończył zdania. - Z czego? - Och... że Nowa Moralność czy jej europejski odpowiednik... nigdy nie przypuszczałem, że stosują prowokacje i skazują ludzi na więzienie. - Nie lubią naukowców - głos Karlstada był ostry jak stal. - Boją się nowych teorii, nowych odkryć. - Próbują utrzymać równowagą społeczną - sprzeciwił się Grant. - Na Ziemi żyje ponad dziesięć miliardów ludzi. Potrzebujemy stabilności! Musimy kontrolować przyrost naturalny. W przeciwnym wypadku nie będziemy w stanie wykarmić wszystkich ludzi ani ich wykształcić. - Wykształcić? - Karlstad wzniósł cienkie brwi. - Ludzie nie są kształceni. Są przyuczani do posłuszeństwa. - Ja... - Grant dostrzegł ból w jego jasnych oczach i zamknął usta. Dyskutowanie na ten temat nie miało sensu. Ojciec wcześnie go nauczył, żeby nigdy nie spierać się o kwestie religijne. Ani o polityczne. Tutaj w grę wchodziło jedno i drugie. Karlstad najwyraźniej doszedł do podobnego wniosku. Z wymuszonym uśmiechem powiedział: - Teraz więc znasz moją historią, a ja twoją. Grant skinieniem przyznał mu rację. - Wracajmy do roboty. - W porządku. Karlstad odwrócił się do ekranu i zawołał: - Komputer, przydział do pracy na nazwisko Archer, Grant A. Syntetyzowany głos wyrecytował: - Grant A. Archer obejmuje stanowisko technicznego asystenta laboratoryjnego w dziale biologii. Grant zerwał się z krzesła. - Dział biologii? Zaszła jakaś pomyłka! Nie jestem biologiem! Karlstad łagodnym gestem kazał mu usiąść. - Mam na ekranie szczegóły, Grant. Nie ma żadnej pomyłki. - Aleja nie jestem biologiem. - Obawiam się, że nic na to nie poradzimy. Jesteś technicznym, to wszystko. Rodzaj laboratorium nie ma znaczenia. Po prostu potrzebują zapchajdziury do czarnej roboty. - Ale... - Jesteś absolwentem, mądralo. Niewolniczą siłą roboczą. Tańszą od robota i znacznie łatwiejszą do wyszkolenia. - Aleja się nie znam na biologii. - Nie musisz. Umiesz jeździć na szczotce i czyścić akwarium? Do tego cię potrzebują. - Jestem astrofizykiem! Karlstad ze smutkiem potrząsnął głową. - Słuchaj, Grant, może pewnego dnia będziesz astrofizykiem. Obecnie jesteś świeżo upieczonym absolwentem. Niewolnikiem, jak cała reszta. - Ale jak zrobię doktorat, skoro mam czyścić zbiorniki z rybami? Karlstad uśmiechnął się cierpko. - Jak myślisz, dlaczego nikt nie skonstruował robota z prawdziwego zdarzenia? Wiesz, prawdziwego mechanicznego człowieka z komputerem zamiast mózgu? - Byłby za drogi? - Zgadza się. Za drogi - w porównaniu z człowiekiem. Absolwenci to tania siła robocza, Grant. Zawsze byłem zdania, że jeśli ktoś skonstruuje wszechstronnego robota, to na pewno facet świeżo po studiach. Tylko tacy mają prawdziwą motywację. - Wydział biologii - jęknął Grant. - Rozchmurz się - powiedział Karlstad. - Wydział biologii ma w swojej pieczy akwarium. Będziesz pracować z Laynie. Może ci pokaże, jak to robią delfiny. Pociecha Grant ciężkim krokiem wrócił do swojej kwatery, zdezorientowany, urażony i wściekły. Techniczny asystent laboratoryjny, burczał pod nosem. Niewolnik. Równie dobrze mógłbym siedzieć w więzieniu. To zrujnuje mi życie. Spróbował pomodlić się w zaciszu swojego pokoju, ale miał wrażenie, że przemawia do posągu, zimnego, głuchego, niewzruszonego. Wspomniał, że w dzieciństwie zawsze chodził ze swoimi problemami do ojca. Nie szukał pociechy pastora, tylko rady mądrego i wyrozumiałego człowieka, który kochał swojego syna i nigdy nie odmawiał mu pomocy. Później, w szkole, Grant stwierdził, że nawet najbardziej świątobliwemu duchowemu doradcy brakowało ciepła i zrozumienia, jakie znajdywał u ojca. Swoją drogą, dlaczego miałoby być inaczej? A jednak, przygnębiony i sam w stacji kosmicznej pół miliarda kilometrów od domu - tak daleko, że nie mógł normalnie porozmawiać z ojcem, żoną ani nikim innym, kto go kochał - postanowił poszukać duchowej pociechy. Na Stacji Badawczej Gold znajdowała się kaplica, o czym wiedział z planów. Skoro była kaplica, musiał być także kapelan. Faktycznie, znalazł w telefonicznym komputerze listę kapłanów. Zdziwił się, gdy wśród pół tuzina nazwisk zobaczył znajome: Zareb Muzorawa był duchownym muzułmańskim. Było trzech pastorów protestanckich: baptysta, prezbiteria-nin i metodysta. Na pierwszy ogień wziął metodystę, ale uzyskał informację, że wielebny Stanton przebywa służbowo na Europie. Prezbiterianin, wielebny Arnold Caldwell, na ekranie wide-ofonu wyglądał jak pyzaty, rumiany bohater powieści Dickensa. Grant wpadł w przygnębienie. Caldwell nie wyglądał na silnego duchowego przewodnika, jakiego potrzebował. Ale był dostępny. - Za niecałe pół godziny kończę pracę w ośrodku podtrzymywania życia - oznajmił radośnie. - Może spotkamy się w kaplicy parę minut później? Grant zgodził się. Przez pół godziny nerwowo kręcił się po pokoju, a potem pomknął do kaplicy. Było to surowe pomieszczenie, wielkości mniej więcej trzech segmentów mieszkalnych. Na podeście z dwoma stopniami stał goły ołtarz. Na ścianach nie było żadnych dekoracji, nawet krucyfiksu. Dwa rzędy ławek mogły pomieścić co najwyżej pięćdziesiąt osób. - Aha, tu jesteś. Grant odwrócił się i zobaczył wielebnego Caldwella w przejściu między ławkami. Pucołowaty i korpulentny, z siwiejącymi, długimi do ramion włosami, szafirowo niebieskimi oczami i uśmiechem na pełnych, rumianych ustach przypominał starannie ogolonego Świętego Mikołaja w oliwkowo-zielonym kombinezonie technika. - Wielebny Caldwell? - zapytał Grant, choć wiedział, że to głupie pytanie. - Tak. A ty musisz być tym młodym człowiekiem, który telefonował do mnie jakiś czas temu. - Grant Archer. Gdy uścisnęli dłonie, Grant powiedział: - Jest pan technikiem? Caldwell energicznie pokiwał głową. - W istocie. Polityka stacji. Nie ma miejsca na pełnoetatowych kapelanów, więc wszyscy musimy wykonywać świeckie prace, a obowiązki duszpasterskie pełnimy w czasie wolnym. - Rozumiem - Grant pomyślał, że w takich okolicznościach Zeb faktycznie może być duchownym muzułmańskim. - Należę do ekipy podtrzymywania życia. Ładne połączenie, nie sądzisz? Za dnia troszczą się o ciała ludzi, a w nocy o ich dusze. Zaśmiał się ze swojego żartu. Grant zmusił się do uśmiechu. Caldwell ze śmiechem powiedział: - Trochę tu nijako, nieprawdaż? - nim Grant zdążył się odezwać, wbiegł po schodkach i otworzył małe drzwiczki z boku ołtarza. Kaplica nagle przemieniła się w mini-katedrę z witrażowymi oknami na ścianach, sceną ukrzyżowania z późnego renesansu za ołtarzem i rzędami świec. Grant pomyślał, że nawet czuje kadzidło. - Ojej, nie ten klawisz - mruknął Caldwell. - To wersja katolicka. Spróbował jeszcze raz i wymyślną dekorację zastąpiły wąskie okna, przez które wlewało się światło słońca i zachwycająca niebiesko-czerwona rozeta na tylnej ścianie nad wejściem. - No, znacznie lepiej. - Hologramy - powiedział Grant. - To hologramy. - Oczywiście. Kaplica służy różnym wyznaniom, a każde z nich ma swoją koncepcję wystroju. Muzułmanom nie wolno wyobrażać postaci, podczas gdy buddyści chcą widzieć swojego oświeconego. I tak dalej, i tak dalej. Grant pokiwał głową na znak zrozumienia. Caldwell wskazał pierwszy rząd ławek i usiedli. Bojąc się, że jakiś wierny może wejść i mu przeszkodzić, Grant szybko opowiedział swoją historię, pomijając tylko fakt, że Nowa Moralność kazała mu szpiegować doktora Wo. Wielebny Caldwell słuchał uważnie, współczująco kiwając głową, z powoli gasnącym uśmiechem. Wreszcie Grant skończył: - Zabierają mi cztery lata życia. Cztery lata z dala od domu, z dala od żony. Myślałem, że może coś osiągnę, zrobię doktorat, ale teraz... - zabrakło mu słów. - Rozumiem - powiedział Caldwell. - Rozumiem. - Co mam zrobić? - Caldwell milczał przez długi czas. Sprawiał wrażenie zagubionego w myślach. Już się nie uśmiechał. Wreszcie westchnął potężnie i rzekł: - Synu, Pan wybiera nasze ścieżki. Najwyraźniej przysłał cię tutaj z jakiegoś powodu. - Ale... - Ani ty, ani ja nie przejrzymy zamysłów Pana, ale zapewniam cię, że On ma co do ciebie plany. - Chce, żebym był technicznym asystentem laboratoryjnym? - Cokolwiek cię spotka, przyjmij to z pokorą. Los nas wszystkich spoczywa w boskich rękach. - Ale moje życie legnie w gruzach! - Tak wydaje się tobie, ale kto może zbadać wyroki Pana? - Mówisz mi, wielebny, że powinienem pogodzić się z przydziałem i na tym poprzestać? Że mam się cieszyć z niewolnictwa? - Módl się o cierpliwość, synu. Pogódź się z tym, czego nie możesz zmienić. Grant zerwał się na nogi. - To żadna pomoc, wielebny. - Przykro mi, synu - rzekł Caldwell, podnosząc się z ławki. - To najlepsza rada, jaką mogę ci służyć. Grant z wysiłkiem powstrzymał się od ciętego komentarza. Przez chwilę wstrzymywał oddech, potem wycedził przez zaciśnięte zęby: - Cóż... dziękuję za poświęcony mi czas, wielebny. Caldwell pokiwał głową, uśmiechnął się lekko. - Przyjdź w niedzielę na nabożeństwo. Odprawiamy je o dziesiątej. Poznasz innych braci w wierze. - Tak - mruknął Grant niezobowiązująco. - Naturalnie. - Może, gdy poznasz ludzi w swoim wieku, będzie ci łatwiej dostosować się do nowego życia. - Może. Uścisnął rękę pastorowi i wyszedł z kaplicy, myśląc: Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Ale co mogę zrobić, żeby sobie pomóc? Co mogę, skoro doktor Wo jest przeciwko mnie? Zwierzęta doświadczalne Przez parę tygodni Grant wykonywał niewdzięczne prace: czyścił szkło w laboratorium biologicznym, szukał materiałów dla biologów, przepuszczał ich nudne i często niezrozumiałe elaboraty przez komputerowe korektory pisowni, a nawet szorował zbiorniki w wielkim akwarium stacji. Szybko stwierdził, że jego główne zadanie polega na reperowaniu starego i szwankującego sprzętu. Jedyne zajęcie wymagające wysiłku umysłowego sprowadzało się do czytania instrukcji obsługi, od wag laboratoryjnych po ścienny ekran, który okropnie migał, i prób ich zrozumienia. Przez jedno popołudnie walczył z uparcie zaklinowaną szufladą w szafie na dokumenty w wydziale biochemii. Wreszcie ją otworzył, za cenę siniaków i skóry zdartej z knykci obu rąk. Takie zajęcia nie wymagały myślenia i mógłby wykonać je wytresowany szympans. Grant widział, że sprzęt w znacznej mierze jest przestarzały i już dawno powinien zostać wymieniony. Jak meble w kwaterach mieszkalnych, jak wyposażenie kafeterii i wyświechtane chodniki na głównym korytarzu, sprzęt laboratoryjny był poważnie sfatygowany. Rozkład jego dnia kłócił się z godzinami zajęć nielicznych przyjaciół. Rzadko kiedy widywał Karlstada, Muzorawę czy innych znajomych, a kiedy już spotykał się z nimi w kafeterii, oni rozmawiali o swojej pracy i problemach naukowych, z jakimi się borykali. On mógł mówić tylko o wyzysku, jakiemu był poddawany. Muzorawa przedstawił go dwóm członkom małego zespołu, który koncentrował się na badaniu samego Jowisza. Lekarka Patricia Buono była niska i pulchna, z burzą gęstych i grubych włosów w kolorze miodu; Grant się zastanawiał, jak może dźwigać na głowie taki ciężar. Kayla Ukara pochodziła z Tanzanii, skórę miała ciemniejszą niż Zeb, a w jej oczach wrzały ogniste emocje, których nie potrafił zgłębić; wydawało się, że stale ma się na baczności, że zawsze jest gotowa do warknięcia czy pokazania pazurów. Karlstad uśmiechnął się szeroko, kiedy Grant powiedział mu o kobietach. - Patti i Kayla - powiedział ze znaczącym uśmiechem. - Pączuś i pantera. - Pantera. - Tak, to określenie pasuje do Ukary, pomyślał Grant. Skradający się czarny kot, gibki, silny i niebezpieczny. - Wiesz, co w wolnym tłumaczeniu znaczy nazwisko Patti? - Co? - Patti Buono... czyli”Niezłe dymanko”. Grant potrząsnął głową. Jego zdaniem doktor Buono była bardziej macierzyńska niż seksowna. - Nie w moim typie. - W moim też nie. Lubię wysokie i chude, jak Laynie. Grant uczestniczył w większości niedzielnych nabożeństw, ale poznani ludzie byli mu zupełnie obojętni. Jako nowy, nie brał udziału w ich życiu towarzyskim. Nie miał pojęcia, jak mógłby wkupić się do ich koterii i nawiązać przyjaźnie. Pewnej niedzieli na mszy zobaczył Tamiko Hideshi. Zadowolony z widoku znajomej przyjaznej twarzy, wysunął się ze swojej ławki i usiadł obok koleżanki. - Nie wiedziałem, że jesteś prezbiterianką - powiedział, gdy razem wyszli z kaplicy. - Nie jestem - odparła z uśmiechem. - Ale nie odprawiają nabożeństw szintoistycznych, więc przychodzę na wszystkie, na które tylko mogę. Dziś jest prezbiteriańska niedziela. - Uczestniczysz we wszystkich nabożeństwach? - W jednym tygodniowo. To swego rodzaju szpiegowanie: podpatrywanie konkurencji. Grant wstrzymał oddech na wzmiankę o szpiegowaniu, ale jej radosna mina powiedziała mu, że nie nawiązuje do jego roli. Od czasu do czasu wpadał na Lane O’Harę, głównie w akwarium. Odnosiła się do niego formalnie, jak naukowiec instruujący praktykanta, co trzeba zrobić i w jakiej kolejności. Czasami widział, jak pływa w zbiorniku z delfinami. Obcisły biały strój piankowy okrywał ją od stóp do głów, ale podkreślał każdą krzywiznę jej smukłego, gibkiego ciała. W wodzie czuła się jak ryba i pływała z radością, zadowolona z przebywania w środowisku delfinów. Dla nich była znacznie milsza niż dla niego. Każdego wieczoru Grant modlił się o uwolnienie z niewoli. Jak mam zrobić doktorat, kiedy muszę myć szkło i naprawiać zepsuty sprzęt? Był taki przybity, taki zawstydzony swoim upadkiem, że nie potrafił zmusić się do wyznania prawdy Marjorie. Tylko rodziców zaznajomił ze swoją sytuacją. Matka była bliska łez, ale ojciec zalecał cierpliwość. - Wystawiają cię na próbę, jestem pewien. Przykładaj się pilnie, a niebawem zobaczą, że jesteś zbyt zdolny, aby być pomocnikiem w laboratorium. To sprawdzian, przekonasz się. Grant miał nadzieję, że ojciec się nie myli, ale nie wierzył w ani jedno słowo. Błagał rodziców, żeby nie informowali Marjorie o jego problemie. Udawał optymizm i uśmiechał się w czasie rozmowy z żoną, unikając wzmianek o wykonywanej pracy. Uświadomił sobie, że najgorsze ze wszystkiego jest to, że ani o krok nie zbliża się do doktoratu z astrofizyki. Na stacji nie było nawet drugiego astrofizyka, który mógłby być jego promotorem - pod warunkiem, że znalazłby dla niego czas. Wiadomości od Marjorie napływały coraz rzadziej. Nadal wyglądała na zadowoloną, tryskała energią i uśmiechała się nawet wtedy, gdy była zmęczona i zlana potem. Grant często widział ją w namiocie albo na polanie w tropikalnym lesie. Raz za jej plecami zobaczył uzbrojonych po zęby żołnierzy Międzynarodowych Sił Pokojowych w błękitnych hełmach, a w tle szalejący pożar: płomienie z wściekłością lizały drzewa, w niebo biły gęste, oleiste kłęby czarnego dymu. Niezależnie od okoliczności Marjorie zawsze była wesoła i pełna entuzjazmu, gdy z podnieceniem opowiadała o sukcesach w tropieniu ukrytych fabryk narkotyków albo kryjówek z bronią biologiczną. Grant dostrzegał w jej promiennej, radosnej twarzy coś, co go intrygowało. Całymi tygodniami próbował określić, co to takiego. Wreszcie na niego spłynęło. Marjorie była zadowolona z siebie! Była zachwycona wykonywaną pracą i podekscytowana swoją misją, dzięki której świat stawał się lepszy i bezpieczniejszy - podczas gdy on pełnił rolę ciecia na dalekiej stacji, setki milionów kilometrów od domu. Uświadomił sobie jeszcze jedno. Marjorie już nie kończyła swoich wiadomości liczbą godzin dzielących ich od spotkania. Tracę ją, powiedział sobie. Nim wrócę na Ziemię, będziemy sobie obcy. Mimo wszystko nie potrafił zmusić się do wyznania jej swoich obaw. Nie potrafił jej powiedzieć o swojej samotności, zmęczeniu, narastającej rozpaczy. Silił się na uśmiechy i wesołość, kiedy do niej mówił, wiedząc, że ona robi to samo dla niego. Czy próbuje podtrzymać mnie na duchu? - zapytał się w myślach. A może tylko jest dla mnie mila? Czy nadal mnie kocha? Potem zastanowił się, czy on kochają i z przerażeniem zrozumiał, że nie wie. Sheenę widywał dość często, gdy spacerowała po wąskim korytarzu akwarium albo siedziała cicho w szkłostalowym kojcu, przeżuwając całe góry selerów i melonów. Przypominała dwuletnie dziecko: jej repertuar zachowań szybko się wyczerpał, a rozmowy ograniczały się do tuzina prostych stwierdzeń. W głębi duszy Grant zdumiewał się, jakim cudem zdołał zaakceptować gadającą gorylicę. Z drugiej strony duża i silna Sheena wzbudzała w nim lęk, choć nie okazywała cienia agresji. Za każdym razem, gdy spoglądał w jej ciemnobrązowe oczy, coś w nich dostrzegał, iskierkę inteligencji zamkniętą w wielkim, potężnym cielsku. Prześladował go koszmar, że Sheena nagle przemienia się w ryczącą, potwornie silną, morderczą bestię, która chwyta go w potężne łapy i rozdziera na kawałki. Jedyną radością w życiu Granta były delfiny. Smukłe i pełne wdzięku, pływały jakby bez wysiłku w wielkich zbiornikach, stale uśmiechnięte, cmokające i szczebioczące między sobą jak gromadka rozgadanych uczniów. Było sześć dorosłych sztuk i jeden młody, rosnący z dnia na dzień. Grant miał wrażenie, że go obserwują, gdy stawał przed zbiornikami i patrzył na nie przez okna. Myślał, że skupiają na nim spojrzenia. Gdy machał do nich ręką, skrzeczały w odpowiedzi. - Witają się z tobą. Zaskoczony, odwrócił się i zobaczył Lane O’Harę stojącą parę kroków dalej. Była ubrana w golf w ciepłym kolorze słońca, harmonizujący z jej jasnokasztanowymi włosami. - Pokiwaj do nich - dodała. Grant posłuchał i delfiny znowu zagadały po swojemu. - Słyszałeś? Odpowiedziały tak samo. - Ja słyszałem tylko mlaśnięcia. - Tak, ale takie same jak wcześniej. Wiesz, one mają własny język. - Wiem, że porozumiewają się między sobą. - A my próbujemy porozumieć się z nimi. - Czytałem o próbach podejmowanych już ponad sto lat temu. - Zgadza się. - Bez powodzenia - dodał Grant. - Bez powodzenia, powiadasz? Jesteś tego pewien? Zepchnięty do defensywy, Grant odparł: - Nie czytałem o żadnych sukcesach. - W takim razie posłuchaj tego. - Lane podeszła do telefonu w metalowej przegrodzie między przejrzystymi szklostalowymi oknami zbiorników. Rzucając Grantowi znaczące spojrzenie, wcisnęła guzik i powiedziała do słuchawki: - Cześć, Lancelot. Witaj, Ginewro. Dwa delfiny podpłynęły do okna i odpowiedziały serią szybkich cmoknięć i gwizdów. - Jak miewa się mały Galahad? Znowu zaskrzeczały. Maleństwo podpłynęło do okna w towarzystwie dorosłego osobnika. Grant stał i patrzył, próbując stłumić narastającą irytację. Albo żartuje ze mnie, albo okłamuje siebie, pomyślał. O’Hara powiedziała: - Muszę już iść. Za parę minut pora karmienia. Zobaczymy się później. Wyłączyła telefon i odwróciła się od okna. Delfiny szczebiotały przez chwilę, potem odpłynęły. O’Hara uśmiechała się triumfalnie, jakby zwyciężyła w poważnej debacie. - Widziałeś? Grant uniknął jednoznacznej odpowiedzi. - Ty mówiłaś, a one szczebiotały, ale nie sądzę, żeby można było nazwać to rozmową. - Nie? Chodź ze mną do laboratorium. Ruszyła w głąb wąskiego korytarza. Nie mieścili się jedno obok drugiego, więc Grant szedł za nią. Zauważył, że lekko utyka. - Zraniłaś się w nogę? - zapytał, wciskając się obok niej. - Tak, można tak powiedzieć. - Jak? Kiedy? - Nieważne. To zakończyło rozmowę. Grant zwrócił uwagę, że nadal nosi spodnie z nitami, jak Muzorawa i paru innych. Chciał o to zapytać, ale zniechęciły go wcześniejsze lakoniczne odpowiedzi. Wyszli przez właz na końcu sekcji akwarium i ruszyli szerszym głównym korytarzem stacji, mijając wszystkie laboratoria biologiczne. Grant zaczął się zastanawiać, dokąd zmierzają, kiedy O’Hara otworzyła drzwi z napisem LABORATORIUM ŁĄCZNOŚCI - WSTĘP TYLKO DLA UPOWAŻNIONYCH. Grant wszedł za nią do pomieszczenia, które wyglądało jak zaplecze sklepu elektronicznego. Pod ścianami stały komputery, w większości wyłączone i nie obsadzone. Tylko przy paru biurkach siedzieli technicy ze słuchawkami na głowach, z miniaturowymi mikrofonami przy ustach. O’Hara skierowała Granta do wolnego terminalu, kazała mu usiąść i włączyć komputer. Gdy ty zrobił, pochyliła się nad jego ramieniem i podniosła słuchawki z biurka. Grant poczuł perfumy: ziołowy zapach, kojarzący się z kwiatami z dalekiej Ziemi. - Załóż - powiedziała, podając mu słuchawki. Zrobił, co mu kazała. Wyściełane słuchawki wyciszyły szum sprzętu i brzęczenie przyciszonych głosów. Gdy przysunął mikrofon do ust, O’Hara jednym palcem postukała w klawiaturę. Jej wypolerowane panokcie miały delikatny odcień różu. Odchyliła jedną słuchawkę i powiedziała: - Nie ma obrazu. Usłyszysz tylko audio. Grant pokiwał głową, gdy puściła słuchawkę. Na ekranie komputera widniała data i godzina; zobaczył, że nagranie zostało zarejestrowane zaledwie przed paroma minutami. To jej rozmowa z delfinami, pomyślał. Rzeczywiście, usłyszał głos O’Hary: - Cześć, Lancelot. Witaj, Ginewro. Rozbrzmiała paplanina delfinów. Na ekranie ukazały się słowa: WITAJ O’HARA. - Jak miewa się mały Galahad? DZIECKO ROŚNIE. - Muszę już iść. Za parę minut pora karmienia. Zobaczymy się później. DO ZOBACZENIA O’HARA. SMACZNEGO. Ekran ściemniał. Grant ściągnął słuchawki i popatrzył na O’Harę. Uśmiechała się wyczekująco. Po raz pierwszy zauważył, że jej pełne usta wyglądają niezwykle zmysłowo. - I co teraz myślisz? - zapytała. Grant wiedział, że powinien postępować dyplomatycznie, ale nie zdołał się powstrzymać. - Myślę, że komputer mógł podać odpowiedzi niezależne od dźwięków wydawanych przez delfiny. Oczy jej rozbłysły, ale zaraz potem z zadumą pokiwała głową. - Niech ci będzie. Pewnego dnia zostaniesz doskonałym naukowcem. Sceptycznym. To dobrze. - Nie chciałem... - Och, wiem, co chciałeś, Archer. I masz rację, pomijając fakt, że komputer przechowuje tysiące odpowiedzi delfinów, bardzo dokładnie je segreguje i opatruje odsyłaczami. - To ciągle nie znaczy, że tłumaczenie odpowiada temu, co delfiny rozumieją przez te odgłosy. - Nie? W takim razie jak wyjaśnisz fakt, że gdy mówię”dzień dobry”, za każdym razem odpowiadają dokładnie w taki sam sposób? - Skąd wiesz, że rozumieją, co mówisz i odpowiadają na Powitanie? - - Telefon tłumaczy moje słowa na ich język, rzecz jasna. - A jednak... O’Hara była chyba zachwycona jego niedowierzaniem. Energicznie wzięła drugą parę słuchawek, nasunęła je na kasztanowe włosy i powiedziała do mikrofonu: - Prezentacja językowa sto siedemnaście, proszę. Grant nie zdawał sobie sprawy, że wlepia w nią oczy, dopóki nie złapała go za brodę i nie odwróciła twarzą do ekranu. Kwestia inteligencji Była to nie tyle prezentacja, ile seminarium. Poprowadzone przez samego doktora Wo. Grant patrzył i słuchał. I uczył się. W oparciu o stulecie prób porozumienia się z delfinami, Wo i kilku biologów stacji - łącznie z O’Harą - opracowali słownik zwrotów. - Jeśli w danej sytuacji za każdym razem używany jest ten sam zestaw dźwięków - mówił Wo, gdy na ekranie trzy delfiny leniwie zataczały kręgi - wówczas można założyć, że reprezentuje on rzeczywiste słowo złożone z rzeczywistych fonemów - dźwięków dobranych z uwagi na znaczenie. Dwie osoby w czarnych piankowych strojach weszły do zbiornika, ciągnąc za przejrzystymi hełmami sznury srebrzystych bąbelków. Grant nie rozpoznał twarzy, ale szczupłe, wysportowane ciało musiało należeć do O’Hary. Nurkowie mieli na piersiach podłużne skrzynki z metalu lub plastiku. Dobiegały z nich cmoknięcia i gwizdy, na które delfiny reagowały swoim skrzeczeniem. - Można założyć - mówił niewidoczny doktor Wo - że delfiny rozwinęły prawdziwy język. Byliśmy w stanie przetłumaczyć kilka ich zwrotów na ludzką mowę i vice versa. Grant pomyślał, że głos Wo brzmi jakoś dziwnie. Wydawał się bogatszy i niższy, niż pamiętał z jedynego stresującego spotkania z dyrektorem. Wtedy Wo mówił chrapliwie, z wysiłkiem. W czasie prezentacji głos płynął swobodnie i gładko. Może to przeze mnie, pomyślał Grant. Może nastawienie wpłynęło na mój odbiór rzeczywistości. Mimo wszystko różnica nie dawała mu spokoju. -...prezentacja stanowi rozstrzygający dowód na to, że delfiny naprawdę posługują się językiem. Ktoś inny - Grant uznał, że O’Hara - zapytał: - Zrobisz dla mnie kółko? Jeden z delfinów podpłynął do niej i wydmuchnął serię bąbelków, które ułożyły się w nierówny, ale rozpoznawalny kształt koła. Gdy rozproszony krąg sunął w kierunku powierzchni, delfin zadarł nos i przepłynął przez środek, skrzecząc i cmokając. - Proszę zauważyć - mówił Wo - że za ten występ delfin nie dostał żadnej nagrody. Kontakt między eksperymentatorem i delfinem polegał wyłącznie na wymianie sygnałów dźwiękowych. Pod koniec nagrania ukazał się Wo. Siedział za biurkiem w swoim gabinecie, patrząc w skupieniu w kamerę. - Wprawdzie nadal nie jesteśmy w stanie opanować całego języka delfinów, niewątpliwie z powodu przepaści środowiskowej i społecznej dzielącej nasze gatunki, lecz udało nam się stworzyć uproszczony słownik ich mowy. Możemy wiernie i powtarzalnie transliterować dźwięki mowy ludzkiej na fonemy delfinów i na odwrót. Słownik ogranicza się do kilkunastu zwrotów, ale jego objętość zwiększy się w trakcie kontynuowania prac. Wo wstał i powoli obszedł biurko. - Naszym celem, jak stwierdzono na początku prezentacji, jest zrozumienie sposobu rozumowania obcej inteligencji. Dziękuję za uwagę. Ekran ściemniał, ale Grant nie oderwał od niego oczu. Na filmie doktor Wo stał i chodził. Kiedy spotkali się osobiście, nogi miał strasznie zdeformowane, bezużyteczne, i poruszał się na wózku inwalidzkim. Na filmie nogi miał silne, normalne. Gdy zdjął słuchawki, O’Hara zapytała z uśmiechem: - Czy to cię przekonało, sceptyku? - Co się przydarzyło doktorowi Wo? Uśmiech zgasł. - Aha, tak. Nagranie zrealizowano przed wypadkiem. - - Jakim wypadkiem? Zacisnęła usta, niemal zagryzła. Potrząsając głową, powiedziała: - Lepiej o tym nie mówić, Archer. Poufna informacja, rozumiesz. Grant odchylił się na krześle na kółkach, by spojrzeć prosto w jej żywe zielone oczy. - Co może być tak prześwięcie tajne? Komu o tym powiem? Jestem zamknięty na tej stacji i wszyscy ludzie, z którymi się widuję, znają te przeklęte tajemnice na wylot! 0’Hara chciała już odpowiedzieć, ale zmieniła zamiar. Zaczerpnęła powietrza i powiedziała: - Rozkazy doktora Wo. Informacja jest tajna, gdy on tak mówi. Jest tutaj dyrektorem i robimy to, co nam każe, bo inaczej... - Bo inaczej co? - warknął Grant, z sekundy na sekundę coraz bardziej zirytowany. - Co może nam zrobić? Już tu tkwimy. Co zrobi, odeśle nas do domu z wilczym biletem? Popatrzyła na niego z politowaniem. - Archer, wierz mi, nie chcesz tego wiedzieć. - Grant - poprawił odruchowo. Wypadło to gburowato, niemal jak warknięcie. - Grant - zgodziła się. - Przyjaciele mówią mi Lane. Wiedział, że próbuje go udobruchać, oderwać jego myśli od tajnych informacji i absolutnej władzy doktora Wo nad stacją. Zdecydowanie działo się tutaj coś, co Wo chciał zachować w sekrecie. Nie informował o tym nawet MAA. Czy dlatego, że w radzie MAA zasiadali przedstawiciele Nowej Moralności? O’Hara zerknęła na nadgarstek i powiedziała: - Kończy się pora wydawania lunchu. Chodź, bo zamkną kafeterię. Grant wyszedł za nią z gwarnego laboratorium łączności na główny korytarz pełen spieszących się ludzi. Idąc u boku Lane, znowu zwrócił uwagę na jej utykanie. Ale jeśli zacznę drążyć, każe mi zająć się własnymi sprawami, pomyślał. Może to także tajna informacja. - Powiedziałaś, że przyjaciele nazywają cię Lane? - Zgadza się. - Pokiwała głową. - Słyszałam, jak ktoś mówił Laynie. - Strzeliła na niego okiem. - Kto? - zapytała chłodno. Grant zawahał się. - Egon, jeśli dobrze pamiętam. - Dobry, stary Egon - mruknęła. - Czy Laynie to szczególne imię? To znaczy... - Wolę inne. Mów mi Lanc, jeśli łaska. Grant pokiwał głową, gdy szli w kierunku kafeterii. Miał wrażenie, że płyną pod prąd; większość ludzi kierowała się w przeciwną stronę, wychodząc ze stołówki. - Co jeszcze mówił o mnie Egon? - zapytała O’Hara. Grant wyobraził sobie, jak ona i Karlstad, nadzy, pływają z delfinami. - Uch, nic takiego. - Wiesz, Egon mówi o swoich fantazjach tak, jakby były prawdą. - Aha, pewnie. Zatrzymała się i pociągnęła go w bok, praktycznie przyparła do ściany. Grant poczuł siłę jej mięśni, żar ognia w oczach. - Już wcześniej zmyślał różne rzeczy. Absolutnie nieprawdziwe. Grant spojrzał w zielone oczy i dostrzegł w nich tlący się gniew. - Co ci powiedział? - zapytała ostro. Kręcąc głową, odparł: - W zasadzie... właściwie nie pamiętam. To było pierwszego dnia. Może zresztą to nie on, przy stoliku siedziało parę osób... - A on gadał jakby nigdy nic. - Nie pamiętam - skłamał. - Było aż tak źle? Nie miał pojęcia, co powiedzieć. Zdecydowanie nie miał zamiaru powtarzać słów Karlstada - przechwałek, jak teraz pomyślał. O’Hara szybkim krokiem, mimo wyraźnego utykania, ruszyła dalej. Grant popędził za nią. Karlstad siedział przy dużym stole z Patti Buono, Nacho i paroma innymi osobami. Cjuintero bawił ich jakąś historyjką, z której głośno się zaśmiewali. O’Hara jakby ich nie zauważyła; podeszła do lady, skąd wzięła czarkę zupy, kanapkę, deser owocowy i wodę sodową. Z ulgą, choć nadal spięty, Grant przesuwał swoją tacę, biorąc kanapki i sałatkę. Lał do kubka sok owocowy, gdy O’Hara odeszła z tacą w kierunku stołu Karlstada. Ruszył za nią. Karlstad i pozostali odwrócili głowy w jej stronę. Ich śmiech ucichł. Grant pomyślał, że mają miny winowajców, choć może tylko przewrażliwiona wyobraźnia płatała mu figla. Karlstad uśmiechnął się, gdy O’Hara położyła tacę na stole obok jego miejsca. Potem podniosła talerz i wylała mu zupę na głowę. Wszyscy zamarli. W kafeterii zapadła absolutna cisza, zakłócana tylko przez parskanie zaskoczonego Karlstada. Zupa ściekała mu z uszu, nosa, brody; girlandy makaronu przyozdabiały rzadkie, srebrne włosy. O’Hara nie odezwała się słowem. Z uśmiechem pokiwała głową, jakby zadowolona ze swojego dzieła, potem zabrała tacę i pokuśtykała do innego stołu. Quintero ryknął śmiechem. Karlstad spiorunował go wzrokiem, ale inni też zaczęli się śmiać. Grant zostawił tacę i wyszedł z kafeterii. Nie miał zamiaru znaleźć się między młotem a kowadłem. Wezwanie Przez kilka dni Grant starał się omijać z daleka Karlstada i O’Harę. Stał się odludkiem, unikającym wszystkich, zabierającym posiłki do swojej kwatery, wychodzącym tylko do pracy. Ale ucieczka przed plotkami obiegającymi stację nie była możliwa. Sprzeczka kochanków, mówili jedni. Drudzy utrzymywali, yp O’Hara zemściła sie za bliżej nieokreśloną krzywdę wyrządzoną przez Karlstada. Nie, upierali się inni: on ją odtrącił, a ona go poniżyła, bo ją upokorzył. Mimo najlepszych wysiłków Grant od czasu do czasu widywał O’Harę. Stale pracowała z delfinami, pływając z nimi, rozmawiając. Na jej widok skręcał w drugą stronę, ale unikanie wszelkiego kontaktu nie wchodziło w rachubę. Mimo zajścia w kafeterii była wesoła i traktowała go przyjaźnie, jakby nic się nie stało. Podobnie zachowywał się Karlstad, gdy Grant go widywał - zwykle z daleka, w kafeterii albo na głównym korytarzu. Pewnej nocy nie mógł zasnąć, mimo że obejrzał dwa najnowsze wideogramy od Marjorie i godzinami czytał Księgę Hioba. Wreszcie naciągnął spodnie, narzucił koszulę i na boso poczłapał do pustej, przyciemnionej kafeterii. Wcisnął guzik na automacie po kubek gorącego kakao. Zdawało się, że zrealizowanie zamówienia trwa dłużej niż w czasie ruchliwych godzin dnia. - Nie możesz spać? Zaskoczony, odwrócił się i zobaczył Reda Devlina. Nastroszone rude włosy i wąsy jaśniały nawet w cieniach kafeterii. Jego biała bluza, pomięta i przepocona, była rozpięta od góry do samego dołu, odsłaniając oliwkowo-bury podkoszulek. - Sam też jesteś jeszcze na nogach - powiedział Grant. - Kierowanie tą knajpą wymaga sporo zachodu. - Tak myślę. - Wreszcie automat zapiszczał. Grant odsunął plastikową osłonę i sięgnął po parujący kubek kakao. - Chcesz coś na dokładkę? - zapytał Devlin. Grant pokręcił głową. - Jest dostatecznie słodkie. - Miałem na myśli coś mocniejszego. Grant zamrugał. - Wiem, że jesteś porządnym gościem i tak dalej - mówił Devlin - ale odrobina stymulacji od czasu do czasu nikomu nie zaszkodzi, co nie? - Nie piję. - Wiem. - Devlin poklepał go po ramieniu. - Nie bierzesz nawet pigułek nasennych, co nie? - Nigdy ich nie potrzebowałem. - - Do dzisiaj, co? - Nie chcę, dziękuję. - A może trochę rozrywki? - Rozrywki? - VR, no wiesz. Mogę ci zapewnić pierwszorzędny towar. Jak prawdziwy. Zrobi z ciebie nowego człowieka. - Nie, dzięki. - Czekaj, czego się naburmuszasz? Jesteś żonaty, co nie? - A co to ma do rzeczy? - Mogę zmajstrować ci specjalną symulację VR. Daj mi tylko parę nagrań żony, a ja zrobię tak, że niemal uwierzysz, że jesteście razem. Grantowi szczęka opadła. - Słowo! - zachęcał Devlin, opacznie interpretując jego milczenie. - Robię to dla Egona, wiesz. Załatwiam mu Laynie... w rzeczywistości wirtualnej. Święty Boże, pomyślał Grant. A zatem Egon nie tylko fantazjuje o Lane. Mają na symulacji VR, może niejednej. - No i co, Grant? - przynaglał Devlin. Ale Grant myślał: Jeśli Lane się dowie, zabije ich obu. - No? - Nie, dzięki - odparł stanowczo. - To nie dla mnie. Odwrócił się i odszedł, wylewając kakao z kubka na rękę. Pomyślał, że nie pozwoli, by ten brudny diabeł położył swoje łapska na nagraniach Marjorie. Przenigdy. Dwa dni później Grant pracował w laboratorium biochemicznym. Wyjmował ze zmywarki delikatne naczynia i oglądał, czy któreś nie zostało stłuczone albo wyszczerbione. Szklane rurki i retorty były jeszcze ciepłe. Pomyślał, że byłoby znacznie lepiej, gdyby aparaty laboratoryjne wyrabiano z nietłukącej się szkłostali, ale potem uznał, że nie robi się tego z uwagi na koszty. Zbieranie potłuczonego szkła i odlewanie z niego nowych naczyń wychodziło znacznie taniej. Tak jak świeżo upieczeni absolwenci mieli przewagę ekonomiczną nad robotami, tak staroświeckie tłukące się szkło laboratoryjne było tańsze od szkłostali. - Nie widziałem cię od dłuższego czasu. Głos przestraszył go tak bardzo, że niemal upuścił ręcznie wykonaną rurkę. Podniósł głowę i zobaczył Zareba Muzorawę. - Och... byłem zajęty - powiedział. - Mam... miałem dużo pracy, rozumiesz. Muzorawa przysiadł niedbale na stołku laboratoryjnym. Wciąż nosił spodnie z nitami. Z wielką powagą powiedział: - Zajście między Lane a Egonem nie wynikło z twojej winy, przyjacielu. - Tak, pewnie. Wiem. - Grant odwrócił się do zmywarki. - Lane powiedziała mi o waszej rozmowie. Grant milczał, zajęty wyciąganiem naczyń. - Nie możesz chować się w nieskończoność, Grant - dodał Muzorawa. - Stacja nie jest dość duża. Grant wyprostował się i odwrócił w jego stronę. - Jestem zakłopotany tym wszystkim. Czuję się podle. - To nie była twoja wina. Nikt nie ma do ciebie żalu. Lane i Egon nic złoszczą się już nawet na siebie. - Nie wyobrażam sobie, jak mogli dojść do porozumienia. Muzorawa zaśmiał się łagodnie. - Odbyli konferencję pokojową. On obiecał, że skończy z plotkowaniem na jej temat, a ona dała słowo, że nie będzie oblewać go zupą. - Poważnie? - Poważnie. Grant poczuł się znacznie lepiej. - I nie są na mnie wściekli? - Czemu mieliby być? Nim Grant zdążył wymyślić odpowiedź, Muzorawa zmienił temat. - Jesteś zadowolony z pracy? Grant znowu popadł w przygnębienie. - To nie jest temat do żartów. - Nie żartuję. Ustawiając naczynia w szafkach, przyznał: - Nie mam nic przeciwko pracy; boli mnie tylko strata czasu. - Tak, rozumiem - Muzorawa zmienił pozycję i rozprostował nogi, jakby go bolały. - Miałem robić doktorat z astrofizyki - mówił Grant, z każdym słowem coraz bardziej rozżalony. - Na miłość boską, jak mam to zrobić, skoro na tej przeklętej stacji nie ma innego astrofizyka? Muzorawa poważnie pokiwał głową. - Tak, rozumiem. - Mogę przesiedzieć tu cztery lata i nie posunąć się ani o milimetr w kierunku doktoratu. - To byłaby wielka szkoda. - Szkoda? To tragedia! To zrujnuje mi życie! - Sam przez wiele godzin odwalałem czarną robotę - wyznał Muzorawa - po skończeniu uczelni w Kairze. - Jesteś Egipcjaninem? - Grant zakładał, że Egipcjanie są smagłymi Arabami, nie czarnymi Afrykanami. Muzorawa pokręcił głową. - Sudańczykiem. Sudan leży na południe od Egiptu, na terenach starożytnej Nubii. - Aha. - Skończyłem uniwersytet kairski. - Rozumiem. - Tam czarnemu jest łatwiej niż na większości uczelni europejskich. - W Stanach prawo zakazuje dyskryminacji rasowej. Muzorawa chrząknął. - Tak, wiem o waszych prawach. I o stojącej za nimi rzeczywistości. - Nowa Moralność pilnuje, żeby w szkołach nie dochodziło do prześladowań na tle rasowym. - Nie wątpię. - Naprawdę! Muzorawa wzruszył szerokimi ramionami. - Powiedz mi, miałeś jakieś zajęcia z hydrodynamiki? Zaskoczony kolejną nagłą zmianą tematu, Grant odparł z wahaniem: - Tak, miałem jeden kurs. Trzeba liznąć trochę hydrodynamiki, żeby zrozumieć procesy zachodzące we wnętrzu gwiazd. - Zagęszczona materia. Grant pokiwał głową. - I zdegenerowana. Muzorawa też pokiwał głową i szybko pogrążyli się w dyskusji o hydrodynamice; był to temat bezpieczny i klarowny, podporządkowany jasnym regułom matematycznym, wolny od zagmatwanych i bolesnych ludzkich emocji. Po paru minutach Muzorawa przysiadł do komputera, żeby zilustrować zagadnienia dotyczące globalnego oceanu Jowisza. Grant rozumiał podstawy i słuchał w skupieniu, gdy Sudańczyk wyjaśniał szczegóły. Cieszył się, że Muzorawa poświęcił mu tyle czasu, wnosząc interesujące urozmaicenie do nudnej rutynowej pracy. Rozmowa skończyła się o wiele za wcześnie. Patrząc na zegar w dolnym rogu ekranu, Muzorawa powiedział: - Niestety, muszę iść. Wo zwołał zebranie szefów wydziałów. Debata budżetowa. Grant pokiwał głową. - Dzięki za odwiedziny. Muzorawa błysnął oszałamiającym uśmiechem. - Drobiazg. I przestań zgrywać pustelnika! Dołącz do nas na kolacji. - Do was? - Będzie Egon, Tamiko, Ursula... - Lane? Lekko przekrzywił głowę. - Tak, może też przyjdzie. Na wszelki wypadek sadzamy ją jak najdalej od Egona. Grant zaśmiał się. - Posadzimy ją obok ciebie. Dotrzymał słowa. Spięty, zdenerwowany Grant wszedł do kafeterii jako jeden z pierwszych. Powoli przesuwał się wzdłuż lady, popychając tacę i z roztargnieniem wybierając potrawy. Szukał wzrokiem Muzorawy, Karlstada i innych znajomych. Jeszcze nie przyszli. Potem zobaczył O’Harę, a trochę z tyłu brodatą twarz Muzorawy. Nim skończył ładować tacę, Karlstad, Kayla Ukara i Tamiko Hideshi też stanęli w kolejce. Speszony Grant wahał się przez chwilę, potem uznał, że głupio tak sterczeć. Większość stolików jeszcze nie była zajęta, więc wybrał sześcioosobowy i usiadł przodem do kolejki. O’Hara podeszła prosto do niego, nadal lekko utykając, a za nią zjawił się Muzorawa z pozostałymi. Wszyscy usiedli przy jego stole, przywitali się, jakby nic się nie stało. Karlstad też do nich dołączył. Muzorawa zarezerwował mu miejsce po przeciwnej stronie stołu niż O’Hara, która usiadła obok Granta. Gdy tylko Karlstad usiadł, panele oświetleniowe w suficie zamrugały parę razy. Wszyscy poderwali głowy. - Oho - mruknęła Hideshi. - Czekajcie - rzekł Muzorawa cicho. - Chyba się stabilizuje... Nagle światła zgasły i w kafeterii zapadły nieprzeniknione ciemności. Grant usłyszał zbiorowy jęk, instynktowne westchnienie strachu i napięcia, które szybko przeszło w przytłumione mruczenie. Czuł, jak serce wali mu w piersi. - Faktycznie się ustabilizowało - parsknął Karlstad. - Co się dzieje? - zapytał Grant bez tchu. - Co się dzieje? Zamrugało nikłe oświetlenie awaryjne, pogrążając kafeterię w kałużach nikłego blasku i głębokiego cienia. - Przerwa w dostawie prądu - wysyczała Ukara. - To się zdarza co jakiś czas - powiedział Muzorawa uspokajającym tonem. Potrzebujemy energii elektrycznej, żeby pracowały pompy, które tłoczą powietrze, uświadomił sobie Grant. Siedział przy stole napięty jak struna. - Może nastąpiło powiększenie strumienia z Io - podsunął Karlstad. - Prędzej wyładowanie między Io a planetą - powiedziała Ukara. - Tak - zgodził się Muzorawa. - Prawdopodobnie przeszliśmy przez chmurę plazmy i to przeciążyło nasze generatory. - To mi się wcale nie podoba - wymamrotała Hideshi drżącym głosem. Grant zapytał: - Plazma przeskakuje z wierzchołków chmur do Io? - Jego głos brzmiał nerwowo, piskliwie. - Nieczęsto - odparł Muzorawa. - Ale od czasu do czasu można zaobserwować to zjawisko. Karlstad mruknął: - A my mieliśmy pecha i trafiliśmy w sam środek. - Jak długo... Światła zapaliły się. Wszyscy odetchnęli z ulgą. W kafeterii rozbrzmiały setki podjętych rozmów. Po jakimś czasie Grant też się odprężył. Utrata zasilania mogła być fatalna w skutkach. Są zapasowe generatory, pocieszył się. I nadprzewodzące akumulatory, które przez wiele flni mogą napędzać systemy podtrzymywania życia. Mimo wszystko najbardziej cenił sobie jasne, rozproszone światło z sufitowych paneli. Napięcie spadło. - Do licha, a już miałem ochotę na kolację przy świecach - zawołał ktoś głośno. Ludzie roześmieli się: Za głośno, pomyślał Grant. Zrozumiał, że zmuszają się do zapomnienia o braku prądu. Chowają ten fakt głęboko w pamięci, udają, że nic takiego nie miało miejsca albo przynajmniej wmawiają sobie, że zdarzenie nigdy się nie powtórzy. Karlstad opowiedział cyniczną anegdotkę o znanym Gran-towi chimerycznym neurofizjologu, który liczył dni do zakończenia tury i powrotu na Ziemię. O’Hara dołożyła historyjkę o tym, jak przeniosła dane z tomografii mózgu neurofizjologa do plików Sheeny. - Po podrasowaniu mózgu gorylicy? - zapytała Hideshi. - Tak - przyznała 0’Hara, uśmiechając się szeroko. - Parę dni po tym, jak wstrzyknął Sheenie neuronowe hormony wzrostu. - I potem obejrzał dane własnego mózgu? - zapytał Karlstad. - Owszem. Po jednym rzucie okiem na aktywność neuronów od razu pomyślał, że dostanie Nobla! Wszyscy ryknęli śmiechem. - Czy później Sheena nie złamała mu ręki? - Nie jemu, Fergussonowi. - Aha, racja. Chirurgowi. - Nagle z głośników popłynął komunikat: - GRANT ARCHER, ZAMELDOWAĆ SIĘ W GABINECIE DYREKTORA. Przestraszony Grant poderwał głowę. - Czego on chce ode mnie? - To nie będą dobre wieści - mruknął Karlstad. - Nigdy nie są, gdy wzywa kogoś do swojego gabinetu. - Lepiej się pospiesz - poradził Muzorawa. - Teraz? W środku kolacji? Karlstad wycelował w niego palec. - Kiedy nasz niezrównany przywódca wzywa, trzeba się stawić. Bez chwili zwłoki. - I bez deseru - dodała O’Hara. Grant odsunął krzesło. - Czy on choć trochę się nami przejmuje? Karlstad potrząsnął głową. - Prawdę mówiąc, nie sądzę, by cokolwiek go obchodziło. Od wypadku jest... Muzorawa położył ciężką rękę na jego nadgarstku i Karlstad zamknął usta tak gwałtownie, że usłyszeli trzask zębów. - Pędź do gabinetu dyrektora - rzekł cicho specjalista od hydrodynamiki - doktor Wo nie lubi czekać. Grant pokiwał głową i wyszedł z kafeterii. Na biurku leżała taca, ale Grant zobaczył, że dyrektor prawie nie tknął kolacji. Gabinet był nieprzyjemnie przegrzany, jak wcześniej. Czy to element jego techniki dominacji? - zastanowił się. Czy lubi patrzeć, jak ludzie się pocą? Doktor Wo wreszcie na niego spojrzał. Minę miał nachmurzoną. - Jest pan na stacji dostatecznie długo, żeby znać drogę z kafeterii do tego gabinetu - warknął, gdy Grant usiadł przed biurkiem. - Tak jest. - Zatem dlaczego dojście zajęło panu tyle czasu? - zapytał zgrzytliwym głosem. - Szedł pan okrężną drogą? Grant miał ochotę zerwać się i uciec z biura, ale opanował się i nic nie powiedział. Po długiej chwili dyrektor oznajmił z niechęcią: - Pańskie obowiązki asystenta laboratoryjnego dobiegły końca. Jutro rano stawi się pan u doktora Muzorawy, by rozpocząć pracę w grupie hydrodynamiki. Grant miał wrażenie, że przebiegł go prąd. - To wszystko. Może pan odejść. - Będę pracować z doktorem Muzorawą? - zapytał głosem wysokim ze zdumienia i niedowierzania. - Tak powiedziałem, prawda? Proszę nie marnować mojego czasu. Dzień pracy zaczyna się o ósmej zero zero. Punktualnie! Zrozumiano? - Tak jest. - Grant podniósł się z krzesła, usiłując zachować obojętną minę i ukryć uszczęśliwiony uśmiech. - Dziękuję panu. Wo machnął ręką, jakby odpędzał natrętnego owada. Grant wyszedł na korytarz i oparł się o drzwi gabinetu. Nogi miał miękkie jak z gumy. Nareszcie prawdziwa praca! - pomyślał. Wprawdzie nie w dziedzinie astrofizyki, ale przy prawdziwych, rzeczywistych badaniach naukowych! Po chwili radość zgasła. Dowiem się więcej, co robią, pomyślał. Dowiem się czegoś, co będę musiał zameldować Nowej Moralności. KSIĘGA II Daj mi poznać drogi Twoje, Panie, i naucz mnie Twoich ścieżek! Psalm 25 Debiutanckie przyjęcie Kiedy Grant wrócił do kafeterii i przekazał przyjaciołom nowiny o awansie, Muzorawa uśmiechnął się, jakby wiedział o wszystkim od dawna. Grant zdał sobie sprawę, że właśnie tak było. Sudańczyk musiał poprosić Wo o zgodę na dołączenie go do swojego zespołu. - Zeb, ty to dla mnie zrobiłeś! - wybuchnął. - Nie wiem, jak ci dziękować! Muzorawa powiedział: - Nie zrobiłem tego dla ciebie, przyjacielu. Potrzebuję wszelkiej możliwej pomocy. Daj z siebie wszystko, to mi wystarczy za podziękowanie. - Trzeba to uczcić - zadecydował Karlstad. - Niecodziennie absolwent jest wynoszony w skuterskie szeregi. - Jestem skuterem! - zawołał Grant. - Ze śmiechem pokiwali głowami. Ukara walnęła go po plecach. - Jak to uczcimy, Egon? - zaciekawiła się O’Hara. - Moglibyśmy pójść do świetlicy - zaproponował Muzorawa. - I sączyć sok owocowy, podczas gdy Wo będzie nagrywać każde nasze słowo? - prychnął Karlstad. - Tam jest nudno - poparła go Ukara. - I pełno pluskiew - dodała O’Hara. Wskazując resztki kolacji na okrągłym stole, Karlstad oznajmił: - Mam u siebie coś wykwintniejszego od tego zielska z dna bajora. - Soja nie jest żadnym zielskiem. - Hideshi udała święte oburzenie. - To podstawa pożywienia połowy ludzkości. - On mówi o sałatce z alg - wyjaśniła Ukara. - A w tej kwestii jestem skłonna się z nim zgodzić. - Ruszać się - powiedział Karlstad, pierwszy wstając od stołu. - Jesteście zaproszeni na debiutanckie przyjęcie Granta. - Debiutanckie? - Debiut w świecie nauki. Wyzwolenie z okowów niewoli laboratoryjnej... -1 trafienie prosto w jarzmo skuterstwa - dokończyła O’Ha-ra. Gdy szli korytarzem, Grant zapytał: - Skąd się wzięło określenie”skuter”? - Oznacza naukowca - odparła Ukara. - To obraźliwe przezwisko ukute przez administrację. - Czyli gryzipiórków - dopowiedziała Hideshi. - Ale dlaczego”skuter”? - dociekał Grant. - Jak to się stało, że to słowo zaczęło oznaczać naukowca? - Pewnie pochodzi ze zniekształcenia słowa”scholar” - odparła O’Hara. - Które samo w sobie było deprecjonującym określeniem wymyślonym przez urzędasów - dodał Karlstad. - Jedyny raz, kiedy wykazali się inwencją - ton głosu Ukary ociekał pogardą. - Może to przekręcone słowo”scoter” - zasugerowała Hideshi. - - Scoter? - zapytał Karlstad. - Czy to nie gatunek kaczki? - Zgadza się. Odpowiednia nazwa dla naukowca, nie sądzisz? - Kaczki dziwaczki, oto, czym jesteśmy - zgodziła się O’Hara. - Kwak, kwak! - Ukara pokazała, że jednak ma poczucie humoru. - Kwark, kwark, chciałaś powiedzieć - poprawił Karlstad. - Tylko wtedy, gdy jest się fizykiem - zaznaczyła O’Hara. - Do tego teoretycznym. Kwatera Karlstada była prawie identyczna jak pokój Gran-ta, przynajmniej pod względem rozmiaru i rozplanowania. Karlstad ozdobił swój pokój roślinami w długich hydroponicznych korytkach. Gdy tylko przestąpili próg, na ekranach ściennych ukazały się widoki pięknych ziemskich lasów i łąk, a z głośników popłynęła cicha muzyka symfoniczna. Grant nie rozpoznał utworu, ale melodia była przyjemna i działała odprężające. - Witajcie w moich skromnych progach - powiedział Karlstad wielkopańskim tonem, gdy weszli i zaczęli się rozglądać. Na podłodze leżał kolorowy dywan. Skąd on go wytrzasnął? - zastanowił się Grant. - Mówiłeś coś o wystawnym przyjęciu? - zapytała Ukara. - W rzeczy samej. - Karlstad podszedł do szafy. Granta opadło zaniepokojenie. Na pewno ma alkohol, pomyślał. Potem przypomniał sobie, że Karlstad jest biochemikiem, a w jego pokoju pełno jest zielonych roślin. Może uprawia tutaj coś nielegalnego? Może wytwarza środki pobudzające? Narkotyki? Karlstad wyciągnął z szafy kilka pulchnych poduszek i rzucił je na podłogę. Gdy wszyscy się usadowili, podprowadził Granta do jedynego w pokoju wyścielanego krzesła. - Dziś zajmiesz miejsce honorowe - oznajmił pompatycznie. Grant usiadł. Obok niego kucał Muzorawa, oparty głową o ścianę. Karlstad podszedł do lodówki w kąciku kuchennym. - Wino! - Wyciągnął ciemną butelkę i podniósł ją nad głowę. - Najlepsze paliwo rakietowe, prosto od skalnych szczurów z Pasa. Z poręczeniem, że nigdy nie widziało ziemskich winogron. - Stuprocentowo sztuczne, co? - parsknęła Ukara. - Najlepszy produkt poszukiwaczy z Pasa Asteroid. Grant wstrzymał oddech. Pijał już wino. Wszystko w porządku. Ale Muzorawa przysunął się do niego i szepnął: - Jeśli nie jesteś przyzwyczajony do alkoholu, uważaj na ten towar. Jest mocny. - Nie mam dość szklanek - powiedział Karlstad. - Musimy puścić flaszkę w obieg. - Mało higieniczne. - Hideshi wyszczerzyła zęby. Wyrwała butelkę z ręki Karlstada i pociągnęła łyk. Zakrztusiła się, odkaszlnęła i wychrypiała: - Suuuper! Podała butelkę Ukarze. - Czekajcie - zawołał Karlstad. - Najpierw gość honorowy. - Odzyskał butelkę i przekazał ją Grantowi. Grant ostrożnie pociągnął odrobinę wina. Sparzyło mu język i przełyk, gdy spływało do żołądka. Czując łzy w oczach, podał butelkę Muzorawie. Muzorawa z powagą przekazał ją Kayli Ukarze. Nawet nie umoczył ust. Muzułmanin, pomyślał Grant. Im nie wolno pić alkoholu. Po pierwszej kolejce Karlstad stanął na środku pokoju i powiedział: - Mam również mikstury chemiczne dla tych, którzy nie gustują w asteroidalnym winie. - Trochę haszu by nie zaszkodziło - rzekł Muzorawa spokojnie. Grant był wstrząśnięty. W drodze do lodówki Karlstad rzucił przez ramię: - Devlin mówi, że skończyły mu się zapasy... - Redowi Devlinowi? - O’Hara udała bezbrzeżne zdumienie. - Pewnie chce podbić cenę - burknęła Ukara. - Mniejsza z tym - powiedział Karlstad, podając Muzorawie dwie różowe żelatynowe pigułki. - Nieważne. Mam w laboratorium paru bystrych chłopaków. Przysięgają, że ten towar jest prawie dokładnym odpowiednikiem jednego z tetrahydrokannabinolów. Muzorawa uśmiechnął się na widok przerażonej miny Granta. - Wszystko w porządku, przyjacielu. To coś w rodzaju środka zmniejszającego stres... zażywanego nawet przez członków Nowej Moralności. - Naprawdę? Trzymając kapsułki na dłoni, Muzorawa dodał: - To środek uspokajający. Nic więcej. Zdaje mi się, że w Stanach jest sprzedawany pod nazwą De-Tense. - Aha. - Choć moim zdaniem stężenie składników aktywnych jest tu dość wysokie. - Z tymi słowy Muzorawa wrzucił kapsułki do ust i połknął je na sucho. Grant chciałby napić się soku, ale czuł się zbyt onieśmielony, by prosić Karlstada. Gdy dotarła do niego butelka, znowu zamarkował picie i patrzył, jak ci, którzy pili naprawdę, stają się coraz głośniejsi i uszczęśliwieni. Po paru rundkach w butelce pokazało się dno. Karlstad wskazał na lodówkę. - Częstujcie się wszystkim, co tam znajdziecie - powiedział trochę niewyraźnie. - Mi lodówka es tu lodówka. - Przez chwilę marszczył czoło. - Czy estal. To zapoczątkowało hałaśliwą dyskusję o języku hiszpańskim, która szybko przerodziła się w kłótnię o uroki Barcelony versus atrakcje Paryża. Potem ktoś wspomniał o Rzymie. - Kair - mruknął sennie Muzorawa. - Nikt z was nie był w Kairze, prawda? - W tej dziurze? - zapytała Hideshi. - Jest przeludniona i brudna. Wspierając głowę o ścianę, Muzorawa odparł z uśmiechem: - Ta przeludniona i brudna dziura sąsiaduje przez rzekę z najwspanialszymi monumentami świata. - Piramidy - powiedziała O’Hara. - I Sfinks. I dalej w górze rzeki Dolina Królów. - I grobowiec Hatszepsut. Jedna z najpiękniejszych budowli czasów starożytnych. - Widziałaś ją? - zapytał Muzorawa. O’Hara pokręciła głową. - Tylko na wycieczkach wirtualnych. Ale jest naprawdę wspaniała i imponująca. Grant nie zauważył, kiedy rozpuściła włosy, które spływały kasztanową kaskadą przez jedno ramię, sięgając prawie do biodra. O’Hara rozmawiała z Muzorawą, Karlstad i dwie kobiety stali przy łóżku, pogrążeni w głębokiej dyskusji na inny temat. Grant był zupełnie wyłączony. Też mi gość honorowy, pomyślał. W ustach mu zaschło, więc podniósł się i podszedł do lodówki. Na półce leżała mała plastikowa fiolka z trzema kapsułkami i coś, co wyglądało na resztkę bochenka chleba, zielone i spleśniałe. Grant nagle poczuł się zmęczony. I znudzony. Pomyślał, że przyjęcia powinny być zabawniejsze. Wrócę do siebie i wyślę wiadomość do Marjorie, postanowił. Doszedł do drzwi, nie zwracając niczyjej uwagi. Odchrząknął i wymamrotał: - Dzięki za przyjęcie. Było wspaniałe. - Już idziesz? - Karlstad zrobił zdumioną minę. Grant zmusił się do uśmiechu. - Rano mam zacząć pracę w grupie hydrodynamiki, świeży i wypoczęty. Rozkazy dyrektora. Muzorawą pomachał ręką. - Porządny chłopak. Do zobaczenia o ósmej, punktualnie. Grant skinął głową i wyszedł na korytarz. Nikt się do niego nie odezwał. Karlstad ledwo podniósł głowę. Gdy zamknął drzwi, zrozumiał, że wcale nie był najważniejszą osobą przyjęcia, tylko pretekstem. Deser Grant zdziwił się, ile osób jeszcze plącze się po korytarzu. Zobaczył, że jest dopiero 21:14, wcześnie. Przez długą chwilą stał i patrzył na mijających go ludzi, na szybko zmieniające się cyfry sekundnika. Za ile sekund wrócę na Ziemię, do Marjorie - jeśli nadal mnie chce? Nie śmiał liczyć. Był tylko parę metrów od swojego pokoju. Lepiej położyć się spać, powiedział sobie, i faktycznie zacząć dzień wypoczętym i świeżym. Ale gdy zaczął wystukiwać kod na elektronicznym zamku, ktoś położył mu rękę na ramieniu. Była to O’Hara, wysoka i gibka, z włosami spływającymi na ramię. Uśmiechnęła się do niego. - Nie dostałeś deseru. Grant zastanawiał się przez chwilę. - To prawda. Nie. - Chodź. - Delikatnie pociągnęła go za ramię. - Mam u siebie lody. I prawdziwą belgijską czekoladę. Grant pozwolił zaprowadzić się do jej kwatery, parę kroków dalej. - Przyjęcie już się skończyło? - Nie, ale idzie z górki, nie sądzisz? Egon zaczął flirtować z dziewczynami. Nie lubię scen grupowych. - AZeb? - Pogrążył się w swoim prywatnym mirażu i Bóg tylko wie, o czym śni. Przyglądanie się, jak odlatuje, było mało zabawne. Dotarli do jej drzwi, O’Hara wystukała kod. Pokój był taki sam jak inne, a jednak nie przypominał żadnego z tych, które Grant widział na stacji. Ekrany pokazywały sceny podwodne z oceanów Ziemi: miriady kolorowych ryb, ośmiornice wymachujące ramionami wyposażonymi w przyssawki, rekiny przemykające złowieszczo. Podłoga zaczęła się jarzyć. Grant zobaczył pod nogami rafę koralową schodzącą stromo w bezkresną, bezdenną głębię. Przycisnął się do zamkniętych drzwi. Nagle zakręciło mu się w głowie. O’Hara spostrzegła, że jest bliski paniki. - Nie ma strachu. Podłoga jest twarda. - Postukała stopą obutą w mokasyn. - Widzisz? Zapomniałam, że ludzi dezorientuje ten efekt. Nieczęsto miewam gości. Grant odetchnął i wszedł na podłogę. Była twarda, ale wydawało mu się, że stąpa po powierzchni krystalicznie czystego morza i sięga wzrokiem na tysiące metrów w głąb. - Spójrz w górę - zaproponowała O’Hara. Gwiazdy! Zamiast sufitu zobaczył bezkresną czarę czarnej nocy, usianą tysiącami świateł. Sceny podwodne na ścianach zniknęły, zastąpione przez gwiazdy. Jakby był na środku morza w czystą bezksiężycową noc. - Taki widok ujrzelibyśmy na zewnątrz stacji - wyjaśniła. - Bez Jowisza, oczywiście. Mogłabym go umieścić, ale byłby zbyt dominujący, nie sądzisz? W odrętwieniu pokiwał głową, patrząc w gwiazdy. Odpowiadały mu poważnym, niewzruszonym spojrzeniem. - To’ Ziemia. - O’Hara wskazała jasną niebieskawą kropkę wśród mrowia światełek. Ziemia, pomyślał Grant. Wydawała się strasznie daleka. - To prawdziwe planetarium - powiedział cicho. - Moj ojciec kierował planetarium w Dublinie. Przysłał mi program. - Ale... gdzie jest projektor? Z tymi gwiazdami na suficie wszystko wygląda prawie trójwymiarowo. - Mikrolasery - powiedziała, odsuwając się od niego. - Napyliłam je na sufit i ściany. - Muszą być ich tysiące. - Owszem - przyznała w drodze przez pokój. - W podłodze też. - Jak to zrobiłaś? Skąd je wzięłaś? - Zbudowałam w warsztacie optycznym. - Otworzyła drzwiczki niewielkiej lodówki; światło wlewające się do pokoju zepsuło iluzję, że są na środku morza. - Zaraz ci podam obiecane lody z czekoladą. - Powiedziała to takim tonem, jakby liczyła się z niedowierzaniem. On jednak koncentrował się na sprawach bardziej praktycznych. Stąpając przez rozgwieżdżoną ciemność po delikatnie jarzącej się podłodze, zapytał: - Zbudowałaś tysiące mikrolaserów? Sama? - To tylko maciupkie kryształy, wielkości jednej setnej centymetra sześciennego. - O’Hara szukała czegoś w szufladzie w świetle otwartej lodówki. - I zbudowałaś ich tysiące? - Miałam pomoc. - - Aha. Podała Grantowi talerzyk z porcją lodów waniliowych zwieńczonych kawałkiem ciemnej czekolady. - Użyłam nanomaszyn. - Nanomaszyn? - Jasne. Jak inaczej sobie to wyobrażasz? - Przecież to wbrew prawu! - Na Ziemi. - Prawo obowiązuje również tutaj. Wszędzie. - Nie w Selene ani w innych miastach na Księżycu - zaznaczyła. - Ale powinno. Nanomaszyny mogą być niebezpieczne. - Możliwe - odparła, biodrem zatrzaskując lodówkę. - Chodzi mi o to, że jeśli na takiej małej stacji wyrwą się spod kontroli, mogą wszystkich zabić. Trzymając w ręce swój talerzyk z lodami, O’Hara złapała go za rękaw i podprowadziła do małej kanapy pod gwiazdami. Grant niezdarnie opadł na sprężyście miękkie poduszki. Siadając obok niego, poradziła: - Zjedz, zanim się roztopią. Uznał, że próbuje zniechęcić go do rozmowy o nanoma-szynach. - Lane, poważnie, to jak zabawa z ogniem. A co będzie, jak doktor Wo się dowie? Roześmiała się. - Zaczęliśmy używać nanotechnologii ponad rok temu. Grant siedział jak ogłuszony. - Nie musisz się przejmować - powiedziała O’Hara. - Nie jesteśmy terrorystami. Nie zbudujemy nanożuków, które pożerają proteiny. Nie wywołamy plagi. - Skąd ta pewność? - To maszyny, na litość boską! Nie mutują. Nie mają woli. To tylko maleńkie urządzenia, które robią to, do czego zostały zaprojektowane. Grant potrząsnął głową. - Zostały zakazane nie bez powodu. - Z pewnością - przyznała. - Na Ziemi zamieszkanej przez miliardy ludzi nanotechnologia mogłaby wpaść w ręce terrorystów, wariatów albo zwyczajnych poszukiwaczy mocnych wrażeń. Tutaj jest inaczej, tak samo jak w księżycowych miastach. - Na Księżycu potrzebują nanotechnologii, żeby przeżyć, jak twierdzą - mruknął Grant. - Oczywiście. My też. Patrząc w gwiazdy, Grant zażartował: - Do dekoracji wnętrz? W ciemności usłyszał, jak O’Hara wciąga powietrze. - Tak. I do innych rzeczy. - Na przykład? Zawahała się. - Może lepiej zapytaj dyrektora. - Pewnie. Wo otworzy przede mną duszę. Wystarczy, że poproszę. Roześmiała się cicho. - Masz rację. Wo pozwolił ci wspiąć się tylko o jeden szczebelek. Za wcześnie, żeby nękać go pytaniami o poufne sprawy. - Znowu to słowo. - Jakie słowo? - Poufne. Za każdym razem, gdy o coś pytam, wszyscy mi mówią, że to tajne. - Ach, tak. - Co się dzieje, Lane? Do licha, co tajnego może być w badaniu Jowisza? Milczała przez długą chwilę. W nikłym blasku gwiazd zsunęła włosy, które spłynęły jej na plecy. Grant zobaczył, że jest zupełnie łysa. W półmroku dostrzegła jego zaszokowaną minę. - Depilacja, wiesz. Musimy być zupełnie bezwłosi. - Bezwłosi? Dlaczego? - Do zanurzenia - powiedziała. - Na statku. - Jakim statku? - Podwodnym, dostosowanym do głębokich misji. Grant miał wrażenie, że przeniknął go prąd. Powoli i wyraźnie zapytał: - Na litość boską, o czym ty mówisz? O’Hara odetchnęła głęboko. - Trzymanie cię w zupełnej niewiedzy jest nieuczciwe. Teraz jesteś skuterem, doktor Wo powinien cię wtajemniczyć. - Czemu ty tego nie zrobisz? - Zrobię. Ale nikt nie może wiedzieć, że ci powiedziałam. Nikomu ani słowa! Obiecujesz? Grant pokiwał głową. - Obiecuję. Nabrała powietrza i cichym szeptem, jakby się bała, że ktoś ją podsłucha, zaczęła: - Zorganizowaliśmy misję pod chmury, w głąb oceanu, ale zdarzył się wypadek. Zginął człowiek. Doktor Wo i jego zastępca odnieśli poważne obrażenia. - Ty też? I Zeb? - Wszyscy zostaliśmy poturbowani. Poprosiliśmy Selene o pomoc medyczną, o nanomaszyny do wstrzyknięcia w poranione ciała. - A regeneracja tkanki? Nie potrzebujecie nano... - Obrażenia były zbyt poważne. - Zbyt poważne na regenerację z użyciem komórek macierzystych? Pokiwała głową w nikłym blasku gwiazd. - Jak mówiłam, zginął człowiek. Do czasu przybycia specjalistów z Selene, nogi biednego doktora Wo były zamrożone. Niestety, uszkodzenia okazały się nieodwracalne. Neurony rdzenia kręgowego uległy takiej degradacji, że nawet nanomaszyny nie mogły odtworzyć ich właściwie. Grant opadł na miękkie poduszki. - Dlatego jeździ na wózku inwalidzkim. - Tak. I dlatego doktor Krebs udała się do Selene na operację mikrochirurgiczną. - Kim jest doktor Krebs? - Była zastępcą dowódcy misji. - I wszystko to wydarzyło się przed rokiem? - Tak. Po chwili namysłu Grant zapytał: - Więc do tego służy ten spodek sterczący po drugiej stronie stacji? - Tak, to statek, którym polecieliśmy. - - Na miłość boską... - Zanurzyliśmy się w oceanie Jowisza. Tam zdarzył się wypadek. - W oceanie Jowisza - mruknął Grant. - I Wo chce tam wrócić. - Naprawiają statek. - Ale Wo nie jest w stanie osobiście uczestniczyć w wyprawie. Usłyszał szczęk łyżeczki o talerzyk. - Rozpuszczają się - powiedziała. - Wo nie może wziąć udziału w następnej misji w głąb oceanu. Zeb powiedział mi, że ma być głęboka. - Zeb ci powiedział? - Tak. - Chyba masz rację. Choć naprawdę nie wiem. Wo jest bardzo zdeterminowany. Poddaje się wszelkim rodzajom nanoterapii i iniekcjom komórek macierzystych. Nadal sądzi, że zdoła odbudować swoje ciało, zregenerować rdzeń kręgowy albo zastąpić go obwodami biochipów. - Wariat! - Oczywiście - przyznała spokojnie. - Czy każdy z nas nie jest trochę szalony? Ale on tutaj dowodzi i on postanowił dowiedzieć się, czym są te obiekty w oceanie. Grantowi zaczynało kręcić się w głowie. Nabrał lody na łyżkę. Były roztopione. - Zaczynamy z Zębem trenować do następnej misji - powiedziała O’Hara. - Dlatego jesteś mu potrzebny. Zeb chce, żebyś zdjął mu z pleców część programu hydrodynamiki. - Lecisz? - Tak - odparła bezdźwięcznym, zrezygnowanym tonem. - Wszyscy, którzy przeżyli pierwszą misję, zostali przydzieleni do nowej. - Dlatego nosisz takie spodnie? - Z powodu implantów. W nasze nogi wszczepione są biochipy. To pierwszy etap adaptacji. - Wszczepione...? O’Hara wzruszyła ramionami i podniosła się z kanapy. Grant usłyszał brzęk łyżki na podłodze. - O rany. Wylałam lody. - Pomogę ci posprzątać. - Wstanie z kanapy okazało się niełatwe. Grant odstawił talerzyk na podłogę, lecz mimo to dopiął swego dopiero za drugim podejściem. - Chyba ubrudziłam ci spodnie - powiedziała O’Hara, idąc do kuchenki. - Nie szkodzi, zmyje się. - Masz myjkę. - Podała mu wilgotną szmatkę. Grant nie widział dobrze w świetle gwiazd. Spodnie spowijał miękki cień. Wytarł je po omacku. - Przepraszam, taka ze mnie niezdara - powiedziała O’Hara ze szczerym przejęciem. - Nie szkodzi. Wypadki chodzą... - Nie dokończył zdania, wspominając katastrofalną misję w głąb oceanu Jowisza. - To przez moje nogi, rozumiesz - podjęła. - Od czasu wszczepienia biochipów nie chcą mnie słuchać. Cały czas słyszymy, że nie ma się czym przejmować, że nogi i tak są bezużyteczne, gdy pływa się w statku, ale to nie ułatwia niczego tu i teraz. Ani trochę. - Nie martw się. - Grant pomyślał, że gada głupstwa, ale nie miał pojęcia, co powiedzieć. Stali razem w rozgwieżdżonej ciemności tak blisko, że czuł jej oddech na policzku. Chciał ją objąć, przytulić i pocałować, wziąć na ręce i zanieść na kanapę. Niemal czuł trzaskającą pomiędzy nimi elektryczność. Lane stała przed nim w milczeniu, bez ruchu, jakby czekała, że coś zrobi, wykona ruch, wypowie słowo. - Lepiej już pójdę - wyszeptał drżącym głosem. - Chyba tak. - Dzięki, że mi powiedziałaś. - Chcąc rozładować atmosferę, dodał: - I za lody. Uśmiechnęła się niewesoło. - Obawiam się, że masz je na spodniach. Wzruszył ramionami. - Żaden problem. Razem podeszli do drzwi. O’Hara je rozsunęła. Wiedziony impulsem, pocałował ją lekko w usta. Ona położyła rękę na jego ramieniu i szepnęła: - Nie da rady, Grant. Już nie. Przez biochipy, rozumiesz... To działa jak kastracja. Grant odsunął się od niej, zszokowany. - Może po misji - dodała smutnym głosem bezradnego, osieroconego dziecka. - Może wtedy, kiedy usuną biochipy... Nie wiedząc, co powiedzieć, nie wiedząc, czy coś mógłby powiedzieć, Grant wymknął się na korytarz i odszedł szybkim krokiem. Kastracja! Słowo tłukło się echem w jego głowie. Wo jej to zrobił. Zębowi i wszystkim innym, których wyznaczył do misji. Nic dziwnego, że Lane wściekła się na Egona; on cholernie dobrze wie, że ona nie może... Miał mętlik w głowie. Gdy szedł bezcelowo korytarzem, mijając swój pokój, uświadomił sobie, że Lane dała mu do zrozumienia, że byłaby zainteresowana nim po misji, po tym, jak neurochirurgia przywróci ją do normalnego stanu. Wie, że jestem żonaty, pomyślał. A ja ją pocałowałem, pragnąłem jej! Byłem gotów złamać przysięgę małżeńską. Wiedział, że powinien być zawstydzony, zdruzgotany. Wiedział, że niewierność w myślach jest prawie tak samo zła jak zdrada. A jednak czuł dziwne podniecenie, niemal zadowolenie z siebie. To źle, zbeształ się w duchu. Zgrzeszyłem. Trzech strażników w uniformach szło w jego stronę, dwie kobiety i dowódca. Wysoki, krzepki Albańczyk miał duży patry-cjuszowski nos i krótko ścięte szpakowate włosy. Wyglądał jak ciężarowiec: muskuły pęczniały pod obcisłą koszulą. - Pracujesz do późna? - zapytał lekkim, przyjaznym tonem, lecz Grant doszukał się groźby ukrytej pod słowami. - Idę do swojej kwatery - odparł. Wszyscy troje popatrzyli na mokrą plamę na jego spodniach. Kobiety wyszczerzyły zęby. Grant poczuł żar na policzkach. Wygląda tak, jakbym się zmoczył. Albo... poczerwieniał jeszcze mocniej. O rany, co ja mam zrobić? Jak ja tu wytrzymam? Grant zakopał się w nowej pracy w laboratorium Muzora-wy. Z zadowoleniem i zaskoczeniem stwierdził, że hydrodynamika oceanu Jowisza naprawdę zaczyna go interesować. Na podstawie danych z sond wysłanych pod chmury Mu-zorawa skonstruował model komputerowy dynamiki planetarnego oceanu. Był to, w najlepszym wypadku, zestaw przybliżeń. Grant postanowił je wygładzić i stworzyć prawdziwy obraz zachowania ogromnego, przesyconego amoniakiem morza. Pracowali razem w laboratorium. Grant uznał, że opatrywanie takim mianem zagraconej małej klitki jest trochę śmieszne. W zasadzie nie prowadzono tu żadnych prac eksperymentalnych. Wyposażenie składało się z niedużego hipersonicznego tunelu aerodynamicznego, niewielkiej rury uderzeniowej - która wyglądała jak zwyczajna stalowa rurka - i wysokiego na dwa metry przejrzystego zbiornika, który służył jako symulator chmur. W laboratorium nie było niczego, co mogłoby symulować ciśnienie i temperaturę oceanu Jowisza. Prawdę powiedziawszy, w całym Układzie Słonecznym nie było aparatu laboratoryjnego, który mógłby choć w przybliżeniu odwzorować warunki panujące na planecie. Pozostawały im symulacje komputerowe, będące elektronicznymi przybliżeniami rzeczywistości, i programy, które obrabiały skąpe dane, jakimi dysponowali. Śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu, pomyślał Grant. Równania nie zastąpią rzeczywistych danych. - Te badania byłyby dobrym tematem pracy doktorskiej - powiedział pewnego dnia Muzorawa, gdy ramię w ramię siedzieli przy komputerze. - Pracy doktorskiej? - powtórzył Grant. Sudańczyk lekko przekrzywił głowę, jakby zdziwiony jego reakcją. Wreszcie powiedział: - Tak, jeśli nie masz nic przeciwko przestawieniu się z astrofizyki na fizykę planetarną. Grant zastanowił się nad tym pomysłem. Mógłbym pożytecznie wykorzystać czas. Zamiast tracić cztery lata, mógłbym zrobić doktorat... a potem, gdy już zdobędę stanowisko na uniwersytecie, skoncentrować się na tym, na czym będę chciał. - Musiałbyś oczywiście przerobić cały kurs - podjął Muzorawa spokojnym, wyważonym tonem. - Możemy ściągnąć potrzebne materiały z mojej katedry w Kairze. Wziąłbym cię pod opiekę i... Grant szeroko otworzył oczy. - Masz swoją katedrę w Kairze? - Na wydziale fizyki - odparł Muzorawa rzeczowo. - Jestem profesorem hydrodynamiki. - To najstarszy uniwersytet świata - zdumiał się Grant. Muzorawa skrzywił usta w uśmiechu. - Tak, prawda. Al-Azhar został założony w dziesiątym wieku przez Fatymidów. Nieco później uczelnię wcielono do uniwersytetu kairskiego. - Uśmiechnął się szerzej. - Wydział fizyki jest stosunkowo niedawnym dodatkiem. - Ale co tutaj robisz, skoro masz profesurę w Kairze? Muzorawa był jakby zaskoczony pytaniem. - Jestem tutaj, żeby badać wnętrze Jowisza. To najciekawsze zagadnienie z zakresu hydrodynamiki, dostępne do bezpośredniej obserwacji. - Przyleciałeś z własnej woli? Sudańczyk poważnie pokiwał głową. -1 mam zamiar tu siedzieć, dopóki będzie to możliwe. Ocean Jowisza to problem, na zgłębienie którego życia nie wystarczy. Grant mógł tylko z podziwem pokręcić głową. Oto mój mentor, pomyślał z dumą. Będzie moim promotorem. Nie przyszło mu na myśl, żeby zastanowić się nad zdrowiem psychicznym człowieka, który z własnej woli postanowił zamieszkać w stacji orbitalnej zawsze oddalonej od Ziemi o co najmniej sześćset milionów kilometrów. Tej nocy, po raz pierwszy od wielu miesięcy, Grant wysłał prawdziwie radosną wiadomość do Marjorie i swoich rodziców. Żona nie dała znaku życia od ponad tygodnia, ale wiedział, że jest zajęta. W ostatnim przekazie wyglądała na zmęczoną i zatroskaną. Czyżby chorowała? - zastanawiał się. Może ukrywa coś przede mną? Czy nadal mnie kocha? Pytania nie dawały mu spokoju. Jak można kogoś kochać, gdy przez cztery lata jest się rozdzielonym przez miliony kilometrów? Starał się wyrzucać z głowy myśli, a nawet sny o Lane 0’Harze. I nie myśleć o tym, że Marjorie przebywa w otoczeniu młodych przystojnych żołnierzy i pracowników naukowych odbywających Służbę Publiczną. Były ich dziesiątki, setki. Mimo wszystko miał do przekazania dobre wieści, po raz pierwszy od czasu startu z Ziemi, i uśmiechał się w czasie nagrania. Dopiero gdy wyłączył komputer i światła w pokoju, gdy leżał sam w ciemności, strach o przyszłość z Marjorie wykrzywił jego twarz w bolesnym grymasie. Spróbował się pomodlić, ale słowa brzmiały pusto, bezsensownie. W miarę upływu tygodni Muzorawa coraz więcej czasu poświęcał treningowi przed misją, stopniowo odcinając się od problemów hydrodynamiki. - Obawiam się, że to zadanie spocznie na twoich barkach - powiedział Grantowi. - Dam sobie radę. - Przykro mi, że zwalam na ciebie całą robotę - Muzorawa wpatrywał się w wykres, który Grant wyświetlił na ściennym ekranie. - Nie możesz być w dwóch miejscach naraz. - Mimo wszystko... Chciałem przekazać ci pracę w lepszym kształcie. - Wykonałeś lwią część zadania - zapewnił go Grant. - Opracowałeś podstawowe równania i tak dalej. Muzorawa pokiwał głową, ale jego mina świadczyła, że nie jest zadowolony z sytuacji. Grant wręcz przeciwnie. Po raz pierwszy od opuszczenia Ziemi zajmował się czymś, co miało sens, co stanowiło wyzwanie. Wprawdzie nie w dziedzinie astrofizyki, ale i tak nie miał powodów do narzekań. Nikt nie rozumiał procesów zachodzących we wnętrzu Jowisza. Nikt! Była to biała plama na mapie ludzkiej wiedzy i Grant miał okazję przecierać szlaki. Zamierzał jak najlepiej ją wykorzystać. Był zaskoczony, kiedy stwierdził, że”grupa” Muzorawy składa się z samego Sudańczyka. - Myślałem, że Tamiko z tobą pracuje. - Pracowała, zajmując się głównie chmurami - odparł Muzorawa. - Ale została przeniesiona do badań oceanu Europy. Powiedział, że było jeszcze dwóch specjalistów od hydrodynamiki. - Lucy Denova jest świetnym naukowcem - podsumował. - Błyskotliwym. Ale w chwili, gdy jej tura dobiegła końca, uciekła do Selene. Obecnie wykłada na tamtejszej uczelni. Od czasu do czasu kontaktuje się ze mną. - Zaśmiał się cierpko. - Ale zarzeka się, że nie postawi nogi na pokładzie tej stacji. Za skarby świata. Woli mieszkać na Księżycu. Grant nie mógł jej winić, zwłaszcza że dostała etat na Uniwersytecie Księżycowym. - A twój drugi asystent? - zapytał. - Nie asystent, przyjacielu. Był to sam doktor Wo. - Jest specjalistą od hydrodynamiki? - Był, zanim awansował na stanowisko dyrektora. Nawet wtedy pracowaliśmy razem, do czasu... - Muzorawa zawahał się. - Wypadku - dokończył za niego Grant. - Wiesz o tym. - Trochę. - Niepełna wiedza bywa bardziej niebezpieczna niż jej brak - zacytował niedokładnie Muzorawa. - W takim razie powinienem dowiedzieć się więcej. Muzorawa nie zaprzeczył - ani nie wspomniał słowem o wypadku. Grant szybko stwierdził, że próby rozwiązania problemu hydrodynamicznego sprowadzają się do badania warunków, z którymi nikt dotąd nie miał do czynienia. Na domiar złego dysponował nadzwyczaj ubogimi danymi. W niezmierzone głębie oceanu Jowisza wysłano setki automatycznych sond, ale stanowiły one jedynie serię punkcików w morzu ignorancji dziesięć razy większym od całej Ziemi. Ściskana niemiłosiernie przez potężną grawitację Jowisza, gęsta turbulentna atmosfera przechodzi w ciecz około siedemdziesięciu kilometrów poniżej widocznych wierzchołków chmur, tworząc dziwny i nieznany ocean przesycony amoniakiem i związkami siarki. Jego temperatura wynosi wiele stopni poniżej zera, ale z powodu ogromnego ciśnienia woda nie zamarza, zachowując stan ciekły. Wraz we wzrostem głębokości morze się ociepla, podgrzewane przez wrzące jądro planety. Grant zobaczył, że ocean ma co najmniej pięć tysięcy kilometrów głębokości - ponad pięćset razy więcej niż najgłębszy rów oceaniczny na Ziemi. Mimo to jest tylko cienką powłoką na powierzchni gigantycznego Jowisza. Grant dopiero teraz zaczął w pełni uświadamiać sobie ogrom planety. Same liczby nie przemawiały do wyobraźni; Jowisz po prostu był zbyt wielki. Ocean wielekroć większy od ziemskiego i pięćset razy głębszy stanowi tylko cienką jak łuska cebuli warstewkę na powierzchni planety. Pod nim rozpościera się drugie morze, ogromne wrzące morze płynnego cząsteczkowego wodoru o głębokości niemal sześćdziesięciu tysięcy kilometrów, czyli prawie pięć razy więcej, niż wynosi średnica Ziemi. Niżej ciśnienie jeszcze bardziej wzrasta, miliony razy przekraczając ziemskie ciśnienie atmosferyczne na poziomie morza, a temperatura sięga dziesiątków tysięcy stopni. Pod grubą na tysiące kilometrów warstwą płynnego metalicznego wodoru leży być może kolejny ocean - płynnego helu. Na Ziemi hel przechodzi w stan ciekły w temperaturze zaledwie kilku stopni powyżej zera absolutnego. Głęboko we wnętrzu Jowisza występuje w postaci ciekłej - pomimo wysokich temperatur jądra - bo kolosalne ciśnienie ściska atomy, uniemożliwiając im istnienie w stanie gazowym. W samym sercu planety znajduje się solidne skalne jądro, co najmniej pięć razy większe od Ziemi, wrzące w piekielnym żarze wytwarzanym przez nieubłagany napór ogromnej masy. Od ponad czterech miliardów lat Jowisz powoli kurczy się pod wpływem własnej grawitacji, nieubłaganie i bez przerwy, przekształcając energię grawitacyjną w ciepło, podnosząc temperaturę skalnego jądra do trzydziestu tysięcy stopni, wypluwając potoki ciepła, które rozgrzewają planetę od środka. To gorące, skalne jądro jest pierwotnym protoplanetarnym zalążkiem z zaranią Układu Słonecznego, nasieniem, wokół którego owinęły się grube warstwy wodoru, helu, amoniaku, metanu, związków siarki - i wody. Jądro Jowisza jest nieosiągalne dla jakiejkolwiek sondy fizycznej, dlatego Grant musiał zadowolić się równaniami, które pozwalały określać jego parametry. Ale zajmował się przede wszystkim cienką jak łuska cebuli warstewką wody. Postanowił rozwikłać jej zagadki, zbadać głębiny, poznać sekrety. Pierwsza załogowa misja poniosła katastrofalną porażkę, ponieważ nikt nie wiedział, czego można spodziewać się w oceanie. Grant postawił sobie za cel zapewnienie, że następna misja nie zakończy się w ten sam sposób. W oceanie istniały szybkie i gwałtowne prądy. W cieple napływającym z dołu ocean pulsował i tętnił w stałym turbulent-nym ruchu. Na jego powierzchni szalały sztormy, burzące wodę z energią miliona huraganów. Muzorawa spędzał niewiele czasu w laboratorium; przygotowania do misji zabierały mu prawie cały dzień. Zaglądał od czasu do czasu, ale generalnie Grant pracował sam, skupiony na próbie skonstruowania mapy głównych prądów. Z początku denerwowały go coraz dłuższe nieobecności mentora, ale w miarę upływu tygodni uświadomił sobie, że Zeb nie zostawiałby go samego, gdyby nie miał do niego zaufania. Dzięki mnie Zeb ma czas na trening, mówił sobie. Gdyby nie ja, nie byłby w stanie przygotować się do misji. Pewnego popołudnia Muzorawa wszedł do laboratorium i ze zmęczeniem opadł na stołek. - Jak idzie, przyjacielu? - Ktoś w końcu mógłby rozwiązać równania ruchu dla przepływu turbulentnego - jęknął Grant, podnosząc głowę znad klawiatury. - Aha, tak. - Muzorawa błysnął uśmiechem, choć było widać, że jest bardzo zmęczony. - Przez całe stulecia fizycy i matematycy bezskutecznie łamali sobie nad tym głowy. - Jeden wielki chaos - burknął Grant. - Zachowanie zmienia się nieprzewidywalnie w jednym okamgnieniu. - Wymyśliłeś nową jednostkę miary? - zażartował Muzorawa. - Grant dostrzegł znużenie w jego podkrążonych oczach. - Nie, zdaje się, że to wymysł Galileusza. - Gdybyś rozwiązał równania przepływu turbulentnego, mógłbyś przewidywać pogodę na Ziemi z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. - Muzorawa pogładził zarośniętą szczękę. - Dostałbyś co najmniej Nobla. - Co najmniej. - Póki co, staraj się jak najlepiej. Musimy wiedzieć jak najwięcej o prądach i ich zmianach wraz z głębokością. - Pracuję nad tym - powiedział Grant bez większej pewności siebie. - Ale punkty, z których pochodzą dane, są nieliczne i oddalone jeden od drugiego. W takim wypadku matematyka nie zdaje się na wiele. - Sytuacja w normie, czyli wszystko popierdolone. Grant zarumienił się z zakłopotania. Dotąd nie słyszał, by Muzorawa używał niecenzuralnych słów. - Muszę się przespać - powiedział Zeb. - Doktor Wo daje nam popalić. - Podniósł się nie bez trudu i jakby po namyśle dodał: - Ale od siebie wymaga jeszcze więcej. Grant poderwał się z krzesła. - Co takiego? Dlaczego? Ze zmęczonym uśmiechem Muzorawa wyjaśnił: - Zamierza kierować misją. Nie wiedziałeś? - Mówisz, że poleci z wami? - Taki ma zamiar. - Przecież nie może chodzić! Nie może nawet wstać z fotela. - Może. Kuracja wreszcie zaczyna przynosić efekty. Może stać o własnych siłach - z aparatem ortopedycznym na nogach. - Nie może w takim stanie poprowadzić misji w głąb oceanu. Muzorawa ruszył do drzwi. Grant zobaczył, że on też ma kłopoty z chodzeniem. Potrząsając głową, Sudańczyk odparł: - Twierdzi, że to nie ma znaczenia. W statku naprawdę nie potrzebujemy nóg. - Nie? - Wszyscy będziemy zanurzeni w płynnym PFC. To jedyny sposób, żeby przeżyć grawitację i ciśnienie głębokiego zanurzenia. - Co to jest PFC? - Perfluorokarbon. Dostarcza tlen do płuc i usuwa dwutlenek węgla - Oddychamy cieczą pod ciśnieniem. - I unosicie się w niej. - Właśnie, jak w stanie nieważkości. Dlatego trenujemy do misji w basenie delfinów. - Nie wiedziałem. Muzorawa przyłożył palec do ust, nakazując milczenie. - Teraz już wiesz, przyjacielu. Symulacje Grant chciał zapytać Lane o zbiornik delfinów, ale od wieczora spędzonego w jej kwaterze starał się trzymać od niej z daleka. Unikaj pokusy, przykazywał sobie surowo. Wieczorami wysyłał długie, rozwlekłe wiadomości do Marjorie i odtwarzał jej wideogramy. Trochę się dziwił, że plama na spodniach nie spowodowała żadnych reperkusji. Albo ochroniarze napotkani wtedy na korytarzu nikomu o tym nie powiedzieli, albo też plotkarze uznali incydent za niegodny uwagi. Ilekroć wpadał na O’Harę, była serdeczna i uprzejma; traktowała go trochę formalnie, ale po przyjacielsku. Jej zachowanie pomagało mu uporać się z niepokojącym wspomnieniem przelotnego pocałunku. Robisz z igły widły, powtarzał sobie od czasu do czasu. Ale wbrew największym wysiłkom często marzył o 0’Harze. Co zrobić, żeby o czymś nie myśleć? Nie szukać w temacie przyjemności, radził mu moralny przewodnik z lat dojrzewania. Jeśli rygorystycznie będziesz odzierać takie myśli z przyjemności, wtedy nie zgrzeszysz. Modlił się o siłę do walki z pokusą, ale im żarliwiej to robił, tym częściej myślał o Lane. Wykastrowana, powiedziała. Elektroniczne biochipy w jakiś sposób wyeliminowały popęd płciowy. Czy był to przypadkowy efekt uboczny? A może Wo zrobił to celowo? Odtwarzał po kilka razy wszystkie wiadomości od Marjorie jak tonący, który chwyta się słomki. Do czasu otrzymania nowego wideogramu. Marjorie siedziała przy biurku w jakimś biurze, a może w gabinecie lekarskim; skąpe tło nie pozwalało określić rodzaju pomieszczenia. Grant skupił uwagę na żonie, na jej smutnych brązowych oczach i pięknych ciemnych włosach. Ścięła je krótko i teraz gęste kędziory okalały jej twarz. - Przypuszczam, że to wszystkie nowiny z Boliwii - zakończyła wesoło. - Wysyłają mnie do domu na miesięczny urlop. Odwiedzę twoich rodziców. Nim Grant zdążył przemyśleć jej słowa, dodała: - Aha, dzwonił pan Beech. Powiedział, że nie ma od ciebie żadnych wiadomości. Chce, żebyś coś mu wysłał, gdy będziesz miał okazję. Ellis Beech. - Na razie to wszystko, kochanie. Odezwę się, kiedy będę w domu twoich staruszków. Cześć! Kocham cię! Ekran ściemniał. Grant zgarbił się na krześle. Beech dopominał się o kontakt. Pewnie, pomyślał. Tylko że ja nie mam nic do powiedzenia. Jak dotąd Nowa Moralność nie wywierała na niego żadnego nacisku; nikt nie próbował się z nim skontaktować. Mógłby zresztą zameldować im tylko to, że jedna misja załogowa w głąb oceanu zakończyła się katastrofą i doktor Wo przygotowywał kolejną. To już wiedzą, powiedział do siebie. Jestem tutaj od miesięcy, a wiem nie więcej niż oni w chwili, gdy mnie tu przysłali. W pewien sposób był zadowolony z takiego stanu rzeczy. Nie chciał szpiegować naukowców, gardził rolą, jaką narzucił mu Beech i jego niewidoczni, ale potężni mocodawcy. Muszę zadecydować, po której stoję stronie, tak powiedział Beech. Dlaczego muszą być przeciwne strony? Dlaczego nie możemy badać Jowisza bez wścibskiej dociekliwości Nowej Moralności? Skonsternowany i przygnębiony godzinami siedział, odtwarzając wideogramy od Marjorie. Stwierdził, że nie potrafi już wyobrazić sobie jej twarzy bez obejrzenia jej na filmie. Miał kłopoty z zaśnięciem. Był zbyt zdenerwowany i rozgoryczony. Bez przerwy myślał o tym samym. Wreszcie wciągnął kombinezon i podreptał na boso do kafeterii, żeby napić się gorącej czekolady. Stał przez automatem, zastanawiając się, czy herbata nie byłaby lepsza, gdy zauważył Reda Devlina lawirującego między pustymi stołami. - Nocny marek? - zapytał radośnie Devlin. Grant pokiwał głową. - Nie mogę zasnąć. Devlin przekrzywił głowę jak dzięcioł. Wskazując kciukiem maszynę, powiedział: - To ci nie pomoże, wiesz. - Kubek gorącej czekolady... Devlin pokręcił głową. - Mam to, czego ci trzeba. Weź parę tych maleństw... - wyciągnął garść pigułek z kieszeni spodni - a zaśniesz jak niemowlę. - Narkotyki? - żachnął się Grant. Ze śmiechem, potrząsając głową, Devlin sparował: - A jak myślisz, czym jest czekolada? Albo kofeina? - To nie są narkotyki. Devlin wrzucił pigułki z powrotem do kieszeni. - Religia ci zabrania, co? Kiwając głową, Grant powstrzymał się od odpowiedzi. Wiedział, że człowiek sprzedający narkotyki jest ucieleśnieniem zła. A jednak wydawało się, że Devlin chce mu pomóc - na swój własny, nieoświecony sposób. - A może wolałbyś odrobinę stymulacji? - zapytał Red. - Mam parę naprawdę gorących programów VR. Istne wulkany, wiesz. Nim Grant zdążył się odezwać, dodał ze śmiechem: - Ale to też jest sprzeczne z twoją religią, co nie? - Owszem - odparł Grant sztywno. - W takim razie niewiele mogę dla ciebie zrobić - rzekł Devlin dobrodusznie. - Ale gdybyś czegoś potrzebował, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. - Odszedł zacienionym korytarzem, pogwizdując melodyjkę, której Grant nie rozpoznał. Doktor Wo powinien odesłać go ze stacji, pomyślał. To, co robi, jest złe, grzeszne. Mimo wszystko zastanawiał się, jaki może być wirtualny seks. Czy naprawdę byłby grzechem? Może gdyby wyobrażał sobie, że kocha się z Marjorie... Grant prawie przez cały dzień pracował w laboratorium hydrodynamiki. Wytrwale, krok po kroku tworzył mapę prądów turbulentnych w oceanie Jowisza, opierając się na skąpych danych z automatycznych sond. Materiały nadesłane przez uniwersytet w Kairze czekały w komputerze nietknięte, ignorowane. Pewnego popołudnia, gdy siedział sam wśród mruczących komputerów i milczącego sprzętu do doświadczeń, do laboratorium wpadł uśmiechnięty Karlstad. - Robisz z siebie pustelnika, co? - zapytał, przysuwając fotel na kółkach. Odrywając oczy od wykresów na ekranie, Grant mruknął: - Robota sama się nie zrobi, Egon. - Szkoda, że nie jesteś w dziale biologii - powiedział Karlstad lekkim tonem. - Ja teraz pomagam zespołowi biologicznemu z Kallisto hodować otwornice w ujemnej temperaturze. - Tak? - Grant odwrócił się do ekranu. - A żebyś wiedział. - Karlstad odchylił się na krześle i założył ręce za głowę. - Uczynne stworzonka. Mnożą się w aparacie, który im zbudowałem. Maszynka ładnie symuluje warunki panujące w skutym lodem morzu Kallisto. Otwornice same odwalają całą robotę, a ja kręcę się po stacji... - Przeszkadzając ludziom, którzy próbują pracować - dokończył Grant. Karlstad udał, że docinek go nie zabolał. - Tak się traktuje kolegę skutera? - Masz rację, to nie było uprzejme - przyznał Grant. - Nie przyszedłem ci przeszkadzać. Chcę ci zaproponować kształcące doświadczenie. - Jakie? Karlstad pochylił się w jego stronę. - Zeb i Laynie idą razem na basen. Grantowi szczęka opadła. - Jak mam to rozumieć? Karlstad ze śmiechem powiedział: - Wyluzuj się. Uważaj, bo oczy wyskoczą ci z głowy. Zaczerwieniony Grant bezskutecznie usiłował przepędzić z myśli obraz O’Hary i Muzorawy w basenie. Przecież nie o to chodzi! - powiedział sobie. Oboje mają wszczepione biochipy. Mimo to widział ją w wyobraźni, smukłą i nagą, pływającą z gracją. - Idą do zbiornika symulacyjnego - wyjaśnił Karlstad, wyraźnie rozbawiony jego konsternacją. Nim Grant zdążył otworzyć usta, dodał: - Dołączy do nich Stary Woj o. - Do zbiornika symulacyjnego - powtórzył Grant tępo. Karlstad pokiwał głową. - Test jest utajniony i mogą go oglądać wyłącznie technicy obsługujący symulację. Grant pomyślał, że Karlstad chowa asa w rękawie. Faktycznie, po chwili milczenia, powiedział: - Ja jednak uzyskałem bezpośredni dostęp do kamery rejestrującej przebieg. - Poważnie? Jak? Wznosząc rękę w geście nakazującym zachowanie cierpliwości, biofizyk powiedział: - Nie mogę ujawnić źródeł. Ale jeśli pozwolisz... Odwrócił się do komputera przy sąsiedniej konsoli i wysunął klawiaturę. Zdmuchnął kurz z klawiszy, ręcznie włączył komputer i wystukał długi, skomplikowany ciąg alfanumeryczny. Grant patrzył, wbrew sobie zafascynowany, jak zapala się ekran monitora. O’Hara stała w wąskim korytarzu przed jednym ze zbiorników, ubrana w obcisły piankowy strój, który lśnił tak, jakby już był mokry. Widział ją z góry. Zrozumiał, że kamera musi być zamontowana w panelach sufitowych w korytarzu. - Damy obraz na ekran ścienny? - zapytał Karlstad. - A jeśli ktoś wejdzie? Wzruszył ramionami. - Wyczyszczę ekran, zanim zdąży się połapać, na co patrzymy. - W porządku - Grant pokiwał głową. Obraz na dużym ekranie był naturalnych rozmiarów, ale trochę ziarnisty. Musi używać mikrokamery, pomyślał Grant, z przewodem światłowodowym. Biały kostium opinał O’Harę jak druga skóra. Nie jest zbyt dobrze zbudowana, powiedział sobie. Szczupła, prawie chłopięca sylwetka. Prawie. Muzorawa wszedł w pole widzenia. Jasnozielony strój nie osłaniał jego potężnych nóg. Implanty na udach i łydkach sprawiały, że wyglądał jak trędowaty. Nic dziwnego, że przez cały czas noszą spodnie, pomyślał Grant. Wzdrygnął się wewnętrznie na widok takiego oszpecenia. W korytarzu kręciło się pół tuzina techników w szarych kombinezonach. Karlstad postukał w klawiaturę i obraz uległ zmianie. Teraz zaglądali do zbiornika delfinów znad ramienia Muzorawy. Ale delfinów nie było widać. W basenie stało coś, co wyglądało jak atrapa pulpitu sterowania, szerokie półkole ekranów nad panelami pełnymi lampek i przycisków. - Mam nadzieję, że Sheena na nich nie wyskoczy - powiedział Grant. - Nie, siedzi w swoim kojcu, po uszy nafaszerowania środkami nasennymi. Śpi jak trzystukilowe niemowlę. Dwaj technicy w ciemnozielonych piankach wspięli się po drabince w ściance między zbiornikami i z wielkim pluskiem wskoczyli do wody. Grant patrzył, jak sadowią się na dnie, wypuszczając strugi bąbelków z masek. - Czy te cymbały za każdym razem muszą wychlapać połowę wody? - burknął ktoś uszczypliwie. Kontroler próby, pomyślał Grant, monitorujący przebieg z jakiejś centrali. Dwóch techników na dnie zbiornika wesoło pomachało rękami. - W porządku - powiedział kontroler. Głos brzmiał trochę chropawo z powodu zakłóceń. - Jedziemy z tą symulacją. O’Hara naciągnęła kaptur na łysą głowę i założyła przejrzystą maskę na twarz. Dwaj technicy pomogli jej wsunąć ręce w szelki butli z powietrzem, następnie podłączyli wąską rurkę do maski. Gdy założyli pas z ciężarkami na jej smukłe biodra, O’Hara mocno zapięła klamrę. Dwaj inni w podobny sposób zajęli się Muzorawą. Na koniec sprawdzili dopływ powietrza. - Jestem gotowa. - Głos O’Hary był stłumiony przez maskę. Muzorawą poprosił o zwiększenie dopływu powietrza i technik przekręcił zawór na butli. Muzorawą pokiwał głową i pokazał, że wszystko w porządku, łącząc kciuk i palec wskazujący. O’Hara odwróciła się i wspięła zwinnie po drabince. - Kontrola łączności - powiedział technik z centrali. - O’Hara na jedynce. - Głos brzmiał trochę niewyraźnie. Grant zrozumiał, że w maskę jest wbudowane niewielkie radio. - W porządku, nurkuj. O’Hara przełożyła długie nogi nad krawędzią zbiornika i gładko zsunęła się do wody. - Tak się wchodzi do basenu - pochwalił kontroler. Dwaj technicy w zbiorniku nagrodzili ją brawami, przesadnie wymachując rękami. Muzorawą wszedł po drabince znacznie wolniej i bardziej ociężale niż O’Hara. Grant miał wrażenie, że z trudem panuje nad nogami. Wreszcie dotarł na szczyt, usiadł na krawędzi, przerzucił obie nogi razem jak bezwładne kłody i wpadł bez wdzięku do wody. - Teraz będzie nudno - mruknął Karlstad. - Co? Karlstad uśmiechnął się krzywo. - Praca, oczywiście. O’Hara i Muzorawą podpłynęli do pulpitu sterowania, który sięgał im do piersi, i wsunęli bose stopy w pętle zamontowane w dnie basenu. Dwaj technicy unosili się za ich plecami. - Symulacja jeden-a - oznajmił kontroler. - Kontrola oddzielenia i systemów. Obsługa manualna. Dwaj skuterzy przy pulpicie, zakotwiczeni w pętlach, przystąpili do metodycznego przerabiania listy kontrolnej. Kontroler potwierdzał każdą czynność. Nudne, przyznał Grant. Monotonne i nudne. - Mówiłeś, że doktor Wo weźmie udział w próbie - powiedział do Karlstada. - Przyjdzie. - - Kiedy? - Kiedy skończy się ta nudna rutyna. Stary Wojo zrobi dramatyczne wejście, nie ma obawy. Powinienem pracować, pomyślał Grant. Powinienem wprowadzić do równań dane z ubiegłego miesiąca i zobaczyć, jak wpłyną na mapy prądów. Ale zamiast tego patrzył na O’Harę i Muzorawę, którzy cierpliwie realizowali kolejne etapy symulacji. - Procedura rozłączenia - wyjaśnił Karlstad. - To będą musieli zrobić, żeby odłączyć spodek od stacji. - Trwa tak długo? - zdziwił się Grant. Karlstad chrząknął. - Nikt nie chce po odpaleniu silników stwierdzić, że nadal jest przycumowany do stacji. To może spaprać człowiekowi dzień. - Czy procedura nie może być zautomatyzowana? Przecież załogi startowe mają automatyczne... - Patrz! - syknął Karlstad. - Idzie. Grant zobaczył, że technicy przy zbiorniku patrzą w głąb korytarza na coś, co znajdowało się poza zasięgiem kamery. Usłyszał, jak Karlstad stuka w klawiaturę. Na ekranie ukazał się doktor Wo na elektrycznym wózku inwalidzkim. Był w jasnoczef-wonym kostiumie piankowym, z lśniącymi metalowymi klamrami na żałośnie chudych, słabych goleniach. Wo podjechał do zbiornika. Technik z rewerencją okrążył jego fotel. - Doktorze Wo - odezwał się niewidoczny kontroler - zakończyliśmy procedurę rozłączenia. Gotowi do zapłonu i symulacji wejścia. - Dobrze - odparł Wo. - Dołączę do załogi. Nikt nie powiedział słowa. Wo dźwignął się z fotela i przez długą, dramatyczną chwilę chwiał się na wzmocnionych przez aparat nogach. Wreszcie zrobił krok w kierunku drabinki. I drugi. Mój Boże, pomyślał Grant, idzie jak potwór Frankensteina. W życiu nie dotrze do celu bez pomocy. Jakby czytając w jego myślach, Karlstad powiedział: - Nasz wojowniczy szef umówił się z kontrolerem, że jeśli da radę samodzielnie dojść do drabinki i wspiąć się do zbiornika, weźmie udział w symulacji. W przeciwnym wypadku zrezygnuje. - Jak gdyby kontroler mógł mu zabronić - parsknął Grant. - Podczas symulacji kontroler jest Bogiem Wszechmogącym. Jeśli mówi nic, to znaczy nie. Nieważne, do kogo mówi. Jest władcą absolutnym. - A po? Karlstad wzruszył ramionami. Wo stanął niepewnie u stóp drabinki i odetchnął głęboko. Grant niemal mu współczuł. Dojście do drabinki wyzuło go z sil. Na pewno nie będzie w stanie... Wo nagle złapał szczeble i zaczął ręka za ręką podciągać się do góry, wlokąc bezwładne nogi. Grant widział pot na jego twarzy, widział zęby zaciśnięte z determinacji. Wo dotarł na szczyt, przeciągnął nogi nad krawędzią i spuścił je do wody. Dwaj technicy wspięli się za nim, niosąc maskę, butlę z tlenem i ciężarki. Po paru minutach przygotowań Wo odepchnął się od krawędzi zbiornika i wpadł niezdarnie do wody. Jeden z techników zaczął klaskać, ale kiedy zobaczył, że nikt mu nie sekunduje, znieruchomiał z przerażonym wyrazem twarzy. Wo opadł na dno basenu i swobodnie podpłynął do pulpitu sterowniczego, zajmując miejsce między O’Harą i Muzorawą. - Trzeba przyznać, że facet ma jaja - przyznał Karlstad z niechęcią. Grant bez słowa pokiwał głową. - Mnie nigdy nie zobaczysz w tym zbiorniku. - Nie bierzesz udziału w misji? - Ja? Wolne żarty! - Myślałem... - Wo przydzielił mnie do zespołu, zgadza się - przyznał Karlstad. - Kiedy polecą, będę monitorować misję z centrum kontroli. Ale na tym koniec. Nie wlezę do tej trumny, chyba że przyłożą mi pistolet do głowy. Może nawet wtedy tego nie zrobię. „Gniew Wo” Obserwowanie trzech osób w czasie symulacji było zarazem nudne i fascynujące. Grant stale sobie powtarzał, że powinien wrócić do pracy, że traci czas, ale nie mógł oderwać oczu od ekranu. Nie ulegało wątpliwości, kto dowodzi. Zamiast zakotwiczyć się przy pulpicie jak O’Hara i Muzorawa, Wo pływał po wielkim zbiorniku swobodnie, niemal leniwie. Unosząc się nad pozostałymi, przesuwając się lekko z jednej strony na drugą, wydawał rozkazy i rozmawiał z kontrolerem. - Dobrze się bawi, prawda? - zapytał Grant retorycznie. Karlstad chrząknął. - Po raz pierwszy od wypadku może poruszać się bez fotela. - Nic dziwnego, że to lubi. - Lubi również poczucie władzy, nie zapominaj. - Ma władzę przez cały czas - zauważył Grant. - Większą niż Bóg... mniej więcej. - Są różne rodzaje władzy, Grant. W tym zbiorniku czuje się fizycznie silny. Założę się, że w głębi duszy myśli sobie, że mógłby posunąć Laynie, a ona piszczałaby z rozkoszy. Grant znowu się zarumienił. Karlstad zadrwił: - Trąciłem czułą strunę? - Czasami bywasz bezlitosny. Karlstad przekrzywił głowę. - Czemu nie? Wiesz, jak to się mówi, kije i kamienie połamią mi kości, ale słowa mnie nie zabolą. - Myślałem, że biochipy likwidują popęd płciowy. - Kto ci tak powiedział? - Lane. Karlstad uśmiechnął się z wyższością. - Chipy nie mają wpływu na popęd. Podniecenie rodzi się w głowie, w mózgu. - Ale... - Ale blokują nerwy w pachwinie. To na pewno genialny pomysł Wo. - Czemu miałoby zależeć mu na takim efekcie? - W czasie głębokiej misji będą tygodniami gnieść się w spodku. Wo nie chce, że rozpraszały ich ludzkie słabości. Grant pokiwał głową, myśląc: Odebrał wrażenia, ale pozostawił pożądanie. Przecież to piekło. - Muszę wracać do pracy - powiedział, zaskoczony własnymi słowami. - Nie chcesz obejrzeć reszty symulacji? - Wcale nie jest interesująca. - Chcesz powiedzieć, że Laynie w tym obcisłym kostiumie nie jest interesująca? Grant odwrócił się do swojego komputera i polecił uaktywnić ekran. Fraktalowy wzór wygaszacza zniknął, ustępując wykresowi, nad którym pracował w chwili przybycia kolegi. - A może - podjął Karlstad z chytrym uśmiechem - widok Laynie jest dla ciebie nazbyt interesujący? - Mam za dużo roboty, żeby siedzieć i patrzeć... - Stop! - zabrzmiał głos kontrolera. - Kontrola medyczna! Trzy osoby w zbiorniku odruchowo poderwały głowy, wydychając bąble powietrza. - Doktorze Wo - powiedział kontroler - odczyty wskazują na ostry skok ciśnienia krwi. Puls też przyspieszył. - To przejściowe. Monitorować i... - Procedura nakazuje przerwać test, kiedy parametry medycznie uczestnika przekraczają ustalone wartości, sir - przypomniał kontroler z szacunkiem, ale stanowczo. - Przecież mówię, że zaraz przejdzie! O’Hara i Muzorawa przerwali pracę. Na pulpicie mrugały czerwone lampki, rzucając w wodę migotliwe błyski. Jeszcze bardziej kategorycznym tonem kontroler oświadczył: - Doktorze Wo, nie mam wyjścia. Muszę zakończyć symulację. - Nie ma potrzeby! - Wo ze złością zamachał rękami. - Protokoły bezpieczeństwa... - Mówi oficer medyczny - wtrącił kobiecy głos. - Symulacja zakończona. - Karlstad zachichotał cicho. - Co cię tak bawi? - zapytał Grant. - Parę rzeczy. Po pierwsze, Wojo nie jest takim twardzielem, jak sobie wyobrażał. Wo nadal wykłócał się z kontrolerem i oficerem medycznym. Już wszystkie światła na pulpicie paliły się na czerwono. - Po drugie, ciśnienie skacze mu coraz bardziej, bo nie może postawić na swoim. Grant nie uważał tego za zabawne. - Ale najzabawniejsza jest lekarka - mówił Karlstad. - Stary Wojo nie może jej podskoczyć. - Nie można uchylić decyzji oficera medycznego? - Nie tego. Babka odlatuje następnym statkiem zaopatrzeniowym. I ma etat w klinice uniwersyteckiej w Bazylei. Wo nie może jej nic zrobić. - Zakończyła symulację. - Zdecydowanie. I za jednym zamachem pokrzyżowała plany Wo. Stary może się pożegnać z myślą o dowodzeniu głęboką misją. Następne tygodnie szybko zyskały miano”Gniewu Wo”. Nie mogąc zrealizować swojego pragnienia, sfrustrowany dyrektor stacji wyładowywał złość na każdym, kto wszedł mu w drogę. Kilkudziesięciu skuterów w trybie natychmiastowym opuściło stację, udając się na zesłanie na zamarznięte wody Europy i innych księżyców. Narażeni na intensywne promieniowanie Jowisza, zamknięci w skafandrach ciśnieniowych, mieli przez długie tygodnie borykać się na lodzie ze sprzętem wiertniczym niczym szeregowi robotnicy z pól naftowych. Wszyscy technicy, którzy brali udział w niefortunnej symulacji, zostali przeniesieni. Paru wróciło na Ziemię z najgorszymi opiniami, jakie Wo zdołał wymyślić. Kontroler symulacji poleciał do Selene z jadowitą adnotacją w aktach. Mimo to wszyscy cieszyli się, że ocalili skórę. - Nie może nic zrobić Laynie i Zębowi - szepnął Karlstad konfidencjonalnie w środku wielotygodniowego szaleństwa. Mówił o dyrektorze tylko wtedy, kiedy byli sami. - Są mu potrzebni do misji. - Kto teraz będzie dowodzić? - zapytał Grant, także ściszonym głosem. - Zeb, jeśli Wo zachował choć odrobinę rozsądku. Zeb jest najbardziej odpowiednią osobą w zespole. Grant był ciekaw, co z tego wyniknie. Trzymał się jak najdalej od Wo, pracując stale w laboratorium hydrodynamiki i pilnując własnego nosa. Starał się nawet nie pokazywać w towarzystwie 0’Hary czy Muzorawy. Wprawdzie Wo nie ukarał ich za to, że byli świadkami jego upokorzenia, ale mógłby wyładować się na ich przyjaciołach. - Wo stanie na głowie, żeby misja doszła do skutku - Karlstad nadal szeptał, choć byli sami w jego pokoju, długo po zamknięciu kafeterii. - Musi wyznaczyć nowego dowódcę i zmodyfikować obowiązki załogi. - Jedno stanowisko jest nie obsadzone. Zajmie je ktoś z rezerwowych? Karlstad zrobił wielkie oczy. - Jest tylko trzech rezerwowych. - A ty jesteś jednym z nich. - Mnie nie wybierze. - Karlstad potrząsnął głową, jakby chciał wytrząsnąć z niej taki pomysł. - Irenę i Frankovich są znacznie lepiej wykwalifikowani. Grant znał ich tylko z widzenia; Irenę Pascal była neurofi-zjologiem, a Bernard Frankovich biochemikiem. - Ale jesteś możliwym kandydatem. - Grant był zaskoczony, jaką radość sprawił mu widok czystego strachu w zwykle zimnych jak lód oczach Karlstada. - Mnie nie wybierze - powtórzył Karlstad. - Na pewno nie. Nie może! Kilka dni później doktor Wo zwołał zebranie zespołu misji. Grant zdziwił się, że on także dostał wezwanie. Czemu ja? - zachodził w głowę. Dopilnował, żeby stawić się w sali konferencyjnej przy gabinecie dyrektora kilka minut przed czasem. W niewielkim, surowo urządzonym pokoju tłoczyło się dziewięcioro mężczyzn i kobiet, czworo w nabijanych nitami czarnych spodniach, co znaczyło, że są załogą albo rezerwą. Kręcili się przez parę minut, rozmawiając szeptem, do chwili rozpoczęcia zebrania. Punktualnie o wyznaczonej godzinie rozsunęły się drzwi łączące pokój z gabinetem Wo. Rozmowy ucichły. Jedynym dźwiękiem był cichy szum silnika, gdy dyrektor jechał na wózku do szczytu stołu. Nagle wszyscy rzucili się do miejsc po drugiej stronie, jak najdalej od niego, jak w zabawie w krzesełka do wynajęcia. Szybszy od innych Grant zdobył miejsce przy końcu stołu, między O’Harą i Pascal, neurofizjologiem. Naprzeciwko niego siedział Karlstad. Wo oznajmił bez wstępu: - Zespół medyczny skreślił mnie z listy. Urwał. Rozległy się współczujące pomruki. - Tym samym - podjął dyrektor - konieczne jest wyznaczenie nowego dowódcy misji. Spojrzał w kierunku otwartych drzwi gabinetu. W polu widzenia ukazała się kobieta. Wyraźnie utykała. Nad stołem wzbiło się westchnienie; niemal jęk, pomyślał Grant. W przeciwieństwie do niego wszyscy ją znali. Zerknął na Karlstada. Na długiej, bladej twarzy malowało się przerażenie. - Większości z was nie muszę przedstawiać doktor Krebs - powiedział Wo. - Będzie dowódcą kolejnej misji i moim zastępcą, odpowiedzialnym za przygotowania do lotu załogowego. Grant poczuł dziwne mrowienie na karku. W pokoju panowało napięcie, nieledwie strach. Znają doktor Krebs, pomyślał, i zdecydowanie nie darząjej sympatią. Krebs była niska i krępa, tylko trochę wyższa od siedzącego doktora Wo. Miała zwaliste, ciężkie ramiona i równie potężne nogi. Spodnie z nitami świadczyły, że już wszczepiono jej bio-chipy. Nosiła czarną perukę z grzywką, która sięgała do miejsca, gdzie powinny być brwi. Twarz miała kanciastą, ziemisto-szarą, jakby od wielu lat nie widziała słońca ani lamp UV, a rysy twarde jak granit. Wojowniczo wysuwała kwadratową szczękę i wodziła wzrokiem po zwróconych ku niej twarzach, każdej poświęcając kilka sekund. Wydawało się, że mówi: Wiem, że mnie nie lubicie, ale antypatia jest wzajemna. Bladoniebieskie oczy spojrzały oskarżycielsko na Granta, niemal go paraliżując. Gdy w końcu skupiły się na następnej osobie, miał wrażenie, że został zwolniony z policyjnego przesłuchania. - Pan - powiedziała Krebs, wskazując palcem Karlstada. - Ja? - zapytał lekko drżącym głosem. - Karlstad. - Tak. - Pan dołączy do załogi. Natychmiast przygotować się do operacji. Grant popatrzył nad stołem na kolegę. Karlstad wyglądał jak człowiek, który właśnie usłyszał wyrok śmierci. Krebs - Christel Krebs - powiedział Frankovich ponuro, garbiąc się nad stołem w kafeterii. - Ukoronowanie zemsty Wo. Muzorawa posępnie pokiwał głową. Nawet O’Hara wyglądała na zmartwioną. Siedząc we czwórkę wokół stolika, mimo woli przybliżyli głowy i szeptali niczym konspiratorzy, choć w kafeterii panował gwar i szczęk naczyń. Frankovich był niski, pulchny i łysy. Grant widywał go dość często, gdy pracował jako technik laboratoryjny, ale wtedy biochemik powiedział do niego może ze sześć słów. - Co robią Egonowi? - zapytał Grant. - O jakiej operacji mówiła Krebs? - Wszczepiają mu w nogi biochipy - wyjaśnił Muzorawa. - I uczą go oddychać pod wodą - dodał Frankovich z drżeniem. Grant wiedział, że w czasie misji członkowie załogi będą zanurzeni w ciekłym perflourokarbonie. Tylko w ten sposób mogli znieść ogromne ciśnienie oceanu Jowisza. Mieli żyć w ciekłym środowisku, oddychając tlenem z perfluorokarbo-nu i mieć nadzieję, że ciśnienie wewnątrzkomórkowe zrównoważy ciśnienie na zewnątrz statku. W teorii się sprawdzało. W czasie testów się sprawdzało. Gdy doszło do misji w ocean Jowisza, jeden członek załogi zginał, a inni odnieśli obrażenia. Wo nie wrócił w pełni do zdrowia; Grant był ciekaw, w jakiej formie jest Krebs. - Biedny Egon - powiedziała O’Hara. - Tak się bał, że to go spotka. - Nie mógł odmówić? - zapytał Grant. - Przecież nadal mamy prawa obywatelskie. Muzorawa pokręcił głową. - Egon nie ma. Formalnie rzecz biorąc jest więźniem, który tutaj odsiaduje wyrok. - Dlatego Krebs go wybrała. Nie może odmówić. - Cieszę się, że nie padło na mnie. - Frankovich odetchnął nerwowo. - Nie jest tak źle - wyszeptała O’Hara. - Najgorsza jest operacja, ale potem, gdy człowiek jest połączony ze statkiem... - Połączony ze statkiem? - zaciekawił się Grant. - Biochipy służą do komunikacji z systemami statku - wyjaśnił Muzorawa. - Nie trzeba używać klawiatur ani komend głosowych. Systemy statku są podłączone bezpośrednio do układu nerwowego. Grant poczuł, jak brwi jadą mu w górę. - Wtedy jest... inaczej - powiedziała O’Hara. - Wiesz, zyskujesz poczucie władzy, gdy czujesz urządzenia statku. Ty i statek stajecie się jednością. Muzorawa pokiwał głową. - Nigdy wcześniej nie przeżyłem czegoś podobnego. To... - zabrakło mu słów. - Bardzo intymne - podsunęła O’Hara. - Tak. Masz wrażenie, że przebywasz poza ciałem, a jednocześnie wszystko dzieje się w twojej czaszce. - Niemal jak seks. - Lepsze. - Lepsze, powiadasz? Muzorawa uśmiechnął się znacząco. - Trwa znacznie dłużej. Grant zmienił temat. - A co z Krebs? Kim ona jest? Skąd pochodzi? - - Brała udział w pierwszej misji - odparł Zeb. - Była zastępcą Wo. - W rzeczywistości pilotowała statek - dodała 0’Hara - i została paskudnie pokiereszowana w wypadku. - Niektórzy utrzymują, że to ona go spowodowała - powiedział Frankovich. - A teraz Wo przekazał jej dowodzenie. - Słyszałem, że była w Selene - przypomniał Grant. - Była - potwierdziła O’Hara. - Kuro wała się po wypadku. - Pewnie zupełnie wyzdrowiała - powiedział Muzorawa. Frankovich pokręcił głową. - Fizycznie, być może. Ale przyjrzałeś się jej oczom? Patrzy jak wariatka, w dodatku niebezpieczna dla otoczenia. Muzorawa i O’Hara zachowali milczenie. Grantowi przyszło na myśl kolejne pytanie. - Skoro byliście połączeni z systemami statku, co czuliście w czasie wypadku? Muzorawa na chwilą zamknął oczy. - Lane i ja byliśmy wolni od służby, gdy to się stało. - Dzięki Bogu za drobne łaski - szepnęła O’Hara. - Jorge Lavestra zginął. Krebs i doktor Wo odnieśli poważne obrażenia. Frankovich pochylił się na krześle i położył ręce na blacie stołu. - Podobno Lavestra podłączał się do systemów, gdy nastąpiła awaria. Nie odniósł obrażeń fizycznych. Zmarł z powodu wylewu krwi do mózgu. - Miał udar? - Fakt - mruknęła O’Hara. - Połączenie ze statkiem w niewłaściwym czasie może okazać się katastrofalne. Nowe zadania Następnego dnia rano Grant zbudził się zlany zimnym potem, z pościelą skręconą i owiniętą wokół nóg. Niejasno pamiętał sen, koszmar, w którym obcy ludzie rozłożyli go na łopatki i rozcinali ostrymi skalpelami, podczas gdy on szamotał się i błagał o zmiłowanie. Zobaczył, że jest wcześnie. Zadzwonił do Karlstada, ale nikt się nie zgłosił. Dochodzi do siebie po operacji, pomyślał pod prysznicem. Założył spodnie, koszulę i poszedł do kafeterii. Red Devlin śmiał się i gawędził z paroma rannymi ptaszkami. Chyba sypia za ladą, pomyślał Grant. Dopiero nazajutrz wieczorem, przy kolacji, znowu zobaczył Karlstada. Egon wszedł do kafeterii niepewnym krokiem. Był ubrany w czarne skórzane spodnie i sweter z golfem, jak O’Hara i Muzorawa. Na jego głowie nie został nawet jeden włos. Grant zostawił niedokończoną kolację i wyszedł mu na spotkanie. Egon uśmiechnął się bez entuzjazmu. - Ano - rzekł drżąco - przeżyłem operację. Dobre i to. - Dobrze się czujesz? Zamiast odpowiedzieć, Karlstad odciągnął golf. - Poznaj potwora Frankensteina. Po obu stronach szyi widniały plastikowe krążki. Skóra wokół nich była zaczerwieniona, zaogniona. - Co to jest? - Porty do karmienia. W tej zupie nie możemy jeść normalnych posiłków. Dostajemy pożywienie dożylnie. - Jak długo? Karlstad puścił golf i odparł ponuro: - Przez cały czas trwania misji. - Mój Boże - mruknął Grant. - Przeżyję... mam nadzieję. Grant podszedł z nim do lady. Karlstad wziął sałatkę i kubek soku owocowego. Utykał lekko, gdy wracali do stolika. Powoli, ostrożnie usadowił się na krześle. - Gdzie Laynie, Zeb i inni? - zapytał. - Jeszcze nie przyszli. - Aha. - Karlstad skubnął odrobinę sałatki. Grant spróbował dokończyć kolację, ale stwierdził, że stracił zainteresowanie jedzeniem. - Chcesz wiedzieć, jak to jest, prawda? - zapytał Karlstad bezdźwięcznym, martwym głosem. - Nie chcą być wścibski. - Nie krępuj się, nie mam nic przeciwko. Najgorsze mam za sobą. Rozcięli mnie i nafaszerowali tymi przeklętymi chipami. Ale najpierw mnie utopili. - Utopili? - Wszystko odbywa się pod wodą, a raczej w tej pieprzonej perfluorowęglanowej brei. To tak, jakbyś oddychał zupą. Lodowatą zupą, na domiar złego. Łatwiej zapobiec infekcji, gdy cię tną, przynajmniej tak mówią. Karlstad przez kwadrans opisywał, co mu robili. Słuchając okropnych szczegółów, Grant do reszty stracił apetyt. - Teraz muszę tylko na nowo nauczyć się chodzić - zakończył biofizyk z goryczą. - Radzisz sobie całkiem dobrze. - Jak na pacjenta ambulatoryjnego. Desperacko próbując poprawić mu nastrój, Grant zapytał: - Jednego nie rozumiem. Dlaczego umieszczają biochipy w nogach? Czy ulokowanie ich w mózgu nie miałoby większego sensu? Karlstad popatrzył na niego z politowaniem. - W czaszce jest za mało miejsca. Musieliby przebijać się przez kość, jak chcieli zrobić z Sheeną. - Aha. - A jednak chipy są połączone z mózgiem. Włókna w kręgosłupie biegną prosto do kory mózgowej. Wszystko, co odbierają elektrody w nogach, jest przekazywane do mózgu. Bardzo sprawnie. - Jest! Grant obejrzał się i zobaczył idącą w ich stronę O’Harę. Muzorawa szedł parę kroków za nią. Żadne nie wzięło tacy. Oboje wyraźnie utykali. - Jak się czujesz? - zapytała 0’Hara, przysuwając krzesło. - Okropnie, dzięki. - Witamy w klubie - powiedział Muzorawa, siadając obok Granta. - W załodze - mruknął Karlstad kwaśno. - - Rozchmurz się. - O’Hara uśmiechnęła się psotnie i potarła jego łysą głowę. - Tak ci lepiej. - Bez brwi? - Po podłączeniu do statku poczujesz się inaczej. - Jak pan świata - sprecyzował Muzorawa. - Czegoś takiego w życiu nie doświadczyłeś. - To lepsze od seksu - dodała O’Hara złośliwie. Karlstad uśmiechnął się po raz pierwszy od czasu, gdy Krebs wskazała go palcem. W niedzielę Tamiko Hideshi znów pokazała się na nabożeństwie wielebnego Caldwella. Grant przesiadł się do jej ławki. Po mszy razem ruszyli w kierunku kafeterii. - Katolicy po mszy chodzą na pączki - poinformowała go, gdy stanęli w kolejce. - Muzułmanie biorą kawę i owoce. - A protestanci? - zapytał ze śmiechem. - Łączą śniadanie z obiadem - odparła, uśmiechając się do niego. Grant wybrał sałatkę owocową i sojowe mleko, a Hideshi płatki, wędzoną rybę, gorącą herbatę i cztery tosty. - Jak to robisz, że tyle jesz, a jesteś chuda? - zapytał, gdy zajęli miejsca przy stoliku. Potrząsnęła głową. - Wcale nie jestem chuda. Moje ciało przypomina blok cementu. - Nie jesteś gruba. - Chyba spalam kalorie w pracy. To zapoczątkowało rozmowę o badaniach pokrytego lodem oceanu Europy. - Powoli wszystko nabiera sensu - powiedziała. - A tobie jak idzie? Grant pokiwał głową, przełykając kawałek melona. - Prawie tak samo: powoli. - Zaczynasz rozumieć mechanikę oceanu na Jowiszu? - Szerzej otworzyła oczy. - Trochę. - Może sobie pomożemy? - zaproponowała. - Oboje zajmujemy się hydrodynamiką. Może powinniśmy porównać notatki. - Grant zawahał się. - Tami, z przyjemnością, ale nasze badania są tajne. Nie mogę... Bagatelizująco machnęła ręką. - Och, doktor Wo i jego głupie zasady bezpieczeństwa. W fizyce nie ma sekretów. - Możliwe - przyznał - ale nie wolno mi rozmawiać o pracy z nikim spoza grupy. Zrobiła urażoną minę. - Nawet ze mną? Grant zastanowił się. To rozsądna propozycja. Ostatecznie oboje badamy dynamikę obcych oceanów. Mimo to powiedział: - Nie mogę, Tami. Wo żywcem odarłby mnie ze skóry. Westchnęła i pokręciła głową. - Jaki z ciebie naukowiec, skoro boisz się rozmawiać z innymi naukowcami? Grant rozjaśnił się. - Poproszę doktora Wo o pozwolenie na współpracę. Jeśli wyrazi zgodę... - Nie! - burknęła Hideshi. - Nie, to nie przejdzie. Wo jest paranoikiem. Wyśle nas oboje Bóg wie dokąd. - Ale może uzna, że nasza współpraca ma sens. Hideshi pokręciła głową. - Nie waż się pisnąć mu słówka. Chcesz, żeby jeszcze bardziej mu odbiło? Grant wzruszył ramionami. - Może masz rację. - Wiem, że mam - odparła Hideshi. Grant z zaskoczeniem stwierdził, że przebywa w Stacji Badawczej Gold już sześć miesięcy. Pewnego ranka po przebudzeniu zobaczył mrugające światełko telefonu. Kiedy się zgłosił, jeszcze ziewając i drapiąc się po szczęce, na małym ekranie ukazała się ponura twarz doktora Wo. Grant odruchowo wyprostował się na łóżku i próbował przygładzić rozczochrane włosy. Ale wiadomość była nagrana. - Proszę przygotować się na podsumowanie półrocznej pracy - powiedział Wo prosto z mostu. - Czekam jutro punktualnie o jedenastej w swoim biurze. - Ekran zgasł. Grant odetchnął głęboko. Podsumowanie półrocza, pomyślał. Doskonale. To znaczy, że zostało mi tylko trzy i pół roku do końca wyroku. Był w dobrym humorze, dopóki nie przypomniał sobie, że spotkania w gabinecie doktora Wo nigdy nie są przyjemne. Nazajutrz punktualnie o jedenastej Grant zapukał mocno do drzwi gabinetu. Bez odpowiedzi. Stał w korytarzu, opierając się pragnieniu powtórnego zapukania i patrzył na mijających go ludzi. Mała zagrywka Wo, wiedział. Drugi raz nie da się nabrać. Wreszcie usłyszał: - Wejść. - Rozsunął drzwi i wszedł. Wnętrze było przegrzane, jak zwykle. Nawet czerwone jak krew tulipany w delikatnym wazonie wyglądały na przywiędłe. W przeciwieństwie do nich Wo tryskał energią. Grant miał wrażenie, że ledwo panuje nad wrzącą w nim furią. Wypytał go o obowiązki asystenta i przejrzał wyniki jego pracy z Muzorawą w laboratorium hydrodynamiki. Grant siedział sztywno na krześle przed biurkiem, starając się zachować spokojny, niewzruszony wyraz twarzy. - Razem wziąwszy, umiarkowanie zadowalające sześć miesięcy - skonkludował Wo, odrywając oczy od ekranu, na którym miał wyświetlone jego akta. - Przynajmniej nie popełnił pan poważnych błędów. Grant zastanowił się, jakich to pomniejszych błędów dyrektor doszukał się w jego pracy. - Teraz nastąpią pewne zmiany - oznajmił dyrektor. - Zmiany, sir? - zapytał Grant z niepokojem. - Po pierwsze, doktor Muzorawą będzie w pełni zaangażowany w trening przed misją i do czasu jej zakończenia nie może służyć panu pomocą. Grantowi serce zamarło. - Ja zajmę jego miejsce. Będzie pan kontynuować studia doktoranckie na uniwersytecie kairskim. Administracja uczelni przyznała mi profesora honorowego. - Pan będzie moim promotorem? - zapytał Grant, głosem o oktawę wyższym niż zwykle. - Ma pan jakieś zastrzeżenia? - Nie, sir. Absolutnie - skłamał Grant. Myśl o pracy pod kierunkiem Wo przywiodła go na skraj rozpaczy, ale wiedział, że nie da rady tego uniknąć. - To dobrze. - W istocie, sir, czuję się zaszczycony. - Grant zrobił dobrą minę do złej gry, próbując wyciągnąć jak największe korzyści z sytuacji, na którą nie miał żadnego wpływu. Wo pokiwał głową, ani trochę nie zmieniając kwaśnej miny. Podjął: - Druga zmiana może być mniej przyjemna. Potrzebuję kogoś do pracy z Sheeną. - Z gorylicą? - Tak. Poziom jej inteligencji ustabilizował się. Dalszy rozwój będzie wymagał chirurgii czaszkowej. - Och - bąknął Grant. - To trudne, prawda? - Ależ nie. Zwierzę można uśpić i zoperować w najzupełniej bezpiecznych warunkach. Największe problemy mogą się wiązać z fazą pooperacyjną. Grant wyobraził sobie trzystukilogramową gorylicę z obandażowaną czaszką, cierpiącą na dotkliwe bóle głowy. Nie był to obraz zbyt krzepiący. - Ktoś musi zaopiekować się Sheeną po operacji, ktoś, kogo nie będzie kojarzyć z personelem medycznym. Przyjaciel, jeśli wolno tak powiedzieć. - Ja? - Pan. Będzie pan spędzać z Sheeną co najmniej dwie godziny dziennie, przynosić jej owoce i nowe zabawki. Zabawki dydaktyczne, oczywiście; jest ich pełno w magazynie. - Ale moje badania... studia... - Ten obowiązek jest dodatkiem do pracy w laboratorium hydrodynamiki, oczywiście. Zabierze panu nie więcej niż dwie godziny z czasu wolnego. Nie mam czasu wolnego. Cały dzień poświęcam tej przeklętej dynamice oceanu. Grant zżymał się w duchu, ale trzymał język za zębami. - Proszę pamiętać, pańskie zadanie polega na zaprzyjaźnieniu się z gorylicą. Po zabiegu ma pana uważać za godnego zaufania towarzysza. Cudownie, pomyślał Grant. Goryl po operacji mózgu przetrąci mi kark. Jeśli dyrektor wyczuł jego obiekcje lub strach, to tego nie okazał. - Jakieś pytania? - zapytał cierpko. Grant mimowolnie złączył dłonie. Zdał sobie sprawę, że wygląda, jakby się modlił - albo błagał - dlatego szybko położył ręce na udach. - Tak, sir. Mam pytanie. Wo jeden raz skinął głową. - Sheena... delfiny... dlaczego badamy ich inteligencję? Przecież mamy zajmować się Jowiszem. Dlaczego tracimy czas i siły na zwierzęta? Wo wyglądał jak bezlitosny nauczyciel, który postanowił zmusić tępego ucznia do samodzielnego rozwiązania problemu. - Tę kwestię rozstrzygnie pan w czasie zabawiania Shceny. - Kąciki jego ust uniosły się o milimetr. Człony czuciowe ostrzegły Lewiatana o zbliżającym się sztormie. Części oczne nie widziały burzy, odległość uniemożliwiała kontakt wzrokowy, ale rozmieszczone wzdłuż ogromnego kadłuba człony czuciowe zarejestrowały zmianę prądów, które próbowały wciągnąć cały światowy ocean w zachłanną paszczę wiru. Był to potężny wir, potężna spirala wytwarzająca prądy, które stale przybierały na sile. Nawet stworzenia tak wielkie jak Lewiatan i jego krewniacy nie mogłyby się im oprzeć; gdyby znalazły się w niebezpiecznej strefie, zostałyby rozczłonkowane i wessane w wirujące piekło. Lewiatan nie był zaniepokojony dalekim sztormem, nie bał się jego nienasyconej żarłoczności. W tej odległości burza nie stanowiła zagrożenia, a on nie miał zamiaru podpływać bliżej. A jednak odczuwał zaciekawienie. Żaden członek Rodu nigdy nie zbliżył się do burzy na tyle, żeby ją zobaczyć. Nowe doświadczenie stanowiło wielką pokusę. Pokarm spływający z zimnej otchłani powyżej gęstniał w miarę, jak Lewiatan stopniowo zmniejszał odległość od burzy. Prądy skierowane do wewnątrz zasysały dryfujące cząsteczki, które zbijały się w strumienie, w gęste potoki pokarmu wlewające się w wir. Lewiatan nie mógł zignorować tej obfitości, nie potrafił się jej oprzeć. Starsi powinni to zobaczyć, pomyślał. Części oczne wykryły w dali ledwo dostrzegalne migotanie, delikatne falowanie światła. Lewiatan zorientował się, że naprawdę widzi burzę. Opadło go dziwne wrażenie, mieszanina podniecenia i strachu. Śmigacze! - ostrzegły człony, które wykrywały zmiany ciśnienia spowodowane przez ruch. Części oczne Lewiatana skupiły się na drapieżnikach. Były bardzo blisko. Smukłe, opływowe śmigacze szybko zmierzały w jego stronę, ustawiając się w formację sieci, w której zamierzały zamknąć swoją ofiarę. Były ich dziesiątki. Lewiatan wiedział, że nie zadowolą się skubnięciami zewnętrznej skóry; armada tej wielkości oznaczała rozczłonkowanie i ucztę na bezbronnych członach. Ratunek leżał w ucieczce, ale mógł uciekać tylko w kierunku burzy. Żarłoczni myśliwi opracowali mądrą strategię polowania. Śmigacze wiedziały, że jeśli zagonią swoją ofiarę blisko frontu burzy, człony instynktownie się rozłączą, stając się łatwym łupem. Lewiatan ocenił odległość do pierścienia turbulencji, zmierzył siłę prądów płynących ku burzy i zaplanował własną strategię. Polecił członom wiciowym wiosłować jak najszybciej w kierunku błysków światła, które oznaczały szalejącą burzę. Wici nie zadawały pytań, nie okazały wątpliwości; zawsze były ślepo posłuszne. Rozpoczął się wyścig, sprawdzian siły. Śmigacze pędziły za umykającym Lewiatanem, pragnąc przegryźć się przez gruby pancerz do ważnych narządów wewnętrznych. Lewiatan czuł szarpanie prądów, przyciągających go do rozmigotanej ściany wiru. Człony czuciowe kurczyły się odruchowo pod wpływem szalonego, nieustannego ryku burzy. Słały sygnały alarmowe do centralnego mózgu Lewiatana: niebawem nastąpi instynktowna dezintegracja. Człony nie miały kontroli nad głęboko zakorzenionymi instynktami. Smigaczejuż skubały zgrubiałą martwą tkankę zewnętrznej skóry. Lewiatan opędzał się przed nimi, przemieniając wierne bezmyślne wici w brutalne pałki, które miażdżyły ciało i kości. Doprowadzane do obłędu zapachem ranionego ciała, śmi-gacze zdwoiły wysiłki. Lewiatan czuł, jak zęby rozdzierają jego skórę. Wszystkie człony wysyłały sygnały bólu i strachu, gdy narastająca siła potężnych prądów przybliżała chwilę spontanicznego rozpadu. Teraz! Lewiatan nagle zmienił kurs i ruszył równoległe do zakręcających strumieni, przebijając się przez sieć otaczających go śmigaczy. Śmigacze znajdowały się zbyt blisko burzy, by móc stawić opór zasysającym prądom. Daremnie walczyły z przytłaczającą potęgą burzy. W porównaniu z nią były bezwolne jak drobiny pokarmu. Z przeraźliwym wyciem, wirując i koziołkując, jeden po drugim znikały w rozszalałym wirze. Lewiatan też walczył i wytężał siły, żeby nie dać się we-ssać. Sunąc wzdłuż rozjaśnianej błyskawicami ściany wiru, stopniowo oddalał się od burzy. Kiedy wreszcie niebezpieczeństwo zostało zażegnane, opadło go ogromne zmęczenie - i głód. Ale tutaj brakowało pokarmu; po tej stronie burzy morze było puste, jałowe. Zrozumiał, że został zniesiony w nieznaną część wielkiego oceanu. Lewiatan wysłał zawołanie do swoich pobratymców. Nie otrzymał odpowiedzi. Sam, słaby i poraniony, zaczął szukać pokarmu. Miał rozpaczliwą nadzieję, że starczy mu sił, żeby odpłynąć daleko od burzy. Zastanawiał się, jak znajdzie drogę do znajomych rewirów Rodu. „Adorator Sheeny” Grant zastanawiał się, czy nie zataić nowego zadania przed przyjaciółmi, ale doszedł do wniosku, że w ten sposób niczego by nie osiągnął. Stacja po prostu była za mała - prędzej czy później sekret wyszedłby najaw. Tylko potężny Wo, skryty człowiek Wschodu i wszechwładny dyrektor, mógł mieć tajemnice przed personelem. Nie był więc zaskoczony, kiedy Karlstad zaczął się z niego nabijać już w pierwszy wieczór po spotkaniu z Wo. - Słyszałem, że Sheena ma adoratora - powiedział biofizyk przy kolacji. Sarkastyczne poczucie humoru świadczyło, że doszedł do siebie po operacji. Ursula van Neumann zerknęła na Granta. - Poważnie? - Ciekawe, kto to taki - zapytała neurofizjolog Irenę Pascal, włączając się do gry. Drobna brunetka zawsze nosiła sukienki mini bez rękawów i getry. Zwykle była milcząca i zamknięta w sobie, ale teraz jej piwne oczy skrzyły się psotnie. - Ja - przyznał Grant. Żałował, że przy stole nie ma Muzorawy albo O’Hary. Oni przystopowaliby Egona, pomyślał. - Tak słyszałem. - Karlstad wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Podobno zeszłej nocy zaniosłeś jej kwiaty i słodycze. - To pomysł doktora Wo. - Kwiaty i słodycze? - zaciekawiła się Pascal. - Skradłeś już pierwszego całusa? - droczyła się van Neumann. - Dobrze, że Grant nie jest rzymskim katolikiem - zauważył Karlstad z powagą. Pascal udała głupka. - A co to ma do rzeczy? Rozkładając ręce, Karlstad wyjaśnił: - Gdyby był katolikiem, ich potomstwo musiałoby zostać wychowane w tej samej wierze. Kobiety parsknęły śmiechem, a Karlstad chichotał ze swojego żartu. Grant przyjmował docinki z dobrodusznym uśmiechem, myśląc sobie, że nie spotkał się z taką dziecinadą od czasu pożegnania z Raoulem Tavalerą na starym Robertsie. Bawili się jego kosztem przez całą kolację, żartując o randko waniu i grze wstępnej. Wreszcie temat się wyczerpał. Gdy zabrali się za owoce i lody sojowe, Grant uznał, że wreszcie dadzą mu spokój. Pascal zapytała bardziej poważnie: - Myślisz, że mógłbyś zrobić Sheenie tomografię mózgu? Grant zamrugał ze zdziwienia. - Chodzi ci o magnetyczny rezonans jądrowy? - Coś bardziej szczegółowego. Mam sprzęt w swoim laboratorium, ale Sheena zaczęła się bronić, gdy ostatnim razem próbowaliśmy ją tam zaprowadzić. - Ciepły kontralt Pascal, słodki jak karmel, zdradzał głębokie przejęcie. Grant zastanawiał się przez chwilę. - Czy sprzęt jest przenośny? Pascal wzruszyła ramionami. - To konsola wielkości biurka. Albo małej lodówki. - Przypuszczam, że musielibyśmy ją uśpić. Pokręciła głową. - Zależy mi, żeby była przytomna. Muszę zobaczyć, jak funkcjonuje jej mózg, kiedy jest aktywna. - Nie można zrobić tego zdalnie? - podsunął Karlstad. - Przecież masz sieć neuronową do zakładania na głowę. - Tak, sama całymi dniami nosiłam tę cholerną siatkę na motyle - wtrąciła van Neumann. Pascal uśmiechnęła się sardonicznie. - Skoro tobie przeszkadzała, to jak myślisz, jak długo wytrzyma w niej Sheena? - A jak długo trzeba? - zapytał Grant. - Jak najdłużej, rzecz jasna. Grant pokiwał głowa. - A jaki jest czas minimalny? Zastanawiała się przez chwilę. - Dziesięć minut. Piętnaście. Pół godziny byłoby wspaniale. - Czy w kojcu będzie musiał stać jakiś sprzęt, gdy będzie nosić siatkę? - Wzruszyła ramionami. - Nie, odbiornik rejestrujący może stać na zewnętrz, w korytarzu. - Jak daleko? - Dziesięć metrów... piętnaście. - W porządku - powiedział Grant. - Jutro wstaw konsolę. Zostaw ją na korytarzu i nie włączaj. - Będzie bezużyteczna, dopóki Sheena nie założy siatki na głowę. - Rozumiem. Pierwszy etap będzie polegać na oswojeniu jej z widokiem sprzętu. Musi zrozumieć, że nie stanowi zagrożenia. - Ho ho - mruknął Karlstad. - Skuter randkujący z gorylicą przemienia się w psychologa naczelnych. Grant uśmiechnął się do niego. - Rozegraj to właściwie, Egon, a może umówię cię z Sheeną. Karlstad podniósł ręce w udawanym przerażeniu. - Nie! Obejdę się bez tego. Van Neuman zaśmiała się złośliwie. - Nie krępuj się, Egon, to może być twoja jedyna szansa na pociupcianie przed miesiącami postu. Grant i kobiety parsknęli śmiechem. Karlstad zrobił nieszczęśliwą minę. Co wieczór Grant przynosił Sheenie”prezenty”: prostą drewnianą układankę z czterech elementów, dość dużą dla jej grubych palców, plansze z cyframi od jeden do dziesięciu i literami angielskiego alfabetu, gąbczastą piłkę i tarczę z rzepami, którą przykleił do ściany w komórce, żeby gorylicą mogła ćwiczyć rzucanie do celu. Do każdej nowej zabawki dołączał owoce albo twarde cukierki, które Sheena natychmiast miażdżyła w potężnych szczękach i połykała, oblizując się hałaśliwie i prosząc o więcej. Sheena miała do swojej dyspozycji całą sekcję akwarium, odgrodzoną włazami ciśnieniowymi od reszty stacji. Zwykle przechadzała się po wąskim korytarzu albo siedziała cicho na pośladkach, z niewyczerpaną fascynacją patrząc na ryby i delfiny. Już po paru wizytach Grant stwierdził, że gorylica niecierpliwie czeka na niego przy włazie. Niebawem zaczął zarzucać jej rękę na szyję i przytulał ją, mając nadzieję, że Sheena pohamuje się i nie połamie mu żeber. Modlił się rozpaczliwie, żeby nikt nie zobaczył tej wymiany uprzejmości - ani Karlstad, ani żaden inny ludzki przyjaciel. Ta myśl go przestraszyła. Powiedziałem to, uświadomił sobie. Powiedziałem”ludzcy przyjaciele”. Na miłość boską, uważam to zwierzę za przyjaciela. Kucał na podłodze korytarza, rzucając Sheenie piłkę. Gorylica siedziała niezdarnie kilka metrów dalej. Przyjmowała piłkę na szeroką pierś, dopiero potem łapała w potężne dłonie i odrzucała - lewą, jak zauważył Grant. - Dobry rzut, Sheena! - zawołał, gdy złapał piłkę. - Z dnia na dzień jesteś coraz lepsza. - Dobry rzut - powtórzyła gorylica chrapliwym, wytężonym głosem. Ona jest przyjacielem, powiedział sobie. Jak dziecko, mała siostrzenica albo brzdąc z tej samej ulicy. Rzucali piłkę, dopóki światła nie przygasły na noc. - Czas do łóżka, Sheena - powiedział Grant, powoli podnosząc się na nogi. Gorylica stanęła na czworakach i ociężale odwróciła się w stronę komórki. Grant musiał iść za niaj w korytarzu było za mało miejsca na spacer ramię w ramię, zwłaszcza z barczystą gorylica. Nigdy nie kaprysi, gdy trzeba iść spać, pomyślał. Z uśmiechem zrozumiał, że Sheenajest grzeczniejsza od większości ludzkich dzieci, które znał na Ziemi. Zobaczył, że Pascal i jej asystenci wreszcie dostarczyli aparat rejestrujący i ustawili go w korytarzu parę metrów od zagrody Sheeny. Strasznie blisko wejścia, pomyślał. Może za blisko. Gorylica przystanęła, wpatrując się twardo w kanciastą metalową konsolę, a potem odwróciła się do niego. - W porządku, Sheena - powiedział. - To tylko aparat z laboratorium neurologicznego. Nie zrobi ci krzywdy. Nie ma się czego bać. Wiedział, że gorylica nie zrozumie wszystkich słów, ale miał nadzieję, że uspokoi ją jego ton. Sheena podeszła do aparatu, podejrzliwie obwąchała szarą metalową obudowę, poklepała ją oburącz, potem nagle trzasnęła pięścią tak mocno, że konsola zakołysała się na zablokowanych półkach. - Nie, nie! - Grant podbiegł do niej, zastanawiając się, ile może wytrzymać półprzewodnikowa elektronika. Sheena odwróciła głowę w jego stronę. Nie sposób było odczytać jej miny, ale Grant dostrzegł coś w jej oczach - zaciekawienie? zmartwienie? strach? - W porządku, Sheena - powtórzył. - Nie ma się czego obawiać. - Złe - wychrypiała gorylica. - Złe. - I uderzyła w konsolę. - Nie, nie złe. Nie bój się tego. Nie zrobi ci krzywdy. Sheena usiadła ciężko i popatrzyła na kanciaste urządzenie, a potem znowu na niego. - Dlaczego? - zapytała. Grant zmusił się do uśmiechu. - Musimy zobaczyć, jak działa twój mózg, Sheena. To wszystko. - Nie - powiedziała gorylica stanowczo. - Zła rzecz. Grant odruchowo pogłaskał ją po grubokościstej głowie. - Nie pozwolę cię skrzywdzić, Sheena. Nikomu. - Grant przyjaciel. - Tak. - Pokiwał głową. - Jestem twoim przyjacielem. Nie pozwolę zrobić ci krzywdy. Nigdy. Gorylica przez chwilę myślała nad jego słowami. - Dlaczego ty? - zapytała. - Jestem twoim przyjacielem. - Nie ja. Nie zrozumiał, o co jej chodzi. - Grant nie ja. - Tak, ja jestem Grant. Ty jesteś Sheena. - Grant nie ja. Co ona chce mi powiedzieć? - zastanawiał się. - Lane nie ja. To uderzyło go niczym piorun z jasnego nieba. Sheena rozumie, że ludzie różnią się od niej! - Ryba nie ja - dodała, wskazując łapą zbiorniki. - Jesteś... - Grant zawahał się. Co jej powiedzieć? Odetchnął głęboko. - Ty jesteś Sheena. Sheena jest wielka. Sheena jest silna. - Nikt jak ja. - To prawda, Sheena, nikt nie jest taki jak ty. Jesteś jedynym gorylem w promieniu pół miliarda kilometrów. - Dlaczego nikt jak ja? - Chciałbym ci to wyjaśnić, Sheena - powiedział Grant ze łzami w oczach. - Naprawdę chciałbym. Inteligencja - To oficjalna informacja - powiedział Muzorawa. - Startujemy za trzydzieści dni. Wpadł do laboratorium hydrodynamiki, żeby skontrolować postępy Granta w kartowaniu oceanu. Grant ucieszył się, bo brakowało mu towarzystwa wielkiego, spokojnego Sudańczy-ka. Muzorawa prawie cały czas poświęcał na trening przed misją. - Trzydzieści dni. Muzorawa poważnie pokiwał głową. - Nie przypuszczam, żebyśmy widywali się często w tym czasie. Wo poddaje nas kwarantannie. - Kwarantannie? - Ze względów bezpieczeństwa, mówi. Nikomu z załogi nie wolno przychodzić na posiłki do kafeterii. Urządzają dla nas mesę w jednym z pokoi konferencyjnych. - W takim razie wcale nie będziemy się widywać. Muzorawa błysnął ciepłym uśmiechem. - Zajrzę od czasu do czasu, ale nie będę mógł z tobą pracować. - Wiem, będziesz zajęty. - Twoja praca jest niezmiernie przydatna. Ogromnie. - Mam nadzieję. Grant siedział przy komputerze, który technicy podłączyli do ekranu holograficznego, dzięki czemu mógł oglądać prądy oceaniczne w trzech wymiarach. Sztuczne kolory, neonowy błękit i strażacka czerwień, podkreślały turbulencje prądów w oceanie. Grant stwierdził, że mimo tego ułatwienia trzeba siedzieć dokładnie w określonym miejscu i trzymać głowę pod odpowiednim kątem, żeby uzyskać przestrzenny efekt. Muzorawa zapytał: - Nie masz nic nowego do pokazania? - Chyba mam. - Grant podniósł z biurka słuchawki z mikrofonem i polecił wczytać ostatni wykres. Hologram zamrugał, ustępując płaskiemu diagramowi falistych linii z czerwonymi kropkami danych. - Przypadkowy rozkład - mruknął Muzorawa. - Niezupełnie. - Pokazując palcem jedną z linii, Grant wyjaśnił: - Jeśli zestawimy wszystkie dane na osi czasu, uzyskamy coś, co wygląda na okresowość. Muzorawa wyprostował się na krześle. - Okresowość? Grant postukał palcem w ekran. - Burze z piorunami przenoszą energię z dołu w górne warstwy atmosfery, zgadza się? - Zgadza się - przyznał Muzorawa z rezerwą. - Burze występują cyklicznie. Częstość ich występowania i intensywność zmienia się co parę dni. Dni ziemskich, oczywiście. - Jak to się dzieje? Grant uśmiechnął się. - Myślę, że chodzi o efekt pływowy. - Efekt pływowy? - Wydaje się, że zmiany są zależne od pozycji czterech dużych księżyców. Spójrz... - znowu wskazał krzywe. - Kiedy wszystkie znajdują się po tej samej stronie planety, aktywność burzowa na tej półkuli wzrasta. Muzorawa patrzył na ekran przez długą chwilę. Wreszcie zapytał: - Na ile wiarygodne są dane? - Niektóre pochodzą sprzed ćwierć wieku - przyznał Grant. - Mam nawet pomiary z najwcześniejszych zdalnie sterowanych sond, które wysyłano przed zbudowaniem tej stacji. - - Efekty pływowe. - Muzorawa pokręcił głową. - Niewiarygodne. - Ale prawdziwe - upierał się Grant. - Dają się zauważyć, choć są nieznaczne. - Jak, w imię Proroka, efekty pływowe mogą oddziaływać na burze? Grant machnął ręką. - Może oprócz grawitacji w grę wchodzą siły elektromagnetyczne. - Elektromagnetyczne? - na zwykle niewzruszonej twarzy Sudańczyka odmalowało się niedowierzanie. - Weźmy strumień promieniowania Io. Inne księżyce galileuszowe też przecinają linie pola magnetycznego Jowisza, prawda? Muzorawa opadł na krzesło, pogrążony w myślach. Grant włączył duży ekran ścienny nad biurkami i wyświetlił widok Jowisza w czasie rzeczywistym. Planeta wisiała nad nimi, ogromna, budząca grozę i podziw, zasnuta pędzącymi, wirującymi chmurami. Wzdłuż terminatora i na zaciemnionej półkuli błyskawice mrugały jak świetliki. Świetliki, pomyślał Grant. Akurat. Prędzej bomby wodorowe; każdy piorun wyzwalał megatony energii. Muzorawa powiedział z entuzjazmem: - To bardzo ciekawe, Grant. Niezmiernie ciekawe. Muszę porównać wyniki z najstarszymi danymi... nawet z sondy Galileo, jeśli będzie trzeba. - Ja to zrobię - zaproponował Grant. - Do misji zostało tylko parę tygodni. Nie będziesz miał czasu. Muzorawa niechętnie przyznał mu rację. - Dostrzegłeś jakieś efekty pływowe w Czerwonej Plamie? - zapytał. Grant był zaskoczony pytaniem. - Chyba tam nie lecicie? - Broń Boże! - Muzorawa podniósł ręce. - Zastanawiałem się tylko, czy Plama zmienia się w jakiś przewidywalny sposób. - Mamy za mało danych z jej wnętrza. Ostatnie pochodzą sprzed ponad pięciu lat. Sondy szybko ulegały zniszczeniu i przestawały nadawać. - - Przestali wysyłać je w Plamę, kiedy Wo przejął kierowictwo nad stacją. Powiedział, że to strata czasu i energii. - Słusznie. Tam szaleje potężny cyklon. - Tak, w zasadzie słusznie, ale... - Nie będziecie w pobliżu Plamy, prawda? - dociekał Grant, patrząc na kolosalną planetę. - Pewnie, że nie. Będziemy po drugiej stronie. - Jak głęboko planujecie zejść? - Na tyle, żeby się dowiedzieć, czym są te obiekty, które widzieliśmy w czasie pierwszej misji. - Naprawdę myślisz, że są żywe? Muzorawa odwrócił się od ekranu i popatrzył na niego. - A kto może to wiedzieć? Grant zrozumiał. Nie zadawaj głupich pytań. Pierwsza misja wykryła obiekty w oceanie. Nowa miała określić ich naturę. Póki nie zdobędą więcej informacji, pytanie nie doczeka się odpowiedzi. Ale nagle Muzorawa leciutko skinął głową, może o milimetr opuszczając szczękę. - Tak przypuszczam. Ale to tylko domysł, kwestia wiary - a może nadziei. Dopóki nie uzyskamy niepodważalnych dowodów, tylko to nam pozostaje: wiara, nadzieja i strach. - Strach? - Tak, strach. - Muzorawa wskazał na wielki ekran. - Wielu ludzi boi się tego, co możemy odkryć pod tymi chmurami. Grant zamrugał z zaskoczenia. - Kto? Chyba nikt na stacji, prawda? - Pewnie nie. Wo dość dokładnie prześwietla personel. - Sudańczyk zawahał się, ważąc następne słowa. - Z początku obawiał się ciebie, wiesz. - Mnie? Muzorawa uśmiechnął się. - Pewnie. Bał się, że jesteś agentem zelotów, przysłanym na przeszpiegi. - Zelotów? - Ultrakonserwatystów. Nigdzie nie brakuje ludzi, którzy boją się poszerzania wiedzy. Prawie tysiąc lat temu prześladowali wielkiego perskiego astronoma i matematyka, Omara Chajjama. - - Myślałem, że był poetą. Muzorawa powoli pokręcił głową. - Czterowiersze układał dla przyjemności. Był uczonym. Na trzy stulecia przed Kopernikiem twierdził, że Ziemia krąży wokół Słońca. Z tego powodu mułłowie go zniszczyli. Do dziś dnia nie wiadomo, gdzie został pochowany. - Ultrakonserwatyści - mruknął Grant. - Zeloci. - W moich stronach zwą się Mieczem Islamu. W Nowej Moralności też tacy są, prawda? - Ale ja do nich nie należę! - Doktor Wo nie był ciebie pewien. Dlatego polecił, żeby nie zdradzać ci poufnych informacji. - Ale dlaczego Nowa Moralność, zeloci czy ktokolwiek inny miałby go szpiegować? - Grant nienawidził się za te słowa, za okłamywanie przyjaciela i mentora. Ale ja nie jestem zelotą, powiedział sobie. Nie pracuję dla fanatyków. Nie! Muzorawa złapał go za ramię. - Przyjacielu, zeloci boją się nowej wiedzy. Nie doceniają naszych poszukiwań pozaziemskich form życia. - Wiem, że bardziej konserwatywnym wyznawcom przeszkadza koncepcja życia w kosmosie - przyznał Grant - ale... - Skoro rażą ich kosmiczne bakterie i porosty - przerwał mu Muzorawa - to jak myślisz, jak podchodzą do kwestii spotkania inteligentnych obcych? - Inteligentnych? - Nie można wykluczyć takiej możliwości. Grant poczuł wewnętrzną pustkę. - Inteligentnych istot? Chcesz powiedzieć, że tutaj, na Jowiszu...? - Niewykluczone. - Przecież nie ma dowodów... - Nie widziałeś żadnych dowodów. Doktor Wo nadal ci nie ufa. - Obiekty, które widzieliście w oceanie...? - On wierzy. - Inteligentne? - Za mało danych, nawet na potwierdzenie, że to organizmy żywe. Ale dyrektor wierzy, że być może nie tylko żyją, ale także są inteligentne. - Wreszcie na Granta spłynęło zrozumienie. - Dlatego ściągnął delfiny. I Sheenę! - Aby studiować inteligencję istot nie będących ludźmi. Tak. Być może to ułatwi nam nawiązanie porozumienia z mieszkańcami Jowisza. - Wszystko to... w oparciu o jego wiarę? Jego przeczucia? Domysły? - Wiara jest potężną siłą, przyjacielu. Potężniejszą niż sobie wyobrażasz. Kopernik wierzył, że Ziemia krąży dokoła Słońca. Maxwell wierzył, że światło jest formą promieniowania elektromagnetycznego, choć na poparcie miał tylko zbieżność liczb w równaniach. - A zeloci wierzą, że Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo. Życie pozaziemskie zagraża temu przekonaniu. - A inteligentne życie pozaziemskie doszczętnie je zniszczy. Grant sparował: - Przecież od dziesięcioleci wiemy o Marsjanach. - Marsjanie wymarli - zaznaczył Muzorawa. - A wierzący potrafią wytłumaczyć sobie cel ich istnienia. Grant ustąpił. Jego ojciec głęboko wierzył, że Mars był biblijnym rajskim ogrodem, z którego od dawna nie istniejący Marsjanie przybyli na Ziemię. Dowody archeologiczne świadczyły, że ta koncepcja jest niedorzeczna i nieprawdopodobna, ale ludzie dawali jej wiarę. Grant wiedział, że chcieli wierzyć w jej prawdziwość. - Koncepcja istnienia inteligentnych mieszkańców kosmosu - mówił Muzorawa - niepodobnych do nas pod żadnym względem, jest przerażająca dla wielu ludzi różnych wyznań. - Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo. - Jeśli znajdziemy istoty rozumne, które nie będą do nas podobne... - To zada kłam Pismu - skonkludował Grant. - Dlatego konserwatyści są przeciwni eksploracji kosmosu. Dlatego sprzeciwiają się teleskopowym poszukiwaniom sygnałów od cywilizacji pozaziemskich. - I Wo uznał, że mogę być jednym z nich, bo jestem wierzący. - Myślę, że teraz ci ufa. Grant bez przekonania pokiwał głową. - Może. - Wziął cię pod swoje skrzydła, prawda? Kieruje twoją pracą doktorską. Grant pokiwał głową, ale pomyślał: Człowiek pokroju Wo jest dość sprytny i przebiegły, by wziąć mnie pod swoje skrzydła i w ten sposób mieć na mnie oko. Może wie o Beechu. Może wie, że mam go szpiegować. Beech. Grant zobaczył w wyobraźni poważną, skupioną twarz Ellisa Beecha. Beech fanatykiem? - zastanowił się. Niemożliwe. EUis Beech jest tylko funkcjonariuszem, urzędnikiem, człowiekiem, który przez cały dzień siedzi za biurkiem i przekłada papiery. Nie mógłby być zelotą. Niemożliwe! W tej chwili ożył głośnik systemu łączności statku: - GRANT ARCHER, NATYCHMIAST ZGŁOSIĆ SIĘ W BIURZE DYREKTORA. Grant, przestraszony, pomyślał: Na miłość boską, ten człowiek umie czytać w myślach! Odliczanie Jeśli doktor Wo naprawdę znał myśli Granta, to nic na to nie wskazywało. Jego wiecznie niezadowolona twarz wydawała się mniej zawzięta niż zwykle, gdy szorstkim ruchem ręki wskazał mu krzesło przed biurkiem. Jak wcześniej, na biurku stał tylko wazon z kwiatami. Tym razem były to puszyste peonie, stanowiące jedyny kolorowy akcent w ściśle funkcjonalnym pomieszczeniu. Choć w gabinecie panowała duchota, Wo jak zwykle był zapięty pod samą szyję. - Doktor Muzorawa powiedział panu, że misja rozpocznie się za trzydzieści dni. - Było to stwierdzenie, nie pytanie. - Tak jest - odparł Grant, myśląc: Ma na podsłuchu wszystkie laboratoria i pracownie stacji. - Przejrzałem pańskie opracowanie dynamiki oceanu. - Głos Wo przypominał chrapliwy, wytężony szept. - Zmiany pływowe. Bardzo interesujące. To wyznacza kierunek dalszych badań. - Tak, zgadzam się. - A jak Sheena reaguje na czepek neuronowy? Wczoraj wieczorem Grant założył sobie na głowę siatkę elektrod, żeby Sheena oswoiła się z jej widokiem. Gorylica być może była rozbawiona; oczywiście, nie umiała się śmiać, ale parę razy nawiązywała do”kapelusza Granta”. - Myślę, że za parę tygodni nie będzie miała nic przeciwko. Już nie boi się aparatury, choć przyzwyczajenie się do nowości zabiera jej trochę czasu, zwłaszcza gdy wyczuwa zapach laboratorium. Wo zabębnił palcami po biurku. - Ma długą pamięć. - Nie zapomina czegoś, co ją wystraszyło albo sprawiło ból. - Siatka neuronowa nie wyrządzi jej szkody. - Ale może ją przestraszyć, dopóki nie uzna jej za element zabawy czy gry. - Tak - przyznał Wo. - Sprytne podejście. - Nietrudno przechytrzyć dwuletnie dziecko - powiedział Grant z cieniem goryczy. - Trzeba tylko czasu i cierpliwości. Wo uśmiechnął się sardonicznie. - Rad jestem, że uczy się pan cierpliwości. - Pod tym względem Sheena jest dobrym nauczycielem. Dyrektor zaśmiał się cicho. - Wraz z poszerzaniem wiedzy wykształca pan niemal konfucjańską postawę, panie Grant. Nie wiedząc, co powiedzieć, Grant odparł: - Dziękuję, sir. - Jednakże obawiam się, że muszę złożyć na pańskie barki kolejny obowiązek. - Kolejny? - Dołączy pan do zespołu misji. Proszę jutro rano zameldować się w centrum kontroli na intensywne szkolenie. Nauczy się pan pomagać kontrolerom. - Intensywne szkolenie? - powtórzył Grant. - Ale... kiedy? Jak...? Brakuje mi dnia na to, co już mam na głowie. - Wo odparł szorstko: - W takim razie trochę pana odciążę. Praca w laboratorium hydrodynamiki zostaje zawieszona do czasu ukończenia misji. - A mój doktorat? - Może zaczekać parę tygodni. - Kartowanie oceanu... będziecie tego potrzebować. - Mapa jest wystarczająco szczegółowa na potrzeby misji. Dalsze cyzelowanie nie jest konieczne. Grant gwałtownie pokręcił głową. - Jak może pan tak mówić? Skąd może pan wiedzieć, ile informacji wystarczy? Im więcej danych... Wo uciął mu gniewnym ruchem ręki. - O tym ja decyduję. - Podejmuje pan arbitralne decyzje. - Tak, jak najbardziej - Wo zagryzł usta, jakby chciał zdławić wzbierającą złość. Podjął spokojniejszym tonem: - Jako naukowiec, zgadzam się z panem całym sercem. Im więcej danych, tym lepiej. Badania poszerzają horyzonty. - W takim razie... - Ale jestem nie tylko skuterem. Jestem dyrektorem stacji i szefem misji. Muszę podejmować trudne decyzje, muszę rozstrzygać, jak najlepiej wykorzystać podległy mi personel. Zadecydowałem, że pan najbardziej się przyda w centrum kontroli misji. - Na stacji są dziesiątki techników, którzy znają się na tej robocie i wykonają ją znacznie lepiej ode mnie. - Możliwe, ale uznałem, że nie włączę do misji nikogo nowego. - Dlaczego? Nie byłoby rozsądniej... - Dość! - warknął Wo. - Podjąłem decyzję i proszę się podporządkować. Koniec dyskusji. Grant zamilkł. Obaj gniewnie mierzyli się wzrokiem nad lśniącym blatem biurka. - Chodzi o bezpieczeństwo, prawda? - zapytał Grant znacznie cichszym głosem. - Nie chce pan wtajemniczać dodatkowych osób ze strachu przed przeciekiem. Wo milczał przez dłuższą chwilę. Grant czuł pot ściekający po żebrach. Dlaczego ma taki piekielny tropik w gabinecie? - zastanawiał się w duchu. Wreszcie Wo powiedział: - Doktor Muzorawa powiedział panu o zelotach. Grant potwierdził ruchem głowy. Boże Wszechmogący, on naprawdę słucha wszystkich naszych rozmów. - Boję się ich - dodał Wo tak cicho, że Grant ledwo go usłyszał. - Ale przecież jesteśmy miliony kilometrów od nich. - Doprawdy? Ilu spośród dziesiątków techników może być zelotami? Ilu wśród badaczy na Europie albo Io? - Na pewno nie ma ich wśród naukowców - zaprotestował Grant. - Czemu nie? Jest pan wierzący, prawda? - Tak, ale nie jestem fanatykiem. Wo spojrzał mu w oczy tak przenikliwie, jakby chciał zajrzeć w samo dno duszy. - Nie - powiedział w końcu. - Wierzę, że nie. Grant był wstrząśnięty jego zaufaniem. Usłyszał własny głos: - Kiedy dostałem skierowanie na stację, Nowa Moralności kazała mi meldować, co tu robicie. Wo milczał. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani o jotę. - Kazali mi pana szpiegować - wyznał Grant. - I szpieguje pan? - Nie powiedziałem im ani słowa. Nie dowiedziałem się niczego, czego już by nie wiedzieli. Ale jeśli wcieli mnie pan do zespołu misji... Wo zamknął oczy i pokiwał głową. - Rozumiem. Jest pan rozdarty wewnętrznie. - Wcale nic. Jestem wierzący i jestem naukowcem, ale wiem, po której stoję stronie. Nie jestem szpiegiem. To, co kazali mi robić ludzie z Nowej Moralności, nie ma nic wspólnego z wiarą w Boga. To polityka, nie religia. Wo pogrążył się w milczeniu. Grant po długiej chwili powiedział: - Może mi pan zaufać, sir. Nie jestem szpiegiem. Nigdy nie chciałem pana szpiegować. Oni nie dali mi wyboru. - Chcę panu wierzyć, Archer. Na pokładzie tej stacji jest niewielu ludzi, do których mogę mieć zaufanie. Dlatego zespół misji jest tak żałośnie mały. - - Dlatego zarządził pan kwarantannę. Wo opuścił brodę na piersi. Głosem drżącym ze złości dodał: - Wystarczyłby jeden, proszę zrozumieć. Jeden zelota. Stacja jest bardzo wrażliwym miejscem. Jeden fanatyk mógłby ją zniszczyć. - Terrorysta? - Człowiek, który jest przekonany, że poszukiwania inteligentnego życia pozaziemskiego są grzeszne. Jedna osoba gotowa umrzeć, byleby zabić nas wszystkich. - Czy profile psychologiczne nie wyeliminowały takich fanatyków? Wo żachnął się, zdumiony naiwnością rozmówcy. Jego złość jakby przygasła. - Nie powinienem był wyrażać zgody na używanie nanomaszyn - wyszeptał tak cicho, że Grant ledwo zrozumiał. - To był błąd. Osobista słabość. - Ze smutkiem potrząsnął głową. Grant nie miał na to odpowiedzi. Koncepcja nanotechnolo-gii była zbyt obca jego sposobowi myślenia, zbyt obca wszystkiemu, w co wierzył. - Jeśli ta stacja zostanie zniszczona, to nigdy nie powstanie nowa - podjął Wo, znowu gniewnie. - Nigdy. Już teraz zdobycie funduszy na utrzymanie i konserwację wymaga wielkiego zachodu. Nigdy nie pozwolą na zbudowanie nowej stacji. - Nie, nieprawda. Prace, które tu prowadzimy... - Oni gardzą wszystkim, co tutaj robimy! Gdyby nie zyski z czerparek, władze odcięłyby dopływ funduszy i zamknęły stację. - Nie zgadzam się! Jak można... - Tak pan myśli? - Wo parsknął drwiąco. - W tej chwili grupa urzędników MAA leci do nas, używając dopalaczy. - Ludzie z MAA? - Komisja inspekcji i oceny. - Głos Wo palił jak kwas. - Ilu z nich jest członkami Nowej Moralności? Ilu należy do Świętych Apostołów albo do Miecza Islamu? Jeden jest jezuitą, tyle mi wiadomo. Astronom, pomyśleć tylko! - I lecą tutaj? - Żeby poddać ocenie naszą pracę. Ich wizyta świadczy, że faktycznie nie spisał się pan jako agent Nowej Moralności. Gdyby wiedzieli, co robimy, już dawno zamknęliby stację. - Grant pokręcił głową. - Uważa pan, że po to tu przylatują? - A po cóż by innego? Doprawdy,”inspekcja i ocena”! - Niekoniecznie. MAA nie podlega Nowej Moralności. - Ha! - Zgoda, przyznaję, w Nowej Moralności i innych ugrupowaniach są ultrakonserwatyści, którzy opowiadają się za przerwaniem większości prac badawczych. Robią dużo hałasu, ale stanowią mniejszość, ułamek całości. Ludzie sprawujący władzę, wysocy urzędnicy, rozumieją znaczenie badań wszechświata. - Tacy jak ci, który kazali mnie szpiegować? Grant nie odpowiedział. Uświadomił sobie, że doktor Wo prawdopodobnie ma rację. MAA było finansowane przez rządy, a większość rządów podlegała ruchom podobnym do Nowej Moralności. Wo przerwał przedłużające się milczenie. - Dlaczego nanotechnologia jest zakazana? - Nanotechnologia? - powtórzył Grant, zastanawiając się, co to ma wspólnego z MAA czy Nową Moralnością. - Stosują ją na Księżycu. - Tylko pod ścisłą kontrolą. Lunicy musieli stoczyć prawdziwą wojnę z Narodami Zjednoczonymi, żeby nie stracić prawa do używania nanomaszyn. Poza tym ludzie, którym wstrzyknięto nanomaszyny, mają zakaz wstępu na Ziemię. - Nanomaszyny mogą zostać przekształcone w broń - przypomniał Grant. - Dlatego zostały zakazane. Wo parsknął pogardliwie. - Ha! Jak pan sądzi, dlaczego używamy systemów komputerowych, które mają co najmniej dziesięć lat? Dlaczego sztuczna inteligencja nie wspomaga nas w pracy? Zbity z tropu kolejną zmianą tematu, Grant odparł: - Nikt nie był w stanie opracować w pełni niezawodnego systemu SI. - Błąd - warknął dyrektor. - Dwadzieścia lat temu prace nad SI zostały przerwane. Dlaczego? Bo naukowcy skonstruowali prototyp, który działał. Całkiem niezawodnie. - Jak mogli wstrzymać badania... - - Bo bali się tego, dokąd prowadzą badania nad SI. Bali się stworzenia maszyn o inteligencji równej tej, którą dysponuje człowiek. Nieuchronnie wyższej. Grant milczał, próbując przetrawić ten potok oskarżeń. - Gdyby wiedzieli, do czego prowadzą badania Jowisza, gdyby orientowali się, co możemy odkryć... - Wo pozostawił myśl niedokończoną. - Baliby się, że możemy znaleźć inteligentne życie w oceanie - wyszeptał Grant. - Otóż to. Dlatego utajniłem badania. Dlatego nie chcę wtajemniczać więcej osób. Jedna z nich mogłaby okazać się fanatykiem. Grant usiłował posortować informacje. - Ale nie ma dowodów na istnienie inteligentnego życia. Nawet nie wiemy, czy w ogóle coś żyje w tym oceanie. - Nie? - Wo dźgnął palcem w klawiaturę w blacie biurka. Na jednej ze ścian ukazała się ziarnista, mroczna scena. - To nagranie zostało uratowane z pierwszej misji w głąb oceanu - wyjaśnił ze zmęczeniem. W dali zamigotała błyskawica. Błyskawica? - zapytał się Grant. Pod wodą? Wpatrując się w ekran pojął, że to nie błyskawice. Błyski światła były czerwone, żółte, intensywnie pomarańczowe. Patrzył z fascynacją, jak światła przybierają kształt. W wodzie coś było, co najmniej dziesięć obiektów płynęło razem przez ocean, mrugając światłami. Żywe stworzenia! - zrozumiał. I nadają do siebie sygnały! Nie odrywał oczu od ekranu. Jak się wydawało, światła zapalały się i gasły w nieprzypadkowej kolejności. Najpierw rozbłyskiwało jedno, potem inne w tym samym kolorze. Grant nie umiał powiedzieć, czy światła tworząjakiś konkretny kształt albo obraz. Stworzenia były zbyt daleko, bo rozróżnić cokolwiek za wyjątkiem jasnych krótkotrwałych błysków na tle rozległej ciemności morza. Niesamowite. Gdyby tylko mógł się zbliżyć, dostrzec więcej szczegółów... Światła zgasły. Ekran znów stał się metalową grodzią. Grant poczuł się jak dziecko, któremu siłą odebrano gwiazdkowy prezent. Odwrócił się do doktora Wo. - Żyją - szepnął. - Tak sądzę. Ale ten dowód raczej nie jest rozstrzygający. - Przecież nadają sygnały jeden do drugiego! - Być może. - Bliżej nie dotarliście? - Byliśmy w odległości prawie stu pięćdziesięciu kilometrów, kiedy zdarzył się wypadek. Płynęły znacznie głębiej od nas. - Stu pięćdziesięciu... - Grant zamrugał z niedowierzania. - Muszą być ogromne, skoro widać je z takiej odległości. - Od pięciu do piętnastu kilometrów średnicy - odparł Wo bezdźwięcznie. - Kolosy! Wo powoli pokiwał głową. - Na taki rozmiar wskazują analizy komputerowe. Nie muszą być wiarygodne, oczywiście. - Ale... jak... dlaczego? - Grantowi kręciło się w głowie. - W chmurach powstają cząstki organiczne. Widzieliśmy je, pobraliśmy próbki. Spadają w dół, jak deszcz, do oceanu. Pokarm sypie się z chmur niczym manna z nieba. - W oceanie musi ulegać rozkładowi. - Albo jest zjadany przez stworzenia, które pan widział. - Przez mieszkańców Jowisza. Wo zaczął odliczać na palcach: - Z jądra planety płynie energia. W oceanie jest woda w stanie ciekłym... - Przesycona amoniakiem i Bóg tylko wie, czym jeszcze. W zasadzie to ocean kwasu. Nie zwracając na niego uwagi, Wo kontynuował: - Jest też stałe źródło pokarmu, stale spadającego do oceanu. Energia, woda, pożywienie: gdzie występują te czynniki, tam istnieje życie. W oceanie pływają Jowiszanie. - Ale inteligencja...? - Czemu nie? Wygląda na to, że wysyłają sygnały. Dlaczego w niezmierzonym oceanie, który istniejące od ponad miliarda lat, nie miałoby rozwinąć się życie rozumne? Na Ziemi delfiny i wieloryby charakteryzują się dość wysoką inteligencją. Może na Jowiszu jest podobnie? Albo nawet lepiej? - Lepiej? - Dlaczego nie? Grant przypomniał: - Ale jeśli inspektorzy MAA naprawdę lecą tutaj, żeby zamknąć stację... - Właśnie z tego powodu przyspieszyłem misję na tyle, na ile było to możliwe. - Kiedy się tu zjawią? Wo nie musiał zaglądać do kalendarza. - Za trzydzieści dziewięć dni. Wtedy statek będzie już w oceanie. Nie zdołają go zawrócić. - Dyrektor błysnął zębami w jednym z nieczęstych uśmiechów. - W tym czasie zeloci, jeśli się o tym dowiedzą, spróbują zniszczyć stację. Wo z powrotem spochmurniał. Westchnął. - Wystarczy jeden fanatyk gotów na popełnienie samobójstwa. - Ale... przypuśćmy, iż uzyska pan potwierdzenie, że w oceanie Jowisza żyją inteligentni mieszkańcy. Co potem? Wo odchylił się w fotelu i wbił oczy w metalową siatkę sufitu. - Wtedy rozgłosimy odkrycie na cały świat. Nadamy komunikat na Ziemię. Do siedziby Międzynarodowej Administracji Astronautycznej, do naukowych agend Organizacji Narodów Zjednoczonych, do wszystkich mediów, na każdą uczelnię. Jednocześnie. Wykrzyczymy wiadomość tak głośno, że nikt nie zdoła jej przeoczyć ani wyciszyć. - Co niewątpliwie wstrząśnie wieloma osobami - stwierdził Grant. Wo powoli pokiwał głowa. - Tak. Takie odkrycie wstrząśnie podstawami wielu sfer życia. Władze będą zmuszone kontynuować nasze prace, nawet poszerzyć ich zakres. Zażądają tego obywatele całego świata. - Może. - Grant zastanowił się, czy to prawda. Co pomyślą ludzie, jeśli odkryjemy na Jowiszu inteligentne istoty? Żywych, rozumnych kosmitów? Jak zareagują obywatele świata? - Albo - dodał - zeloci lub jacyś inni szaleńcy spróbują zabić nas wszystkich, ze strachu i z nienawiści. Wo parsknął z lekceważeniem. - I co z tego? Kiedy odkrycie zostanie ogłoszone, nikt nie wymaże go z pamięci. - Ale my zginiemy! - Tak, możliwe - przyznał dyrektor lekkim tonem. - To nieważne. Dla takiego odkrycia warto poświecić życie. Centrum kontroli Grant nie wspomniał nikomu o tej rozmowie. Wo jest fanatykiem, uświadomił sobie. Jest tak samo opętany jak zeloci czy inni radykalni ekstremiści. Ciekawe, czy ktoś jeszcze wie o jego zamysłach. A jednak z nikim o tym nie rozmawiał. Nawet z Lane, Zębem czy innymi, którzy musieli być zorientowani w sytuacji. Zgadzał się z dyrektorem pod jednym względem: im mniej ludzi wie, tym lepiej. Grant stwierdził, że warunki kwarantanny nie są zbyt rygorystyczne. Członkowie zespołu jadali posiłki w pokoju konferencyjnym i pracowali razem, ale spali w swoich kwaterach i mogli utrzymywać kontakty z całą resztą personelu stacji. Nie tyle zakaz, ile poczucie odpowiedzialności powstrzymywało ich od rozmawiania o misji z”outsiderami”. Krebs ugruntowała ich podejście we własnym ponurym stylu. Pierwszego wieczoru kwarantanny zjawiła się w pokoju konferencyjnym i powiodła gniewnym wzrokiem po twarzach członków zespołu. - Nie wolno z nikim rozmawiać o naszej pracy - powiedziała znienacka. - To bardzo ważne! Nadzwyczaj ważne! Każdy z was podpisał klauzulę tajności. Jej pogwałcenie grozi karą na mocy prawa. Ni mniej, ni więcej. Potem usiadła do kolacji. Najbliższe miejsca po obu stronach nie zostały zajęte. Grant zapomniał o swojej pracy doktorskiej, o badaniach nad dynamiką oceanu Jowisza. Jeśli te obiekty rzeczywiście są żywe, jeśli są inteligentne... stoimy na progu największego odkrycia w dziejach ludzkości! A może kamery dostrzegły statki podwodne, ogromne podmorskie habitaty? Może mieszkańcy Jowisza rozwinęli technologię na poziomie porównywalnym z naszym. Albo na wyższym. Potem głos w jego głowie przestrzegł: Siedzisz na czubku największej beczki prochu w historii. Dobrze uważaj, co robisz. Możesz stracić życie. Centrum kontroli, jak się przekonał, nie wyróżniało się niczym szczególnym. W pomieszczeniu stało sześć biurek z komputerami i aparaturą łączności. Zdaniem Granta sprzęt wyglądał tak, jakby został tu upchnięty na siłę. Ledwo starczało miejsca na małe obrotowe fotele. Doktor Wo miał do dyspozycji osobne biurko na samym środku pokoju, z przejściem od drzwi z korytarza - była to tutaj jedyna wolna przestrzeń. Ekrany ścienne połączone były z kamerami w akwarium, więc na każdym dyżurze Grant co najmniej na jednym z nich widział Muzorawę i O’Harę. I Karlstada, spiętego i zalęknionego, tkwiącego na podwodnym stanowisku z nogami w plastikowych pętlach. Doktor Wo przydzielił Granta do obsługi monitorów układu elektroenergetycznego statku. Frankovich, przy sąsiedniej konsoli podtrzymywania życia, miał go wprowadzić w zakres obowiązków. - Więc ciebie też wpakował - powiedział Karlstad przez radio, kiedy Grant zjawił się w centrum kontroli i przywitał z załogą w zbiorniku. - Jesteśmy jedną małą rodziną - odparł Grant wesoło. - Akurat - mruknął Karlstad. - Jesteśmy więźniami. Marionetkami na jego sznurkach. Macha palcami, a my dla niego tańczymy. Krebs wskoczyła do zbiornika i Karlstad umilkł. Grant odwrócił się do Frankovicha. - Lepiej pokaż mi, co mam tu robić - poprosił, niezdarnie wsuwając się na fotel. - Próbujesz podlizać się Wo? - zapytał Frankovich lekkim tonem. - To wątpliwa sprawa. Nie jestem pewien, czy nasz czcigodny dowódca ma dobrą jakąkolwiek stronę. - Grant spędzał wieczory z Sheeną, niezależnie od tego, jak bardzo był zmęczony po wielogodzinnych dyżurach w centrum kontroli. Już wiedział, co leży u podłoża zainteresowania Wo gorylicą i delfinami. Jak porozumieć się z innym gatunkiem? Jak nawiązać kontakt z istotami, z którymi nic nas nie łączy? Często zabierał kolację do akwarium i jadał w towarzystwie gorylicy. Karlstad wykpiwał go bez litości, rzecz jasna, ale Grant chciał możliwie bezstresowo przyzwyczaić Sheenę do widoku siatki neuronowej. Po kilku strasznie krępujących wieczorach przesiedzianych z przewodami na głowie, przyniósł drugi komplet i podał go gorylicy. Sheena była rozdarta między ciekawością i strachem. Początkowo tylko zerkała na siatki, jedną na piaskowych włosach Granta, drugą na podłodze. Grant dzielił się z nią owocowym deserem, kiedy lepkimi od syropu palcami sięgnęła po siatkę z podłogi. Podniosła ją na wysokość oczu i przyjrzała się uważnie. Przewody z elektrodami zwisały z jej potężnej dłoni jak sznury wymyślnej biżuterii. Postukując w swoją siatkę, Grant powiedział z uśmiechem: - Śmieszny kapelusz, Sheena. - Śmieszny kapelusz - powtórzyła bolesnym szeptem. - Przyniosłem go dla ciebie. Ciemnobrązowe oczy przesunęły się ze zwisającej siatki na jego twarz i z powrotem. Grant milczał. Sheena powoli podniosła siatkę i niezdarnie położyła ją na głowie. Siatka z metalicznym brzękiem spadła na podłogę. - Pomogę ci - powiedział Grant, sięgając po przewody. - Nie. - Sheena odepchnęła go lekkim ruchem ręki, ale Grant niemal się przewrócił. Zapomniałem, jaka jest silna, pomyślał. Wmówiłem sobie, że nie ma własnego zdania. To błąd. Gorylica złapała siatkę oburącz i udrapowała ją na głowie. Siatka przekrzywiła się i zsunęła na jedno oko, ale tym razem nie spadła. Sheena wyglądała niedorzecznie i Grant miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale zdołał się opanować. Uśmiechnął się szeroko. - Grzeczna dziewczynka, Sheena! - pochwalił. - Śmieszny kapelusz - powiedziała. - Śmieszny kapelusz - przyznał, klepiąc się po głowie. Za jakiś tydzień podłączymy siatkę i zaczniemy rejestrować dane z jej mózgu, pomyślał. Najpierw niech się przyzwyczai. I niech Pascal mi pokaże, jak się obsługuje konsolę. Nie ma sensu ściągać tu obcych. To tylko zdenerwuje Sheenę. Zakłuło go w żebrach, gdy odetchnął głęboko. Nie, powiedział sobie, zdecydowanie nie warto denerwować Sheeny. KSIĘGA III Każdy bowiem widzi: mędrcy umierają (...) Bo człowiek nie będzie trwał w dostatku, przyrównywany jest do bydląt, które giną. Psalm 49 Ostatnia próba Miesiąc przeminął z szybkością jednego krótkiego dnia. Grant pracował na dwie zmiany w centrum kontroli misji, wciśnięty za pulpit obok Frankovicha, obserwując na ściennych ekranach Lane, Karlstada, Irenę Pascal i Muzorawę, którzy pod złowrogim okiem doktor Krebs ćwiczyli w akwarium. Z początku używali tylko kontroli manualnej, ale po paru dniach zaczęli symulować połączenie z systemami statku przez elektrody biochipów. Wo siedział przy centralnym pulpicie w centrum kontroli podczas każdej symulacji. Zdaniem Granta często wyglądał na roztargnionego, obojętnego na to, co działo się w akwarium. Martwi go inspekcja, myślał. Dokładnie skontrolują stację w siedem dni po rozpoczęciu misji. Co wieczór jadali w pokoju konferencyjnym i omawiali dzień pracy. Krebs rzadko im towarzyszyła, a kiedy się zjawiała, wszyscy ją ignorowali. Siedziała samotnie u szczytu stołu, mierząc ich złym wzrokiem. Odzywała się tylko po to, żeby przypomnieć o zasadach bezpieczeństwa albo zbesztać ich za nieudolną lub zgoła kiepską pracę w symulatorze. Grant często wymykał się wcześniej, żeby spędzić trochę czasu z Sheeną. Inni byli zbyt zajęci misją, żeby zwracać uwagę na jego”randki” z gorylicą. Nawet Karlstad znalazł nowy temat dla toczonych przy kolacji dyskusji. - Mój Boże - powiedział pewnego wieczoru - podłączanie naprawdę jest lepsze od seksu... no, prawie. - Przy dużej wprawie można łączyć się między sobą - dodał Muzorawa. - To prawie jak telepatia. - Poważnie? - Karlstad zerknął na O’Harę. - Skup się na tym, co masz powyżej pasa, Egon - powiedziała. - Chodzi o doznania mentalne, nie fizyczne. - Mózg jest najważniejszym narządem płciowym - sparował. Potrząsnęła głową, gniewnie ściągając brwi. Muzorawa wyjaśnił Grantowi, że implanty zawierają również mikrominiaturowe półprzewodnikowe lasery połączone światłowodami z systemami statku. - Fotooptyka może przenosić więcej informacji niż elektronika - powiedziała O’Hara. - Ale ludzki układ nerwowy na charakter elektryczny, prawda? - zapytał Grant. - Elektrochemiczny - poprawił Karlstad. - A zatem wpompowanie wszystkich tych danych fotooptycznych do układu nerwowego... - Powoduje przeciążenie - dokończył Muzorawa. - I doznania, jakich w życiu nie zaznałeś - dodała O’Hara. Karlstad westchnął potężnie. Po kolacji Grant jak zwykle poszedł do Sheeny. Próbował przyzwyczaić ją do siatki neuronowej. Nadal nie umiała dobrze jej założyć, ale przyjmowała jego pomoc przy rozmieszczaniu elektrod na czaszce. - Gdybyśmy tylko mogli ogolić jej głowę - powiedziała tęsknie Pascal w czasie późnej przekąski w pokoju konferencyjnym. Ona też miała podwójne obowiązki: co wieczór obserwowała Granta i Sheenę przez kamery podglądu, a w dzień trenowała w symulatorze. Wyglądała na taką zmęczoną, jak Grant się czuł. - Nie pozwoli się ostrzyc - odparł. - Moglibyśmy ją uśpić. - Bez sensu. - Grant nałożył na kanapkę plaster syntetycznej pieczeni wołowej. - Nim przywyknie do łysiny, sierść odrośnie. Pascal westchnęła. - Tak, chyba masz rację. - Jeśli pozwoli mi zawiązać siatkę pod brodą, wtedy będziesz miała przyzwoity kontakt. - Jeśli pozwoli. - Pascal parsknęła i odłożyła widelec. - Zdajesz sobie sprawę, że to zwierzę doświadczalne kieruje tym eksperymentem? To ogromnie irytujące. Grant był zaskoczony, gdy nazwała Sheenę zwierzęciem doświadczalnym. Z jeszcze większym zdziwieniem uświadomił sobie, że uważa gorylicę za osobę. Próbując uspokoić Pascal, powiedział: - Daj mi parę dni, a Sheena będzie nosić siatkę z właściwie rozmieszczonymi elektrodami. - Za sześć dni startujemy. - Obawiam się, że Sheena gwiżdże na harmonogramy. - Tak, rozumiem. I to mnie frustruje. Doprowadza do szału. - Mogę za ciebie obsługiwać konsolę - zaproponował Grant. - Zbiorę dane i po powrocie z misji będąjak znalazł. Pascal popatrzyła na niego z powątpiewaniem. Drzwi rozsunęły się i do pokoju konferencyjnego leniwym krokiem, jakby spacerował po miejskim bulwarze, wszedł Red Devlin. - Ircne, kotku, jak leci? - Co ty tu robisz? - zapytał Grant. - Nie powinieneś... - Tylko bez nerwów, stary - parsknął Devlin. - Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany. Jak myślisz, kto przynosi wam papu i wszelkie smakołyki, co? Kto pilnuje, żeby nie zabrakło wam kawy? - - W porządku - powiedziała Pascal cicho. - Robi, co do niego należy. - Święta racja, słonko. Grant, jak ci się układa z Sheeną? - Dobrze - odparł Grant, zmęczony żartami na ten temat. Devlin wyjął z kieszeni plastikową fiolkę i podał ją Pascal. - Jesteś pewna, że o to ci chodzi? - zapytał ze szczerym przejęciem. - Mam wrażenie, że potrzebujesz czegoś, co pomoże ci zasnąć, a nie utrzyma na nogach. - Śpię dobrze - odparła. - Muszę być w formie za dnia. - W symulatorze, co? Przytaknęła. - Jak idzie? Kiedy lecicie? Nim Pascal zdążyła odpowiedzieć, Grant wtrącił: - Doktor Wo nie chce, żebyśmy rozmawiali o misji z ludźmi, którzy nie należą do zespołu. Devlin wyprężył się, parodiując postawę na baczność, strzelił obcasami i zasalutował. - Rozkaz, sir! Grant zaśmiał się wbrew sobie. Pascal powiedziała: - Grant ma rację. Nie wolno nam rozmawiać o misji. - Rozumiem - odparł Devlin, stając normalnie. - Nie ma sprawy. - Ale za trzy dni pożegnamy się na dłużej - dodała. Grant wpadł w irytację. Wiedział, że przesadza, ale przecież zasady ustanawia się po to, żeby je przestrzegać, nie łamać. Może Krebs i doktor Wo byli paranoikami, ale uznał, że lepiej być pa-ranoikiem niż ofiarą jakiegoś fanatycznego terrorysty. Gdy Devlin odwrócił się do termosu bufetowego, Grant szepnął do Pascal: - Irenę, powiedziałaś mu, że za trzy dni. Przecież misja rozpocznie się nie prędzej niż za sześć. - Tak - pokiwała głową - ale za trzy dni załoga wchodzi w zanurzenie. Gdy raz się zanurzymy, nie będzie odwrotu. - Nie wiedziałem... - Gdy raz zaczniemy oddychać tym okropnym płynem, wyjdziemy na powietrze dopiero po zakończeniu misji. - Grant pomyślał, że jest ponura jak skazaniec, za którym mają się zatrzasnąć kraty więzienia. Bezsprzecznie wyglądała na przestraszoną. Razem wyszli z pokoju konferencyjnego. Kwatera Pascal mieściła się parędziesiąt metrów od jego pokoju. Korytarz był pogrążony w półmroku. Poza ochroniarzem odbywającym senny obchód, w polu widzenia nie było żywej duszy. Późna pora przepłoszyła spacerowiczów. Dlatego Grant zdziwił się, gdy zobaczył Kaylę Ukarę siedzącą na podłodze przy drzwiach Pascal, opartą plecami o ścianę, z głową na kolanach, jakby spała. - Kayla - szepnęła Irenę. Ukara poderwała głowę i spojrzała na nich przytomnie. Jej dzikie rysy złagodniały, gdy uśmiechnęła się do Irenę. Gdy podniosła się z podłogi, Pascal, zaczerwieniona z zakłopotania, odwróciła się do Granta. - Dzięki za odprowadzenie do domu - powiedziała cicho. Grant pokiwał głową, zaintrygowany. - W porządku. Mieszkam kawałek dalej. Ale Pascal już nie zwracała na niego uwagi. Patrzyła wyłącznie na Ukarę. Grant życzył im dobrej nocy i odszedł. Raz zerknął przez ramię. Pascal wystukiwała kod na zamku elektronicznym, a Kayla obejmowała ją w talii. Są kochankami! Grant był zszokowany. Wiedział, że nie powinien, wiedział, że to nie jego sprawa, obie są dorosłe i mają prawo do osobistego życia. A jednak w głębi duszy czuł, że to, co robią, jest złe, bardzo złe. To nie twój interes, powiedział sobie. Zapomnij o tym. Mimo wszystko romans dwóch kobiet nie dawał mu spokoju. Następnego wieczoru zawiązał pod brodą swoją siatkę neuronową. - Widzisz? - powiedział do Sheeny. - Wygląda znacznie lepiej. Sheena podejrzliwie zmierzyła go wzrokiem. Siedzieli na plastikowych płytkach podłogi w przestronnym kojcu Sheeny, naprzeciwko siebie. Gorylica piętrzyła się nad nim niczym kosmata góra. - I nie spada. - Grant energicznie potrząsnął głową. Siatka przylegała do czaszki. Sheena ociężale pokręciła głową i jej siatka zsunęła się na podłogę. Prychnęła i wbiła w nią oczy. Podniosła siatkę i udrapowała ją na głowie. Grant spodziewał się, że spróbuje zawiązać luźne końce, ale tylko spojrzała na otwarte dłonie. - Nie - powiedziała. Grant uznał, że jej głos zdradza zniechęcenie. Popatrzyła na niego. - Ręce... nic... Sheena nie może. Wezbrał w nim smutek. Ona wie, że jej ręce nie są dość zwinne, by zawiązać końce. Zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń. - Grant zrobi - powiedziała. - Jasne, Sheena. - Przysunął się do niej. - Z przyjemnością ci pomogę. - Grant pomoże Sheena. - Tak, pomogę. - Ukląkł przed potężną gorylica, czując jej ciepło, świadom, że mogłaby zmiażdżyć mu żebra, i ostrożnie zawiązał siatkę pod jej brodą. - Już - powiedział, wracając na swoje miejsce. - Teraz jesteśmy tacy sami. - Nie. - Sheena powoli pokręciła ciężką głową. - Nie tacy sami. Sheena nie Grant. Grant nie Sheena. Chrząknął, zastanawiając się, co powiedzieć. Wreszcie odzyskał głos. - Jestem twoim przyjacielem, Sheena. Ty i ja jesteśmy przyjaciółmi. - Przyjaciele. - Sheena zastanawiała się przez chwilę. - Grant pomoże Sheena. - Tak. Pomogę ci we wszystkim. Kiedy światła przygasły na noc i Sheena przeniosła się w kąt, gdzie miała gniazdo z plastikowej pianki, Grant ze zmęczeniem podniósł się na nogi i wyszedł na wąski korytarz. - Dobranoc, Sheena - zawołał. Musiała już zasnąć, bo nie odpowiedziała. Grant podszedł na palcach do elektronicznej konsoli stojącej parę metrów od wejścia. Ostrożnie włączył zasilanie i uaktywnił skanery. W pokrywie zapaliły się cztery małe ekrany. Pełzły po nich zielone gąsienice linii. Mrużąc oczy w nikłym oświetleniu, Grant sprawdził, czy aparat rejestruje fale mózgowe She-eny. Z zadowoleniem pokiwał głową. Miał nadzieję, że wyniki poprawią humor Pascal przed wyruszeniem na głęboką misję. Może nawet przyłapiemy Sheenę na marzeniach sennych, pomyślał. Nazajutrz rano znalazł Pascal w szatni, gdzie załoga misji przebierała się w stroje piankowe. Była sama. Inni już poszli do akwarium, żeby ćwiczyć w symulatorze. Pascal rzeczywiście się ucieszyła, ale Grant widział, że jest skupiona na misji. - Po powrocie - powiedział z nieco sztuczną wesołością - będziesz miała dość danych do napisania książki. - Jeśli wrócę - mruknęła. - Jeśli? Zapięła piankę i sięgnęła po plastikową maskę z półki nad wieszakiem. Miała gołe nogi. Na obu od bioder do połowy łydek lśnił rząd elektrod. Implanty wyglądały jak czubki srebrnych pocisków. Grant musiał się powstrzymywać, żeby nie wlepiać w nie oczu. - Im bliżej startu, tym bardziej się boję - wyznała. - To chyba naturalne. Nerwy. - Tak - mruknęła z goryczą. - Najzupełniej naturalne. Ale ani trochę nie przyjemne. Pascal ruszyła do wyjścia, jej bose stopy plaskały cicho po plastikowych płytkach. Grant spostrzegł, że zapomniała butli. Podniósł ją z podłogi, zaskoczony ciężarem, i ruszył za nią. W drzwiach stanęła Christel Krebs, skutecznie blokując przejście. Pascal zatrzymała się, jakby obronnym gestem podnosząc przejrzystą maskę. Krebs niezgrabnie ruszyła w jej stronę. Grant zobaczył, że jej grube nogi też są usiane elektrodami. - Przepraszam za spóźnienie, doktor Krebs - zaczęła Pascal. - Widzi pani... - Doktor Pascal - Krebs powiedziała to takim tonem, jakby widziała ją pierwszy raz w życiu. Zamrugała i podjęła: - Wszyscy na panią czekają. Nie ma czasu do stracenia. - Tak, rozumiem. - Irenę - zawołał Grant, podnosząc butlę. - Będzie ci potrzebna, prawda? Pascal jakby się zawahała. Wreszcie położyła maskę na podłodze i pozwoliła, by Grant założył jej szelki na ramiona. - Archer, prawda? - zapytała Krebs. - Tak, proszę pani. - Powinien pan być w centrum kontroli, nie tutaj. - Zgadza się, ale chciałem poinformować doktor Pascal o postępach w pracy z Sheeną. - To nie ma związku z misją - ucięła Krebs głosem ostrym jak smagnięcie biczem. - Proszę natychmiast udać się na stanowisko. - Tak jest. W centrum kontroli panowało napięcie. Nawet doktor Wo, siedzący pośrodku tłocznego, przegrzanego pomieszczenia, wyglądał na zdenerwowanego. Grant wiedział, że to ostatnia symulacja. Jeśli nie będzie żadnych potknięć, jutro będą ćwiczyć już w statku. Krebs unosiła się nad czterema członkami załogi, wywar-kując rozkazy, zaglądając im przez ramię, gdy stali na stanowiskach z nogami w pętlach. Po raz kolejny przerabiali procedury odcumowywania statku od stacji i wchodzenia na niezależną orbitę. O’Hara, Pascal, Karlstad i Muzorawa pracowali sprawnie jak jeden dobrze naoliwiony mechanizm. Prawie nie musieli dotykać ręcznych regulatorów. Nawet powarkiwania Krebs ści-chły do pomruków zadowolenia. Kątem oka Grant widział, jak doktor Wo wpatruje się w ekrany na swojej konsoli. Skupiony na odczytach z symulowanych systemów statku i z monitorów medycznych pięciorga ludzi w zbiorniku, ani razu nie spojrzał na ekran ścienny. Grant koncentrował się na własnych ekranach. Był odpowiedzialny za układy napędu i zasilania elektrycznego, które pracowały odrobiną poniżej optymalnej wartości projektowej. Mógłby zwiększyć moc, ale wyłącznie w sytuacji kryzysowej. Doktor Wo się o nią postarał. Załoga pomyślnie odcumowała od stacji. Byli już zdani wyłącznie na siebie, zależni od wewnętrznego zasilania statku. Wo wcisnął klawisz i nagle połowa świateł na konsoli Granta rozbłysła złowieszczą czerwienią. - Brak mocy! - wrzasnął Grant. Muzorawa wypowiedział dokładnie te same słowa, ale znacznie spokojniej. - Włączyć zasilanie awaryjne - poleciła Krebs. Grant wiedział, że powinien trzymać ręce z dala od pulpitu sterowniczego i pozwolić załodze samodzielnie uporać się z problemem. Pokusa przywrócenia symulatorowi pełnej mocy była taka silna, że drżał z niecierpliwości. - Jest zasilanie awaryjne - oznajmił Muzorawa. Grant zerknął na ekran ścienny i zobaczył, że symulator jest teraz oświetlony przyćmionym światłem. Na połowie pulpitów paliły się czerwone lampki. - Siada podtrzymywanie życia - powiedziała O’Hara z napięciem w głosie. - Pompy wymuszające obieg potrzebują więcej mocy. - Wracać do stacji - rozkazała Krebs. Była to standardowa procedura. Awaria nastąpiła w niedługim czasie po odcumowaniu, więc najbezpieczniejsze rozwiązanie polegało na powrocie i podłączeniu się do układu zasilania stacji. Grant wiedział, że jeśli coś podobnego zdarzy się później, załoga będzie musiała usunąć awarię samodzielnie. Palce go swędziały, żeby naprawić szkody świadomie spowodowane przez doktora Wo, ale tylko patrzył, jak załoga symuluje powrót i połączenie z modułem dokującym stacji. Przeprowadzali manewr niezwykle sprawnie, prawie bez dotykania klawiatur czy przełączników. To tylko symulacja, powtarzał sobie, ale mimo to był zlany potem, gdy Krebs zameldowała o pomyślnym zakończeniu dokowania. - Dobrze - powiedział Wo do mikrofonu. - Ogłaszam krótką przerwę, ale nie wychodźcie z symulatora. Zaraz zobaczymy, co zrobicie, gdy awaria zdarzy się po wejściu w chmury. Członkowie załogi jęknęli - z wyjątkiem Krebs, jak zauważył Grant. Ona się uśmiechnęła. Odwrócił się do Frankovicha, skulonego przy sąsiedniej konsoli. Siedzieli tak blisko, że stykali się nogami. - Kapitan Krebs dobrze się bawi - powiedział Frankovich. Przysuwając się jeszcze bliżej, wyszeptał: - Ale doktor Wo podchodzi do tego z najwyższą powagą. Grant zerknął na Wo. Dyrektor miał ponurą, niemal złowrogą minę. Grant w duchu pokiwał głową i powiedział do siebie: Tak, doktor Wo traktuje to bardzo poważnie. Awaria Zmordowany po długim dniu symulacji, Grant zabrał kolację z pokoju konferencyjnego, wstąpił do kafeterii po miskę owoców dla Sheeny i powlókł się do akwarium z dwoma kompletami siatek neuronowych w kieszeniach spodni. Podwodne światła padały z okien na jednolitą ścianę po lewej stronie. Grant minął rzędy zbiorników z rybami. Delfiny pływały leniwie w swoim wielkim basenie, smukłe i milczące. Grant przystanął na chwilę przy zbiorniku z symulatorem. Był pusty. Technicy zaczną rozmontowywać sprzęt zaraz po starcie statku. Zastanowił się, czy go schowają, żeby czekał na kolejne wyprawy. Wielce możliwe, pomyślał. Poczuł lekkie zaniepokojenie, gdy Sheena nie wyszła na korytarz, żeby go przywitać. Zwykle przechadzała się wzdłuż zbiorników, czekając na niego z niecierpliwością dwuletniego dziecka. Z drugiej strony, pod jej nieobecność miał okazję niepostrzeżenie włączyć aparaturę monitorującą. Stwierdził, że pracuje bez zakłóceń i odbiera stały płaski sygnał z siatki w lewej kieszeni. Ta w prawej była atrapą, mającą na celu wprawienie Sheeny w przekonanie, że noszą jednakowe”kapelusze”. Grant zajrzał do komórki i zobaczył, że gorylica siedzi na pośladkach, pochylona nad drewnianą układanką. Ułożyła już osiem z dziesięciu dużych elementów. Podniosła głowę na jego widok. - Jedzenie! - wychrypiała i stanęła na czworakach. Grant wiedział, że nie umie się uśmiechać, ale chyba ucieszyła się na jego widok - i miski, którą dla niej przyniósł. - Owoce - powiedział, stawiając miskę na podłodze. - Owoce - powtórzyła. - I Grant jedzenie. Pokiwał głową. - Ja mam sojburgera, sałatkę i lody na deser. Sheena podniosła miskę z owocami, ale wbiła oczy w lody. Po chwili przeniosła spojrzenie na niego. - Grant lody? - Chcesz trochę lodów, Sheena? - Tak - odpowiedziała bez namysłu. - Dobrze. - Podał jej małe naczynie. Przytulając do piersi miskę z owocami, drugą ręką złapała pojemnik z lodami. Grant zaśmiał się z jej niepoprawnego łakomstwa. - Zostaw trochę dla mnie. - Tak - odparła. Ale w niecałą minutę po lodach zostały tylko resztki wokół jej pyska. Grant z zaskoczeniem stwierdził, że nagle zgłodniał i zabrał się za burgera. Zaproponował Sheenie parę liści sałaty, ale ob-wąchała go i zrezygnowała. Gdy zjadła owoce, zapytała: - Grant przyniesie kapelusz? Wyciągnął z kieszeni siatki neuronowe. - Mam, Sheena. Jeden dla ciebie i jeden dla mnie. Pochyliła się, żeby mógł założyć jej siatkę na głowę i zawiązać końce pod brodą. Następnie założył swoją siatkę. - Dokończymy układankę - powiedział. - Grant zrobi. - Nie, nie, Sheena. Już ułożyłaś większość kawałków. Zostały tylko dwa. Ty je ułóż. - Grant pierwszy. Pokiwał głową. - Chcesz, żebym położył jeden kawałek? - Tak - powiedziała i podniosła wielką dłoń do głowy. - Nie! Nie drap się po głowie! Zepsujesz kapelusz. - Boli - poskarżyła się. - Grant zmusił się do uśmiechu. - Nie, nie boli, Sheena. Moj kapelusz nie boli. Twój kapelusz nie boli. Lekko przekrzywiła siatkę. Grant podniósł się na kolana, żeby ją poprawić. - Boli - powtórzyła. - Nie może boleć - powiedział. - Chodź, dokończymy układankę. Podniósł jeden z dwóch pozostałych elementów i położył go na właściwym miejscu. Sheena przez chwilę patrzyła na puzzle, potem sięgnęła po ostatni kawałek. Nagle wypuściła go z ręki. - Boli! - warknęła i sięgnęła do siatki. Grant zobaczył smużkę dymu snującą się z jednej elektrody. Moj Boże, to ją parzy! Sheena zdarła siatkę z głowy i rzuciła ją na podłogę. Ryknęła z bólu i poderwała się na nogi. Zabije mnie! - pomyślał Grant. Gorylica zacisnęła dłoń w potężną pięść i trzasnęła w stalową ścianę kojca. Metal wgiął się. Grant skoczył na równe nogi. Sheena piętrzyła się nad nim, ogromna, z obnażonymi zębami. - Grant krzywdzi Sheena! - wychrypiała. - Nie, nie chciałem... - Grant nie przyjaciel! Zaczął się cofać w kierunku wejścia. Na zewnątrz był przycisk służący do awaryjnego opuszczania grubych krat. Sheena opadła na cztery łapy i Grant zobaczył oparzenie na jej głowie. Patrzyła na niego groźnie, gdy się cofał. Nie odwracaj się do niej plecami! - powtarzał sobie. Goryle nieczęsto atakują człowieka, który jest odwrócony przodem. Nieczęsto - to nie znaczy, że nigdy, tłukło mu się po głowie. Wydawało się, że wszystko rozgrywa się w zwolnionym tempie, jak w koszmarze. Grant przesuwał się w stronę wyjścia, Sheena warczała i patrzyła na niego groźnie. W pewnej chwili zrobiła krok w jego stronę. Grant wyskoczył na korytarz i trzasnął w przycisk. Krata opadła szybko. Sheena złapała jeden z prętów w wielką, włochatą rękę. Grant pomyślał, że gdyby chciała, mogłaby go wygiąć. - Przepraszam, Sheena - wymamrotał. - Nie chciałem cię skrzywdzić. Jedna elektroda musiała być zepsuta. Nie chciałem cię skrzywdzić. - Grant nie przyjaciel - powtórzyła gorylica. Odwróciła się do niego plecami i odeszła w najdalszy kąt komórki. Grant stał zrozpaczony. Masz rację, przyznał bezgłośnie. Nie jestem twoim przyjacielem. Nigdy nie byłem, chociaż chciałem. Zanurzenie Następnego wieczoru uczestnicy misji wyprawili smętne pożegnalne przyjęcie w kwaterze O’Hary. Lane osobiście zaprosiła Granta. Przybity po zdarzeniu w akwarium, ciągle pełen strachu przed gorylica, przyjął zaproszenie. Zjawił się jako ostatni. Pokój 0’Hary znowu przypominał planetarium, nawet podłoga była usiana gwiazdami. Przez oszałamiającą chwilę Grant miał wrażenie, że wszyscy siedzą w pustce, że unoszą się w środku kosmosu. W półmroku sączyła się cicha, eteryczna muzyka. - Niestety, żadnych stymulantów - powiedziała Lane ściszonym głosem. - Misja, rozumiesz. Grant pokiwał głową. Przeszedł po gwiaździstej podłodze, żeby usiąść między Muzorawą a Pascal. Broda Zęba zniknęła, Karlstad był zupełnie łysy. Pascal miała lekko przekrzywioną perukę; Lane w swojej wyglądała zdecydowanie bardziej naturalnie. Wszyscy członkowie załogi zostali wydepilowani, pomyślał. Z powodu zanurzenia, tak jest bardziej higienicznie. - Myślałam, że będziesz u Sheeny - powiedziała Pascal. Grant mimowolnie zacisnął szczęki. Z wysiłkiem odparł: - Wczoraj miałem z nią problem. - Co się stało? - Opisał incydent z parzącą elektrodą. Zamiast okazać współczucie, Pascal natychmiast zapytała: - Masz dane? Zamrugał. - Nie wiem. Nie sprawdziłem. Wszystko było takie... - Inne elektrody powinny działać. Miałeś okazję zarejestrować tyle wrażeń. Złość. Ból. To bezcenne informacje! Zdrada, pomyślał Grant. Jakie fale mózgowe zilustrują poczucie zdrady? - Winisz się za to, co się stało? - zapytał Muzorawa łagodnie. Grant wzruszył ramionami. - A czy był tam ktoś oprócz mnie? - Czasami doświadczenia nie wychodzą. Sprzęt zawodzi... - Miło to usłyszeć w przeddzień zanurzenia - burknął Karlstad. Siedział po drugiej stronie Muzorawy. - Myślisz, że Sheena nie przestanie się na ciebie złościć? - zapytała O’Hara. - Nie wiem - odparł Grant. - Na razie boję się do niej wrócić. - Sprzeczka kochanków - zażartował Karlstad. Grant nie był w nastroju do żartów. - Skoro o tym mowa, doktor Krebs nie przyjdzie na przyjęcie? Karlstad poderwał ręce. - Boże uchowaj! Muzorawa zaśmiał się. - Racja, Egon. To ona cię wybrała. Ma dla ciebie wyjątkowe miejsce w sercu. - To znaczy, że mnie nie cierpi - ucieszył się Frankovich. - Bogu niech będą dzięki! O’Hara powiedziała: - Uznałam, że zaproszenie Krebs nie byłoby dobrym pomysłem. - Czemu nie? - parsknął Karlstad. - Może ożywiłaby tę stypę. Swoją drogą, przydałoby się coś dla rozruszania towarzystwa. - Widzieliście, jak patrzy, gdy do kogoś mówi? - zapytała O’Hara. - Niesamowicie, prawda? - Tak - przyznała Pascal. - Nie robiła tego przed wypadkiem. - To złe oko - zakrakał Karlstad. - Nauczyła się rzucać uroki. - Co by to nie było, mrozi mi krew w żyłach - powiedziała O’Hara. - Poważnie? Zaczekaj, aż znajdziesz się w tej zupie PFC. To dopiero zmrozi cię do szpiku. Przez długą chwilę nikt nie powiedział słowa. Grant wiedział, co ich czeka, i zadrżał wewnętrznie. - Grupa inspektorów MAA jest w drodze - mruknął Frankovich. - Słyszałam - powiedziała O’Hara. - A więc to prawda? Karlstad burknął: - Dlatego nasz wojowniczy dowódca chce jak najszybciej rozpocząć misję. Boi się, że urzędasy MAA ją wstrzymają, gdy tylko się o niej dowiedzą. - Czemu mieliby to zrobić? - Bo naraża ludzkie życie. - Bo możecie odkryć coś, czego sobie nie życzą - powiedział Grant. Wszyscy odwrócili się w jego stronę. - Zjawią się za dziesięć dni. W tym czasie będziecie już bezpieczni. - Bezpieczni? - parsknął Karlstad. - Akurat. Muzorawa powiedział: - Pamiętajmy o jednym: Będziemy badać region, w którym dotąd nie postała ludzka stopa. Będziemy szukać życia w zupełnie obcym środowisku. Będziemy szukać inteligentnego życia. To szczytne cele, niezależnie od przykrości, jakie będziemy musieli przecierpieć, żeby je osiągnąć. Przez chwilę Grant myślał, że Zeb oznajmi, iż wypełniają wolę boską. Ale islamski naukowiec nie dodał ani słowa. Siedząc przy konsoli w centrum kontroli misji, Grant niemal drżał ze zdenerwowania. Tego ranka pulpity już nie były połączone z symulatorem w akwarium. Na dużym ekranie ściennym widział wnętrze statku. Jeszcze było puste. Zamiast powietrza wypełniał je ciekły PFC. Załoga będzie oddychać tą zupą, będzie w niej zanurzona przez wiele dni, wiele tygodni. - Przygotować się do zanurzenia - powiedział doktor Wo ze swego miejsca przy środkowym pulpicie, nieświadomie podchwytując lakoniczny styl mówienia kontrolerów. Na ściennym ekranie ukazała się śluza modułu dokującego. Krebs i pozostali członkowie załogi stali przy zewnętrznym włazie. Wszyscy byli ubrani w obcisłe kostiumy, bardziej dla przyzwoitości niż z potrzeby. Trykot nie osłaniał nóg i Grant widział łebki elektrod, przywierające do skóry jak obleśne metalowe pijawki. - Jesteśmy gotowi - odparła Krebs, spoglądając prosto w kamerę. Rzeczywiście dziwnie patrzyła, jakby tylko jednym okiem. - Wykonać - powiedział doktor Wo. Począwszy od Muzorawy, kolejno wchodzili do śluzy. Kamery monitorujące pokazywały, jak właz zamyka się szczelnie, a śluzę powoli wypełnia gęsty ciekły perfluorokarbon. Grant miał wrażenie, że załoga jest z premedytacją topiona. Ludzie płynęli do góry, gdy komora się napełniała, instynktownie podnosząc głowę, żeby zassać ostatnie hausty powietrza. Kiedy ciecz wypełniła śluzę pod sufit, wstrząsały nimi niekontrolowane drgawki, wytrzeszczali oczy, otwierali usta i wymachiwali rękami. Grant zmuszał się do zachowania milczenia i spokoju, gdy patrzył na rozpaczliwe konwulsje przyjaciół. To jak oglądanie egzekucji, myślał, zaciskając pięści i czując przyspieszony puls. Wreszcie po walce, która wydawała się trwać godzinami, wszyscy zaczynali oddychać prawie normalnie i otwierali wewnętrzny właz śluzy, żeby wpłynąć do wnętrza statku. Grant zamrugał z niedowierzania, kiedy spojrzał na zegar na swojej konsoli. Instynktowna walka Muzorawy trwała niespełna trzydzieści sekund. Inni zmieścili się prawie w tym samym czasie. Krebs weszła do śluzy ostatnia. Prawie wcale nie walczyła. Co więcej, Grant dostrzegł uśmiech na topornej, szarej twarzy, gdy płyn zamknął się nad jej głową. Odłączenie Przez większą część dnia załoga przyzwyczajała się do nowego środowiska. Znając gabaryty statku, Grant nie zdawał sobie sprawy, że wnętrze może być takie małe. Mostek był nie większy od symulatora w akwarium. Rolę kambuza pełniła wysoka do ramienia szafka wbudowana w jedną z grodzi. Oczywiście, pomyślał. Przecież nie będą jeść normalnie; dostaną składniki odżywcze dożylnie, przez gniazda w szyjach. Krebs przydzieliła każdemu osobną koję, służącą do spania i jako miejsce zapewniające odrobinę prywatności. Koje przypominały podobny do trumny przedział, jaki Grant dzielił z Tava-lerą na pokładzie Robertsa. Głosy brzmiały inaczej: były niższe, płynęły wolniej, jakby ktoś odtwarzał nagranie z prędkością niższą od normalnej. Nikt nie wychodził z centrum kontroli na dłużej niż parę minut. Kiedy zbliżyło się południe, doktor Wo kazał Grantowi pójść do kafeterii po kanapki i napoje dla pięcioosobowej obsady. - Apetyt ci dopisuje, stary - zażartował Red Devlin, gdy Grant ładował jedzenie na tacę. Grant tylko pokiwał głową. - Co się święci? Zaczyna się wielkie dzieło? - Można tak powiedzieć - odparł Grant, zabierając tacę. - Może ci pomóc? - zawołał Devlin, gdy Grant kluczył wśród wchodzących z głównego korytarza. - Nie, dzięki - odkrzyknął przez ramię, niemal zderzając się z technikiem nadchodzącym z naprzeciwka. Czując się jak lokaj, nie naukowiec, zatargał ciężką tacę do centrum kontroli. Pewnie dlatego nazywają nas skuterami, pomyślał. Gdy wsunął się na swoje krzesło i zabrał się za jedzenie kanapki, Krebs zarządziła przygotowania do elektronicznego połączenia z systemami statku. Muzorawa zajął stanowisko przy pulpicie sterowniczym, O’Hara i Karlstad stanęli po bokach. Pascal nie było w polu widzenia. Grant pomyślał, że Lane wygląda na spiętą, może zmartwioną. Odczytanie miny Zęba było trudniejsze; zdawało się, że jest całkowicie skupiony na przyrządach. Grant patrzył na cztery bezwłose osoby, prawie nagie, z elektrodami sterczącymi z nóg. Cienkie jak włos światłowody biegły z implantów do wtyczek w konsolach. Przewody pływały swobodnie w wypełnionej płynem kabinie. Krebs unosiła się wyżej, za plecami załogi, jak lewitujący worek cementu, obserwując wszystkie poczynania. Przewody biegły od jej grubych nóg do tablicy w suficie. - Pamiętajcie - powiedziała dziwnie dudniącym głosem - po podłączeniu do statku, sterowania ręcznego można używać wyłącznie w trybie awaryjnym. Czterej członkowie załogi pokiwali głowami. Grant mimo woli złożył ręce na kolanach, aby trzymać je z daleka od konsoli. Teraz dzieje się to naprawdę, powiedział sobie. To już nie jest symulacja. - Kontynuować podłączenie systemów - polecił doktor Wo. To było niesamowite. Grant patrzył, jak członkowie załogi kolejno uaktywniają wszczepione chipy. Nic się nie stało. Nie było iskier ani świateł, żadnych zmian wyrazu na ich twarzach. Może trochę zesztywnieli, kiedy pierwsze impulsy przemknęły przez ich układy nerwowe. Grant dostrzegł drobny tik na policzku Karlstada. Ale nic więcej. Zmusił się do spojrzenia na swoją konsolę. Wszystkie światła paliły się na zielono: systemy funkcjonowały w obrębie parametrów konstrukcyjnych. - Przystąpić do kontroli układów. - Wo mówił słabym głosem, bez tchu, wyraźnie podekscytowany. - Kontrola układów - powtórzyła Krebs. Szło gładko; bezbłędnie, pomyślał Grant. Tylko Cjuintero, monitorujący sensory, zameldował o spadku poziomu chłodziwa w jednym z teleskopów na podczerwień. Karlstad został wyznaczony do sprawdzenia aparatu po odcumowaniu. - Może mamy przeciek - wysunęła przypuszczenie Krebs. - Prawdopodobnie nie został właściwie napełniony - powiedział Wo. - Zajmę się tym - zameldował Karlstad. - Tak czy siak, nie jest niezbędny. Zapasowy sprawuje się bez zarzutu. - Grant pomyślał, że Egon wykazuje się profesjonalizmem. Nie jest zachwycony udziałem w misji, ale będzie postępować jak na zawodowca przystało. I to mu się chwali. Załoga skończyła kontrolę i wróciła do prywatnych przedziałów na noc. Doktor Wo został przy pulpicie na środku centrum, ale zwolnił pozostałych czterech kontrolerów. Zmęczony i spocony Grant podniósł się z krzesła i wyszedł z zagraconego pomieszczenia. Bił się z sumieniem, czy iść do Sheeny. Nie, zadecydował. Nadal będzie zła po oparzeniu przez elektrodę. Nadal będzie kojarzyć mnie z bólem i zdradą. Wspomnienie wyszczerzonej, ryczącej z wściekłości gorylicy przyprawiało go o skurcz w dołku. Lepiej niech ochłonie, przekonywał sam siebie. Zobaczę się z nią jutro... albo po odlocie statku. Cały następny dzień minął na powolnym zwiększaniu ciśnienia wewnątrz statku. Grant obejrzał plany. Statek miał cztery odrębne kadłuby, jeden w drugim, z cieczą pod wysokim ciśnieniem pomiędzy nimi. Dlatego w środku jest taki mały, pomyślał. Sekcja, w której pracowała i mieszkała załoga, stanowiła mały ułamek całkowitej pojemności statku. Dzięki zanurzeniu w PFC załoga mogła przeżyć napór ogromnego ciśnienia oceanu Jowisza. Im wyższe ciśnienie zniesie załoga, tym głębiej statek będzie mógł zejść. Dlatego pod czujnym okiem Wo stopniowo podnoszono ciśnienie mieszaniny perfluorowęglanowej w statku. Wszystkie światła paliły się na zielono, więc Grant miał czas na obserwowanie załogi na ściennym panelu. Lane wygląda na zaniepokojoną, pomyślał. Z drugiej strony wiedział, że jego własne napięcie może rzutować na postrzeganie innych. Zeb sprawdzał programy komputerowe, które przetwarzały dane z sensorów. Jak zawsze sprawiał wrażenie spokojnego i rozluźnionego, metodycznego i kompetentnego. Jedyna różnica w jego powierzchowności polegała na braku starannie przystrzyżonej bródki. Patti Buono nie odrywała oczu od monitorów medycznych. - Jak samopoczucie? - pytała od czasu do czasu. Karlstad skarżył się na ból głowy, a Pascal powiedziała, że czuje ucisk w klatce piersiowej. - Reakcja o podłożu psychosomatycznym - oznajmiła Buono. - Odczyty świadczą, że ciśnienie, tętno i wszystkie inne parametry fizyczne są w normie. Pascal, dziwnie podobna do gnoma bez peruki na głowie, odwróciła się do kamery. - A jaka jest norma w tej zupie? - zapytała głębokim barytonem. - Skończyć z tym przekomarzaniem - warknęła Krebs. Pascal w milczeniu pokręciła głową. Kiedy ciśnienie osiągnęło dziewięćdziesiąt procent docelowego, Krebs powiedziała: - Tak trzymać przez godzinę. Dajcie im szansę na przystosowanie. - Dziewięćdziesiąt procent przez godzinę - zgodził się Wo. Nazajutrz rano Bouono zapytała wszystkich, jak spali. Najgorsze skutki pełnego zwiększenia ciśnienia ograniczyły się do lekkiego krwawienia z nosa w przypadku O’Hary i koszmarów, które nękały - pomyśleć tylko! - Muzorawę. Bouno nie zaciekawiła się treścią snów Muzorawy; interesował ją wyłącznie stan fizyczny. Po starannym skontrolowaniu czujników medycznych oznajmiła, że cala załoga jest gotowa do wypełniania obowiązków. - Gotowi do rozpoczęcia procedury odłączenia - oświadczyła Krebs. - Chwileczkę - doktor Wo podniósł rękę z rozcapierzonymi palcami. - To odpowiednia chwila na chrzest statku. - Chrzest? - Krebs wbiła oczy w kamerę. Grant nie umiał powiedzieć, co wyraża jej skrzywiona twarz: zdziwienie czy irytację. - Tak - odparł Wo z całkowitą powagą. - W czasie pierwszej misji statek nie miał nazwy. To przyniosło pecha. Statek powinien mieć własne imię, które zapewni mu pomyślność. Krebs zrobiła kwaśną minę. Grant widział, że zdenerwowała ją ta nagła manifestacja chińskich przesądów. Wo spokojnie oznajmił: - Statek ten będzie nosić imię Zheng He. Nikt nie odezwał się słowem. Wszyscy są zaciekawieni, pomyślał Grant. Do licha, co znaczy Zheng He? Wreszcie Krebs powiedziała: - Dobrze. Zheng He jest gotów do odłączenia. - Wykonać. Granta ścisnęło w piersi. Po odcumowaniu statek stanie się niezależny od stacji. Skieruje się w chmury Jowisza, a potem w dół, do oceanu. Jeśli wpadną w kłopoty, nie będziemy w stanie im pomóc. Będą zdani wyłącznie na siebie. Odłączenie przebiegało automatycznie. Grant nie słyszał zwalnianych zaczepów czy łączników. Patrzył na ścienny ekran i tylko od czasu do czasu zerkał na konsolę, żeby sprawdzić, czy systemy napędu i zasilania działają prawidłowo. Zheng He odłączył się od tunelu i użył tarczy magnetycznej, żeby odepchnąć się od wielkiej Stacji Badawczej Gold. Grant uśmiechnął się lekko. Ekran magnetyczny chronił stację przed subatomowymi cząstkami energetycznymi, które w czasie burzy magnetycznej wyrzucała magnetosfera Jowisza. Teraz odpychał nieco większą”cząstkę”, Zheng He. Statek i stacja sunęły w odległości kilometra na równoległych orbitach, w nieco ponad sześć godzin okrążając wielką planetę. Grant patrzył na ekran, który ukazywał statek: maleńką metaliczną soczewkę na tle wirujących, turbulentnych chmur Jowisza. Załoga ponownie sprawdziła systemy. Krebs zameldowała, że są gotowi do wejścia w atmosferę. - Odpalić rakiety - rozkazała. Grant dostrzegł iskierkę światła z boku spodka. Przez jedną dramatyczną chwilę myślał, że rakiety zawiodły. Wydawało się, że Zheng He w dalszym ciągu leci równolegle do stacji, bezwładny jak kamień. Sekundę później zobaczył, że statek oddala się od nich coraz szybciej, ściągany przez potężną grawitację Jowisza w dół, w wirujące chmury. Doktor Wo rzekł coś głośno po chińsku. - Powodzenia - powiedział Frankovich lekko drżącym głosem. - Bezpiecznej podróży - zawołała Kayla Ukara do załogi. Grant oblizał usta. Nagle zaschło mu w gardle. Wreszcie odzyskał mowę i wykrztusił: - Z Bogiem. Wyznanie Pięciu kontrolerów patrzyło, jak Zheng He wchodzi w chmury Jowisza. Grant jeszcze przez kilka minut po wejściu wlepiał oczy w ekran ukazujący barwną powłokę chmur. Statek zniknął. Jakby nigdy nie istniał. Moi przyjaciele są w tym statku, powiedział do siebie. Przechodzą przez chmury, podczas gdy ja siedzę tutaj i nie mam nic innego do roboty, jak tylko patrzeć na milczącą konsolę. Jeśli coś się stanie, nie będę mógł im pomóc. - Poproszę o raporty - powiedział doktor Wo. Jego chrapliwy głos brzmiał ostrzej niż zwykle. - Podtrzymywanie życia? - W granicach normy - odparł Frankovich. - Integralność kadłuba? - Bez zarzutu - odpowiedział Nacho Quintero. Monitory medyczne i inne wskaźniki informowały o idealnym stanie statku i załogi. Nawet poziom chłodziwa w teleskopie wrócił do normy. Kiedy Wo zapytał o systemy zasilania, Grant szybko przejrzał ekrany. - Zasilanie w porządku - zameldował. Wo rozejrzał się po ciasnym, dusznym pomieszczeniu, powiódł wzrokiem od jednego kontrolera do drugiego, a potem popatrzył na duży ekran. Nadal ukazywał wyłącznie bezkresne morze chmur Jowisza. - Wywołać ich? - zastanowiła się na głos Patti Buono. - Nawiązać kontakt głosowy? - Zgłoszą się za trzy minuty - przypomniał Wo, wskazując plan misji na głównym ekranie swojej konsoli. Czas płynął powoli. Grant przez chwilę myślał, że zegar na jego pulpicie zatrzymał się. W centrum kontroli panowała cisza. Słychać było tylko szum urządzeń elektrycznych i daleki szept wentylatorów. Wo przemienił się w kłodę drewna, w nieruchomy, nie mrugający posąg. Grant zastanawiał się, czy ten człowiek w ogóle oddycha. Sam siedział jak na szpilkach, pot zbierał mu się na czole i na górnej wardze, ściekał po żebrach. - Kontrola, tu Zheng He. - Głos Krebs zmącił ciszę. - Słyszą was - odparł Wo tak spokojnie, jakby kapitan siedziała obok niego. - Wszystkie systemy funkcjonują prawidłowo. Nie ma żadnych problemów. - Dobrze. - Wo z zadowoleniem skinął głową. - Przygotowujemy się do opadania. Przerwa w łączności uniemożliwi dalszą... - Krcbs zawiesiła głos, jakby szukając słowa - dalszą łączność. - Rozumiem - odparł Wo. - Będziemy śledzić waszą radiolatarnię, dopóki będzie to możliwe. Grant wiedział, że na statku są dwie latarnie: długofalowy nadajnik radiowy i laser komunikacyjny na podczerwień. Gruba, turbulentna atmosfera, w której szalały burze i biły pioruny, tłumiła sygnały, ale mierząc ich siłę i dyspersję naukowcy mogli badać dynamikę. Grant usłyszał sardoniczny szept w głowie: Nawet za cenę życia załogi. Statek zabrał również pół tuzina”torped”, małych automatycznych kapsuł z własnym napędem, które można było wystrzelić ponad górną granicę chmur i stamtąd nadać zakodowaną wiadomość. Dopóki trwała łączność ze statkiem, żaden z kontrolerów nie opuścił swojego stanowiska. Po sześciu godzinach stałe migotanie błyskawic zagłuszyło nawet sygnały radiolatarni. Wiedzieli, że nie usłyszą żadnej wiadomości z Zheng He, dopóki załoga nie wystrzeli kapsuły. Wo odepchnął fotel od konsoli. - Nic więcej nie możemy zrobić - powiedział słabym, zmęczonym głosem. - Są zdani na siebie. Wyjechał z centrum kontroli. Plan zakładał, że w czasie trwania misji kontrolerzy kolejno będą dyżurować przy jego pulpicie. Quintero wylosował pierwszą czterogodzinną zmianę; Grant był ostatni. - Tylko skoczę do ubikacji - powiedział Quintero, przeciskając się obok Granta. - Dobra, zastąpię cię do powrotu. - - Nawet Macho Nacho czasami musi się odlać - zażartowała Patti Buono, próbując zmniejszyć napięcie, które wszystkim dawało się we znaki. - A ty nie? - zapytała Ukara, wychodząc na korytarz zaraz za Quintero. - Skoro już o tym wspomniałaś... - Bouono wstała i pospieszyła za nią. Grant nie przysunął krzesła do centralnej konsoli, tylko stanął w półmroku i patrzył w pusty ekran. Równie dobrze można go wyłączyć, pomyślał. Głośnik trzeszczał, informując o uderzających co parę sekund piorunach. Quintero wrócił i przyciągnął krzesło od swojego pulpitu. - Dzięki, amigo. Ulżyło mi. - To dobrze. - Grant nagle uświadomił sobie, że też musi opróżnić pęcherz. Najbliższa łazienka mieściła się kilkanaście metrów dalej w korytarzu. Grant skręcił w tamtą stronę. Niedaleko drzwi na wózku siedział doktor Wo. - Czy... czy potrzebuje pan pomocy, sir? - zapytał Grant. Wo popatrzył na niego wyniośle. - Niczego mi nie... - zaczął burkliwie. Przez chwilę Grant nie wiedział, czego się spodziewać. Potem, znacznie łagodniej, Wo dodał: - Proszę ze mną, panie Archer. Poszedł za doktorem Wo do jego gabinetu. Wnętrze jak zawsze było przegrzane, nieprzyjemnie gorące. Grant zobaczył, że wazon na biurku jest pusty. Wo wjechał za biurko i gestem kazał mu usiąść. - Doszły mnie słuchy, że popadł pan w konflikt z gorylicą. Grant przyznał: - Obawiam się, że parę tygodni pracy poszło na marne. - Cierpliwości, panie Archer. Cierpliwości. - Gdybym sprawdził siatkę neuronową, zanim założyłem jej na głowę, obyłoby się bez kłopotów. Wo pokiwał głową. - Trzeba więc zacząć od początku. - Chyba tak. - W podobnej sytuacji jest załoga Zheng He. Nie udała się pierwsza próba zbadania oceanu, więc podejmują drugą. - - I to szybko, żeby inspektorzy MAA nie zdążyli jej przerwać. Wo westchnął i przytaknął ruchem głowy. - Mogę o coś zapytać, sir? - Proszą. - Co znaczy Zheng He? Czy to imię? Dyrektor uśmiechnął się. - Dobre pytanie. Wyborne pytanie! Grant czekał. - Zheng He był wielkim odkrywcą, dowódcą marynarki wojennej cesarza z dynastii Ming w piętnastym wieku. Pięćdziesiąt lat przed tym, zanim Kolumb i jego żałośnie małe statki przebyły Atlantyk, flota Zheng He żeglowała przez Ocaen Indyjski do Afryki, Arabii i wysp Indii Wschodnich, Australii, nawet do Ameryki. - Nie słyszałem o tym. - Wielkie okręty, dziesięć razy większe od hiszpańskich karawel - mówił Wo. - Setki okrętów! Tysiące żeglarzy! Chiny miały w zasięgu połowę świata, gdy Europejczycy nadal wierzyli, że Ziemia jest płaska! - W takim razie czemu... - Cesarz Zhu Di zmarł, a jego następca kazał spalić wielkie okręty. Unicestwił flotę! Zakazał wypraw odkrywczych i handlowych! Chiny zwróciły się do wewnątrz i podupadły. Gdy Europejczycy dotarli do wybrzeży chińskich, Cesarstwo Niebiańskie było słabe, biedne, podzielone, łatwe do podbicia. Umilkł. Grant przemyślał jego słowa i powiedział: - A mogło być na odwrót, prawda? Gdyby nie zniszczono floty Zheng He, Chiny mogłyby podbić Europę. - Z łatwością. - Dlaczego przerwano ekspansję? Wo odetchnął głęboko i przeciągnął ręką po zmęczonych oczach. - Zheng He był eunuchem. Grant nie krył zaskoczenia. - Mówi pan, że był wykastrowany? - Podobnie jak wielu innych w owych czasach. W Europie też. Jeszcze w dziewiętnastym wieku kastrowano chłopców o pięknych głosach, jak mi się wydaje. - Zheng He był eunuchem - powtórzył Grant szeptem. - Podobnie jak większość cesarskich urzędników, popierających jego flotę. Konfucjańskim biurokratom, którzy tworzyli resztę rządu, były nie w smak wpływy eunuchów. Postanowili odsunąć ich od władzy. - Polityka pałacowa. - Tak. Polityka pałacowa. A przegrani często giną. - Konfucjaniści wygrali? - Raz na zawsze. Po śmierci cesarza Zhu Di ugruntowali swoją władzę nad następcą. Wielka flota Zheng He przestała istnieć. - A cesarstwo podupadło. - Podniesienie się zajęło Chinom ponad pięćset lat. Nawet dziś nie są tak bogate i silne, jak mogłyby być. - Można więc powiedzieć, że Europejczycy mieli szczęście. - Tak, wielkie szczęście - burknął Wo. Grant spróbował poprawić nastrój. - Ale dziś mamy to za sobą. Azjaci, Europejczycy, Afrykanie - wszyscy pracujemy ręka w rękę. - Doprawdy? - A nie? - Jeśli pańscy zeloci znajdą sposób na zamknięcie tej stacji... zniszczenie jej, jak floty Zheng He... - To nie moi zeloci - oświadczył Grant z całą stanowczością. - Czuję pokrewieństwo z Zheng He - powiedział Wo, zamykając oczy. - Jego duch styka się z moim. Grant milczał. - W pewien sposób jestem również eunuchem. Wypadek pozbawił mnie męskości. - Nie wiedziałem - bąknął Grant. - Siedzę więc tutaj, słaby i bezradny, podczas gdy inni żeglują po nieznanych morzach. - Nie jest pan bezradny. - Obwiniają Krebs za wypadek. W rzeczywistości to była moja wina. Spanikowałem. - Nikt o tym nie mówi... - Krebs jest zbyt lojalna, by to ujawnić. Wzięła winę na siebie, żebym mógł zachować stanowisko dyrektora. - Co się stało? Wo machnął ręką. - Czy to ważne? Teraz siedzę tutaj i czekam na wiadomości. - Powinni już być w oceanie. - Tak. I gdy my odkrywamy nowe terytoria, konfucjaniści, biurokraci rządzący na Ziemi, pragną nas zniszczyć. Boją się tego, co robimy. Pogardzają nami. - Nie mogą nas powstrzymać. Robimy to, po co tu przybyliśmy. - Powinienem być tam na dole, z nimi. Grant popatrzył w przygnębioną twarz starszego mężczyzny, pociętą bruzdami znużenia, zmartwienia i zwątpienia. - Gdyby nie pan, sir - powiedział - nikt nie badałby oceanu. Nikogo by tam nie było. I uświadomił sobie, że gdyby nie piekielna determinacja Wo, który postanowił szukać rozumnego życia w oceanie dalekiego Jowisza, on zapewne siedziałby na Ziemi albo po drugiej stronie Księżyca. A jednak po raz pierwszy uznał, że woli być tutaj - nawet jako pomiatany zapchajdziura - niż gdziekolwiek indziej. Wo zaraził mnie swoją pasją, pomyślał. Lewiatan Osłabiony walką ze ścigaczami, coraz bardziej wycieńczony z głodu w jałowym regionie morza, Lewiatan pozwalał, by potężne prądy wypływające z wiecznej burzy unosiły go coraz dalej od wysokiej, ryczącej ściany wrzącej wody i złowieszczych błyskawic. Poranione człony wysyłały sygnały bólu. Lewiatan potrzebował pokarmu, mnóstwa pokarmu, aby uleczyć ciało porozdzierane i wystrzępione przez zęby śmigaczy. Ale w okolicy brakowało pożywienia. Na szczęście w tej pustej części oceanu nie było również śmigaczy. Lewiatan wątpił, czy człony znalazłyby siłę, żeby z nimi walczyć. Jedzenie. Lewiatan musiał znaleźć jedzenie. To znaczyło, że musi okrążyć ogromną burzę i wrócić na tę stronę, gdzie prądy wpływały w wir i gdzie spadało mnóstwo pokarmu. Niesiony przez prądy, bardziej dryfując niż płynąc, Lewiatan zastanawiał się, czy wyżej nie znalazłby pożywienia. Wznoszenie się w zimną otchłań na górze było niebezpieczne, ale wiedział, że pozostanie na tej jałowej głębokości zakończy się śmiercią. Powoli, ostrożnie powiększył człony wypornościowe. Ogromne stworzenie podnosiło się coraz wyżej, bliskie wyczerpania, bliskie chwili, kiedy jego człony instynktownie odłączą się i przystąpią do indywidualnego pączkowania, podejmując ostatnią desperacką próbę wydania potomstwa i tym samym przedłużenia swojego istnienia. Lewiatan wiedział, że uleganie starym instynktom nie przyniesie nic dobrego. Człony mogły oddzielić się i reprodukować w nadziei na zjednoczenie w nowe konglomeraty, ale co z tego, skoro tutaj brakowało pokarmu choćby dla jednego? Jeśli nawet kilka pojedynczych członów przez jakiś czas utrzyma się przy życiu, jak przetrwają bez jedności ze wszystkimi innymi? Same były bezradne. Co człony wiciowe poczną bez mózgu, który by nimi kierował? Co zrobi mózg bez członów czuciowych, członów trawiennych i... Lewiatan przerwał bezcelowe rozmyślania. W prądach na górze dryfował pokarm. Człony czuciowe wykryły słabe echo wibrujące w wodzie. Bezlitosny prąd burzy skręcał cząsteczki w bezmyślny wir, zanim zdążyły opaść na przyjazną dla Lewia-tana głębokość. Na górze będzie zimno, odrętwiąjąco zimno. Lewiatan znał opowieści o nierozważnych młodych osobnikach, które, napędzane pragnieniem prześcignięcia starszych, wzniosły się zbyt wysoko i już nigdy nie powróciły: zimno spowodowało dezintegrację, a człony zostały pożarte przez śmigacze albo dziwaczne stworzenia żyjące w otchłani powyżej. Lewiatan wznosił się, walcząc z narastającym chłodem, kierując się w stronę skąpego strumyczka pokarmu, który wykryły człony czuciowe. To nie pokarm, uświadomił sobie. Mimo odrętwiającego zimna i uporczywych sygnałów bólu z rannych członów, części oczne funkcjonowały sprawnie. Lewiatan zobaczył, że źródłem wykrytych ech jest nie cienki strumyk cząsteczek pokarmu, ale pojedyncza cząstka, znacznie większa od znanego mu jedzenia, choć mała w porównaniu z nim lub nawet śmigaczami. Była to ta obca rzecz, którą widywano wcześniej. Daleko, bardzo daleko i tak wysoko, że Lewiatan nawet nie próbował się zbliżyć, dziwny kolisty obiekt miotał się w otchłani, wysyłając dziwne sygnały, które nie miały najmniejszego sensu. Czy to jest prawdziwe? - zastanowił się. Może jesteśmy tak blisko dezintegracji, że nasz mózg zaczyna zawodzić? Obcy bez chwili przerwy wysyłał niedorzeczne sygnały, absolutnie nieświadom obecności Lewiatana, który dryfował w zimnym pustym morzu daleko poza zasięgiem jego sensorów. Incydent Grant wyszedł z gabinetu doktora Wo dziwnie podenerwowany, pełen sprzecznych uczuć. Zastanawiał się, po czyjej stronie naprawdę stoi i wobec kogo naprawdę jest lojalny. Rzucił się na łóżko i natychmiast zapadł w głęboki sen. Rankiem poszedł na dyżur do centrum kontroli misji, gdzie przez cztery godziny wpatrywał się w milczące konsole i pusty ścienny ekran. Zluzował go Nacho Quintero, rozbawiony swoim najnowszym kawałem: w nocy spryskał żywicą epoksydową krzesło w kafeterii. - Kayla usiadła i nie mogła wstać - wykrztusił, śmiejąc się niemal do łez. - Musiała rozpiąć i ściągnąć kombinezon. Żałuj, że nie widziałeś jej bielizny! - Pomachał wielką, mięsistą ręką, jakby się wachlował. Gdy Nacho opadł na fotel przed pulpitem, Grant powiedział: - Założę się, że Kayla była zachwycona. Quintero ryknął jeszcze głośniej i łzy naprawdę pociekły z jego zmrużonych oczu. - Szkoda, że tego nie widziałeś! Złapała patelnię Reda i goniła mnie przez połowę drogi do akwarium! Grant zrobił rozbawioną minę, wymamrotał coś pod nosem i zostawił Quintera nadal trzęsącego się ze śmiechu. Po wyjściu z centrum skręcił do laboratorium hydrodynamiki. Mam czas na doktorat, pomyślał. Usadowił się na niewielkim fotelu na kółkach i wczytał trójwymiarową mapę prądów oceanu Jowisza. Nie mógł się skupić na pracy. Myślał o Wo, o jego przyznaniu się do winy i graniczącym z paranoją strachu przed zelotami, i o innych - Zębie, Lane i pozostałych - badających w statku głębiny oceanu Jowisza. A ja siedzę, martwiąc się o przeklęty doktorat, zżymał się w duchu. Drugi głos w myślach powiedział: Nie to cię trapi. Wiem, przyznał. Sheena. Grant czuł się okropnie, bo zepsuł eksperyment Pascal, a na domiar złego sprawił ból gorylicy. Jakbym zdradził dziecko, myślał. Sheena mi ufała. Teraz już nie ufa. Jak mogłaby? Nagle uświadomił sobie, że polubił Shenne jak przyjaciela - może dwuletniego przyjaciela, ale tym niemniej ich relacje stały się dla niego ważne. Jak odbudować utracone zaufanie? Jak znowu stać się jej przyjacielem? Podniósł się z fotela. Tutaj nic nie osiągniesz, zadecydował. Musisz iść do niej na spotkanie. Z pięściami zaciśniętymi u boków, z wewnętrznym drżeniem, Grant pomaszerował korytarzem w kierunku akwarium. Mijał tuziny ludzi, skuterów i techników w kombinezonach, pracowników administracji w starannie wyprasowanych garsonkach i garniturach. Wszyscy brali udział w badaniach księżyców Jowisza, wszyscy koncentrowali się na karierze, na życiu. Tylko nas dziesięcioro jest zaangażowanych w pracę z prawdziwego zdarzenia, powiedział sobie. Jedenaścioro, licząc Wo. Nikt inny nie wie, co robimy. Naprawdę? - zastanowił się. Niepodobna utrzymać głębokiej misji w zupełnej tajemnicy. Z pewnością Red Devlin wie więcej niż powinien. Zresztą, każdy może zobaczyć, że zniknął statek cumujący przy stacji. Patrząc w twarze mijanych ludzi, Grant zapytał się w duchu: Który z nich jest zelotą? Kto z nich gotów jest zabić nas wszystkich, byle pokrzyżować szalony plan poszukiwania inteligentnego życia pod chmurami Jowisza? Boże, Wo jest takim samym fanatykiem jak oni! Grant stanął przed zamkniętym włazem akwarium. Czerwonym jak krew tuszem ktoś nabazgrał nowy napis przy bloku klawiszy: Skoro ryby dobrze robią na mózg, czemu brakuje nam rozumu, żeby wrócić do domu? Z westchnieniem zrozumienia Grant wystukał kod. Zamek zaszczekał, drzwi się uchyliły. W akwarium panowała cisza i chłód. Nie było nikogo. Grant z wahaniem, powoli ruszył wzdłuż wielkich zbiorników, kątem oka patrząc na kolorowe ryby. Powinna gdzieś tu być, pomyślał. Nie lubi siedzieć w kojcu w środku dnia. Ale Sheeny nigdzie nie było. Z nagłym ssaniem w dołku Grant wypadł z akwarium i popędził do laboratorium chirurgii przy izbie chorych. - Sheena? - Dyżurna pielęgniarka popatrzyła na niego z irytacją. - Nie dopuściłabym tej małpy bliżej niż na pięćdziesiąt kilometrów. Masz pojęcie, co zrobiła ostatnim razem, gdy chcieliśmy przeprowadzić zabieg? Grant zostawił skrzywioną ze złości pielęgniarkę. Podszedł do pierwszego ściennego telefonu i zapytał komputer, gdzie jest Sheena. - W ewidencji nie figuruje osoba o takim nazwisku - oznajmił syntetyzowany głos. Sheena nie ma telefonu, pomyślał. Ale ze mnie dureń. Nie wiedząc, co zrobić, poprosił o połączenie z doktorem Wo. - Dyrektorowi wolno przeszkadzać tylko w nagłych wypadkach. - To jest nagły wypadek! - warknął Grant. Twarz Wo natychmiast pojawiła się na małym ekranie telefonu. - Nie mogę teraz rozmawiać. Proszę zostawić wiadomość. Grant, sfrustrowany, miał ochotę trzasnąć pięścią w aparat. - Doktorze Wo, nie mogę znaleźć Sheeny! Nikt nie wie, gdzie ona jest. Ekran zgasł. Ochrona, pomyślał Grant. Musze powiadomić ochronę. Jeśli Sheena błąka się gdzieś po stacji... Zawahał się. Ochroniarze mogą spanikować. Mogą zrobić jej krzywdę. Podjął decyzję i poszedł do sektora administracji. Ciekawe, kto w tym tygodniu pełni dyżur w ochronie. Może ktoś znajomy. Za miniaturowym biurkiem w biurze ochrony siedział wysoki, chudy nieznajomy mężczyzna z krótkim zarostem i ciemnymi potarganymi włosami. Był ubrany w kombinezon zapinany na zamek błyskawiczny. Technik, pomyślał Grant. - Może to głupie - zaczął, nie przedstawiając się - ale Sheena chyba zginęła i... - Gorylica? - Tak. Nie ma jej... - O tej porze zwykle ćwiczy w sali gimnastycznej. Zaglądałeś tam? Grant zrobił wielkie oczy. - Do sali gimnastycznej? Nie... nie miałem pojęcia... Ochroniarz wcisnął klawisz telefonu. - Ernie, jest u ciebie małpa? Grant nie widział ekranu telefonu, ale usłyszał odpowiedź: - Jasne, bawi się z... - NAGŁY WYPADEK! - ryknęło z głośnika. - PERSONEL KONTROLI MISJI NATYCHMIAST STAWI SIĘ NA STANOWISKACH! Był to głos doktora Wo. Brzmiał gorączkowo. Wypadek Grant popędził do centrum kontroli i zderzył się z Nacho Quintero, gdy razem próbowali przecisnąć się wąskim przejściem do swoich pulpitów. W zwyczajnych okolicznościach skwitowaliby to śmiechem. - Uważaj, estupido - warknął Quintero. Tłuste dupsko, wyzwał go Grant w duchu. Ukara i Frankovich już siedzieli na stanowiskach. Ścienne ekrany były ciemne, konsole też. Jedynie pulpit Wo jarzył się jak choinka - wśród przeważających zielonych świateł Grant dostrzegł tylko parę bursztynowych i jedno czerwone. - Gdzie doktor Buono? - zapytał Wo lekko drżącym, chrapliwym głosem. - Tutaj - zawołała lekarka, wpadając do centrum kontroli. - Otrzymaliśmy wiadomość od kapitan Krebs. - Wo pospiesznie naciskał klawisze. Wszystkie konsole rozbłysły. Grant odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że systemy napędu i zasilania nie sprawiają kłopotów. Dwa bursztynowe światła, reszta zielonych. Na ściennym ekranie ukazała się twarz Krebs, pięć razy większa niż w rzeczywistości, skupiona, zdenerwowana. A może przestraszona, pomyślał Grant. - Doktor Pascal zemdlała - zameldowała Krebs bez żadnych wstępów. - Skarżyła się na ból w klatce piersiowej, a potem straciła koordynację ruchów. Dziesięć minut później zgięła się w pół, zwymiotowała żółcią i straciła przytomność. Grant zerknął na pulpit Patti Buono. Lekarka coraz bardziej posępniała, gdy kolejne światła rozbłyskiwały złą czerwienią. - Proszę o wszystkie odczyty medyczne - zawołała Buono. - Być może to zawał... - Ona pani nie słyszy - warknął Wo. - To nagranie z kapsuły. - Kiedy zostało zarejestrowane? Wo zerknął na swój ekran. - Godzinę i siedemnaście minut temu. - Wracają? - Nie wiem. - Wo powoli pokręcił głową. - Przypuszczam, że tak. - A zatem nic nie możemy zrobić do czasu nawiązania łączności. - Może pani zdiagnozować stan doktor Pascal! Buono zagryzła usta. - Dane nie wystarczają do postawienia dokładnej diagnozy. Poza tym, skoro nie możemy się z nimi skontaktować, po co... - Co się stało, Pascal? Oczy lekarki błysnęły gniewnie, ale odwróciła się do swojej konsoli i powiedziała: - Wygląda na zatrzymanie akcji serca. To może być zawał albo coś zupełnie innego. Nie mogę postawić jednoznacznej diagnozy na podstawie tych skąpych informacji! - Dlaczego zemdlała? - dociekał Wo. - Nie wiem! - Czy przyczyną mogło być wysokie ciśnienie? - Tak. - Zdaniem Granta głos Buono zabrzmiał rozpaczliwie. - A może nie miało to nic wspólnego z ciśnieniem. - Ha! - Wo z frustracji klepnął rękami po wychudzonych udach. - Systemy podtrzymywania życia są zielone - zameldował Frankovich, próbując zmniejszyć napięcie. - Przynajmniej tak było, gdy Krebs wystrzeliła kapsułę. - Co z tego? - warknął Wo. - Pascal jest niesprawna, musimy poznać przyczynę. Niesprawna? - pomyślał Grant. Jakże bezduszne określenie. Na miłość boską, przecież Irenę może umierać. Na konsoli Wo zaczęło mrugać żółte światło: sygnalizator łączności. Wo mocno trzasnął w nie pięścią. Widok na ściennym ekranie natychmiast uległ zmianie. Znów ukazała się Krebs. Obraz był ziarnisty, pocięty pasami zakłóceń, ale mieli łączność w czasie rzeczywistym. Statek nawiązał kontakt ze stacją. - Okoliczności zmuszają nas do powrotu na stację - powiedziała kapitan. - Proszę potwierdzić. - Potwierdzam - warknął Wo. - W jakim stanie jest doktor Pascal? - zapytała Buono. Krebs zamrugała. - Jest nieprzytomna. Umieściliśmy ją w koi i założyliśmy jej maskę tlenową, żeby wtłoczyć do płuc dodatkową ilość perfluorokarbonu. Palce Buono śmigały po klawiaturze tak szybko, że rozmywały się w smugi. Każdy członek załogi miał czujniki medyczne przyczepione do skóry. Grant zobaczył na ekranie Buono coś, co uznał za wykres EKG. Zielona linia była zbyt płaska, zbyt nieregularna. - Założyć jej mankiety ciśnieniowe na ręce i nogi - poleciła Buono. - Zatrzymać krew w tułowiu i głowie. Odpowiedź Krebs nadeszła z niewielkim, ale zauważalnym opóźnieniem. Grant zrozumiał, że Zheng He nadal znajduje się poniżej warstwy chmur. - W apteczce nie ma mankietów ciśnieniowych. Bouono wymruczała coś szeptem. Grant pochylił się do Frankovicha i zapytał: - Jak myślisz, Irenę umrze? Frankovich wymownie wzruszył ramionami. Za kwaśną, ponurą twarzą Krebs Grant próbował dojrzeć resztę załogi, ale kąt ustawienia kamery to uniemożliwiał. - Patti - zawołał do lekarki - możesz sprawdzić monitory reszty załogi? Buono obrzuciła go jadowitym spojrzeniem. - A co to da? Grant musiał przyznać jej rację. Nijak nie mogli im pomóc, nie przed powrotem na stację. - Wszystko jest nagrywane - dodała ciszej. - Tak, racja. Po ponad sześciu godzinach łączności z Krebs, Wo zwolnił Granta, Quintero i Ukarę. - Ale bądźcie w pogotowiu - dodał. - Gotowi do natychmiastowego powrotu na stanowiska. Grant powoli, ze zmęczeniem, wysunął się ze swojego miejsca. Quintero poderwał się, szybki i zwinny pomimo potężnej postury. - Chcesz coś na ząb? - zapytał Grant Frankovicha. - Nie jestem głodny. - Będziesz tu siedzieć długi czas. Przyniosę ci kanapki i coś do picia. Frankovich ustąpił. - Może też jakieś owoce. - Dobrze. - Grant ruszył do drzwi. - I pamiętajcie - powiedział Wo ostro - z nikim nie wolno rozmawiać o tym incydencie. Z nikim! Zrozumiano? Wszyscy troje pokiwali głowami. Grant ruszył do kafeterii. Było wcześnie, ale sporo osób zmierzało w tę samą stronę. Na szczęście kolejka przy ladzie z kanapkami była krótka i szybko załadował tacę. - Coś taki ponury, stary? Tamiko Hideshi uśmiechała się do niego. Dopiero po chwili Grant uświadomił sobie, że dla setek ludzi na stacji był to najzupełniej zwyczajny dzień pracy, niczym nie różniący się od innych. Oni nie martwili się o koleżankę, która być może umierała na statku pod chmurami Jowisza. - Cześć, Tami. Patrząc na obładowaną tacę, Hideshi powiedziała: - Jak na faceta, który wybiera się na piknik, jesteś strasznie przygnębiony. Co ci jest? Grant pokręcił głową. - Muszę wrócić do centrum kontroli. - Tam się odbywa piknik? Minął ją, rzucając przez ramię: - To nie piknik, możesz mi wierzyć. Powrót Choć Grant miał wolne, został w centrum kontroli. Pod komendą Krebs Zheng He ze statku podwodnego stał się statkiem powietrznym, lecącym przez turbulentną atmosferę Jowisza. Nad chmurami Krebs odpaliła plazmowe rakiety i Zheng He wszedł na orbitę, znów jako statek kosmiczny. Buono ani na chwilę nie odeszła od konsoli. Dane z sensorów medycznych wskazywały, że stan Pascal powoli się pogarsza. To wyścig z czasem, pomyślał Grant. Czy zdążą udzielić jej pomocy? Stacja i Zheng He musiały kilka razy okrążyć gigantyczną planetę, nim statek znalazł się w pozycji pozwalającej na przystąpienie do manewru dokowania. Upłynęło wiele nerwowych godzin. Krebs bezbłędnie wykonała trudne pas de deux; Grant pomyślał, że poczuł wstrząs towarzyszący połączeniu śluzy statku z tunelem stacji. Wiedział, że to gra wyobraźni, ale mimo wszystko uznał leciutkie drżenie w trzewiach za potwierdzenie bezpiecznego powrotu załogi. Popędzili korytarzem, zapominając o wszelkich pozorach zachowania tajemnicy, pragnąc jak najszybciej dotrzeć do tunelu. Wo na wózku inwalidzkim toczył się jak kula wśród żywych kręgli, które niekiedy w ostatniej chwili uskakiwały mu z drogi. Grant uśmiechał się wbrew sobie, słysząc przekleństwa i gniewne okrzyki, sypiące się za wózkiem Wo. W czasie jazdy Wo wrzeszczał do interkomu. Kogoś wzywał. Grant rozróżnił słowa”ochrona” i”odciąć sektor”. Najwidoczniej dyrektor nie chciał, żeby gapie przyglądali się wyprowadzaniu załogi. Zatrzymali się z poślizgiem przy włazie do tunelu, gdzie już stało dwóch krzepkich ochroniarzy. Druga para czekała przy śluzie. - Wy dwaj zajmijcie się korytarzem - polecił Wo. - Macie go oczyścić stąd do izby chorych. Ochroniarze wybiegli z tunelu, zostawiając Wo i pięcioro kontrolerów przed szczelnie zamkniętym włazem śluzy. - Muszę tam wejść - powiedziała Buono, przepychając się obok fotela Wo. - Im szybciej... - Nie może pani - powiedział dyrektor. - Przebywają w cieczy pod wysokim ciśnieniem. Nie ma pani ekwipunku, żeby w niej oddychać. Bouono otworzyła usta. - Zapomniałam... - Muszą poddać się dekompresji - mówił Wo. - Procedura potrwa kilka godzin. - Jak to wpłynie na stan Irenę? - zapytała Ukara. Wo wzruszył masywnymi ramionami. - Kto wie? - Wiemy jedno - powiedziała Buono ponuro. - Im później dostarczymy ją do szpitala, tym mniejsze będzie miała szansę. Pascal pierwsza opuściła statek. Na polecenie Wo, który zatelefonował do załogi, Karlstad i Muzorawa umieścili nieprzytomną kobietę w śluzie i powoli wypompowali perfluorokarbon. Choć czas naglił, skrupulatnie wypełniali kolejne kroki procedury; osuszenie płuc Pascal zabrało prawie godzinę. Patti Buono nie mogła ustać w miejscu. Grant zobaczył, że nawet Wo wygląda na spiętego, prawie przestraszonego; jego oczy śmigały we wszystkie strony niczym ślepia zwierzęcia w pułapce. Gdy Krebs poinformowała, że w śluzie panuje normalne ciśnienie, Quintero otworzył ciężki właz. Irenę Pascal leżała na boku, z podkulonymi nogami, gdyż inaczej nie zmieściłaby się na małej podłodze. Nie poruszyła się, nie dała znaku życia. Jej ciało w obcisłym kostiumie wydawało się zimne i ciągle ociekało oleistym płynem. Grant nie umiał powiedzieć, czy oddycha. Ukara wyminęła przestraszonego Quintera i opadła na kolana przy Pascal. - Nie oddycha! - zawołała. Patti Bouno przycisnęła maskę tlenową do twarzy nieprzytomnej kobiety. - Szybko, pomóżcie mi zanieść ją do izby chorych. Szybko! Quintero wyciągnął ręce, ale Ukara odepchnęła go na bok. - Nie! Ja to zrobię. Chwyciła nieprzytomną Pascal pod pachy. Grant wcisnął się do śluzy i złapał nogi. Razem wyminęli strażników i pobiegli do izby chorych. Korytarz był pusty. Mokasyny Bouno tupotały po cienkiej wykładzinie, gdy próbowała dotrzymać im kroku. Grant zobaczył trzech umundurowanych strażników krążących kilka metrów za wejściem do izby chorych. Towarzyszyła im Sheena. Co ona tu robi? - zastanowił się. Dysząc z wysiłku, wniósł bezwładną Pascal do sali, w której już czekało czterech lekarzy. Buono natychmiast zaczęła wydawać polecenia. Grant i Kayla zostali wyproszeni i drzwi zamknęły się za ich plecami. Wo nadjeżdżał korytarzem, z posapującym Frankovichem u boku. Dyrektor niecierpliwym ruchem otworzył drzwi i wjechał do izby chorych. Grant dostrzegł zespół odzianych na zielono lekarzy, skupionych nad łóżkiem Pascal. Frankovich zatrzymał się przy drzwiach, dysząc ciężko po biegu. - Co z resztą załogi? - zapytał go Grant. - Nic im nie jest. Kolejno poddają się dekompresji i wychodzą ze śluzy. Zjawił się dowódca ochrony. Na chwilą zajrzał do sali, a potem stanął przed zamkniętymi drzwiami. Z rękami splecionymi na piersi i kamiennym wyrazem twarzy wyglądał jak ucieleśnienie nieugiętej władzy. Było jasne, że bez zgody doktora Wo nikomu nie pozwoli wejść do izby chorych. Grant niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Nie miał pojęcia, co zrobić, dokąd pójść. Popatrzył w głąb korytarza na Sheenę. Jeśli gorylica go zauważyła, to nie dała tego po sobie poznać. Chodziła wsparta na knykciach, tuzin kroków w jedną stronę, tuzin w drugą, metodycznie, jak żołnierz na warcie. Grant zwrócił się do milkliwego kapitana straży: - Co robi tu Sheena? Ledwo poruszając ustami, kapitan wycedził: - Od czasu do czasu pomaga nam, gdy robi się zbiegowisko. - Co? Przecież tu nie ma żadnego zbiegowiska. - A widzisz? To działa. - Sheena nie powinna być narażana na kontakt z tłumem. Cień uśmiechu przemknął przez surową, jastrzębią twarz kapitana. - Raczej na odwrót. Ludzie boją się małpy. - Ona nikomu nie zrobiłaby krzywdy. - Oni tego nie wiedzą. Sheena nikomu nie zrobiłaby krzywdy, powtórzył Grant w duchu. Chyba że ktoś skrzywdziłby ją pierwszy. Kapitan powiedział bezdźwięcznie: - Dyrektor kazał opróżnić tę sekcję korytarza. Gorylica pełni rolę straszaka, zniechęca ciekawskich. - Rozumiem. - Wy też powinniście stąd odejść. - Chcę zaczekać tutaj - powiedziała Ukara. - Idźcie już - nacisnął kapitan. - Nie macie tu czego szukać. Ukara parsknęła, podrywając ręce. Czerwone paznokcie błysnęły jak zakrwawione szpony. Przez chwilę Grant myślał, że skoczy na kapitana jak gibka pantera na wielkiego, potężnie umięśnionego byka. Frankovich dotknął jej ramienia. - On ma rację, Kayla. Chodź, pomożemy innym. Ukara zadrżała, ale odwróciła się i poszła za nim do śluzy. Kapitan dźgnął palcem w pierś Granta. - Ty też. Zmiataj stąd. Grant odetchnął głęboko i ruszył w stronę trzech umundurowanych strażników, którzy razem z Sheeną patrolowali korytarz. Gorylica znieruchomiała, kiedy się zbliżył. - Część, Sheena - powiedział cicho. Oparzenie na jej głowie wyglądało jak piętno hańby. Gorylica wbiła w niego ciemnobrązowe, zaczerwienione oczy. - Grant - wychrypiała. Grant wyciągnął rękę, wnętrzem dłoni w górę. Gest wypadł niemal błagalnie. Ochroniarze przyglądali mu się z rozbawieniem. - Nadal jesteśmy przyjaciółmi, Sheena? - Grant krzywdzi Sheena. - Nie chciałem. To był wypadek. - Boli. - Przepraszam. Sheena spojrzała na wyciągniętą rękę. Wreszcie powiedziała: - Ty teraz iść. - Sheena, chcę być twoim przyjacielem - poprosił Grant. - Iść! - Ale, Sheena... - Kołysząc barkami, gorylica pokręciła głową. - Iść! Grant, pokonany, opuścił rękę i odwrócił się plecami do Sheeny. Gdy odchodził, usłyszał sceniczny szept: - Dacie wiarę? Miłosna sprzeczka z przerośniętą małpą! Członkowie załogi Zheng He kolejno wychodzili ze śluzy. Karlstad i O’Hara już stali w tunelu, owinięci w koce. Lane była przygnębiona, bliska łez. Egon miał puste oczy, bez cienia dawnego tupetu. Właz otworzył się z cichym szmerem. Muzorawa wyszedł ze śluzy, zasysając potężne hausty powietrza. Oleisty płyn kapał mu z czubka nosa, strumyczki ściekały po szyi i rękach. Kayla Ukara narzuciła mu koc na ramiona. - Dzięki - powiedział, wstrząsany dreszczami. - Nareszcie cieplej, po raz pierwszy od chwili wejścia w tę zupę. - Nic ci nie jest? - zapytał Grant. - Chyba nie. Nie odniosłem żadnych obrażeń. Co z Irenę? - Nie wiem - odparł Frankovich. - Zanieśliśmy ją do izby chorych. Patti się nią zajmuje. - Co się stało? - zapytała Ukara. Zeb potrząsnął głową. - Nie jestem pewien. Weszliśmy do oceanu... przynajmniej sensory wskazywały, że jesteśmy w środowisku ciekłym. - Kto pełnił wachtę? - Wszyscy. Krebs chciała, żebyśmy wszyscy byli podłączeni do systemów statku, dopóki nie zejdziemy na pierwszą docelową głębokość. - A zatem Irenę też była podłączona? - Tak. Wszystko szło idealnie, gdy nagle wrzasnęła i zgięła się we dwoje, skuliła niemal do pozycji płodowej. - Krebs mówiła, że skarżyła się na ból w piersi - przypomniał Frankovich. - Tak, to prawda. Straciła koordynację ruchów, ale nie jest to niczym niezwykłym we wzrastającym ciśnieniu. Każdemu się zdarza. To stan przejściowy. - Potem nagle się skuliła? - zapytał Grant. - Tak. Myślę, że miała atak serca. - Frankovich podrapał się po łysej głowie. - Była okazem zdrowia. W aktach nie ma wzmianki o problemach z układem krążenia. Muzorawa bezradnie wzruszył ramionami. - Tam na dole jest inaczej, przyjacielu. Zupełnie inaczej. Stali przy śluzie, rozmawiając, snując domysły, martwiąc się, dopóki w otwartym włazie nie stanęła Christel Krebs. Mrugała z konsternacją, jak podziemne stworzenie nagle wyciągnięte na światło dnia. - Gdzie jest Pascal? - zapytała ostrym, przenikliwym głosem. - W izbie chorych - odparł Grant. - Zaprowadź mnie tam, natychmiast. - Wyciągnęła do niego rękę jak niewidomy, który prosi o pomoc. „Z tarczą...” Razem wyszli na korytarz. Przed wejściem do tunelu stali ochroniarze. Jeden z nich poprowadził Krebs w kierunku izby chorych, drugi zaś kazał im iść ze sobą. Zaprowadził ich do małego pokoju konferencyjnego, w którym zwykle jadali posiłki. Kapitan straży czekał na nich, stojąc u szczytu owalnego stołu. - Doktor Wo chce, żebyście czekali tutaj na dalsze instrukcje - oznajmił. - Co z kolacją? - zapytał Frankovich. - Nie jedliśmy prawie przez cały dzień. Kapitan popatrzył na niego ciężkim wzrokiem. - Później przyniesiemy wam tace. Na razie nie opuszczać pomieszczenia. Polecenie dyrektora. Żadnych wyjątków. Wyszedł i zamknął drzwi. Karlstad hałaśliwie wypuścił powietrze z płuc. - W życiu nie słyszałem dłuższej przemowy z ust orlego nosa. - Jesteśmy więźniami - powiedziała Ukara, krzywiąc się na samą myśl. Grant chciał sprawdzić, czy można otworzyć drzwi, ale doszedł do wniosku, że strażnicy pilnują wyjścia. Może nawet Sheena. Nagle drzwi się otworzyły. Grant, zaskoczony, gwałtownie odskoczył do tyłu. Krebs przestąpiła próg i popatrzyła na niego tak, jakby ledwo go widziała. Była ubrana w golf i dżinsy. Pozostali uczestnicy misji nadal nie mieli co na siebie włożyć i stali owinięci w koce. - Co z Irenę? - zapytała O’Hara. Krebs odwróciła się w jej stronę. - Nadal próbują ją reanimować. - Pokuśtykała do stołu, oburącz wsparła się o blat. - Mamy tu czekać na doktora Wo. - W takim razie - zaczął Muzorawa, szczelniej otulając się kocem - powinniśmy postąpić według starożytnego powiedzenia: kiedy dostajesz lemonkę, zrób z niej lemoniadę. Przyciągnął plastikowe krzesło do stołu i usiadł. Krzesło zaskrzypiało cicho pod jego ciężarem. Krebs przeszła do szczytu stołu, gdy inni zajmowali miejsca. Nie usiadła. - Czas oczekiwania spożytkujemy na omówienie tego, co się stało na statku - powiedziała bezdźwięcznym, zimnym tonem, nie pozostawiającym miejsca na sprzeciw czy choćby dyskusję. - Możemy się ubrać? - zapytała 0’Hara. - Później. Na ściennych ekranach pokoju konferencyjnego Krebs wyświetliła nagrania z misji. Grant pilnie przestudiował pracę systemów napędu i zasilania. Nic nie odbiegało od normy. Wszystko funkcjonowało sprawnie i bez zarzutu. Pozostali kontrolerzy też nie wykryli żadnych anomalii w podległych sobie układach. Dane medyczne świadczyły, że Pascal była w doskonałej formie do chwili nagłego skoku ciśnienia krwi i przyspieszenia tętna. - Nic nie wskazuje na ból w piersi, na który się skarżyła - zauważył Frankovich. - A zatem nie był dość poważny, by urządzenia monitorujące odnotowały jakieś zmiany - warknęła Krebs. - Obejrzyjmy jej EEG - zaproponował Muzorawa. - Powinno coś wykazać, gdy straciła koordynację ruchów. Nie wykazało. O’Hara mruknęła: - Może to reakcja psychosomatyczna, nie sądzicie? Godzinami przeglądali dane. Dwóch strażników przyniosło tace z kolacją. Krebs poleciła im przynieść ubrania dla trojga okręconych w koce członków załogi. W czasie jedzenia rozmawiali, dyskutowali, sprzeczali się o dane. - Nagrania świadczą - mówiła Kayla Ukara, krzywiąc się ze złości - że wszystko było dobrze. - Dopóki Irenę nie zwinęła się w pół - powiedział Muzorawa. Jest przygnębiony, pomyślał Grant. Karlstad odzyskał odrobinę dawnej nonszalancji. - Może coś ją śmiertelnie wystraszyło. - Ona nie umarła! - warknęła Ukara. - Chcesz się założyć? - parsknął Karlstad. - Gdyby żyła, Patti albo może nawet sam Stary Wojo przyszliby tutaj, żeby nam o tym powiedzieć. - Na pewno nadal ją ratują - powiedział Muzorawa. - Jeśli nawet, po tylu godzinach i tak już po niej. - Nie mów tak, to okropne - zwróciła mu uwagę O’Hara. Karlstad wzruszył ramionami. - Jak starożytne Spartanki mówiły swoim synom?”Wracaj z tarczą albo na tarczy”. Irenę wróciła na tarczy. - Mówisz okropne rzeczy - powtórzyła O’Hara. Ukara zmiażdżyła go wzrokiem. - A bo co? - burknął. - Boicie się, że moje słowa mogą zaszkodzić? - Słuchaj... Drzwi otworzyły się i doktor Wo wjechał na wózku do pokoju. Wyglądał na wykończonego. Grant po raz pierwszy pomyślał, że dyrektor faktycznie jest stary. - Doktor Pascal zmarła nie odzyskując przytomności. - Jego szorstki, chrapliwy głos brzmiał beznadziejnie ponuro. - Próby reanimacji spełzły na niczym. - Grant widział emocje na twarzach towarzyszy: szok, smutek, strach. Kayla miała wściekłą minę, ale łzy błyszczały w jej oczach. - Panie Archer - podjął doktor Wo - zajmie pan miejsce doktor Pascal w załodze. Proszą przygotować się do jutrzejszej operacji. Grant siedział jak rażony gromem. Ja? Operacja? Czuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Z osłupieniem popatrzył nad stołem na Karlstada, który uśmiechał się kpiąco. - Z tarczą albo na tarczy - powiedział bezgłośnie biofizyk. Operacja Grant z narastającym zdenerwowaniem dokładnie smarował się kremem depilującym. Zanurzą mnie w tej zupie, powtarzał sobie. Utopią mnie. Nie bez problemów ściął włosy, a potem ogolił resztki do gołej skóry. Krem depilujący działał tylko na skąpe owłosienie albo przystrzyżony zarost. Sięgając do łydek i pośladków w ciasnej łazience, czuł się niezdarnie i głupio. Uderzał w ściany łokciami i kolanami, wykręcał ręce i nogi. Zmywając śliski i lepki krem zauważył, że jest w nim pełno włosów. Zastanowił się, czy nie zapchają odpływu prysznica, i zaraz potem pomyślał: Co mnie to obchodzi? Choć bez przerwy sobie powtarzał, że nie ma się czym przejmować, że będzie w stanie oddychać ciekłym PFC tak samo, jak Lane, Zeb i pozostali, czuł narastający strach. I urazę, która przeradzała się w złość. Nie chcę tego robić, myślał. Wo nie dał mi wyboru. Wskazał mnie palcem, a ja mam wskoczyć do tego topielnika. Dokładnie tak, jak powiedział Egon: Wo pociąga za sznurki, a my tańczymy niby marionetki. Żadnych pytań, żadnego sprzeciwu, żadnej pomocy. Modlił się, zmywając antyseptyczny krem z nóg, ramion, pach i pachwiny. Modlił się o zrozumienie, o akceptację, a nade wszystko o odwagę. Obym nie wyszedł na dupka, kiedy nadejdzie czas, by wejść do zbiornika, błagał w milczeniu. Oby nie zobaczyli, jak bardzo się boję. Skoro Egon dał sobie radę, pomyślał, ja też to zniosę. Mimo to drżały mu ręce. Głośne brzęczenie telefonu wystraszyło go tak mocno, że upuścił gąbkę. - Odbierz - zawołał. Z łazienki nie widział twarzy na ekranie telefonu, ale usłyszał chłodny, bezczelny głos kapitana straży. - Zespół operacyjny czeka. Mam przysłać swoich ludzi? - Jestem prawie gotowy - odparł Grant, czując na policzkach rumieniec złości. - Sam pójdę. - Dziesięć minut. W przeciwnym wypadku kogoś po ciebie poślę. Grant skończył się myć, założył świeży kombinezon i mokasyny. Ruszył do drzwi, przystanął niezdecydowanie. Musisz iść, powiedział sobie. Nie masz wyboru. Wrząc z bezsilnej złości i narastającego niepokoju, szarpnięciem otworzył drzwi i pomaszerował w kierunku ośrodka zanurzenia. Z każdym krokiem złość ustępowała czystemu strachowi. Pan jest moim pasterzem, mówił w duchu, nie brak mi niczego... Nim dotarł do drzwi ośrodka, powtórzył psalm z tuzin razy. Czekał na niego kapitan z sześcioma strażnikami. Sheena też tam była. Siedziała na podłodze przy zbiorniku, przeżuwając łodygi selera. Dźwignęła się na nogi i podeszła do Granta. - Cześć, Sheena - powiedział z trudem. - Grant pływa - wychrypiała gorylica. - Jak ryba. Z trudem przełknął ślinę. Podszedł kapitan. - Mamy opóźnienie. - Przepraszam - mruknął Grant. Zdjął mokasyny, rozpiął kombinezon. Jeden z ochroniarzy zagwizdał, gdy ściągnął ubranie. - Ładne nogi. Pozostali zachichotali. - No to zaczynamy - powiedział kapitan. - Chwileczkę. Chcę... Nie czekali. Kapitan popchnął go na skraj dużego zbiornika. - Nie, zaczekajcie... - wykrztusił Grant. Dyszał ze strachu, oczy miał wytrzeszczone, rozbiegane. Sheena złapała go za prawą rękę; uważała, żeby nie połamać kości, ale i tak sprawiała mu ból. Dwaj ochroniarze zajęli się lewą ręką, trzeci chwycił go pasie, a czwarty oderwał bose stopy od pokładu. Grant stracił oparcie dla szaleńczej szamotaniny. Żaden ze strażników nie powiedział słowa. Grant słyszał własne rozpaczliwe, spanikowane posapywanie, szuranie butów ochroniarzy po zimnej metalowej podłodze, stęknięcia wytężonych oddechów. Kapitan wprawnie złapał w wielkie dłonie jego łysą głowę i wepchnął ją do zbiornika z gęstym oleistym płynem. Grant mocno zacisnął powieki i wstrzymywał oddech, aż w końcu poczuł, że zaraz pękną mu płuca. Płonął od wewnątrz, dusił się, tonął. Ból był nie do zniesienia. Nie mógł oddychać. Nie śmiał oddychać. Niezależnie od tego, co mu powiedzieli, na najgłębszym, najbardziej prymitywnym poziomie jaźni wiedział, że to go zabije. Odruch przeważył nad rozumem. Wbrew sobie, wbrew przerażeniu, otworzył usta. Zakrztusił się. Chciał wrzasnąć, zawołać, błagać o miłosierdzie. Lodowaty płyn wypełnił płuca. Całe ciało zadrżało, zadygotało z ostatnią nadzieją życia, gdy bezlitośnie wrzucili go do zbiornika. Grant zaczął opadać na dno. Otworzył oczy. Na dole paliły się światła. Oddychał! Kaszlał, krztusił się, wstrząsały nim niekontrolowane drgawki, ale oddychał. Ciecz wypełniła mu płuca i mógł nią oddychać. Jak zwyczajnym powietrzem, mówili. Kłamstwo. Ciekły perfluoro-karbon był zimny i gęsty, wrogi i obcy, lepki i okropny. Ale mógł oddychać. Opadał w kierunku świateł. Mrugając, mrużąc oczy w ich blasku, zobaczył czekające na niego nagie, bezwłose postacie. W jego uszach zadudnił sarkastyczny głos, głęboki, niski, rezo-nujący. - Witamy w drużynie. Inny głos, mniej donośny, ale jeszcze bardziej basowy, powiedział: - W porządku, przygotujmy go do zabiegu. Przypięli go pasami do stołu chirurgicznego. - Chryste - mruknął ktoś z niesmakiem - miałeś się wydepilować. Grant chciał powiedzieć, że się starał, ale tylko się zakrztu-sił. - Cholera, musimy go ogolić. - Dawaj kosiarkę. Ktoś założył mu maskę na twarz. Grant z radością pogrążył się w nieświadomości. Kiedy się zbudził, leżał na plecach w wąskiej klitce obstawionej cienkimi plastikowymi parawanami. Izba chorych, pomyślał. Gdzieś nad jego głową mruczały i popiskiwały monitory medyczne. Oddycham powietrzem! Operacja się nie udała, pomyślał. Nie wezmę udziału w misji. Chciał się roześmiać, ale rozczarowanie i wstyd zgasiły chwilową radość. Bolały go nogi. Z wysiłkiem podniósł głowę i zobaczył, że jest ubrany w swobodny zielony szpitalny kaftan, który sięgał do połowy ud - i że jego nogi nabite są metalowymi elektrodami. Skóra wokół nich była spierzchnięta, zaogniona, jakby obtarta. Drżącymi rękami sięgnął do szyi. Zaraz za uszami wymacał plastikowe gniazda do karmienia dożylnego. Były nie większe od centówek, ale przyprawiły go o ciarki. Te... te rzeczy tkwiły w jego skórze! Wiedział, że pod skórą są wprowadzone do żył szyjnych. - Jak się czujesz, przyjacielu? Grant odwrócił się lekko i zobaczył Muzorawę siedzącego przy łóżku. Zeb uśmiechał się lekko, niepewnie, jak człowiek, który nie wie, czego się spodziewać, ale ma nadzieję na dobre wieści. - Trochę kręci mi się w głowie - powiedział Grant, opadając na poduszkę. - To normalne. - Wskazując monitory na ścianie, Muzorawa dodał: - Jesteś w doskonałej formie. - Jak długo byłem nieprzytomny? - Ze sześć godzin, jak mi się zdaje. - Siedziałeś tu przez cały czas? Muzorawa zaśmiał się cicho. - Nie, zmienialiśmy się. Przyszedłem przed paroma minutami. Gdybyś zbudził się wcześniej, przywitałaby cię Lane. - Aha. - Operacja poszła gładko. Byłeś nadzwyczajnym pacjentem. - To chyba dobrze. - Lepiej niż myślisz. - Uśmiech Muzorawy zgasł. - Dostaliśmy raport z autopsji Irenę. - Co wykazała? - Miała amfetaminę w krwi. - Co? - mimo zawrotów głowy, Grant usiadł na łóżku. Muzorawa rozłożył ręce. - Najwyraźniej w wysokim ciśnieniu stymulanty podziałały na ośrodkowy układ nerwowy silniej niż zwykle. - Spowodowały atak serca? - Grant nie mógł w to uwierzyć. Muzorawa przytaknął. - Ale dlaczego w ogóle je brała? - zastanowił się Grant. - Może żeby się kontrolować. Albo przyśpieszyć reakcje, zwiększyć czujność... - Głos wyciszył się. - Nie wierzysz w to, prawda? Czarnoskóry naukowiec pokręcił głową. - Nie. Nie wiedziałem, że Irenę bierze narkotyki. A już na pewno nie pochodne kokainy. - Dostała coś od Reda Devlina - przypomniał sobie Grant. - Kiedy? - Kilka dni przed zanurzeniem. Zdaje się, że nazwał te pigułki amfą. Muzorawa zmarszczył czoło. - Pogadam z Devlinem. Ale nie mogę uwierzyć, by Irenę faszerowała się amfetaminą w czasie misji. Nie była głupia. - Ale może... jeśli się bała... - To do niej niepodobne. - - W takim razie skąd narkotyk wziął się w jej krwi? - zapytał Grant. Muzorawa pochylił się. - Może podano go bez jej wiedzy. - Ktoś zatruł jedzenie? - Albo picie. - Kto mógłby to zrobić? - Zelota. - Devlin? - Może. - Nie - zaoponował Grant. - To niemożliwe. Skąd miałby wiedzieć, jak amfa podziała na Irenę w zanurzeniu? Skąd ktokolwiek miałby to wiedzieć? Muzorawa z wielką powagą odparł: - Przyjacielu, zakładasz, że zeloci są ignorantami, irracjonalnymi durniami. To nieprawda. Wykształcenie nie jest przeszkodą dla fanatyzmu. - To nie Devlin - mruknął Grant bardziej do siebie niż do Muzorawy. - On jest:., on jest tylko zaopatrzeniowcem. - Jest człowiekiem bardzo pomysłowym - powiedział Muzorawa. - Na swój sposób bardzo inteligentnym. - Ale nie jest zelotą. Niemożliwe. - A dlaczego? Myślisz, że wszyscy zeloci są histerykami o szalonych oczach? Człowiek może się uśmiechać i być skończonym łotrem, jak powiedział Szekspir. - Ale... Devlin? - Grant popatrzył w czujne, podkrążone oczy. - Nie sądzisz, że najprawdopodobniej to ktoś z nas? Ktoś z załogi? - Nie, absolutnie. To byłoby jak samobójstwo. - Przecież zelota nie miałby nic przeciwko śmierci, byle tylko osiągnąć cel. - Nie wierzę, że mógłby to być Egon albo Lane. - A Krebs? - Krebs? - Jest dziwna, Zeb. Czasami zachowuje się jak wariatka. Muzorawa zamrugał kilka razy. - Jeśli to Krebs, to już po nas - powiedział głosem zduszonym ze strachu. Trening Chirurg, który wszczepiał biochipy i elektrody, był pedantem o dziecinnej twarzy i ciętym języku. Był młody, mniej więcej w wieku Granta, bezsprzecznie utalentowany i świadom swojego talentu. Jasno dawał do zrozumienia, że nie cierpi personelu pomocniczego, przymusowej Służby Publicznej i samej stacji, a nade wszystko pacjentów. - Nie możesz bez końca leżeć w łóżku - warknął, gdy tylko odsunął plastikowy parawan. Za nim w pełnej szacunku pozie stali dwaj sanitariusze. - Wo chce, żebyś był na chodzie. Dosłownie. Natychmiast. Grant z drżeniem opuścił nogi na podłogę. Miał wrażenie, że są z drewna, jakby nie należały do niego. - Wstawaj! - polecił chirurg. - Stań na własnych nogach! Grant dźwignął się i stanął, słaniając się lekko. Miał wrażenie, że lada chwila upadnie na podłogę. Chirurg łypnął na niego ze złością i wsparł się pod boki. Pozostali przyglądali się w milczeniu. - W porządku, teraz chodź do mnie. - Chirurg wyciągnął ręce. Grant z wahaniem zrobił niepewny, niezdarny krok. Nogi go bolały, piekły jak poparzone. Chirurg odsunął się od łóżka, zachęcając: - Śmiało, chodź. Grant zrobił drugi krok. Miał wrażenie, że wlecze za sobą balast, okropnie ciężki balast, który na dobitkę zadawał mu ból. - Ruszaj się, do cholery! - przynaglił chirurg. Sanitariusze cofali się razem z nim, zachowując stałą odległość. Grant zmusił się do zrobienia kolejnego kroku. Potknął się i wyciągnął ręce. Zdołał złapać lekarza za rękaw, ale to me zapobiegło upadkowi. Runął jak długi. - Jezu Chryste! - wrzasnął chirurg. - Cholera jasna, urwałeś mi rękaw! Odwrócił się ze złością i odszedł. Sanitariusze pospieszyli za nim, pozostawiając Granta wyciągniętego na podłodze. - W życiu nie widziałem większego idioty - warczał chirurg w drodze do drzwi. - Przeklęty oferma! Wo dostanie zawału, jak się dowie. Opierając się o łóżko, Grant powoli podniósł się z podłogi i przysiadł na brzegu materaca, zasapany z wysiłku. Miał wrażenie, że nogi stoją w ogniu. Będę kaleką, pomyślał. Nie mogę chodzić! Przez długi czas Grant siedział na łóżku w izbie chorych. Nogi go bolały, serce waliło jak oszalałe. Był przekonany, że nogi zostały nieodwracalnie uszkodzone. Będę jak Wo, powtarzał sobie. Do końca życia przykuty do wózka. Pomyślał, że już słyszy przeciągłe zawodzenie silnika fotela inwalidzkiego. Oderwał oczy od nóg i zobaczył, że doktor Wo mija łóżka w izbie chorych. Wzdrygnął się wewnętrznie, ale zaraz potem wezbrał w nim gniew. Zacisnął pościel w rękach, wyprostował plecy. Nie zastraszy mnie, powiedział sobie. Nie sterroryzuje. Nie obchodzi mnie, co powie... Wo zatrzymał fotel dobrych pięć metrów od jego łóżka. Zmierzył go wzrokiem od łysej głowy po nabite elektrodami bezużyteczne nogi. - Wiem, początki są trudne - powiedział spokojnie, prawie łagodnie. - Ale nie mamy czasu do stracenia. Inspektorzy MAA zjawią się tutaj nie później niż za osiem dni. Zanim wejdą na pokład, Zheng He musi być pod chmurami. Grant ze smutkiem pokręcił głowa. - Wiem. Rozumiem, do czego pan zmierza, ale... - Twoje nogi są silne. Możesz chodzić. Przywrócenie szlaków nerwowych wymaga ćwiczeń, to wszystko. - Nie mogę nawet stać - poskarżył się Grant. - Możesz. - Próbowałem... - Spróbuj jeszcze raz - rzekł Wo miękko. - Spróbuj ze mną. Dyrektor złapał poręcze fotela i dźwignął się na nogi. Grant zobaczył, że nie ma aparatu ortopedycznego. Stał, drżąc z wysiłku. - Skoro ja mogę - wysapał, z kropelkami potu na czole i nad górną wargą - ty też dasz radę. Prawie bez tchu, zapominając o złości, Grant spuścił nogi z łóżka i wstał. Nogi bolały, ale stał wyprostowany. - Dobrze - pochwalił Wo. - Doskonale. Teraz chodź do mnie. Grant zrobił chwiejny krok. Wo również, wyciągając ręce dla zachowania równowagi. Następny krok. Grant miał wrażenie, że idzie nie na swoich nogach. Musiał dosłownie mówić im, co mają robić. Wo szedł chwiejnie ku niemu z wyciągniętymi rękami. Grant dreptał powoli, niepewnie, czując się jak Łazarz, który powstał z martwych. - Dobrze - zachęcał Wo. - Bardzo dobrze. Nagle kolana się pod nim ugięły. Gdy stracił równowagę, Grant przyspieszył, złapał go pod pachy i podtrzymał. - Dziękuję - wychrypiał Wo. - Twoje nogi są dość silne, by podtrzymać nas obu. Grant roześmiał się; nawet dyrektor pozwolił sobie na cichy chichot. Grant pomógł mu wrócić na fotel. Wo usiadł z widoczną ulgą i poprawił się na siedzeniu, przyjmując wygodną pozycję. Grant stał przed nim, nadal trochę roztrzęsiony, ale teraz już świadom, że nie będzie kaleką. Nawet ból jakby zelżał. - Bardzo dobrze, panie Archer - powiedział Wo oficjalnie, mierząc go wzrokiem. - Proszę bezzwłocznie zgłosić się na intensywny trening. Zheng He startuje za trzy dni. Okręcił fotel i wyjechał z izby chorych. Grant stał oniemiały ze zdumienia, nie wiedząc, czy się złościć, czy cieszyć. Przez resztę dnia Lane, Egon i Muzorawa po kolei z nim pracowali, pomagając mu uczyć się chodzić. - Musisz udrożnić szlaki nerwowe - powiedział Karlstad, gdy Grant wisiał mu na ramieniu. Szli powoli wzdłuż rzędu łóżek w izbie chorych. Tylko dwa były zajęte. Jednym z pacjentów była inżynier, której skafander rozdarł się na powierzchni Io. Nim koledzy z zespołu uszczelnili przeciek, zdążyła wessać w płuca dwutlenek siarki. Drugim pacjentem był gryzipiórek, którego wyciągano z alkoholizmu. - Nerwy w twoich nogach muszą na powrót dogadać się z rdzeniem kręgowym - klarował Karlstad, wlokąc Granta za sobą. - To potrwa parę dni. - Nie mamy paru dni - mruknął Grant. Spocony z wysiłku, próbował iść normalnym krokiem. - Wo chce startować za trzy dni. Karlstad wzruszył ramionami. - W zasadzie umiejętność chodzenia nie jest potrzebna, gdy człowiek unosi się w tej zupie. Lane też pomagała, choć wspólne spacery mocno krępowały Granta. Zamykał oczy i próbował wyobrażać sobie Marjo-rie, ale subtelny zapach perfum Lane sprawiał, że twarz żony ukazywała się w postaci rozmazanej plamy. Muzorawa pracował z nim przez cały wieczór: pomocny, nie wymagający, cierpliwy. Mógłby wziąć go na ręce i wynieść na główny korytarz, ale służył tylko niezbędną pomocą. - To trudne - powiedział Grant, kuśtykając wzdłuż łóżek. Szedł już o własnych siłach. Lekarze zapewniali, że odczuwany ból ma charakter prawie wyłącznie psychosomatyczny i chwalili jego postępy. - Oczywiście - zgodził się Muzorawa, idąc powoli obok niego. - Musisz od nowa nauczyć się chodzić. Jak my wszyscy. - Idzie mi niezbyt dobrze, prawda? - Przypominasz stonogę ze starej opowiastki. - Stonogę? - Wiesz, kiedyś jedno z leśnych zwierząt zapytało stonogę, jak sobie radzi z tymi wszystkimi nogami. Stonoga odparła, że to bardzo proste, ale gdy tylko zaczęła się zastanawiać nad kolejnością stawiania nóżek, wszystkie się poplątały i nie mogła zrobić kroku. Grant pokiwał głowa. - Tak, pamiętam to z przedszkola. - Wszyscy uczymy się chodzić tak wcześnie, że uważamy to za rzecz naturalną. Dopiero zmuszeni uczyć się od nowa, zaczynamy pojmować ogrom związanego z tym wysiłku. Grant potknął się i wyciągnął rękę, żeby przytrzymać się poręczy pustego łóżka. - Czworonogi nie muszą uczyć się chodzić - powiedział Muzorawa, gdy Grant wyprostował się i podjął wędrówkę. - Podobnie rzecz się ma z niemowlętami. Zanim przyjmą pionową postawę, najpierw raczkują i trzeba przyznać, że robią to całkiem sprawnie. Myślę, że jest to dowodem na nasze pochodzenie od czworonożnych przodków. - Naprawdę tak myślisz? - Nie jestem biologiem, ale tak mi się wydaje. - Jesteś zwolennikiem teorii ewolucji Darwina. - Czy to cię obraża? - Nie - odparł Grant szczerze. - Ja chyba też. - Chyba? - zapytał Muzorawa, wznosząc brew. Grant szybko zmienił temat. - Szkoda, że nie jesteśmy w stanie nieważkości. - Jak na ironię w czasie misji będziemy zanurzeni i nie będziemy potrzebować nóg do chodzenia. Wcale. - To naprawdę ironia losu - zgodził się Grant. Wznosząc rękę jak starożytny wróż, który zamierza wygłosić przepowiednię, Muzorawa dodał: - Ale w czasie misji nasze nogi mają inne, znacznie ważniejsze zadanie. I uśmiechnął się, jakby wspominał coś niezwykle przyjemnego. Grant zaczął rozumieć, o czym mówił Muzorawa, gdy rozpoczął pospieszne sesje treningowe w symulatorze. Poganiany przez niecierpliwiącego się doktora Wo, pokuśtykał do akwarium. Założył strój piankowy i maskę, a potem dołączył do Zęba, Lane i Egona w zmodyfikowanym zbiorniku delfinów. Wszyscy ćwiczyli pod rozkazami bezwzględnej kapitan Krebs. Jeśli należy do zelotów, pomyślał Grant w trakcie pierwszego dnia symulacji, to dobrze się maskuje. Zachowuje się tak, jakby chodziło o jej prywatny interes. Może tak jest, powiedział głos w jego głowie. Jeśli z myślą o nagrodzie w życiu przyszłym pragnie zabić nas wszystkich, czy jest lepszy sposób, niż sprawowanie władzy absolutnej nad misją? Niebawem Grantowi zabrakło czasu na rozmyślanie o lojalności Krebs. Kapitan nie miała dla nikogo litości w czasie sesji w symulatorze. Poleciła przeprowadzić symulację odłączenia od stacji, a zaraz potem, bez chwili przerwy, nakazała przerobienie procedur wejścia w atmosferę Jowisza. - Przestańcie narzekać! Będzie czas na odpoczynek po zanurkowaniu w chmury - powarkiwała. W czasie pierwszej sesji przećwiczyli sterowanie ręczne. Kiedy wreszcie symulacja dobiegła końca, Wo ze swojego stanowiska w centrum kontroli oznajmił: - Jutro będziecie pracować nie w symulatorze, a w zanurzeniu na Zheng He. - Czy to znaczy, że dobrze się spisaliśmy? - zapytał Grant zza przejrzystej maski. Muzorawa uśmiechnął się szeroko i podniósł oba kciuki. Krebs wycedziła cierpko: - To znaczy, że musimy trzymać się przyspieszonego rozkładu niezależnie od miernej jakości waszych osiągnięć. Myśl o zanurzeniu napawała Granta strachem, ale tym razem sprostał zadaniu bez pomocy strażników. Było mu zimno, gdy stał w tunelu wraz z innymi, ubrany tylko w cienkie trykoty. Równie dobrze mógłbym być nagi, pomyślał. Trykoty niczego nie osłaniały. Na siłę odwrócił oczy od sutków O’Hary i wbił je w zakrzywioną metalową ścianę tunelu. Muzorawa pierwszy wszedł do śluzy, za nim Lane. Grant miał mdłości ze zdenerwowania. Nogi nadal go bolały; pewnie zawsze tak będzie, jeśli wierzyć Karlstadowi i innym. Pogódź się z tym, powiedział sobie. To krzyż, który musisz dźwigać. Zerknął na Karlstada i zobaczył, że on też jest blady z nerwów i przerażenia. Właz śluzy uchylił się ze szmerem. Jego kolej. Grant rozsunął właz na tyle, by przecisnąć się do małej pustej komory. Dotknął przycisku, który zamknął i uszczelnił śluzę. Próbując zachować spokój, zaczął się modlić. - Pan jest moją ucieczką i daje mi siłę... Śluzę oświetlała jedna lampa fluorescencyjna w suficie i sygnalizatory na tablicy sterowania. Do hermetycznej komory zaczął wlewać się oleisty płyn, zimny jak sama śmierć. Grant zagryzł zęby i przycisnął dłonie do metalowych ścian. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Jego stopy oderwały się od podłogi, głowa uderzyła w sufit. Przez gęsty, mazisty płyn widział lampki na tablicy, rząd nikłych zielonych światełek. Płyn sięgnął mu do połowy piersi, do ramion, brody. Mocno zacisnął usta, gdy lepki perfluorokarbon wspinał się po policzkach. Był uwięziony w metalowej trumnie, lodowato zimnej, i tonął w gęstej, lepkiej, obcej cieczy. Płuca go paliły. Musiał odetchnąć. Wszystko będzie dobrze! - powtarzał sobie ze złością. Przestań się bać i niech będzie, co ma być. Mocno zaciskając powieki, odetchnął niepewnie. Zakrztu-sił się. Pierś mu się wzniosła, ciało zadygotało. Przeszył go ból. Nie mogę oddychać! - wrzasnął w milczeniu. A jednak oddychał. Kaszląc, parskając, wstrząsany mimowolnymi dreszczami, desperacko próbował się uspokoić. Zaczyna się od umysłu. Wiesz, co się z tobą dzieje, rozumiesz proces. Odpręż się! - wściekał się w duchu. Pogódź się z losem. Odetchnij głęboko i zmierz się z tym, co zesłał ci Bóg. Drgawki zmalały, potem zupełnie przeminęły. Mógł oddychać bez krztuszenia, bez kasłania. Z rozmysłem wessał wielki haust cieczy. Perfluorokarbon, nadal parząco zimny, zalewał mu płuca, otaczał całe ciało. Grant w dalszym ciągu odczuwał dyskomfort, w zasadzie nawet ból, ale oddychał i powoli zapominał o strachu. - Zamierza pan tkwić tam cały dzień? Z trudem poznał głos Krebs; w tym nowym świecie przypominał basowy, dudniący pomruk z ust samego Boga. - Otwieram wewnętrzny właz - zameldował. Jego głos też brzmiał dziwnie nisko, niewyraźnie. Grant przesuwał się przez długi, wąski tunel, czubkami palców muskając zakrzywione ściany, łagodnie machając nogami. Płynę, uświadomił sobie. A doktor Wo powiedział, że w zanurzeniu nie potrzebujemy nóg. Mylił się. Mostek Zheng He wydawał się większy niż wtedy, gdy oglądał go na ekranie w centrum kontroli. O’Hara i Muzorawa już czekali, bez wysiłku unosząc się w płynie. - Witaj na pokładzie - powiedziała Lane z szerokim uśmiechem. Jej głos też był niższy, powolniejszy, jak z nagrania odtwarzanego z obniżoną prędkością. Grant miał nadzieję, że jego nerwowy grymas choć trochę przypomina uśmiech. - Zdaje mi się, że wy, chrześcijanie, znacie obrzęd zanurzenia - powiedział Muzorawa głębokim głosem, pasującym do jego potężnej postury. - Tak, chrzest - powiedział Grant. - W niektórych odłamach zanurzenie symbolizuje ponowne narodziny, prawda? - Odrodzenie w Chrystusie. - Rozumiem! - O’Hara roześmiała siew zimnej zupie obcego środowiska. - Urodziliśmy się na nowo. Muzorawa pokiwał głową. - Do życia w nowym świecie. Grant pomyślał, że mu dokuczają, że żartują z rzeczy, w które żadne z nich nie wierzyło. Po chwili zrozumiał, że mieli racje, nawet jeśli nie mówili poważnie. Urodziliśmy się do życia nowym świecie, pomyślał. Przeszliśmy rytuał chrztu przez zanurzenie, aby przygotować się do misji. Politycy chcą ją przerwać, pomyślał. Zeloci chcą nas zniszczyć. Ale może naprawdę wykonujemy boskie dzieło. Może badanie Jowisza i szukanie życia pod tymi chmurami jest nam pisane. Ta myśl uderzyła go z siłą fizycznego ciosu. Czy może to być wola Boga? Czy może to być część Jego planu? - W porządku, jestem - oznajmił Karlstad, przerywając mu tok myśli. - Mamy czwórkę; załadujmy komputer i zagrajmy w brydża. O’Hara powiedziała: - Nie będziemy grać w brydża, Egon. Będziemy pracować na mostku.2 - Niestety - jęknął Karlstad. Żarty ucichły, gdy dołączyła do nich Krebs. Kazała im zająć miejsca przy konsolach. Stanęli na stanowiskach, ze stopami wsuniętymi w pętlę. Grant miał obsługiwać systemy zasilania i napędu, jak w centrum kontroli. - Dziś przećwiczymy uruchamianie systemów statku, odłączenie od stacji i wejście w chmury Jowisza - powiedziała Krebs, jakby nie znali planu symulacji. - Systemy nie będą włączone. To tylko symulacja. Grant pokiwał głową. Komputer stacji będzie dyrygować przedstawieniem. Niezależnie od tego, jakie szalone awarie wymyśli doktor Wo, wszystko będzie na niby. Ale wiedział, że niebawem zacznie się naprawdę. Podłączenie Krebs nie miała dla nich litości. Wszyscy czterej członkowie załogi spędzili cały dzień na mostku, na okrągło powtarzając procedury pierwszych etapów lotu do oceanu Jowisza, aż ich reakcje stały się niemal odruchowe. Grant stał przy konsoli pomiędzy O’Harą i Muzorawą. Czuł, że mógłby uruchomić reaktor i jednostki napędowe statku oraz wykonać manewr odłączenia od stacji i zanurkowania w chmury z zamkniętymi oczami. Nawet we śnie. Mimo to Krebs po raz kolejny kazała powtórzyć wszystko od początku. Tylko ta część misji mogła być symulowana. Nikt nie wiedział, czego się spodziewać, kiedy przebiją się przez chmury i wejdą w wielki, burzliwy ocean. Doktor Wo od czasu do czasu zmieniał wewnętrzne ciśnienie statku, zwiększając je do najwyższej wartości projektowej, a następnie obniżając. Grant nie przypuszczał, że w zanurzeniu może strzykać w uszach, ale niejeden raz poczuł ten przykry efekt. - Chce zobaczyć, czy zmiany ciśnienia nam przeszkadzają - powiedział Karlstad. - Mnie tak - przyznał Grant. - Te ciągłe zmiany są strasznie nieprzyjemne. Krebs zwolniła ich obu na kolację. W warunkach Zheng He Jedzenie” polegało na podłączeniu plastikowych rurek dozownika do portów dożylnych w szyjach. Grant wzdragał się przed taką formą spożywania posiłku, ale, jak się przekonał, to wcale nie bolało, a parominutowe pompowanie składników odżywczych do organizmu miało swoje zalety. Obywało się bez gryzienia, bez trawienia; pokarm w postaci płynnej trafiał bezpośrednio do krwiobiegu. - Wo chce się przekonać, czy zmiany ciśnienia miały coś wspólnego z atakiem serca Irenę - dodał Karlstad. - Czyżby wykluczał wpływ amfetaminy? - W normalnych warunkach taka dawka by jej nie zabiła. - Myślałem, że była bardzo duża. - Ależ skąd... normalnie nie byłaby śmiertelna. - Zdezorientowałaby ją, prawda? Uczyniła niezdolną do pracy? Karlstad otworzył usta, zawahał się i zapytał: - Myślisz, że próbowała się wykręcić od... Zabrzęczał dzwonek dozownika - w zasadzie zagrzmiał w cieczy pod wysokim ciśnieniem - i światło zmieniło się na czerwone. - Koniec kolacji - powiedział Karslad. - Chcesz deser? Grant skrzywił się, wyciągając plastikową rurkę z gniazda w szyi. - Już był, nie czułeś? - zapytał, siląc się na lekki ton. - Nie ma repety. - Przestańcie gadać i wracajcie na stanowiska - warknęła Krebs. Kiedy druga, wyczerpująca symulacja wreszcie dobiegła końca, Krebs zwolniła tylko O’Harę i Karlstada. Grant i Muzorawa zostali na stanowiskach, podczas gdy tamci udali się do koi. Krebs też została na mostku. Czy ona nigdy nie sypia? - zaciekawił się Grant. Niedługo później zaczął się zastanawiać, kiedy Krebs pozwoli jemu iść spać. O ile się orientował, symulacje dobiegły końca. Teraz udawali, że schodzą przez gęstniejące warstwy atmosfery Jowisza do miejsca, gdzie pod wpływem kolosalnej grawitacji planety gazy atmosferyczne przechodzą w stan ciekły. Wiedzieli bardzo mało o warunkach panujących pod chmurami, więc nie mieli czego symulować - chyba że Wo wymyśli jakąś awarię. A jednak Wo dał im spokój i godziny mijały bez zakłóceń. Grant zaczął walczyć z nudą. Co dziwne, nie ziewał. Może oddychanie w tej zupie tłumi odruch ziewania, pomyślał. Wreszcie Karlstad i O’Hara wrócili na mostek. - Muzorawa i Archer do koi - poleciła Krebs. Grant już płynął do luku, który prowadził do maleńkiej przestrzeni sypialnej. Karlstad nazywał ją”katakumbami”. Krebs dodała: - Po powrocie wszyscy podłączymy się do systemów statku. Grant był zbyt zmęczony, by się tym przejmować. Marzył o czterech godzinach snu. W drodze do sypialni zdążył zobaczyć oczy Lane: płonęły z oczekiwania. Miał kłopoty z zaśnięciem. Gdy tylko zamknął oczy, z całą wyrazistością zdał sobie sprawę, że jest zanurzony w zimnym gęstym płynie, że nim oddycha, że przebywa w zupełnie nienaturalnym świecie. Czuł się jak ryba na szczycie góry. Strach, który w czasie pobytu na mostku przyczaił się gdzieś głęboko, teraz wypłynął na powierzchnię: oddychał z wysiłkiem, obolałe nogi drżały z ledwo hamowanego pragnienia ucieczki, znalezienia jakiegoś bezpiecznego miejsca, jakiejś kryjówki, gdzie będzie mógł się schować, oddychać prawdziwym powietrzem i czuć ciepło słońca na twarzy. Otworzył oczy. W osłoniętej koi panował mrok, lecz mimo to zobaczył, że leży w metalowym łonie, w sztucznej jaskini, która na niego napiera, otacza ze wszystkich stron. A na zewnątrz tej krypty, za metalową skorupą, panowało niewiarygodnie wielkie ciśnienie, nieuchronnie dążące do zmiażdżenia statku, zgniecenia jego pasażerów w krwawą miazgę. Grant czuł, jak serce szaleńczo tłucze mu się w piersiach, czuł, jak każdy nerw nagli go do ucieczki, do wyrwania się z tej śmiertelnej pułapki. Próbował się modlić. Próbował wyczarować twarz Marjo-rie i wspólnie spędzone chwile, krótkie chwile, kiedy przytuleni dzielili się ciepłem swoich ciał w świecie, gdzie niebo jest błękitne, rosną drzewa i trawa, śpiewają ptaki. Bez skutku. Tkwił uwięziony w metalowym łonie, oddychając okropnym obcym śluzem, miliardy kilometrów od domu, od Marjorie, od rodziców, od bezpieczeństwa. Nawet Bóg o nim zapomniał. Był sam, opuszczony. Mimo wszystko musiał zasnąć, bo nagle otoczyły go potwory, ogromne ciemne sylwetki, które warczały, parskały i polowały na niego w świecie cieni i zła. Jedna z nich przypominała goryla, piętrzącego się nad nim jak góra. Druga ścigała go na wózku inwalidzkim, skrzecząc groźnie. Grant otworzył oczy. Brzęczał budzik. Normalny sygnał brzmiał dziwnie w tym obcym środowisku. Wypoczynek dobiegł końca. Pora wracać na mostek. Grant wysunął się z koi do ciasnego przedziału, gdzie mógł się wyprostować. Doszedł do wniosku, że przebieranie się nie ma sensu. Próba skorzystania z toalety też mijała się z celem; pompowana w żyły papka była poddana wstępnemu trawieniu pozaustrojowemu i prawie nie wytwarzała odpadów. Czując się jak potępiona dusza w Piekle Dantego, Grant wpłynął przez luk na mostek. Krebs nadal unosiła się nad Karlstadem i O’Harą, którzy stali przy konsolach plecami do luku sypialni. Popatrzyła na niego w taki sposób, jakby zrobił coś złego. Dopiero po chwili spostrzegł, że kapitan spogląda gdzieś dalej. Odwrócił się lekko i ujrzał Zęba we włazie. Krebs patrzyła na nich tak, jakby ich nie poznawała. Jej oczy skakały z jednej twarzy na drugą. - Wracamy na służbę - zameldował Muzorawa cicho. - Ach, doktor Muzorawa - powiedziała Krebs takim tonem, jakby dopiero teraz go zobaczyła. - I pan Archer. - Tak jest - powiedział Grant, zajmując miejsce między Lanc i Zębem. Krebs odpłynęła w głąb mostka. Rozkazująco powiedziała: - Wszyscy podłączymy się do systemów statku. O’Hara odwróciła się od konsoli i z uśmiechem pokiwała głową. Karlstad wyglądał... Grant nie potrafił rozszyfrować jego miny. Starał się zachować obojętny wyraz twarzy jak chłopiec, który udaje, że nie wie, iż zaraz dostanie gwiazdkowe prezenty. Muzorawa oznajmił: - Gotowi do podłączenia, pani kapitan. - Wykonać. Grant zrobił to, co pozostała trójka: otworzył klapkę z przodu konsoli. Pęk cienkich jak włos światłowodów wypłynął z wąskiej przegrody. Przewody falowały w perfluorokarbonie jak wężowe sploty morderczej Meduzy. Końcówka każdego była zabarwiona, a kolory pasowały do anodyzowanych plam na elektrodach. Zmagając się z szatańsko cienkimi przewodami, Grant kątem oka obserwował kolegów. Jego palce wydawały się grube i niezdarne. Inni już skończyli, podczas gdy on nie uporał się z pierwszą nogą. Na szczęście końcówki przewodów były elektrycznie naładowane i nie mogły zostać podłączone do niewłaściwej elektrody. Grant czuł lekkie, ale wyraźne odpychanie, jak w czasie próby zetknięcia dwóch jednoimiennych biegunów magnesu. - Panie Archer, czekamy - wycedziła Krebs, gdy zabrał się za drugą nogę. Wreszcie skończył. Wyprostował się, czując się trochę jak marionetka z nogami podłączonymi do przewodów. Zobaczył, że światłowody na krępych udach Krebs są połączone z panelem w suficie. Jeśli nie będzie uważać, pomyślał, to się zapłacze. Wyobraził sobie, jak kapitan szamocze się w przewodach niczym tłusta mucha w pajęczynie. Z trudem pohamował głośny śmiech. - Coś pana bawi, Archer? Grant zdał sobie sprawę, że się uśmiecha. Zaskoczony, nie wiedział, co zrobić, jak zareagować na oskarżycielskie spojrzenie. - Pani kapitan, wszyscy się cieszymy na myśl o połączeniu ze statkiem - wyratował go Muzorawa. - W istocie. - Złe spojrzenie Krebs śmigało w tę i z powrotem. - A pan co ma do powiedzenia? - zapytała, wskazując Karlstada. - - Nic, pani kapitan - odparł Egon. - Czekam na rozkazy. Krebs wymruczała coś tak cicho, że Grant nie zrozumiał, potem powiedziała z niechęcią: - Dobrze. Uaktywnić połączenie. Wszyscy sięgnęli do konsoli, podnieśli plastikowe kopułki i pstryknęli przełącznikami. Grant spodziewał się napływu mocy, uderzenia prądu, może euforii albo chociaż przyjemności. Lepsze od seksu, mówili. Niestety, poczuł tylko lekkie mrowienie w nogach, jak przed zaśnięciem. Wrażenie przeminęło, zanim zdążył je sprecyzować, i na tym koniec. Prawie. Grant stał, nie zwracając uwagi na kolegów. Czuł, jak dziwne drżenie zaczyna przenikać mu nogi. W życiu nie doświadczył czegoś podobnego. Nie, nie tylko nogi. Jego całe ciało wibrowało niczym szarpnięta struna wiolonczeli. Wbił oczy w ręce. Wyglądały normalnie, wcale nie drżały, a jednak w środku trząsł się jak galareta. Zamknął oczy i uświadomił sobie, że to nie on wibruje - to reaktor termojądrowy głęboko w trzewiach statku tętnił w trakcie przemiany materii w energię. Łącząc jądra atomów, wydobywał ukrytą w nich moc i przekształcał oślepiające promieniowanie w prąd elektryczny, który pędził przez instalację statku jak krew przez tętnice i żyły. Grant czuł pulsowanie i niepohamowaną siłę stworzonej przez człowieka gwiazdy, która płonęła za warstwami gęstych osłon i zasilała wszechświat ich statku. Miał ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć palcami rozżarzonej gorącej plazmy, huczącej nieprzerwanie niczym wieczny ogień. Było to jak muzyka, jak orkiestra symfoniczna grająca w umyśle, w ciele, we wszystkich nerwach i naczyniach krwionośnych. Prąd elektryczny płynący przez obwody statku wzbudzał w nim dreszcze jak przepiękna kadencja, niekończąca się, bezustanna, cudowna. System napędowy był wyłączony, niestety. Grant chciał go poczuć, zjednoczyć się z nim, poznać pęd i siłę pierwotnej energii wypadającej z dysz, pchającej statek do przodu, przed siebie. Jak przez mgłę usłyszał głos. Zignorował go. Nie miał ochoty odrywać się od tego przyjemnego wrażenia. Systemy elektryczne statku były jego częścią. Jestem statkiem! - pomyślał. Stanowimy jedność. To czysta rozkosz. Ekstaza! Jakbym był bogiem. - Dobrze się czujesz? Grant zmusił się do otworzenia oczu. Zeb patrzył na niego z zatroskaniem. - Świetnie - odparł. Nie mijał się z prawdą. Nigdy w życiu nie czuł się taki... taki żywy. - Wrażenie bywa porywające - powiedziała O’Hara. Grant odwrócił głowę w jej stronę i zobaczył, że też jest trochę zmartwiona. - Pilnuj, żeby cię nie porwało. Pokiwał głową. Tak, muszę uważać. To jest potężne. Odjazdowe. Lepsze od seksu. Lepsze od narkotyków. Mieli rację. Można by sprzedać za to duszę. - Gotowi do powrotu do pracy? - cierpki głos Krebs wyrwał go z euforii. - Tak jest, pani kapitan - odparł ostro. - Doskonale. Przystępujemy do symulacji odłączenia i zapłonu. Ale tym razem, pomyślał Grant, tym razem będziemy podłączeni do statku. Poczuję prąd elektryczny. Ja włączę silniki. Własną wolą wprawię statek w ruch. Start Jestem statkiem. Grant w życiu nie czuł się taki potężny i podniecony. Kiedy Krebs poleciła przerwać symulację, nie chciał tego zrobić, nie chciał odłączać się od statku. Dalej, przynaglał w milczeniu. Odpalmy rakiety i w drogę! Chcę zanurkować w chmurach i w morzu Jowisza. - Powiedziałam, odłączyć się, panie Archer! Natychmiast! Twardy, rozkazujący głos smagnął go niczym bicz. Z ogromną niechęcią Grant zrobił to, co inni już skończyli: sięgnął do pulpitu i odłączył się od systemów elektrycznych i napędu statku. Jakby poddał się lobotomii. W jednej chwili dysponował mocą miniaturowej gwiazdy, która pulsowała w jego wnętrzu, była jego częścią, intymnie wplatała się w świadomość, wzbogacała tożsamość. Wystarczył jeden ruch przełącznika, by znów stał się sobą - samotną, słabą nagą małpą odizolowaną od reszty wszechświata. Grant zamrugał parę razy i dopiero wtedy spostrzegł, że inni odłączają światłowody od elektrod w nogach. Z narastającą urazą zaczął wyszarpywać przewody z gniazd, jeden po drugim. Luźne końcówki kołysały się lekko w perfluorokarbonie, jakby go przyzywając. Kiedy skończył, uruchomił sprężynę, która wciągnęła je do wąskiego schowka i zamknęła drzwiczki. - Symulacja zakończona - powiedziała Krebs. - Wszyscy idziemy spać. Po powrocie na mostek nie będzie kolejnych symulacji. Misja zaczyna się za pięć godzin czternaście minut. Czterej członkowie załogi popłynęli do katakumb z małymi trumnami koi. Krebs została na mostku. Unosząc się blisko sufitu, zakładała słuchawki na łysą głowę. - Czy ona nigdy nie śpi? - zapytał Karlstad szeptem. - Kiedyś musi - odparł równie cicho Muzorawa. - Ale kiedy? Kapitan już rozmawiała, zapewne z doktorem Wo. - Słuchaj - O’Hara zagadnęła Granta z uśmiechem, który wyglądał na trochę sztuczny - jak ci się podobało podłączenie? Grant zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Dopiero po kilku próbach zdołał wyksztusić: - To zniewalające. - Zgadza się. - Kiedy w podobny sposób połączymy się między sobą? - wtrącił Karlstad, łypiąc lubieżnie na O’Harę. - Nie mogę się doczekać. Spiorunowała go wzrokiem. Muzorawa ze zwykłą powagą powiedział: - Musisz uważać, żeby nie dać się ponieść. Wrażenie jest niesamowicie potężne, ale nie wolno mu ulec, nie wolno dopuścić, żeby zaćmiło rozsądek. - To prawda - poparła go O’Hara. - Jesteśmy tutaj, żeby kierować statkiem, a nie wymyślać nowe perwersje. - Karlstad uśmiechnął się znacząco. - Praca bez zabawy nie wyjdzie ci na dobre. Muzorawa wpłynął między niego a O’Harę. - Egon, pierwsza misja zakończyła się katastrofą zapewne dlatego, że ktoś z załogi pozwolił, by wrażenia towarzyszące połączeniu ze statkiem wzięły górę nad jego rozsądkiem. - Albo jej - mruknął Karlstad, ruchem głowy wskazując Krebs pogrążoną w rozmowie z doktorem Wo. Katakumby nie zapewniały prywatności. Naprzeciwko wyjścia z mostka znajdowały się wąskie, podobne do półek koje. Przedział był taki mały, że ledwo się mieścili we czwórkę. - Muszę się przebrać - oświadczyła O’Hara i zaczęła ściągać kostium. Grant wlepił w nią oczy. Karlstad wyszczerzył zęby jak wilk i zapytał: - Pomóc ci, Lane? - Człowieku, dorośnij! Wzruszył ramionami i zaczął zdejmować trykoty. - Tak, wypada się przebrać - zgodził się Muzorawa. Smukła, z drobnymi piersiami i wąskimi biodrami, ale bardzo kobieca, piękna i zielonooka O’Hara stała o wyciągnięcie ręki. Grant był zaskoczony, że nie pobudza go fizycznie widok jej nagiego ciała, choć miał przyspieszony oddech i gonitwę myśli w głowie. Czuł się przede wszystkim zażenowany, zwłaszcza gdy Zeb i Egon ściągnęli cienkie kostiumy. Zauważył, że oni też nie są podnieceni. Bez słowa wpłynął do swojej koi, zasunął ekran i zaczął zdejmować ubranie. Wiedział, że świeże stroje są w szafce. Stare należało włożyć do recyklera. Postanowił zaczekać, aż wszyscy położą się i zasną, i dopiero wtedy wyjdzie z koi. Głupi jesteś, powiedział sobie. Głupi i pruderyjny. W naszej nagości nie ma nic grzesznego. Operacja praktycznie wyeliminowała popęd płciowy. To tak, jakbyś oglądał akt. A jednak, powiedział drugi głos, patrzenie na nią sprawiało ci przyjemność. Najważniejszym narządem płciowym jest mózg, a ty czerpałeś rozkosz z patrzenia na jej nagie ciało. To grzech. Usłyszał, jak O’Hara wślizguje się do swojej koi. Dzieliło ich tylko cienkie plastikowe przepierzenie. Wyobraził sobie, jak układa się do snu, naga, bez jednego włosa na gładkiej kremowej skórze. Mocno zacisnął powieki i spróbował przepędzić z głowy jej obraz. - Co o niej myślisz? - Karlstad szeptał tuż przy jego koi. - O kapitan? - zapytał niższym głosem Muzorawa. - Aha. - A co? - Myślisz, że sypia? - Tak, pewnie. I bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki. Grant wspomniał wcześniejszą rozmowę z Zębem, kiedy wysunął możliwość, że Krebs może być samobójczym zelotą. Karlstad zapytał: - Zauważyłeś, jak wytrzeszcza oczy? Jakby nikogo nie poznawała. - Tak, to dziwne - zgodził się Muzorawa. - Przyprawia mnie o ciarki. - Dopóki robi swoje, nie mamy powodów do narzekań. - Może ty nie - wyszeptał Karlstad - ale mnie to się nie podoba, ani trochę. Ona jest dziwna. Myślę, że to wariatka. Przez chwilę Muzorawa nic nie mówił. Wreszcie odparł: - Prześpij się. Za pięć godzin będziemy potrzebować całej naszej energii. - Uaktywnić połączenie - rozkazała Krebs. Grant pstryknął przełącznikiem, który uaktywnił światłowody połączone z chipami w nogach. Zamknął oczy, gdy poczuł tętnienie reaktora, wibrujące w nim, ogrzewające go, przepełniające wrażeniami, których dotąd nie doświadczył. Płonęła w nim oślepiająca sztuczna gwiazda. Wytwarzana przez nią energia pulsowała w jego wnętrzu, instalacja elektryczna statku stała się jego układem nerwowym, a kable żyłami i tętnicami. Wyczuwał wibracje wentylatorów systemu podtrzymywania życia, tłoczących ciekły perflourokarbon przez przestrzenie mieszkalne statku; wszystkie lampki i ekrany na pulpitach mostka stały się przedłużeniami jego palców; czuł, jak budzą się sensory, omiatające przestrzeń na zewnątrz kadłuba niczym snopy światła starożytnej latarni morskiej. Nie bez wysiłku otworzył oczy. Stwierdził, że tkwi przed pulpitem na mostku, ze stopami w pętlach, między Muzorawą i O’Harą. Karlstad stał po drugiej stronie Lane, a za nimi unosiła się Krebs. O’Hara obsługiwała konsolę łączności z licznymi ekranami dotykowymi patrzącymi na nią jak złożone oczy pająka. Środkowy wypełniała mięsista, skupiona twarz Wo. -...automatyczna sekwencja odłączenia zaczyna się za piętnaście sekund - mówił dyrektor. - Piętnaście sekund - powtórzyła Krebs bezdźwięcznym, wypranym z emocji głosem. Jeśli odłączenie od stacji i wystrzelenie Zheng He w chmury Jowisza ją podniecało, to dokładnie to ukrywała. Grant oblizał usta. Syntetyzowany głos komputera rozpoczął odliczanie ostatniej minuty. - Zasilanie i napęd? - zapytała Krebs, chociaż widziała ekrany Granta tak samo dobrze jak on. - Zasilanie i napęd zielone - odparł. - Podtrzymywanie życia? - Zielone - zameldował Karlstad. - Łączność? - Łączność w normie - odparła O’Hara. - Sensory? - Wszystkie włączone i sprawne - poinformował Muzorawą. - Jesteśmy gotowi do odłączenia i startu - powiedziała Krebs do Wo. W tej samej chwili komputer oznajmił: - Automatyczna sekwencja odłączenia zainicjowana. Odłączenie nastąpi za trzydzieści sekund... dwadzieścia dziewięć... Sekundy rozciągały się w nieskończoność. Grant stał, świadom, że oddycha zimnym, gęstym, natlenionym płynem, ale już o to nie dbał. Statek budził się do życia, prąd elektryczny przepływał przez wszystkie systemy, jednostki napędowe startowały, pompy zaczynały pulsować, elektrony w potężnych cewkach nadprzewodzących śpiewały swój odwieczny hymn nieustannego ruchu, bezgranicznego oddania zadaniu. - Pełna moc wewnętrzna - powiedziała Krebs. - Dziesięć sekund - oznajmił komputer. Grant czuł, jak magnetohydrodynamiczne kanały tętnią życiem, przygotowując się do przyjęcia gorącej plazmy z reaktora i skierowania jej do silników statku. Każdy jego nerw wibrował z niecierpliwości. Klamry i zaczepy, które łączyły Zheng He ze stacją, otworzyły się jak usta w uśmiechu. Grant też się uśmiechnął. Jesteśmy wolni, pomyślał. Jesteśmy niezależni. - Zapłon. Silniki plazmowe zamruczały cicho, łagodnie. Grant odczuł ich siłę tak, jakby sam podnosił wielki ciężar w ramionach. W miarę narastania ciągu jego siła mnożyła się dwa, trzy, cztery razy; już był silniejszy od największego atlety, silniejszy od She-eny, silniejszy od całego stada goryli; podnosił cały statek, pchał go z wyważoną, celową siłą i precyzją, odrzucał od stacji w dół, w kierunku czekających chmur Jowisza. Lepsze od seksu? To było lepsze od życia! Mogę dać pełną moc i w mgnieniu oka wyminąć Jowisza. Mogę zabrać nas do gwiazd! Na najdalszy kraniec wszechświata! Grant wiedział, że tętni w nim cała moc kosmosu, nadludzka energia, siła i potęga Boga. Napływ arogancji przywołał go do rzeczywistości. Duch pyszny poprzedza upadek, usłyszał w głowie głos ojca. Cała ta potęga, całe to wrażenie boskiej mocy jest pułapką, matnią, pokusą nieposkromionej pychy, która wielu dobrych ludzi sprowadziła na manowce i skazała na wieczne potępienie. Próżność, próżność, wszystko próżność... Stał przed konsolą, próbując odzyskać panowanie, opierając się kuszącej iluzji, która próbowała go omamić. To elektroniczny miraż, powtarzał sobie. Jesteś tylko człowiekiem połączonym z maszynerią statku. Opanuj się. Mimo wszystko dygotał. Czy to spowodowało klęskę pierwszej misji? - zapytał się w duchu. Czy ta więź, jakże przytłaczająca i nieodparta, wprawiła kogoś w amok? Skupił się na tym miejscu w swoim umyśle, które chciało otworzyć przepustnice silników plazmowych i odrzucić wszelkie hamulce dla czystej radości, jaką dawało poczucie władzy. Tak, uświadomił sobie. Gdybym to zrobił, zabiłbym nas wszystkich. Nadal drżał, ale teraz ze zrozumienia ogromu niebezpieczeństw, jakie czyhały w jego umyśle, w jego duszy. To odwieczna wojna, pojął, niekończąca się walka między przyjemnością a obowiązkiem, między dobrem a złem. Statek jest po prostu nowym polem bitwy w tej nieustannej wojnie, która będzie trwać dopóty, dopóki będziemy ludźmi. Ale wiedział, że przez chwilę był kimś więcej niż tylko człowiekiem. Nadal tak było. Nadal czuł pulsującą moc reaktora i silników plazmowych, będących jego częścią. Jestem statkiem. Władza wymaga odpowiedzialności, powiedział sobie. Wyjątkowa władza wymaga wyjątkowej ostrożności. irorcrr* A T\T J\.OlI-/vJx”V X V Dlaczego z dala stoisz, o Panie, w czasach ucisku się kryjesz? Psalm 10 W chmurach - Odłączyć się - rozkazała Krebs. Grant unosił się niepewnie w lepkiej cieczy na mostku, z nogami wsuniętymi w pętle, z rękami na wysokości piersi, walcząc z nieodpartym urokiem władzy. - Odłączyć się! - powtórzyła Krebs. - Natychmiast! Plan lotu przewidywał co najmniej dwukrotne okrążenie Jowisza, zapewniające czas na sprawdzenie, czy wszystkie układy funkcjonują prawidłowo. Mieli zejść w chmury dopiero na rozkaz Krebs. Grant pstryknął przełącznikiem z niechęcią narkomana, który został zmuszony do odstawienia narkotyku. Znowu sam, odizolowany, był niczym więcej jak tylko kroplą protoplazmy w skorupie ciała. Muzorawa wysunął nogi z pętli i podskakiwał lekko w gęstym płynie. - Jak się czujesz? - zapytał. - Trochę roztrzęsiony - przyznał Grant. Podpłynął do nich Karlstad. - Nie rozumiem, czemu musimy orbitować wokół tej cholernej planety. Czemu się odłączamy, zamiast zabrać się do roboty? - Trzeba odpocząć - odparła Krebs, wisząc nad ich ramionami. - Najeść się. Zdrzemnąć. Zbyt długie połączenie ze statkiem nie wychodzi na dobre. O’Hara, która nadal stała przy konsoli łączności, powiedziała: - Pani kapitan, doktor Wo chce z panią rozmawiać na prywatnym kanale. Krebs pokiwała głową i założyła słuchawki na łyse ciemię. - Kiedy ona sypia? - zapytał Karlstad szeptem. Muzorawa powiedział: - Nie odpięła się chyba ani razu od czasu pierwszego połączenia, nawet na krótko. Grant wzruszył ramionami i skierował się do dozowników jedzenia. Nadal był zdenerwowany i zmęczony, a jednocześnie pobudzony. Może drzemka dobrze mi zrobi, pomyślał. Wsuwanie rurki do gniazda w szyi nadal przyprawiało go o dreszcz odrazy, ale nie miał wyboru. Kiedy zabrzęczał licznik na metalowym korpusie i potok pokarmu przestał płynąć, z grymasem wyciągnął przewód. - Co jest, nie smakuje? - zażartował Karlstad. Grant bez słowa popłynął do swojej koi, pozostawiając pozostałych troje przy automacie. Choć wiedział, że za parę godzin musi być wypoczęty i gotów do pracy, nie mógł zasnąć. Stale myślał o poczuciu władzy, jakie dawało połączenie ze statkiem. Ciekawe, z czasem będzie łatwiej czy też doznania staną się bardziej uzależniające, bardziej demoralizujące? Boże, dopomóż! Daj nam siłę, by oprzeć się pokusie. Zastanowił się, czy nie ułożyć wiadomości dla Marjorie, choć mógłby wysłać ją dopiero po powrocie z misji. Jeśli powrócimy, pomyślał. Usłyszał, jak trzej towarzysze wpływają do katakumb, rozmawiając cicho, w zasadzie mamrocząc, i wsuwają się do swoich koi. Dał im czas na zaśnięcie, a potem jak najciszej wyśliznął się ze swojego przedziału, szybko ściągnął kostium i wyjął świeży ze schowka. Wiedząc, że i tak nie zaśnie, popłynął na mostek. Krebs spała, kołysząc się łagodnie pod sufitem. Oczy miała zamknięte, a z jej uchylonych ust płynęły dźwięki, które w normalnych warunkach byłyby chrapaniem. Nadal była podpięta do statku. Grant zobaczył, że przewody z przegródki w suficie są połączone z elektrodami w jej klocowatych, bezwłosych nogach. Śpi podłączona, pomyślał. Ciekawe, jak to jest. Potem zastanowił się, czy Krebs dobrze robi. Może jest uzależniona? Czy to jedyna radość, jaką czerpie z życia? Muzorawa, Karlstad i O’Hara wpłynęli na mostek niemal jak lunatycy i kolejno zajęli miejsca przy konsolach. Krebs nadal cicho pochrapywała, unosząc się blisko sufitu. Grant wsunął stopy w pętle i zobaczył, że podległe mu układy pracują prawidłowo. Przeciągnął palcem po głównym ekranie dotykowym, żeby sprawdzić podsystemy. Zmarszczył czoło, lekko zirytowany kłopotliwą ręczną obsługą pulpitu. Gdybyśmy byli podłączeni, czułbym wszystkie systemy i z zamkniętymi oczami wiedziałbym, co robić. Ale tylko kapitan mogła wydać rozkaz podłączenia. Krebs nadal spała, kołysząc się za ich plecami. - Przynajmniej teraz wiemy, że sypia - powiedział Karlstad scenicznym szeptem. - To dobrze - szepnęła O’Hara. - Każdy kiedyś musi spać. - Rwiecie się do pracy - ciął ich zimny, twardy głos. - To dobrze. Karlstad przewrócił oczami. - Podłączyć się - poleciła Krebs. Grant tym razem uwinął się szybko, wyprzedzając Karlstada. Czuł, jak ogrzewa go ciepło oczekiwania i widział, że O’Hara również ma zniecierpliwioną minę. - Uaktywnić połączenie. Grant znowu poczuł przepełniającą go moc reaktora termojądrowego, poczuł muzykę elektryczności płynącej przez wszystkie sekcje statku. Rakiety, błagał bezgłośnie. Odpalmy rakiety. Zamiast wydać rozkaz startu, Krebs cierpliwie sprawdzała system nawigacyjny. Czekała na osiągnięcie odpowiedniego punktu na orbicie, żeby ruszyć w kierunku wielobarwnej pokrywy chmur. - Zbliżamy się do okna - zawołał Muzorawa. Grant zamknął oczy i bez pytania o pozwolenie na chwilę podłączył się do sensorów Zęba. Zobaczył, co”widzą”: pędzące chmury Jowisza, rozciągane przez szybki obrót planety w długie wstęgi ochry, bladego błękitu i rdzawego brązu. W chmurach migotały błyskawice, wyładowania kolosalnej energii. Grant czuł żar bijący z chmur i słyszał wieczne zawodzenie wichrów, w porównaniu z którymi najdziksze huragany Ziemi przypominały łagodny zefirek. Spostrzegł ogromny, oślepiająco biały wir w miejscu, gdzie mieli wejść w chmury. Burza wyładowywała swoją furię. - Obszar wejścia przykryty jest przez cyklon - zameldował Muzorawa. Grant otworzył oczy. Twarz Zęba wyglądała jak pozbawiona wyrazu maska. Miny O’Hary i Karlstada zdradzały zatroskanie. Krebs wydała dźwięk, który mógł być chrząknięciem albo zduszonym warczeniem. - Dobrze. Wejdziemy w alternatywnym punkcie. Grant spojrzał na główny duży ekran, ukazujący ich trajektorię na tle wirujących chmur. Alternatywna pozycja wejścia znajdowała się ćwierć orbity dalej. Bliżej Czerwonej Plamy, jak zobaczył. Nie na tyle blisko, by wejście mogło być niebezpieczne, ale mimo wszystko zbliżanie się do kolosalnej burzy napawało go niepokojem. Nikt nie odezwał się przez czterdzieści dziewięć minut, przez czas potrzebny na dotarcie do alternatywnego punktu wejścia. Grant skupiał uwagę na reaktorze termojądrowym; miał wrażenie, że stoi przy ciepłym kominku w chłodny zimowy dzień. Niedługo będziemy w chmurach, powiedział sobie. A potem w oceanie. Wtedy przekonamy się, na ile dokładna jest moja mapa prądów. - Automatyczne odliczanie - zawołała w końcu Krebs. Grant mimowolnie oblizał wargi, gdy zegar zaczął odmierzać sekundy. Smak w ustach był dziwny, nie nieprzyjemny, ale zdecydowanie obcy. Kubki smakowe nigdy wcześniej nie spotkały się z niczym, co przypominałoby w smaku ciekły perflu-orokarbon. Nie nasuwały mu się żadne skojarzenia, nawet na poziomie komórkowym, gdzie mieszkał instynkt. - Ciąg wsteczny za dziesięć sekund - oznajmił komputer. Wbrew sobie, Grant zadrżał wewnętrznie, czekając na doznania towarzyszące odpaleniu rakiet. Silniki rakietowe zbudziły się do życia. Grant poczuł ich siłę, zalewającą go niczym fala przypływu, która przedziera się przez falochrony, żeby zrównać z ziemią drzewa, budynki i wszystko inne, co stanie jej na drodze. Zagryzł zęby, walcząc z nią każdym atomem woli. Był silny! Był taki potężny, że gołymi rękami mógłby rozedrzeć statek na kawałki. Pod mocno zaciśniętymi powiekami widział oślepiającą plazmę wypadającą z dysz, czul energię płynącą z reaktora. Miał wrażenie, że siłą własnych mięśni wpycha statek głęboko w chmury Jowisza, w nieznane, poza zasięg pomocy czy zrozumienia żałosnych, słabych, dwunogich małp, które kurczowo przywierały do kruchej łupinki stacji na orbicie Jowisza. Na zewnątrz wiatr wył i ryczał jakby na znak protestu przeciwko ich wejściu w atmosferę. Grant zaśmiał się w duchu. Śmiało, przeklęty! - rzucił wyzwanie Jowiszowi. Moc silników statku była jego mocą, jego ciało mierzyło się z wściekłym oporem obcego świata. Statek zataczał się i podrygiwał, ale nie schodził z kursu, zanurzając się coraz głębokiej w plątaninę chmur. Grant przeobraził się w bezlitosnego najeźdźcę, niewolącego walczącą zażarcie kobietę. Gwałcił planetę i choć stawiała potężny opór, sam był zbyt silny, zbyt bezlitosny, zbyt opętany, by okazać litość lub przynajmniej umiar. Nagle silniki zgasły. Grant odczuł to jako cios w krocze. Zacharczał, niemal zwymiotował. Przez niekończącą się chwilę chwiał się w pętlach, z rękami zaciśniętymi w pięści, unoszącymi się nad pulpitem. Przestraszył się własnych myśli, własnych emocji. Poczucie winy, zgroza i wstyd paliły mu duszę; był wstrząśnięty pierwotną dzikością, która dotąd drzemała, pogrzebana głęboko w jego wnętrzu. Słyszał coraz głośniejsze wycie wiatru, gdy trwał szalony lot przez grubą atmosferę. Czuł, jak zewnętrzna powłoka statku rozgrzewa się do białości pod wpływem tarcia. Lecieli teraz przez głęboką atmosferę, ściągani potężną grawitacją Jowisza, już nie konkwistadorzy, ale pokorni słudzy, posłuszni potędze planety. Grant zmusił się do otworzenia oczu i spojrzał na ekrany na konsoli Muzorawy. Zobaczył, że mkną przez wir poszarpanych chmur. Zeb stał przed pulpitem jak sparaliżowany, wyprężony, z pięściami zaciśniętymi u boków. Ostrożnie, ukradkiem, bez rozkazu, Grant znów połączył się z siecią sensorów i nagle poczuł palący żar hipersonicznego wejścia w gęste, turbulentne chmury. Statek dygotał, miotany jak pestka dyni w huraganie, opadając coraz głębiej w atmosferę Jowisza, przemieniając chmury w rozgrzaną do białości plazmę. Otaczał ich wyjący, rozwrzeszczany kokon płonących gazów, rozciągnięty w kilwaterze statku jak długi, rozżarzony ogon spadającej gwiazdy. Grant chciał wykrzyknąć wyzwanie do płonących gazów, które spowijały statek. Nie zdołacie zrobić nam krzywdy! - par-, sknął w milczeniu. Ty też robisz tylko to, co my chcemy, powiedział do olbrzymiej planety. Wykorzystujemy cię, wykorzystujemy twój gruby płaszcz atmosfery, żeby zwolnić i bezpiecznie wejść w morze, gdzie posiądziemy twoje tajemnice. Jowisz był odmiennego zdania. Statek zakołysał się, przekrzywił w dół i na bok, gdy uderzył w niego straszliwy prąd strumieniowy. Grant zachwiał się i zatoczył, żołądek podjechał mu do gardła. Przepłynąłby na drugą stronę mostka, gdyby nie kotwiczące go pętle. Musiał oprzeć się rękami o konsolę, żeby w nią nie uderzyć. Statek zwolnił. Grant odzyskał równowagę, rozejrzał się i zobaczył, że nikt nie spostrzegł jego rozgorączkowania - a jeśli nawet, nie zwrócił na nie uwagi. Zeb, Lane i Egon - wszyscy tkwili w swoich prywatnych wszechświatach, zmysłem słuchu, wzroku, dotyku, nawet smaku chłonąc wrażenia napływające z sensorów i systemów statku. Grant też rozsmakował się w tej surowej, pierwotnej sile i gdy jej zabrakło, poczuł się pusty, zubożony, zły. I przestraszony. - Zbliżamy się do końca warstwy chmur. - Głos Krebs, obcy, dobiegający jakby z daleka, wdarł się w jego świat siły i władzy jak dokuczliwe brzęczenie budzika w miły, ekscytujący sen. Przyjemność wywołana przez ciąg silników przeminęła, ale reaktor nadal wyśpiewywał swoją urzekającą, zniewalającą pieśń mocy; szeptem opowiadał Grantowi o dalekich światach, czekających na odkrycie i podbój. - Patrzcie! Grant nie wiedział, kto zawołał, ale okrzyk wyrwał go z niemal hipnotycznego transu. - Dać na główny ekran. - To powiedziała Krebs, bezsprzecznie. Nawet w dziwnie zniekształcającym środowisku gęstej cieczy bez trudu poznał jej niski, rozkazujący głos. Na ekranie ściennym nad konsolami malował się dziki pejzaż, rozległa panorama skotłowanych chmur niesionych potężnymi strumieniami wiatru, który strzępił je i rozdzierał na oczach obcych intruzów z Ziemi. Obłoki kotłowały się, a ich wierzchołki ścinała wściekła wichura. Wysoko w górze niebo przysłaniał wieczny wielobarwny płaszcz, otulający świat niczym koc. Kolory spodniej strony były dziwnie stonowane, pastelowe. Wodorowo-helowa atmosfera była przejrzysta jak... Grant omal się nie roześmiał, gdy zrozumiał, że jest przejrzysta jak powietrze. Była gęsto usiana mknącymi szaleńczo chmurami, grubymi i skłębionymi, podobnymi do puszystych cumulusów na tropikalnym niebie na Ziemi. W dole zalegała mgła. Grant pamiętał, że atmosfera Jowisza stopniowo gęstnieje, by w końcu przemienić się w ciecz bez wyraźnej granicy między powietrzem i morzem. Gdzieś tam w dole pod wpływem nieubłaganego ciśnienia atmosfera płynnie przechodziła w globalny ocean z wodą żrącą jak kwas, przesyconą amoniakiem i innymi związkami chemicznymi. Zupełnie inaczej niż na Ziemi, pomyślał Grant. Zdecydowanie inaczej. Na Ziemi oceny wypełniają baseny w skalnej skorupie, a grawitacja jest zbyt mała, by ścisnąć powietrze w ciecz. Inaczej niż na Marsie czy Wenus, nawet na księżycach galile-uszowych. Ten świat nie przypomina żadnej z tych kul skały czy lodu. Jest obcy, zupełnie inny od wszystkich, które dotąd widzieliśmy. Zheng He dygotał, kołysał się w prądach strumieniowych. Grant wyobraził sobie statek jako maleńki dysk niesiony przez potężny wiatr dmący nad globalnym oceanem Jowisza. - Sensory dalekiego zasięgu - poleciła Krebs. Widok na ekranie nagle się zmienił. Daleko na horyzoncie Grant ujrzał ciemną, złowieszczą wieżę chmur przeszywanych błyskawicami, wznoszącą się z oceanu niczym rozgniewany olbrzym na spotkanie z podniebnym płaszczem. - Wielka Czerwona Plama - powiedział Karlstad głosem głuchym z podziwu i strachu. Od czasu wejścia w chmury statek używał gęstej atmosfery Jowisza do wyhamowania prędkości, przemieniając ją w ciepło. Gdy przebili się przez warstwę chmur w czystą wodoro-wo-helową atmosferę, sunęli po niebie Jowisza jak dysk. - Włączyć silniki, powiedziałam! - warknęła Krebs. Grant zamrugał i umysłem włączył rakiety. Na wszelki wypadek przycisnął czubek palca do padu na konsoli. To niebezpieczne, uświadomił sobie; okropnie wielka pokusa złożona w ręce śmiertelników. Czuję zmysłami narastającą moc, myślą mogę kierować rakietami. Mogę unicestwić nas wszystkich pod wpływem jednego głupiego impulsu. Nieposłuszeństwo Zanurzali się coraz głębiej w atmosferę Jowisza, pogrążali się we wszechobecnej mgle, która stopniowo gęstniała, przechodząc w globalne morze. Nadal czując dudniącą siłę reaktora statku i stłumiony grzmot rakiet, Grant wytężał oczy, chcąc przeszyć wzrokiem ciemniejącą mgłę na ściennym ekranie. Nie było nic widać, nawet sensory termowizyjne niczego nie wykrywały, on jednak z uporem wpatrywał się w ekran. Robił to nie tylko z ciekawości, ale też w obronie przed hipnotycznym czarem, jaki niósł kontakt z siecią sensorów przez wszczepione biochipy. Kiedy jako nastolatek zaczął uświadamiać sobie potrzeby ciała, ojciec dał mu radę, pomagającą zwalczyć nieczyste myśli:”Myśl o czymś innym, synu. Nie skupiaj uwagi na pokusie”. Teraz znalazł się w podobnej sytuacji. Grant wpatrywał się w pustkę, próbując ignorować nieproszone, natarczywe pragnienie zwiększenia ciągu i zanurkowania prosto w czekający daleko w dole ocean. Gdzie są tutejsze formy życia? - zastanawiał się. Gdzie meduzy i szybowniki wykryte przez sondy? I kolonie alg unoszące się w chmurach? Niebo wygląda na puste, jałowe. Uświadomił sobie, że nikt nie wypowiedział więcej niż parę słów, od kiedy połączyli się z systemami statku. Na nich też to działa, pomyślał. Są równie jak ja owładnięci tym elektronicznym urokiem. Mają większe doświadczenie, ale to wcale nie znaczy, że radzą sobie lepiej ode mnie. - Myślałem, że zobaczymy latające stworzenia - powiedział na głos. Karlstad skrzywił się jak człowiek wyrwany z transu. - Są - odparł. - Sensory niczego nie wykryły - powiedział Muzorawa. - Nawet mikroskopijnych organizmów? - No... mikroorganizmy są wszędzie. - A co z dużymi formami życia? - zapytał Grant. - Są rozproszone - odparł Karlstad. - Potrzebują dużych terytoriów, żeby się wyżywić. - Może się nas boją - zasugerowała 0’Hara przyciszonym głosem. - Boją się? - Przecież wpadliśmy tutaj jak wielki płonący meteor, prawda? Karlstad po chwili namysłu przyznał: - Tak, pewnie masz rację. O’Hara chciała coś dodać, ale zmieniła zamiar. Zameldowała: - Wiadomość od dyrektora, pani kapitan. Mgła na ekranie ustąpiła ziarnistemu, pociętemu pasami zakłóceń obrazowi. Doktor Wo miał złą, ponurą minę. - Inspektorzy MAA rozpoczęli ostatni etap podróży, który zakończy się spotkaniem ze stacją - oznajmił bez żadnych wstępów. - Polecono mi odwołać misję. Macie natychmiast zawrócić do Stacji Gold. Wszyscy na mostku zamarli. Grant odwrócił się lekko i popatrzył na Krebs. Wisiała pod sufitem z jedną ręką przyciśniętą do metalowych płyt, żeby utrzymać się w miejscu. Patrzyła na ekran z kamiennym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Potwierdzić odbiór komunikatu - powiedział Wo, przeciągając wszystkie słowa tak, jakby chciał je zaakcentować. Na mostku zapadła wręcz namacalna cisza. Grant był wstrząśnięty, gorzko rozczarowany, zły na MAA za przerwanie misji. Chciał lecieć dalej, nadal być połączony ze statkiem, zbadać głębie tego obcego morza. O’Hara sięgnęła do klawiatury. - Co pani robi? - warknęła Krebs. - Dyrektor powiedział, że mamy potwierdzić odbiór komunikatu. - O tym ja decyduję. - Ale... Krebs przez długą chwilę w milczeniu unosiła się pod sufitem. Potem wskazała na Granta i poleciła: - Zwiększyć ciąg o dwadzieścia procent. Grant zareagował automatycznie i natychmiast poczuł wzrost mocy, jak prężenie wygimnastykowanego mięśnia. Było to dobre, przyjemne, właściwe wrażenie. Zza 0’Hary, która stała z cieniem niepewności na twarzy, Karlstad zerknął na niego z zaintrygowaną, strapioną miną. Mostek przekrzywił się zauważalnie. Muzorawa zawołał: - Kąt lotu ponad dwadzieścia stopni... dwadzieścia pięć... - Nie ma potrzeby podawania kąta lotu - ucięła Krebs. - Wejdziemy w ocean z maksymalną prędkością opadania. Po krótkiej chwili wahania Muzorawa powoli powiedział: - Pani kapitan, dyrektor rozkazał przerwać misję. - Jestem tego świadoma - odparła ostro. - Postanowiłam wejść w ocean prędzej, niż przewiduje plan misji. - Czy nie powinniśmy odpowiedzieć doktorowi Wo? - zapytała O’Hara. - Jak? Jesteśmy poza bezpośrednim kontaktem. - Przecież nie... - Jesteśmy poza bezpośrednim kontaktem - powtórzyła Krebs stalowym głosem. - Nie odebraliśmy komunikatu nakazującego przerwanie misji, więc nie możemy go potwierdzić. - Ona nie zrezygnuje! - zdumiał się Grant. Wbrew poleceniu MAA będzie kontynuować misję. Zeb wyglądał na skonsternowanego, ale zachował milczenie. Decyzja już zapadła, nie ma sensu się z nią spierać, pomyślał Grant. Krebs powiedziała do O’Hary: - Służba łączności dobiegła końca. Proszę nie zamykać kanału odbierającego wiadomości, choć nie będziemy odpowiadać na żadne wezwania ze stacji. Lane wyglądała na rozdartą wewnętrznie. Grant doskonale ją rozumiał: martwiło ją nieposłuszeństwo wobec Wo, a zarazem rwała się do kontynuowania misji. - Od tej chwili pani pilotuje statek, O’Hara. Pod moimi bezpośrednimi rozkazami, rzecz jasna. - Tak jest - odparła Lane prawie szeptem. - Kąt schodzenia trzydzieści stopni. - Tak jest - powtórzyła Lane, zmieniając ustawienia na ekranach dotykowych. Grant spojrzał na Muzorawę; Zeb sprawiał wrażenie zatroskanego, zmartwionego. Karlstad był wyraźnie wstrząśnięty. Co gorsza, wyglądał na przerażonego. Ale nikt nie powiedział słowa. Grant stwierdził, że cieszy się z decyzji Krebs, która sprzeciwiła się rozkazom dyrektora. Przepełniała go radość. To jasne, myślał, doktor Wo został zmuszony do wysłania wiadomości. Ale my jesteśmy tutaj, pod chmurami, zmierzając do oceanu. Zrealizujemy cele misji i ani Wo, ani MAA, ani Nowa Moralność nas nie powstrzyma. Uśmiechnął się w duchu do mruczących rakiet, pchających statek przez gęstniejącą atmosferę w dół, w kierunku oceanu. O’Hara oderwała ręce od ekranów. - Gotowa do przejęcia obowiązków - zameldowała cicho. Krebs odbiła się od sufitu i stanęła obok niej, zahaczając jedną stopę o pętlę. Wskazując na mały ekran w lewym górnym rogu konsoli, powiedziała: - Zostawić otwarty kanał dla napływających komunikatów. Nie wysyłać żadnych wiadomości, dopóki nie wydam takiego rozkazu. Zrozumiano? - Tak jest. - Zwróciła się do Muzorawy: - Przygotować do wystrzelenia kapsułę z danymi. - Tak jest. Krebs pochyliła się i dotknęła ekran łączności, potem płaskim, chłodnym głosem wyrecytowała: - Kapsuła numer jeden. Spenetrowaliśmy chmury i opadamy w ocean. Wszystkie systemy funkcjonują normalnie. Niespodziewane zakłócenia elektryczne w atmosferze uniemożliwiają nawiązanie łączności bezpośredniej. Nie możemy odbierać ani nadawać wiadomości. Będziemy realizować plan misji. W razie konieczności złożymy raport za pośrednictwem kapsuły. Odwróciła się w stronę O’Hary i zapytała: - Nagrała to pani? - Nagrałam. - Kapsuła gotowa do wystrzelenia - zameldował Muzorawa. - Dobrze. Wystrzelić. - Nic się nie stało. Grant nagle zdał sobie sprawę, że wystrzelenie kapsuły to jego obowiązek. Za późno. Krebs wysunęła stopę z pętli i odwróciła się gwałtownie, dziko wytrzeszczając oczy, Archer! - wrzasnęła. - Archer, gdzie pan jest? Grant zamrugał z zaskoczenia. - Tutaj, pani kapitan. Krebs ruszyła na niego z furią armii barbarzyńców. - Dlaczego pan tak stoi? Wystrzelić kapsułę! Natychmiast! - T-tak jest - wyjąkał Grant, rozpaczliwie próbując przypomnieć sobie sekwencję komendy. Kapsuły były odpalane ręcznie, tyle pamiętał; nie miały połączenia z obwodem biochipów. Drżącymi rękami postukał po centralnym ekranie dotykowym i wczytał program startowy kapsuł. Był dość prosty, jak się przekonał, ale ponieważ Krebs wisiała mu nad głową niczym dymiący wulkan, zdołał ustawić komendy we właściwym porządku dopiero za drugim razem. Odczuł start kapsuły jako przyjemne ciarki podniecenia, jak wtedy, gdy pierwszy raz zjechał na nartach po stoku dla zaawansowanych w śnieżnych górach Wąsach. Doznanie zapierało dech w piersiach. Upajało. Dopóki Krebs nie warknęła: - Przestańcie się głupkowato uśmiechać, Archer, i wróćcie do rzeczywistości. Wymagało to wysiłku woli, ale w końcu Grant wykonał polecenie. Mijały godziny. Statek nadal nurkował w kierunku morza. Krebs wyświetliła na wielkim ekranie widoki z innych kamer, ale wszystkie ukazywały tylko szarą, nijaką mgłę. Zdaniem Granta była pusta i martwa. Dopóki Muzorawa nie krzyknął: - Patrzcie na to! - Na co? - Zwiększę powiększenie - wymamrotał Zeb z przejęciem, przesuwając palce po konsoli. - Tam, widzicie? - Śnieg! - zawołał Grant. We mgle wirowały miękkie białe płatki. Wyglądały pięknie. Na tej dalekiej, obcej planecie przypominały o domu, o Ziemi. - To nie śnieg. - Karlstad wyprowadził go z błędu. - Cząstki organiczne. Tworzą się w chmurach i kondensują. - Manna z nieba - powiedziała O’Hara. - Jedzenie - poprawił Karlstad. Muzorawa zachichotał. - Pod warunkiem, przyjacielu, że w morzu są stworzenia, które je zjadają. W przeciwnym wypadku to tylko organiczny śnieg. Grant pomyślał o dalekich, mrocznych sylwetkach, które doktor Wo pokazał mu na nagraniu z pierwszej misji. Formy życia? Wielkie jak całe miasta? Kilkanaście kilometrów średnicy? Wydawało się to nieprawdopodobne. - Karlstad i Archer, przerwa - zarządziła Krebs. - Odłączyć się, najeść i spać przez cztery godziny. Grant zmusił rękę do przerwania połączenia. Czar prysnął. Znowu był sam we własnym ciele. Rozżalony, wyrwał włókna optyczne z chipów w nogach i schował je, potem popłynął w kierunku dozownika. Egon już podłączał rurkę do portu w szyi. - Zupociąg - powiedział, uruchamiając pompę dozownika. Grant też się podpiął, choć nie odczuwał głodu. Pewnie dlatego, że perfluorokarbon wypełnia żołądek, pomyślał. Jędzenie w ten sposób nie sprawia przyjemności. Bez smaku, bez zapachu... Karlstad przerwał mu rozmyślania. Przysuwając usta do jego ucha, wyszeptał: - Zauważyłeś, jak nie mogła cię znaleźć? - Co? - Kiedy miałeś wystrzelić kapsułę. Stałeś nie dalej niż trzy metry od niej, a ona cię nie widziała. Grant przypomniał sobie zachowanie Krebs. - Tak, to było niesamowite. - Niemal spanikowała. Grant zerknął przez ramię, żeby sprawdzić, czy Krebs ich nie obserwuje. - Dziwnie na mnie patrzy - wyszeptał. - Na nas wszystkich. - Co o tym sądzisz? - Może ma ataki ślepoty? - Myślisz, że jest ślepa? - Wiesz, chwilami, przez parę sekund na raz. - To możliwe? Karlstad ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. Zobaczę, może coś znajdę w bibliotece medycznej. - Może implanty szkodzą jej na wzrok? - Możliwe. Ale gorsze jest to, że sprzeciwiła się rozkazowi Starego Woja. Zabrzęczał zegar automatu. Karlstad wyszarpnął rurkę z portu tak, jakby odrywał pijawkę. - A ja ją popieram - powiedział Grant. - Nie powinniśmy przerywać misji tylko dlatego, że tak każe jakaś komisja MAA. Karlstad zrobił wielkie oczy. - Ty? Wierzący? Jesteś gotów dopuścić się herezji? - To nie ma nic wspólnego z religią! - Akurat. Ci inspektorzy są pewnie z Nowej Moralności albo jakiegoś jej odpowiednika. - Nie obchodzi mnie, czego chcą. Ja chcę kontynuować misję. A ty? - - Pewnie. Ale co będzie, gdy wrócimy na stację? Jak myślisz, co z nami zrobią ci inspektorzy? Odmowa wykonania rozkazu nazywana jest buntem, pamiętaj. Grantowi opadła szczęka. - Nie żartuj. Zaterkotał brzęczyk. - Przestańcie marudzić - zawołała do nich Krebs. - Spać, obaj. Grant odłączył rurkę. Miał zamęt w głowie. Bunt? Czy po powrocie zostaniemy potraktowani jak buntownicy? W burzy Grant spał niespokojnie. Śnił, że olbrzymia ręka potrząsa nim, okłada go bez litości. Po przebudzeniu stwierdził, że to nie do końca był sen. Statek dygotał i podskakiwał, jakby potężny terier trzymał go w pysku i próbował wytrząsnąć z niego życie. Uderzył się w ramię, gdy wysuwał się z koi, i otarł goleń, kiedy się prostował. Na tej głębokości w atmosferze nie powinno być takich gwałtownych turbulencji, pomyślał. Może już jesteśmy w oceanie? Może miotają nami turbulentne prądy ciekłych gazów? Żałował, że nie pozwolono mu dopracować mapy dynamiki oceanu. Prawda była taka, że ani on, ani nikt w Układzie Słonecznym nie miał jasnego pojęcia na temat procesów zachodzących na tej głębokości, gdzie atmosfera niedostrzegalnie przeobrażała się w ocean. Grant dobrnął do włazu, który łączył przedział sypialny z mostkiem. Wiedział, że Zheng He składa się z szeregu sztywnych metalowych powłok, z mostkiem i sypialnią w najbardziej wewnętrznej. Między kadłubami istniały strefy buforowe wysokociśnieniowej cieczy, chroniące załogę przed ciśnieniem panującym na zewnątrz i amortyzujące wstrząsy powodowane przez turbulencje. Skoro tak nas rzuca tutaj, w samym środku statku, myślał Grant w drodze do swojego pulpitu, to znaczy, że trafiliśmy w sam środek potężnego sztormu. Wielka Czerwona Plama! Boże, miej nas w opiece. Czyżby zniosło nas w Wielką Czerwon%Jlamę? Wyobraził sobie statek zasysany w paszczę gigantycznejourzy, miażdżony jak kruchy listek. - Co pan robi? - zapytała Krebs, gdy zaczął łączyć się ze statkiem. - Podłączam się, pani kapitan. - Panie Archer, czy poleciłam panu skrócić okres wypoczynku? - Nie, pani kapitan, ale burza... - Miał pan wypoczywać. - Pomyślałem... - Proszę wykonywać rozkazy, Archer. Potrafię kierować statkiem bez pańskiej pomocy. Grant unosił się przed pulpitem, z trzema światłowodami wpiętymi do implantów. Pozostałe podskakiwały w cieczy. Mu-zorawa i 0’Hara stali na stanowiskach, podłączeni do statku. Zeb spojrzał na niego i uśmiechnął się wyrozumiale. Lane skupiała uwagę na ekranach, jej palce tańczyły szybko po klawiaturze. - Proszę wrócić do koi - poleciła Krebs. - Wezwę pana, gdy będę potrzebować pomocy. Grant, zawstydzony, odczepił przewody i przepłynął kilka metrów dzielących go od luku. Statek znowu zakołysał się gwałtownie. Musiał przytrzymać się obramowania, żeby nie wpaść na Krebs, która unosiła się na środku mostka. Popatrzył na nią przez ramię i zobaczył, że się uśmiecha. Uśmiecha się! Turbulencje ją bawiły! Podłączona do systemów statku, z radością dawała się nieść burzy. Wspomniał, co czuł po wejściu w chmury: rozsadzała go radość z wszechpotężnej władzy, jaką dawało połączenie z reaktorem, a walka rakiet z porywistym wiatrem i burzami podnieciła go seksualnie. Co się czuje, dumał, gdy jest się połączonym z całym statkiem? Przypływy mocy rakiet, błyski energii elektrycznej, oglądane za pośrednictwem sensorów widoki, jakich ludzkie oko dotąd nie widziało... Krebs odbiera najlżejsze drżenie statku jako drżenie własnego ciała. To musi przypominać głaskanie, pieszczoty. Przyjrzał się uważnie jej twarzy: półprzy-mknięte oczy, tajemniczy uśmiech na ciastowatej twarzy. Mój Boże, wygląda tak, jakby brała udział w grze wstępnej. Grant zanurkował przez luk i wsunął się do koi. Mocno zamknął oczy i spróbował przepędzić z głowy wspomnienie twarzy Krebs. Statek kołysał się i zataczał, rzucając nim na boki. W takich warunkach nie zdoła zasnąć. - Grant... nie śpisz? - zapytał Karlstad. Grant wysunął się z ciasnego przedziału i zobaczył, że Karlstad siedzi na brzegu swojej koi, ze stopami zahaczonymi o metalowe grube nogi, zgarbiony nad palmtopem. Na jego twarz padało upiorne zielonkawe światło z ekranu, falujące w płynnym środowisku. - Jesteśmy w pobliżu Czerwonej Plamy? - zapytał Grant. Karlstad popatrzył na niego. - Co? Plamy? Nie, jesteśmy po drugiej stronie planety. - Całe szczęście. Statek przechylił się głęboko i Grant niemal spadł z koi. - Tutaj wystarczająco daje nam w kość, nie sądzisz? - Karlstad wzniósł do sufitu szeroko otwarte, przerażone oczy. - Nawet nie wspominaj o Plamie. - Myślałem tylko... - Specjalnie wpakowała nas w burzę - stwierdził Karlstad ponuro. - Czemu miałaby to robić? - zdumiał się Grant. - Zabrała nas z powrotem do pierwszego punktu wejścia. Wypełnia plan misji z bezmyślnością lemingów, które nie bacząc na niebezpieczeństwo idą przed siebie i spadają z urwiska. - Wróciliśmy do burzy, przed którą uciekliśmy? To szaleństwo! Karlstad podniósł palmtop do ust i wyszeptał polecenie. Grant usiadł przy nim na koi. Statek opadł, potem poderwał się do góry. Grant miał wrażenie, że jego żołądek fika koziołki. - Masz, zobacz. - Karlstad podsunął mu komputer. Ręce drżały mu tak mocno, że Grant musiał je przytrzymać. - Prędkość wiatru wreszcie maleje. To szczeniak, tylko pięćdziesiąt pięć metrów na sekundę - mruknął biofizyk, postukując w ekran czubkiem palca. - Niespełna dwieście kilometrów na godzinę. Wychodzimy. - Pewnie nie spodziewała się, że burza powoduje takie turbulencje na niskiej wysokości - mruknął Grant. - Nie byłbym taki pewien. - Karlstad parsknął i polecił komputerowi: - Pokaż gradienty ciśnienia. Ekran przez chwilę był pusty. - Podłączyłeś się do komputera statku? - zapytał Grant. - A do czegóżby innego? Na ekranie ukazała się falista krzywa z wielkim obniżeniem pośrodku. - Widzisz? - Karlstad wskazał wykres. - To mały, zwarty cyklon. Tutaj masz oko. Przesuwamy się bokiem, tędy. - Dlaczego Krebs nie ominęła burzy? - zastanowił się Grant. - Nie musieliśmy przez nią przechodzić. Karlstad zaśmiał się gorzko. - Jak mówiłem, ślepo wypełnia plan misji. Mieliśmy wejść w tym miejscu, więc przybyliśmy tutaj nie bacząc na warunki. Grant pokręcił głową. - To nie ma sensu. - Ma, jeśli jest się patologicznym zatwardzialcem jak ona. - Może chce tylko zebrać dane z burzy. Przecież jest naukowcem. Nikt nie zdobył danych z wnętrza układu cyklonalnego Jowisza. To okazja. - Urodzony skuter - zadrwił Karlstad. - Wszystko w imię wiedzy, nawet za cenę naszego życia. - Statek nie jest w tarapatach, a już na pewno nie poważnych. Możemy lecieć przez burze. - Ale w wyobraźni Grant widział urzeczoną minę Krebs, gdy furia cyklonu wstrząsała statkiem. I wspomniał własne emocje. Karlstad skrzywił się kwaśno. - Przejrzałem pliki medyczne. - Jest coś o niej? - Pliki osobiste są niedostępne. W otwartych nie ma nic prócz instrukcji pierwszej pomocy i wskazówek dotyczących zamrożenia kriogenicznego, gdyby ktoś uległ poważnemu wypadkowi. - Więc nic nie zyskałeś? - - Umiem nastawić złamaną kość, ale nie znalazłem niczego, co pomogłoby nam ocenić stan naszej zezowatej kapitan. - W sumie na jedno wychodzi. Co zrobilibyśmy z informacjami, gdybyśmy je mieli? Karlstad ściągnął wargi i wycedził: - Jeszcze nie skończyłem. Następnym razem, gdy się zdrzemnie, wejdę do plików medycznych stacji. - Przecież nie wolno nawiązywać łączności. Karlstad beztrosko wzruszył ramionami. - Potrzebny mi tylko szybki impuls. Parę pikosekund powinno załatwić sprawę. W życiu się nie dowie. - Ale na stacji będą wiedzieli - zaznaczył Grant. - Będą wiedzieli, że nie jesteśmy poza kontaktem. Będą wiedzieli, że wiadomość wysłana w kapsule to wierutne kłamstwo! Karlstad roześmiał się. - I co z tego? Nie bądź takim formalistą, Grant. Poza tym nikt nie zauważy pikosekundowego impulsu. Nie będę angażować nikogo z załogi. Wyślę tylko pytanie z naszego komputera do komputera stacji. Szast-prast i po krzyku. Niczego nie zauważą. - Oby - burknął Grant. - Posłuchaj. Wolisz nagiąć rozkaz zabraniający nawiązywania łączności ze stacją czy lecieć w głąb oceanu z wariatką u steru? Statek znowu zadygotał. Grant pomyślał, że usłyszał głuchy łoskot, jakby dalekiego grzmotu. - Nie możesz nazywać jej wariatką. - Nie? Myślisz, że osoba zdrowa na umyśle celowo wprowadziłaby nas w taką burzę? Nim Grant zameldował się na mostku, burza została za nimi. Statek drżał od czasu do czasu w podmuchach, ale potężne wstrząsy i porywy, które spychały ich z kursu, na szczęście przeminęły. Grant połączył się z reaktorem i silnikami rakietowymi. Poczerwieniał ze wstydu na wspomnienie tego, co czuł w czasie lotu przez chmury. Zerknął na Krebs, wiszącą z surową miną za jego plecami. Ona wie, jak to jest. Jest połączona ze wszystkimi systemami; ani jeden elektron na tym statku nie drga bez jej wiedzy. Nic dziwnego, że nie chce się odłączać. Nic dziwnego, że rzadko sypia. Muzorawa i 0’Hara odłączyli się i popłynęli do dozownika. Grant popatrzył na Karlstada, kiwającego się lekko przed pulpitem, ze stopami w pętlach. - Doktorze Karlstad? - zawołała Krebs. Grant poczuł ciarki wzdłuż kręgosłupa. Egon ma rację, pomyślał. Zachowuje się tak, jakby nas nie widziała. - Słucham? - odparł Egon. Krebs skupiła na nim spojrzenie. - W czasie tej wachty, poza monitorowaniem systemów podtrzymywania życia będzie pan pilotować statek. - Jestem zaszczycony, pani kapitan. Jeśli Krebs wychwyciła drwinę w jego głosie, to niczego nie okazała. - Panie Archer? - Słucham, pani kapitan? - Poza układami zasilania i napędu będzie pan monitorować sensory. - Tak jest. Grant zmienił ustawienia konsoli, używając ekranów dotykowych, by podłączyć się do sieci czujników. Dane wpłynęły przez biochipy i układ nerwowy prosto do jego mózgu. Serce zatrzepotało mu w piersi. Znowu widział świat na zewnątrz statku, słyszał westchnienia i szum wiatru, czuł drżący potok powietrza, które omywało metalowy kadłub, czuł fale oceanu, smak obcego wiatru, bogaty w sól i związki, jakich nie próbował ludzki język. Błyskawica zamigotała na horyzoncie; Grant poczuł ją jako mrowienie wzdłuż nerwów. Nie potrzebował wyświetlaczy, wykresów ani tarcz wskaźników; nie sprawdzał danych - odbierał je bezpośrednio w ośrodkach czuciowych w mózgu, zalewany bogactwem wrażeń z tego wielkiego, niezbadanego świata. Z głębi podświadomości przemówił głos: Bądź ostrożny. Nie pozwól się przytłoczyć. Musisz zachować kontrolę, panować nad sobą. Nie zatrać się w doznaniach. Jak Zeb sobie z tym radzi? - zastanowił się. Jak może stać przy pulpicie godzina po godzinie i nie utonąć w powodzi wrażeń? Jak udaje mu się zachować rozsądek i spokój, kiedy może być Jowiszaninem, oddychającym tutejszym powietrzem, widzącym świat jego oczami? Daj mi poznać drogi Twoje, Panie, modlił się bezgłośnie. - Śpi. Szept Karlstada wdarł się w wewnętrzny zamęt. Grant zamrugał, odwrócił się do Egona, stojącego dwa pulpity dalej. Dopiero po dłuższej chwili przypomniał sobie, gdzie jest i kim jest. Z drżeniem po części żalu, po części rozpaczliwej determinacji, przepędził natłok wrażeń do ciemnego zakamarka umysłu. - Śpi - powtórzył Karlstad, wskazując kciukiem przez ramię. Grant zobaczył, że Krebs ma zamknięte oczy. Kołysała się delikatnie pod sufitem, pogrążona w głębokim śnie. Ciekawe, co może się śnić w stanie kompletnego połączenia ze statkiem? - pomyślał. - Czas - szepnął Karlstad, postukując w ekrany konsoli. - Nie rób tego! - syknął Grant. Karlstad popatrzył na niego z politowaniem, śmigając palcami po ekranach. Lewiatan Konający z głodu Lewiatan dryfował w zimnej, pustej otchłani wysoko ponad poziomem, na którym zwykle przebywał. Utrzymanie wszystkich członów wymagało znacznego wysiłku woli, ale dokładał wszelkich starań, żeby zapobiec spontanicznej dezintegracji. Musimy trzymać się razem, powtarzał. Jeśli się rozłączymy, każde z nas umrze niezależnie od tego, czy przystąpimy do pączkowania. Padniemy łupem ścierwojadów, które czekają w gorącej ciemności głębin. Tylko razem możemy przetrwać. Jeśli wytrzymamy dość długo, znajdziemy pożywienie. Ale ocean stale był zimny i jałowy. Legendy mówiły o potworach zamieszkujących tę lodowatą pustkę, skradających się bestiach, które polowały jedna na drugą oraz na członków Rodu dość głupich, by zapuszczać się tak wysoko. Lewiatan sądził, że legendy te są zwykłymi wymysłami, historiami wybłyskiwanymi przez Starszych ku przestrodze, żeby młodzież nie oddalała się od bezpiecznych poziomów morza. Lewiatan wiedział, że pora wracać w cieplejsze regiony, ale nie mógł skłonić do posłuchu członów-pływaków. Nie miały już siły, żeby wydmuchnąć gaz, który je wypełniał. Skurczenie mięśni wymagało energii, a przymierające głodem człony już jej nie posiadały. Zimno. Zimno i pusto. Lewiatan czuł, jak słabnie jego kontrola nad zewnętrznymi członami. Jednostka opancerzonej skóry złuszczała się spontanicznie. Zamiast obiecanej radości pączkowania, Lewiatan odbierał fale głębokiej rozpaczy. Rozpadamy się. Wszyscy tutaj umrzemy, nigdy nie będziemy pączkować, nigdy nie stworzymy nowego życia. Trzy człony wiciowe oderwały się, trzepocząc bezmyślnie w lodowatym prądzie. Lewiatan wiedział, że kres jest bliski. Kiedy oderwą się człony najważniejszych narządów, jego istnienie dobiegnie końca. Umrze bez świadomości, że poszczególne części wytworzą nowe pączki, stworzą nowe człony, które połączą się w jego potomstwo. Symetria zostanie zakłócona. Odwieczny cykl życia, poprzez pączkowanie dający nowe życie, zostanie przerwany. Lewiatan wiedział, że nie powinno tak być. Nie udało mu się zachować Symetrii. Narząd czuciowy zatrząsł się, potem wpadł w gwałtowne drżenie, będące pierwszym krokiem oddzielenia. Lewiatan nie mógł temu zapobiec. Już nie. A jednak... Organ czuciowy nagle przestał trzepotać i znieruchomiał. Wybłysnął obraz do mózgu Lewiatana. Potwór. Długie, płaskie, wieloramienne stworzenie sunęło cicho w jego kierunku, chwytając oderwane człony w wijące się macki i wpychając je do okrągłego, łapczywego pyska uzbrojonego w ostre zęby. Przez ułamek sekundy Lewiatan myślał, że człon czuciowy doświadcza halucynacji, histeryzuje na krawędzi śmierci głodowej i rozpadu. Ale nie, inne człony nadesłały ten sam obraz. Stworzenie było ogromne, niemal tak wielkie jak on, i przezroczyste, ledwo widoczne. Prawie nie powodowało zawirowań w oceanie, było więc niewykrywalne z dużej odległości. Była to jedna z bezmyślnych bestii, przed którymi ostrzegały stare przekazy. Płynęła w trop za Lewiatanem, pożerając odłączające się człony, dryfujące bezradnie w zimnej otchłani. Zmierzała prosto ku niemu, wymachując mackami, kłapiąc okrągłą zębatą paszczą. W pierwszym odruchu Lewiatan chciał uciec, ale był skrajnie wyczerpany. Czy w tym stanie zdoła umknąć ścierwojadowi? Potwór zwolnił, gdy zbliżył się do niego. Wyciągnął dwie najdłuższe macki i musnął jego skórę. Boli! Lewiatan nigdy wcześniej nie doświadczył uderzenia prądem. Przenikliwy, piekący ból sprawił, że cofnął się instynktownie. Potwor ścigał go niespiesznie, nie kwapiąc się do otwartej walki. Wydawało się, że zadowoli się czekaniem na oderwanie kolejnych członów. Jest bardziej padlinożercą niż drapieżnikiem, pomyślał Lewiatan. Słaby, prawie bezsilny, przyjrzał się potworowi. Główny korpus, szeroki i płaski, falował jak galareta. Rozdziawiony pysk znajdował się po spodniej stronie; na grzbiecie sterczały kopulaste wypustki, zapewne narządy czuciowe. Wokół płaskiej tarczy wiły się tuziny macek. Dwie były dłuższe od innych, zakończone okrągłymi gałkami. Czy wszystkie macki zadają ból? - zastanawiał się Lewiatan. Ostrożnie odsunął się od stworzenia. Potwór podążał za nim w tym samym tempie, zachowując odległość, czekając cierpliwie. Nowa myśl zrodziła się w umyśle Lewiatana. Ten potwór może być jadalny. Stare legendy pokazywały, jak bestie pożerają się wzajemnie, kiedy brakowało innego pożywienia. On zjada nasze człony. Może my spróbujemy zjeść jego. Ale najpierw, wiedział, trzeba go zabić. Aby tego dokonać, musi wystrzegać się tych groźnych macek. Gdyby Lewiatan nie był osłabiony z głodu, wynik starcia byłby z góry przesądzony. Dzięki swojej szybkości i sile w mig rozprawiłby się z tym płaskim stworzeniem. Miałby kłopot tylko z parzącymi mackami. Należy ich unikać. Lewiatan obmyślił plan, na wpół desperacki, na wpół przebiegły. Wymagał poświęcenia. Z rozmysłem uwolnił trzy wici. Wierne, bezmyślne człony oderwały się od tułowia i zaczęły płynąć w dół, w kierunku cieplejszych głębi. Potwór błyskawicznie rzucił się za nimi. Poruszał się z zawrotną prędkością. Lewiatan zrozumiał, że najprawdopodobniej jego plan nie wypali, ale nie miał wyboru. Zanurkował w ślad za bestią. Dwa długie ramiona dotknęły pierwszej wici, paraliżując ją w jednej chwili, i przekazały ją krótszym mackom. Odbyło się to tak szybko, że ich ruch był rozmyty. Macki wsunęły bezwładny człon w okropną zębatą paszczę. Pozostałe wici uciekały, instynktownie nurkując w kierunku ciepła niższego poziomu morza. Potwór ścigał je z determinacją. Lewiatan dostrzegł okazję. Ostatkiem sił przyspieszył i staranował bestię. Fala uderzeniowa pomarszczyła galaretowate cielsko, macki skręciły się z bólu. Lewiatan szybko przyssał jak najwięcej otworów gębowych do szerokiego, płaskiego ciała. Dłuższe macki potwora wiły się we wszystkie strony i parzyły, na oślep szukając miejsc, gdzie odłączone człony pancerza odsłoniły bardziej wrażliwe narządy wewnętrzne. Mimo przeraźliwego bólu, Lewiatan rozdzierał potwora, miażdżył go w częściach gębowych. Wreszcie, gdy macki bezwładnie zawisły w wodzie, pożarł martwe ciało. Smakowało okropnie, ale było jadalne. Pokrzepiony, czuł nieprzyjemny kwas w narządach trawiennych, Lewiatan podjął wędrówkę wokół wielkiej burzy, kierując się ku głębszym wodom, gdzie miał nadzieję znaleźć mnóstwo pokarmu i swoich pobratymców. Miał im do przekazania ciekawą opowieść. W morzu Karlstad pokiwał głową jakby z satysfakcją, potem szybko rzucił okiem przez ramię. Krebs nadal spała, niemal w pozycji płodowej unosząc się pod sufitem. Grant nie śmiał pytać, ale Karlstad uśmiechnął się do niego i pokazał kółko, łącząc kciuk i palec wskazujący. Grant zrozumiał, że wszedł do plików medycznych stacji. Wbrew rozsądkowi był ciekaw, co akta mówią o Krebs. W mgnieniu oka skierował uwagę na sensory statku. Reaktor i silniki pracowały tak blisko optimum projektowego, że niemal mógł o nich zapomnieć, zepchnąć w zakamarek umysłu. Ich ciche mruczenie, niesione przez układ nerwowy, tworzyło tło dla wrażeń, które napływały z sensorów. Podłączony do sieci, widział atmosferę, mroczną jak pochmurny, mglisty dzień na Ziemi. W dali wirowała śnieżyca białych cząstek, które gęsto spadały do morza. Nie są naprawdę białe, przypomniał sobie. Widzisz je w sztucznym zabarwieniu. W rzeczywistości są ciemne, czarne od związków węgla; manna, która każe doktorowi Wo sądzić, że w morzu żyją jakieś stworzenia. Jego rozumowanie ma więcej wspólnego z pobożnym życzeniem niż z logiką, powiedział sobie Grant. Obfitość cząstek organicznych spadających do oceanu wcale nie musi znaczyć, że są tam stworzenia, które je zjadają. To klasyczny przykład błędnego rozumowania. Zbliżali się do śnieżnego wiru. Grant prawie nieświadomie wyobraził sobie zaplanowany kurs statku w postaci wąskiej ja-snożółtej linii na tle śnieżycy. Przejdziemy obok, miniemy ją o ponad czterysta kilometrów. To dobrze; nie miał ochoty na przedzieranie się przez kolejną burzę. A jednak w głębi duszy czuł rozczarowanie. I ciekawość. Dlaczego cząstki skupiają się tylko tutaj? Nie ma ich nigdzie indziej w polu widzenia. Jeśli tworzą się w chmurach, dlaczego nie spadają wszędzie? Muszą powstawać w szczególnych miejscach; procesy prowadzące do ich wytwarzania nie zachodzą równomiernie w całej powłoce chmur. Muszę spytać o to Egona. Jeśli w oceanie żyją jakieś stworzenia, które jedzą cząstki organiczne, to znajdziemy je pod burzami, które produkują jedzenie. Ciśnienie na zewnątrz wzrastało jednostajnie, gdy atmosfera gęstniała i przechodziła w ciecz. Grant czuł teraz długie, wzburzone fale, zmarszczki i prądy poprzeczne pędzące w bogatej w amoniak wodzie. Jazda przez ten ocean nie będzie łatwa, pomyślał. W tych falach kryje się ogromna siła. Nim Lane i Zeb wrócili na mostek, Krebs już się obudziła i wyszczekiwała komendy. Sygnały sonaru odbijały się od warstw prawdziwej cieczy i powracały do odbiorników. Grant z niechęcią przekazał Muzorawie monitorowanie sensorów. Zazdrościł mu, że będzie do nich podłączony, gdy wejdą w ocean. O’Hara podała wysokość. - Dziesięć tysięcy metrów do warstwy odbicia. Optymalne tempo opadania. - Cisza! - powiedziała Krebs. - Sama dobrze widzę dane. Zdaniem Granta mówiła bardziej cierpko niż zwykle. Jest tak samo jak ja podkręcona wejściem do oceanu, pomyślał. - Rakiety jedna trzecia mocy - poleciła. Grant zmniejszył moc silników. Teraz musiał patrzeć na główny ekran, żeby widzieć otoczenie statku. W dole burzyły się fale. Sięgały do kadłuba, dźwigały się ze złością, wzbierały coraz wyżej. Grant wsunął stopy głębiej w pętle i złapał się uchwytów z przodu pulpitu. Zerknął przez ramię i zobaczył, że Krebs jedną ręką trzyma się uchwytu, zwisając pod sufitem jak krępa małpa. Schodzili coraz niżej, zagłębiając się w te długie, potężne fale. Grant słyszał ich dudniące pulsowanie. Muzorawa wyglądał na spiętego, mięśnie prężyły się na jego przedramionach, ręce mocno zaciskał na uchwytach. Grant odwrócił się w stronę O’Hary, gdy Krebs zawołała: - Pięć stopni w lewo! Patrząc na panel ścienny, Grant zobaczył pędzący prosto na nich wściekły prąd, czerwony jak krew w sztucznym kolorze obrazowania sonaru. - Silniki pełna moc! - warknęła Krebs. Zderzenie! Statek zderzył się z prądem jak ze ścianą góry. Jedna z pętli oderwała się od podłogi i Grant na chwilę stracił kontakt z silnikami. Wbił oczy w pulpit, ale statek trząsł się tak mocno, że nie widział wyraźnie ekranów. Potem znów poczuł silniki pracujące pełną mocą, wyśpiewujące swoją pieśń potęgi. Uśmiechnął się w duchu, gdy przepychały statek pod potężnym nurtem, w dół, głęboko pod tnącą siłą prądu. Drżenie ustało. Turbulencje zmalały. Teraz naprawdę byli w oceanie, poniżej turbulencji, w dole, gdzie prądy płynęły szybko i gładko - w większości przypadków. - Silniki połowa mocy - poleciła Krebs niemal łagodnie. - Jesteśmy w oceanie - powiedział Karlstad takim tonem, j#kby nie mógł w to uwierzyć. - Dziwne, ale prawdziwe - zaśmiała się O’Hara. - Przestać gadać - warknęła Krebs. - Sprawdzić wszystkie systemy. Grant stwierdził, że reaktor sprawuje się idealnie, podobnie jak silniki. Jedynym uszczerbkiem była oderwana pętla. - Dziobowa kamera termowizyjna nie działa - zameldował Muzorawa. - Musiała zostać uszkodzona w czasie zderzenia. - Naprawić albo wymienić - rozkazała Krebs. Muzorawa pokiwał głową. - Przeprowadzam diagnostykę, pani kapitan. Jeśli uszkodzenie jest zbyt poważne, przełączę na kamerę zapasową. O’Hara nie zgłosiła poważniejszych problemów z układami manewrowymi statku, choć jeden ze sterów odchylał się tylko częściowo. Statek miał osiem płatów sterowych, w tym dwa rezerwowe. Krebs poleciła wysunąć płat zapasowy, a uszkodzony schować do kadłuba. - Podtrzymywanie życia? - zapytała. Karlstad odparł wyniośle: - Wszystkie systemy funkcjonują prawidłowo, pani kapitan. Żadnych problemów. Nim Krebs zdążyła coś powiedzieć, Lane zameldowała ze zmartwieniem: - Pani kapitan, nie mogę schować płatu. Zablokował się w pozycji na wpół otwarty. Krebs spiorunowała ją wzrokiem. - Złożyć płat po przeciwnej stronie statku i unieruchomić pod takim samym kątem. Wysunąć oba zapasowe do manewrowania. O’Hara pokiwała głową. - Jeszcze coś? - zapytała kapitan. Nikt się nie zgłosił. - Doskonale - powiedziała Krebs. - Pół godziny przerwy. Nie spać! Macie być czujni i gotowi na wypadek, gdybym was potrzebowała. Wszyscy odłączyli się i popłynęli do dozownika. Karlstad pierwszy złapał rurkę. Grant przepuścił O’Harę. - Pozujesz na dżentelmena? - zażartowała. Grant mruknął: - Wcale nie pozuję. - W takim razie dziękuję - Lane wzięła drugą rurkę. Już samo przyglądanie się, jak ktoś podłącza przewód do gniazda w szyi, przyprawiało Granta o ciarki. Poczuł drętwy ból w ramionach. Napięcie, pomyślał. Odwrócił się do Muzorawy, podskakującego lekko za jego plecami. - A więc jesteśmy w oceanie - zagadnął dla zabicia czasu. - Kapitan dobrze poradziła sobie z wejściem - powiedział Zeb cicho. - Kiedy w czasie pierwszej misji uderzyliśmy w prąd strumieniowy, straciliśmy połowę mocy. - Jak to możliwe? - zdziwił się Grant. - To wszystko półprzewodniki. - Ale nie reaktor. Poluzował się jeden z przewodów doprowadzających deuter. Mieliśmy nie lada zgryz, żeby zreperować usterkę. Grant nagle się przestraszył. - Promieniowanie... Muzorawa uśmiechnął się lekko. - Największą zaletą reaktorów termojądrowych, przyjacielu, jest to, że promieniowanie nie wydostaje się poza komorę, w której zachodzi synteza. Paliwo, czyli deuter i helion, nie jest radioaktywne. - Aha - mruknął Grant, przeciągając się w ciasnym kącie kambuza. - Coś ci się stało? - zapytała O’Hara. - - Nie, tylko bolą mnie ramiona. Przejdzie. - Mnie pęka głowa, jeśli to poprawi ci nastrój. - Mnie też - powiedział Karlstad. Zwrócił się do Muzorawy: - A ty, Zeb? Jak się czujesz? Po chwili milczenia Sudańczyk powiedział: - Wszystkim będą doskwierać takie czy inne dolegliwości, nasilające się w miarę upływu czasu. - A toś mnie pocieszył - parsknął Karlstad. - Jestem przekonany, że po części są skutkiem podłączenia. Odbieramy pracę systemów statku jako własne wrażenia. Grant pokiwał głową. - I gdy systemy zaczną się męczyć, będziemy odczuwać ich ból. - Tak, pamiętam. - O’Hara pokiwała głowa. - Tak więc czeka nas coraz więcej bólu - burknął Karlstad. - Owszem. - Nie jest tak źle - powiedziała O’Hara. - Można wytrzymać, naprawdę. Muzorawa uśmiechnął się znacząco. - Urządzenia statku mogą się zepsuć, ale my nie. Maszyny nie mają ducha, nie mają odwagi, nie mają pędu do sukcesu za wszelką cenę. - Może ty odbierasz to w ten sposób - powiedział Karsltad. - Ja zdecydowanie nie. - Tak, Egon, ty też - powiedziała O’Hara. - Tylko nie chcesz tego przyznać. Nawet przed sobą. Karlstad przez parę sekund miał speszoną minę. Potem odwrócił się do Granta. - Skoro mowa o dolegliwościach - szepnął - po tej rozkosznej wyżerce zerknę do akt medycznych. Grant nie mógł się powstrzymać i spojrzał na Krebs, unoszącą się na środku mostka, połączoną z całym statkiem. Nie widział jej twarzy, ale wyglądała na rozluźnioną, jakby unosiła się w nagrzanej słońcem wodzie na spokojnej tropikalnej plaży. Muzorawa zrobił zaciekawioną minę. Grant wyjaśnił: - Egon zapytał komputer stacji o naszą kapitan. Zaciekawienie przemieniło się w dezaprobatę, prawie złość. - To nie było mądre, przyjacielu. - Wyciągając rurkę z szyi, Karlstad odparł: - Zobaczmy, co mamy. Przepłynął przez luk do kwater sypialnych, z Muzorawą za plecami. - Czekajcie na mnie - syknęła O’Hara. - Skończ jeść, Lane - poradził Grant. - Niczego nie stracisz. Zeb i Egon siedzieli razem na końcu koi Karlstada, pochyleni nad palmtopem. Grant wzbił się wyżej i oparł ręką o sufit. - Naprawdę włamałeś się do osobistych plików doktor Krebs? - zapytał Muzorawą. Karlstad pokiwał głową. - Jestem na tej misji specjalistą od podtrzymywania życia, pamiętaj. Funkcja ma swoje przywileje. Nie ośmielili się wyświetlić pliku na ściennym ekranie w sypialni. Krebs mogłaby to wykryć przez główny komputer statku. Grant mrużył oczy, wpatrując się w maleńki, zielonkawy panel palmtopa. Ledwo zwrócił uwagę na O’Harę, która bez słowa dołączyła do niego pod sufitem. - Nie widzę nic niezwykłego - mruknął Muzorawą. O’Hara szepnęła: - To wściubianie nosa w jej osobiste sprawy. Naruszenie prywatności, Egon. Z głową pochyloną nad komputerem, Karlstad odparł: - Może zabić nas wszystkich, Laynie. To znosi jej prawo do prywatności, przynajmniej moim zdaniem. - Ale jej akta są bez zarzutu - powiedział Muzorawą. - W pełni wyzdrowiała po obrażeniach odniesionych w czasie pierwszej misji.”Zdolna do wykonywania obowiązków”, o tutaj. - Pokazał na rozjarzonym ekranie. - Czekaj - wyszeptał Karlstad niecierpliwie - są dane psychologiczne. - Wszystko w porządku. - Aż do znudzenia - zgodził się Karlstad z zawodem. - Niemal jakby... Zaraz, zaraz! A co to? W ledwo zrozumiałym, naszpikowanym medycznym żargonem paragrafie Grant przeczytał: W następstwie obrażeń fizycznych badana cierpi na umiarkowaną agnozję wzrokową. - Agnozję wzrokową? - zapytał głośno. - A co to takiego? - Ciszej! - warknął Karlstad. - Ale co to jest? - zapytała O’Hara. - Nie wiem. Musimy sprawdzić. Muzorawa powiedział: - Wchodząc do odnośników w komputerze statku ryzykujesz, że kapitan dowie się, co robisz. - I nie możesz ponownie zwracać się do komputera stacji - dodał Grant. - Czemu nie? - zapytał Karlstad wyzywająco. - Bo cię przyłapią! Karlstad zamknął palmtop. Grant odepchnął się od sufitu i usiadł na pokładzie. 0’Hara wzięła z niego przykład. - Posłuchajcie - wyszeptał gorączkowo Karlstad. - Wariatka kieruje statkiem. Powinniśmy wiedzieć wszystko o jej stanie. Mamy prawo! - To bez znaczenia - stwierdził Muzorawa. - Jesteśmy w oceanie, bez kontaktu ze stacją. - Chyba że wyrzucimy antenę - podsunęła 0’Hara. - Ma pięć kilometrów długości. Na obecnej głębokości moglibyśmy użyć jej do skontaktowania się ze stacją. - Krebs zauważy - przestrzegł Grant. - Nie, jeśli zrobimy to wtedy, gdy będzie spała - powiedział Karlstad. - O ile zaśnie, zanim zaczniemy schodzić głębiej - zaznaczyła O’Hara. - Lane, zgadzasz się z Egonem? - zapytał Muzorawa. Zmarszczyła czoło, próbując ubrać emocje w słowa. - Nie jestem pewna. Krebs zachowuje się dość szczególnie, nie sądzisz? Grant chciał się sprzeciwić, ale zamiast tego zapytał: - Zeb, co myślisz? Mamy skorzystać z okazji i ponownie zwrócić się do komputera stacji? Muzorawa milczał przez długą chwilę, najwyraźniej rozważając wszystkie za i przeciw. Wreszcie z powagą oznajmił: - Tak, chyba musimy zaryzykować. Psycholodzy mogli uznać ją za zdatną do pracy, ale stres związany z misją mógł negatywnie wpłynąć na jej przypadłość, jaka by ona nie była. - Mamy prawo wiedzieć - powtórzył Karlstad. - Tak - zgodził się Muzorawa. - Pewnie to drobiazg i zachowujemy się głupio, ale powinniśmy wiedzieć, choćby tylko dla spokoju umysłu. Grant wpadł na inny pomyśl. - Moglibyśmy ją zapytać. - Co takiego? - Zapytać ją o jej stan. Karlstad jęknął. Muzorawa pokręcił głową. O’Hara powiedziała: - Nie wydaje mi się. Łączność Po powrocie na stanowisko Grant nie spuszczał oka z nawigacyjnego nakresu 0’Hary. Zheng He płynął tysiąc pięćset metrów poniżej miejsca, gdzie gęstość atmosfery równała się gęstości wody. Antena komunikacyjna była ponad trzy razy dłuższa. O ile Krebs nie rozkaże zejść głębiej, mogli rozwinąć światłowód i skontaktować się ze stacją. Kiedy Krebs zaśnie. Na razie na to się nie zanosiło. Płynęli przez ocean, sprawdzając wszystkie systemy statku. Muzorawa stał ze szklistym wzrokiem przy swojej konsoli, gdy potoki danych z sensorów wlewały się do komputerów - a widoki, dźwięki i wszelkie inne wrażenia bezpośrednio do jego układu nerwowego. Systemy zasilania i napędu pracowały tak sprawnie, że Grant niemal się nudził. Rozbolały go nogi, czuł też tępy ból za oczami, ledwo zauważalny, ale wystarczająco silny, by był uciążliwy. Podłączył się do sensorów Zęba, zamierzając zerknąć na napływające dane. Natychmiast został porwany przez potok wrażeń. Widział wyraźnie wir manny sączący się z góry, a w dali gęstsze strumienie cząsteczek organicznych, spływające w dół, w ciemniejsze głębie. Ciecz opływała go gładko, jak rybę. I ocean był ciepły; Grant czuł stały napływ ciepła z bezdennej otchłani. Zdał sobie sprawę, że w morzu nie ma żadnych stworzeń. Ani ryb, ani roślin. Musimy zejść głębiej. Doktor Wo powiedział, że te ruchome obiekty wykryli znacznie poniżej dziesięciu kilometrów pod powierzchnią... - Śpi. Grant wrócił na mostek. Musiał zamrugać parę razy, dostosowując oczy do odmiennej perspektywy. Jestem na statku, powtarzał sobie, z wysiłkiem odrywając się od strumienia danych. Odwrócił się i zobaczył, że Krebs opuściła swoje stanowisko. Światłowody, które łączyły ją ze statkiem, były utknięte w schowku pod sufitem. - Wreszcie zeszła z mostka - powiedział Karlstad cicho. - Prawie po piętnastu godzinach. - Parę razy się zdrzemnęła - przypomniała O’Hara. - Wyrzuć antenę. Szybko, póki jest okazja. - Grant, podejdź do luku i miej na nią oko - poprosił Muzorawa. - Daj znać, gdyby wyszła z koi. - Muszę się odłączyć. - Grant nie miał na to ochoty. - Będę monitorować twoje systemy. Z niechęcią większą niż zwykle Grant odłączył przewody. W tym czasie O’Hara rozwinęła antenę i włączyła mikrofalowy aparat nadawczo-odbiorczy. - O rany, czeka na nas mnóstwo wiadomości. - Zrobiła zdziwioną minę. - Nie, chwileczkę. Jest tylko jedna, ale powtarzana na okrągło. - Daj sobie spokój z tym gównem - warknął Karlstad. - Połącz mnie z komputerem medycznym. Grant krążył przy luku, jednym okiem obserwując koję Krebs, a drugim ścienny ekran, na którym zaczęły ukazywać się bloki medycznego żargonu. Koja Krebs była zasunięta. Kapitan odpoczywała, odłączona od statku po raz pierwszy od chwili opuszczenia stacji. Zastanawiał się, co nią powoduje. O mało nie zginęła w czasie pierwszej misji, a jednak wróciła do oceanu Jowisza. Pozostawała połączona ze statkiem dłużej niż było to konieczne, dłużej niż powinna. Czyżby ulegała emocjonalnej potędze połączenia? Jeśli tak, jak zdołała odłączyć się z własnej woli po tylu godzinach? Musi być twarda, pomyślał; znacznie silniejsza ode mnie. - Jest! Na dźwięk głosu Karlstada Grant odwrócił się w stronę mostka. Jego koledzy stali przy pulpitach. Na dużym ekranie widniały medyczne terminy. - Agnozja wzrokowa - przeczytał Karlstad - niezdolność wizualnego rozpoznawania obiektów. Ma uszkodzony zmysł wzroku. - To znaczy, że nie poznaje twarzy? - zapytała O’Hara. Karlstad energicznie pokiwał głową. - Dlatego dziwnie spogląda. Nie wie, na kogo patrzy, dopóki nie usłyszy głosu. - Niesamowite - powiedział Muzorawa. Przewijając medyczny słownik, Karlstad dodał: - To rzadka przypadłość, ale dobrze poznana. - Co ją powoduje? - Często fizyczny uraz korowych ośrodków wzrokowych. Na przykład wylew krwi do mózgu. - Udar? - Albo cios w głowę. - Przecież nie spotkało jej ani jedno, ani drugie - zdziwił się Muzorawa. - Prawda, ale w czasie pierwszej misji odniosła poważne obrażenia. - Nie była ranna w głowę, o ile dobrze pamiętam - powiedziała O’Hara. - Tak, masz rację. - Głos Karlstada zdradzał rozczarowanie. Grant wtrącił: - A wysokie ciśnienie? Czy to może uszkodzić mózg? - W czasie wczesnych eksperymentów zaobserwowano uszkodzenia nerwów - odparł Karlstad. - Dlatego ciśnienie zwiększane jest powoli, żeby organizm miał czas się przystosować. - Myślicie, że ciśnienie jej zaszkodziło? - zapytała O’Hara. - - Najwyraźniej. - W takim razie co mamy zrobić? - zastanowiła się na głos. - Nic - odparł Muzorawa. - Zupełnie nic? - Krebs przyzwyczaiła się do problemu. Nie przeszkadza jej w pracy, prawda? - Nie - odparła O’Hara powoli. - Chyba nie. - Jeszcze nie - powiedział Karlstad. - Rada lekarska wyraziła zgodę na jej udział w misji - zaznaczył Muzorawa. - Psycholodzy nie mieli zastrzeżeń. Karlstad nie wyglądał na przekonanego. - Jest chodzącą bombą zegarową - mruknął. - Nie zgadzam się z tobą. - Może zabić nas wszystkich. Muzorawa miał poważny wyraz twarzy. - Egon... Słuchajcie, myślę, że najlepiej będzie uważnie obserwować doktor Krebs. Jeśli wystąpią jakieś zaburzenia, jeśli zacznie zachowywać się dziwnie, wtedy zadecydujemy, co zrobić. Na razie zachowuje się normalnie. - Podłączanie się do statku na prawie piętnaście godzin jest według ciebie normalne? - zapytał Karlstad. - Czy zaniedbuje swoje obowiązki? Czy nie realizujemy celów misji? Mężczyźni mierzyli się wzrokiem: Karlstad wyniośle, niemal drwiąco, Muzorawa poważnie i z determinacją. O’Hara przerwała impas. - Rzucę okiem na wiadomość, którą stacja nadaje przez cały czas. - Dobry pomysł - przyznał Muzorawa, a Karlstad pokiwał głową. Tekst słownika medycznego zniknął z ekranu. W jego miejscu pojawił się na krótko niebiesko-biały symbol Międzynarodowej Administracji Astronautycznej, a potem pochmurny mężczyzna w szarej bluzie mundurowej, siedzący przy stacji roboczej na pokładzie statku kosmicznego. Grant drgnął ze zdumienia. Znał tę twarz. Był to Ellis Be-ech, urzędnik Nowej Moralności, który zwerbował go do szpiegowania doktora Wo. Ciemne oczy Beecha patrzyły spokojnie i nieruchomo, długa wąska twarz była opanowana, prawie obojętna. A jednak Grant miał wrażenie, że coś wrze pod tą niewzruszoną powierzchownością, coś nieugiętego, nieubłaganego. - Doktor Krebs, jestem przewodniczącym komisji MAA, która zbliża się do stacji. Doktor Wo polecił pani przerwać misję i wrócić do Stacji Goid. Osobiście nakazuję powrót. W imieniu MAA rozkazuję pani przerwać misję i natychmiast wracać! Wiemy, że wiadomość wysłana z kapsuły została umyślnie sfałszowana. Nadal utrzymujecie kontakt ze stacją. W przypadku zignorowania rozkazu zostanie pani zdjęta ze stanowiska na Stacji Gold i pozbawiona profesury w Heidelbergu. Proszę przerwać misję i wracać! Grant wbijał oczy w twarz Beecha na ściennym ekranie. Jak to się stało, że został przewodniczącym komisji MAA? Miał mętlik w głowie. Nowa Moralność musiała przejąć kontrolę nad grupą inspektorów. Może nad całą MAA! Karlstad też wpatrywał się w ekran, z ustami rozdziawionymi ze zdumienia. - Dowiedzieli się o łączności z komputerem medycznym - rzekł Muzorawa cicho. Nie było to oskarżenie, tylko stwierdzenie godnego ubolewania faktu. - Zgadza się - przytaknęła O’Hara ze smutkiem. Karlstad zamknął usta i wzruszył ramionami. - W porządku, dowiedzieli się. Co zrobimy? - Nie wiem - odparł Muzorawa. - Paskudna sytuacja. - Dla Krebs. - Dla nas wszystkich - poprawił Muzorawa. - Może nie. Ostatecznie ona tu rządzi. My tylko wykonujemy rozkazy. To ona nie zgodziła się na potwierdzenie rozkazu Wo. - Doktor Wo wydał go pod przymusem - powiedział Grant z przekonaniem. - To jasne, że go zmusili. - To nie pomoże nam zadecydować, co powinniśmy zrobić. Czy mamy... - O’Hara umilkła, szeroko otwierając oczy. Grant usłyszał za plecami szorstki głos Krebs: - No to mnie urządziliście. Grant odwrócił się. Jak długo stała w luku? Ile słyszała? - Zapewniam was z wami wszystkimi. dodała - że jeśli pójdę na dno, to Determinacja - Przybyliśmy tutaj, żeby badać ocean - oświadczyła Krebs stanowczo. - Nie zawrócimy tylko dlatego, że jakiś biurokrata z MAA pozwolił, by polityka przeważyła nad jego poczuciem obowiązku. - Ale, pani kapitan... - zaczął Karlstad. - Cisza! Zginęli ludzie, żebyśmy mogli osiągnąć cel. Myślicie, że napluję na ich groby i odwrócę się plecami? Musimy się dowiedzieć, czy tutaj jest życie. - Tak jest - powiedział Karlstad takim tonem, jakby nigdy nie brał pod uwagę innej możliwości. - Całkowicie się z panią zgadzam - oznajmił Muzorawa. - Nie obchodzi mnie, czy się zgadzacie - syknęła Krebs. - Schodzimy głębiej. Natychmiast. - Wskazała palcem O’Harę. - I żadnej łączności ze stacją. Niezależnie od powodu. Nawet gdybyśmy umierali w tej trumnie, nikt nie skontaktuje się ze stacją bez mojego rozkazu. Czy to jasne? - Jak słońce - odparła Lane. - To dobrze. Zająć stanowiska. Schodzimy na dziesięć kilometrów. Bez słowa zaczęli się podłączać do systemów statku. Krebs zrobiła to samo. Grant odczuwał nieledwie ulgę. Przynajmniej teraz wie o wszystkim, myślał. Koniec skradania się za jej plecami. Agnozja wzrokowa nie wpływa negatywnie na jej zdolność do kierowania statkiem. - Gotów do aktywacji połączenia - zameldował. Przed wszystkimi innymi, zauważył. - Doskonale, panie Archer. Wykonać. Sięgając do przełącznika, który miał go zjednoczyć z systemami zasilania i napędu, Grant uświadomił sobie, że Krebs nie może być nawiedzoną terrorystką. Nie chce przerwać misji, chce ją wypełnić niezależnie od konsekwencji. Pomyślał o niej z sympatią. I o misji. Usiłował nie zastanawiać się nad tym, co się z nimi stanie potem, kiedy wrócą na stację, do wściekłego Ellisa Beecha. Kiedy inni się podłączyli, Krebs kazała zejść na głębokość dziesięciu kilometrów. Po kilku godzinach Grant zaczął dotkliwie odczuwać tętniący ból za oczami. Ciśnienie, pomyślał. W miarę schodzenia ciśnienie na zewnątrz kadłuba rośnie, co znaczy, że tutaj, na mostku, dzieje się to samo. Jak głęboko możemy zejść? Znał specyfikacje statku, ale były to tylko suche liczby. Jakie ciśnienie zdołamy wytrzymać? Zeb nie miał racji: ten statek wytrzyma większe ciśnienie niż my. My pękniemy na długo przed kadłubem. Zerknął na Karlstada, obsadzającego konsolę podtrzymywania życia. Wyglądał na spiętego, usta miał zaciśnięte w cienką linię, twarz jeszcze bledszą niż zwykle. Gdybyśmy nie byli zanurzeni, zlewałby się potem, pomyślał. Egon czuje ciśnienie napierające na kadłub; pewnie ma wrażenie, że ogromne imadło próbuje zmiażdżyć jego ciało. - Dziesięć kilometrów - wyśpiewała Lane. - Utrzymać kąt schodzenia - poleciła Krebs. - Schodzimy głębiej. Grant usłyszał jęk. Nie wyrwał się z niczyich ust. Była to zgrzytliwa skarga metalu. - Nie zwracać uwagi na hałasy - powiedziała Krebs. - O niczym nie świadczą. Jakby na dany znak, pojękiwanie ucichło. - Cylinder nośny numer dziewięć potrzebuje nasmarowania - dodała, próbując dodać im otuchy. - Nie ma się czym przejmować. Poszczególne powłoki, które tworzyły Zheng He, były połączone buforowymi cylindrami z tłokami hydraulicznymi. Tłoki sprężały się w miarę wzrostu ciśnienia na zewnątrz kadłuba. Jeden już wykazywał oznaki przeciążenia. Jak długo wytrzymają pozostałe? - zastanawiał się Grant. Może jednak to ja nie mam racji, pomyślał. Może statek podda się, zanim nasz ból stanie się nie do zniesienia. Po czterech pełnych napięcia godzinach stałego schodzenia w dół Krebs kazała Muzorawie i Karlstadowi odpocząć. - Jedna godzina, potem zluzujecie O’Harę i Granta. Grant przejął konsolę Karlstada. Zgodnie z oczekiwaniami poczuł, jak narasta ciśnienie w poszczególnych komorach statku, jak napiera na niego, próbuje pogruchotać mu kości niczym gigantyczny boa dusiciel. Miał trudności z oddychaniem, napełnianie płuc cieczą wymagało dużego wysiłku. Przestań! - przykazał sobie ostro. W dziewięćdziesięciu procentach to twoja wyobraźnia. W dziewięćdziesięciu dziewięciu! Popatrz na wykres ciśnienia; wzrosło tylko o kilka punktów procentowych od czasu wejścia do oceanu. Pozwalasz wyobraźni przejmować kontrolę nad mózgiem. Mimo wszystko czuł się tak, jakby się dusił. Ból tętnił mu w czaszce. Popatrzył na O’Harę. Wyglądała w miarę normalnie, w skupieniu prowadząc statek coraz głębiej w morze, wpatrzona w obrazy z sensorów, które zwykle monitorował Zeb. Grant zwalczył pragnienie podłączenia się do sieci czujników i sprawdzenia, na co tak patrzy. Nie, powiedział sobie, masz dość na głowie. Nie pozwól, żeby coś cię rozproszyło. Zastanowił się, jak wzrastające ciśnienie wpływa na Krebs. Jej stan był następstwem uszkodzenia mózgu pod wpływem ciśnienia. Czy się pogorszy w miarę schodzenia? Czy odczuwa ból? Dezorientację? Rzucił okiem przez ramię. Krebs łypnęła na niego groźnie. Wyglądała najzupełniej normalnie, unosząc się w swoim zwyczajnym miejscu pod sufitem. - Podążamy w ślad za strumieniem cząstek organicznych - powiedziała O’Hara do Granta, gdy znaleźli się w przedziale sypialnym. - Widziałaś je wyraźnie? Z uśmiechem odparła: - W sonarze przypominają trąbę powietrzną, tylko są białe jak śnieg. Grant wskazał ekran ścienny. - Możesz mi pokazać? O’Hara pokiwała głową i powiedziała do mikrofonu: - Obraz z sonaru proszę. Ekran rozjaśnił się, ukazując strumień bieli wirujący w oceanie. Dokładnie taki, jak opisała, pomyślał Grant: tornado śniegu. Wiedział, że to sztuczny kolor, wygenerowany przez program komputerowy. Dzięki temu cząstki organiczne wyraźniej odcinały się od tła oceanu i łatwiej było je śledzić. Boże, pomyślał, gdybym o tym wiedział, mógłbym użyć cząstek do kartowania prądów. Z nagłym entuzjazmem zbliżył się do mikrofonu i powiedział: - Skorelować echa sonaru z mapą prądów. - Za mało danych - poinformował komputer. Grant wsunął się na koję, żeby sięgnąć laptop z półki nad poduszką. - Przez chwilę będę zajęty - powiedział do O’Hary, siadając na brzegu koi. Wzruszyła ramionami i wsunęła się do swojego przedziału. Po paru minutach w luku pojawiła się Krebs, ciągnąc za sobą pęk światłowodów. - Ma pan wypoczywać, Archer, nie pisać doktorat. - To nie doktorat - odparł, nie zwracając uwagi na jej ironię. - Modyfikuję program hydrodynamiki w taki sposób, żeby jako wskaźniki wykorzystywał strumienie cząstek. W tunelach aerodynamicznym podobną rolę spełnia dym. - Potrzebuje pan wypoczynku. - Tak, za parę minut. Krebs przez parę sekund patrzyła na niego w milczeniu, potem odwróciła się i wpłynęła na mostek. Grant ciągle pracował, gdy zjawił się Muzorawa z Karlstadem. - Na mostek - powiedział Sudańczyk. - Za chwilę. Prawie skończyłem. - Mogę pomóc? - Zeb usadowił się przy nim na koi. - Zanim ty się rozpędzisz, ja już wyhamuję. Muzorawa zaśmiał się cicho. - Okrutna szczerość młodości. Grant nie skomentował. Ledwo go słyszał. Prawie nie zwrócił uwagi, gdy Muzorawa wrócił na mostek. Kiedy wreszcie skończył i program pracował prawidłowo, odepchnął się od koi i przepłynął przez luk. Muzorawa stał przy jego konsoli, podłączony, ramię w ramię z O’Harą. - Skończył pan, Archer? - Głos Krebs ociekał kwasem. - Tak jest. Program działa bez zarzutu. Dziękuję pani za cierpliwość. - Podziękowania należą się doktorowi Muzorawie; zamiast wypoczywać, pracował za pana. Grant spiesznie podłączył światłowody. Zeb uśmiechnął się do niego wyrozumiałe. - Zakłócił pan harmonogram, Archer - warknęła Kres. - Mam nadzieję, że pański pomysł poprawi program hydrodynamiki na tyle, by skompensować straty. Grant pokiwał głową. Tak, pomyślał. Na pewno. Ale był dość mądry, żeby trzymać język za zębami. Minęli głębokość siedemdziesięciu kilometrów, opadając w ślad za spiralnym potokiem cząstek organicznych. Karlstad skarżył się na uporczywy ból głowy, O’Hara powiedziała, że zaczyna odczuwać ostre kłucie w ramionach i szyi, nawet Mu-zorawa przyznał, że ma kłopoty z oddychaniem. Granta też bolała głowa, Nie gorzej niż wcześniej, ale na pewno nie mniej. Krebs zachowała milczenie; ani się nie poskarżyła, ani nie skomentowała ich narzekań. Wydawało się, że nie interesują jej ich słabości. Gdy wyszczckiwała komendy, Grant miał wrażenie, że patrzy nie na niego, ale na wskroś. Statek stale trzeszczał i jęczał. Grant zastanawiał się, na jaką głębokość mogą bezpiecznie zejść. Pamiętał, że graniczna wartość projektowa zanurzenia statku wynosi dziewięćdziesiąt kilometrów. Dziewięćdziesiąt? - zdumiał się. Wszyscy mamy fizyczne problemy na siedemdziesięciu; co będzie dwadzieścia kilometrów głębiej? A jednak Krebs kazała schodzić. - Wiesz, dokąd się kierujemy? - zapytała O’Hara w czasie jednej z przerw. Grant był wykończony; tętniący ból głowy pozbawiał go sił. Lane też wyglądała na zmęczoną. Unosiła się parę centymetrów nad pokładem w przedziale sypialnym, z lekko zgiętymi rękami. - Co masz na myśli? - zapytał. Marzył o tym, żeby wczołgać się do koi i przespać cztery należne mu godziny. - Plamę. Szeroko otworzył oczy. - Wielką Czerwoną Plamę? - głos mu zapiszczał, nawet w pogłębiającym ton perfluorokarbonie. Pokiwała głową. Zahaczyła stopą o koniec swojej koi i usiadła. - Nie możemy płynąć do Wielkiej Czerwonej Plamy - powiedział. - Tam prowadzą prądy, a my płyniemy ich tropem. - Prędzej czy później Krebs każe skręcić. - Jest przekonana, że jeśli w oceanie rzeczywiście są jakieś stworzenia, które jedzą te cząstki, to trzymają się największych strumieni. Dlatego robimy to samo, a nasz strumień wpływa w Plamę. - Skręci - powtórzył Grant. - W bezpiecznej odległości. 0’Hara zamknęła oczy. - Mam nadzieję. W tej chwili o to nie dbam. Chcę się porządnie wyspać... i zbudzić bez bólu głowy. Grant wsunął się na koję i zapiął siatkę, która przytrzymywała go na materacu w czasie snu. Jak w kokonie, pomyślał. Jedna z niewielu przyjemnych stron misji. Zasnął prawie od razu. I śnił, że porywa go potężne tornado, wlecze, miażdży i topi. Krzyczał, lecz nikt go nie słyszał, i cierpiał bez końca. Upór - Zbliżamy się do dziewięćdziesięciu kilometrów - powiedziała O’Hara chrapliwie, głosem zdradzającym napięcie. Maksymalne zanurzenie projektowe. Grant i Lane pełnili wachtę, Karlstad i Muzorawa wypoczywali. 0’Hara wyglądała na zmęczoną. Cierpi, jak ja, pomyślał Grant. Jak my wszyscy. Wszyscy cierpimy. Ciśnienie rozbija nas, fizycznie i psychicznie. - Wyrównać na dziewięćdziesięciu - poleciła Krebs - i utrzymać kurs. Grant zinterpretował rozkaz: płynąć w ślad za strumieniem cząstek organicznych, kierować się w stronę Wielkiej Czerwonej Plamy. Dobre i to, że nie schodzimy głębiej, pomyślał. Nie możemy. Statek tego nie wytrzyma; my też nie. Nie wykryli żadnych stworzeń, dużych ani małych. Cząstki organiczne wirowały w drodze przez ocean, ale nic ich nie zjadało. Przepłynęli nawet przez turbulentny potok; statek kołysał się i zataczał, gdy instrumenty pobierały cząstki do analizy. - Węglowodany - oznajmił Karlstad po zbadaniu próbek. - Nadają się do jedzenia... prawie. Ale jeśli pierwsza misja rzeczywiście wykryła w głębi oceanu jakieś stworzenia, to teraz nie było ich widać. Hipoteza doktora Wo, że tam, gdzie jest jedzenie, tam muszą być zjadacze, okazała się wyłącznie pobożnym życzeniem. Grant powiedział sobie: Propter hoc ergo post hoc3 jest tak samo błędne jak w drugą stronę. Choć reaktor termojądrowy spisywał się znakomicie, godny zaufania jak maleńka gwiazda, silniki zaczynały okazywać oznaki zmęczenia. Grant odczuwał erozję metalowych komór jako znużenie, bolesne łupanie w kościach, nakładające się na prawdziwy ból i zmęczenie prawdziwego ciała. Nie mógł nic na to poradzić. Diagnozy wskazywały, że kondycja metalu utrzymuje się w granicach normy, ale połączenie z nim było takie męczące jak przykucie do wiosła na starożytnej galerze. Grant chciałby odłączyć się od silników i ograniczyć tylko do ekranów konsoli, ale nie miał odwagi poprosić Krebs o pozwolenie. Na tej wachcie monitorował też sensory, całym wysiłkiem woli broniąc się przed hipnotycznym wirem strumienia cząstek. Był fascynujący, kojący, skłaniający do zapomnienia o silnikach i bólu głowy, który pulsował za oczami, i... Co to? Błysk. Z początku Grant uznał, że mu się przywidziało, ale potem zobaczył go znowu przez multispektralne kamery. Coś migotało w strumieniu cząstek, mniejsze niż one, odbijające światło z dziobowych reflektorów statku. Bez słowa Grant otworzył porty, żeby próbniki zassały więcej cząstek. W większości były organiczne, ale te nowe... zastanawiał się, co to takiego. Próbniki zgarnęły partię cząstek i automatycznie umieściły je w chromatografie/spektrometrze masowym, który natychmiast przystąpił do analizy. Dane napłynęły do umysłu Granta. Zobaczył wykresy, diagramy, fotomikrografie. Węgiel. Nic, tylko stary znajomy węgiel. Skrystalizowany przez ciśnienie, jak zobaczył. Potem go olśniło. - Diamenty! - zawołał. O’Hara, stojąca obok niego, odwróciła głowę. - Co mówisz? - Te mniejsze cząsteczki... to diamenty! - Żartujesz. - Nie, naprawdę. Podłącz się do analizy. Czysty krystaliczny węgiel. Diamenty. - Niesamowite. Krebs, monitorująca sprzęt analityczny razem ze wszystkim innym, powiedziała: - Gratuluję, panie Archer. Odkrył pan kopalnię diamentów. - Możemy trochę zabrać. - Grant uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku dni. - Szkoda, że są za małe na biżuterię - powiedziała O’Hara ze smutkiem. Mikroskopijne, prawie ich nie widać. Krebs chrząknęła za ich plecami. - Biorąc pod uwagę koszta tej misji, będą to najdroższe diamenty w świecie. Grantowi popsuł się humor. Wrócił do monitorowania sensorów. Mimo wszystko, pomyślał, w oceanie Jowisza płyną rzeki diamentów. Śnieżyce diamentów. Ciekawe, czy mieszkańcy Jowisza doceniają te boskie dary? Prawie przez trzydzieści sześć godzin płynęli na głębokości dziewięćdziesięciu kilometrów. Statek jęczał i poskrzypy-wał, samopoczucie załogi stale się pogarszało. Karlstad wciąż narzekał, nawet Muzorawa dostawał w kość, choć stoicyzm nie pozwalał mu utyskiwać. Nie dostrzegli ani śladu mieszkańców Jowisza; z wyjątkiem strumieni cząstek nic nie poruszało się w oceanie. Przez cały czas Krebs tkwiła na mostku, w pełni podłączona do wszystkich systemów statku. Grant i pozostali zmieniali się, próbując złapać parę godzin snu. Wstrzykiwali sobie środki przeciwbólowe, żeby zmniejszyć uporczywy ból i skutki wysokiego ciśnienia. Krebs nie spała i nie schodziła z mostka. - Pani kapitan - powiedział w końcu Karlstad - jako specjalista od podtrzymywania życia i jedyna osoba o kompetencjach zbliżonych do lekarza muszę przypomnieć, że pełni pani służbę bez przerwy od ponad dwóch dni. - Dziękuję, doktorze Karlstad - odparła Krebs z ironią. - Przypomniał mi pan. Proszę wrócić na stanowisko i zająć się swoimi obowiązkami. - Przypomnienie o potrzebie wypoczynku to mój obowiązek. - Karlstad miał zmartwioną minę. - Nie jestem gotowa na przerwę - odparła stanowczo. - Nie potrzebuję wypoczynku. Grant i O’Hara, nadal podłączeni do pulpitów, szykowali się do zakończenia wachty. Muzorawa unosił się przy luku sypialni. Karlstad podpłynął do konsoli podtrzymywania życia, wskazał na jeden z ekranów. - Pani kapitan, to nie mój wymysł. To regulamin misji. Monitory medyczne sygnalizują niebezpiecznie wysoki poziom substancji powstających w wyniku zmęczenia. Reaguje pani z opóźnieniem. Tętno i szybkość oddechu zbliżają się do czerwonej linii. Krebs milczała. Unosiła się na środku ciasnego mostka, piorunując Karlstada wzrokiem. Muzorawa powiedział łagodnym tonem: - Pani kapitan, jeśli pani nie odpocznie, pani sprawność ulegnie pogorszeniu. Regulamin misji nakazuje złożenie dowodzenia, kiedy parametry fizyczne... - Znam regulamin! - warknęła. - Musi pani odpocząć - przekonywał Muzorawa jeszcze łagodniejszym tonem. - Choćby tylko godzinę. - Grant pomyślał, że Krebs nie chce odłączyć się od statku. Uzależniła się, jak narkoman. Ale ku jego zaskoczeniu groźna mina Krebs przemieniła się w przygnębioną maskę kapitulacji. - Dobrze, skoro nalegacie. - To dla pani dobra - zapewnił Muzorawa. - Tak, rozumiem. - Krebs zaczęła się odłączać, powoli, grając na zwłokę. Na mostku panowała absolutna cisza. Kiedy wreszcie uwolniła się od wszystkich światłowodów, powiedziała cierpko: - Doskonale. Doktorze Muzorawa, mianuję pana moim zastępcą. Doktorze Karlstad, proszę zbudzić mnie za godzinę. - Za godzinę. Dobrze. Odepchnęła się ręką od sufitu i popłynęła w kierunku luku. Muzorawa stał w przejściu i patrzył ze zdziwieniem, jak sunie prosto na niego. Zderzyła się z nim i odbiła z okrzykiem zdumienia, szeroko otwierając oczy. - Przepraszam - wymamrotał Muzorawa, równie zaskoczony. - Nie... nie zauważyłam pana - wyjąkała Krebs. Wyciągnęła rękę, po omacku szukając krawędzi luku, wciągnęła się do przedziału sypialnego i z łoskotem zatrzasnęła właz. Przez długą chwilę nikt na mostku nie powiedział słowa. Potem Karlstad wyszeptał: - Jezu Chryste, ona jest ślepa! - Nie - zaprzeczyła O’Hara. - Niemożliwe. - Sama widziałaś. Wpadła na Zęba. Nie widziała go! Sama tak powiedziała. - Dlatego chce być cały czas połączona ze statkiem - rzekł Muzorawa powoli. - Widzi przez jego systemy. Karlstad ponuro pokiwał głową. - Ale po odłączeniu jest ślepa jak kret. Konsternacja - No i co zrobimy? - zapytała O’Hara. - Nie możemy pozwolić, żeby ślepa kierowała misją - powiedział Karlstad. Muzorawa, podłączając się do światłowodów, zaznaczył: - Nie jest ślepa, gdy się podłączy. Karlstad też zaczął wpinać przewody. - Uszkodzenia kory mózgowej, jakie by nie były, pogarszają się. - To przez ciśnienie - powiedziała O’Hara. - Zgadza się. Ciśnienie jeszcze bardziej niszczy jej mózg. - Wydaje się, że źle wpływa tylko na ośrodki wzroku - powiedział Muzorawa. - Na razie - zakrakał Karlstad. - Kiedy zaczną wysiadać inne części mózgu? Z oczami utkwionymi w zamkniętym włazie, Grant powiedział: - Kieruje nas ku Czerwonej Plamie. - Zmieni kurs, nim zrobi się niebezpiecznie - zapewnił Muzorawa. - Na pewno? - zapytał Karlstad. - Oczywiście. - Myślę, że jej odbija. Zawsze była tyranem. Teraz staje się fanatykiem, ignorującym bezpośrednie rozkazy MAA. - Wszyscy się zgodziliśmy, że chcemy kontynuować misję - przypomniał Muzorawa. - Poważnie? - parsknął Karlstad. - Mnie nikt nie pytał o zdanie. - Boisz się, Egon? - docięła mu O’Hara. - Czy się boję? Ja? Dziewięćdziesiąt kilometrów pod powierzchnią, pod rozkazami ślepej kobiety, która wypina się na MAA? Czego tu się bać? Muzorawa podłączył ostatnie światłowody. - Myślę, że do pewnego stopnia strach jest zdrowym objawem. Ale nie możemy pozwolić, żeby strach wziął nad nami górę. Nie wolno nam panikować ani podejmować pochopnych decyzji. - Co rozumiesz przez pochopne? - zapytała O’Hara. - Zdejmowanie Krebs z dowodzenia - odparł Karlstad bez namysłu. - Nie możemy tego zrobić - powiedział Grant. - Nawet jeśli chce zabić nas wszystkich? - Na to nie mamy dowodów - stwierdził Muzorawa. - Na razie. O’Hara popatrzyła na zamknięty właz. - Musi strasznie cierpieć. - Nie widać po niej - powiedział Karlstad. - Może nie fizycznie, ale... wyobraź sobie, że jesteś ślepy, nic nie widzisz. - Chyba że podłączy się do statku. - Tak - przyznała O’Hara szeptem. - I o to chodzi. - No to co zrobimy? - zapytał Karlstad. Nikt nie odpowiedział. Krebs wróciła z sypialni dokładnie godzinę po zejściu z mostka. Karlstad nie musiał jej budzić. Grant patrzył, jak się podłącza. Teraz stało się jasne, że jest niewidoma. Patrząc w przestrzeń, przeciągała w palcach kolejne przewody i przesuwała końcówki po elektrodach, póki pole elektryczne nie poinformowało jej, że trafiła na odpowiedni im-plant. Nie widzi kolorowych oznaczeń, pomyślał. Jest ślepa jak kret. Krebs uaktywniła połączenie, wyprostowała się i przejęła dowodzenie. - Panie Grant, na co się pan gapi? - zapytała. Grant odwrócił głowę i wbił oczy w konsolę. - Na nic, pani kapitan. - Proszę zająć się swoimi obowiązkami, panie Grant, i pozwolić mi zająć się swoimi. - Tak jest. - Doktor Krebs - powiedział Muzorawa. - Musimy porozmawiać o pani stanie. - Nie ma o czym rozmawiać. - - Obawiam się, że jest. - Jestem w pełni zdolna do wykonywania obowiązków. Grant pomyślał, że jej głos zadrżał leciutko. - Doktor Krebs, ma pani uraz ośrodków wzrokowych. Krebs łypnęła na niego ze złością, ale nie odpowiedziała. - Możliwe, że stan będzie się pogarszać - mówił Muzorawa spokojnie, rozsądnie, niemal łagodnie. - To może doprowadzić do krwotoku mózgowego. - Wiem - odparła Krebs głosem cichszym niż zwykle. - Godzę się z tym ryzykiem. - Powinniśmy przerwać misję i wrócić do stacji. Grant podziwiał Muzorawę za bezosobowy sposób wyłożenia sprawy. Bez winy. Bez wstydu. Krebs krążyła na środku mostka, oddychając głęboko. Grant widział, jak wznoszą się i opadają jej piersi. Statek płynął spokojnie; czuł jednostajny pomruk reaktora i pulsowanie silników, ale hałasy brzmiały w tle. Podobnie rzecz się miała ze stałym bolesnym naciskiem za oczami i nasilającym się tępym bólem w plecach. Spychał przykre doznania w głąb świadomości, skupiając uwagę na wymianie zdań między Muzorawą i Krebs. Kapitan powiedziała: - Jeśli wrócimy na stację, nie mając nic co usprawiedliwiłoby nasze wysiłki, nigdy nie wyrażą zgody na kolejną misję. Już rozkazali nam przerwać pracę. Nie zrobię tego. W żadnych okolicznościach. Czy to jasne? - Ale naraża pani zdrowie. Życie... - Co mi po życiu, jeśli nie zdołam przeprowadzić badań, którym się poświęciłam? - głos Krebs podniósł się znacznie. - Co mi po życiu, jeśli nie będzie mi wolno wykonywać pracy, którą kocham? Już poświęciłam wszystko inne - rodzinę, przyjaciół, nawet kochanków - żeby być tutaj, w tym przeklętym oceanie, i szukać odpowiedzi na pytanie najważniejsze ze wszystkich: czy jest tu inteligentne życie? Czy znajdziemy gatunki, z którymi zdołamy się porozumieć? Czy tutaj, w gorącym morzu Jowisza, skończy się samotność rasy ludzkiej? Wszyscy patrzyli na nią bez słowa. Krebs uśmiechnęła się gorzko. - Dostrzegam niedowierzanie na pańskiej twarzy, doktorze Karlstad. Trudno panu uwierzyć, że miałam kochanków? - No... nie... nie, ależ skąd. - Kontynuujemy misję - powiedziała Krebs. - Nie obchodzi mnie, czy umrę. Lepiej tutaj niż w jakiejś zakurzonej sali wykładowej, gdzie nie będzie mi wolno nawet wspominać o życiu pozaziemskim. - Racja, pani kapitan - powiedział Muzorawa potulnie. Krebs jakby z satysfakcją pokiwała głową, potem zwróciła groźne spojrzenie na 0’Harę. - Doktor O’Hara, kąt schodzenia pięć stopni. Wykonać. Lane zerknęła na kolegów i zapytała: - Schodzimy głębiej? - Schodzimy głębiej. Grantowi głowa pękała z bólu: każde uderzenie serca odczuwał jak walenie młota w zatokach. Plecy bolały go tak, jakby powoli przemieniał się w kamień. Zeszli już poniżej stu kilometrów i ciągle opadali, pod niewielkim kątem, równolegle do jasnego strumienia cząstek organicznych. Gdzieś w tym ciemnym morzu czekała Wielka Czerwona Plama. Grant nie mógł jej zobaczyć, nawet kiedy podłączył się do sensorów dalekiego zasięgu, ale wiedział, że gdzieś tam jest: kolosalny wir, odwieczna burza większa od całej Ziemi, zasysająca prądy w swoją zachłanną paszczę. Czekała na nich, przyciągając ich niczym magnes maleńki opiłek żelaza. Płynęli w jednym z tych prądów, które wpadały do Plamy. Statek kołysał się zauważalnie, gdy znosiło go w kierunku tur-bulentnego skraju nurtu. W samym środku podróż przebiegała gładko, bez zakłóceń. Grant zmniejszył moc silników, bo Czerwona Plama odwalała za nie robotę. Bał się tylko, że to dobroczynne oddziaływanie Plamy zakończy się ich zgubą. W czasie przerwy poprosił Muzorawę: - Zeb, zrób coś, żeby nie wlokła nas do Czerwonej Plamy. - Skręci na długo przed tym, nim zrobi się niebezpiecznie - odparł Muzorawa. Ale nie chciał spojrzeć mu w oczy. Grant z wysiłkiem ściągnął się na dół, żeby przysiąść na końcu koi, i dodał: - Prąd robi się coraz silniejszy. Nie wiem, jak długo możemy czekać. W końcu dojdzie do tego, że silniki nie dadzą rady nas wyrwać. Muzorawa zastanawiał się przez długą chwilę. Wreszcie spojrzał prosto na niego. - Co mówi twój program hydrodynamiki? - Musiałbym przeprowadzić obliczenia... - Zrób to - rzekł Muzorawa ze zmęczeniem w głosie. - I pokaż mi wyniki. To może być argument, który wymusi decyzję. - Decyzję? - Co do niej - odparł Muzorawa, wskazując wejście na mostek. Nadal opadali. Sto kilometrów, sto dziesięć, sto piętnaście. Statek trzeszczał i jęczał, metal zgrzytał z powodu naprężeń. Jakby cierpiał, pomyślał Grant.’Jak my. O’Hara wróciła na mostek z uśmiechem na ustach. Grant zdziwił się; od wielu dni żadne z nich się nie uśmiechnęło. - Chyba miałaś miłe sny - powiedział, gdy się podłączyła. - Nie, wcale nie spałam. Grant zamknął oczy. Ból głowy dokuczał jakby mniej, kiedy widział rozżarzoną gwiazdę w sercu reaktora, czuł jej ciepło, rozkoszował się harmonią elektryczności płynącej przez obwody statku. - Spójrz na to - O’Hara trąciła go łokciem. - Wybrałam je z próbek. Trzymała na dłoni kilkanaście maleńkich kamyczków. Nie, to nie kamyczki, pomyślał Grant. Maleńkie, wyglądały niemal jak drobiny kurzu, ale były szkliście jasnoszare, nie czarne. - Twoje diamenty - oznajmiła z zadowoleniem. - To naprawdę diamenty? - Jak najbardziej. Niestety, są bardzo małe i kiepskiej jakości. Nie nadają się na biżuterię, ale ile kobiet może powiedzieć, że trzymało garść diamentów? - Hej, pokażcie - zawołał Karlstad od swojego pulpitu. - Powinna pani wypoczywać, O’Hara - wtrąciła kwaśno Krebs. - - Pokazuję panu Archerowi diamenty zebrane przez próbnik - odparła Lane trochę zaczepnym tonem. - Okres wypoczynku należy spędzać na tym, czemu służy. Na wypoczynku. Wie pani, że... - Tam coś się rusza - powiedział Muzorawa. - Co? - Krebs wystrzeliła ku niemu jak torpeda. - Bardzo daleko. Mam echo z sonaru. Zdecydowanie obiekt ruchomy. - Odległość? Prędkość? Potrzebujemy liczb! - Więcej niż jeden! - Muzorawie zadrżał głos. Grant podłączył się do sieci sensorów i zobaczył trzy, nie, cztery niewyraźne obiekty poruszające się powoli w tym samym kierunku co statek. Kolejny wsunął się w pole widzenia, potem jeszcze dwa. - Odległość skośna siedemdziesiąt osiem koma sześć kilometra - zawołał Muzorawa. - Jak głęboko? - Czternaście kilometrów niżej. - O’Hara, kąt schodzenia dwa stopnie. - Nie możemy zejść głębiej! - zawołał Karlstad. - Już dawno przekroczyliśmy dopuszczalne zanurzenie! - Cisza! - ryknęła Krebs. - Schodzimy! Lewiatan Lewiatan płynął powoli przez strumień pokarmu, jedząc bez przerwy, żeby odzyskać siły. Wici już pączkowały, zastępując utracone człony, a to zwiększało zapotrzebowanie na energię. Lewiatan jadł łapczywie w drodze na tereny swojego Rodu, ale nie zapominał, żeby trzymać się z daleka od wielkiej burzy. Kilka członów skóry też pączkowało, miało jednak upłynąć dużo czasu, zanim potomstwo zgrubieje i stwardnieje na tyle, by zastąpić pancerz utracony na skraju zimnej otchłani. Lewiatan niecierpliwił się, pragnąc jak najszybciej znaleźć swoich pobratymców, pragnąc pokazać im opowieść o swojej walce ze śmigaczami i dziwnym potworem z zimnej dali. Wiedział, że Starsi okażą niezadowolenie. Niejeden raz ostrzegali przed oddalaniem się od zgromadzenia. Młodzi często chcą być samodzielni, wybłyskiwali w głębokiej czerwieni dla podkreślenia powagi obrazów. Ale równie często lekceważą mądrość Starszych. Wielu nigdy nie powróciło do Rodu. My powrócimy, powtarzał sobie Lewiatan, i to w triumfie. Zapuścił się w te części bezkresnego morza, których wcześniej nie widział żaden z jego pobratymców. Popłynął wysoko w kierunku zimnej otchłani i przeżył. Starsi cenili wiedzę, przynajmniej tak pokazywali. Ale jak zdobyć nową wiedzę, jeśli nikt nie uda ‘się w niezbadane części świata? Lewiatan wyobraził sobie, jak pływa z Obrazownikami i wybłyskuje sceny ze swej pełnej przygód podróży, żeby mogli je dodać do obrazów historii Rodu. Niezależnie ile razy jego człony rozłączą się i połączą, opowieść pozostanie w pamięci wszystkich, którzy ją zobaczą. Nigdy nie zostanie zapomniana. Ale najpierw Lewiatan musiał wrócić do Rodu. Płynął w ślad za strumieniem pokarmu, kierując się w stronę domu. Dobrze będzie wrócić, nawet jeśli Starsi wybłysną obrazy niezadowolenia z jego przygody. Będą zazdrośni, pomyślał. Stale trzymają się tych samych pastwisk, ja zaś zbadałem nowe części świata. Powiększę skarbnicę wiedzy, i to jest najważniejsze. Lewiatan uświadomił sobie, że za jakiś czas sam zostanie Starszym. Ta myśl go przestraszyła. Obiecał sobie, że nigdy nie zaprzestanie badań i nigdy nie będzie hamować badawczych zapędów młodych. Był tego pewien. Raptem człony czuciowe wykryły dalekie drżenie w ciemności oceanu. Śmigacze! - ostrzegły. Gonią nas i zbliżają się szybko. Kontakt - Cylinder numer cztery wysiadł! - wrzasnął Karlstad. - Widzę - wycedziła Krebs. - Tłok się zatarł. Integralność kadłuba nie jest zagrożona. - Nie wytrzyma większego ciśnienia. - Niedługo wyrównamy. Grant podłączył się do sieci sensorów Zęba. Zobaczył w oceanie stado ogromnych stworzeń, wielkich jak góry, jak wyspy - tak wielkich, że określanie rozmiaru przestało mieć znaczenie. - Odległość? - zapytała Krebs. - Pięćdziesiąt dwa koma cztery kilometry - odparł Muzorawa. Nie ma sensu się zbliżać, pomyślał Grant. Są takie ogromne, że gdy to zrobimy, sensory nie będą w stanie ich ogarnąć. Sunęły przez ocean, oszałamiająco wielkie, wprawiane w ruch rzędami płetw pięć razy większych niż Zheng He. Wydawało się, że dryfują leniwie w strumieniu cząstek organicznych, zasysając pokarm przez liczne otwory w spodniej części korpusu. Żyją, powiedział sobie Grant. Ale czy są inteligentne? Pasą się jak krowy. Na jednym ze stworzeń błysnęło światło. Żółty blask płonął przez chwilę i zgasł. - Widzieliście? - Jakieś światło. - Myślicie, że to naturalna bioluminescencja? - Patrzcie! Mrugają do siebie! - To sygnały! - Cisza! - nakazała Krebs. - Wracać do obowiązków. Sprawdzić, czy wszystko jest nagrywane. Grantowi serce waliło z podniecenia. Widział, jak światła migają wzdłuż masywnych boków, czerwone, żółte, jaskrawozielone. Co oznaczają? Czy te sygnały mają jakiś sens? - Zachować odległość - poleciła Krebs. - Dostosować się do ich kursu i prędkości. Grant nigdy nie czuł się taki mały, taki przytłoczony. Z odległości ponad pięćdziesięciu kilometrów Jowiszanie przypominali stateczne stado słoni, ale byli niewiarygodnie ogromni. Więksi od stworzeń, które kiedykolwiek żyły na Ziemi. Więksi od miasta. W porównaniu z nimi jesteśmy żałosnymi owadami. Mrówkami. Mikrobami. - Trzymają się potoku - powiedziała O’Hara. - Płyną w prądzie - zgodził się Karlstad. - Widzę - burknęła Krebs. - Przestać gadać! Sprawdzić systemy. Natychmiast. Grant z żalem oderwał się od danych z sensorów. Czemu nie możemy na nich patrzeć? - gderał w duchu. Nie musimy sprawdzać przeklętych systemów. Jeśli stanie się coś złego, od razu będziemy o tym wiedzieć. I nagle z przenikliwą jasnością zobaczył, że silnik numer dwa zaczyna się krztusić. Gorący zjonizowany gaz już nie płynął z laminarną gładkością, tylko falował i skręcał w komorze rakiety. Pola magnetyczne, które powinny kierować i przyspieszać plazmę, pulsowały nierówno. Grant odczuwał bliską awarię w postaci narastającego ostrego bólu. W pierwszym odruchu chciał wyłączyć silnik, żeby automatyczny program naprawczy mógł pokryć wnętrze komory warstwą żaroodpornej ceramiki i uzupełnić zapas ciekłego azotu, który chłodził magnesy. Ale na to potrzebna była zgoda kapitan. Nie mógł odłączyć silnika, póki Krebs nie zrzeknie się kontroli nad systemem napędowym. - Pani kapitan, silnik numer dwa... - Widzę. - Powinniśmy go wyłączyć w celu dokonania naprawy. - Nie teraz. - Zwłoka doprowadzi do katastrofalnej awarii. - Nie w ciągu dwudziestu godzin. Grant obejrzał diagnostykę i na wszelki wypadek ponownie sprawdził na ekranach. - Pani kapitan, to ocena szacunkowa. Silnik może zepsuć się wcześniej. Głosem ociekającym jadem powiedziała: - Jeśli go wyłączymy, zwolnimy. Zwierzęta coraz bardziej będą się oddalać. Musimy dotrzymać im kroku. - A co się stanie, jeśli stracimy silnik i nie będziemy mogli wyjść z oceanu? - Przybyliśmy tutaj, żeby zgromadzić dane. Zawsze możemy wystrzelić kapsułę. - Ale umrzemy! - Najpierw dane. To najważniejsze. Jej naprawdę nie obchodzi, czy przeżyjemy, pomyślał Grant. Nasze życie, jej życie, jest mniej ważne od obserwowania tych stworzeń. - Silnik można naprawić bez wyłączania - dodała spokojnie. Grant zajrzał do programu technicznego i stwierdził, że do pewnego stopnia Krebs ma rację. - To będzie prowizorka - powiedział. - Program zaleca wyłączenie na czas wykonania niezbędnych napraw. - Proszę zrobić, co w pańskiej mocy, Archer. My będziemy prowadzić obserwacje. Zły, że będzie męczyć się z silnikiem, gdy inni zajmą się pracą naukową, Grant ponownie zajrzał do programu technicznego, po czym uruchomił automatyczną sekwencję, która zainicjowała naprawę bez wyłączania silnika.Problemem było błędne koło, zamknięta pętla sprzężenia zwrotnego ujemnego. Ceramiczna wyściółka osłaniająca wnętrze silnika przed gorącą jak wnętrze gwiazdy plazmą ścieniała w niektórych miejscach. W konsekwencji zbyt dużo ciepła przenikało przez metalowe ściany i podgrzewało ciekły azot, który chłodził magnesy nadprzewodzące silnika. Pole magnetyczne falowało i skręcało się w miejscach gorętszych niż normalnie, co powodowało dalsze szkody w żaroodpornej ceramice. Grant zobaczył problem w formie obrazu pod zamkniętymi powiekami, poczuł go jako swędzący ból w plecach. Wiedział, że musi ochłodzić cewki magnetyczne. Jeśli temperatura przekroczy krytyczną, całe pole magnetyczne załamie się i wyzwoli dość energii, by statek eksplodował jak bomba. Ale wpompowanie większej ilości chłodziwa do cewek magnetycznych przypominało zatykanie palcem kruszącej się tamy. Prowizorka, nic więcej. Muszę ponownie pokryć ceramiką wnętrze komory. Jak to zrobić, gdy plazma przepływa przez tę przeklętą rurę? Program techniczny pokazał mu, jak. Grant zobaczył zalecaną procedurę awaryjną: Wpompować płynną ceramikę w strumień plazmy, jednocześnie zmieniając pole magnetyczne w taki sposób, żeby zmusiło plazmę do spiralnej wędrówki przez rurę. Ceramika zostanie wyrzucona na zewnętrzne skraje wirującej helisy i ochłapie ścianę rury. Część przylgnie na dobre i stwardnieje. Pięknie, pomyślał Grant, gdy obrazy błyskały w jego mózgu. Ale większa część wypłynie z rury przez dyszę. To rozwiązane siłowe, wiedział, ale jedyne możliwe, dopóki Krebs nie zgodzi się wyłączyć silnika na czas porządnej naprawy. Grant westchnął i wyrecytował kod alfanumeryczny, który uruchomił system naprawczy. Widział, jak ceramika jest wstrzykiwana w plazmę, gdy magnesy zaczęły pulsować zgodnie z nakazami programu. Łupało go w krzyżu, miał zawroty głowy. Nie uda się, pomyślał. Wypompowuję ceramikę ze statku, to wszystko. Ale temperatura w komorze silnika powoli zaczęła spadać. Przenikliwy sygnał zadzwonił mu w uszach i program automatycznie zwiększył dopływ ciekłego azotu do cewek nadprzewodzących. Grant zobaczył, że pole magnetyczne stabilizuje się, a wir plazmy wygładza w gładki laminarny potok. Udało się. Przenikanie ciepła przez ścianę komory wróciło do granic tolerancji. Ból w plecach zelżał. Ale tylko na jakiś czas, wiedział. Prowizoryczna naprawa, plaster na krwawiącą ranę. Problem powróci. Sprawdził systemy rezerw i zobaczył, że zużył ponad połowę ceramiki. Jeśli - nie, kiedy - silnik znowu zacznie szwankować, trzeba będzie wykorzystać do naprawy całą resztę. I modlić się, żeby wystarczyło. - Karlstad, przygotować kapsułę - poleciła Krebs. - Chcę mieć w niej wszystko, co dotąd zarejestrowaliśmy. Co do bita. Karlstad spróbował się zbuntować. - Pani kapitan, to robota dla specjalisty łączności. - Pan to zrobi - warknęła. - Doktor O’Hara musi koncentrować uwagę na pilotowaniu statku. Zheng He wciąż płynął około pięćdziesięciu kilometrów za gromadą Jowiszan. Stworzenia nadal pasły się spokojnie w strumieniu cząstek organicznych. Grant bez przerwy martwił się o silnik plazmowy. Spisywał się dość dobrze, ale żeby dotrzymać tempa Jowiszanom, wszystkie musiały pracować niemal z pełną mocą. Suną jak po szkle, pomyślał. Wyglądają leniwie, chociaż pędzą tak szybko, że z trudem za nimi nadążamy. Co zrobimy, jak się przestraszą i zaczną uciekać? Ale myśl, że coś mogłoby przestraszyć takie wielkie stworzenia, niemal przyprawiła go o śmiech. Czego miałyby się bać? Są tutaj panami stworzenia, statecznymi i ogromnymi, niezachwianymi w swojej potędze. Grant stracił poczucie czasu. Wszyscy tkwili na mostku od chwili wykrycia Jowiszan. Przerywali obserwacje tylko wtedy, kiedy program podtrzymywania życia przypominał o podłączeniu się do dozownika. Grant był zafascynowany światłami, które błyskały w gromadzie. Co oznaczają? Czy są to sygnały? Może Jowiszanie mają swój język, wizualny język? A może mrugają tylko na pokaz, jak paw, który rozpościera ogon? - Wydaje się, że nie porozumiewają się za pomocą dźwięków - powiedział Muzorawa. - Nasze audiofony wychwytują jedynie lekkie turbulencje spowodowane ich ruchem. - Pływają bardzo dyskretnie - zauważyła Krebs. - Tak. - Muzorawa pokiwał głową. - Prawie bezszelestnie. - Może w ten sposób unikają wykrycia przez drapieżniki - wysunął przypuszczenie Karlstad. - Co mogłoby polować na takie wielkie stworzenia? - zapytała O’Hara. Karlstad parsknął. - Masz drapieżniki we własnym krwiobiegu, Lane. Jesteśmy miliony razy więksi od bakterii. - Dość gadania, doktorze Karlstad - mruknęła Krebs. - Proszę przygotować kapsułę. - Prawie gotowa, pani kapitan - odparł Karlstad, stukając w ekrany dotykowe. Grant zapytał: - Może rozmawiają na częstotliwościach poza zakresem audiofonów? - Aparaty mogą wykryć dźwięki o bardzo niskiej częstotliwości - odparł Muzorawa. - Poniżej dziesięciu cykli na sekundę. - A górna granica? - zapytał Karlstad. - Prawie sto kiloherców, znacznie powyżej zasięgu ludzkiego słuchu. - Powinniśmy zabrać psa. - Albo parę delfinów - dodała 0’Hara. - Fale dźwiękowe o takim natężeniu mogą zniszczyć żywą tkankę - powiedziała Krebs. - Albo ten statek. Pękłby jak skorupka jaja, gdyby były dość silne - dodał Muzorawa. - Pocieszające - burknął Karlstad. - Chodzi mi o to - podjęła Krebs - że te stworzenia nie mogłyby emitować sygnałów o zbyt wysokiej częstotliwości. To sprawiałoby im ból. - Ale mogą używać ich jako broni - zauważył Karlstad. - Jeśli się porozumiewają - zaczął powoli Muzorawa - to wizualnie. - Mrugają jak neony - powiedziała O’Hara. - Jak sterówce, które unosiły się nad stadionami, kiedy byłem mały - dodał Karlstad. Światła migały oszałamiająco szybko, niemal jak stroboskopowe. Grant nie umiał powiedzieć, czy tworzą jakieś wzory. - Gdzie kapsuła? - zapytała Krebs. - Właśnie miałem zameldować, pani kapitan. Kapsuła gotowa do wystrzelenia. Krebs odepchnęła się od sufitu i uplasowała obok biofizyka. Wyglądała jak gruby pień przy smukłej podwodnej trzcinie. Karlstad stuknął w ekran i na pulpicie zapaliło się żółte światło łączności. - Kapsuła numer dwa - powiedziała kapitan bezdźwięcznym, wypranym z emocji głosem. - Spotkaliśmy gromadę bardzo dużych organizmów. Wydaje się, że żywią się cząstkami organicznymi, które pływają w morzu. Podążamy za nimi i będziemy kontynuować obserwację, dopóki rezerwy podtrzymywania życia nie spadną do poziomu krytycznego. Krebs dotknęła ekran i światło zgasło. - To wszystko? - zdziwiła się O’Hara. - Nie powie im pani o tych światłach sygnalizacyjnych? - Zobaczą je równie dobrze jak my. Sami zadecydują, czy są to sygnały. - Na pewno! Czym innym mogłyby być? - Wystrzelić kapsułę - poleciła Krebs. Spojrzała krzywo na O’Harę i dodała: - Mogą niczemu nie służyć, absolutnie niczemu. Nie wyciągajmy przedwczesnych wniosków. Karlstad wystrzelił kapsułę, dotykając palcem ekranu. Grant odczuł to jako lekkie drżenie. - Światła mrugają tak szybko - powiedział Muzorawa - że niepodobna powiedzieć, czy zawierają jakieś informacje. - Nie możemy ich zwolnić? - zapytał Grant. - Odtworzyć z mniejszą prędkością? - W zwolnionym tempie? - Właśnie. Muzorawa po chwili namysłu odparł: - Tak, to dobry pomysł. Jak pani sądzi, pani doktor? - Proszę to zrobić. W ciągu kilku minut Muzorawa przeprogramował nagranie przechowywane w pamięci komputera. Wreszcie oznajmił, że jest gotów. - Proszę na główny ekran - poleciła Krebs. Grant poczuł w plecach ukłucia bólu. Na ekranach nie dostrzegł niczego podejrzanego, ale nawrót bólu ostrzegał, że silnik zaczyna wysiadać. Podniósł głowę i na ekranie ściennym zobaczył nieruchomy obraz jednego ze stworzeń. Nie, nie nieruchomy. Płetwy poruszały się bardzo powoli, a za nimi wirowały srebrzyste cząsteczki. Diamenty, pomyślał. Jowiszanie pływają w chmurze diamentów - i pokarmu. Choć stworzenia znajdowały się w odległości ponad pięćdziesięciu kilometrów, powiększony obraz z kamery ukazywał szczegóły: skóra była szara i gładka, jak z gumy, ale usiana szorstkimi wypustkami, guzami i... oczami. To musiały być oczy, całe rzędy, setki oczu wpatrzone w gorące, ciemne morze. Grant zadrżał. Przez chwile miał wrażenie, że oczy patrzą na niego, obserwują go, oceniają intruza z innego świata. Są ogromne, pomyślał. Jakim cudem stworzenie mogło osiągnąć taki rozmiar? Jak układ nerwowy sprawuje kontrolę nad tymi płetwami? Gdzie jest ulokowany mózg? Boże, taka płetwa zmiażdżyłaby nas jednym machnięciem. Tu i ówdzie na skórze odcinały się różnokolorowe łaty. Pasożyty? W tym oceanie istnieje cała biosfera, z mnóstwem nisz ekologicznych dla wszelkich rodzajów stworzeń. Cząstki organiczne z chmur stanowią dolne ogniwo łańcucha pokarmowego, a te kolosalne superwieloryby muszą znajdować się na samej górze. Co jeszcze odkryjemy? Czerwone i pomarańczowe światła rozbłysły na bokach wielkich stworzeń, układając się w intrygujące wzory i rozświetlając ocean niesamowitym blaskiem. Dla Granta wzory nie miały odrobiny sensu, cienia znaczenia. - Przynajmniej nie mówią:”Ziemianie do domu” - zażartował Karlstad. - Patrzcie - Muzorawa wskazał na ekran - wszystkie powtarzają ten sam ciąg symboli. - To pismo? - zapytała O’Hara. - Niemożliwe - parsknęła Krebs. - A jednak... - To musi coś znaczyć - powiedział Karlstad. - Dla nich - mruknął Muzorawa. Krebs zaczęła: - Nie wysnuwać pochopnych... Urwała i zastygła z otwartymi ustami. Grant też to zobaczył. Podobnie jak wszyscy inni. Jeden z Jowiszan wyświetlił okrągły, podobny do spodka obiekt z rzędem świateł z przodu. Spodek był ciemnoczerwony, światła jasnopomarańczowe. Prawie w tej samej chwili inne stworzenia zaczęły pokazywać ten sam obraz. - To my! - zawołał Karlstad. Jowiszanie przekazywali obraz jeden do drugiego. - Zobaczyły nas - szepnęła O’Hara z podziwem. - Wiedzą, że tu jesteśmy - przyznała Krebs głosem ściszonym ze zdumienia. - Mój Boże - mruknął Grant - są inteligentne. Lewiatan Nie przerywając jedzenia Lewiatan pomyślał, że pogratulował sobie zbyt wcześnie. Samotny członek Rodu zawsze stanowił pokusę dla śmigaczy. Na nieszczęście znajdował się zbyt daleko od burzy, żeby zastosować tę samą taktykę, która ocaliła go przed poprzednią watahą. Prędkość. Prędkość była jego jedyną nadzieją. Jeśli zdoła dotrzeć do Rodu i dołączy do innych, śmigacze nie ośmielą się zaatakować. Nawet gdyby z głupoty albo desperacji poważyły się to zrobić, zgromadzenie zmiażdży je bez trudu. Śmigacze prawie zawsze się wycofywały, gdy zgromadzenie ustawiało się w defen-sywną sferę. Wolały czekać, aż jeden z Rodu odpłynie, by rozłączyć się i pączkować, i wtedy polowały na samotne człony. Ale Ród ciągle był daleko, bardzo daleko. A śmigacze zbliżały się szybko. Lewiatan nakłonił człony wiciowe do najwyższego wysiłku. Wiedział, że czeka go wyścig. Wyścig z czasem. Wyścig ze śmiercią. Pościg - Bzdura! - żachnęła się Krebs. - Umiejętność odwzorowywania czegoś, co widziały, wcale nie świadczy o inteligencji. - Ale nie znaczy też, że są głupie - zażartował Karlstad. - Papuga umie naśladować ludzką mowę. Psy, konie i inne zwierzęta reagują na polecenia. Czy to znaczy, że są inteligentne? - - Delfiny z nami rozmawiają - powiedziała O’Hara. Krebs uparcie pokręciła głową. - Inteligencja wiąże się z kulturą, technologią. Delfiny tego nie mają. No bo skąd, pomyślał Grant. Żyją pod wodą, bez rąk do manipulowania, bez umiejętności rozpalania ognia. Dysponują tylko siłą własnych mięśni. Utknęły w ślepej uliczce. - Mrówki mają kulturę i technologię - wtrącił Karlstad. Nim Krebs zdążyła skomentować, O’Hara powiedziała: - Oznaką inteligencji jest zdolność do przekazywania pojęć abstrakcyjnych wśród przedstawicieli gatunku. Delfiny to potrafią. - Rozumieją pojęcia abstrakcyjne? - zaciekawił się Muzorawa. - Tak - odparła Lane stanowczo. - Rozumieją pojęcia przyjaźni i lojalności. Mają więzi rodzinne. Krabs nie dała się przekonać. - Przybyliśmy tutaj nie po to, żeby toczyć filozoficzne debaty. Utrzymać kurs i prędkość tę samą, co wieloryby. Im więcej danych zdobędziemy, tym lepiej. Ból w plecach stawał się coraz gorszy. Grant zamknął oczy i wyobraził sobie wadliwy silnik. Kłucie poinformowało go, że znowu prycha. Nim zdążył zameldować o problemie, Krebs powiedziała: - Potrzebna mi pełna moc wszystkich silników, panie Archer. - Numer dwa znowu zawodzi. - Widzę. Proszę go naprawić! - Gdybym mógł go wyłączyć... tylko na pół godziny... Krebs zastanowiła się nad sugestią. Pokręciła głową. - Nie. Zgubimy wieloryby. - Pani kapitan, znamy kurs i prędkość stada - wtrącił Muzorawa. - Możemy je dopędzić, gdy tylko silnik zostanie naprawiony. - Już teraz z trudem dotrzymujemy im kroku. Gdy się oddalą, nigdy ich nie dogonimy. - Strumień cząstek organicznych, w którym się pasą, zakręca - powiedział Muzorawa spokojnie, wyświetlając mapę prądów oceanu z podświetlonym torem cząstek organicznych. - Po naprawieniu silnika moglibyśmy popłynąć na skróty i do-pędzić stado. Krebs zamknęła oczy. Wyobraża sobie mapę Zęba, pomyślał Grant. Używa implantów, żeby dały jej obraz, którego nie widzą oczy. Ciśnienie szkodzi na nerwy wzrokowe, nie na ośrodki w korze mózgowej. Krebs otworzyła oczy i zamrugała. - Dobrze - powiedziała z niechęcią. - O’Hara, maksymalnie zredukować prędkość. Archer, wyłączyć silnik numer dwa do naprawy. Grant już miał odetchnąć z ulgą, gdy dodała: - Naprawa nie może trwać więcej niż trzydzieści minut. Ani sekundy dłużej! - Tak jest! Dwadzieścia osiem minut później Grant sprawdził napyloną ceramiką rurę. Przez wszczepione chipy czuł ceramiczną wyściółkę tak, jakby ją pieścił, przesuwając palce wzdłuż gładkiej powierzchni, jeszcze ciepłej od gorącego strumienia zjoni-zowanego gazu, który przez nią przepływał. Tak, powiedział do siebie, odpowiednio gruba i gładka. Wszystko w normie. Ciekły azot zmroził cewki nadprzewodzące po drugiej stronie rury. Temperatura będzie znacznie niższa od krytycznej. - I jak? - zapytała Krebs. - Skończył pan? Grant lekko skinął głową. - Tak, doktor Krebs. Silnik numer dwa jest gotów do podłączenia. - To dobrze. Grant zdał sobie sprawę, że oschłe stwierdzenie jest odpowiednikiem poklepania po plecach. Nie mógł spodziewać się niczego więcej po tej zgorzkniałej, zdeterminowanej kobiecie. Gdy silniki ryknęły z pełną mocą, Grant z wysiłkiem oderwał uwagę od impulsów, które płynęły z chipów przez jego układ nerwowy. Przez zaciśnięte zęby wycedził do stojącego obok Muzorawy: - Zgubiliśmy je? Na ekranie widniała pusta ciemność. Przecierając oczy, Zeb odparł po chwili: - Są poza zasięgiem naszych sensorów, ale jeśli nadal płyną z biegiem strumienia cząstek, powinniśmy przechwycić je w ciągu godziny. A jeśli zmieniły kurs, prawdopodobnie już nigdy ich nie znajdziemy, pomyślał Grant. I będzie to moja wina. Przynajmniej Krebs mnie obwini. Potem zastanowił się, czy w oceanie są inne stada. Na pewno. Nie może istnieć tylko jedna grupa złożona z kilkudziesięciu osobników. Muszą być inne... i inne gatunki. Mamy cały świat do zbadania, cały ekosystem, ocean tysiąc razy większy od Ziemi. Jeśli silniki wytrzymają, przypomniał sobie. Teraz pracują bez zarzutu, ale zużyłem cały zapas ceramiki. Jeśli znów coś się schrzani, to albo wrócimy do stacji, albo umrzemy. Nie będzie czym zreperować silników. Pracują pełną mocą i prędzej czy później któryś wysiądzie. A wtedy będzie po nas. Grant zerknął na Muzorawę, potem na O’Harę i Karlstada. Wszyscy stali przy pulpitach, wszyscy wytężali zmysły, żeby znaleźć stado wielorybów. To nie wieloryby, poprawił się. W niczym nie przypominają wielorybów. Rany boskie, wieloryby przy nich to płotki. Wydawało się, że nikt inny nie zdaje sobie sprawy, że silniki są w stanie krytycznym. Grant spojrzał przez ramię na Krebs i wyczuł, że ona wie. Pomimo ślepych oczu widzi, że silniki są na krawędzi awarii. I nie przejmuje się tym. Prędzej umrze, niż zrezygnuje z pościgu. - Widzę jednego! - zawołał Muzorawa. Grantowi przyszły na myśl stare opowieści o wielorybach, o twardych jak żelazo ludziach w drewnianych statkach i ich okrzykach:”Dmucha!” Wszyscy naraz chcieli podłączyć się do sieci sensorów. Granta zamrowiły ręce, jakby ktoś bardzo delikatnie głaskał skórę. - Dajcie mi obraz - rozkazała Krebs. - Jest za daleko, wychwytuje go tylko sonar - odparł Zeb. - Proszę pokazać! - Za parę minut. Jest! Światło! Widzicie blask? Grant zobaczył słabe migotanie na skądinąd czarnym obrazie. - Chyba jest sam. - Głos Muzorawy wyrażał zaintrygowanie. - Nie wykrywam w pobliżu innych stworzeń. O’Hara wtrąciła: - Płynie innym kursem niż stado. I porusza się znacznie szybciej. - Przetniemy jego kurs - powiedziała Krebs. - Płynie z innego kierunku niż my. - Zaczynam dostrzegać sylwetkę - oznajmił Muzorawa. - Tak, ja też. - Jest sam - stwierdził Karlstad. - Tak. - Muzorawa po chwili dodał: - Nie, chyba jest... są z nim inne. Dwa... sześć... ponad dziesięć! Ale są mniejsze. Mają inny kształt. Grant zobaczył stworzenia, słabo i niewyraźnie z tej odległości. Ale scena miała dla niego straszną wymowę. - Polują na niego! - wrzasnął. - Te małe polują na dużego. - Te małe są pięć razy większe od naszego statku - podkreślił Karlstad. - Drapieżniki - powiedziała Krebs. - Archer ma rację. Polują na wieloryba. Jesteśmy świadkami polowania. - Co możemy zrobić? - zapytała O’Hara. - Podejść bliżej - warknęła Krebs. - Bliżej? - Tak! Zanim się oddali. Silniki pracowały z pełną mocą, żeby przeciąć drogę Jowi-szaninowi i zmniejszyć dzielącą ich lukę. Grant miał wrażenie, że biegnie w maratonie; bolały go wszystkie mięśnie. - Porusza się zbyt szybko - zawołała O’Hara. - Nigdy go nie złapiemy. Grant podłączył się do sieci sensorów i zobaczył ogromnego Jowiszanina, który pędził przez głębię, ścigany przez dziesięć mniejszych bestii. - Bliżej! - poleciła Krebs. - Muzorawa, sensory odbierają to wszystko? Zeb nie odpowiedział. - Muzorawa! - Tak, pani kapitan - odparł drżącym głosem. - Sensory... ja... Grant oderwał uwagę od obrazu z sensorów i odwrócił się w stronę Zęba. Muzorawa stał przy pulpicie z nogami lekko ugiętymi w kolanach, trzymany przez pętle w pokładzie, z rękami unoszącymi się na wysokości piersi, z głową przekrzywioną na bok. - Nie mogę... oddychać... - wycharczał. - Ciśnienie... - Jesteśmy za głęboko! - wrzasnął Karlstad. - Co mu jest? - zapytała Krebs. Karlstad z natężeniem wbił oczy w pulpit. Grant widział sznur złowieszczych czerwonych świateł wzdłuż jego ekranów. - Bardzo przyspieszony oddech. Coś złego z płucami. Pojemność maleje, stale... - Archer, odłączyć doktora Muzorawę i umieścić go w koi - rozkazała Krebs. Grant zaczął wyszarpywać światłowody z nóg Zęba. - Przykro mi... - wysapał Muzorawa. - Za wiele... nie mogę... - Nic nie mów. - Grant starał się mówić uspokajającym tonem. - Oszczędzaj siły. Muzorawa zamknął oczy. Głowa kiwnęła mu się z boku na bok, potem opadła na piersi. Stracił przytomność, pomyślał Grant. Albo umarł. - Jest pan specjalistą od podtrzymywania życia - syknęła Krebs do Karlstada. - Co mamy zrobić? - Wynieść się w cholerę z tego ciśnienia! - odwarknął Egon. - Nie! jeszcze nie. Nie teraz, gdy te zwierzęta są tak blisko. - Zabije go pani! Zabije pani nas wszystkich! Krebs zwróciła się do Granta: - Zabrać go do koi. Zmniejszyć ciśnienie w przedziale. Grant czuł się bezradny, skonsternowany. - Jak mam obniżyć... - Nie można zmniejszyć ciśnienia dość szybko, żeby mu pomóc - jęknął Karlstad. - Jedyny ratunek to powrót na powierzchnię. Krebs odwróciła się w jego stronę. Miała taką minę, jakby była o krok od popełnienia morderstwa. - Ja tu podejmuję decyzje - wycedziła złowieszczo niskim głosem. - Do Granta powiedziała: - Zabrać go do koi. Natychmiast! - Tak jest. - Grant zaczął wyciągać swoje światłowody. - Nagle statek przechylił się jak trafiony torpedą. Grant został wyrwany z pętli i popłynął przez mostek, po drodze uwalniając się od przewodów. Uderzył w grodź i wszystkie światła zgasły. Atak Zapaliło się oświetlenie awaryjne, przyćmione, przerażające. Grant zamrugał w półmroku. Wszystko wydawało się przekrzywione. Potem zdał sobie sprawę, że wisi pod kątem obok dozownika. Ból przeszywał jego bok i prawe ramię. Czerwone światła migały natarczywie na pulpitach. -...podłączyć! - krzyczała Krebs. - Awaryjne nie mogą napędzać silników dłużej niż przez parę minut. Muzorawa unosił się na środku mostka, mgiełka krwi płynęła z jego otwartych ust. Krebs zderzyła się z nim i pchnęła go mniej więcej w kierunku przedziału sypialnego. O’Hara stała przy konsoli, ale zgięta w pół, jakby z bólu. Tylko Karlstad nie odniósł obrażeń, ale wyglądał na skołowanego, gdy Krebs wyszczeki-wała rozkazy z prędkością karabinu maszynowego. - Wracać do pulpitu - powiedziała do Granta, łapiąc go za kark i pchając do konsoli. Ból tętnił mu w barku i żebrach. Musiałem uderzyć w grodź, pomyślał. - Co się stało? - zapytał nieprzytomnie, sięgając po światłowody. - Nie ma czasu na podłączanie - warknęła Krebs. - Przejść na sterowanie ręczne. Włączyć reaktor. - Ale Zeb... - Teraz nie możemy nic dla niego zrobić. Włączyć reaktor! Grant zobaczył, że naddarta wcześniej pętla wisi tylko na jednym bolcu. Wsunął stopę w drugą i powiódł wzrokiem po czerwonych światłach na pulpicie. - O’Hara! - zawołała Krebs. - Odłącz się i zajmij doktorem Muzorawa. Lane wyglądała na chorą, była dosłownie zielona w niesamowitym świetle lamp awaryjnych. Pokiwała głową i zaczęła wyciągać przewody. - Ja pokieruję statkiem - mówiła Krebs. - Karlstad, przejmij sensory. Archer, dlaczego reaktor nie jest włączony? - Pracuję nad tym - odparł Grant, śmigając palcami po ekranach. Mostek wznosił się i opadał, skręcał jak na kolejce górskiej. Grant spojrzał na Krebs. Stała przy konsoli O’Hary, przesuwając palce po panelach, z ustami zaciśniętymi w wąską, ponurą, bezkrwistą linię. Statek znowu podskoczył i tym razem Grant usłyszał łoskot, jakby uderzyli w podmorską górę. - Rekiny atakują - powiedziała Krebs dziwnie niskim, opanowanym głosem. - Biorą nas za jedzenie. Karlstad wychrypiał: - Kadłub nie wytrzyma takiej młócki! Pęknie! - Próbuję od nich uciec, ale do tego potrzebujemy mocy! - To nie reaktor - zameldował Grant. - Pracuje jak trzeba. To główna magistrala zasilania. Pierwszy wstrząs spowodował zwarcie. Kolejne łupnięcie. Statek przechylił się głęboko. Nawet lampy awaryjne zamrugały. Wisząc na uchwycie pulpitu, Grant gorączkowo próbował ponownie udrożnić magistralę. Automatyczne wyłączniki zaskakiwały jeden po drugim. Czerwone światła na pulpicie kolejno zmieniały się na bursztynowe albo zielone. Silniki znów były podłączone, choć ich lampki paliły się na bursztynowo. Mamy mnóstwo uszkodzeń, pomyślał. Może rekiny wygięły rury rakiet. Chciałby mieć czas na połączenie ze statkiem, wtedy natychmiast byłoby wiadomo, co jest nie w porządku. - Płynie następny! - wrzasnął Karlstad. - Silniki pełna moc! - powiedziała Krebs. Grant nie musiał nic robić; kapitan otworzyła przepustnice z konsoli O’Hary. Nawet w gęstym płynie Grant poczuł wzrost przyspieszenia. Nastąpiło kolejne zderzenie, tym razem pod niewielkim kątem. Mimo to wprawiło statek w drżenie. - Nie wiem, jak długo silniki wytrzymają pracę na pełnej mocy - zawołał. - Musimy uciec - odkrzyknął Karlstad. Krebs potrząsnęła głową. - Są szybsze. Pędzą przed nami. - Gdybyśmy tylko mieli jakąś broń - mruknął Karlstad - coś do obrony. Grant usłyszał własny głos: - A plazma? - Co? - Gazy wylotowe z silników. Mają ponad dziesięć tysięcy stopni. Gotują wodę za nami. To im się nie spodoba. Krebs zastanawiała się przez chwilę. - Jeśli będą za nami... - Nie są. - Karlstad z zamkniętymi oczami widział to samo, co sensory. - Znowu ustawiają się w szyku przed nami. - Miną nas, pędzimy z maksymalną prędkością - powiedziała Krebs, ale jej głos zdradzał rezygnację. - Kurwa mać, są za głupie, żeby poznać, że nie jesteśmy jedzeniem? - warknął Karlstad. - Nim to odkryją, będziemy martwi. - Nie możemy obrócić statku? - zapytał Grant. - Albo zatoczyć koła? Bryzgać plazmą we wszystkie strony? - A co to da? - Może je zniechęci. Karlstad zaśmiał się gorzko. - Genialny pomysł! Kręcąc się jak bąk, będziesz puszczać bąki. Absolutnie genialny. - Warto spróbować - upierał się Grant. - Nic innego nam nie pozostaje - poparła go Krebs. - Nie mamy nic do stracenia. Grant nie musiał zajmować się silnikami, więc sięgnął po światłowody i wetknął je w chipy w nogach. Boli! Zakłuły go ostre, twarde igły bólu. Silniki pracowały z pełną mocą, ale były uszkodzone, powyginane przez rekiny. A jednak rekiny przerwały atak. Krebs zataczała ciasne kręgi, rozsiewając spiralę przegrzanej pary, trzymając drapieżniki na dystans. Jak długo? - zapytał się Grant w duchu. Znał odpowiedź: dopóki silniki nie padną. Wtedy nie będzie miało znaczenia, czy rekiny wznowią atak, czy nie; nie będzie miało znaczenia, czy jesteśmy jedzeniem, czy nie. Będziemy martwi, będziemy dryfować w tym obcym oceanie, nie mogąc wspiąć się na powierzchnię i odlecieć. Będziemy tonąć, dopóki ciśnienie nie zmiażdży tej łupinki. Umrzemy. Lewiatan Lewiatan ledwo mógł uwierzyć w to, co mówiły mu człony czuciowe. Śmigacze przerwały pościg, żeby zacząć polowanie... Lewiatan nie wiedział, jak nazwać ten mały okrągły i płaski przedmiot, który przyciągnął uwagę głodnych drapieżników. Nie przypominał niczego, co dotąd widział Ród, może tylko dziwnego, zimnego obcego z wybłyskiwanych opowieści, pojawiającego się na krótko i znikającego w otchłani na górze. Lewiatan przypomniał sobie, że w jałowym zimnym regionie po drugiej stronie burzy wyczuł coś w rodzaju tego obcego. Na pewno nie był to nikt z Rodu, nie był to nawet pojedynczy człon, który oderwał się w celu pączkowania. Cokolwiek to było, śmigacze roiły się dookoła, a obcy wirował szaleńczo i wyrzucał strumienie gorącej pary, która gotowała i pieniła wodę. Gdzie jest Ród? Jak daleko? Lewiatan zastanowił się, czy nie zawołać, ale bał się, że sygnał zagrożenia z powrotem przyciągnie uwagę śmigaczy. Śmigacze zapomniały o nim, pragnąc dopaść to małe, prawie bezbronne stworzenie. Lewiatan zrozumiał, że nadarza się idealna okazja do ucieczki. To będzie oznaczać pozostawienie obcego na łasce bezwzględnych drapieżników. Wydawało się, że nie jest w stanie im uciec. Za każdym razem, gdy próbował wspiąć się wyżej, w kierunku zimnej otchłani, śmigacze zapędzały go w dół. Jeden przepłynął blisko gorącej pary i skręcił się z bólu, wyjąc tak głośno, że czujniki dźwięku Lewiatana zamknęły się na dłuższą chwilę. Dwa inne natychmiast zaatakowały rannego towarzysza, uciszając go na zawsze kilkoma żarłocznymi ukąszeniami. Ale pozostałe nadal krążyły wokół nieznajomego, osaczając go, czekając, aż się zmęczy. W pułapce - Trzeba podejść wyżej! - zawołał Karlstad niemal histerycznie. - Musimy im uciec! Krebs rzuciła mu jadowite spojrzenie. - Za każdym razem, gdy próbuję, napływają od góry i strącają nas w dół. - Nie wytrzymamy takiej młócki. Integralność kadłuba... Grant był na pół przytomny z bólu. Światła na jego pulpicie zmieniały się z bursztynowych na czerwone. Silniki były bliskie awarii, a on nie mógł nic zrobić. Krebs chyba zdawała sobie sprawę z sytuacji. Ponuro mruknęła: - Silniki pełna moc. Wyrwiemy się albo zginiemy, tu i teraz. Ledwo widząc na oczy, dygocząc z bólu, Grant poczuł wysiłek rakiet, gdy przekazał im całą dostępną moc. Światła znowu zgasły, gdy mostek się przekrzywił. Zapaliły się lampy awaryjne. Grant sięgnął do uchwytów na konsoli. - Uwaga! - wrzasnęła Krebs. Coś uderzyło w statek z siłą lawiny. Gdyby Grant nie wisiał na uchwytach, znów przeleciałby przez mostek. Krebs popłynęła bezwładnie i uderzyła w metalowy dozownik z głośnym, mdlącym łoskotem. Karlstad trzymał się obu uchwytów, dziko wierzgając nogami wyrwanymi z pętli. - Toniemy! - wył. - Kadłub pękł! Grant zobaczył, że Krebs jest nieprzytomna... albo martwa. Z rany na jej czole sączyła sie mgiełka krwi do r>łvnu. Którvm oddychali. Światłowody kłębiły się pod sufitem, wydarte z jej nóg. - Co możemy zrobić? - wychrypiał Karlstad. - Co zrobimy? Grant starał się nie zwracać uwagi na ból, gdy stukał po ekranach, wzywając wszystkie systemy statku. Nawał informacji odrętwiał mu umysł i ciało. Wszystko - każdy chip, każdy przewód, każdy centymetr kwadratowy konstrukcji, wszystkie sensory, stery, silniki, reaktor, układy rezerwowe, aparatura podtrzymywania życia, monitory medyczne, światła, kable, spawy na kadłubie, każda molekuła statku, każdy bit danych płynący przez wszystkie systemy - wszystko to zalewało jego świadomość niczym wielka, przytłaczająca fala przypływu. Znalazł się w wirze, jego myśli kotłowały się szaleńczo, gdy desperacko próbował uchwycić jakąś nić kontroli, przywrzeć do jakiejś pozostałości siebie, do jakiegoś strzępka własnej duszy w tej powodzi wrażeń. Już nie czuł własnego ciała. Ta rzeczywistość została odrzucona na bok, ustępując nowej - rzeczywistości mocy. O to chodzi, powiedział sobie. Moc. Jestem statkiem. Mam w sobie całą jego moc, cały jego ból, jego przeznaczenie. Niczym bóg, rozszerzył zmysły, ogarniając cały statek. Widział i czuł każdą jego część. Szczelina w zewnętrznym kadłubie bolała jak rana zadana nożem; wytężoną pracę silników odbierał jako potworny skurcz przepracowanych mięśni. Zheng He stracił wyporność i utrzymywał trym tylko dzięki pracującym na pełnym ciągu silnikom, które z coraz większym wysiłkiem zmagały się z potężną grawitacją Jowisza. Grant zobaczył podobne do rekinów stworzenia, ponad tuzin, krążące wokół powoli tonącego statku. Karlstad bełkotał, ale był to cichy hałas w tle jego świadomości. Jestem statkiem, powtarzał sobie. Jestem ranny, paskudnie ranny. Jak się stąd wydostać? Jak uciec? Kiedy Krebs próbowała wspiąć się wyżej, rekiny uderzyły w nas tak mocno, że pękł kadłub. Co mam zrobić? Co mogę zrobić? Wejdź w dryf, usłyszał głos w umyśle. Wyłącz silniki. Niech rekiny myślą, że nie żyjesz. Niech się przekonają, że jesteś 7 metalu nip y mięsa: obcv. nie Dokarm. Utoniesz. Będziesz opadać coraz niżej; ciśnienie zewnętrzne będzie wzrastać, szczelina w kadłubie powiększy się, zostaniesz rozdarty na kawałki, zmiażdżony, zanim zdążysz uruchomić silniki. Możliwe. Wszystko to przemknęło przez umysł Granta w czasie krótszym od sekundy. Jedną - jedyną - nadzieję pokładał w reaktorze, mruczącym jednostajnie, jakby nic na zewnątrz jego powłoki nie miało najmniejszego znaczenia. W małej sztucznej gwieździe zachodziła synteza atomowa, przekształcanie materii w energię niezależnie od pragnień czy potrzeb ludzi, którzy ją zbudowali, których życie było od niej zależne. Dla Granta jej żar przypominał ciepło buchające z kominka, przyjemne, chroniące przed burzą szalejącą za oknami. Wyłączył silniki. Zgasił zewnętrzne reflektory. Ocean zrobił się czarny, ślepa nicość bez jednego promienia słońca. Grant jednak widział; przez sensory termowizyjne i sonar widział wielkie rekiny pływające nad statkiem i po bokach. - Toniemy! - powtórzył Karlstad. Nawet w tym ciekłym środowisku jego głos był piskliwy i drżący. - Zajmij się Krebs - powiedział Grant spokojnie. - Zobacz, co z Lane i Zębem. - Ale toniemy! - Wszystko będzie dobrze. - Grant miał nadzieję, że to prawda. - Mam statek pod kontrolą - skłamał. Rekiny przybliżyły się, obwąchując powoli opadającego Zheng He. Nie czujecie, że to metal? - pytał je bezgłośnie. Naprawdę jesteście takie głupie, że nie widzicie, że nie jesteśmy jedzeniem? Jedno z wielkich stworzeń trąciło statek, przekrzywiając go na bok. Grant spostrzegł, co nadchodzi, i w porę przytrzymał się pulpitu. - Jezusie! - wrzasnął Karlstad. - Jezu, o Jezu. Grant prawie się uśmiechnął. Przydałaby nam się Jego pomoc, pomyślał. Czy Bóg widzi nas, tak daleko w tym obcym morzu? Rozbrzmiało niskie, przeciągłe dudnienie. Grant nie tyle je usłyszał, ile wyczuł w bolących kościach. Przypominało łoskot dalekiego grzmotu, ale było tak potężne, że wprawiło mostek w wibracją. Odgłos trzęsienia ziemi, tutaj, gdzie nie było ziemi - ani kawałka twardego gruntu czy skały przez dziesiątki tysięcy kilometrów. Echo sonaru połaskotało jego nerwy. Grant zamknął oczy i zobaczył obraz: Coś zmierzało w ich stronę, coś nadludzkiego, emitującego tę grzmiącą basową nutę z jednostajnością lawiny schodzącej ze zbocza góry. Rekiny odsunęły się i odwróciły. Zrobiły to jednocześnie i tak szybko, że Grant poczuł ostre fale jako jeden gwałtowny ruch wody. Sensory termowizyjne pokazały, co się zbliża: kolosalny samotny wieloryb. Mknął w kierunku rekinów jak ogromna armatnia kula wystrzelona z naddźwiękową prędkością. Rekiny zbiły się w formację bojową, zwracając się ku pędzącemu przeciwnikowi. Zapomniały o mnie, pomyślał Grant. Są gotowe do starcia z wielorybem. Może zdołam się wymknąć... Ostrożnie odpalił silniki. Minimalny ciąg. Nie zwracaj na siebie uwagi. Zrównoważ tempo opadania. Utrzymaj wyporność, silnikami rekompensuj przeciek. Zheng He podniósł się lekko. Grant patrzył przez sensory, jak gigantyczne stworzenie pędzi na spotkanie z rekinami. Odrobinę zwiększył moc, odsuwając pokiereszowany statek od drapieżników. Przez cały czas w oceanie dudnił przeciągły niski ton, jak melancholijne wycie samotnego wilka w śnieżnym pustkowiu, ale o wiele oktaw niższe i znacznie potężniejsze. Płuca żadnego ziemskiego zwierzęcia nie mogłyby wydać takiego odgłosu. Ogromne stworzenie wpadło pomiędzy rekiny. Zamiast uciec, czego Grant się spodziewał, drapieżniki utworzyły półkolistą sieć i otoczyły wieloryba. Nie uciekają, zobaczył. Atakują! Lewiatan Lewiatan wiedział, że to głupia decyzja, najprawdopodobniej fatalna w skutkach. Obce stworzenie wyglądało na martwe, zgasło i opadało powoli w gorącą otchłań. Ale odciągnęło uwagę śmigaczy i ocaliło go przed nimi. Było już za późno na odwrót. Gdy Lewiatan wysłał do Rodu wezwanie o pomoc, śmigacze zostawiły nieznajomego i zwróciły się ku niemu. Był sam, w ich zasięgu. Lewiatan nie czekał, aż drapieżniki uderzą. Pomknął w ich stronę, zmuszając wszystkie człony do najwyższego wysiłku, mając rozpaczliwą nadzieję, że zdezorientuje wroga i rozproszy go, zanim ten zdąży ustawić się w szyku. Próżna nadzieja. Śmigacze były zbyt szybkie, zbyt zwinne. Gdy ku nim pędził, utworzyły formację sieci, ponad nim, poniżej i po obu jego stronach. Rycząc wezwanie, Lewiatan ledwo miał czas zauważyć, że nieznajomy jednak nie jest martwy. Choć ściemniał, a smuga bąbli świadczyła o przebiciu jego skorupy, znowu wyrzucał strumień gorącej pary - nie tak energicznie jak wcześniej, ale tym niemniej była to oznaka życia. A potem śmigacze zaatakowały, gryząc jego boki, rozdzierając człony wiciowe. Gdy pozbawią go narządów ruchu, stanie się bezradny. Ale bezmyślne wici były również bronią. Lewiatan tłukł nimi śmigacze, czując pękające kości i rozdzierane ciało. Zaświtała mu szalona nadzieja, że jeśli zabije parę z nich, reszta zacznie pożerać towarzyszy i zostawi go w spokoju. Z drugiej strony wiedział, że drapieżniki nie porzucą samotnej i rannej ofiary. W narastającym szaleństwie będą atakować i jeść, przedzierając się przez ochronny pancerz do ważnych narządów. Wibracje spowodowane przez ich gorączkowe wysiłki będą sygnałem dla innych, by dołączyły do bitwy i wieńczącej ją uczty. Mimo to Lewiatan walczył. Nie miał innego wyjścia. Rekiny po jednej stronie nagle pierzchły. Lewiatan zastanawiał się, dlaczego uciekły, jednocześnie z determinacją broniąc się przed pozostałymi. Nieznajomy! Obce stworzenie z zimnej otchłani walczyło u jego boku, tryskając gorącymi strumieniami w gromadę atakujących śmigaczy. Ale to nie wystarczyło. Śmigaczy było zbyt wiele i nadciągały kolejne. Nieznajomy osiągnął tylko jedno: miał zginąć razem z Lewiatanem. Nagle woda zadrżała, przenosząc chór falujących tonów, które wznosiły się i opadały w idealnej harmonii. Ród. Odsiecz Grant przyglądał się z fascynacją, zauroczony do tego stopnia, że zapomniał o bólu rozdzierającym jego ciało, zapomniał nawet o cierpieniach statku. Ogromne, wspaniałe stworzenie starto się z rekinami w walce, która miotała maleńkim Zheng He jak huragan martwym liściem. Statek grzechotał i zataczał się na dzikich falach, które przewalały się w oceanie. Grant zobaczył, że rekiny kąsają wielkiego wieloryba, wydzierając kawały mięsa zębami wielkości pił tarczowych. Tu i ówdzie dryfowały bezwładne, poprzetrącane drapieżniki, brocząc wewnętrznymi płynami. Ale inne atakowały zajadle, a ich szaleństwo wzrastało z minuty na minutą. Uciekaj! - powiedział sobie Grant. Dopóki są zajęte zabijaniem, wynoś się stąd w cholerę! Nie mógł tego zrobić. Rozsądek mówił mu, że te stworzenia walczą ze sobą od zawsze, że to ich świat i nie ma w nim miejsca dla niego. Nijak nie może pomóc - lecz mimo to został, trzymając się na uboczu tytanicznych zmagań. Może jednak mogę coś zrobić, pomyślał, zwiększając moc silników i przysuwając się do boku ogromnego stworzenia. Miał wrażenie, że leci wzdłuż górskiego masywu albo zbliża się do wielkiego miasta, którego wieże piętrzą się wysoko, ogromne i potężne. Czując się jak owad zbliżający się do słonia, Grant włączył się do bitwy. Miał nadzieję, że gazy wylotowe Zheng He ugotują parę rekinów albo przynajmniej je spłoszą. Udało się - lecz to nie wystarczyło. Rekinom nie podobała się przegrzana para, uciekły przed pióropuszem gazów, ale Grant zobaczył, że tylko przesunęły się dalej. Nie odstąpiły od wielkie-eo wieloryba i wznowiły atak. Podobne do wioseł płetwy dorównywały rozmiarami statkowi. Były ich całe rzędy, po setki w każdym członie. A nad nimi znajdowały się oczy. To było niesamowite, setki oczu zwrócone w jego stronę, obserwujące, patrzące na niego. Grant nie osiągnął prawie nic. Rekiny po prostu unikały statku. Na ogromnym wielorybie nie brakowało miejsc, które mogły bezkarnie atakować. Ochrona jednego stworzenia wymagałaby całej floty statków. Armady. Uciekaj, powtórzył Grant. Nie zdołasz mu pomóc. Uciekaj, póki możesz. Statek nagle zaczął wibrować w niesamowitym, falującym dźwięku. Dźwięk wznosił się i opadał jak sygnał policyjnej syreny, ale był nieporównywalnie niższy, głęboki jak basowy ton największych organów świata. Chór Boga, wezwanie do broni, ryk trąby samego Gabriela. Dźwięk narastał, zaczynał sprawiać ból, wstrząsał mostkiem, grzmiał w uszach Granta, wprawiał bębenki w straszliwy, przerażający, budzący grozę rezonans. Rekiny przerwały atak. Wszystkie co do jednego odsunęły się od wieloryba i zamarły, niektóre z kęsami tkanki w zębach. Dźwięk sprawiał ból. Grant miał wrażenie, że gorące igły wbijają się w jego uszy. Dźwięk narastał, aż w końcu przestał go słyszeć. Straszliwy ból przeszywał mu czaszkę jak wiertło. Ekrany na konsoli zaczęły pękać, siejąc kawałkami plastiku i strzelając iskrami. Mostek dygotał, jakby jakaś wielka bestia potrząsała nim jak terier szczurem. Grant patrzył, ale obraz powoli się zamazywał, gdy wyłączały się kolejne sensory. Główny ekran ścienny rozpadł się, zasypując mostek iskrami i odłamkami. Grant schował głowę w ramiona i skulił się w obronie przed ostrymi fragmentami, koziołkującymi powoli w gęstym perfluorokabonie. Czuł drżenie kadłuba statku, dygoczącego niczym dzwon uderzony przez wielką żelazną pięść. Jak ławica płotek, rekiny jednocześnie odwróciły się do ucieczki. W jednej chwili tkwiły nieruchomo, ustawione w kierunku źródła dźwięku, w następnej pozostały po nich tylko smugi bąbelków. Turbulencja wywołana przez ich szybką ucieczkę rzuciła statkiem na bok, przewróciła go do góry dnem. Grant jedną ręką trzymał się pulpitu, zaciskając zęby z bólu. Nie wiedział, czyją udrękę odczuwa, swoją czy statku. Czy to ważne? Czy cokolwiek miało jeszcze znaczenie? Stracił kontrolę nad Zheng He, nie mógł utrzymać go na równym kilu. Silniki pchały ich w dół, statek wirował leniwie w niekontrolowanej spirali jak samolot, który w zwolnionym ruchu zmierza na spotkanie z ziemią. Grantowi błysnęła myśl, że najbliższy solidny grunt leży dziesiątki tysięcy kilometrów niżej, w gorącym, gęstym jądrze Jowisza. Zostaniemy zgniecieni i ugotowani na długo przed zderzeniem z czymś twardym, powiedział sobie. W narastającej panice próbował odzyskać kontrolę, gorączkowo przesuwając dłonie po ocalałych ekranach. Nawet silniki nie reagowały na jego komendy. Wszystko musi być paskudnie uszkodzone, pomyślał. Umrzemy. Gdyby Krebs była przytomna, może dałaby radę nas wykaraskać. Albo chociaż Zeb. Nie wiem, co robić! Nie mogę go wyprostować. Zheng He stale opadał. Grant był kompletnie głuchy, jakby miał uszy owinięte grubym ręcznikiem albo warstwami taśmy izolacyjnej. Niewyraźnie, przez nieliczne czynne sensory, zobaczył widok, który wstrząsnął nim do szpiku. Tuziny ogromnych Jowiszan, dziesiątki, może nawet setki, pędziły w kierunku rannego, wyczerpanego towarzysza. Mój Boże, pomyślał, patrząc na kolosalne stworzenia, widzieliśmy tylko niewielką część stada. Jest ich tak wiele! I są takie ogromne! W porównaniu z wieloma z nich ten, który walczył z rekinami, wydawał się mały. Wszystkie błyskały oślepiająco jaskrawymi światłami, czerwonymi, żółtymi, zielonymi. Woda ożyła, rozjaśniana wielobarwnymi sygnałami. Mimo wysiłków Granta Zheng He tonął i oddalał się od nich, zataczając powolne kręgi. Grant podskoczył, gdy ktoś poklepał go po ramieniu. Odwrócił się. Karlstad wybałuszał przerażone oczy i poruszał ustami, ale Grant go nie słyszał. Kiedy sam się odezwał, nie usłyszał własneRO głosu. Karlstad wskazał uszy palcami i gwałtownie pokręcił głową. Grant zrozumiał, że on też jest głuchy. Mostek prezentował się żałośnie. Większość ekranów popękała. Kawałki plastiku i światłowodów unosiły się w nikłym awaryjnym oświetleniu. Ze zgrozą w oczach Karlstad przysunął się do pulpitu na lewo od Granta i postukał w klawiaturę. Na jedynym całym ekranie ukazały się słowa: MUSIMY STĄD SPIEPRZAĆ. Grant bezradnie wzruszył ramionami. ZABIERZ NAS STĄD!!! - napisał Karlstad. Grant przebiegł rękami po ekranach. Silniki pracowały ułamkiem mocy. Ponieważ nie panował nad statkiem, bał się zwiększyć ciąg, bał się, że jeszcze szybciej pogrążą się w ciemnym gorącym morzu. Co mam zrobić? Co mogę zrobić? Zdesperowany, wyłączył silniki. ZA DUŻE CIŚNIENIE - wystukał Karlstad. Nagle Grant zrozumiał, co trzeba zrobić: wysłać wszystkie dane do stacji. My nie damy rady, pomyślał, ale informacje muszą dotrzeć do doktora Wo i innych. Wystukał na swojej klawiaturze: KAPSUŁA. Palce Karlstada zatańczyły po klawiszach. NIE TERAZ. PODNIEŚ NAS WYŻEJ. TERAZ. WYSTRZEL DWIE. Karlstad wbił w niego przerażone oczy, wreszcie pojmując, o co mu chodzi. Już po nas; nie możemy nic zrobić poza wysłaniem danych na stację. Grant złapał go za ramię i potrząsnął mocno, drugą ręką waląc w klawiaturę. ZRÓB TO. DWIE. Karlstad zamrugał, pokiwał głową. Pochylając się nad pulpitem, odpisał: NIE TRZEBA DWÓCH. KOMPRESJA DANYCH. Grant poklepał go po ramieniu. WYŚLIJ DWIE, powtórzył. NA WSZELKI WYPADEK. Choć jedna kapsuła mogła pomieścić wszystkie zarejestrowane dane, wolał się zabezpieczyć. Przez chwilę myślał o wysłaniu wszystkich czterech kapsuł, ale uznał, że dwie wystarczą. Nagrywaj wszystko, co odbierają nadal czynne sensory. Wyślesz dwie pozostałe, kiedy nadejdzie ostatnia chwila. Z powrotem zwrócił uwagę na sensory i zobaczył, że wieloryby są już w sporej odległości nad nimi. Jowiszanie krążyli wokół rannego towarzysza, błyskając światłami z oślepiającą prędkością. Grant miał wrażenie, że rozmawiają. Dwa ruszyły w dół, mrugając światłami wzdłuż potężnych boków. Czyżby próbowały porozumieć się z nami? - ta myśl go zaskoczyła. Wbrew jego największym wysiłkom, Zheng He schodził po spirali w głębiny oceanu. Systemy nie reagowały na komendy. Spróbował już chyba wszystkiego. Urządzenia rezerwowe, pomyślał. Każdy główny system powinien być zdublowany. Niestety, jak się przekonał, większość zapasowych była niesprawna. Kilku kolejnych Jowiszan płynęło w dół, zataczając szerokie kręgi wokół rannego statku i błyskając światłami w niekończących się skomplikowanych sekwencjach. Próbują się z nami porozumieć? - zapytał się ponownie. Bez namysłu zapalił zewnętrzne reflektory. Działały tylko dwa, przy czym jeden mrugał nieregularnie. W ułamku sekundy wieloryby dostosowały częstotliwość sygnałów świetlnych do migotania lampy. Grant wstrzymał oddech ze zdumienia. Nie widział sensu w skomplikowanych obrazach przemykających wzdłuż ich boków, ale nie ulegało wątpliwości, że błyskają w harmonii z uszkodzonym reflektorem. Mimikra czy inteligencja? - zastanowił się. Karlstad trącił go w ramię. Grant znowu podskoczył. ZABIERZ NAS STĄD! Nie mogę, przyznał Grant w duchu. Nie mogę. Ale jego palce wypisały: STARAM SIĘ. Przeprowadził błyskawiczną diagnozę. Serce mu zamarło, gdy wyniki przemknęły pod zamkniętymi powiekami. Szczelina w zewnętrznym kadłubie poszerzała się, rozwidlając jak rysa na lodzie. Wewnętrzne kadłuby były nienaruszone, ale ciśnienie stale rosło. Zaczną pękać, to tylko kwestia minut. Najgorsze, że statek ciągle schodził w dół, stery były bezużyteczne, a silniki manewrowe za słabe, żeby przerwać opadanie. - Już po nas - powiedział Grant. Nie usłyszał słów. Karlstad dokładnie w tej samej chwili wystrzelił dwie kapsuły z danymi. Lewiatan Lewiatan zobaczył, że nieznajomy próbuje do nich mówić. Język był dziwny: jedno stałe światło, a drugie zapalające się i gasnące w nieregularnym rytmie. Co to może znaczyć? Lewiatan pochylił się, patrząc na obcego, który w powolnej spirali opadał ku gorącej otchłani. W pobliżu krążyło kilku jego pobratymców, obserwując, wołając, naśladując enigmatyczne sygnały. Cierpi, błysnął do Rodu. Tak, chyba tak, zgodził się jeden ze Starszych. Już nie gotuje wody. Nadal tylko patrzyli. Zginie w gorącej otchłani, pomyślał Lewiatan. Przybył z zimna na górze i teraz cierpi, bo nie może zawrócić. Umrze, powiedział do Starszych. Pływając cierpliwie wokół niego, Starsi odparli unisono: Może zacznie pączkować. Jest za mały na pączkowanie, odparł Lewiatan. Skąd możesz wiedzieć? Niewątpliwie to dziwne stworzenie ma własne obyczaje. Nie możemy pozwolić mu umrzeć, musimy mu pomóc, upierał się Lewiatan. Pomóc mu? Jak? Podnieść w kierunku otchłani powyżej, skąd pochodzi. Co to da? Tam jest jego dom. Jeśli czeka go śmierć, pozwólmy mu umrzeć w krainie, z której pochodzi. Starsi zgaśli, pogrążyli się w zadumie. Trudno im było pogodzić się z nowościami. Lewiatan uznał, że nie będzie biernie czekać na ich decyzję. Ratunek. Grant miał wrażenie, że wielkie imadło powoli zgniata jego ciało. Pamiętał jak przez mgłę, że w czasie histerycznego polowania na czarownice purytanie z Salem miażdżyli ludzi ciężkimi kamieniami. Zaczął się modlić, ale jedna myśl zalewała wszystkie inne: Nie chcę umierać. O Boże, Boże, nie każ mi umierać. Nie zabijaj mnie tutaj, w tym ciemnym i dalekim morzu. Pomóż mi. Pomóż. Karlstad unosił się obok niego, skulony w pozycji płodowej; oczy miał puste i wpatrzone w wewnętrzny świat własnej duszy. Poddał się, pomyślał Grant. Wie, że umrzemy. Wbrew wszystkiemu jego palce biegały po klawiszach, próbując odzyskać choć odrobinę kontroli nad tonącym statkiem, szukając połączeń z systemami rezerwowymi, usiłując je uaktywnić. Pomóż mi, błagał. Nie mów mi, że ten ocean nie leży w Twoim królestwie. Boże całego świata, pomocy! Statek zadrżał. Grant odruchowo poderwał głowę, potem odwrócił się w stronę Karlstada. Egon zamrugał, poruszył się. Mostek przekrzywił się w półobrocie, wyprostował. Grant uwolnił nogę z jedynej całej pętli, potem jego stopy znowu dotknęły pokładu. Zamknął oczy i spróbował zobaczyć otoczenie statku przez ocalałe sensory. Nic. Tylko cętkowana szarość. Statek znowu zadrżał, zakołysał się. Jedno z czerwonych świateł na pulpicie zmieniło się na bursztynowe, potem na zielone. Grant zdał sobie sprawę, że patrzy na skórę Jowiszanina. Stworzenie dotykało statek, trącało go delikatnie, podnosiło ostrożnie na grzebiecie jak cyrkowy słoń, który wykonuje sztuczkę z dziecinnym wózkiem. Grant ledwo mógł oddychać. Zerknął na zdewastowany pulpit i zobaczył, że zielone światło jest wskaźnikiem głębokości. Zheng He już nie opadał. Złapał Karlstada za ramię, potrząsnął nim i napisał: SENSORY. Egon odruchowo oblizał usta i podłączył się - do sieci. Grant mocno zacisnął powieki i zobaczył, że statek spoczywa na grzbiecie wieloryba. Nie jakiegoś wieloryba: był to Jowiszanin zaatakowany przez rekiny. Grant widział szerokie połacie surowego mięsa w miejscach, gdzie drapieżniki poszarpały jego skórny pancerz. PODNOSIMY SIĘ? - zapytał Karlstad. TAK!!! Grantowi serce waliło o żebra. Anioł stróż! Ważący milion ton, długi na dziesięć kilometrów jowiszański anioł stróż podnosił ich w górę... Euforia przeminęła. Jowiszanin nie wyniesie nas z oceanu, nie zawiezie do domu. Silniki. Grant sprawdził systemy zasilania i napędu. Reaktor był nietknięty, pracował normalnie. Silniki... czy wytrzymają na tyle długo, by wypchnąć nas z oceanu przez atmosferę i chmury na orbitę? KAPSUŁY, napisał. Nawet jeśli nam się nie uda, musimy przekazać im wszystkie informacje. Tłukł w klawiaturę, gdy Karlstad przygotowywał ostatnie dwie kapsuły z danymi. Wznosili się szybko. Przez sensory statku Grant widział całą społeczność Jowiszan, smukłych i gładkich, prawie nie wzbudzających zawirowań, choć poruszały się znacznie szybciej od w pełni sprawnego Zheng He. Jowiszanie przesyłali między sobą sygnały świetlne; obrazy, był tego pewien. Miał nadzieję, że kamery statku je rejestrują. Silniki nadal były wyłączone. Czy zdołam je odpalić bez powodowania awarii? Potem uderzyła go nowa myśl: Nie mogę ich włączyć, póki spoczywamy na grzbiecie Jowiszanina. Przegrzana para sprawi mu ból. Na pewno? Tak, oczywiście, powiedział sobie. Jowiszanin jest żywym stworzeniem; jego skóra nie jest tarczą termiczną. Zabiłeś parę rekinów gazami wylotowymi, co znaczy, że jemu też możesz zrobić krzywdę. Ale jeśli ich nie odpalą, nie wydostaniemy się stąd. Wieloryb pokona z nami kawałek drogi. Chcąc przebyć całą resztę, musimy mieć rakiety. Grant odwrócił się do Karlstada. Zobaczył, że Egon mu nie pomoże. Stał sztywno, z pięściami zaciśniętymi u boków, z zamkniętymi oczami, patrząc na zewnątrz przez sensory statku. Myśl! Myśl! - poganiał się Grant. Wezwał program lotu i kazał komputerowi zmodyfikować go z uwzględnieniem ich obecnej prędkości. Przez dramatyczną chwilą ekran był ciemny. Grant już tracił nadzieję, gdy wreszcie ukazał się wykres z zieloną krzywą wektora ciągu potrzebnego do wyjścia na orbitą. Komputer słyszy mój głos, zdziwił się, choć ja go nie słyszę. Liczby wskazywały, że ma niewiele czasu na odpalenie silników. Okno otworzy się za dwanaście sekund i zamknie pół minuty później. Grant odłożył na bok wewnętrzne rozterki i włączył silniki. Minimalna moc, przykazał sobie. Ostrzeż Jowiszanina, niech się zorientuje, co nadchodzi. W głębi duszy wiedział, że wielkie stworzenie spełnia rolę pierwszego członu rakiety, nadając Zheng He przyspieszenie ułatwiające walką z potążną grawitacją Jowisza i wyjście na orbitą. Niezbyt miło traktujesz kogoś, kto ocalił ci życie, pomyślał. Przepraszam, przyjacielu. Otworzył przepustnice, dając silnikom jedną czwartą mocy. Nawet przez gruby skórny pancerz Lewiatan poczuł ciepło. Człony zmysłowe zaskrzeczały na trwogą. Inni z Rodu, towarzyszący mu we wspinaczce, błysnęli ostrzegawczo. Lewiatan wahał się tylko przez chwilą, a potem zanurkował, pozostawiając nieznajomego samemu sobie. Starsi błysnęli większą mądrością: Obcy nagrodził cię bólem. Jego zwyczaje różnią się od naszych, odpowiedział. I dobrze się stało, orzekli Starsi. Nie możemy wspinać się zbyt wysoko w zimną otchłań. Chodź, wracajmy do regionu Rodu i przywróćmy Symetrię. Lewiatan niechętnie przyznał im rację. Rzucił ostatnie spojrzenie na maleńkiego, kruchego nieznajomego. Pędził przez wodę, napędzany gorącą parą z otworów wylotowych, zmierzając ku zimnej otchłani. Para pcha go przez wodę! - zdumiał się Lewiatan. Jak śmi-gacze, używa odrzutu zamiast wici! I mknie w zimną otchłań. Chce tam dotrzeć. Tam musi być jego rodowy region. Jak można tam żyć? Tylu rzeczy nie wiemy, tylu rzeczy musimy się nauczyć. W jednej chwili spoczywali na grzbiecie Jowiszanina, wspinając się płynnie. W następnej, gdy Grant zwiększył moc silników, Jowiszanin oderwał masywne cielsko i zanurkował, wracając do cieplejszych warstw oceanu. Grant dał pełną moc i Zheng He z grzechotem ruszył w górę. Poobijany i pęknięty kadłub trząsł się jak starożytny samolot w porywach burzowego wiatru. Nawet w lepkiej cieczy Grant czuł narastające przyspieszenie. Patrzył na jedyny czynny ekran na pulpicie. Czerwona kropka oznaczała pozycję statku względem zielonej linii, która oznaczała tor lotu zapewniający wejście na orbitę. Jesteśmy blisko krzywej, niedokładnie na niej, ale całkiem blisko. Dostatecznie blisko? Być może, zadecydował. Jeśli statek się nie rozsypie. Nagle przypomniał sobie o reszcie załogi. Sięgnął do ramienia Karlsta-da, wyrwał go z transu, z jakim wpatrywał się w widok z sensorów. Napisał: ZEB? LANE? KREBS? Karlstad bezradnie wzruszył ramionami. ZOBACZ, polecił Grant. Karlstad powoli odłączył światłowody i popłynął do luku. Był zamknięty; musiał wystukać kod, żeby właz się rozsunął. Zamknął się automatycznie, gdy wpadliśmy w turbulencje, pomyślał Grant. Został sam na zniszczonym mostku, czując wysiłek, z jakim statek zmagał się z zaborczym przyciąganiem Jowisza. Zheng He wyrywał się z gęstego oceanu, by przebić się przez grubą turbulentną atmosferę i wyjść ponad wirujące, rozpędzone chmury w czystą pustkę przestrzeni orbitalnej. Karlstad podpłynął do niego. Nie podłączając biochipów, napisał: PRZYPIĄŁEM ICH DO KOI. W JAKIM STANIE? NIEPRZYTOMNI. ZEB KRWOTOK WEWNĘTRZNY. KREBS WSTRZĄS, MOŻE GORZEJ. LAYNIE W ŚPIĄCZCE. NIE WYKRYŁEM ZEWNĘTRZNYCH OBRAŻEŃ. ZABIERZ NAS STĄD!!! STARAM SIĘ. CO Z KAPSUŁAMI? Grant zastanowił się szybko. CZEKAJ. Sekundy mijały powoli, gdy statek wznosił się, dygocząc w rwących prądach. Grant spojrzał przez sensory w bezkresną ciemność, przerywaną tylko przez przypadkowe nikłe błyski, które gasły nim zdążył się im przyjrzeć. Luminescencyjne stworzenia? - zastanowił się. Złudzenia optyczne? A może tylko migotanie impulsów nerwowych; może komórki mojego mózgu zaczęły rozpadać się w tym ciśnieniu. Odbierał moc silników jako zwierzęcy ryk, jako wrzask potężnej bestii, którą rozpiera siła i rozdziera ból. Wytrzymajcie, błagał w milczeniu. Tylko parę minut, nawet nie pół godziny. Dacie radę. Róbcie tylko to, co do was należy. A jednak ból narastał. Katastrofalna awaria była nieunikniona; pytanie tylko, kiedy nastąpi. Na zewnątrz trochę pojaśniało. Nieprzenikniona ciemność niechętnie ustępowała nieco jaśniejszemu tonowi. Tak, zdecydowanie robi się szaro, pomyślał Grant. Jak ponury brzask w środku zimy. Poczuł rękę na ramieniu, odwrócił się i zobaczył Karlstada. WYRYWAMY SIĘ, napisał Karlstad. Tak, pomyślał Grant, jeśli silniki wytrzymają. Na zewnątrz było zdecydowanie widniej. Wspinali się przez mroczną mgłę regionu między globalnym morzem a wodoro-wo-helową atmosferą Jowisza. KAPSUŁY GOTOWE? - zapytał. TAK!!! Grant dotknął swojego ekranu łączności. Nic. Pozostał ciemny, pusty. TWÓJ EKRAN ŁĄCZNOŚCI DZIAŁA? - zapytał Karlstada. Egon postukał w ekran. Zapalił się. - Tu statek badawczy Zheng He - powiedział Grant, choć nie mógł słyszeć własnego głosu. Miał nadzieję, że systemy łączności słyszą. - Podnosimy się z oceanu Jowisza z nadzieją na osiągnięcie orbity i powrót do Stacji Badawczej Gold. Mówił i mówił, nie słysząc ani jednej sylaby, gdy poważnie uszkodzony statek wchodził w czyste powietrze nad oceanem, trzęsąc się i trzeszcząc, wznosząc się na pióropuszu gorącej jak gwiazda plazmy w kierunku porywistych prądów strumieniowych w powłoce chmur. Karlstad stał w milczeniu przy swojej konsoli, podłączony do tego, co zostało z systemów statku, nie słysząc długiej przemowy. Wreszcie Grant skończył. Zheng He pruł przez czystą atmosferę. W dali Grant dostrzegł skupisko kolorowych, podobnych do balonów meduz, unoszących się spokojnie w powietrzu. Napisał”. NASTAW NADAJNIKI KAPSUŁ NA WSZYSTKIE CZĘSTOTLIWOŚCI - CAŁE SPEKTRUM. Karlstad zrobił zdziwioną minę. NIE MA PO... Grant oderwał jego rękę od klawiatury. ZRÓB TO. Karlstad wzruszył ramionami i posłuchał. GOTOWE DO WYSTRZELENIA. STRZELAJ. ZROBIONE. Silniki były bliskie awarii. Grant czuł ich ból płonący w ramionach i plecach. Podstawa chmur zbliżała się cal po calu. Wykres na ekranie wskazywał, że prawie osiągnęli prędkość orbitalną, ale jeśli silniki padną pod chmurami albo nawet w chmurach, grawitacja Jowisza i ciśnienie atmosferyczne ściągnie ich z powrotem do oceanu. Błyskawica zamrugała w chmurach. Grant usłyszał łoskot grzmotu przez mikrofony statku. Ośrodki słuchowe w moim mózgu nadal funkcjonują, zrozumiał. Tylko uszy zostały uszkodzone. Wiatr zaczął miotać statkiem. Grant z uporem wpatrywał się w maleńką czerwoną kropkę na ekranie, pełznącą prawie po zielonej krzywej. Prawie. Prawie. Prawie. Wpadli w chmury, trzęsąc się i grzechocząc. Ból silników sprawiał, że Grantowi ćmiło się w oczach. Wszystko ściemniało. Najpierw pomyślał, że znów zgasły światła, ale zaraz potem zrozumiał, że zamroczyło go z bólu. Na zewnątrz pociemniało: szli w chmurach. Trzymaj się! - warknął w duchu. Jeszcze tylko parę minut. Trzymaj się! Nie słyszał, ale wiedział, że wrzeszczy. Silniki siadały, rury rozpadały się na kawałki. Cewki nadprzewodzące eksplodowały, wyrzucając skumulowaną energię w wybuchu, który wyrwał szeroki fragment zewnętrznego kadłuba. Grant czuł się jak żywcem łupiony ze skóry, rozdzierany przez pazury wielkiej, okrutnej bestii. Mocno zacisnął powieki. Ból zniknął, jednak jego wspomnienie tłukło się brutalnym echem. Każdy mięsień jego ciała był sztywny, straszliwie obolały. Unosił się na pograniczu świadomości. Z zamkniętymi oczami, ujrzał maleńkie, jasne, nie mrugające punkciki rozsiane w ciemności. Coś... Ktoś nim potrząsał. Otworzył oczy, zobaczył Karlstada. Egon śmiał się histerycznie, choć Grant go wcale nie słyszał. Karlstad gestykulował, wskazując jeden z ekranów na pustej konsoli. Ukazywał ten sam widok, który Grant widział z zamkniętymi oczami: obraz widziany przez sensory statku. Gwiazdy. Spokojna czarna nieskończoność kosmosu. Z boku krzywizna nakrapianego, czerwono-pomarańczowego księżyca. Io, zrozumiał Grant. Potem w pole widzenia wsunął się masywny glob Jowisza, wielobarwne chmury kłębiące się daleko pod nimi. - Udało się! - wrzasnął Karlstad. Grant zamknął oczy i zobaczył ten sam widok, co na ekranie, tylko bliższy, bardziej szczegółowy. Udało się, zrozumiał. Tp«tpśmv na orbicie. 51 Prawdę Bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, zamiast służyć stwórcy... List do Rzymian, 1;25 Kara Wysokie zawodzenie monitora medycznego zbudziło Gran-ta z długiego, głębokiego snu. Jego pierwsza myśl brzmiała: Słyszę! Otworzył oczy i zobaczył, że leży w izbie chorych na łóżku osłoniętym plastikowymi parawanami. Był obolały od stóp do głów, ale ból, który przez długi czas tętnił za oczami, wreszcie przeminął. Głowa wydawała się czysta, ani trochę nie otumaniona. Napłynęły wspomnienia w rwącym potoku. Wyrywanie się z oceanu w poobijanym, ledwo sprawnym Zheng He. Wyjście na orbitę. Gorączkowe zapytania ze stacji, wyświetlane na jedynym czynnym ekranie, bo nadal nic nie słyszał. Zbyt obolały i wyczerpany, by robić coś więcej poza bezwładnym unoszeniem się na mostku, uaktywnił automatyczny system nawigacyjny, który miał doprowadzić ich do stacji. Sprawił się jak trzeba, bo kontrolerzy ze stacji przechwycili statek i zadokowali go pomyślnie. Cała załoga została szybko przetransportowana do izby chorych. Grant pamiętał jak przez mgłę doktora Wo, który jechał obok niego na wózku - poruszał ustami, zasypując go tysiącami niesłyszalnych pytań. Jak długo tu jestem? - zastanowił się. Lane, Zeb... Krebs. Co z nimi? Czy im się udało? Czy żyją? Ostrożnie podniósł się do pozycji siedzącej. Łóżko dostosowało się automatycznie, podpierając mu plecy. Ton monitorów zmienił się subtelnie. - Słyszę - powiedział głośno. Słowo zabrzmiało z lekkim pogłosem, jakby wymówił je w metalowej rurze. - Żyję - zdumiał się - i słyszą. - Ja też. Był to głos Karlstada, dobiegający zza parawanu po lewej stronie. - Egon! Udało nam się! - Tak. Ocaliłeś nam tyłki, Grant. - Ja? - A niby kto, mały? Wyciągnąłeś nas. - Przecież ja tylko... Stukot twardych obcasów na płytkach podłogi zabrzmiał jak strzały karabinowe. Zbliżało się kilka osób, szybkim, niecierpliwym krokiem. Parawan w nogach łóżka odsunął się ze zgrzytem. Grant zobaczył Ellisa Beecha, gniewnie krzywiącego ciemną twarz. Za jego plecami stał młodszy mężczyzna o ziemistej cerze i rzadkich jasnych włosach. Jak Beech, był ubrany w szary garnitur. Ale Grant patrzył na drugą osobę stojącą za Beechem. Była to Tamiko Hideshi, ubrana w czarną jak noc, długą do kostek jedwabną szatę z wysokim mandaryńskim kołnierzem. Jej okrągła twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale z migdałowych oczu biła pogarda. - Pewnie uważa się pan za bohatera - powiedział Beech. Grant zamrugał, odrywając oczy od Tamiko. Wreszcie zrozumiał, o co chodzi. Przypomniał sobie o dwóch ostatnich kapsułach danych. Zostały wystrzelone z Zheng He, gdy statek uwalniał sie od ciążenia Jowisza i wchodził na orbitę. - Nie - odparł, kręcąc głową. - Zrobiłem tylko to, co było trzeba. - Zdradziłeś nas! - wysyczała Hideshi. - Podzieliłem sią wiedzą z resztą ludzkości. Czy można uważać to za zdradę? W tych szalonych chwilach, kiedy nie wiedział, czy statek się wyrwie, czy spadnie w ogniste głębie Jowisza, kazał zaprogramować kapsuły na nadawanie na całej szerokości pasma. Pamiętał słowa Wo: Wtedy rozgłosimy odkrycie na cały świat. Nadamy komunikat na Ziemię. Do siedziby Międzynarodowej Administracji Astronautycznej, do naukowych agend Organizacji Narodów Zjednoczonych, do wszystkich mediów, na każdą uczelnię. Jednocześnie. Wykrzyczymy wiadomość tak głośno, że nikt nie zdoła jej przeoczyć ani wyciszyć. To właśnie zrobił: wysłał każdy bit zgromadzonych danych do wszystkich anten na Ziemi. - Do stacji lecą trzy statki z przedstawicielami mediów - powiedział, a w zasadzie wywarczał Beech. - Każdy naukowiec w Układzie Słonecznym chce tu przybyć, żeby badać wasze bezbożne wieloryby, żeby szydzić z prawdziwej wiary, żeby... - Dlaczego pan sądzi, że Jowiszanie są bezbożni? - przerwał mu Grant. Mówił cicho, ale Beech urwał w połowie zdania. - Nie uważa pan, że są stworzone przez Boga, tak jak my? Beech bez słowa zmierzył go wściekłym wzrokiem. - Kiedy byliśmy w oceanie, ranni i tonący, modliłem się do Boga o pomoc. Jedno z tych stworzeń wzięło nas na swój grzbiecie i poniosło w górę. Odpowiedziało na moją modlitwę. - To świętokradztwo - syknął młody człowiek stojący za Beechem. Jego głos brzmiał pusto, oczy ani na chwilę nie odrywały się od Granta. - Nie - odparł Grant. - Bóg zadziałał przez to wielkie stworzenie. To próbuję powiedzieć. Beech wskazał go długim, oskarżycielskim palcem. - Nikomu o tym nie powiesz. Nie będziesz rozmawiać z reporterami. Będziesz przebywać w izolacji, dopóki nie zadecydujemy, co z tobą zrobić. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Hideshi i chudy młody człowiek podążyli za nim równym żołnierskim krokiem. Grant zsunął nogi na podłogę i odciągnął parawan odgradzający go od Karistada. Egon siedział na łóżku, z palmtopem i słuchawkami na pościeli. Wyglądał normalnie, bez śladu obrażeń. - Izolacja - powiedział Grant. - Chyba wkurzyło ich to, co zrobiłem. Karlstad uśmiechnął się do niego. - Jeśli wierzy, że nie dopuści do ciebie reporterów, to żyje w krainie marzeń. - Tak sądzisz? Karlstad zaśmiał się i pokiwał głową. - Staniesz się ulubieńcem mediów, mały. Błyskotliwy młody naukowiec, który ocalił swoich kolegów głęboko we wrzącym morzu Jowisza. Będzie super! - Swoich kolegów... Co z nimi? Co z Zębem i Lane? - Laynie wydobrzała. - Ale na statku straciła przytomność. - Nie znaleźli trwałych urazów fizycznych. Trzymają ją na obserwacji na oddziale kobiecym. - Postukał knykciem w ścianę za wezgłowiem. - AZeb? Karlstad spoważniał. - Krwotok płucny. Ciśnienie musiało rozerwać tkankę. - Co się z nim stało? - Ustabilizowali go i wysłali do Selene. Uważają, że się wykaraska. - A co z Krebs? Egon znów się roześmiał. - Stara wrona jest twarda. Zarobiła wstrząs mózgu po walnięciu w grodź i leży na oddziale kobiecym, ale już pomaga Staremu Wojowi pisać raporty do MAA. - Jak długo tu jesteśmy? - Trzy dni. Jak Chrystus powstający z grobu, ocknąłeś się trzy dni po omdleniu. Grant zmarszczył czoło, oburzony jego brakiem poszanowania. - Żaden z nas nie odniósł poważnych obrażeń - mówił Egon - pomijając czasową utratę słuchu. Po każdym jego słowie Grant nadal słyszał to metaliczne podzwaniające echo. Może mój słuch został trwale uszkodzony, pomyślał. Nie jest źle, zważywszy, co mogło nas spotkać. - Skoro nic nam nie jest, czemu nas tu trzymają? - Z dwóch powodów. Lekarze chcą mieć pewność, że wrócimy do pełnej formy. A twój przyjaciel Beech nie chce, żebyśmy się kontaktowali z personelem stacji. - Przecież to śmieszne. - Powiedz to swojemu Beechowi. Żadnemu z nas nie wolno rozmawiać z mediami. Nim zjawią się reporterzy, Beech pewnie wyekspediuje nas ze stacji. Chce nas utajnić. Permanentnie. - Ale mówiłeś... - Reporterzy znajdą cię, Grant. Niezależnie, gdzie Beech cię schowa, wykopią cię prędzej czy później. Wierz mi, wiem, jak działają. Grant opadł na podniesione oparcie i pogrążył się w rozmyślaniach. Nie utrzymają wiadomości w sekrecie. Roztrąbiłem ją na cały świat. Ale Beech i jego zespół mogą nas ukarać, nas wszystkich. Beech wściekł się na mnie i zrobi, co w jego mocy, żeby uniemożliwić nam rozmowę z dziennikarzami. Mam nadzieję, że Egon ma rację. Ale nie będzie łatwo. Przez resztę dnia oglądał wideogramy, które napłynęły w czasie jego nieobecności. Sześć było od Marjorie, pięć od rodziców. Patrzył na twarz żony na maleńkim ekranie laptopa, który pożyczył od pielęgniarki. Uśmiechała się do niego promiennie. W słuchawkach słyszał jej głos. - Jestem taka dumna z ciebie, Grant. Dokonałeś niezwykłego odkrycia i uratowałeś załogę... Mówi tak, jakby to było wyłącznie moje dzieło, pomyślał. Stwierdził jednak w duchu, że nie ma nic przeciwko temu. W gruncie rzeczy pławił się w cieple jej podziwu. - Kocham cię, Grant - mówiła jego żona. - I tęsknię za tobą okropnie. Mam nadzieję, że niebawem wrócisz do domu. Prędko. Prędzej. Jak najprędzej. Grant przysunął mikrofon prawie do samych ust i wyszeptał długą, chaotyczną, płynącą prosto z serca wiadomość, mówiąc Marjorie o swojej tęsknocie i zapewniając, że wsiądzie na pierwszy statek lecący na Ziemię, gdy tylko władze pozwolą mu opuścić stację. Ale kiedy spróbował nadać nagranie, na ekranie rozbłysnął komunikat: BRAK DOSTĘPU DO ŁĄCZA NADRZĘDNEGO. ZAKAZ WYSYŁANIA WIADOMOŚCI. Izolacja. Może dziennikarze zdołaliby do mnie dotrzeć, ale zanim przybędą, Beech i jego ludzie zdążą nas stąd zabrać. To nie będzie takie proste, jak myśli Egon. Stwierdził, że dostał więcej wiadomości, setki wiadomości od zupełnie obcych ludzi. Ze wszystkich biła nienawiść i furia wzbudzona przez”bezbożne humanistyczne świętokradztwo”. Żadna nie pochodziła od znajomych; nadawcy byli obcy, większość nawet się nie przedstawiła. Wiele zawierało jawne groźby.”Obowiązkiem uczniów Boga jest pokaranie cię śmiercią” - wyrecytował jeden wyjątkowo oziębły, ascetyczny młodzieniec. Grant znalazł również długą listę komunikatów napływających od mediów - ale ich treść była zaciemniona, ocenzurowana, z wyjątkiem nazwiska i przynależności nadawcy. Poruszony pełną nienawiści korespondencją, wściekły na cenzurę, ułożył długą i optymistyczną wiadomość do rodziców. Zapewnił ich, że czuje się dobrze, starannie unikając jakichkolwiek wzmianek o swojej pracy. Chociaż wiadomość miała charakter czysto osobisty, na ekranie pojawił się ten sam komunikat: BRAK DOSTĘPU DO ŁĄCZA NADRZĘDNEGO. Jeśli kiedyś wrócę na Ziemię, pomyślał, to pewnie wyląduję na Syberii - o ile wcześniej nie sprzątnie mnie jakiś fanatyk. Karlstad jasno dał do zrozumienia, że reporterzy zdołająomi-nąć kamienne mury wzniesione przez Nową Moralność. Grant nie był taki pewny. Spróbował skontaktować się z doktorem Wo, ale tutaj też spotkał się z odmową dostępu. Godziny wlokły się niemiłosiernie. Grant odzyskał siły na tyle, by wstać z łóżka, ale gdy chciał wrócić do swojej kwatery, pielęgniarka kazała mu zostać w izbie chorych. W końcu zaczął spacerować po oddziale. On i Karlstad byli jedynymi pacjentami. Przez szyby w drzwiach widział dwóch krzepkich strażników, którzy stali w korytarzu. Jesteśmy uwięzieni. Tej nocy sen nie chciał nadejść. Grant leżał w łóżku zupełnie rozbudzony, zachodząc w głowę, co się z nim stanie. Nowa Moralność decydowała o jego losie. Ellis Beech decydował o kolejach jego życia. Muszę uciec, wyrwać się z tej pułapki. Ale jak? Dochodziła szósta rano, kiedy ktoś wszedł na zaciemnioną salę. Nie sam, pomyślał Grant, wsłuchując się w kroki, które zbliżały się do jego łóżka. Zabójcy? Serce mu zamarło. Był zupełnie bezbronny. Nie miał gdzie się ukryć, nie mógłby nawet uciec, bo z sali było tylko jedno wyjście. Dwaj mężczyźni szybko mijali puste łóżka, przyświecając sobie cienkim jak ołówek promykiem z małej latarki. - Który? - wyszeptał jeden. Wahanie. Grant zsunął się z łóżka i stanął na drżących nogach, z pięściami zaciśniętymi u boków. Mimo strachu czuł się trochę śmiesznie, gotów do walki o życie w kusym, rozciętym z tyłu szpitalnym kaftanie. - Archer... to jego łóżko. Byli to umundurowani ochroniarze. Zaświecili na łóżko, potem na Granta. - Nie śpisz. To dobrze. Chodź z nami. - Dokąd? - Doktor Wo chce cię widzieć. - Teraz? O tej porze? - Teraz. On nie lubi czekać. Pożegnanie Grant zarzucił szlafrok na ramiona i poszedł z ochroniarzami słabo oświetlonym korytarzem. W stacji panowała pora nocna.”Świt” następował o siódmej, kiedy rozjaśniały się lampy we wszystkich sekcjach publicznych. Korytarz był pusty, nikogo w polu widzenia. - Tędy - powiedział strażnik. Obaj byli wyżsi od Granta, potężnie zbudowani, ponurzy. - Gabinet doktora Wo jest po drugiej stronie. - Nie ma go w gabinecie. Chodź. Grant odczuwał coraz większy niepokój, ale szedł z ochroniarzami. Nie miał wyboru. Nogi, miękkie jak z gumy, odmawiały mu posłuszeństwa. Biochipy, pomyślał. Nie mogę nawet chodzić; gdybym rzucił się do ucieczki, pewnie runąłbym jak długi. Poza tym, dokąd mógłbym uciec? Gdyby ci dwaj byli zelotami i dybali na moje życie, zabiliby mnie w łóżku. Egona też. Logiczne wywody nie podniosły go na duchu. Wiedział, że zabójcy nie zawsze działają racjonalnie. Z narastającą rozpaczą próbował wymyślić jakieś wyjście z sytuacji, jakąś taktykę, która ocaliłaby mu życie. Nic. Szedł potulnie, przerażony, niepewny, co go czeka u końca drogi, nie mając pojęcia, co mógłby zrobić, co powinien zrobić, żeby ocalić życie. Tak musieli czuć się Żydzi w czasie holocaustu, pomyślał. Kto mi pomoże? Dokąd mogę uciec? Wreszcie dotarli do ciężkiego metalowego włazu, za którym mieściło się akwarium. Gdy jeden ze strażników otworzył właz, Grant zapytał drugiego: - Zamierzacie mnie utopić? Granitowa twarz ochroniarza wykrzywiła się w drwiącym uśmiechu. - Myślałem, że umiesz oddychać pod wodą. Kazali mu przejść na drugą stronę i poprowadzili wzdłuż długiego rzędu grubych okien. Światło ze zbiorników tańczyło kapryśnie w wąskim przejściu. Twarda metalowa podłoga ziębiła Granta w bose stopy. Miał wrażenie, że ryby go obserwują, bezgłośnie poruszając pyskami. Delfiny pływały w basenie, uśmiechnięte jak zawsze. Sheena! - pomyślał Grant. Prowadzą mnie do Sheeny. Gory-lica rozedrze mnie na kawałki i będzie to wyglądało na wypadek. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Może zdołam namówić ją do pomocy. Gdybym tylko mógł jej pokazać, że jestem przyjacielem... gdyby tylko mogła zapomnieć, że ją skrzywdziłem. Coś tarasowało korytarz w pobliżu kojca. Grant poznał wózek inwalidzki doktora Wo. Strażnicy przystanęli z szacunkiem dwadzieścia metrów od dyrektora stacji. Ostatnie metry Grant pokonał sam, słaniając się na nogach. Doktor Wo popatrzył na niego z nieznacznym uśmiechem na ustach. - Panie Archer, lekarze poinformowali mnie, że wrócił pan w pełni do zdrowia. Grant pokiwał głową i odetchnął z ulgą: jednak nie zostanie zamordowany. - Jutro opuszczam stację. Zwalniam stanowisko dyrektora. - Opuszcza pan stację? - zawołał Grant. - Wykopali pana? Wo uśmiechnął się szeroko. - Dali mi kopniaka w górę. To kompromis osiągnięty przez Nową Moralność i MAA. Udaję się do centrum MAA w Zurychu, gdzie będę szefem programu astrobiologicznego. - Ale praca tutaj... Jowiszanie... - Pan będzie kontynuować badania. Z doktorem Muzorawa. - Zeb wróci? - Tak, gdy tylko wydobrzeje. Mianowałem go swoim następcą. MAA i różne frakcje religijne zaaprobowały moją decyzję. Ale doktor Muzorawa nie będzie uczestniczyć w przyszłych misjach w głąb oceanu. Grant zastanawiał się przez kilka sekund. Zeb wraca. Będzie dyrektorem stacji. A ja mam kontynuować badania nad Jo-wiszanami. Powiedział powoli: - W takim razie Nowa Moralność nie zamknęła programu... - Jak mogłaby tego dokonać? W tej chwili oczy całego świata zwrócone są na tę stację, dzięki panu. Jedni się boją, inni są zaciekawieni. Otworzył pan nowy rozdział w historii ludzkości, Archer. - Nie ja. Ja nie... - Panu starczyło przytomności umysłu, by rozgłosić dokonania Zheng He na cały świat. Nikt nie mógł utrzymać ich w tajemnicy, gdy kapsuła danych wyśpiewała swoją pieśń. - Pod Grantem ugięły się nogi. Oparł się plecami o zimną metalową ścianę i powoli zjechał na podłogę. - Fanatycy religijni są na pana wściekli - mówił Wo. - Zeloci chcą pana zabić. - Co przez to mogliby zyskać? - Niewiele, ale są wściekli i sfrustrowani. To groźna kombinacja. Grant nagle wspomniał śmierć koleżanki. - To oni zabili Irenę Pascal, prawda? Rysy Wo stwardniały. - Śmierć doktor Pascal była wypadkiem. Niezamierzonym samobójstwem. - Nie. - Tak. Zażyła potężną dawkę amfetaminy, co okazało się zabójcze w wysokociśnieniowym środowisku Zheng He. - Irenę nie wzięła narkotyku rozmyślnie. - Zespół śledczy przeanalizował incydent. Podjął decyzję. Sprawa jest zamknięta. - To nie był wypadek - powtórzył Grant. - To morderstwo! Głos Wo zadźwięczał jak stal. - Nie, panie Archer. Zostawmy tę sprawę w spokoju. - Aleja wiem... - Sprawa została zamknięta! Przez długą chwilę mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Grant nie miał pojęcia, co dzieje się w głowie Wo, ale znał własne myśli. Może zamknięta dla ciebie i twoich śledczych, powiedział w duchu, ale nie dla mnie. Ja wiem, że Irenę została zamordowana i wiem, kto to zrobił. - MAA mianowało doktor Indrę Chandrasekhara dyrektorem tymczasowym. Grant wyrwał się z wewnętrznego zamętu. - Chandrasekhara? Nie znam jej. - Pańska aprobata nie jest wymagana - powiedział Wo z lekkim uśmiechem. Grant nie skomentował. - Została skierowana do badania księżyców galileuszowych. Ma zdolności organizacyjne. Pochodzi z długiego rodu wybitnych naukowców. - Będzie szefem do powrotu Zęba? - Tak, a pan będzie kierować badaniami stworzeń, które znaleźliście w oceanie. - Wo uśmiechnął się szeroko i dodał: - Niezależnie od tego, czy są inteligentne, czy nie. - Są. Jestem pewien. - Doskonale! Teraz musi pan tylko udowodnić swoją tezę i przekonać do niej resztę świata. - Łącznie z Nową Moralnością? Wo roześmiał się. - Z Nową Moralnością, Świętymi Apostołami, Światłem Allaha... nawet zelotami. Grant pokiwał głową, przyjmując wyzwanie. Najpierw trzeba przestudiować wszystkie dane. Odtworzymy nagrania z mniejszą prędkością i obejrzymy obrazy, jakie pokazują sobie wieloryby. Naprawimy Zheng He albo może zbudujemy nowy statek... Doktor Wo przerwał jego tok myśli. - Oczywiście, będzie musiał pan tu pozostać. - Tak, rozumiem. - Oczywiście, zasłużył pan na zwolnienie ze Służby Publicznej. Jeśli takie jest pańskie życzenie, może pan wrócić na Ziemię. - Ale pracować trzeba tutaj. - Otóż to. I, szczerze mówiąc, tutaj jest pan znacznie bezpieczniejszy niż na Ziemi, gdzie czyhają fanatycy. Jeden jest tu, w stacji, pomyślał Grant. Co najmniej jeden. I wiem, kto. - Beech trzyma mnie w izolacji - powiedział. - Egona i kobiety również. Nie mogę nawet wysłać wiadomości do żony. Doktor Wo pokiwał głową na znak, że orientuje się w sytuacji. - Dopilnowałem, żeby odzyskał pan swobodę ruchów. Nie musi pan przebywać w izbie chorych. A co do kontaktu ze światem zewnętrznym... - Wzruszył ciężkimi ramionami. - Obawiam się, że w dziale łączności pan Beech ma przewagę. Grant wbił oczy w starszego mężczyznę. To walka, zrozumiał. Walka o władzę między Wo i Beechem. Żadna ze stron nie ma całkiem wolnej ręki. A ja tkwię w samym środku tych zmagań. Doktor Wo znów przerwał mu rozmyślania. - W takim razie, Archer, musi się pan pożegnać. - Pożegnać? Wo wskazał zacieniony kojec Sheeny. - Sheena wyjeżdża? - Już jej nie potrzebujemy. Może delfiny przysłużą się panu w czasie prób nawiązania kontaktu z Jowiszanami. Sheena jest zbyt podobna do nas, by na coś siq przydać. - Co się z nią stanie? Wo westchnął ciężko. - Najprościej byłoby ją poświęcić. Wtedy moglibyśmy przeprowadzić sekcję jej mózgu i... - Nie! - wrzasnął Grant. Wo wzniósł ręce w pokojowym geście. - Zgadzam się. To byłaby zbrodnia. Zabieram Sheenę na Ziemię, do ośrodka badań naczelnych w Kinszasie. Prawdę mówiąc, bardzo im na niej zależy. - Będzie jej tam dobrze? - Przyjmą ją z otwartymi ramionami. Podrasowali kilka innych małp. Sheena nie będzie osamotniona. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostanie matką nowej rasy, założycielką dynastii. I kolejnym wyzwaniem dla fundamentalistów. - Będzie bezpieczna? - Chroniona zbrojnie, gdyby okazało się konieczne. Jest nadzwyczaj cennym okazem. Grant poczuł ciepło satysfakcji. - Będzie wśród swoich. - Tak sądzę. - Chciałbym... - Grant nie mógł dokończyć zdania. Z trudnością przełknął ślinę i łzy, zakłopotany swoim emocjonalnym przywiązaniem do gorylicy. Wo dotknął klawiatury w podłokietniku fotela. Światło rozjaśniło się do dziennego poziomu. - Mogę sprawić wschód słońca - powiedział cierpko. - Jeden z przywilejów dyrektora stacji. A Sheena budzi się o świcie, pomyślał Grant. Odwrócił się wyczekująco w stronę wejścia do kojca. Czy będzie na mnie zastanawiał sie. Bardzo łagodnie Wo powiedział: - Chciała się z tobą zobaczyć. - Naprawdę? - Kiedy powiedziałem jej, że zostałeś ranny, wpadła w rozdrażnienie. Grantowi zabrakło słów. Usłyszał, jak Sheena wychodzi z komórki, posapując i wzdychając jak człowiek wyrwany ze smacznego snu. Podniósł się z podłogi, czując ciężki zwierzęcy zapach. Sheena stanęła w drzwiach, masywnymi kudłatymi barkami muskając obramowanie. - Grant - wychrypiała. - Cześć, Sheena. Spojrzała na doktora Wo, ale jej oczy natychmiast przeskoczyły na Granta. - Grant boli. - Już nic mi nie jest, Sheena. Czuję się świetnie. - Nie boli? - Już nie - zapewnił Grant. - Miło cię widzieć, Sheena. - Sheena nie boli. Pamięta o siatce neuronowej, pomyślał. Ale może mi wybaczyła. Gorylica znowu zerknęła na doktora Wo, potem na czworakach postąpiła w stronę Granta. Grant wyciągnął do niej rękę, wnętrzem dłoni w górę. Sheena dotknęła jej lekko swoją wielką łapą. - Grant przyjaciel. - A Sheena jest moim przyjacielem. - Tak. Grant i Sheena przyjaciele. Doktor Wo wtrącił: - Sheena i ja jedziemy do nowego miejsca, gdzie Sheena znajdzie nowych przyjaciół. Gorylica po chwili namysłu powiedziała: - Nowi przyjaciele. Grant też? - Niestety, nie, Sheena. Muszę tu zostać na jakiś czas. Może później przyjadę, żeby cię odwiedzić. - Grant przyjdzie. Zobaczy nowi przyjaciele. Zobaczy Sheena. - - Obiecuję. - Grant miał nadzieję, że pewnego dnia dotrzyma słowa. Miłuję dom, w którym mieszkasz Zaskoczony, jak trudno mu było pożegnać się z Sheeną, Grant wrócił do izby chorych. Razem z Karlstadem stał cierpliwie, gdy mały służbista, szef personelu medycznego, poddawał ich ostatnim badaniom. Po oficjalnym zwolnieniu ubrali się szybko i poszli do swoich kwater. Nabite elektrodami nogi nadal wydawały się obce, ledwo chciały ich słuchać. Grant minął swój pokój. Karlstad, kuśtykając obok niego, zapytał: - Zapomniałeś, gdzie mieszkasz? - Mam coś do zrobienia. Mnóstwo rzeczy, gdy się nad tym zastanowić. - Ja marzę tylko o przyzwoitym posiłku. Potem każę medykom wyłączyć te cholerne biochipy, żebym znów poczuł się jak człowiek. Grant z roztargnieniem pokiwał głową i nie zatrzymał się, gdy Karlstad stanął przed swoimi drzwiami. - A później może spotkam się z Laynie. Na żywo. Grant nie zwrócił na niego uwagi. Tamiko. Przez cały czas Tamiko pracowała dla Beecha. Naprawdę, nie tak jak on. Jest zelotką. Jest niebezpieczna. Poszedł do jej pokoju i zapukał do drzwi. Zagrzechotały lekko. Zabawne, pomyślał, nigdy nie zauważyłem, jakie te drzwi są kruche. Usłyszał głos Hideshi. - Kto tam? - Grant Archer. Rozsunęła drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Grant zobaczył torbę podróżną na łóżku i rozrzucone ubrania. Szuflady biurka były wysunięte i puste. - Wyjeżdżasz? - zapytał. - Tak, z Beechem. - Jesteś jego agentką, prawda? - To chyba jasne - odparła, siadając wśród ubrań na łóżku. - I zelotką. Hideshi nie odpowiedziała. - Zabiłabyś mnie, gdyby Beech ci kazał, prawda? Skrzywiła się. - Nie kazał. Obecnie byłoby to bezcelowe. Już wyrządziłeś szkodę. Nie ma sensu robić z ciebie męczennika. - Mogłabyś zabić człowieka? - zapytał z niedowierzaniem. - Aby przygotować drogę do Jego królestwa - powiedziała tak, jakby recytowała z pamięci. - Aby wykonywać Jego dzieło. Z chęcią oddam życie, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Przecież nie tego chce Bóg. - Skąd możesz wiedzieć? - parsknęła drwiąco. - Jesteś po ich stronie. Skończysz w piekle. Grant podszedł do biurka i opadł na krzesło. - Tami, tu nie chodzi o religię. - Nie? - Nie. - Grant czuł się zmęczony, wyczerpany. - To polityka. Nie rozumiesz? Nowa Moralność wykorzystuje religią jako parawan dla swoich działań politycznych. Nigdy nie chodziło o religię. Zawsze o politykę. - Mylisz się, Grant. Wypełniamy wolę boską. Wy, świeccy, stoicie po stronie diabła. - Poznacie ich po ich owocach... - Nie cytuj mi Pisma! - syknęła. - Nie próbuj nawracać mnie na swój ateizm! - Przecież jestem wierzący! - Ty tak mówisz. To jak przemawianie do posągu, pomyślał Grant. Potem przypomniał sobie powód wizyty. - Zabiłaś Irenę Pascal, prawda? Na twarzy Hideshi odbiło się zdumienie, niemal szok. - Ja? Czemu miałabym to zrobić? - Aby przerwać misję. Roześmiała mu się w twarz. - Mądralo, ciągle się mylisz! Ja nikogo nie zabiłam. - - Więc kto to zrobił? - Kayla. - Kayla? Jest jedną z was? Z uśmieszkiem satysfakcji Hideshi odparła: - Sam ją zapytaj. Grant krążył po stacji, szukając Uhary. Kayla, powtarzał w myślach. Jest zelotką. Zachwaścili całą stację. Muszę ją znaleźć, zanim wyrządzi dalsze szkody. Zanim znowu kogoś zabije albo spróbuje wysadzić stację. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że Tamiko powiedziała mu prawdę. Pantera, wiecznie skwaszona pantera była sama z Irenę tamtej ostatniej nocy. To ona podała jej amfetaminę, to ona ją zabiła. Z początku sądził, że winę ponosi Devlin. Czerwony Diabeł miał dostęp do narkotyków i sprzedawał je Irenę. Ale przecież Irenę nie była głupia, nie zażyłaby szkodliwej dawki. W życiu by tego nie zrobiła. Nic, narkotyk został podany jej po kryjomu, przez kogoś, kogo znała i komu ufała. Kogo kochała. Przez Kaylę Ukarę. Zelotkę. Fanatyczkę. Zabójczynię. Przeszukał stację, zaczynając od jej pracowni w laboratorium sensorów i warsztatów, aż w końcu trafił do centrum kontroli misji. W cichym, zacienionym centrum zobaczył puste wielkie ekrany i konsole. Tylko jedna była włączona. Ukara, wpatrzona w mały ekran, siedziała zgarbiona, z łokciami na klawiaturze, z głową wspartą na rękach. Grant zbliżył się cicho po rampie, która została zbudowana dla wygody doktora Wo. Zatrzymał się, kiedy nad ramieniem Ukary mógł zobaczyć, co ogląda. Nagranie z Irenę Pascal. - Zabiłaś ją - powiedział. Odwróciła się. Na jej twarzy malował się gniew i zaskoczenie. - Zamordowałaś Irenę. Przez chwilę myślał, że skoczy na niego z palcami zakrzywionymi w szpony. Odprężyła się, opadła na oparcie fotela. Jej twarz straciła wyraz. - Zabiłam Irenę - przyznała. - To nie było morderstwo, ale. - Chciałaś przerwać misję. Pokręciła głową. - Chciałam uratować Irenę. Nie chciałam, żeby brała udział w misji. Ona też się bała, była przerażona, ale zbyt lojalna, żeby odmówić. - Uratować ją? - warknął. - Faszerując amfetaminą? - Dawka nie była śmiertelna - odparła Ukara żałosnym tonem. - Nie wiedziałam, że ją zabije. Chciałam tylko, żeby się rozchorowała i została zwolniona z misji. Grant przyciągnął krzesło i usiadł obok niej. - Chciałbym w to wierzyć. - Nie wiedziałam, że w tej zupie podziała na nią tak mocno. Nie chciałam jej zabić. Kochałam ją. Grant wpatrywał się w jej twarz. Już nie przypominała pantery. Była okropnie nieszczęśliwa, bliska łez. - Ale jesteś zelotką, prawda? Ukara szeroko otworzyła oczy. - Zelotką? Jedną z tych fanatyków? - wybuchła gorzkim, złym śmiechem. - Och tak, pewnie. Czarna lesbijka. Pełno takich w ich szeregach. Całe bataliony! Skoczyła na równe nogi. - Zabiłam osobę, która kochałam! Czy to nie wystarczająca kara? Jakby tego było mało, ten idiota przychodzi i dręczy mnie głupimi pytaniami! Doktor Wo wie, co się stało. Kto mianował cię prokuratorem generalnym? Grant znów pomyślał, że go spoliczkuje, ale Ukara wybiegła z centrum kontroli. Został sam, oszołomiony, z twarzą Irenę Pascal na jedynym włączonym ekranie. Siedział tam długi czas, myśląc, rozpamiętując, odtwarzając godziny, dni i tygodnie. Tyle się wydarzyło, powiedział w duchu. Wszystko tak bardzo się zmieniło. Cały świat się zmienił. Odwrócił się do pulpitu i włączył system łączności. - Biuro ochrony - polecił. Na ekranie ukazał się młody człowiek, który towarzyszył Beechowi w izbie chorych. Gładko ogolony, starannie uczesany, nadal ubrany w ponury garnitur. - Chcę skontaktować się z żoną - powiedział Grant. Młody człowiek pokręcił głową. - Podlega pan izolacji. To oznacza niemożność wysyłania wiadomości. Niech się pan cieszy, że wypuszczono pana z izby chorych. Grant skinął głową i przerwał połączenie. - Red Devlin - powiedział do komputera. Ekran przez dłuższy czas był pusty, ale wreszcie ukazała się na nim młodzieńcza, wąsata twarz Devlina. - Cześć, Grant, co mogę dla ciebie zrobić? Devlin był w kuchni. Za jego plecami Grant widział wysokie drzwi chłodziarki z nierdzewnej stali i róg pieca elektrycznego. - Muszę nadać wiadomość. Góra chce mnie izolować. Devlin wzniósł brwi czerwone jak cegła. - Chcesz, żebym obszedł blokady Nowej Moralności, co nie? - Tak. Możesz to zrobić? - Dla ciebie, stary? Jasne, masz to jak w banku. Cholera, jesteś teraz bohaterem, a te głupie sukinkoty są wielką zadrą w moim tyłku. Grant zawahał się, - Słuchaj, to osobista wiadomość. Do żony. Devlin pokiwał głową. - Rozumiem. Skompresuj ją i podrzuć mi przez telefon. Wyślę ją do kumpla na Ziemi razem z listą zakupów. Wystrzeli ją tam, gdzie trzeba. - Dzięki, Red. Jestem twoim dłużnikiem. Devlin odparł ze śmiechem: - Hej, pewnego dnia zostaniesz wielką szychą, stary. Muszę stać po twojej stronie, co nie? Grant ułożył krótką wiadomość dla Marjorie. Zapewnił, że nic mu nie jest, tylko biurokratyczne przeszkody uniemożliwiają normalną łączność. - Jestem pewien, że niedługo to wyprostujemy - powiedział, myśląc o statkach z dziennikarzami. - Ale... - zawahał się, oblizał usta, potem podjął decyzję. - Ale zostanę tutaj, na Jowiszu, w stacji, przez długi czas. Marjorie, chciałbym mieć cię przy sobie. Potrzebuję cię. Przyjedziesz do mnie? Wiem, że to oznacza rezygnację z pracy w Siłach PoWninwvrh ale twoie dwa lata Służby Publicznej prawie dobiegły końca. Przyjedź, proszę. Kocham cię, Marjorie. Strasznie za tobą tęsknię. Przyjedź, będziemy razem pracować, razem żyć. Ja muszę zostać tutaj, i muszę być z tobą. Nie miał odwagi przejrzeć nagrania. Skompresował je i wysłał do Devlina. Red przekaże je Marjorie, pomyślał. Może zajmie to parę dni, ale Marjorie dostanie moją wiadomość. Wstał od pulpitu i powoli wyszedł po rampie na korytarz. Wtedy zobaczymy, pomyślał. Czy przyjedzie do mnie? Był pewny, że tak. Choć dzielił ich czas i odległość, nadal ją kochał. Czy ona kocha mnie? Czy kocha mnie na tyle, żeby tu przylecieć? Tak, odparł bezgłośnie. Myślę, że tak. Nawet jeśli nie, ja tu zostanę. Muszę. Szedł głównym korytarzem stacji. Ludzie witali go uśmiechami i słowami, nawet klepali po plecach. Grant uśmiechał się, odpowiadał, machał ręką. Wreszcie trafił do salki obserwacyjnej. Cicho zamknął za sobą drzwi. Wewnątrz panowały ciemności, tylko maleńkie lampki w podłodze wskazywały lokalizację kanapy i miękkich foteli. Długie okna były zasunięte. Grant po omacku podszedł do podświetlonego przełącznika i podniósł osłony. Złożyły się gładko, bez szmeru. Słyszał tylko szum silnika. Do salki wlało się światło wielkiego globu Jowisza. Oddech uwiązł mu w gardle, gdy zobaczył barwne chmury przysłaniające olbrzyma. Pod nimi żyją stworzenia, pomyślał. A w oceanie żyją istoty rozumne. Był tego pewien. Wiedział też, że gotów jest poświęcić resztę życia próbom udowodnienia swoich racji. Tyle do zrobienia. Tyle do poznania, do odkrycia. Widok zmieniał się, gdy stacja powoli się obracała. Grant patrzył, jak krzywizna rozjarzonej planety ustępuje czerni bezkresnego kosmosu. Po chwili jego oczy przywykły do mroku i wtedy ujrzał gwiazdy, odpowiadające mu nieruchomym spojrzeniem. - Panie - powiedział, wspominając starożytny psalm - miłuję dom, w którym mieszkasz, i miejsce, gdzie przebywa Twoja chwała. Uśmiechnął się. Niech próbują nas izolować. Niech próbują nas uciszać. Wiedza potężniejsza jest od ignorancji, ciekawość silniejsza od strachu. Grant roześmiał się na całe gardło. Odwrócił się od okna i wyszedł z salki obserwacyjnej, zmierzając ku nowym zadaniom i nowym obowiązkom, gotów wykonywać dzieło Boże. Następny tom nosi tytuł ”Urwisko” 1 Tłumaczenia wszystkich cytatów biblijnych pochodzą z Biblii Tysiąclecia wydanie III poprawione 2 gra słów; bridge (ang.) - brydż, mostek, (przyp. tłum.) 3 Post hoc, ergo propter hoc (lac.) - po tym, a więc wskutek tego (przyp. tłum.)