Małgorzata Musierowicz BAMBOLANDIA Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz Copyright by Małgorzata Musierowicz 1992 ISBN 83-85656-04-9 Wielkie, białe zębiska i jaskraworóżowy ozór. Oto co było w paszczy smoka. Paszcza była szeroko rozwarta. Smok spał. Leżał na balkonie i spał jak zabity. Łapy skrzyżował na brzuchu, nogę założył na nogę. I okropnie chrapał i warczał przez sen. Może śniły mu się walki powietrzne? Pod głową miał poduszkę. Przykryty był kołdrą. A spod kołdry, nieco przykrótkiej, wystawały zielone, gołe paluszki jego stóp. Przyleciał do Poznania tej właśnie nocy razem z Andrzejem i Zosią. Podczas gdy dzieci witały się z rodzicami, on usiadł na balkonie, kiwnął się i zasnął. I spał bez przerwy aż do tej pory. Była już szósta rano. Przed dom zajechała śmieciarka. A wszyscy wiemy, jak to hałasuje. Smok poderwał się, usiadł, otworzył oczy i ryknął: - Uhu-o! Gdzie? I co! Kiedy otworzył oczy, zdumiał się ogromnie. Patrzał wokół ogłupiałym spojrzeniem, oglądał drzwi balkonu, czerwone skrzynki z żółtymi nasturcjami, srebrzystą konewkę i pasiaste koszulki, które suszyły się na sznurku. - Co to jest, u licha? - mruknął do siebie. Przez noc zupełnie zapomniał, gdzie się znajduje. Wyciągnął łapę i ostrożnie dotknął palcem jednej z koszulek. Właśnie w tej chwili poranne słońce zajrzało na balkon. Smok zmarszczył się i kichnął potężnie. Drzwi balkonu, uchylone na noc, rozwarły się z nagłym trzaskiem jak od uderzenia wichury. W pokoju obudziły się dzieci. Andrzej spojrzał na Zosię. Zosia spojrzała na balkon. I natychmiast wyskoczyli oboje z łóżek. - O - powiedział smok ochrypłym basem, patrząc na dzieci w różowych piżamach. - Co ja widzę, o rety? Co to znów za pulpety? Smokowi bardzo często rymowało się to, co mówił. Dzieci nie miały odwagi spytać go, czy układa on te rymy celowo, czy przypadkiem. Bo to wcale nie był smok łagodny i miły. 0, nie. Niewiele brakowało, a byłby pożarł Andrzeja w czasie poprzedniej podróży. Na szczęście, Zosia nauczyła go jeść krówki śmietankowe i odtąd smok zupełnie oszalał na punkcie cukierków. Właśnie dlatego przyleciał do Poznania. Ale tego poranka smok nie wyglądał na miłośnika słodyczy. Wyglądał raczej na kogoś, kto ma ochotę na porządne mięsne śniadanie. Obejrzał od stóp do głów Andrzeja, potem Zosię, a minę miał taką, jakby oglądał najlepsze smakołyki. Oblizał się zamaszyście i mokro, a potem zatarł łapy. - Jak widzę pulchną dziewczynkę, to zaraz przełykam ślinkę - wyszeptał do siebie. - Zjadłbym też tego chłopczynę, choć tłuszczu ma odrobinę. - Ej! - powiedział Andrzej i ujął się pod boki. Był chłopcem ośmioletnim, lecz niezwykle dzielnym. - Tylko nie zaczynaj! - Czego, kolego? - spytał smok przymilnie. - No, wiesz przecież. Pamiętaj, że ty teraz wolisz śmietankowe krówki. - Ach! Ach! Ach! - zawołał smok. - Krówki! Dawajcie no krówek dużo, słodycze bardzo mi służą! Zosia wyjęła z szafki paczkę cukierków. - Proszę. - Dziękuję! - krzyknął smok i zaczął wyławiać krówki z woreczka. Łykał je od razu, nawet nie rozwijając papierków. - Uch! - wymamrotał z pełną paszczą. - Dobre, ale mało. Jeszcze by się chciało. W pokoju dzieci głośno skrzypnęły drzwi szafy. Stuknęły małe pazurki i na podłogę wyskoczył czerwony ptak. Był to Wicio, przyjaciel Andrzeja, poznany w poprzedniej podróży. Wicio umiał mówić, lecz nie na wiele mu się to przydawało, ponieważ był bardzo tchórzliwy. Kiedy skończył przeciągać się i muskać dziobem piórka, spojrzał przypadkiem na balkon i pisnął ujrzawszy, że smok się obudził. Zaraz potem drzwi pokoju otworzyły się i weszła mama Andrzeja i Zosi, już ubrana, przepasana fartuchem. - Dzieci! - powiedziała. - Myjcie się! Zaraz śniadanie! Ujrzała siedzącego smoka i przestraszyła się. - Oj! - powiedziała. - On już się obudził? Jaki wielki! Smok podniósł się odrzucając kołdrę szerokim gestem. Wlazł do pokoju, ukłonił się nisko, po czym ujął rękę mamy i złożył na niej mokry pocałunek. - Bambolczyk - przedstawił się uprzejmie. Mama wydała okrzyk i podskoczyła nerwowo. - Uhm, pulpecik - wymruczał smok zachwyconym głosem, oglądając mamę, która bynajmniej nie była chuda. - Powiedz mi, kochanie, co dziś na śniadanie? - Se-se-serek - wyjąkała mama przestraszona. - Dzie-dzieci, do łazienki! Wyrwała rękę smokowi, wypchnęła Zosię i Andrzeja za drzwi i oparła się 0 nie plecami. - Nie wiedziałam, że potrafi pan mówić - rzekła do smoka. - Za-zaraz poprosimy pana na śniadanie. Lubi pan jajka na miękko? - Lubię - wymruczał smok, patrząc na mamę coraz bardziej łakomie. - Lubię, żeby jedzenie było mięciutkie i tłuściutkie. I dużo. Dużo. W tej chwili za mamą uchyliły się drzwi. Mama odsunęła się - do pokoju wszedł tato Andrzeja i Zosi. Ubrany był w letnią piżamę i kapcie. - Co tu się dzieje? - spytał. Spojrzał na mamę. - Coś ty taka blada? Mama uśmiechnęła się z wysiłkiem i wskazała smoka. - Ach, tak - mruknął tatuś patrząc badawczo. - No, no. Smok z niesmakiem oglądał tatę, który wcale nie był tłuściutki. Z krótkich spodni piżamy wystawały tatusiowe nogi - owłosione i kościste. Szczupła twarz porośnięta była gęstą czarną brodą. - Pan kosmaty, proszę taty - zauważył smok. - Och! - zdumiał się tatuś. - To zwierzę mówi?! - Wła-właśnie - jęknęła mama. - Czy mówię?! - zdenerwował się smok. - Dlaczego miałbym nie mówić? Inteligencją dorównuję panu, a panią z pewnością przewyższam! - Hola, za pozwoleniem - zaczął tatuś. - Jestem poetą - przerwał mu smok. - W moim kraju zajmuję stanowisko doradcy księcia. Moje nazwisko Bambolczyk. Zna pan książkę „W locie 1 w pocie kuł się mój znój"? - Nie - twardo odparł tatuś. - Ja ją napisałem. Ja! Poetom należy się cześć. A teraz chodźmy coś zjeść. Ble-ble. - Coś takiego - powiedział tatuś. - Ha, trudno ... Przyjaciele naszych dzieci są naszymi przyjaciółmi! Prosimy do stołu, cóż począć? - Nieapetyczny, lecz sympatyczny - mruknął smok do siebie - Już idę! - zawołał głośno. - Wpadnę tylko na chwilę do łazienki. Czy nie znajdzie się u państwa jakaś większa szczotka? Mam zwyczaj, kochana, myć zęby od rana. Czyścioszek ze mnie! Smok pławił się w wannie i zachwycony oblewał się płynem do kąpieli. Mama w tym czasie szukała szczotki. Ale nie znalazła nic odpowiedniego. Powiedziała to smokowi przez drzwi łazienki. a W odpowiedzi usłyszała tylko bulgotanie. Długo tak smok bulgotał i pluskał, wreszcie woda w wannie wystygła, i to go skłoniło do wyjścia. Wytarł się wszystkimi ręcznikami, jakie znalazł w łazience, i przywdział na powrót swój granatowy szlafrok w białe groszki 7 oraz jedwabny biały szalik. ( W tym właśnie stroju wyleciał przez okno swej sypialni, ściągając Andrzeja - i od tamtego czasu nie miał okazji się przebrać.) Tymczasem mama nakrywała do stołu, a tato wypytywał dzieci, gdzie poznały smoka. - Na naszej ostatniej wyprawie - wyjaśnił Andrzej. - Omal mnie nie nie pożarł. - Kto?! - zdenerwował się tatuś. - Smok. Ale potem się poprawił. Kiedy powietrzni piraci porwali Zośkę, on pokazał mi ich jaskinię. - Porwano Zośkę! - tatuś aż podskoczył na krześle. - I co to za piraci!? - Nie tacy źli - uspakajał tatę Andrzej. - Nawet lecieli z nami do Poznania, ale nad miastem zaczęli kaszleć z powodu spalin i zaraz wrócili do dżungli. - Szkoda, że ten zielony mądrala nie chciał wracać - tu tatuś nagle złapał się za głowę - Co ja słyszę?! Byliście w dżungli?! - Tak. Wszystko jest opisane w książce „Czerwony helikopter". Czy mogę już zacząć jeść? - spytał Andrzej. - Bo mi burczy w brzuchu. - Poczekaj na mamę. No i na tego tam ... wierszokletę. - O mnie mowa? - spytał zimno smok, znienacka ukazując się w drzwiach jadalni. - Już jestem. Choć wielki i ciężki, smok poruszał się bezszelestnie. Jego bose stopy, pokryte zieloną łuską, ledwie dotykały podłogi. Sunął niemal w powietrzu, pomagając sobie lekkim ruchem błoniastych skrzydełek, które wystawały mu na plecach przez specjalne otworki w szlafroku. Tatuś zmieszał się. Postanowił pamiętać o tej właściwości smoka. Ciekaw był też, od jak dawna smok stał za drzwiami i ile usłyszał z tego, co 0 nim mówiono. „Jeśli słyszał, będzie obrażony" - pomyślał tatuś. Spojrzał na smoka, ale ten miał minę całkiem obojętną. Tatuś jednakże zaczął sobie przypominać, jakie zna chwyty dżudo i czy przypadkiem nie ma w domu jakiejś broni. Smok uśmiechnął się krzywo i zasiadł przy stole. Krzesło ugięło się 1 skrzypnęło pod jego ciężarem. - Śliczna pogoda - zauważył. - Owszem - przyznał tatuś i spojrzał na ścianę, gdzie wisiała stara ozdobna szabla. Niestety, była już zupełnie tępa ze starości. - Miejmy nadzieję - powiedział tatuś spokojnie - że lato będzie ładne. - A w zeszłym to wciąż padało. Ble-ble - powiedział smok i ściągnął z talerzyka plasterek żółtego sera. - Padało. Co to znaczy „ble-ble"? - spytał tatuś. - Ach, nic, nic. A zimą - rzekł smok - sypał śnieg. Dobrze się stało, że weszła mama, bo rozmowa o pogodzie stawała się coraz bardziej nudna. 8 Mama niosła oburącz ciężką tacę, na której stał słoik z galaretką porzeczkową, miseczka miodu, dzbanek z kawą i kubki z mlekiem, a także wielka micha z jajecznicą dla smoka. Smok ożywił się widocznie i przysunął krzesło bliżej stołu. Zadzwoniły łyżeczki, zagrzechotała porcelana, zaciurkała kawa nalewana do filiżanek. Zwabiony tymi miłymi odgłosami, ptak Wicio wyjrzał zza drzwi dziecięcego pokoju. - Kawa? Owszem, poproszę - mówił właśnie smok.- Mleka od dawna nie znoszę. - Kto nie pije mleka - surowo powiedział tatuś - ten z całą pewnością będzie miał dziurawe zęby. Dzieci, proszę nie odsuwać kubeczków. - Powiem szczerze, że nie wierzę - zaśmiał się bezczelnie smok. - Spójrz do mojej gęby, jakie ja mam zęby! - i rozdziawił nagle paszczę przed nosem mamusi. Ukazały się dwa rzędy wielkich, lśniących, białych i ostrych jak noże kłów, siekaczy i zębów trzonowych. Tatuś też zajrzał. - He-he - powiedział. No i proszę! Ma pan dziurkę w dolnym trzonowcu. Smok z trzaskiem zamknął paszczę. - Nie wierzę - obraził się. - A jednak - rzekł tatuś nie bez zadowolenia. - Jednak widziałem na własne oczy. Dziurka. - Duża? - Niczego sobie. Jak pięść - powiedział tatuś. - Może mleka? - O, nie - powiedział smok i na złość tacie wsypał sobie do paszczy wszystkie kostki cukru, jakie były w cukiernicy. Pogryzł je, patrząc wyzywająco na tatusia i przytupując nogą. Twardy cukier przeraźliwie zgrzytał mu w zębach. Wicio skorzystał z tego, że smok był zajęty, i przesunął się trwożnie za jego plecami. Ukłonił się grzecznie rodzicom, podfrunął w górę i przysiadł na oparciu krzesła, tuż za ramieniem Andrzeja. - No, Wiciu, co byś zjadł? - spytał chłopiec. - Proszę o mleko - szepnął Wicio wstydliwie. - Chcę mieć zdrowe zęby. - Hu-hu-hu! - ryknął smok nagłym śmiechem. - No, powiedzcie sami, czy są ptaki z zębami?! - i rozbawiony jadł jajecznicę, przegryzając pięcioma bułkami, potem wlał sobie do paszczy całą galaretkę porzeczkową, spytał: - Czy można? - i nie czekając odpowiedzi, siorbnął potężnie ze stojącej obok talerza miseczki. - U, miodek, pyszności - zdążył tylko powiedzieć. I nagle znieruchomiał. Na jego zielonym obliczu widać było przez chwilę zdumienie i gniew. A potem pojawił się grymas bólu. - Auuuuuu! - zawył smok takim głosem, że wszystkich ciarki przeszły. - Co się stało? - zawołali razem. - Okłopne, okłopne! - wybełkotał smok. Łzy ukazały się w jego wyłupiastych oczach. - Ojej, ojej, łatunku! - Czy coś pana boli? - spytała mama, klepiąc smoka po łapie. - Taaak! - zawył smok. - 0, łany! Ząb! Mój ząb! - No, no - powiedział tatuś. - Wygląda mi to na zapalenie. - Tak, porządne zapalenie - przytaknęła mama. - Zapalenie, zapalenie, na pewno - odezwał się Wicio, który nagle poczuł przypływ odwagi. - Zapalenie?! - przeraził się smok. - Au, parzy! Ale przecież ja nie łuszałem zapałek! - Może to nie zapalenie - rozważał tatuś. - Czy od ciepłego boli? - Spłóbuję - rzekł smok i łyknął gorącej kawy. - Eheuuu! - ryknął. - A więc boli - odgadł tatuś. - A od zimnego? Smok z sykiem wciągnął powietrze. - liiii - zakwiczał. - Ach, łatunku, łatunku! - Kochanie, co zrobimy z panem Bambolczykiem? - spytał tatuś patrząc na mamę. - Zaprowadzimy go do babuni - odpowiedziała mama. - Ja już nie mam babuni - zapłakał smok. - Od dawna. - A my mamy. Nawet dwie - pochwaliła się Zosia. - Płoszę, co za niespławiedliwość - wyszlochał smok. - Boli mnie ząbek, babuni nie mam, a inni, zdłowi, to mają po dwie babunie. Załaz, a po co ja mam iść do waszej babuni? - Ona jest stomatologiem - wyjaśnił Andrzej. - Stoma ... czym? spytał smok, trzymając się za policzek. - ... tologiem. Zęby leczy. - Nigdy! - jęknął smok. - Płoszę mnie nie namawiać! Ja się okłopnie boję lekarzy! Na pewno samo mi przejdzie. Płoszę tylko o dwadzieścia tabletek przeciwbólowych. - Zrobię panu trochę naparu z szałwi - powiedziała mama współczująco. - Ale to pomoże tylko na krótko. Powinien pan jednak pójść ... Cicho! - ryknął smok strasznym głosem. - Kto piśnie o stoma-stoma-stoma..lodzę, tego pogłyzę do kłwi! - w tej chwili jego groźny głos załamał się i smok po prostu oklapł. Siedział tylko przy stole, przyciskał policzek łapą, kiwał się z bólu, a łzy kapały mu wprost do filiżanki z kawą. Mama - jak każda mama - bardzo dobrze umiała zajmować się chorymi. Zaraz też poczęła się uwijać - podprowadziła smoka do tapczana i pomo- 10 gła mu się położyć. Potem przykryła go kocem i podała szklankę wody do popicia tabletek przeciwbólowych. Wreszcie poszła do kuchni, by przygotować napar z szałwi. W tym czasie smok, zmęczony płaczem i bólem, zasnął nagle, przyciskając poduszkę do policzka. Tatuś uznał, że smok będzie niegroźny przynajmniej przez dwie.godziny. Postanowił więc ubrać się i mimo wszystko pójść do pracy. - Kochanie - powiedział do mamy, wychodząc. - W razie czego zaraz po mnie dzwoń. Zresztą postaram się wrócić jak najszybciej. I wyszedł. Nie domyślał się nawet, że gdy wróci, nie zastanie już w domu ani smoka, ani dzieci. Smok spał. Andrzej i Zosia bawili się w swoim pokoju. Wicio oglądał akwarium Andrzeja. A tymczasem wysoko, nad miastem, unosząc się jak szybowiec w podmuchach wiatru, krążył mały zielony punkcik. Przynajmniej z ziemi wydawał się punkcikiem. Widziany z bliska, okazałby się małym smokiem, wzrostu mniej więcej ośmioletniego chłopca. Krążył nad miastem, to zniżał się, to wzlatywał wysoko, przysłaniał oczy łapką i wytężał wzrok. Przeleciał nad błyszczącą, szaroniebieską wstęgą rzeki Warty, zniżył lot na Starym Miastem i omal nie zawadził o szczyt ratuszowej wieży. Potem pofrunął ulicą Fredry, zatykając nos z powodu spalin i kurzu, które wzbiły się wysoko, aż pod chmury. Szukał kogoś i wypatrywał - i wciąż nie mógł znaleźć. Już kilka razy mama zaglądała do pokoju, ale widząc, że smok śpi, wracała do kuchni i zmniejszała ogień pod garnuszkiem z szałwią. Dzieci zdążyły już zjeść drugie śniadanie i nawet zbudować wielkie miasto z klocków. Wicio siedział na balkonie i wygrzewał piórka w słońcu. Wreszcie około dziesiątej smok westchnął, chrapnął i obudził się. - Ha! - krzyknął radośnie, przesuwając jęzorem po zębach. - No i co? Nie mówiłem? Nie boli mnie! Nic a nic! Dzieci porzuciły klocki i wpadły do pokoju. - Przestało boleć! - zawiadomił je smok z radosnym uśmiechem. 11 - A mówiłem, żadnych lekarzy! Oj, jak świetnie się czuję, kiedy mnie w zębie nie kłuje! Ledwie to powiedział, ząb zaczął boleć. Pewnie od zimnego powietrza. Smok znieruchomiał, oczy zrobiły mu się szkliste, zielone usta skrzywiły się w podkówkę. - Boli? - domyśliły się dzieci. Smok skinął ostrożnie głową i złapał się za policzek. - Bardzo? Smok kiwnął głową jeszcze ostrożniej. - No to do stomatologa? zaproponował Andrzej. Smok jęknął i kiwnął brodą prawie niedostrzegalnie. - A to się babunia zdziwi - powiedziała Zosia, ujęła smoka za łapę i pociągnęła w kierunku drzwi. Andrzej wziął Wicia z balkonu i poszedł za nimi. Ulica Słowackiego jest na ogół dosyć spokojna. Samochody przejeżdżają tędy niezbyt szybko, od czasu do czasu trafi się jakiś motocykl, z rzadka ciężarówka. Ale smok Bombolczyk miał wrażenie, że wokół panuje wściekły hałas. Przyzwyczajony był do wspaniałej ciszy lasów tropikalnych. A poza tym ząb go bolał tak strasznie, że biedaczysko czuł w głowie przenikliwe łupnięcie za każdym choćby najmniejszym odgłosem z ulicy. Pokazał na migi, (bo bał się już otwierać usta) że chce pofrunąć, niosąc Zosię i Andrzeja na grzbiecie. Ale ledwie uniósł się trochę, chłodny powiew musnął jego policzki. Chory ząb zabolał tak wściekle, że nieszczęsny smok musiał przysiąść na chodniku, bo go całkiem zamroczyło. Do szpitala, w którym pracowała babcia, można było dojechać tramwajem. Dzieci zaprowadziły więc smoka na przystanek przy ulicy Roosevelta. Ale na widok tramwaju smok zaczął się dziwnie zachowywać: jęknął, zatkał uszy, zakręcił się w kółko, a potem pobiegł kłusem przez tłum ludzi na przystanku. Dzieci za nim. A za nimi Wicio. - Stój! Stój - wołał Andrzej widząc, jak Bambolczyk pędzi wprost na ruchliwą jezdnię przed hotelem „Merkury". Smok nie słuchał, tylko gnał rozpaczliwie naprzód, potrącając dziewczynkę z pieskiem, panią z siatkami, pana z gazetą i dwie kumoszki z wózkiem dziecięcym. - 0, smok! - pisnęła dziewczynka, a pies kwiknął prosięcym głosem, kiedy Bambolczyk przydeptał mu ogon. - Skąd, jaki smok, aktora przebrali! - zawołała pani z siatkami. - Na 12 pewno kręcą film. - O kosmosie - dodał pan z gazetą. - To zielone to kosmita. - Coś pan!? - zakrzyczały kumoszki z wózkiem. - Toż to krokodyl! Na pewno uciekł z zoo! - Krokodyla pani nie widziała? Mówię pani, to ma być Marsjanin. Smok dopadł łańcucha, dzielącego wysepkę przystanku od jezdni pełnej rozpędzonych samochodów. - Hej, no dokąd tak pędzisz? - wysapał Andrzej, dobiegając do smoka i łapiąc go za rękaw. Zosia, szybciutko oddychając, stanęła obok, łapiąc go za drugi łokieć. Ptak Wicio przysiadł na słupku i skrzeczał coś ironicznie. - Tłamwaj - wymamrotał smok, zakrywając paszczę łapą. - Stłasznie łyczy, hałasuje. Ja zgiełku nie wytrzymuję. - Pojedziemy taksówką! - Wolę - mruknął smok, oszczędnie uchylając górną wargę. Ząb szarpnął go widocznie nowym bólem, bo biedak aż przysiadł. Na postoju taksówek stały tylko cztery osoby. Wszystkie gapiły się na smoka i cierpliwie czekały na taksówki, których na razie nie było widać. Wreszcie po dziesięciu minutach nadjechał biały fiat. Pani w czerwonej sukni, pierwsza w kolejce, powiedziała: - Proszę, proszę, niech jedzie ten pan - i wskazała na smoka. - To jakiś zagraniczniak - wyjaśniła. - Niech nie stoi. Oni tam są nie przyzwyczajeni. - Słusznie, słusznie - zgodzili się inni. Smok nic nie powiedział, tylko skrzywił się w bolesnym uśmiechu, uścisnął dłoń pani w czerwonej sukni i wsiadł do taksówki. Za nim dzieci i Wicio. - To zagraniczni cyrkowcy - wyjaśniła ludziom pani w czerwonej sukni. - Te małe to wcale nie dzieci. To karzełki. A ten ptak to papuga. Wicio już był w głębi samochodu, kiedy usłyszał słowa owej pani. Wyleciał z niego jak czerwona kula. - Papuga? - spytał z ironią. - Papuga?! Coś podobnego! Pochodzę z rodziny gawronów, proszę pani! - furknął ze złością i wrócił do samochodu, zostawiając panią całkowicie zdumioną, z otwartymi ustami. - Prosimy do szpitala na Przybyszewskiego - powiedział Andrzej do kierowcy. I pojechali. Wysoko na niebie polatywał wciąż mały punkcik. Nieduży smok wypatrywał kogoś na ulicach Poznania - bez skutku. A tymczasem taksówka zajechała na ulicę Przybyszewskiego i stanęła 14 przed budynkiem szpitala. Smok pogmerał w kieszeni szlafroka, wyjął z niej złotą monetę i wręczył kierowcy. - Łeszta dla pana - odważył się powiedzieć, ale ząb łupnął go znowu. Smok jęknął, złapał się za policzek i zamilkł na dobre. Portier w budce przy wejścu do szpitala wychylił się przez okienko. - Dzień odwiedzin jutro! - zawołał i nagle zamilkł. Znieruchomiał ze zdziwienia i nie mógł powiedzieć ani słowa. Nie co dzień widuje się smoki w szlafrokach wchodzące do szpitala. Pomyślał, że może to pacjent cierpiący na dziwną chorobę - i zaczął sobie przypominać, co wie o czerwonce, żółtaczce i białaczce - ale nic mu się nie zgadzało, ponieważ dziwny pacjent był zielony. Tymczasem dzieci, smok i Wicio byli już w windzie i jechali na trzecie piętro. Babunia stała właśnie przy fotelu dentystycznym i wierciła w zębie jakiemuś niecierpliwemu pacjentowi. - Dzień dobry, babciu! powiedział Andrzej od progu. Babcia spojrzała w stronę drzwi i ujrzawszy smoka, ze zdumienia omal nie zapomniała wyłączyć wiertła. Opamiętała się natychmiast, wyłączyła maszynę i powiedział do pacjenta. - Chwileczkę. - Chętnie poczekam - ucieszył się pacjent. - Proszę nie mówić - powiedziała babunia surowo. - Kiedy pan mówi, zamyka pan usta i zaślinia ząb. Znów trzeba będzie go suszyć. - Dobrze, już nic nie powiem - rzekł pacjet i zaślinił ząb. Babunia ujęła gumową gruszkę i podmuchała nią pacjentowi prosto w otwarte usta. - A teraz proszę nie zamykać - powiedziała. - Dzieci, wyjdźcie na korytarz. Nie przeszkadzajcie, zaraz skończę. Rzeczywiście, wyszła już po pięciu minutach, a za nią pacjent - uśmiechnięty i zadowolony. - Dziękuję, pani doktor, dziękuję i do widzenia - powtarzał, nie widząc dookoła siebie nic, nawet smoka. Babunia tymczasem przyjrzała się się Bambolczykowi przez okulary. - Smok - stwierdziła. - Po łacinie Draco vulgaris. Ciekawy okaz. Pigment zielony. Interesujące. Skąd wzięłyście smoka, kochane dzieci? - Sam się wziąłem - powiedział smok. I natychmiast poczuł łupnięcie w zębie. Umilkł więc i bezbronnie patrzał tylko na babunię, która stała przez chwilę w osłupieniu. Ona również nie przypuszczała, że smok umie mówić. - Boli go ząb - odezwała się Zosia. - Proszę, zrób mu plombkę. - Plombkę - powtórzył smok z jękiem. 15 - A, doskonale - ucieszyła się babunia. - Po raz pierwszy w życiu będę leczyć smoka.. Proszę za mną. I weszła do gabinetu. W gabinecie dentystycznym pachnie bardzo szczególnie. Pod ścianami stoją oszklone szafki z błyszczącymi narzędziami, wśród których nie brak strzykawek. Błękitno-fioletowym ogniem płoną palniki spirytusowe, brzęczą maszyny do borowania. Nic nowego dla Andrzeja i Zosi. Byli już nieraz w gabinecie dentystycznym i nie bali się wcale. Ale Tchórzliwy Wicio poczuł się tu bardzo źle, choć, jak wiadomo, nie miał ani jednego zęba. Powiedział, że woli poczekać obok, i wyskoczył czym prędzej na korytarz. Stamtąd lękliwie wyglądał jednym oczkiem, by sprawdzić co się dzieje. Smok Bambolczyk zaś był tak udręczony bólem, że właściwie wszystko mu było jedno. - Proszę na fotel! - powiedziała babunia. - Proszę otworzyć usta ... to jest .. paszczę. Aha, dziura jest bardzo duża. - Postukała w chory ząb metalowym haczykiem. - Aaaaaa! - ryknął smok, aż mury szpitala zatrzęsły się od fundamentów po dach. - Aż tak boli? - zdziwiła się babunia. - Aż tak to nie - powiedział smok, trzymając się za policzek. - Ale w ogóle to boli. Ja nie chcę, żeby mi pani wierciła w tym zębie. Ja się boję. I już. - To mówiąc, stanowczym ruchem podniósł się z fotela i odszedł na bezpieczną odległość. - Tak, tak - powiedziała babunia, która już nieraz widywała podobne zachowanie. - A więc mamy bojaźliwego pacjenta. Andrzejku, chodź, pokażemy smokowi, jak się leczy zęby. - Dobra - zgodził się Andrzej. Miał właśnie jeden taki ząb, któremu przydałaby się maleńka plomba. Więc usiadł w fotelu dentystycznym, a babunia szybko, zręcznie i bezboleśnie wyczyściła wiertłem dziurę w zębie, zaplombowała i polała ciepłym woskiem. Trwało to niedługo. Smok Bambolczyk przez cały czas przesuwał się coraz bliżej fotela, wreszcie stanął tuż za plecami babuni i zaglądał do buzi Andrzeja. Ponieważ chłopiec siedział spokojnie i wyglądał na zadowolonego, smok przestał się bać. - Dlaczego go nie boli? - spytał basem. - Bo dziura w zębie była jeszcze maleńka - wyjaśniła babunia. - Bolą na ogół zęby zaniedbane. Czy pan jadł ostatnio dużo słodyczy? 16 - Ostatnio tak - przyznał smok. - A mył pan starannie zęby? - O, nie, ale to dlatego, że zapomniałem szczotki ... - A mleko pan pije? - spytała babunia. Smok milczał zgnębiony. - Wszystko jasne! - babunia odpięła serwetkę z szyi wnuka. - No, gotowe. A teraz kolej na pana smoka. - Dobra, spłóbujmy jeszcze raz - zgodził się Bambolczyk. - Ale nie będzie bolało? - Nie będzie - zapewniła go babunia. Wyjęła z szafki podłużne szklane naczynie z metalowym dziobkiem. Przycisnęła ten dziobek i rozpyliła w otwartej paszczęce smoka chłodny płyn o pomarańczowym zapachu. - Mniam! Oranżadka! - ucieszył się smok oblizując wargi. Przesunął językiem po zębach. - Co to? - zdziwił się. - Nie boli! Babunia stuknęła w chory ząb metalowym narzędziem. - Au! - ryknął smok okropnym głosem. - Boli? - zdziwiła się babunia. - Nie, ani trochę - odparł smok pogodnie. - To dlaczego pan ryczy? - Na wszelki wypadek. Dlaczego mnie nie boli? - Lekarstwo działa. Teraz możemy stukać w ząb, wiercić, plombować, nic pan nie poczuje. - Ale po co mamy stukać, wiełcić i plombować? - zdziwił się smok. - Przecież mnie już nic nie boli! Jestem zdłów! Dziękuję i żegnam. Daremnie babunia starała się wytłumaczyć, że nie zaplombowana dziura w zębie będzie się powiększać i że lekarstwo wkrótce przestanie działać, a ząb na pewno znów zacznie boleć, tylko o wiele mocniej - wszystko nie zdało się na nic. Smok zaparł się w fotelu, obiema łapami zacisnął paszczę i żadną siłą nie można go było skłonić, by pozwolił sobie wiercić w zębie. Niespodziewanie babunię wezwano do chorego, który prosił o zastrzyk. Wyszła spiesznie z gabinetu, mówiąc, że daje dzieciom trzy minuty na przekonanie smoka. Gdy zamknęły się za nią drzwi, rozległ się nagle zdyszany cienki głosik od strony okna: - Część stryju! Wszyscy spojrzeli w okno i zobaczyli stojącego na parapecie małego smoka w dżinasach, podkoszulku i granatowych tenisówkach. - Całe szczęście, że stryjo ryknął - zauważył smoczek, sfruwając lekko do wnętrza gabinetu. - Po tym ryku to bym stryja poznał na końcu świata. 17 Latałem pół dnia nad miastem i już myślałem, że stryja nie odnajdę, ble-ble. Andrzej i Zosia spojrzeli po sobie. Znów to „ble-ble"! Czy była w tym jakaś tajemnica? Smok wciąż ze zdumieniem wpatrywał się w malca. - Bambolo! Uściskaj mnie, bo zdaje mi się, że śnię! - zawołał wreszcie, wyciągając ramiona. - Dzień dobry, dzień dobry - kłaniał się Bombolo na wszystkie strony. - Chodźże już tu, u licha! Bambolo, no dawaj pycha! - cieszył się smok, przygarniając malca do piersi. - Ojeja, stryju - wyrwał się smoczek, który widać nie lubił rodzinnych czułości. - Stryjo tu traci czas, a tymczasem ... - To dopiero niespodzianka! - Bombolczyk zasypywał pocałunkami zniecierpliwionego Bambola. - Stryju, no niechże stryjo słucha - wywijał się spod zielonych warg Bambolo. - Tata mnie wysłał po stryja. Bo, stryju, Bambolina ... Smok znieruchomiał nagle. - Bambolina! - powtórzył z trwogą. - Bambolina, niestety ... - Co? Mów! - Bambolina została porwana. - Ach! - smok ryknął z przerażenia. Czy to może powietrzni piraci? .. - Skądże, stryju. Po co im Bambolina? Zresztą spotkałem ich po drodze. To oni mi powiedzieli, że znajdę stryja w Poznaniu. Nie, powietrzni piraci nie mieli z tym nic wspólnego. To sprawa znacznie poważniejsza. - Czyżby to miało związek z .. - zaczął smok i urwał. - Tak, chyba tak, stryju. Z „ble-ble" I znów to „ble-ble"! Andrzej i Zosia trącili się łokciami. Bambolczyk milczał boleśnie, zasłaniając oczy łapą. - Ach, Bambolinka, moja kruszyn- ka .. - szepnął wreszcie. Zosia nie mogła opanować ciekawości. - Kto to jest Bambolinka? - spytała. - To moja siostra - rzekł Bambolo. Smok Bombolczyk wyjął z kieszeni na piersiach maleńki portrecik malowany na porcelanie. Bez słowa podał go Zosi i zaraz zazdrośnie odebrał. Przez chwilę jednak dzieci zdołały dojrzeć na miniaturze jasnozieloną smoczą panienkę w białych falbankach, z różową kokardą na czubku zielonej główki. - Bambolinka - rozrzewnił się smok, całując czule portrecik. I nagle nasrożył się, a z jego nozdrzy buchnęły płomienie i dym. - No, ktokolwiek ją porwał, ze mną będzie miał do czynienia! - Tak, właśnie, stryju - wtrącił szybciutko Bambolo. - Tata właśnie prosił o pośpiech. W ogóle jest heca, bo mamy nie ma w domu już od miesiąca. Poleciała gdzieś na wakacje. Teraz połowa straży zamkowej szuka jej po całym świecie. Więc spieszmy się, stryju, bo ... 18 - Ani słowa! - majestatycznie przerwał smok Bambolczyk. - Ani jednego zbędnego słowa. Natychmiast startujemy. Przy dobrej szybkości, za kilka godzin dotrzemy do Bambolandii. Bambolandia! Straż zamkowa! Porwanie! Z tych słów powiało przygodą. - Czy my też możemy polecieć? - zawołali jednocześnie Andrzej i Zosia. - Jeśli helikopterem, to zgoda - powiedział smok, podwijając poły szlafroka i wciskając je za pasek. Potem stanął na parapecie okna i ugiął się lekko w kolanach. - Byle tylko nikt nie chciał podróżować na moich plecach. To by znacznie zwolniło mój lot. Andrzej gwizdnął na palcach i jego czarodziejski czerwony helikopter natychmiast przyfrunął. Z warkotem wylądował na dachu szpitala. A ponieważ okno gabinetu było tuż pod dachem, Andrzej i Zosia przedostali się do helikoptera bez większego trudu. Smoczek Bombolo oświadczył, że jest już okropnie zmęczony. Woli lecieć helikopterem, niż o własnych siłach przemierzać tyle kilometrów drogą powietrzną. Wyfrunął więc przez okno tuż za Wiciem, który zresztą był tego samego zdania co on. Razem wpakowali się do helikoptera na tylne siedzenia. Toteż gdy po trzech minutach babunia weszła do gabinetu, nie zastała tam nikogo. Tylko zza okna doleciał głos Andrzeja: - Babciu! Powiedz mamie, że wrócimy na kolację! Przerażona babunia dopadła okna, chcąc ratować dzieci, zawołać, zabronić, zganić, przestrzec i skłonić do opuszczenia dachu, ale było już za późno. Smok Bambolczyk był już tylko małą, czarną plamką na tle jasnoszarych chmur, a czerwony helikopter, wesoło warcząc, oddalał się szybko, doganiając smoka. Z okienek wychyliła się mała różowa dłoń i pomachała babuni na do widzenia. - Coś takiego ... - mruknęła babunia, złapała słuchawkę telefoniczną i zadzwoniła do swojej córki (czyli mamy Andrzeja i Zosi). - Moja droga - powiedziała. - Twoje dzieci lecą dokądś helikopterem. Kazały cię zawiadomić, że wrócą na kolację. Ale jak je znam, to również dobrze możesz się ich spodziewać za tydzień. - 0, na pewno wrócą na czas - zabrzęczał w słuchawce głos mamy. Zawsze wierzyła, że w połowie najlepszej zabawy i w sercu najciekawszej przygody dzieci potrafią przypomnieć sobie, że obiecały wrócić na kolację. Nikogo z czytelników nie trzeba przekonywać, że mama była w błędzie. To babunia miała rację. Jak zwykle. 19 Pod wieczór, kiedy czerwone słońce stało już nisko nad horyzontem, a niebo było cytrynowe, pomarańczowe i malinowe, kiedy lasy nabrały odcieni śliwkowych, a morze truskawkowych, o tej właśnie porze smok Bambolczyk i helikopter przylecieli nad wyspę Bambolandię. Piękna to była kraina: góry, lasy, doliny pełne bujnych tropikalnych roślin. Dookoła morze i białe brzegi. Pośrodku wyspy piętrzył się potężny granitowy masyw skalny. Na jego szczycie zaś wznosił się ponury kamienny zamek z wieżą, basztami i fosą. Smok Bambolczyk wskazał Andrzejowi kierunek. Helikopter posłusznie skręcił i zniżył lot. Pod nimi były teraz ciemne lasy, przecięte wstążką jasnej piaszczystej drogi. Była to jedyna droga na wyspie - prowadziła od morza do zamku i kończyła się tuż przed zwodzonym mostem nad fosą. Andrzej prowadził swój helikopter pewną ręką i pilnie słuchał objaśnień smoczka Bambolo. Lecieli właśnie nad drogą i Bambolo tłumaczył, czemu nie ma więcej dróg w Bombolandii. - W naszym państwie - mówił - mieszkają wyłącznie smoki. Wszyscy mamy skrzydła, więc poruszamy się w powietrzu. Tę drogę kazał wysypać mój pradziad, kiedy paraliż dotknął go na stare lata. Nie mógł fruwać, więc tylko zażywał spacerów. Zosia popatrzyła z góry na drogę biegnącą między lasami. - Andrzejku - powiedziała nagle. - Patrz, jakiś wózek! Rzeczywiście, dwa szare cienie pchały po piasku złocisty wózek. - No, Andrzejku! - nalegała Zosia. - Uhm - mruknął brat. Właśnie wykonywał ostry zwrot i musiał uważać, bo skały spiętrzyły się przed helikopterem niebezpiecznie blisko. Za to Bambolo rzucił się do oszklonych drzwi kabiny. - Ona! - wrzasnął. - Ona! Wiozą Bambolinę! Andrzej o nic nie pytał. Wystarczyło mu tylko usłyszeć wrzask Bambola, by zrozumieć, że musi natychmiast działać. Przycisnął dźwignię, 20 i helikopter poleciał gwałtownie w dół. Zbyt gwałtownie. Wszystkim trochę zaćmiło się w oczach i kiedy doszli do siebie na tyle, by wyjrzeć w dół, ujrzeli pod sobą już tylko pustą drogę. - Minęliśmy ich! - zaskrzeczał Wicio. - Zawracaj! Tuż na piaszczystą drogą Andrzej wykonał ryzykowny zwrot i skierował helikopter w przeciwną stronę, na spotkanie wózka. - Zauważyli nas! - wrzasnął znów Bambolo, łomocząc w szybę kabiny. - O, pędzą ile sił! Skręcają w las! Andrzej, szybko! Za późno. Lecąc z przeciwka, zdołali tylko dostrzec na gwałtownie skręcającym wózku coś zielono-białego, z różową kokardą na głowie. Jeszcze sekunda - i dwa szare stwory z wózkiem zniknęły w gęstwinach tropikalnego lasu. Zbite masy bujnych liści, gałęzi, kwiatów i pnączy skryły uciekinierów całkowicie. Z helikoptera nie można było ich dostrzec. - Ląduję! - krzyknął Andrzej. - Znajdźcie punkty orientacyjne! Bombolo i Zosia odszukali wzrokiem miejsce, gdzie uciekinierzy skryli się wśród zieleni. - Między tym żółtym krzewem a uschłą palmą! - zawołał Bombolo. - Prędzej, prędzej! Czerwony helikopter osiadł na drodze. Jeszcze wirowało jego małe srebrzyste śmigło, kiedy Bombolo i Zosia wyskoczyli na drogę i pognali w stronę uschłej palmy. Tymczasem Andrzej wyłączył silnik, wyskoczył i zasunął drzwi kabiny. - Co się dzieje? - rozległ się z góry bas smoka Bambolczyka. Widząc dziwne manewry helikoptera, zawrócił również i teraz zawisł w powietrzu trochę powyżej czubków drzew, wachlując delikatnie skrzydłami. - Jest Bambolinka! - krzyknął do niego Andrzej, osłaniając usta złożonymi rękami. - Cooooo? - z gwizdem zjechał z powietrza smok. - Gdzie? Jak?! Andrzej pokazał mu tylko Zosię i Bambola, którzy właśnie dobiegali do ściany lasu i niebawem zniknęli między żółto kwitnącym krzewem a uschłą palmą. Smok natychmiast ruszył za nimi. Pobiegł też i Andrzej, tylko ptak Wicio, ostrożny jak zwykle, wolał nie narażać się na nieznane niebezpieczeństwa. Zawołał więc z daleka do pędzącego Andrzeja: - Zostanę tu, na straży! - i spokojniutko usiadł na helikopterze, pod śmigłem. Schował dziób pod skrzydło i zamknął oczy. I zasnął - niestety. Gdyby nie zasnął, miałby szansę uratować porwaną Bambolinkę. Ale Wicio był przecież niczym innym, tylko gadającym ptakiem - tchórzliwym MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8 iel. 58 88 91 Filia lir 2 Wypożyczalnia dla dzieci 21 i dosyć już zmęczonym podróżą. Więc zasnął i nie wiedział nic o świecie. Z wolna zapadał zmierzch. Pohukiwania i nawoływania poszukiwaczy oddalały się coraz bardziej w głąb lasu. A Wicio spał. Wokół panowała cisza. I nagle w tej ciszy zaszeleściły ciche, ostrożne kroki. Dał się słyszeć stłumiony skrzyp wózka. Słońce zapadało za horyzont i zaraz ciemnofioletowy mrok wypełzł spod drzew jak dym. A razem ze zmierzchem wytoczył się z lasu dziecięcy wózek pchany przez dwa małe, szaro odziane smoki. Skrzypienie kół ustało, kiedy wózek wjechał na piaszczystą drogę. Cichutko przetoczył się obok helikoptera. W wózku leżała uśpiona Bambolina - czteroletnia siostra Bambola. A Wicio spał! Dwa małe smoki minęły helikopter, nie zauważywszy skulonego pod śmigłem ptaka. - Wykiwaliśmy ich, słowo daję! - cieszył się jeden ze smoczków. - Będą nas szukać bez końca w tamtej części lasu, a my tymczasem przejdziemy na drugą stronę drogi. Nawet nie musimy uciekać za daleko. Nie przyjdzie im do głowy, że jesteśmy po przeciwnej stronie. - A ja ci mówię - szepnął drugi smoczek - że trzeba znaleźć kryjówkę. Najlepiej gdzieś w gęstwinie. Szepcząc i popychając wózek, porywacze dotarli do przeciwnej ściany lasu i wjechawszy w wąską ścieżkę przystanęli. Gdyby Wicio nie spał ... Ale, niestety, zasnął tak mocno, że nie obudziły go ani szepty, ani chichoty, ani nawet szuranie suchej liściastej gałęzi, którą jeden ze smoczków zamiatał drogę, żeby zatrzeć ślady. Po chwili koleiny, wyryte w białym piasku, znikły zasypane i zamiecione, i już nic nie wskazywało kierunku, w którym pojechał wózek. Ostatnie skrzypnięcie kół - i wszystko ucichło. Las skrył zarówno małe smoki, jak złocisty wózek z Bambolina. Późnym wieczorem, kiedy niebo pełne było wielkich, jasnych gwiazd, czerwony helikopter wyleciał zza ciemnej ściany lasu. Migocząc światełkami, zatoczył łuk nad potężnym, ciemnym i uśpionym zamkiem, wreszcie łagodnie osiadł na jego wewnętrznym dziedzińcu. Teraz już i smok Bambolczyk siedział w kabinie. Był zbyt zmęczony, by lecieć o własnych siłach. Zresztą, zmęczeni i przygnębieni byli wszyscy - poszukiwania trwały tak długo i nie zdały się na nic. Daremnie przedzierali się przez gęstwinę, daremnie kaleczyli dłonie kolczastymi 22 gałęziami, próżno zaglądali pod każdy niemal krzaczek. Bambolina i porywacze znikli! Toteż po wylądowaniu siedzieli przez chwilę bez ruchu w przytulnej kabinie helikoptera. Nikt nic nie mówił, i właściwie nikomu nie chciało się wysiąść. Dopiero Wicio, który był wesoły, bo świetnie się wyspał, przerwał milczenie: - Co myślicie o kolacji? - spytał i wszyscy naraz poczuli, jak napływa im do ust ślinka. - O! - powiedział Bambolczyk. - Ten ptaszek ma rację, chodźmy na kolację. Oczywiście zapraszam i na nocleg. Wzdychając i powłócząc nogami, zmęczona gromadka weszła po szerokich kamiennych schodach. U ich szczytu wznosiła się brama, a przed bramą stał mały, złośliwy smok w zbroi strażnika. - Do kogo? - spytał. - Proszę o przepustkę. Ble-ble. - To ja, Bambolo, i mój stryj, i nasi goście. - Jacy goście? Niech okażą przepustkę. Ble-ble. - Nasi goście, przyjacielu - wtrącił basem smok Bambolczyk - nie potrzebują przepustek. Są bardzo zasłużeni w sprawie poszukiwania Bamboliny. - A ja i tak ich nie wpuszczę. Przepis to przepis. Ble-ble. - Bez kawałów. Jesteśmy zmęczeni i głodni. - A nie wpuszczę! Pana wpuszczę i panicza Bambola wpuszczę, A obcych wpuszczać mi nie wolno. Rozkaz księcia. Ble-ble. - Ty durny służbisto! - ryknął smok Bombolczyk. - Wołaj mi tu zaraz księcia! - Jego Wysokość już śpi. Ble-ble. - No więc jakie widzisz wyjście, ty matołku! - Ja tu nie jestem od widzenia wyjścia. Ja tu jestem od widzenia wejścia. Ble-ble - powiedział zadowolonym głosem strażnik i zagrodził halabardą przejście. - Ojej, stryju - mruknął Bambolo. - Po co się stryjo z nim użera? Bierzmy ich na plecy i lećmy na piętro! - Masz słuszność, Bombolo - rzekł smok i wziął Andrzeja na plecy, po czy uleciał z nim w powietrze. Zosia, jako osóbka znacznie lżejsza od brata, usiadła na plecach Bambola. A Wicio, stworzenie latające samodzielnie, wzbił się na wysokość pierwszego piętra. Jednakże kiedy wszyscy stanęli na szerokim kamiennym balkonie, przekonali się, że czujny strażnik nie dał za wygraną. Z wnętrza zamku dochodził przeraźliwy dźwięk wielu dzwonków, a po chwili do ich chóru dołączyło się basowe urywane buczenie ochrypłej syreny okrętowej. Andrzej i Zosia popatrzyli na siebie i parsknęli śmiechem. Jeżeli książę istotnie spał, to miał przykre przebudzenie. Właśnie włączyła się jeszcze jedna syrena alarmowa. Cały zamek aż trząsł się w posadach. 23 Książę Bambolarz, jak się okazało, jeszcze nie spał. Leżał tylko w łóżku i myślał o porwaniu, a także o innych trudnych sprawach minionego dnia. Kiedy usłyszał sygnały alarmowe, wdział spiesznie szlafrok z pąsowego aksamitu, złapał wielostrzałowy pistolet spod poduszki i podążył na spotkanie gości. Na widok brata i syna uspokoił się zupełnie. - Kolacja! Ble-ble! - krzyknął i w mgnieniu oka sala, w której wszyscy się znajdowali, zaroiła się smokami w fartuszkach i smokami w liberiach, biegnącymi w różne strony, niosącymi świece w lichtarzach i otwierającymi drzwi. Za chwilę do sali wjechał wielki stół na kółkach, załadowany najwspanialszymi smakołykami. Andrzej zaczął przepraszać księcia za tak późne odwiedziny, ale ten przerwał mu już po kilku słowach. - I tak nie spałem - warknął. - Szkoda, że ten idiota na dole narobił hałasu. Ble-ble. To ciągle powtarzanie „ble-ble" brzmiało naprawdę zagadkowo. A równie zagadkowe było to, że smoczek Bambolo, kiedy tylko znalazł się przed obliczem ojca, natychmiast zaczął także mówić „ble-ble", i to niezwykle często. Opowiadanie o tym, jak dzielnie zachowali się Andrzej i Zosia, szukając przez wiele godzin Bamboliny, pełne było tego bleblania i kończyło się też okrzykiem „Ble-ble!". Książe Bambolarz słuchał bez słowa, nie zmieniając pozycji. Siedzieli wszyscy wokół biało nakrytego stołu i Andrzej widział dokładnie straszną paszczę Bambolarza - zupełnie niepodobną do paszczy jego brata, Bambolczyka. O, książę Bambolarz był zupełnie inny niż jego brat. Od razu widać było, że jest bardzo zły i groźny. Jego paszcza nie znała uśmiechu. Jego głos był straszny i charkotliwy. Jego oczy były nieufne i pełne wściekłości. Jego mina zdradzała brzydki charakter i niecne zamiary. Siedzieli wszyscy pośrodku ponurej sali. Była tak wysoka, że sufit ginął w ciemnościach. Ciemno było także nawet wokół stołu. Drżący blask świec, osadzonych w metalowych lichtarzach, oblewał tylko biały obrus i - piramidy, stosy, budowle z jedzenia. Trufle, raki, homary, łososie, kawior', pasztet z gęsich wątróbek zapiekany w wieży z ciasta, pieczona dziczyzna, wina, soki, i owoce - wszystko to było zgromadzone na stole w wymyślnych kształtach i choć nasi podróżnicy jedli już od pół godziny - w górach smakołyków nie dawał się dostrzec uszczerbek. Tylko Zosia jadła mało. Sennie i bez zapału dłubała widelcem w talerzu z sałatką. Wreszcie główka się jej kiwnęła raz i drugi i dziewczynka zasnęła nagle, opierając czoło z jasną grzywką o wielką szynkę. Biedna Zosia, była dzisiaj okropnie zmęczona. 24 Andrzej też był senny, ale niepokój kazał mu zachować trzeźwość umysłu. Zastanawiał się, czy tym razem przygoda nie jest trochę zbyt wspaniała. Noc, dom daleko, rodzice nie wiedzą nawet, dokąd poleciały dzieci ... znikąd ratunku w razie niebezpieczeństwa. A tu tajemniczy i ponury zamek ... a naokoło smoki ... smoki ... i tylko smoki ... - kawałek łososia stanął Andrzejowi w gardle, więc popił go sokiem z kryształowego kielicha. Smok Bambolczyk natomiast pił dużo wina i w trosce o swój ząb unikał jedzenia. Wkrótce zrobił się osowiały, wzdychał ciężko i gadał coś pod nosem o małej Bambolinie. Smoczek Bambolo zaś jadł straszne ilości wszystkiego, jakby głodował od tygodni. - Synu, kończ - powiedział książę Bambolarz. - Wszyscy niech już idą spać. Jutro dalsze poszukiwania. Znajdziemy Bambolinę i znajdziemy porywaczy! I do wieży ich! Ble-ble! - ostatnie słowa wyryczał głosem tak okropnym, że Andrzejowi zimny dreszcz przebiegł po plecach. Coraz mniej podobała się chłopcu przygoda. Postanowił, że trzeba jak najprędzej wracać z Zosią do Poznania. Ech, można wyruszyć jeszcze dziś, gdyby nie to, że Zośka właśnie zasnęła. Ale jutro o świcie .... - Jutro o świcie - powiedział nagle książę Bambolarz głosem coraz bardziej charkotliwym - pobudka. My wszyscy i strażnicy. Nikogo nie może brakować. I sfora psów. Przeczeszemy całą wyspę. Ble-ble. - Dziwi mnie, drogi bracie, żeś dotychczas tego nie zrobił. Ble-ble - odezwał się z wyrzutem smok Bambolczyk. Książę rzucił mu złe spojrzenie. - Myślałem, że są na innej wyspie. Albo jeszcze dalej. Ble-ble. - To głupio myślałeś - zauważył smok Bambolczyk nieostrożnie, gdyż wypił już nieco za wiele wina. Zrozumiał to w jednej chwili, gdy w ślepiach księcia zapaliły się jakby dwa czerwone płomyki, a jego zielona łapa schwyciła nóż tkwiący w pieczeni i cisnęła go przez całą długość stołu. Ostrze świsnęło obok głowy śpiącej Zosi, błysnęło przed nosem Andrzeja i wbiło się w oparcie krzesła, tuż za głową smoka Bambolczyka. - Uważaj, co mówisz! Ble-ble! - warknął książę Bambolarz. - Prze ... przepraszam - wyjąkał przerażony Bambolczyk i podniósł się od t stołu. - Wybacz, drogi bracie, nagle poczułem się senny. - A gdzie „ble-ble"?! - ryknął książę. - Ble-ble, oczywiście, ble-ble! - posłusznie odpowiedział Bambolczyk i spiesznie wyszedł. Andrzej szarpnął za łokieć śpiącą siostrzyczkę. Podniosła głowę. - My też już się pożegnamy - powiedział Andrzej, ciągnąc Zosię za rękę. - A gdzie „ble-ble"? - zaryczał książę, kierując ku Andrzejowi swoje czerwone oczy. - Jakie znów „ble-ble"? - spytał chłopiec. 25 - On nie wie! Bambolo, wyjaśnij mu. Ble-ble. - Tak jest, tato. Więc Andrzeju, musisz wiedzieć, że tata ... - Jego Wysokość książę Bamboiarz, ble-ble! - ryknął smok na syna. - Tak jest, Wasza Wysokość. Otóż Jego Wysokość książę Bamboiarz wprowadził w naszym kraju nowy język, znacznie lepszy od poprzedniego.Jest to język „ble-ble". - Smoczek Bambolo spuścił oczy, jakby zakłopotany, i drewnianym głosem mówił szybko dalej: - Język „ble-ble" jest fantastycznie prosty. Zamiast wielu różnych słów mówi się po prostu „ble-ble". I już. Nie ma gramatyki, nie ma ortografii, nie ma składni i innych niepotrzebnych głupstw. Nikt nie robi błędów, bo mówi się wyłącznie „ble-ble". Ble-ble. - 0 - powiedział Andrzej niepewnie. - Chciałbym coś usłyszeć w tym języku. - Bleble. Bleble ble bleble - rzekł Bambolo i spojrzał wyczekująco na Andrzeja. - Hm ... - mruknął chłopiec. - Prawdę mówiąc, nie rozumiem. - Pewnie, ale to nic - powiedział Bambolo. - Czy koniecznie musisz rozumieć? Ble-ble. - No, wolałbym rozumieć, prawdę mówiąc. - A więc powiedziałem: „Proszę. Piękna dziś pogoda". - Nie, Bambolo. Powiedziałeś tylko kilka razy „ble-ble". - A ten znów czego się mądrzy?! - wrzasnął książę Bamboiarz, waląc pięścią w stół. - Widzi przecież, że jeszcze pracujemy nad szczegółami! W każdym razie niech pamięta, że język „ble-ble" obowiązuje absolutnie wszystkich mieszkańców i gości wyspy. Jeśli ktoś ma naprawdę coś ważnego do powiedzenia, może mówić normalnie, ale zawsze na zakończenie musi dodać „ble-ble" na cześć mojego pomysłu! Ble-ble! - Ależ to strasznie głupie! - nie wytrzymał Andrzej. I roześmiał się głośno. A to był wielki błąd. W jednej chwili stół z kolacją, kryształami, zastawą i kwiatami w wazonach poleciał przez całą salę, rzucony potężnymi ramionami księcia Bambolarza. Okropny ryk wydarł się z książęcego gardła, z nozdrzy trysnęły płomienie i dym, a z paszczy potoczyła się piana. - Do wieży! Do wieży z nim! - ryczał Bamboiarz, tupiąc nogami. Przerażona Zosia wubuchnęła płaczem. Potem przypadła do brata i objęła go ramionami. Wicio, osłabły ze strachu, schował się za kamienną kolumną i siedział tam cicho jak mysz pod miotłą. Smoczek Bambolo, nie mniej niż inni wystraszony, stał nieruchomo i wykręcał sobie paluszki. - Ble, ble, tata - rzekł wreszcie nieśmiało. - Nie gniewaj się, przecież wiesz, że jesteś genialny. Ble-ble. - Ma mówić „ble-ble"! - wrzasnął Bamboiarz, pokazując paluchem Andrzeja. - Nie powiem - wycedził Andrzej przez zęby. - Nie powiem. - Straż! Zabrać tę dziewczynę! I do wieży! - zaryczał smok, łapiąc Zosię za ramię. 26 - Powiem! - krzyknął Andrzej, wydzierając siostrę z uchwytu księcia. - Ble-ble! - Jeszcze raz! Ble-ble! - Ble-ble! Ble-ble! A teraz dobranoc, Wasza Wysokość - powiedział Andrzej, mocno przyciskając Zosię. Tak bardzo ją kochał w tej chwili. - Dobranoc, ble-ble. - Zaprowadzę was do sypialni - szybko rzekł smoczek Bambolo i spuścił oczy, żeby nie widzieć znaków, jakie dawał mu ojciec. - Wasza Wysokość, czy możemy odejść? - A gdzie „ble-ble"? - powoli i groźnie spytał książę. - Ble-ble, tato. Ble-ble. - No, jazda, precz mi z oczu! Ble-ble! - ryknął Bambolarz i rzucił 0 kamienną ścianę kryształowym pucharem. I kiedy okruchy szklane z brzękiem i dzwonieniem toczyły się po kamiennej posadzce, a chichot księcia rozbrzmiewał w całej wielkiej sali - dzieci i smoczek Bambolo co sił w nogach pędzili długim, ciemnym 1 zimnym korytarzem. Nad nimi, a czasem i przed nimi łopotał skrzydłami gadający ptak Wicio. - To tu - cicho powiedział Bambolo i nacisnął ogromną żelazną klamkę. Masywne dębowe drzwi uchyliły się powoli, ukazując jasno oświetlone wnętrze niedużej sypialni. Pod ścianami stały naprzeciw siebie dwa rzeźbione łóżeczka z ciemnego drzewa. Nad każdym z nich zwisał błękitny baldachim. - To nasz pokój - szepnął Bambolo. - Teraz nie mogę tu spać. Za karę, że nie dopilnowałem Bamboliny, muszę spać na podłodze, w pokoju taty. No, dobranoc. - Bambolo, poczekaj! - Andrzej przytrzymał smoczka za rękę. - Chcę cię jeszcze o coś spytać ... - Nie, nie mogę, nie mogę - zaszeptał Bambolo, odwracając oczy. - Muszę zaraz wrócić. Tata będzie mnie przepytywał z „ble-ble". Co wieczór to robi. Lecę, dobranoc! - Do jutra! - Andrzej klepnął smoczka w ramię. Było mu go żal. Biedny Bambolo nie miał lekkiego życia w tym wspaniałym zamku. Zniknął za drzwiami i zamknął je z hukiem i zgrzytaniem. Andrzej i Zosia weszli dalej, do sypialni. Wicio siedział już na rzeźbionym gzymsie szafy i wyglądał na niespokojnego. - Nie podoba mi się tu - oświadczył. - Całkiem ładnie, o co ci chodzi? - sprzeciwił się Andrzej, rozglądając się po pokoju smocząt. Ściany były tu obite błękitnym aksamitem, haftowa- 28 nym w złote serduszka. Pod ścianami stały długie, lśniące półki, pełne najpiękniejszych książek z bajkami i zabawek ze złota i kości słoniowej. W oszklonej szafie stały rzędem śliczne lalki-smoki w haftowanych sukienkach albo złotych mundurkach. Był również pokoik tych smoko-lalek, w którym wszystkie sprzęty, meble i nawet lampy zrobione były z niezwykłą starannością i wyglądały jak prawdziwe. Tak, smoczki były bogate. Ale czy były szczęśliwe? - Chcę stąd wyjść - powiedział stanowczym głosem ptak Wicio. - Mówię wam, trzeba uciekać! Jeśli nie stało nam się nic złego dziś, to stanie się jutro, na pewno! - Racja - zgodził się Andrzej i zdecydowanie odstawił na półkę maleńki złoty powóz, zaprzężony w sześć srebrnych koników. - Racja - zgodziła się Zosia i odłożyła na miejsce cudowną książkę z obrazkami, która na tytułowej stronie miała napis: „Dla Bambola na urodziny - od mamy". - Co prawda - dodał Andrzej - jestem strasznie senny. - Usiadł na brzegu łóżka pełnego falbanek, koronek i haftowanych kołderek. - Jeśli mam prowadzić helikopter przez całą noc, muszę teraz przespać się choć z godzinkę. - Jeszcze nigdy nie spałam w takim ślicznym łóżeczku - powiedziała Zosia rozmarzonym głosem i niby od niechcenia położyła głowę na poduszce z wyhaftowanym napisem BAMBOLINKA. - O, jak mięciutko... Jak cieplutko ... - zrzuciła sandałki i wsunęła się pod kołdrę. - Jak dob- rze... - wymruczała jeszcze i za chwilę spała już głęboko. - Ona śpi! - gniewnie zaskrzeczał Wicio. - No, nie będziemy jej przecież budzić - ziewnął Andrzej. - Miała dziś ciężki dzień. Daj spokój. Wiciu, prześpijmy się trochę. Nic złego nam się nie stanie tej nocy, na pewno wszyscy już zasnęli - mówiąc to, zdejmował koszulkę. - A jutro uciekamy. Wiesz, że mój helikopter przyleci na każde gwizdnięcie. - No, jak tam chcesz - powiedział Wicio obrażonym głosem. - Jesteś taki mądry, to sobie zostań. Ale ja uciekam. Proszę tylko, żebyś otworzył mi okno, bo sam nie potrafię. - To dziwne - rzekł Andrzej rozglądając się po pokoju. - Tu nie ma ani jednego okna. - Wobec tego otwórz drzwi. Andrzej podszedł do ciężkich dębowych drzwi, którymi niedawno weszli, i nacisnął klamkę. Nacisnął raz, potem drugi. - Wiciu - powiedział . - Tylko się nie przestrasz. Wiciu ... te drzwi ktoś zamknął. Od zewnątrz. - No, tak - powiedział Wicio głosem świszczącym z przestrachu. - A więc proszę. A ja mówiłem. Ja ostrzegałem. Nikt mnie nie słuchał. 29 Jesteśmy oczywiście uwięzieni. - Na to wygląda - odrzekł Andrzej, mocując się z klamką. - Kto nas zamknął? Czyżby Bambolo? - Jasne, że on! - wybuchnął Wicio. - Nie mógł ci spojrzeć w oczy, kiedy wychodził! I tak się niby spieszył! - To jeszcze nic złego - bronił Andrzej Bambola. - Nie mógł patrzeć mi w oczy, bo jeszcze nie jest całkiem zły. A ty co chciałbyś, żeby nas tu zamknął, ale przedtem patrzał nam w oczy? - Nie, wolałbym żeby nas w ogółe nie zamykał! - zirytowanym głosem odparł Wicio. - A ty go jeszcze bronisz! Przecież to smok! Taki sam gagatek, jak jego ojciec! - Wcale nie taki sam - powiedział Andrzej odchodząc od drzwi. Nalał wody z porcelanowego dzbana do ślicznej staroświeckiej umywalni i zaczął się myć. - Nawet nasz Bambolczyk boi się księcia, choć to jego brat. - Prawda, Bombolarz jest jednak dużo okropniejszy, niż wszystkie smoki razem wzięte - przyznał Wicio, wzdrygając się na wspomnienie strasznych scen w jadalni. - Zupełne wariactwo z tym „ble-ble" - Andrzej umył twarz i szyję i teraz wycierał się puszystym ręcznikiem. - Dlaczego książę tak się wściekał, kiedy powiedziałem, że „ble-ble" jest głupie? - Bo tym samym powiedziałeś, że ON jest głupi - wytłumaczył Wicio. - A ja z własnego doświadczenia wiem, że najbardziej się obrażam, kiedy ktoś ma rację. Powiedz mądremu, że jest głupi. Czy się obrazi? Skąd. Wcale go to nie obejdzie. Ale głupiec zaraz wpadnie w szał. Tak właśnie jest, chociaż nie wiem dlaczego. - To „ble-ble" jest naprawdę idiotyczne - Andrzej zaczął myć nogi. - Gdyby wszyscy rzeczywiście mówili tylko „ble-ble", to działyby się głupie rzeczy. Człowiek nie miałby nic do powiedzenia, bo i tak nikt by go nie zrozumiał. A jakby nie miał po co mówić, to pewnie przestałby myśleć. A jakby nie miał już żadnej porządnej myśli, to stałby się zupełnym zerem. - Kto wie, czy księciu nie o to właśnie chodzi? - zastanowił się Wicio. - Może łatwiej mu rządzić samymi zerami? - Pewnie, że łatwiej. Ale nie wierzę, żeby jego poddani dobrowolnie bleblali. Jest tyle pięknych słów, prawda, Wiciu? - Oj, prawda, Andrzeju. I każde piękne słowo oznacza jakąś piękną rzecz. Czy gdyby nie było pięknych słów, to te piękne rzeczy stałyby się brzydsze? - Zupełnie możliwe, Wiciu. Na przykład, gdyby nie było słowa „kocham" - powiedział Andrzej. - Gdyby zamiast tego słowa było „ble-ble" ... Co wtedy mówiłaby mama? - Mówiłaby ci „ble-ble", mój chłopcze. Czemu masz smutną minę? - Ja? Skądże znowu! - rzekł Andrzej dziarsko, bo nie lubił przyznawać się do słabości. A właśnie teraz miał łzy pod powiekami bo przyszło mu do głowy, że kto wie, kiedy znów zobaczy dom i rodziców .... - Kto wie, kiedy ich zobaczymy - szepnął Wicio, całkiem jakby słyszał myśl Andrzeja. - Może już nigdy ... I dwie łzy spłynęły po jego żółtym dziobie. - Wiciu, nie becz - powiedział Andrzej miękko. - Pamiętaj, nie wolno nam tracić odwagi. I nie wolno straszyć Zośki. To przecież dziewczyna. Będziemy udawać, że wszystko jest w porządku, co? - Uhm - mruknął Wicio i otarł łzy skrzydłem. - A teraz spać! Jeśli nic nie poradzimy na zamknięte drzwi, to nie warto tracić nocy. Kto wie, co nas jutro czeka. Mężczyzna wyspany to mężczyzna dzielny, mój Wiciu. Było to ulubione zdanie tatusia. Jasne i bezchmurne było niebo następnego dnia. Wschodzące słońce błyszczało jak malinowa kulka nad ciemnoniebieskim paskiem lasu. I w lesie, i w ogrodzie uwijały się ptaki. Właśnie niedawno się obudziły i teraz świergotały beztrosko. Na tarasie zamku zgromadziła się obława: siedem przysadzistych smoków w lekkich zbrojach i skórzanych butach. Byli to wszyscy strażnicy, jakich miał obecnie pod dowództwem książę Bambolarz. Zazwyczaj pełnili oni wartę przy wejściu i na wieży - dziś jednak zostali odwołani do pomocy w poszukiwaniach. Bambolina musiała być odnaleziona za wszelką cenę! Stali więc na tarasie, trzymając na uwięzi kilkanaście psów myśliwskich. Psy wyrywały się, skomliły albo ochryple szczekały grubymi głosami. Zewsząd dawał się słyszeć monotonny bełkot - to strażnicy rozmawiali między sobą językiem „ble-ble". . Na tarasie pojawił się teraz książę Bambolarz w stroju myśliwskim. Miał na sobie krótkie zielone pumpy, kurtkę z kieszeniami i kapelusik tyrolski z piórkiem. Obwieszony był najróżniejszą bronią, jakby wybierał się na kilkumiesięczne polowanie do Afryki. - Śniadanie, ble-ble! - zarządził podchodząc do stołu. Służący podsunął mu krzesło i książę zasiadł uroczyście przy stole, lekceważąc prześliczny widok, jaki roztaczał się z tarasu. Nie interesowało go wschodzące słońce ani góry, ani doliny, ani morze, ani las. Mamrocząc pod nosem „ble-ble", służący podał białą kawę, bułki i całą salaterkę jaj na miękko, które książę Bambolarz wrzucał do paszczy po kilka sztuk i gryzł z chrzęstem, zasypując je garstką soli. Śniadanie dzisiejsze było wyjątkowo skromne ze względu na pośpiech. Kiedy zjawił się ziewający, zaspany Bambolo, książę przede wszystkim dał mu po uchu, a następnie za karę pozbawił śniadania. - Mówiłem, pobudka o świcie! - zakończył krótko. Smok Bambolczyk, który też zaspał, wszedł na taras przeciągając się rozkosznie. Ubrany był w swój granatowy szlafrok i biały szalik. Widok ten rozwścieczył księcia Bambolarza tak bardzo, że aż zakrztusił się jajkiem. 32 Ziewający Bambolczyk nie zauważył tego od razu. - Śliczny poranek - zagadnął brata. - Mój drogi, każ znaleźć dla mnie strój myśliwski. Nie będę przecież przedzierał się przez chaszcze w moim najlepszym szlafroku. - A gdzie „ble-ble"? - ryknął z furią książę Bambolarz. - Szlafroku, ble-ble - dokończył szybko Bambolczyk. Usiadł przy stole. Nalał sobie kawy i połknął bułkę z masłem. - A gdzież to nasi przyjaciele, tak zasłużeni w poszukiwaniach Bamboliny? - spytał. - Pod kluczem - burknął Bambolarz. - Zaraz każę ich przenieść do wieży. Ble-ble. - Do wieży?! - krzyknął Bambolczyk i zerwał się na równe nogi. - Ależ, drogi bracie, za co?! Ble-ble. - Nie podobają mi się. Gadają za dużo. Myślą za dużo. Nie mówią „ble-ble". Ble-ble. - Wasza Wysokość, ble-ble, - proszę się zastanowić - z naciskiem powiedział smok Bambolczyk. - Oni mają helikopter. - No to co, ble-ble?! - Mogą nam bardzo pomóc. Dwie pary oczu więcej! No a ten ich ptaszek też nie jest głupi, ble-ble. - Kto głupi? Kto głupi?! - uniósł się gniewem książę. - Nikt nie jest głupi, Wasza Wysokość, ble-ble, nikt absolutnie. Mówiłem 0 tym ptaszku, że niegłupi. Ble-ble. Bambolarz zamyślił się głęboko. - Ach, ten... - mruknął. - Niegłupi, co? Dobrze, żeś mi powiedział! Hej, straż, ptaka do wieży, ble-ble! - A dzieci? - spytał smok Bambolczyk. - Wypuścić. Warunkowo. Znajdą Bambolinę, to będą wolne. A jak nie znajdą, to do wieży! Ble-ble. I tym sposobem Andrzej i Zosia zostali uwolnieni z pokoju małych smocząt. Nie wiedzieli nawet, jak wielkie groziło im niebezpieczeństwo. Zwyczajnie obudzili się, umyli, ubrali i usłyszeli, jak zazgrzytał klucz w zamku drzwi. Strażnik z psem zajrzał do pokoju, machnął ręką 1 powiedział: „Ble-ble! Andrzej domyślił się, że mają wychodzić. Ujął rękę Zosi, skinął na Wicia i poszedł do drzwi. Ale Wicio nie ruszył się z miejsca. Siedział nastroszony na pięcioramiennym świeczniku pod sufitem. Wbił oburzone spojrzenie w strażnika i ani drgnął. Strażnik, który przybył tu, by zabrać Wicia i zamknąć go w wieży, podszedł urzędowym krokiem pod świecznik i zaczął wymachiwać halabardą, wołając: - Bleble, bleble! - Co to za głupek! - rozległy się wtedy wyraźne i głośne słowa Wicia 33 i rozzłoszczony ptak śmignął pod sufitem jak czerwona błyskawica. W jednej chwili znalazł się na korytarzu, korzystając z tego, że strażnik w swej głupocie zostawił drzwi, otwarte na oścież. Na korytarzu zaś było okno / na szczęście - uchylone. Andrzej i Zosia, stojący nie opodal, usłyszeli tylko skrzek: - Cześć, dzieciaki! Lecę po pomoc do domu! - i ujrzeli Wicia już wysoko pod błękitnym niebem. Oddalał się coraz szybciej i coraz wyżej. To samo poranne słońce, które oświetlało taras zamku Bambolarza, padało ukośnymi promieniami na balkon domu przy ulicy Słowackiego. Na balkonie stała mama Andrzeja i Zosi i aż do bólu w oczach wpatrywała się w niebo, czy nie leci czerwony helikopter. Nie. Nie leciał. Tatuś siedział w pokoju przy telefonie i zamawiał zamiejscowe rozmowy do wszystkich krewnych i znajomych w kraju i za granicą. Robił to bez przerwy od wczorajszego wieczora, kiedy zrozumiał, że dzieci już na pewno nie wrócą na kolację. Ale u żadnej cioci, u żadnego kolegi, u żadnego wujka nie było Andrzeja i Zosi. Andrzej i Zosia byli przecież w Bambolandii. Ale tego rodzice nie wiedzieli, bo i skąd? Ochrypłe szczekanie rozniosło się po całym wielkim lesie. Obława posuwała się naprzód. Siedmiu strażników, rozstawionych w sporych odstępach, smok Bambolczyk i książę przyodziani w stroje myśliwskie, mały Bambolo w kaloszach i Andrzej z Zosią w helikopterze - tak oto przedstawiał się skład obławy. Tuż przed akcją książę Bambolarz wydał rozkazy. Uważał, że najlepiej będzie, jeśli strażnicy nie użyją skrzydeł, tylko pójdą z psami przez zarośla. On sam oraz jego brat Bambolczyk i syn Bambolo mieli iść ze strażnikami. Księciu wydawało się bowiem, że psy na pewno wywęszą Bambolinę. Dano im przecież jej czapeczkę do powąchania. W takim przypadku wolał być na miejscu, kiedy strażnicy złapią porywaczy. Zadaniem Andrzeja było pilnowanie helikoptera, Zosia natomiast miała pilnie wypatrywać porywaczy. Gdyby ujrzała coś podejrzanego - Andrzej miał wystrzelić czerwoną rakietę sygnalizacyjną. Żaden ze strażników nie przyznał się jeszcze, że Wicio nie siedzi w więzieniu. Nie było na to czasu, a poza tym - strażnicy nie mieli odwagi. Nigdy dotąd bowiem, w całej historii Bambolandii, nie zdarzyło się, by jakikolwiek rozkaz księcia nie został wykonany. Książę nie wiedział więc, że Wicio przebywa na wolności. A ponieważ nie wiedział, nie zaprzątał sobie nim głowy, tylko całą uwagę skupił na poszukiwaniach. Obława przedzierała się równomiernie przez gęstwiny leśne, ale psy już dawno zgubiły trop. Nic dziwnego. Poszukiwania rozpoczęto przecież od owego miejsca między żółtym krzewem a uschłą palmą. Nikt nie wiedział, że porywacze z Bamboliną wcale nie poszli tą częścią lasu. I podczas kiedy książę Bambolarz ze swoją obławą szedł przez najgorsze wertepy, dwaj porywacze i Bamboliną wędrowali właśnie lasem po drugiej stronie drogi, w zupełnie przeciwną stronę. Czerwony helikopter wzbił się wysoko, i Zosia, która pilnie wyglądała w dół, popatrzyła także i za siebie. - O! - zawołała. - Andrzejku! Oni są chyba tam! Andrzej widział przez przednią szybę rozciągnięty szereg smoków, widział z jakim trudem posuwają się naprzód przez gęstwinę. Ich ślad znaczyły wycięte krzaki i stratowana zieleń. - Kto? - spytał niecierpliwie. - O kim mówisz? - Widzę porywaczy! I Bambolinę! - No popatrz, rzeczywiście - zdziwił się Andrzej. Zatoczył łuk helikopterem i skierował go w stronę przeciwną do trasy obławy. Z daleka, na wznoszącym się stromo wzgórzu, widniała duża polana. A na polanie widać było wyraźnie podskakującą osóbkę w białej sukience i z różową kokardą na głowie. Dwa małe smoki prowadziły ją za ręce w stronę wózka, który stał pod lasem. - Wystrzel rakietę! - zawołała Zosia. - Chwileczkę - odparł Andrzej. - Po co zaraz rakietę? Żeby wpadli w łapy Bambolarza? - Ale to Bamboliną! To na pewno ona! - Ja jednak najpierw chcę porozmawiać z porywaczami - uparł się Andrzej. I nie wystrzelił rakiety. Helikopter był już nad polaną. Uciekinierzy zauważyli go oczywiście i zaczęli pędzić, ile sił w nogach, ku skrajowi lasu. Andrzej przyśpieszył i przeciął im drogę. Wylądował pod lasem i porywacze nie mieli już dokąd uciekać. Polana była duża i do przeciwległej kępy drzew nie zdążyliby dobiec. - Stójcie spokojnie - powiedział Andrzej, wyskakując na trawę. Dwa 35 małe, szaro ubrane smoki oraz Bambolina w swojej strojnej sukience odskoczyli przestraszeni i chwycili się za łapki. Było to bardzo dziwne. Bambolina, porwana córka księcia Bambolarza, wcale się nie ucieszyła z tego, że ją odnaleziono. Niespodziewanie rzuciła się na szyję jednemu z porywaczy i zaczęła głośno płakać. Potem puściła go, tupnęła zieloną nóżką, podbiegła do drzewa i znów zapłakała obejmując szeroki pień. - 0 co chodzi? - zdumiał się Andrzej. - Coście jej zrobili? Dlaczego ona beczy? Dwa małe smoki spojrzały po sobie wymownie. Byli to dwaj malcy wzrostu Andrzeja i chyba też w jego wieku. Mieli sprytne, błyszczące oczka i inteligentne miny. Ich odzież była znoszona, uboga, ale połatana starannie i czysta. - Kim jesteś? - spytali przyglądając się bacznie Andrzejowi. - Ja? - zaczął Andrzej i urwał. Kim był właściwie? Strażnikiem w służbie księcia Bambolarza? - Pomagam ojcu Bamboliny - wykrztusił wreszcie. - Czy jesteś po stronie Bambolarza? Czy po naszej stronie? - wyższy ze smoków spojrzał Andrzejowi prosto w oczy. Było to sympatyczne spojrzenie. Nie było w nim ani (strachu, ani złości, ani podstępnych zamiarów. Za to była ciekawość i jakby wyzwanie. - Och ... sam nie wiem ... - zaśmiał się Andrzej. - Na pewno nie jestem po stronie Bambolarza. Przed chwilą nie posłuchałem jego rozkazu. Nie wystrzeliłem rakiety. - To miał być sygnał? - zrozumiał od razu mniejszy smok. - Aha. Ale chciałem najpierw zobaczyć się z wami. I porozmawiać. - O czym tu mówić? Porwaliśmy Bambolinę, bo na księcia już nie ma sposobu. Ale byliśmy dla niej mili, choć książę uwięził naszych rodziców i krewnych. Wszystkich pozamykał. Na całej wyspie wolni jesteśmy tylko my dwaj. Wszystkie inne smoki siedzą w wieży. - Jak to? Za co? - Za byle co. Ale najczęściej z powodu „ble-ble". - O rety! - Kiedy zamknął naszych rodziców, byliśmy przypadkiem na wagarach. I dlatego nam się udało zwiać. Od razu porwaliśmy Bambolinę i wysłaliśmy list do Bambolarza. Że albo odda krewnych i rodziców, albo nigdy nie zobaczy Bamboliny. Byliśmy pewni, że zaraz wszystkich uwolni. - A on ani myśli - rzekł Andrzej. - I co teraz zrobimy, u licha? - Ty nic nie musisz. Możesz wystrzelić rakietę. - Wiesz, stary, że tego nie zrobię. Najchętniej poleciałbym z siostrą do domu, ale nie mogę was tak zostawić. Nie macie szans. Pamiętajcie o tym, że wyspa nie jest w końcu taka wielka. Znajdą was prędzej czy później. - Nie znajdą. Możemy wciąż wędrować. Bambolina śpi w wózku. My 36 potrafimy przespać noc na mchu, pod drzewem. A lasy tu mamy gęste. - Ach, to wytropią was psy. Już ten Bambolarz coś wymyśli. Słowo daję, chciałbym wam jakoś pomóc - powiedział Andrzej. Większy smok szturchnął go przyjacielsko w bok. - Dziękujemy - rzekł. - Jak ci na imię? - Andrzej. A to Zośka, moja siostra. - Ja jestem Ringo. - A ja Dżoni - z przejęciem przedstawił się mniejszy smok. - Ale naprawdę to tak się nie nazywamy. Naprawdę to ja jestem Bambo, a on Bambi, ale nie cierpimy naszych imion. - To zrozumiałe - przyznał Andrzej. Spojrzał na Zośkę, która prowadziła ku nim szlochającą Bambolinkę. - Czego ta mała wciąż ryczy? - Przyzwyczaiła się do nas. Pewnie myśli, że będzie musiała wracać do pałacu. Mówi ciągle, że z nami jest jej wesoło, a w domu tata krzyczy, zamyka w piwnicy i każe mówić „ble-ble". Ona w ogóle nie chce wracać. Jest to, jak widzicie, nasz poważny kłopot. - O to możecie się nie martwić, ble-ble - rozległ się nagle groźny bas i zza krzaków wyłonił się smok Bambolczyk. - Bambolinko, skarbie jedyny, chodź do stryjka! - Nie chcę! - wrzasnęła Bambolina i schowała się za Ringa. - Chodź, kochana Bambolino, nie zasmucaj mnie swą miną - powiedział smok Bambolczyk, który jak zwykle w przystępach dobrego humoru mówił wierszem. Nie podoba ci się u taty, to polecisz do stryjka chaty. - Nie chcę! - pisnęła cienko Bambolina i podkasawszy białe falbanki zaczęła uciekać wielkimi susami przez polanę. - Stój! - rozległ się ochrypły głos księcia Bambolarza, który wyłonił się zza kolejnej kępy drzew. - Straż, wychodzić, ble-ble! Strażnicy w milczeniu wyłonili się z lasu i stanęli półkolem, zagradzając Bambolinie drogę halabardami. - Ręce do góry! - ryknął książę i wycelował do Andrzeja z dwu pistoletów. - Ten tu od razu mi się nie podobał! To zdrajca! Do wieży z nim! I resztę też do wieży! Ble-ble! - Gra skończona, mój pulpecie - powiedział smok Bambolczyk, wiążąc Andrzejowi ręce na plecach. - Lubię cię, ale nie daruję ci tego, że przyłączyłeś się do porywaczy. Jak tylko zobaczyliśmy, że helikopter zawraca, natychmiast powzięliśmy podejrzenia. I wszyscy zgodnie unieśliśmy się w powietrze, lecąc po prostu za tobą. Bardzo ładnie doprowadziłeś nas do naszej najdroższej Bamboliny. - Smok podszedł do Zosi i też związał jej ręce. - A teraz prosimy za nami. Ble-ble! Związał jeszcze Ringa i Dżoniego, którzy znieśli to w pełnym godności milczeniu. - No - powiedział książę Bambolarz. - Polowanie się udało. He-he-he! 37 Straż, otoczyć jeńców! I do wieży z nimi! Do wieży! Ble-ble! - Na dworze już pewnie ciemno - powiedział smętnie Ringo, a może był to Dżoni - Andrzej nie rozpoznał, który to z nich. W wieży było mroczno, pochodnia, tkwiąca w skalnej ścianie, paliła się małym płomykiem i oświetlała tylko najbliżej siedzące smoki. Nie było tu okna ani żadnego w ogóle otworu, przez który mogłoby się przedostać światło dzienne. Małe, grube drzwiczki, zamknięte od strony korytarza na potężne zasuwy, były jedynym stąd wyjściem. A korytarz prowadził prosto do wartowni. Zimno i wilgotno było w wieży. Na kamiennej posadzce siedziały smoki: mamy-smoki, dzieci-smoki, tatusiowie i dziadkowie, i babcie - wszystkie smutne i zniechęcone. Od czasu do czasu któryś z nich wzdychał i mówił: - Wstrętny, okrutny Bambolarz - po czym zapadało milczenie, póki inny jakiś smok nie odezwał się: - Niech go diabli porwą, tego bleblarza, ble-ble. Rzecz oczywista, że od podobnego gadania nic zmienić się nie mogło, tylko że smok, który sobie ponarzekał, czuł się przez chwilę lepiej. Andrzej i Zosia siedzieli na wiązce słomy pod ścianą, niedaleko Ringa. Nic nie mówili. Myśleli o Wiciu. A tymczasem Wicio jeszcze znajdował się w Bambolandii. Kiedy rano udało mu się uciec z sypialni tuż przed nosem strażnika, był z siebie tak zadowolony, że przede wszystkim postanowił odpocząć, zjeść śniadanie i pozachwycać się własną odwagą i sprytem. Na tych zajęciach zeszedł mu czas do południa. Potem pomyślał, że należałoby się zdrzemnąć w ogrodzie zamkowym, bo słońce stało już wysoko i przypiekało zbyt silnie. Wreszcie pod wieczór, przebudziwszy się z rozkosznej drzemki, ujrzał Andrzeja i Zosię prowadzonych przez straż do wieży, i zrozumiał, że popełnił karygodny błąd. Niestety, było już za późno, by go naprawić. Minął przecież calutki dzień! Gdyby Wicio wyruszył rano - byłby już teraz niedaleko Poznania. Albo w południe - wtedy zdążyłby przed nocą zawiadomić rodziców Andrzejka i Zosi o niebezpieczeństwie, jakie groziło dzieciom. Sprowadziłby pomoc. A teraz, kiedy ten smok zamknie dzieci w wieży, trudno je będzie stamtąd uwolnić. Nadchodzi przecież noc... Gdyby Wicio nawet odważył się lecieć samotnie po ciemku przez lądy i morza - to i tak dotarłby do Poznania dopiero rano... Ach, bardzo się opóźnił ratunek dla dzieci! Wicio przestępował z nogi na nogę, przyglądając się z goryczą, jak strażnicy wpychają do wieży Andrzeja i Zosię i dwa małe smoczki. Zupełnie nie wiedział, co robić. Kiedy drzwi wieży zatrzasnęły się z wielkim łoskotem, Wicio poczuł jak mocno bije jego małe, wystraszone ptasie serce. Dręczyły go wyrzuty sumienia. Oto przez swoje lenistwo i brak zdecydowania naraził przyjaciół na prawdziwe niebezpieczeństwo! Postanowił lecieć do Poznania natychmiast. Była to dla niego trudna decyzja. Musiał przełamać swój strach. Ale zdecydował się od razu. Czuł, że jego honor domaga się tego czynu. Zjadł posilną kolację - około dwunastu bardzo smacznych, tłustych gąsienic - i postanowił przed odlotem zorientować się w planach księcia Bambolarza. Ściemniło się. Ostrożnie, cicho, podfrunął Wicio do otwartego, oświetlonego okna na pierwszym piętrze zamku. Jak pamiętał, była tam sala jadalna. Przy wielkim stole, jak wczoraj zastawionym nieprawdopodobną ilością potraw, siedzieli dwaj bracia: książę Bambolarz i poeta Bambolczyk. Byli w świetnych humorach, zajadali, popijali, gawędzili, klepali się nawzajem po ramionach i ściskali przyjaźnie. Bambolo i Bambolina siedzieli na szerokiej ławie tuż pod oknem. Zjedli już kolację i pozwolono im wstać od stołu. Teraz skubali bez apetytu winogrona z wielkiej srebrnej tacy i bawili się małą piłeczką, turlając ją po parapecie okna. Wicio też znajdował się na parapecie, ukryty za kamienną kolumienką, przedzielającą okno na dwie połowy. Mógł widzieć i słyszeć wszystko, co działo się w sali jadalnej, sam nie będąc widocznym dla nikogo. - Ha, Ha! - ryczał Bambolarz, tupiąc nogami i oblewając sobie brodę winem. - Pij, bracie! Co za udane polowanie! Ble-ble! - Byliśmy znakomici, znakomici, kochany książę -zgadzał się Bambolczyk, pijąc kielich za kielichem. - Oni tędy, a my owędy! Oni tam, a mytu! I ciach! I już ich mamy! Ble-ble! - cieszył się książę. - Wszystko to pięknie, Wasza Wysokość - zastanowił się nagle Bambol- czyk. - Ale co Wasza Wysokość zamierza teraz zrobić z tymi wszystkimi więźniami? Myślę, że w tych dniach wieża pęknie w szwach. Jeńców cała masa po wieży nam hasa. - Wszystkim w łeb - zdezydował krótko książę Bambolarz. - Ble-ble! 39 - Wypadnie to dosyć niezręcznie - ostrożnie ciągnął Bambolczyk - Kim bowiem będziesz rządzić, drogi książę, jeśli w twoim państwie nie będzie ani jednego poddanego? Ble-ble. Książę Bambolarz zastanowił się poważnie. - Co racja, to racja - przyznał. - Nie będę miał poddanych. A to niedobrze. Bo ja bardzo lubię rządzić. Wiem! Wypuszczę kilku więźniów. Potem ich znów zamknę, a wypuszczę następnych. I tak dalej. Ble-ble. - Genialny pomysł. Wasza Wysokość! A co z dzieciakami, ble-ble? Wicio poruszył się za kolumienką i zdwoił uwagę. - Hm - zastanowił się książę. - Rządzić nimi byłoby trudno. Wypuścić ich, to stąd uciekną. Muszę coś wymyślić. Ble-ble. „Niedobrze!" - uświadomił sobie Wicio i pióra mu się zjeżyły ze strachu. - Co robić? Co robić? - posłyszał nagle rozpaczliwy szept. To Bambolo płakał, opierając głowę na zielonych łapkach. - Ach, Bambolino, to przeze mnie! To ja ich zamknąłem w pokoju! Ach, jaki jestem głupi! - Nie płacz, nie płacz, Bombolo - pocieszała go bezradnie Bambolina. Ale była za mała na to, by móc coś poradzić. - Ukradnę strażnikowi klucz! - szepnął nagle Bambolo. - W nocy podejdę do wieży i wypuszczę wszystkich na wolność. - Ekhm, ekhm - chrząknął cicho Wicio i ostrożnie wyjrzał zza kolumienki. Bambolina i Bambolo umilkli, przestraszeni niespodziewanym odgłosem. - Nie bójcie się, to ja - szepnął Wicio i wysunął się bardziej. - O! - zdumiał się Bambolo. - Wicio! Co tu robisz?! - Cśśś - szepnął ptak. - Głupie pytanie. Podsłuchuję. Z tym kluczem kiepsko wymyśliłeś. Co z tego, że wszystkich wypuścisz, kiedy Jego Wysokość odgadnie zaraz, kto to zrobił. I sam trafisz do wieży. - O tym nie pomyślałem - przyznał się Bambolo. - Mam lepszy plan - powiedział Wicio. - Można tu gdzieś zdobyć kilka cukierków? - Czego? - Cukierków. - A co to jest? - Uff - szepnął Wicio. - Czy w Bambolandii cukierki są całkiem nie znane? - Całkiem - rzekł Bambolo. - Całkiem. - A co macie słodkiego? - Miód. Od leśnych pszczół. Bardzo dobry, ale tata trzyma go w swojej szafce przy łóżku i nikomu nie pozwala polizać. - Trzeba wykraść ten miód! - powiedział Wicio. - Wykraść i dostarczyć Bambolczykowi. - Stryjowi? 40 - Jemu. - I co wtedy? - Zobaczycie. Widziałem już, jak wasz stryj je miód. Myślę, że to rozwiąże wszystkie nasze problemy. Postarajcie się tylko być przy tym i powiedzieć mu jedno słowo: stomatolog. - Stoma ...tolog? - Tak. Wasz stryj będzie wiedział, o co chodzi. Cześć, lecę do Poznania. Tu Wicio wyobraził sobie, jak smok Bambolczyk już wkrótce minie go w drodze do Poznania, prując powietrze z szybkością rakiety, i nie mógł powstrzymać radosnego chichotu. Niestety, chichot ten był zbyt głośny i w dodatku przypadł na tę chwilę, kiedy oba smoki spełniały właśnie kolejny toast. W sali jadalnej panowała wtedy cisza. - Co to, ble-ble! - ryknął książę Bambolarz, jednym susem dopadając okna. Wicio, który nie spodziewał się ataku, został całkowicie zaskoczony. Ujrzawszy przed sobą pysk Bambolarza, zamarł i nie mógł ruszyć się z miejsca. - To on! - zaryczał Bambolarz, wyciągając wielkie, zielone łapsko. - To ten głupi ptaszek! Ble-ble! Wicio nagle odzyskał siły i poderwał się do lotu, rozpaczliwie łopocząc skrzydłami. Niestety. Łapa Bambolarza zamknęła się wokół jego nóżek i zacisnęła z całych sił. - Mam go! - ryknął książę. - Straż! Do wieży z nim! Do wieży! Ble-ble! Był późny wieczór. Pochodnia już się dopaliła. Smoki pokładły się po ciemku na wiązkach słomy, zaścielających zakamarki wieży. Skądeś doniosło się gromkie chrapanie. Ktoś szeptał. Ktoś wzdychał. Mama Ringa i Dżoniego usypiała swoich synków, mrucząc im smoczą kołysankę. Andrzej i Zosia przytulili się do siebie dla rozgrzewki. Próbowali zasnąć, ale jakoś nie mogli. Leżeli i myśleli o domu i o rodzicach, i o tym, że Wicio już na pewno dolatuje do Poznania. Już wkrótce usiądzie na parapecie okna i zastuka dziobem w szybę. Rodzice się obudzą, Wicio opowie im wszystko i ... Zadzwoniły łańcuchy, szczęknęły zasuwy na drzwiach. Snop światła wpadł z korytarza do ciemnego wnętrza wieży. - Co się dzieje? Kto nas budzi? - szmerały niezadowolone smoki zasłaniając oczy od światła. 41 Brzęcząc kluczem, w progu stanął strażnik. W prawej dłoni trzymał coś trzepoczącego się i złorzeczącego. Wrzucił to coś z rozmachem do wnętrza i czym prędzej zatrzasnął dzwi. Andrzej czuł, jak zamiera w nim serce. W nowym więźniu rozpoznał Wicia. Małego, tchórzliwego Wicia, który o tej porze miał już być w Poznaniu! A więc nie ma nadziei. Nie ma ratunku. Andrzej poczuł w oczach łzy, a w gardle uparte dławienie. Zacisnął zęby. - Hej Wiciu - zawołał po chwili wesołym głosem w ciemności. - Tu jesteśmy. Chodź do nas. Już pora spać. 42 0 trzeciej w nocy Poznań śpi. Pracują tylko piekarnie i drukarnie, i elektrownia ... Z rzadka przejeżdżają nocne tramwaje. Czasem taksówka pędzi w kierunku dworca kolejowego. Pustą ulicą przemknie się jakiś spóźniony przechodzień. 1 prawie wszystkie okna są ciemne. Tylko przy ulicy Słowackiego w jednym z okien widać było światło. Rodzice Zosi i Andrzeja nie spali. Mama płakała i zażywała kropelki na serce, tatuś podawał jej szklankę z wodą i pocieszał, ale już całkiem bez przekonania. Właśnie w chwili, gdy powiedział ostatnie słowo pocieszenia, oboje z mamą usłyszeli głośny świst powietrza, jakby złowieszczy wiatr przeciągnął za szybą. Spojrzeli w okno. - Och! - krzyknęła mama. - To on! - To smok, rzeczywiście! - Otwórz okno! - Halo, smoku, niech pan zaczeka! Smok ani myślał odlatywać. Nie po to przybył w środku nocy z dalekiej Bambolandii. Zawisł, utrzymując się w powietrzu przy pomocy ciągłego ruchu skrzydeł, i czekał niecierpliwie, aż okno zostanie szeroko otwarte. - Gdzie dzieci? - to były pierwsze słowa, jakie smok Bambolczyk usłyszał, gdy tylko znalazł się w pokoju. - Gdzie babcia-stomatolog? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Płoszę o adłes, bo umiełam z bólu. - Jego paszcza była z jednej strony skrzywiona od opuchlizny. - Czy dzieci zdrowe? Czy całe? Czy nie wróciły razem z panem? - rodzice zasypywali smoka pytaniami, obstąpiwszy go z obu stron. - Zdłowe, zdłowe - burknął Bambolczyk, trzymając się oburącz za policzek. - Zdłowe jak łybki. Łatujcie mnie, bo ja nie mogę. Mama i tata uspokoili się nieco. - Och, a więc zdrowe! Co za szczęście! - wołali. - Boli mnie - jęknął smok. - Jadłem miód, i teraz boli. Byłem już w szpitalu, ale tam nie ma babuni. - Babunia nie ma dziś nocnego dyżuru - powiedziała mama, wracając powoli do normalnego stanu. - Jest u siebie w domu i śpi. I 43 - Obudzić! Obudzić ją! - Nie, nie można - powiedziała mama, z wyrzutem patrząc na smoka. - W szpitalu jest przecież lekarz dyżurny. - Ja nie chcę dyżułnego! Ja chcę tylko babunię! - Po cóż mamy ją budzić - tłumaczyła mama smokowi. - Jest zmęczona po całym dniu pracy. Nich sobie pośpi. - Żona ma rację, panie Bambolczyk - włączył się do sporu tatuś. - Mogę pana zawieźć do szpitala i poprosić lekarza dyżurnego, żeby panu pomógł. - Nie! Ja chcę babunię! Tylko ona mnie łozumie! - nudził smok. Rozpłakał się, wreszcie upadł na kolana i błagał o pomoc. - Jeśli mnie zapłowadzicie do babuni, to ja was zawiozę do dzieci! - przysięgał. Rodzice nie potrafili się dłużej opierać. - No, trudno - powiedziała mama. - Może babunia nam wybaczy, że ją budzimy w środku nocy. Zaraz do niej zadzwonię. I podeszła do telefonu. W kwadrans potem tatuś i smok Bambolczyk dzwonili do drzwi babuni. Tatuś był blady od niewyspania, smok cierpiał. Obaj wyglądali nie najlepiej. Natomiast babunia, którą obudzono w środku nocy, była jak zwykle różowa, energiczna i wesoła. - Proszę, witam - powiedziała otwierając dzwi. - A, panie Bambolczyk, widzi pan, jak pan spuchł? A ja uprzedzałam! - Rzeczywiście, pani doktoł - pokornie przyznał smok. - Proszę za mną. - Babunia pierwsza weszła do pokoju, w którym był domowy gabinet. Zapaliła reflektor. Zimne światło oblało fotel dentystyczny i stolik z błyszczącymi narzędziami. - To ciekawe - powiedział smok słabym głosem. - Zupełnie przestało boleć. Zupełnie. - Uhm, znamy ten objaw - powiedziała babunia, silną ręką łapiąc smoka za łokieć i prowadząc go na fotel. - Proszę siadać. Nic nie będzie bolało. Smok usiadł. .- No i co? - spytała babunia, otwierając pudełko z metalowymi wiertłami i grzechocząc niklowanymi przyborami. - Czy wiadomo już, gdzie są dzieci? - Tak - odparł tatuś. - Pan Bambolczyk obiecał zawieźć mnie tam jeszcze tej nocy. - Doskonale. Proszę otworzyć usta... to jest, pyszczek... to jest, paszczę - powiedziała babunia. Rozpyliła w paszczęce smoka pachnące lekarstwo. - Znieczulimy i do roboty - powiedziała. 44 - Ja się boję! - jęknął smok. I próbował wstać. - Siadaj, mały, siadaj - powiedziała do niego babunia takim głosem, jakim zwykle mówiła do małych, tchórzliwych chłopców. - Zachowuj się jak mężczyzna. Nieszczęsny Bambolczyk ani się obejrzał, jak już wiertło maszyny dentystycznej jeździło mu w zębie i czyściło ową fatalną dziurę. - Jadło się miodek? - zauważyła babunia. - Ehe-he - jęknął smok z otwartą paszczą. - Ogromna dziura - z troską powiedziała babunia. - Dawno takiej nie widziałam. - Ehe-he ... Babunia zwróciła się do taty: - Mój drogi, przynieś z kuchni duży garnek. Nie mam tu odpowiedniego naczynia do rozrobienia cementu. - Włączyła maszynę i zaczęła wiercić w zębie na nowo. - A to co?! - krzyknęła zdumiona. Odłożyła wiertło i wzięła do ręki narzędzie w kształcie cienkiego, ostrego haczyka na długim trzonku. Pogrzebała nim w zębie Bambolczyka i po chwili wyjęła z dziury całą krówkę śmietankową w papierku. - Och, to wprost nie do wiary! - zawołała, wyciągając następną krówkę oraz pół bułki z masłem. - Nic dziwnego, że pana tak bolało - powiedziała. - Proszę teraz siedzieć spokojnie, muszę dokładnie wyczyścić ten ząb. Pracowała tak z piętnaście minut, póki ząb smoka nie był całkowicie czysty i gotów do zaplombowania. Tatuś przyniósł tymczasem z kuchni potężny gar i babunia zaczęła w nim rozrabiać mnóstwo cementu. Potem okazało się, że brakuje odpowiedniego wielkiego narzędzia do wypełnienia dziury w zębie owym cementem. Tatuś przyniósł więc z kuchni łyżkę wazową. Wreszcie cała operacja została zakończona, ząb zaplombowany i zalany ciepłym woskiem. A babunia i tatuś musieli ratować smoka, który ze strachu zemdlał w fotelu dentystycznym. Długo trwało, nim całkowicie doszedł do siebie. Leżał na tapczanie, ciężko oddychając i powtarzając co chwila: - Ojej, ojej, ależ byłem biedny. Czekając na to, aż smok poczuje się lepiej, babunia dla zabicia czasu zaplombowała dwa zęby tatusiowi. Potem zaś zaparzyła kawę i podała smokowi pełny kubek gorącego, słodkiego napoju. - Proszę pić bez obawy - powiedziała. - Ząb już teraz nie będzie pana bolał. I rzeczywiście. Smok wypił kawę i nie bolało go nic, a przeciwnie - poczuł się taki 46 mocny, zdrów i zadowolony, że powiedział: - No, teraz mogę lecieć do Bambolandii. Niech pan tatuś wsiada mi na grzbiet i ruszamy. Przy pięknej pogodzie smok Bambolczyk i tatuś kończyli swój lot następnego wieczoru. Słońce zachodziło, przeglądając się w spokojnych, lśniących wodach zatoki. W jego pomarańczowym świetle skłębiona zieleń tropikalnych lasów zdawała się prawie czarna. Było ciepło i cicho. Bambolandia wyglądała z góry tak pięknie, jakby nigdy nie było na tej wyspie Bambolarza ani wieży, ani uwięzionych w niej nieszczęśników. - Jak tutaj ślicznie! - zachwycił się tatuś, siedzący okrakiem na grzbiecie smoka. - E, bo ja wiem - wysapał smok Bambolczyk, który leciał już bardzo wolno. - Uff, po tak długim locie skąpany jestem w pocie. Przelatywali teraz nad środkową częścią wyspy. Z góry wyraźnie widać było rozległą polanę, na której tatuś dostrzegł migoczący czerwony przedmiot. Kiedy zniżył lot, tatuś krzyknął: - O, to helikopter! - Ehe - mruknął smok i leciał dalej. - Dzieci na pewno są obok! - Nnie - odparł Bambolczyk z wahaniem. - Dzieci są w wię... to jest w zamku.... I teraz już dość szybko sfrunął w dół ku ciemnej bryle zamczyska, które jak ponury kleks widniało na szczycie oświetlonej pomarańczowo góry. Śpieszył się, ponieważ przeczuwał, że tatuś Andrzeja i Zosi zacznie wkrótce zadawać pytania - coraz więcej pytań. A smok Bambolczyk nie miał zamiaru tłumaczyć się tatusiowi z uczynków księcia Bambolarza. Im bliżej zaś byli zamku, tym bardziej zdawało się Bambolczykowi, że on sam nie miał nic wspólnego z uwięzieniem dzieci. Cała wina - zdawało mu się - spoczywała na księciu. I właśnie książę powinien tłumaczyć się przed tym zdecydowanym na wszystko brodaczem, który siedział teraz na Bombolczykowych plecach i stawał się coraz bardziej podejrzliwy. Toteż nie mówiąc już ani słowa więcej, smok Bambolczyk skierował swój lot ku szeroko otwartym oknom sali jadalnej, gdzie spodziewał się znaleźć brata. Jego Wysokość książę Bambolarz rzeczywiście tam był. Siedział samotnie przy stole, opierał głowę na łapie i jadł bez specjalnego zapału pieczoną kuropatwę. - Witaj, Wasza Wysokość, ble-ble - przemówił Bambolczyk, wlatując do sali jadalnej i przysiadając na posadzce, by pasażer mógł zejść z jego grzbietu. 47 - A! - rzekł Bambolarz, przenosząc na brata czerwone spojrzenie. - Już jesteś?! Jak tam ząb? Ble-ble. - W porządku. Zaplombowany. Ble-ble. - Kazałem zamknąć Bambola i Bamboliną - powiedział Bambolarz niby to twardo, ale bez zwykłej pewności siebie. - Przyznali się. To oni ukradli mój miód i wlali ci go do paszczy, ble-ble. - Nie! - zawołał zdruzgotany smok Bambolczyk. - Moja Bamboliną nie mogła tego uczynić! - Uczyniła - spokojnie odparł Bambolarz. - Ale została ukarana. Posiedzi razem z bratem. Wypuszczę ich za tydzień lub dwa. Oduczą się, smarkacze, drwić z ojca i stryja! Ble-ble. - Bracie, postąpiłeś jak tyran! - krzyknął Bambolczyk załamując łapy. - Jak mogłeś wtrącić do wieży maleńką Bambolinkę? I Bambola? Toż to twoje dzieci! - Własne czy cudze, dla mnie nie ma różnicy. Obraziły księcia. Muszą ponieść karę. Ble-ble. - To podłe i okrutne! - krzyknął drżącym głosem smok Bambolczyk. - Moja Bambolinka! Ona tak się boi ciemności! - A gdzie „ble-ble"?! - ryknął nagle Bambolarz. - Odkąd tu jesteś, raz tylko użyłeś „ble-ble"! To niezgodne z przepisami! A to? Kto to jest? - wskazał nagle łapą na tatusia. - Jestem ojcem Andrzeja i Zosi - powiedział tatuś z mocą. - Gdzie moje dzieci?! Zaczynam się o nie poważnie niepokoić. - Całkiem słusznie - zarechotał książę Bambolarz. - Bracie, czy ten człowiek wie, do kogo mówi? Ble-ble. - Mówię do tłustego, zielonego półgłówka! - krzyknął tatuś wyprowadzony z równowagi. - Przestań bełkotać i zaraz mów gdzie są moje dzieci?! Bambolarz przestał się śmiać i raptownie zrobił się purpurowy. Powstał z krzesła. Jego górna warga uniosła się, ukazując okropnie białe zębiska. - Wrrrr - powiedział. - Pół-głów-ka?! Pół-głów-ka?! Ble-ble! - Tak! Tłustego i zielonego - uzupełnił tatuś. - Gadaj mi zaraz, gdzie dzieci? - W wieży - ryknął Bambolarz takim głosem, jakiego nikt jeszcze u niego nie słyszał. - I ty tam pójdziesz! Hej, straż! Do mnie! Po raz pierwszy, odkąd wydał swój sławny dekret o języku „ble-ble", Bambolarz zapomniał zableblać na zakończenie zdania. Kiedy to zauważył, przestraszył się tak, ża aż zakrył paszczę łapą. Wydarzenia potoczyły się teraz bardzo szybko. Do sali jadalnej wpadł zbrojny strażnik, wlokąc za sobą halabardę. Ujrzawszy wskazujący palec księcia, wycelowany w tatusia, strażnik rzucił się ku niemu. Ale w tej samej chwili smok Bambolczyk, sam bardzo zdziwiony tym, co robi, krzyknął: 48 - Łap pan - i rzucił tatusiowi szablę księcia Bambolarza, wiszącą na oparciu krzesła. Tatuś schwytał ją w locie, wykonał nią piękny młynek i skoczył naprzeciw nadbiegającego strażnika. Pierwszym ciosem wytrącił mu z ręki halabardę, która z brzękiem potoczyła się po posadzce. Potem trzasnął z całych sił płazem szabli po kolanach strażnika. Strażnik stęknął, zwalił się na klęczki, i wtedy tatuś błyskawicznie skoczył do księcia Bambolarza i przyłożył mu ostrze szabli do piersi. - Ble-ble! - zaryczał Bambolarz potwornym głosem. Odbił się obiema nogami od posadzki i skoczył w powietrze. Wzbił się pod sufit, a potem z wielką szybkością wyfrunął przez okno. - Do wieży, biegiem! - krzyknął wylękniony smok Bambolczyk. - On na pewno zechce się zemścić na więźniach! W wieży było na pozór wszystko tak, jak dotychczas. Smoki mruczały, gadały między sobą, ale bez zapału. Rozmawiały zresztą niechętnie nawet na wolności, bo nie chciały używać języka „ble-ble", a nie używać go - po prostu się bały. Jeśli zaś zaczęły już nawet rozmowę, na ogół okazywało się, że istotnie nie mają nic ciekawego do powiedzenia. Tak więc w wieży było na pozór spokojnie. Ale przecież w tej ciszy, spokoju i mroku organizowano zuchwałą ucieczkę. Myśl o ucieczce nawiedzała Andrzeja już od kilku godzin. Tyle że po prostu nie miał żadnego pomysłu na wydobycie się z ciemnicy. Dopiero kiedy książę kazał wtrącić do wieży Bambola i Bambolinę, więźniom zaczęła świtać jakaś nadzieja. Jak tylko Bambolo usiadł obok Andrzeja, od razu powiedział: - No, chłopcy, ucieczka nie będzie rzeczą łatwą. I od razu wszyscy zrozumieli, co chciał przez to powiedzieć. Nie będzie łatwo, ale uciekną! - Jak? - krótko spytał Andrzej. - Nie ma innego sposobu, jak tylko zdobycie klucza. - To rzeczywiście nie będzie łatwe - mruknął Ringo. - Klucz ma strażnik. W kieszeni - powiedziała Zosia. - Niech no tylko wejdzie! - ucieszył się Andrzej. - Ogłuszymy go, zabierzemy klucz i wszyscy w nogi! Plan Andrzeja zachwycił wszystkich. Porwani zapałem, czekali, aż nadejdzie pora kolacji. Rzeczywiście, wkrótce otwarły się drzwi. Na wchodzącego rzuciła się taka chmara dzieci, smocząt i smoków, że niewiele brakowało, a byłby się 49 udusił pod tą nawałą. Dopiero krótkie sygnały głosowe, dobiegające spod piramidy ciał, kazały Andrzejowi i Zosi zastanowić się nieco. - To nie jest głos strażnika! - zawołał Andrzej nastawiając ucha. - Pewnie, że nie! To ja! - wołał głos coraz bardziej przyduszony. - To chyba tatuś?! - zdumiała się Zosia, chwiejąc się na szczycie ruchomego, skłębionego stosu smoków. - No pewnie, że to ja! Tata! Zdumione smoki przestały szperać po kieszeniach osobie, którą wzięły za strażnika. Po chwili, zawstydzone, z wolna zaczęły rozchodzić się na boki. Tatuś podniósł się, otrzepał i sapnął: - Ufff! - ale w następnej chwili już się uginał pod ciężarem Andrzeja i Zosi, którzy z impetem skoczyli mu na szyję i całowali, jakby go nie widzieli od stu lat. - Tatusiu! Kochany! - Skąd się tu wziąłeś? - Dobre sobie - powiedział tatuś surowo. - Oni mi tu będą zadawać pytania! Jazda, wszyscy niech zmykają z tej wieży, a na wyjaśnienia będzie jeszcze czas. W korytarzu wiodącym do wieży rozległo się parskanie i za chwilę w drzwiach stanął książę na czele sześciu strażników - ten siódmy leżał wciąż jeszcze w wartowni, gdzie tatuś i smok Bambolczyk związali go i zakneblowali mu usta. - Tu są! - wrzasnął książę. - Straż! Związać ich! Już po raz drugi tego dnia smok Bambolarz zapomniał w zdenerwowaniu użyć swojego „ble-ble". Tym razem skutki były fatalne. Przecież to on sam, władca Bambolandii, nakazał używanie „ble-ble". On sam ogłosił wszystkim smokom na wyspie, że żadna wypowiedź nie jest ważna bez bleblania i że każdy, kto nie używa „ble-ble" lub słucha rozkazów pozbawionych „ble-ble", będzie ukarany. Rozkaz księcia - to rozkaz księcia. Ale którego rozkazu słuchać teraz? Czy tego bez „ble-ble"? Strażnicy spojrzeli po sobie niepewnie i na wszelki wypadek nie ruszyli się z miejsca. Zastanawiali się z wielkim wysiłkiem - bo nie byli przyzwyczajeni do myślenia - czy przypadkiem książę nie zastawił na nich pułapki. Wydał rozkaz bez „ble-ble" i teraz tylko czeka, aż któryś strażnik go usłucha. Przecież ten, co usłucha, może okazać się właśnie najbardziej nieposłuszny. - No, na co czekacie!? - zaryczał książę trochę jakby przestraszony. - Wiążcie ich! No, nie bójcie się! Nikt się nie ruszał. Mały Bambolo krzyknął na cały głos: - Straż za mną, ble-ble! Ble-ble! - i wymaszerował z wieży. A wszyscy strażnicy, którym wydało się, że nareszcie wiedzą, czego się trzymać, wymaszerowali posłusznie za synkiem Jego Wysokości Bambolarza. 50 I zupełnie nie byli zdziwieni, kiedy Bambolo wprowadził ich do wartowni i zamknął tam na siedem spustów, wołając: - Siedźcie tu spokojnie, ble-ble! Więc siedzieli spokojnie. Ble-ble. - Ha, a więc to tak! - grzmiał książę Bambolarz, tocząc krwawym okiem po ciemnym wnętrzu wieży. - Mój brat mnie opuścił, moje dzieci też! Co to ma znaczyć? - To znaczy - rzekł tatuś spokojnie - że czas się poprawić. - 0, nie! - dobitnie powiedział książę. - Po moim trupie! Ble-ble. - Więc wzywam pana na pojedynek! - zawołał tatuś wyjmując szablę. - Dość tej tyranii! Rządzi się pan jak szara gęś! Kto panu dał prawo zamykać w tej wieży ludzi?! - I smoki ...- podpowiedzieli razem Ringo i Dżoni. - ... i smoki - dodał tatuś. - I co za brednie z tym „ble-ble"?! - Tylko nie brednie, tylko nie brednie - powiedział książę wyniośle. - Język „ble-ble" jest najwspanialszy. Jest całkowicie uproszczony i bardzo łatwy w nauce, także dla cudzoziemców. Ble-ble. - Tylko że całkiem niezrozumiały! - zakpił Andrzej. - Tym lepiej - rzekł smok. - Moi poddani powinni być wdzięczni. Dotąd, jeśli nie mieli nic do powiedzenia, milczeli albo gadali głupstwa. A czemużby mieli uchodzić za głupców? Teraz powiedzą sobie „ble-ble" i nikt nie odgadnie, czy mówili mądrze, czy głupio. Czy to nie jest najlepszy wynalazek wszystkich czasów? Ble-ble. - Książę - powiedział tatuś, z trudem powstrzymując się od śmiechu. - język „ble-ble" nie jest widocznie aż tak znakomity, skoro pan sam posługuje się normalnym, ludzkim językiem. - To dozwolone w wyższych sferach - bronił się książę. - Ale z zasady dodaję na końcu „ble-ble" Pan również musi przestrzegać tej zasady, ble-ble. - A figę - odparł tatuś. - Co?! Co?! - Powiedziałem: A figę. - A! Wobec tego pojedynek! - Zgoda! - zawołał tatuś. - Pojedynek! Promienie zachodzącego słońca zabarwiły niebo i świat na kolor czer - 51 wony. Drobne chmurki na widnokręgu przybrały odcień ciemnofioletowy, prawie czarny. Czarna była też nieruchoma ściana lasu, czarne skały. Tylko czubek zamkowej wieży jaśniał pomarańczowo. Zanim jednak smoki wyszły z niej na wolność - ostatnie promienie słońca spełzły ze szczytu wieży. Zrobiło się nieswojo, szaro i smętnie. Andrzej i Zosia strasznie się bali. O, wierzyli, że ich tatuś jest najdzielniejszy i najmądrzejszy, ale wiedzieli też, że nie mógł trafić na gorszego przeciwnika, niż podstępny i okrutny książę Bambolarz. Wyszli więc z tatusiem przed zamek, na okrągły plac koło fosy, i mocno ściskając jego dłonie, błagali go, by uważał na siebie w czasie pojedynku. - No jasne, że będę uważał! - zaśmiał się tatuś, który był wesoły i aż rwał się do bitki. - Gdyby jednak coś się stało ... - Ach ... - usta Zosi wygięły się w podkówkę. - ... wtedy najpierw się ukryjecie, a potem uciekajcie jak najprędzej swoim helikopterem. Teraz to już nie są żarty. - Tato ... tatusiu .... - No, z drogi, dzieciaki - powiedział tatuś raźno i wyszedł naprzód. W tej chwili książę Bambolarz wyskoczył na środek placu. Jego oczka iskrzyły się złowrogo, potężna zielona łapa wymachiwała lśniącą, ostrą szablą. - No co? No co? - spytał podskakując. - Chodź tu tylko, ty taki owaki! Pokażę ci, kto lepszy, ble-ble! - Spokojnie, spokojnie, „Wasza Wysokość" - pokpiwał tatuś. Zbliżyli się do siebie ostrożnie i obaj jednocześnie cięli szablami. Tatuś wykonał pchnięcie tak znakomite, że omal nie rozpłatał smokowi brzucha, książę jednak usunął się błyskawicznie w bok. Uderzenie trafiło w jego szablę, która od razu wypadła mu z łapy i z brzękiem potoczyła się po kamieniach. - To się nie liczy! - wrzasnął Bambolarz. - To było na niby! - O, wcale nie - rzekł tatuś. - Ja walczyłem całkiem serio. - Jeszcze raz! - zażądał Bambolarz, podnosząc z ziemi swą broń. Wokół rozległy się gwizdy - początkowo nieśmiałe, potem coraz głośniejsze. To wypuszczone z wieży smoki oraz Ringo i Dżoni wyrażali swoje niezadowolenie z walki. - Niehonorowo! - wrzasnął Ringo. - Nic podobnego, nic podobnego, przecież to było na niby! - tłumaczył Bambolarz. - 0, teraz dopiero zobaczycie, jak walczy wasz władca! - zapowiedział i natarł na tatusia bardzo energicznie. Szczękały ostrza, świstało powietrze cięte lśniącymi klingami. Walczący sapali, przesuwając się to w jedną, to w drugą stronę. I nagle ... - Aaaach! - wyrwał się okrzyk trwogi z piersi wszystkich smoków, a Andrzej i Zosia zamarli z przerażenia. Tatuś upadł! Bambolarz zachichotał obrzydliwie i uniósł szablę, żeby nią ciąć bez litości. - Nie! - krzyknął nagle cienki głosik i mała Bambolina wypadła z tłumu więźniów. - Ja widziałam! Ja widziałam! Bambolarz zastygł z uniesioną dłonią, w której lśniła ostra szabla. - Co widziałaś, dziecino? - spytał niby to spokojnie. - I ja też widziałem! - krzyknął Bambolo, po którego smoczej buzi spływały łzy wstydu i oburzenia. - Podstawiłeś mu nogę! - Kto, ja? - spytał książę z bezczelnym uśmiechem. - Nic podobnego! Ble-ble. - Niestety, ja również to widziałem - smok Bambolczyk podszedł bliżej i posępnie kiwając głową, stanął obok tatusia. Podał mu łapę i pomógł mu wstać. - Bracie - zwrócił się do księcia - walczysz niezgodnie z kodeksem rycerskim. Jeśli ośmielisz się zabić tego pana, będziesz musiał zabić i mnie. - Posłuchaj ... - książę Bambolarz zmienił teraz ton i przemawiał uspokajająco. - Przestań się wygłupiać. Nie będziesz chyba nadstawiał karku za obcego człowieka? - Chyba będę - powiedział z westchnieniem smok Bambolczyk. - Mnie samego to dziwi, ale zrozumiałem nagle, że za dobroć trzeba płacić dobrocią. A ci ludzie byli dla mnie dobrzy. Udzielili mi gościny. Nakarmili mnie. Wyleczyli mój bolący ząb. Jestem im winien wdzięczność. Wasza wysokość, rzuć broń! Koniec pojedynku! - Wy, moi drodzy, nie znacie się na żartach - powiedział książę Bambolarz, krzywiąc pysk w fałszywym uśmiechu. - To wszystko było na niby! Na niby! Teraz dopiero zacznie się prawdziwy pojedynek. Uczciwy, rycerski. Ble-ble! Tatuś ukłonił się szyderczo. - Ależ proszę - rzekł. - Służę uprzejmie. Zawsze jestem gotów stanąć do rycerskiego starcia. Ale tym razem po raz ostatni. Jasne? W jednej chwili rzucili się do walki - tatuś i smok. I natychmiast coś świsnęło, błysnęło - i szabla Bambolarza, wyrzucona z wielką siłą ciosem tatusia, wpadła z chlupotem do fosy. - Hurrrra! - wrzasnęli wszyscy widzowie. Książę Bambolarz stał jak ogłupiały i patrzył na swoje puste łapy. - Jak to? Już? - spytał wreszcie. - Jak to się stało? - Przegrałeś, książę - spokojnie powiedział tatuś. - Mógłbym cię teraz zabić, ale nie zrobię tego - popatrzał przy tych słowach na Bambola i Bambolinę. - Będziesz jednakże musiał abdykować. - Co będę musiał? - nie zrozumiał książę Bambolarz. - Abdykować. To znaczy zrzec się władzy. - Oho! Jeszcze czego! - wrzasnął Bambolarz ochryple. - Niedoczekanie! - w jednej chwili uniósł się w powietrze i silnie machając skrzydłami, z wielką szybkością wzbijał się coraz wyżej. Z jego nozdrzy buchały ogień i siarka. - Jestem, byłem i będę zawsze władcą tej wyspy! Ble-ble. - O, naprawdę, dosyć już tego „ble-ble"! - zawołali z ziemi poddani Bambolarza. - I dosyć księcia! Precz! - Zmykaj stąd! - I nie wracaj! - Co-co-coś podobnego?! - zdumiał się Bambolarz, zawisłszy pod chmurką. - Więc mnie nie kochacie? - Nie znosimy cię, Bambolarzu-Bleblarzu! - To się wam tylko tak wydaje - krzyknął Bambolarz ze złością i ogień trysnął mu z paszczy. - Poczekajcie no! Zbiorę moich strażników, zbiorę całą nową armię i wrócę! I zobaczycie, jak mnie będziecie kochać! Ble-ble! Z rykiem i świstem rwąc powietrze, wystartował do szybkiego lotu. W jednej chwili przebił się przez chmury i znikł z oczu wszystkim zebranym nad fosą ludziom i smokom. - Doskonale, niech leci jak najdalej! - cieszyły się smoki. - Poradzimy sobie sami! I nigdy już nie pozwolimy, żeby nami rządził! Ble-ble! - Niech żyje pan tatuś! - krzyknęli nagle Ringo i Dżoni. - Niech żyje! Hurrra! Ble-ble! Wśród okrzyków i wiwatów smoki wzięły tatusia na ramiona i niosły go w triumfalnym marszu wokół placu, podrzucając co chwila do góry. Podrzucano też Andrzeja i Zosię, aż im się zakręciło w głowach. - Chwileczkę! - zwołał tatuś. Wyswobodził się z zielonych smoczych ramion i stanął pewnie na ziemi. - Czy mi się tylko zdawało, czy też krzyczeliście przed chwilą „ble-ble"? - O-owszem... - przyznało się kilka smoków. - Krzyczeliśmy... przyzwyczajeni jesteśmy... i jednak to „ble-ble" jest chwilami wygodne ... - Moi drodzy - rzekł tatuś surowo. - Posłuchajcie dobrej rady: jeśli chcecie być dzielni i mądrzy, zapomnijcie czym prędzej o „ble-ble". Uczcie się mówić, myśleć i działać. - No, tak ... ale to bardzo trudne, ble-ble - bąkały smoki. - Panie Bambolczyk, czy nie ma pan w swoich zbiorach jakiegoś łatwego wiersza, którego wszyscy mogliby się nauczyć na pamięć? To byłoby dobre ćwiczenie językowe. - Napisałem setki wierszy - ożywił się Bambolczyk. - Na przykład taki: Gdy śliczna karczmareczka do stołu nam podaje, ble-ble! I pitny miód, i pieczeń, bleble, bleble, bleble. 54 Tu Bambolczyk zrozumiał, co mówi, i strasznie się zawstydził. Więc dodał: - To jeden z moich nowych wierszy. Ostatnio książę był bardzo wymagający, jeśli chodzi o ble-ble. Ale chwileczkę, oto wiersz nieco starszy: O, Bambolandio, cudowna kraino! Twoje rwące potoki, twe lasy i góry. twojej jasne blebleble i b/eb/e ble-ble ... 0, rety, znów to samo! - Bambolczyk zakrył twarz łapami. - Chwileczkę, czyżbym nie miał wierszy wcześniejszych? - zastanowił się. - Mam, ale zapomniałem - przyznał po chwili. Tatuś popatrzył na niego ze współczuciem. - Cóż, dajmy temu spokój - powiedział. - Moi drodzy, proponuję zwykłą dziecinną piosenkę „Wlazł kotek". Śpiewajmy! - Śpiewajmy! - zakrzyknęły ochoczo smoki i zaczęły: Wlazł kotek na blotek i bleble, ładna to bleblanka, blebleble. - To okropne! - krzyknęła Zosia. - Oni już nie potrafią mówić i śpiewać! - Ha! Ale my potrafimy! - zawołali Ringo i Dżoni, wyskakując przed tłum swoich rodziców i krewnych. - Jak to dobrze, że zawsze byliśmy nieposłuszni! My zupełnie nie umiemy mówić „ble-ble"! - To się dobrze składa - tatuś pogłaskał Ringa po zielonym łebku. - Wy dwaj będziecie ćwiczyć z waszymi rodzinami. Każdego dnia jedna zwrotka „Wlazł kotka". I pilnujcie, żeby było bez bleblania! - Tak jest! - krzyknęły ochoczo smoczki i natychmiast przystąpiły do ćwiczeń. Tatuś zaś i dzieci oddalali się powoli ku fosie. Andrzej gwizdnął na palcach i po chwili na ciemniejącym niebie pojawił się wesoły, czerwony helikopter, migocząc srebrnym śmigłem i bocznymi lampkami. Wylądował pośrodku placu i kiedy ucichł jego silnik, tatuś i dzieci usłyszeli dobiegający spod murów zamku zbiorowy śpiew: Wlazł kotek na plotek i bleble .... - Nie „ble-ble"! Mruga! Mru-ga! - dawały się słyszeć napomnienia Ringa i Dżoniego. - Powtarzamy wszyscy: i mruga! -... i mruga... - powtórzył chór smoczych głosów. - Ładna to bleblanka ... - No, w drogę - powiedział tatuś z uśmiechem. - Widzę, że Ringo i Dżoni poradzą sobie znakomicie. 55 - A kuku! - zawołał nagle wesoły głosik z wnętrza helikoptera. To ja! - czerwony łepek Wicia wyzierał zza fotela. - Lepiej być przezornym, nieprawdaż? Nie to, żebym myślał, że pan przegra, ale na wszelki wypa... - Ty tchórzu! - krzyknął Andrzej oburzony. - Ja nie jestem tchórzem - niepewnie powiedział Wicio. - Jestem tylko małym ptaszkiem, który nie lubi kłótni i szczęku broni. Tacy też muszą istnieć ... - Ale ja nie muszę ich szanować! - Andrzej odwrócił się plecami do przyjaciela. Wicio milczał i przestępował z nogi na nogę. - Najgorsze jest to, że ty masz rację - przemówił wreszcie smutno. - I ja 0 tym dobrze wiem. Czy nie będziesz się już gniewał, jeśli obiecam... jeśli przyrzeknę, że będę się bardzo starał? - Będziesz się bardzo starał? - Tak, będę się starał być odważniejszy ... - szepnął Wicio i zajrzał Andrzejowi w oczy. - Na pewno potrafisz - powiedział tatuś łagodnie. - Każdy potrafi. Musi tylko bardzo chcieć. - Proszę pana ...- odezwał się nagle cichy głosik tuż koło tatusia. Bambolo stał z siostrzyczką obok helikoptera i był bardzo smutny. - Czy moglibyśmy polecieć do Poznania razem z wami? Nie wiemy, co z sobą zrobić. Nie mamy już ani mamusi ani tatusia, a zostać tutaj wstyd nam ... - Wsiadajcie! - powiedział wesoło tatuś. - Mama na nas czeka. Nie zdążymy już dziś na kolację, ale śniadanie w domu zjemy na pewno! I polecieli. A książę Bambolarz tymczasem pędził gdzieś pod chmurami i obmyślał nowe plany. Bo przygoda w Bambolandii nie była ostatnią przygodą Zosi 1 Andrzeja. Do zobaczenia! Ble-ble. Poznań, kwiecień 1979 56 za Andrzej, Zosia i Emilka klęczeli w ciemnym kącie podwórza śmietnikiem, pośród pokrzyw, zielska i zakurzonych krzaków. Ciasno stykały się ze sobą ich głowy: popielata, bardzo kudłata Andrzeja; bardzo jasna, jedwabista Zosi; bardzo potargana, kędzierzawa i złota Emilki. Wszyscy troje wpatrywali się uważnie w ziemię. W ziemi była dziura. Nieduża ale głęboka. Odkryli ją przypadkiem. Nigdy dotąd nie zaglądali w ten kąt podwórza. Mama im zabraniała bawić się koło śmietnika, bo - jej zdaniem - powietrze było tam przepełnione obrzydliwymi zarazkami. Toteż dzieci posłusznie unikały tego brudnego zakątka. Ale dzisiaj nowa, skórzana piłka futbolowa w czarno-białe łatki potoczyła się spod nogi Andrzeja prosto w ten zakazany, ciemny kąt. Było to niezwykle dziwne, bo przecież kopnął ją akurat w przeciwną stronę! Oczywiście, natychmiast przedarł się przez pokrzywy i zaczął szukać swej piłki wśród chwastów za śmietnikiem. Ale nie znalazł. Wezwał zaraz na pomoc swoją młodszą siostrę Zosię, która nudziła się w piaskownicy, pilnując najmłodszej siostrzyczki, Emilki. Szukali piłki bardzo długo. Nawet dwuletnia Mimi (Emilka sama się tak nazwała), wytrzeszczyła swoje błękitne oczka i gorliwie zaglądała niemal pod każdy listek i pod każdą trawkę. Na próżno. Piłki nie było. Była za to dziura. Nieduża - ot, taka jak koło rowerka, ale głęboka. Tak głęboka, że nie było widać jej dna. - Na pewno tu wpadła! - powiedział Andrzej unosząc umorusaną twarz i patrząc na siostry. (Miał podobnie jak one błękitne oczy, rumiane policzki i bardzo miły uśmiech). - Ty, Zośka, popatrz no. Ten dół jest jakiś dziwny. Pachnie z niego dymem. I siarką! - Jaką siarką? - Zosia otrzepała brzeg spódniczki powalany ziemią. - Jakom sialkom? - Z naciskiem powtórzyła Emilka, która właśnie uczyła się mówić i powtarzała bez wyboru wszystko, co jej ostatnio wpadło w ucho. Andrzej wrzucił do dziury starą, obtłuczoną cegłę. - Popatrz - powiedział. - Wpadła i leci. Leci i leci. Ten dół nie ma dna. - Musi mieć! - sprzeciwiła się Zosia. - Cegła upadła na piach, piach jest miękki, to stuku nie słychać. - Zaraz zobaczymy! - Andrzej wyjął z kieszeni pudełko zapałek, podpalił je i wrzucił do dziury. - O, znikło - powiedział z niejakim lękiem. 59 - Pewnie zgasło - niepewnie bąknęła Zosia. Nachyliła się i zajrzała jeszcze raz do dziury. - Bardzo dziwne. - Mimi tes baldzo dziwne - oświadczyła Emilka i błyskawicznie wrzuciła do dziury wiaderko, łopatkę i prawy sandałek. - Co ty robisz! - krzyknęła Zosia i więcej nic już powiedzieć nie zdołała, bo zaniemówiła z przestrachu. W głębi dziury bowiem rozległ się grzmot, grunt zadygotał pod stopami dzieci i nagle z dołu wyskoczyła, jak wystrzelona, czarno-biała piłka Andrzeja. - O, piłecka! - ucieszyła się Emilka. Zapanowała cisza pełna przerażenia. Andrzej i Zosia stali nieruchomo wpatrując się w czarną, tajemniczą dziurę, w której nic już nie grzmiało, ale która i tak wyglądała o wiele bardziej tajemniczo niż przedtem. - Chodźmy do domu - wyszeptała Zosia. - Boję się o Mimi.. Boję się że wpadnie do dziury ... - Wpadnie do dziuly! - wrzasnęła z nieopisanym zachwytem Emilka i obiema pulchnymi nóżkami naraz wskoczyła w czarny dół. W ostatniej sekundzie, na szczęście, Zosia zdążyła złapać ją wpół i wywlec na powierzchnię ziemi. - Och! - krzyknęła. Przyciskając siostrzyczkę do piersi i prawie płacząc z przerażenia. - idziemy stąd! Natychmiast! - Podniosła się i znów zamarła. Raz jeszcze ziemia zadrżała pod stopami. W głębi dziury dał się słyszeć pomruk. Nastąpiło kilka wstrząsów, z dołu buchnęły płomienie i dym, a za nimi wyleciały na powierzchnię: cegła, wypalone pudełko zapałek, wiaderko, łopatka i wreszcie prawy sandałek Emilki. - O rany! - stęknął Andrzej drżąc na całym ciele. - Teraz to ja stąd się nie ruszę za żadne skarby. Zośka, odprowadź Emilkę do domu i przynieś mi sznurek. - Sznurek? - Sznur lepiej. Do bielizny, wiesz. I tę dużą latarkę tatusia. No, pośpiesz się. W domu pachniało słodko i owocowo. Mama smażyła właśnie powidła śliwkowe. Kręciła się po kuchni gorączkowo - ona zawsze wszystko robiła tak szybko, jakby ją kto gonił. Włosy miała w nieładzie, rękawy podkasane, a na twarzy mocne rumieńce. Wszędzie porozstawiane były słoiki puste i pełne, gorące i stygnące, na piecyku zaś bulgotały dwa wielkie, pełne po brzegi, parujące słodko saganki. Na tle saganków i gorących słoików Emilka wyglądała na przyszłą ofiarę. Mama zamachała rękami i chwyciła córeczkę pod paszki. - Zosiu, kochanie - powiedziała szybko, wynosząc wierzgającą Mimi na korytarz. - Zmykajcie mi stąd, ale już! Jeszcze się dziecko, nie daj Boże, oparzy! Tu jest naprawdę niebezpiecznie! Zosia pomyślała więc, że trzeba spróbować u taty. Zdjęła po drodze zwój sznura z balkonu i ruszyła do pracowni tatusia. Tata był plastykiem. Jego pracownia pachniała farbami i lakierami i pełna była najprzeróżniejszych cudownych, kolorowych przedmiotów, kuszących i błyszczących, a większość z nich stanowiła zagrożenie dla zdrowia i życia. Były tu butelki z terpentyną, rozpuszczalnikiem i innymi łatwopalnymi płynami; były pudełeczka pełne pinezek i lśniących stalówek; były błyszczące i ostre nożyczki, nożyki i dłuta oraz trujące kleje, farby, płyny i klajstry. Wszystko to piętrzyło się w groźnym a wspaniałym nieładzie, pośrodku zaś siedział tata: brodaty, bosy i ubrany tylko w dżinsy, i coś rysował przy desce kreślarskiej. - Tatusiu - powiedziała Zosia wkraczając z Emilką do pracowni. - Hm? - mruknął tata nieuważnie, nie podnosząc oczu znad rysunku. - Tata! Pats! Jestem tu! - zwróciła mu uwagę Emilka. - O, do licha! - ożywił się momentalnie tata i przesunął pudełko z cyrklami na środek deski. - Zosiu, zabierz stąd Emilkę! Ile razy mówiłem, że tu niebezpiecznie ... - Ja tylko na minutkę, tato ...- przymilnie powiedziała Zosia. - Andrzej prosi, żebyś mu coś pożyczył ... - Bo chce to zepsuć jak zwykle? - posępnie spytał tata. - Nie, tato, no skąd! - Albo zgubić, hę? - tata uśmiechnął się do Emilki, popatrzał na nią z zachwytem, nie wytrzymał i wziął ją na kolana. - No, to co Andrzej chce pożyczyć? - Tę dużą latarkę, tato. - Ach! - rzekł tatuś dmuchając Emilce w karczek. - Tylko tyle. Moją wspaniałą, angielską, kosztowną i pamiątkową, jedyną w swoim rodzaju latarkę, której absolutnie nie dałoby się odkupić w razie czego. No, to jest zupełny drobiazg, oczywiście. Bierzcie i psujcie - to powiedziawszy, tata mrugnął do Zosi, soczyście pocałował Emilkę prosto w różowe usteczka, postawił ją na podłodze i powrócił do rysowania. Uradowana Zosia zdjęła latarkę z półki przy biurku, złapała Emilkę za rączkę i pociągnęła ją w stronę drzwi. - Chwileczkę! - zatrzymał ją tata. - Teraz coś powiem poważnie. - Przecież ty nigdy nie mówisz poważnie! - roześmiała się Zosia. - Bezczelne dziecko - mruknął tatuś. - Chcę powiedzieć uroczyście, że jeśli zgubicie moją pamiątkową latarkę, będę się strasznie gniewał. Być może wpadnę w szał. - Nie wpadaj, nie wpadaj - powiedziała Zosia i przycisnęła latarkę do 61 piersi. - Na pewno ci ją oddamy. Podwórka przy ulicy Słowackiego są stare, tak stare jak domy. A domy liczą sobie i po sto lat! Więc trudno by było te podwórka urządzić nowocześnie. Nie ma nawet miejsca na huśtawki. Podwórko Andrzeja i Zosi na przykład, to zwyczajny przejazd między kamienicami. Stoi tu trzepak do dywanów, jest niewielka piaskownica pod starym jesionem, kilka krzaczków oraz bardzo dużo chwastów i zdziczałej trawy. Przy kotłowni usypano górkę z koksu, a dalej znajduje się już tylko betonowy śmietnik, przylegający do drucianej siatki małego, śmiesznego, miejskiego ogródka. Tuż pod tą siatką, w cieniu krzewów porzeczkowych, klęczał nieruchomo Andrzej i wlepiał wzrok w tajemniczą czarną dziurę w ziemi. Kiedy usłyszał nadchodzące siostrzyczki, podniósł głowę - i wtedy Zosia ujrzała, że jest zupełnie blady pod swoją potarganą grzywką. Oczy miał szeroko rozwarte, spojrzenie błędne. Otrząsnął się jak mokry pies i powiedział ochrypłym głosem: - A może ja jestem wariat? - Może - dowcipnie odparła Zosia. - Zawsze tak mi się zdawało. - Ale kiedy spojrzała bratu w oczy, przeszła jej chęć do żarcików. - Co się stało? - Masz latarkę? - odpowiedział pytaniem. - Mam. Musimy na nią bardzo uważać ... - Wiadomo, wiadomo - niecierpliwie przerwał Andrzej. - Dawaj sznur. - Wyciągnął rękę, popatrzył na siostrę i westchnął. - Wiesz, co tu się zdarzyło? Coś zawyło w tym dole, gdy wrzuciłem kamień. A potem powiedziało: „Co jest, rany Julek?". - Lany Julek! - ucieszyła się Emilka. - Lany Julek? - zdumiała się Zosia. - Tak, lany Julek! - potwierdził Andrzej z roztargnieniem. - W tym dole powiedziało? - W tym dole - mruknął Andrzej i przywiązał sznur do latarki. - Teraz to opuszczę aż na samo dno. Jeśli tam dno w ogóle jest. I zobaczymy, kto tam siedzi. - Tu wzrok Andrzeja zatrzymał się na rozkosznie rozchichotanej Emilce. - A ona co tu robi? - spytał surowo. - Przecież miałaś zostawić ją w domu! Tu jest niebezpiecznie. - W domu też jest niebezpiecznie - westchnęła biedna Zosia, której ciągle ktoś kazał opiekować się Emilką, a to było zajęcie dosyć nużące i bardzo odpowiedzialne. - Wszędzie jest niebezpiecznie. Ale mogę z nią odejść trochę dalej. - Odejdź więc - rzekł Andrzej i przeciągnął mocniej węzeł sznura. Opuścił latarkę w głąb dziury. Wirowała powoli na końcu liny, spadała coraz niżej i niżej, raptownymi błyskami oświetlała ściany dołu. Andrzej wpatrywał się w przepaść z zapartym tchem. Zosia zapomniała o ostrożności i przysunęła się z Emilką aż do samego brzegu dziury. I nagle śwatło latarki znikło! Nie żeby zgasło, słabe ćmienie dało się dostrzec gdzieś w głębi ciemnej czeluści, ale sama latarka znikła z pola widzenia. Chłopiec szarpnął za linę. Latarka ukazała się znowu. - A! Rozumiem! - powiedział. - Wszystko się powoli wyjaśnia. W tej dziurze najpierw jest pionowo, a potem pochyło. - Andrzej pokazał to Zosi, opuszczając latarkę raz jeszcze. Rzeczywiście, opadła ukośnie w dół, ześlizgując się coraz niżej. Sznur rozwijał się powoli, luźno, aż do chwili kiedy coś szarpnęło nim z taką siłą, że chłopiec omal nie zleciał do dołu. Jednocześnie w czarnej przepaści rozległ się gniewny bełkot i światło latarki zgasło. - Latarka! Latarka! Zabrało latarkę! - z rozpaczą zawołał Andrzej, wyciągając sznur. Na jego końcu dyndała pusta pętla. - O, nie! - jęknęła Zosia przysiadając na piętach i łapiąc się za głowę. - To straszne! To okropne! Co ja teraz powiem tacie?! Andrzej i Zosia mieli już wiele przygód w swym krótkim życiu. Były to przygody niezwykłe i czrodziejskie, ale wszystkie przydarzyły się im przed narodzinami Emilki. Kiedy tylko Emilka przyszła na świat, czary i cuda z wolna się skończyły. Może dlatego, że to ona była największym cudem? A może dlatego, że Andrzej i Zosia stali się nagle Starszym Bratem i Starszą Siostrą - i że wszystkie cudowne przygody i czarodziejskie awantury czekały teraz na Emilkę? Andrzej i Zosia nie mogli zrozumieć, dlaczego na przykład czerwony helikopter, ich czarodziejski, wierny helikopter, który zwykle przylatywał na pierwsze gwizdnięcie, nagle przestał się pojawiać. Albo - co się stało z Bambolem i Bamboliną? Te dwa młode smoki o zielonej skórze, łysych główkach i żółtych oczach przyleciały wraz z dziećmi z Bambolandii. Mieszkały w ich domu przy ulicy Słowackiego w Poznaniu przez rok, zaprzyjaźniły się z całą rodziną i były traktowane przez tatę i mamę jak własne dzieci. Co prawda smoki były dziećmi bardzo kłopotliwymi. Przywyczajone zostały w rodzinnej Bambolandii do spożywania najwyszukańszych frykasów, jak pomarańcze, szynka z masłem, czekolada czy pieczone kurczęta. Tymczasem w domu przy ulicy Słowackiego jadało się raczej skromnie. Dużo czasu upłynąć musiało, nim smoczki nauczyły się jadać kluski ziemniaczane z kapustą, czy kiełbasę zwyczajną. Albo taka sprawa: 63 Bambolinka która była smoczą księżniczką, przybyła z tropikalnej Bambolandii z kufrem pełnym haftowanych tiulowych sukienek i haleczek z falbankami. Już na jesieni musiała otrzymać ciepłe majtki oraz kilka sweterków i płaszcz z podpinką. Była naturalnie zrozpaczona, uważała że w tych rzeczach wygląda okropnie, dąsała się i popłakiwała po kątach, zanim wreszcie pogodziła się z losem. Z Bambolem nie było w tym względzie kłopotów poza jednym: żądał, żeby wszystkie jego płaszcze, swetry i koszulki miały otwory na plecach. Niejeden wieczór mama Andrzeja i Zosi poświęcić musiała na obrębianie tych otworków, przez które Bambolo koniecznie chciał wystawić swoje zielone, błoniaste skrzydełka. Emilka urodziła się, na szczęście, już wtedy, kiedy smoki zadomowiły się na dobre przy ulicy Słowackiego i kiedy wszelkie kłopoty udało się już pokonać. Smoczki bardzo pokochały maleńką dziewczynkę i były nadspodziewanie pomocne przy wychowaniu niemowlęcia. Bambolinka wyśpiewywała mu kołysanki nad łóżeczkiem, a kiedy nawet dobra siostrzyczka Zosia znużyła się potrząsaniem grzechotką i nieustannym podawaniem dziecku smoczka, Bambolina potrafiła unosić się godzinami w powietrzu, kołysząc małą Emilkę w ramionach i latając z nią wokół pokoju. Bambolo też pomagał, ofiarnie rozwieszał na balkonie wyprane pieluszki, a kiedy malutka płakała, wyfruwał za okno i przynosił jej w garści to motylka, to ptaszka, to znów dużą żółtą gąsienicę prosto z gałęzi i zabawiał Emilkę opowieściami o przyrodzie. Wszystko układało się wspaniale i nagle smoki znikły. Stało się to dokładnie tego dnia, kiedy Emilka skończyła pierwszy rok życia. Smoki wyszły z domu wieczorem, żeby wynieść śmieci i już nigdy nie wróciły. Zniknęły razem z kubełkami, a co najciekawsze zniknął także, i to tego samego wieczoru, gadający ptak Andrzeja - Wicio. Wicio był starym kompanem Andrzeja z wielu jego niebezpiecznych przygód, śmiesznym nieco i nawet chwilami tchórzliwym, ale zawsze wesołym i przyjacielskim. Andrzej bardzo go lubił i długo nie mógł przeboleć jego straty. Od pierwszych urodzin Emilki minął już prawie rok i oto dzisiaj po raz pierwszy od tak długiego czasu w życiu Andrzeja i Zosi zdarzyło się znów coś ciekawego. I jakby nie dosyć było zagadkowej historii z dziurą, nagle pojawił się ptak Wicio. Musiało to się stać jakimś cudownym sposobem, bo kiedy dzieci podniosły wzrok znad dziury, w której przepadła tatusiowa latarka, Wicia jeszcze nie było. Po chwili jednak, nie dłuższej niż mrugnięcie okiem, pojawił się nagle. Siedział na trawie, muskał piórka swoim żółtym dziobem i figlarnie popatrywał jednym oczkiem na Emilkę, a drugim na Zosię. - Ptasek, ptasek! - cieszyła się Emilka. - Mas oko? Mas dziób? - Wiciu! Przyjacielu! - wrzasnął radośnie Andrzej rzucając się do niego. 64 - Stary, skąd ty tu! Gdzie byłeś? Nie widziałem cię całe wieki! - Nadszedł widać czas, żebyśmy się spotkali i oto jestem - odparł Wicio skromnie. - Miło was widzieć, naprawdę! - A my się cieszymy, że znów jesteś!!! - zawołał Andrzej i z tej wielkiej radości aż wycałował Wicia po czrwonym łebku. Ten zawstydził się się jakby, ale tylko na chwilę. Zaraz potem strzepnął piórka i popatrzywszy po dzieciach, zauważył: - Ależ urośliście przez te dwa lata! Ho!, ho! A już Emilki to wprost poznać nie mogę! Tak, tak, dwa lata! Dwa lata to wiek w sam raz dobry, żeby przeżyć bardzo ciekawą przygodę. - 0, nie! - krzyknęli Andrzej i Zosia jednym głosem. Ptak Wicio spojrzał na nich spod oka. - No? Co ja słyszę? Odkąd to jesteście przciwni bardzo ciekawym przygodom? - Bardzo ciekawe przygody to rzecz świetna - odparł Andrzej. - Ale nie dla Emilki. Ona jest za mała. My musimy się nią opiekować. I nie pozwolimy na żadne .... - Phi! - przerwał ptak Wicio. - Gadasz jak własny ojciec! - Zabrzmiało to, przyznać trzeba, raczej niegrzecznie. - Zresztą - ciągnął dalej Wicio podfruwając nieco i siadając na brzegu dziury - czy jej pozwolisz, czy nie, ona i tak zrobi, co zechce. Hej, Mimi!!! Andrzej wrzasnął z przerażenia. Mała Emilka, korzystając z chwili nieuwagi jego i Zosi, zmierzała prosto w stronę dołu wyciągając rączki do Wicia! Rzucili się oczywiście ku niej oboje, ale dopadli jej o sekundę za późno, w chwili gdy obiema nóżkami wskoczyła prosto w czarną dziurę! - Mimi!!! - krzyknęli rozpaczliwie, zderzając się głowami nad otworem w ziemi. Nastąpiła chwila przerażającej ciszy. I wreszcie ... - Cio? - dobiegł z dołu wesoły głosik. - Tutaj jestem! Andrzej zerwał się jak oparzony, przywiązał sznur do drzewa, a drugi jego koniec wrzucił do dziury. - Mimi! - ryknął nachylając się nad dołem. - Mimi, kochana! Malutka! Słyszysz mnie? Chwyć sznur rączkami! I mocno trzymaj! - Nie! Nie chcie! - dobiegła z dołu stanowcza odpowiedź. - Mimi idzie ... Pa pa! Wobec tego Andrzej, pokrzykując ze zdenerwowania, w mgnieniu oka wlazł do dziury i zjechał po linie w dół. Tuż za nim zeskoczyła Zosia. A za nimi sfrunął ptak Wicio, chichocząc i robiąc oko sam do siebie, jakby z góry przewidział, że stanie się to, co się stało. W dole było ciemno. 65 Pachniało ziemią, wilgocią i siarką. Grunt pod stopami był sypki i miękki, dzieci tonęły w nim po kostki. W głębi pochyłego tunelu, jaki otwierał się przed nimi, zamigotało słabe światło. Na tle tego nikłego blasku zamajaczyła malutka sylwetka Emilki, która energicznie gramoląc się przez sypki grunt, pobrnęła prosto w stronę światełka. Tunel rozszerzał się coraz bardziej, tak że po kilku krokach Andrzej nie musiał nawet się schylać. Wicio poleciał naprzód, skrzecząc zachęcająco, światełko migotało coraz to bliżej. Przez pewien czas - kiedy tak szli - powietrze było nieco stęchłe, zaraz jednak lekki przeciąg przyniósł powiew chłodu i falę jakiegoś smakowitego zapachu. Bardzo szybko dogonili Emilkę. Stała pośrodku przejścia i szukała sandałka, który znów jej się odpiął i utknął gdzieś w ziemi. Macając na oślep po miękkim gruncie, stali przez chwilę cicho i wtedy usłyszeli dziwny głos. Było to bulgotanie, przerywane raz po raz pobrzękiwaniem. Andrzej założył Emilce odnaleziony w końcu sandałek, wziął ją na plecy i wszyscy razem poszli naprzód. Światełko było teraz lepiej widoczne. Migotało tuż za zakrętem tunelu, który prowadził wciąż w dół i w dół. Wreszcie dzieci dotarły do miejsca oświetlonego dość już jasno. Skręciły w prawo i znalazły się w progu malutkiego, prostokątnego pokoiku, zwykłej ziemianki wyrytej obok tunelu. Nadzwyczaj przytulne jej wnętrze rozjaśniał blask kilku grubych świec. Pokoik wyścielony był warstwą sosnowego igliwia, ściany wyłożone były starymi deseczkami. Stało tu łóżko polowe, nakryte grubym kraciastym pledem, składane krzesełko i nieduży turystyczny stoliczek. W kącie, na kawałku deski, ustawiono czerwony palnik butanowy, na którym mały rondelek podzwaniał pokrywką podskakującą na parze. Bulgotała w nim jakaś bardzo aromatyczna potrawa. - Zupa z porów! - zdecydował Andrzej, łowiąc nosem pachnący obłoczek pary. - Brawo - odezwał się z kąta jakiś piskliwy, wesoły głos. Dzieci spojrzały w bok i zobaczyły stojącego przy półeczce ściennej bardzo chudego, zgarbionego pana, który śmiał się życzliwie i kiwał głową. Siwy pan miał bokobrody, a na wydatnym nosie druciane okularki. Ubrany był w szary cylinder z szarą jedwabną wstążką i w szary, nieco poplamiony tużurek, spod którego wystawał gruby sweter. Starszy pan zakasłał, ciaśniej owinął szyję grubym, pasiastym szalikiem z włóczki i poczłapał w stronę bulgocącego rondelka niosąc w dwu palcach szczyptę jakiejś przyprawy. - Mielony imbir - wyjaśnił, patrząc na dzieci znad szkieł. - Nic tak nie podkreśla smaku zupy z porów, jak mielony imbir. Moim zdaniem oczywiście, bo mogą być inne zdania. Jak to w życiu. - Wsypał przyprawę do rondelka, zamieszał w nim metalową łyżką turystyczną, zgasił gaz i uśmiechnął się do dzieci. - Czekałem na was - powiedział z serdecznym uśmiechem. - Czekałem niecierpliwie. Mam nadzieję, że zupy starczy dla wszystkich, siadajmy więc do obiadu. Wicio, który siedział na poręczy krzesełka i czuł się niedoceniony, chrząknął znacząco i powiedział pusząc piórka na podgardlu: - Może ja dokonam prezentacji, nieprawdaż. Pan pozwoli - oto Andrzej, Zosia i Emilka. A to, pozwólcie, jest pan Kapsułka. - Papsułka! - wrzasnęła Emilka z zachwytem. - Ogromnie mi miło - przemówił pan Kapsułka, uchylając cylindra i ukazując przy tym splątaną wiechę włosów bielutkich jak śnieg. Jego uśmiech był wprost promienny. - Bardzo proszę, wejdźcie dalej, nie stójcie tak na progu. Siadajmy, gdzie kto może, a dla małej damy - tu pan Kapsułka przesłał Zosi kolejny uśmiech - będzie przeznaczone moje jedyne krzesełko służbowe. Służbowe? Andrzej i Zosia popatrzyli po sobie ze zdziwieniem. Osoba pana Kapsułki stawała się coraz bardziej interesująca. Zasiedli wszyscy to na ziemi, to na łóżeczku składanym i pili z blaszanych kubków zupę - trochę cienką i wodnistą, ale za to bardzo pachnącą i smacznie przyprawioną. Pływały w niej malutkie grzanki i dawał się wyczuć smak tartego sera. Tylko Wicio, który miał trudności z piciem z kubeczka, siedział z miną niezadowoloną. - Pyszna zupa! - powiedziała Zosia. - Byłaby lepsza - odparł pan Kapsułka popijając z kubeczka tak łakomie, jakby nie jadł od co najmniej dwóch dni. - Byłaby lepsza, gdyby Jego Wysokość nie wyjadł mi połowy produktów w stanie surowym. Nie mógł się doczekać, aż zaczną gotować - to mówiąc pan Kapsułka przyssał się znów do kubeczka i zaczął pić zupę, wydając przy tym błogie westchnienia. Andrzej, który nie był specjalnie głodny, bo przed wyjściem z domu zjadł około czterech pajd chleba z powidłami, popijał powoli i i rozglądał się po wnętrzu ziemianki. - A kto to jest jego Wysokość? - spytał. Pan Kapsułka łypnął okiem znad brzegu kubeczka. - O, mniejsza z tym - odparł po chwili namysłu i szybko zmienił temat. - A co się tak, chłopczyku, rozglądasz?! Andrzej poczerwieniał. - Przepraszam - bąknął. - Chciałem zerknąć, czy nie ma tu mojej latarki ... Pan Kapsułka obraził się nieco. - Latarki? Skąd miałaby się tu znaleźć wasza latarka? - Opuściłem ją tu na sznurze ...i ktoś zaryczał ... i ją zerwał. - To nie byłem ja - oświadczył z godnością pan Kapsułka. - Ja nie zwykłem ryczeć. Ryczał kto inny, wiem kto. On też wyjadł mi pory, 67 włoszczyznę i większą część masła. Na pewno też on świsnął wam latarkę. Jest bardzo krewki i łatwo wpada w furię, zionąc przy tym ogniem i siarką. Przypuszczam, że z czystej złości zerwał latarkę i pobiegł z nią w głąb tunelu. - Ale my musimy oddać latarkę tatusiowi! - stanowczo powiedział Andrzej i odstawił kubeczek. - Natychmiast ruszam w pościg. - Czy aby na pewno? - pan Kapsułka popatrzył na niego z pewną ciekawością. - Wciąż jeszcze nie wiesz, kto ci ją zabrał, tę latarkę. - Ale pan mi powie, prawda? - O, tak - rzekł pan Kasułka z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - To był smok, znany ci od dawna: Jego Wysokość książę Bambolarz, władca Bambolandii. No, i co na to powiesz? Andzej i Zosia najpierw westchnęli, a potem popadli w osłupienie. Wiadomość była rzeczywiście niezwykła. Książę Bambolarz, okrutny smok o bezlitosnym charakterze, książę Bambolarz, ojciec Bambola i Bamboliny, ten sam książę Bambolarz, który więził dzieci w wieży swego zamku, który walczył z tatusiem na szable (i strasznie oszukiwał przy tym), który wreszcie został zmuszony przez swoich poddanych do opuszczenia Bambolandii na zawsze, ten to wyniosły władca był teraz na ich własnym podwórku, w specjalnie wykonanym tunelu, a oni zrzucali mu na głowę to piłkę, to wiaderko, to cegłę ... Nie, to było zupełnie nieprawdopodobne! - Po co? - spytał wreszcie Andrzej. - Po co tak się podkopywał? Przecież Bambolo i Bambolina już dawno od nas odeszli ... - Gapy z was - stwierdził pan Kapsułka. Dopił zupę i odstawił kubek, a potem starannie ocierał usta ligninową chusteczką tak długo i tak starannie, jakby usiłował w ten sposób ukryć fakt, że zbiera myśli. - Bambolo i Bambolina - powiedział wreszcie - wcale nie odeszli z własnej woli. Na pewno by tego nie zrobili, było im u was dobrze jak w raju. To ich ojciec, książę Bambolarz, wynajął kilku detektywów, żeby odnaleźli smoczęta. I rzeczywiście, jednemu z nich się udało. Doniósł 0 tym księciu ... - A to drań! - nie wytrzymał Andrzej. Pan Kapsułka pomilczał chwilę, otarł znów usta chusteczką, lecz nie zdołał zakryć rumieńca. - Myślę, że powinniście wiedzieć - rzekł - bo to 1 tak się wyda... że to ja byłem tym detektywem. I nie nazywajcie mnie draniem, skąd mogłem wiedzieć, że smoczęta uciekły od własnego ojca! Bambolarz powiedział mi, że je porwano. Kazał wykonać ten podkop, żeby bez przeszkód móc obserwować kogo trzeba. - Nas? - Nie zauważyliście tego, co? - uśmiechnął się nie bez zadowolenia pan Kapsułka. - Nie chwaląc się, jestem dobrym fachowcem. Obserwowaliśmy was dzień i noc. To miało sens! Porwaliśmy Bambola i Bambolinę tak sprawnie, że nie zauważył tego nikt absolutnie, chociaż stało się to tu właśnie, przy śmietniku, w samym środku Poznania! - A co teraz pan robi w tym tunelu? - podejrzliwie spytał Andrzej. - Przypuszczam, ża znów nas pan śledzi? - W pewnym sensie tak ...- odrzekł pan Kapsułka, rozciągając twarz w najserdeczniejszym ze swych uśmiechów. Andrzej zaczął się zastanawiać, czy uśmiechy pana Kapsułki należą do jego wyposażenia służbowego tak samo, jak stolik, krzesełko i palnik butanowy. - Bambolarz też tu bywa raz na parę dni - rzekł pan Kapsułka promieniejąc. - Nie patrzcie na mnie z takim wyrzutem! Przecież jestem detektywem. Śledzenie to mój fach! I wszystko mi jedno, komu służę. - Naprawdę? - spytał ze zdziwieniem Andrzej. - Nno ...na ogół ... - zająknął się leciutko detektyw. - Tak więc nie możecie mieć żalu o to, że porwałem Bambola i Bambolinę, zrobiłem to przecież na polecenie mojego pracodawcy, który jest w dodatku ich rodzonym ojcem! Wicia też porwałem, bo mi kazano. Wicio spojrzał na niego ponuro i nie powiedział ani słowa. - A nasz czerwony helikopter? - spytał Andrzej. - Czy został zabrany tego samego dnia? - Oczywiście - odparł pan Kapsułka pogodnie. - Bambolarz własnoręcznie go zniszczył. Wrzeszczał przy tym, że teraz już na pewno nie pojawicie się nigdy i nie będziecie mu dzieci buntować. - A myśmy myśleli, że helikopter nie przylatuje, bo jesteśmy ze starzy na czary i przygody - wyznała Zosia. - Skąd! - zaprzeczył pan Kapsułka. - Po prostu przez ostatni rok mieliście spokój, bo myśmy nie mieli do was żadnej sprawy. - A teraz macie? - zainteresował się Andrzej. - A teraz mamy - odparł pan Kapsułka i pozbierał puste kubeczki po zupie. Opłukał je starannie i odstawił na półkę. - Chodzi o zupełny drobiazg - powiedział, odwracając się jakoś bokiem. - O taki maleńki srebrny kluczyk. Andrzej omal nie zerwał się na równe nogi. - Srebrny kluczyk?! - powtórzył starając się zachować spokój. - Pamiątka rodzinna - wyjaśnił pan Kapsułka. Musiał wreszcie odwrócić się od półki i pokazać swoją twarz. Andrzejowi wydało się nagle, że jest nieszczera, że pan Kapsułka patrzy jakoś zimno i nieprzyjaźnie, ale może zdawało mu się tak dlatego, że detektyw właśnie miał zamiar wytrzeć nos. Wycierał go kolejną chusteczką ligninową, wycierał długo i starannie. Kiedy ją odłożył, wyglądał miło i poczciwie. 70 - Ten kluczyk przechodzi w rodzinie księcia z ojca na syna - wyjaśnił. - Bambolo dostał kluczyk od ojca w swoje pierwsze urodziny, jak każe rodzinna tradycja. Nosił go zawsze na szyi, ale potem, w Poznaniu , gdzieś go zgubił ... lub może oddał komuś ... nie może sobie przypomnieć. - Tu pan Kapsułka przerwał na moment i Andrzej mógłby przysiąc, że coś zimnego błysnęło za drucianymi okularkami. - Aż tu kluczyk okazał się potrzebny w pewnej, hm... powiedzmy... sprawie rodzinnej. Książę przypomniał sobie o starym tunelu i o starym detektywie i wysłał mnie z nowym zadaniem. Mam dla niego odzyskać kluczyk. Jeśli go oddacie, książę Bambolarz obiecuje spełnić każde wasze życzenie. Dostaniecie wszystko, o co poprosicie. Detektyw mówił, a Andrzej ściskał ręce tak mocno, że czuł paznokcie wbijające się w ciało. Postanowił nie dać poznać po sobie, że wie coś o kluczyku. I dlatego, kiedy pan Kapsułka skończył i wyczekująco spojrzał na niego, chłopcu udało się odpowiedzieć jak gdyby nigdy nic: - Ho! ho! Wszystko, o co poprosimy! Jak szkoda, że ja nie mam tego srebrnego kluczyka! I mówiąc tak wcale nie kłamał. Naprawdę nie miał tego kluczyka, chociaż doskonale wiedział, gdzie on się znajduje. Kluczyk wisiał na srebrnym łańcuszku, schowany pod pasiastym sweterkiem. Wisiał tam, gdzie Bambolo umieścił go własnoręcznie w dniu pierwszych urodzin Emilki. Wisiał właśnie na jej tłuściutkiej szyjce! Pan Kapsułka, bardzo zawiedziony, westchnął głośno. Ptak Wicio coś do siebie mamrotał. Zosia i Emilka, nie słuchając zupełnie o czym się mówi, oglądały lornetkę pana Kapsułki, którą zdjęły z poręczy krzesła. A Andrzej zaczął bardzo szybko myśleć. To było tak: Bambolo dał Emilce srebrny kluczyk na jej pierwsze urodziny, kiedy do domu zaczęli schodzić się goście. Bambolo był bardzo zakłopotany tym, że oboje z Bamboliną nie mają dla Emilki żadnego prezentu. Zdjął wtedy z szyi malutki łańcuszek z kluczykiem i powiesił go na szyjce malutkiej Emilki. Powiedział przy tym bardzo uroczyście, że może to niepozorny prezent, ale on, Bambolo, nie ma w tej chwili niczego cenniejszego niż ten srebrny kluczyk. Tego samego wieczoru Bambolo znikł, a z nim - Bamboliną i Wicio. Czy jest możliwe, żeby zapomniał, co zrobił z kluczykiem? Nie. To niemożliwe. Z pewnością pamięta, ale ukrył to przed Kapsułką i przed Bambolarzem. Więc jest to sekret. A jeśli tak, to Andrzej też nie powinien zdradzić tego sekretu. I kluczyk 71 oddać tylko Bambolowi, nikomu innemu. - Proszę pana - powiedział wstając i biorąc Emilkę za rączkę. - Myślę, że muszę zobaczyć się z Bambolem. Może jak się razem zastanowimy, przypomnimy sobie, co się stało z kluczykiem. Prawda? - Prawda - zastanowił się pan Kapsułka. - Powinienem też odzyskać latarkę tatusia - dodał Andrzej, uciszając Zosię machnięciem ręki. - A więc? - pan Kapsułka owinął szyję swoim szalikiem w pasy. - A więc natychmiast ruszamy do Bambolarza - zdecydował Andrzej i kazał zamilknąć Zosi, która zaczęła protestować. Pan Kapsułka zgasił starannie płomień palnika, zdmuchnął świeczki i nacisnął guziczek latarki kieszonkowej. Poprzedzani cienkim promieniem światła wyszli z ziemianki i znaleźli się w ciemnym tunelu. Andrzej niósł Emilkę na plecach i miło mu było czuć na szyi jej miękkie, ciepłe łapki. Za sobą słyszał kroki Zosi, która niosła na ramieniu Wicia. Pan Kapsułka szedł pierwszy oświetlając drogę. Szli i szli, Andrzej przestał już się orientować, jak długo idą. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że bolą go nogi i że Emilka zasnęła, złożywszy główkę na jego plecach. Słyszał też, jak Zosia narzeka i skarży się gorzko przed Wiciem. Pan Kapsułka szedł krokiem miarowym, nucąc pod nosem. Było duszno, ciemno i wilgotno. Andrzej miał wrażenie, że zasnął na chwilę. I nagle ciemność zalegająca tunel zaczęła jakby rzednąć, zrobiło się szaro, potem jasno i oto cała grupka wędrowców stała przed drewnianymi schodkami wiodącymi w górę. A z niewidocznego jeszcze otworu biło złote światło słoneczne. 72 Na powierzchni ziemi było jasno, ciepło i miło. Bujna trawa porastała okolicę, w której się znaleźli. Wszystko było wspaniale kolorowe - i zielona trawa, i ogromne purpurowe i żółte kwiaty, i błękitne motyle powiewające mieniącymi się skrzydłami, i uwijające się wokół szumiących drzew złociste ptaki. Za niedaleką piaszczystą plażą migotały w słońcu drobne fale szafirowej zatoki, a z daleka słychać było potężny, miarowy huk morza. Powietrze było cudownie świeże, pachniało wakacjami. - Czy to jest Bambolandia? - niepewnie spytał Andrzej rozglądając się po nieznajomej okolicy. - Pewnie, że nie! - zaskrzeczał Wicio sfruwając z ramienia Zosi i podlatując nad całą gromadką. - Czyżbyś zapomniał, że Bambolarza stamtąd wygnano? Tu się schronił, w swojej rodowej posiadłości. Zresztą, myśmy tu już byli kiedyś, ty i ja. Nie pamiętasz? Andrzej postawił na trawie roześmianą Emilkę, która zaraz zaczęła fikać koziołki i zrywać kwiatki, i wyprostował się. - Hm - mruknął. - Może i tak ... Ta droga za zwalonym drzewem prowadzi chyba do doliny? - Prowadzi, prowadzi! - przytaknął pan Kapsułka ze swym szerokim uśmiechem. - To już wiem. Byłem tu kiedyś w czasie burzy. Trafiłem stąd prosto do pałacu smoka Bambolczyka. - Zgadza się - rzekł detektyw. - Smok Bambolczyk, znany poeta, jest rodzonym bratem Jego Wysokości naszego księcia. Zgodził się przyjąć Jego Wysokość z rodziną pod swój dach .... - Ja tam nie pamiętam, żeby Bambolarz pytał go o zgodę ... - złośliwie wtrącił ptak Wicio. - Jak wszyscy wiemy, to nie leży w jego zwyczajach. Panie Kapsułka, pan jest zupełny niewolnik. Jak tylko postawił pan nogę na na tej ziemi, natychmiast zaczął pan mówić o księciu „Jego Wysokość". - Czyżby? - spytał pan Kapsułka. Wieczny uśmiech chyba zmęczył mu mięśnie twarzy, bo nagle zaczął ją sobie masować. - Aha! - przytaknął ptak Wicio. - No, to miłej zabawy! - i jednym machnięciem skrzydeł wzbił się wysoko ponad drzewa. 73 - Hej! - zdenerwował się niesłychanie pan Kapsułka - Wiciu! Witold! Wracaj mi tu zaraz! - A bo co? - zaskrzeczał z góry ptak. - Jesteś mi potrzebny! Jego Wysokość też cię potrzebuje! Kazał ci koniecznie wrócić! - W nosie to mam! - wrzasnął Wicio bezpieczny na swoich wysokościach i uniósł się wysoko pod chmury. Za chwilę był już tylko małym punkcikiem na tle błękitnego nieba. - 0, łajdak! - warknął pan Kapsułka. - Zapłaci mi za to! Andrzej uśmiechnął się do Zosi, żeby jej dodać otuchy. Biedna, wpatrywała się z lękiem w twarz pana Kapsułki, który był już zupełnie innym człowiekiem, bez swoich życzliwych uśmiechów. Teraz był skrzywiony i zły. Andrzeja to nie zdziwiło, bo od początku niezbyt ufał detektywowi. Ale Zosia polubiła go od pierwszego wejrzenia. Obecna przemiana pana Kapsułki przeraziła ją nie na żarty. Patrzała na niego i zastanawiała się ze strachem, czy człowiek może aż tak się zmienić? Za chwilę jednak pan Kapsułka opuścił głowę, spojrzał na Zosię i uśmiechnął się do niej bardzo serdecznie. - Troszkę się zdenerwowałem, przepraszam - powiedział i mrugnął. Dziewczynka aż odetchnęła z ulgi, że tylko się przywidziała jej ta przemiana. - No, chodźmy - zaproponował wesołym głosem pan Kapsułka. - Czekają na nas w pałacu. - Czy są tam teraz wszyscy nasi znajomi? - spytała Zosia już raźniejszym tonem. Pan Kapsułka zawahał się nieznacznie. Zachrząkał - E, nie ... - odpowiedział z wahaniem - Bambola nie ma. I Bamboliny też. Nie ma ich. - O, to szkoda - rozczarowała się Zosia. - A gdzie są? - spytał Andrzej ze zdenerwowaniem. - Dalczego nie powiedział pan od razu? ... - No, bo oni... wyjechali - szybko odparł pan Kapsułka. - Wyjechali na króciutko, ale chodźmy wreszcie. Wszystkiego dowiecie się na miejscu. Wyszli na niewielkie wzniesienie terenu, z którego roztaczał się widok na uroczą, zaciszną dolinę. Otulały ją czarne góry, poznaczone białymi nitkami wodospadów. Z daleka nawet słychać było ich huk, spadały z wysoka, łącząc się u podnóża gór w prześliczne jezioro. Pałac stał tuż przy jeziorze, wśród kwitnących różowo krzewów i przystrzyżonych drzew rozległego parku. Był to piękny biały pałac o złotych wieżach i złotych girlandach zdobiących okna i ściany. Z daleka wyglądał wspaniale. Z bliska jednak dało się zauważyć, że jego ściany są popękane i brudne, że ogrodu już dawno nikt nie uprawiał, a po otwarciu głównych drzwi okazało się, że wewnątrz wszystko pokryte jest grubą warstwą kurzu. 74 Weszli. Zza pozłacanych drzwi najbliższej komnaty (pozłotka zresztą popękała i odpadła w wielu miejscach) słychać było głośną kłótnię. Kłóciły się dwa znajome, charkotliwe głosy. Andrzej pytająco spojrzał na pana Kapsułkę. - Tak, to tu - skinął głową tamten i zaczął szybko masować sobie twarz. Nikt nie usłyszał ich pukania, więc weszli popychając uchylone drzwi. W wielkiej, pozłocistej sali pełnej luster, rzeźb z różnych epok i obrazów przedstawiających głównie smoki, pachniało wyraźnie smażoną cebulą. Długi, lśniący stół nakryty był z jednego końca serwetą. Na tej niegdyś białej tkaninie stał wyszczerbiony półmisek, na półmisku zaś leżała nieduża górka smażonych ziemniaków z cebulą. Przy stole, niemal stykając się czubkami zielonych nosów, stały dwa wielkie smoki i zażarcie kłóciły się o to, kto powinien zjeść resztkę ziemniaków. - Kartofelki zjem ja, bo jestem starszy! - wrzeszczał książę Bambolarz. Jego okrutny pysk dziwnie wychudł i postarzał od czasu, gdy dzieci widziały go po raz ostatni, a złe ślepia zapadły się i przygasły. - O nie, o nie, kartofelki należą się mnie! - wykrzykiwał do rymu poeta Bambolczyk, chude jak szczapa smoczysko w oberwanym szlafroku. Dzieci stały w milczeniu, przyglądając się tej niesamowitej scenie z pewnym zakłopotaniem. Oba smoki właśnie nabierały tchu do nowej kłótni, kiedy niespodziewanie odezwała się czystym głosikiem Emilka oświadczając głośno: - Mimi tes lubi kaltofelki! Te słowa wywarły na smokach piorunujące wrażenie. Oba jednocześnie sięgnęły po porcelanową pokrywę półmiska i błyskawicznie nakryły pozostałe jeszcze ziemniaki. - Nie ma już! - burknął Bambolarz łypiąc krwawym okiem na gości. - A, to wy. Panie Kapsułka, moje uznanie. Uwinął się pan bardzo szybko. Kluczyk jest? Pan Kapsułka pobladł bardzo wyraźnie. - Niestety, niestety... - wyjąkał. - Wasza Wysokość... nie ma kluczyka. - Ahhhrrr! - ryknął grzmiącym głosem Bambolarz i potoczył pianę z pyska. - To czego oni tu szukają?! - Latarki tatusia - odpowiedziała Zosia drżącym głosem, lecz wcale śmiało. Z nozdrzy Bambolarza trysnęły płomienie, z paszczy dym, a zapach siarki stał się nie do zniesienia. - Uuuu! hhrrr! - wycharczał. - Co to za bzdury z jakąś latarką? - Tak nam się wydaje, że ona powinna tu być - oświadczył Andrzej. - To 75 pamiątkowa latarka tatusia. Oddaj nam ją, dobrze? Bambolarz wyrzucił z siebie obłok pomarańczowych płomieni i przewrócił ślepiami. - Nie mam pojęcia, gdzie ją rzuciłem!- zaryczał. - Ale może bym i poszukał, jeśli ty najpierw oddasz mi srebrny kluczyk! - Ja go nie mam - odpowiedział Andrzej i przytulił do siebie Emilkę, która przestraszona ogniem, dymem i rykami, wybuchnęła żałosnym płaczem. - Nie bój się, Mimi, malutka - szepnął czule. - Nie bój się. Bambolarz zatoczył ślepiami i skierował swe straszne spojrzenie na nieszczęsnego Kapsułkę. Wbił w niego wzrok, co nie wyszło mu na dobre, gdyż nie zauważył, że jego brat, poeta Bambolczyk, uniósł pokrywę półmiska i cichaczem wsuwał pozostałe ziemniaczki. - Panie Kapsułka! - zaryczał wreszcie Bambolarz. - Za co ja panu płacę?! - Za odnalezienie srebrnego kluczyka, Wasza Wysokość - pokornie odpowiedział zapytany. - I ja się bardzo staram, naprawdę... miałem nawet świadka, ale tego... uciekł. - Uciekł! - szydził Bambolarz. - Świadek mu uciekł! Co za niedojda z pana, Kapsułka! Wydaję na pana moje ostatnie pienią... - tu Bambolarz, stwierdziwszy że powiedział za wiele, pokrył swe słowa sztucznym kaszelkiem. Uznawszy, że już dosyć, spojrzał ze złością na Andrzeja. - Te, chłopak! - zwrócił się groźnie do niego. - Gadaj mi zaraz, gdzie kluczyk?! - Już mówiłem. Ja go nie mam - odparł Andrzej. Jedno wiedział z całą pewnością: kluczyk nie powinien się dostać w łapy Bambolarza. Bambolarz był złym i okrutnym potworem, bardzo głupim w dodatku. Jeżeli zależało mu na czymś aż tak bardzo, można było się tylko obawiać, że chciał dokonać czegoś złego. - A do czego właściwie potrzebny ci kluczyk, książę? - spytał. Wcale się nie spodziewał, że Bambolarz powie mu prawdę. Za wiele było w tej sprawie tajemnic i podstępów. Chciał tylko zobaczyć, jak Bambolarz się zachowa. I zobaczył: straszne oczy księcia nabiegły krwią, straszny pysk pociemniał, a straszny głos wyryczał: - A tobie co do tego?! Za wiele chciałbyś wiedzieć, smarkaczu! - Wasza Wysokość raczy się nie denerwować ... - wyjąkał pan Kapsułka. - Cicho, ty tam! - wrzasnął Bambolarz. - Czego tu się pętasz?! Jazda mi stąd, udaj się na poszukiwanie świadka! - Pan Kapsułka, spłoszony, wypadł biegiem z komnaty. Wtedy książę zwrócił się do dzieci: - A wy, smarkacze - powiedział - albo powiecie, gdzie jest srebrny kluczyk, albo pójdziecie do piwnicy, pod klucz! - Ojej - pisnęła słabo Zosia, bliska płaczu. - Wasza Wysokość niech się nie gniewa, my nie mamy żadnego kluczyka, z wyjątkiem tego, co go Emilka ... au!!! - Zosia wydała niespodziewany okrzyk, ponieważ brat kopnął ją w kostkę i jednocześnie uszczypnął. Czy miał pozwolić, by jego lekkomyślna siostra wygadała od razu, gdzie jest srebrny kluczyk? Nie wiedziała co prawda, że to właśnie o ten kluczyk chodzi Bambolarzowi (nie było jej bowiem przy tym, jak Bambolo wieszał go na szyi Emilki), ale nie ma obawy. Bambolarz sam by już to stwierdził. Na szczęście był tak głupi, że nie zorientował się od razu, co mówi Zosia. Tym bardziej że coś odwróciło jego uwagę: spojrzawszy przypadkiem w lewo, odkrył bowiem, że pan poeta Bambolczyk, korzystając z okazji, pożarł co do jednego wszystkie kartofelki. Tego już było za wiele. W ostatecznej furii Bambolarz przestał zupełnie panować na sobą. Bach!!! - rozwalił o ścianę piękne pozłacane krzesełko. Bach!!! - roztrzaskał o posadzkę pusty półmisek. Wreszcie wybuchnął wielkim rykiem: - Straaaaż! Jego chrapliwy głos rozległ się w całym pałacu i wstrząsnął nim od fundamentów aż po dach. Z sufitu osypało się trochę tynku i pozłotki, mury zadrżały. Niemal natychmiast do komnaty wpadł strażnik, zielonkawy smok w skórzanym kaftanie i lekkiej zbroi, obwieszony najróżniejszą bronią - od białej po palną, pokryty bliznami i szramami oraz pozbawiony przednich zębów, wskutek czego wymówienie pewnych głosek było dla niego zadaniem ponad siły. - Fucham, Wafa Wyfokość! - wrzasnął służbiście. - Zabrać ich!!! - wyryczał Bambolarz ledwie dysząc ze wzburzenia. - Ffyftkich? - wyprężył się strażnik wlepiając w księcia wierne spojrzenie. - Oczywiście, stary wojaku! Do piwnicy z nimi! Do piwnicy! - Rofkaf! - strażnik złapał w garść szablę i zakomenderował: - Wa mną! A kto nie pofucha, tego wabiję i pofiekam na kapuftę! Cóż było robić. Wobec nagiej szabli skapitulował nawet Andrzej, który był chłopcem niezwykle wprost dzielnym. Wszyscy w ponurym milczeniu udali się za strażnikiem. Schodząc po krętych kamiennych stopniach wiodących w podziemia pałacu, Andrzej myślał sobie, że właściwie nie jest zaskoczony: wszystkie ich dotychczasowe przygody zawsze były ryzykowne i zawsze ktoś usiłował ich uwięzić lub zmusić do czegoś. Otuchę przyniosła mu myśl, że jeszcze nikomu się to na dobre nie udało. Pałacowa piwnica była obszerna, sucha i chłodna. Obok najróżniejszych rupieci (były tu krzesła połamane przez Bambolarza, sofy z wydartymi sprężynami, stoliki, którym książę powyrywał nóżki, oraz pocięte szablami portrety tych przodków, których książę nie lubił) znajdowała się tu także skrzynka ziemniaków i kosz z cebulą. Smok Bambolczyk ożywił się na widok tych smakołyków, ale strażnik stłumił ten atak łakomstwa stanowczo popychając nieszczęsnego Bambolczyka naprzód. 77 Poszli dalej długim korytarzem, aż dotarli do kilku niedużych pomieszczeń, opatrzonych przepierzeniami i drzwiczkami z listewek. W jednym z tych pomieszczeń zostali zamknięci wszyscy czworo - dzieci i smok Bambolczyk. Kiedyś, w dobrych czasach, musiała tu być pałacowa spiżarnia, świadczyły o tym puste półki i puste na nich słoiki. Po drugiej stronie drzwiczek szczęknęła zamykana kłódka i więźniowie Bambolarza zostali sami. Wtedy smok Bambolczyk rozwarł zaciśniętą łapę, w której ukrywał małą cebulkę ściągniętą po drodze z koszyka. Pożarł ją w mgnieniu oka i powiedział do Andrzeja: - Do tego doszło! Brata się boję! Bambolarz zjada zapasy moje! - tu oczy poety zwilgotniały, a chudy pysk wyciągnął się w żałosnym grymasie. - Ach, mówię ci, mój mały - dodał. - Ciężkie czasy nastały! - Sam widzę, że tu u was troszkę głodniej niż kiedyś - przytaknął mu Andrzej, sadowiąc się z Emilką na starej, poszarpanej kozetce, którą ktoś wrzucił tu przed wieloma chyba laty, bo cała była przysypana kurzem. - Troszkę głodniej? Troszkę głodniej? Wyraziłeś się łagodnie! - użalił się Bambolczyk rozciągając swe chude ciało na podłodze. - Ziemniaki i cebula, tak tu się teraz hula! - Ale skąd ta nagła bieda? - dziwił się Andrzej. - Pamiętam przecież, jaki przepych otaczał was w Bambolandii ... - W Bambolandii! - prychnął Bambolczyk. - W Bambolandii to się żyło. Tam się jadło! Tam się piło! A tu ... Cała rodzina zwaliła mi się na głowę, a wiesz przecież, że poeci nie są zbyt zamożni, prawda? Bambolarz stracił wszystko i żyje na mój koszt. Poszukiwania kluczyka zaś pochłonęły ostatnie pieniądze .... - O co chodzi z tym kluczykiem? - spytał Andrzej. Bambolczyk spojrzał na niego podejrzliwie, a w jego wyłupiastych oczach wyraźnie odmalowała się niechęć. - O co chodzi z tym kluczykiem - wycedził - to już może powie ci Jego Wysokość.... jak już kluczyk znajdzie i otworzy nim... to jest, jak już będzie mógł... hm, hm, hm.... - tu Bambolczyk nieznacznie poweselał i nawet nieco się rozmarzył. - Jak już będziemy bogaci - szepnął do siebie. Ale Andrzej i Zosia usłyszeli ten szept. Ścisnęli się za ręce. A więc kluczyk miał otworzyć COŚ, co pomoże smokom w ich obecnych kłopotach! Co to jest? Skarbiec? Kopalnia diamentów? Szuflada pełna złota? 0, rety! Andrzej wziął na kolana usypiającą Emilkę i przesunął palcami po jej koszulce, sprawdzając, czy nie zgubiła srebrnego kluczyka. Nie, nie zgubiła. 78 Był tam. Dziwny, nieduży, płaski kluczyk z uchem w kształcie serduszka. Emilka ułożyła się wygodniej na kolanach starszego brata, wtuliła główkę pod jego łokieć i chuchając cieplutko w bok Andrzeja, natychmiast zasnęła. - Pośpijmy i my - szepnął Andrzej do Zosi. Oparli się o siebie ramionami i przymknęli oczy. Smok Bambolczyk też opuścił swe zielone powieki i zachrapał raptownie. Zosia nie mogła zasnąć. - Andrzejku... - szepnęła do ucha brata. - Jeżeli te smoki są takie wygłodzone... to czy one nas nie pożrą? - Nie sądzę - odszepnął uspakajająco brat. - Bambolczyk co prawda zawsze lubił udawać okropnego ludożercę, ale to było na niby. Jak widzisz, woli cebulę. Nic nam nie grozi, śpij spokojnie. - Dobrze - odpowiedziała cichutko Zosia. - Ja się nigdy nie boję, jak jestem z tobą. Andrzejek nic nie odpowiedział, ale zrobiło mu się niespodziewanie bardzo miło. Przytulił mocniej śpiącą Emilkę, zamknął oczy i pomyślał, że są chwile, kiedy dobrze jest być najstarszym bratem. Zasypiał. Myśli odpływały mu gdzieś daleko, daleko, całe ciało ogarnięte było miłym odrętwieniem. Z tego błogiego stanu wyrwał go nagle cichy chrobot. Zaalarmowany otworzył oczy i czujnie rozejrzał się wokół. W piwnicy panował półmrok, ale można było dostrzec zarysy drzwi i półek, ponieważ blade światło sączyło się przez zabite deskami okienko. Chrobot dał się słyszeć znowu i teraz Andrzej zdał sobie sprawę, że słyszy go zza ścianki zbitej z desek i rozdzielającej dwa pomieszczenia piwniczne. Usłyszał ciche kroki, szelest odzieży i czyjś przyśpieszony oddech. Przeszedł go dreszcz strachu; ale szybko się opanował. Ostrożnie ułożył śpiącą Emilkę na kozetce, sprawdził, czy Bambolczyk na pewno śpi (spał, łeb mu zwisał na piersi, a z uchylonego pyska wyrywało się chrapanie) i na palcach, wstrzymując oddech, podszedł do przepierzenia z desek. Były pomiędzy nimi szpary. I przez te szpary dostrzegł gwałtowne poruszenie i usłyszał czyjś radosny szept: - Andrzeju?! To ty? - Ja - odparł chłopiec cicho, przysuwając twarz do desek. - Kto tam? - Bambolo! - Niemożliwe! - Ojciec nas tu zamknął - szepnął Bambolo i przez szparę zaświeciło jego żółte oko. - Stary, jak się cieszę, że cię znowu widzę! - Ja też! A Bambolina? Jest z tobą? - Jestem, jestem! - zaszeptał drugi głosik z głębi. - Dzień dobry. Czy możesz zawołać Zosię i Emilkę? - Lepiej nie - przestrzegł siostrę Bambolo. - Narobią hałasu i obudzą stryja. On jest teraz po stronie ojca - wyjaśnił Andrzejowi. - Uparli się że 79 z nas wycisną, cośmy zrobili z kluczykiem. - My im nic nie powiedzieliśmy! - zapewnił go Andrzej . Bambolo wyraźnie się ucieszył. - Wiedziałem, że nic nie powiecie, wiedziałem, że rozumiemy się bez słów! Ojciec i stryj zrobiliby z kluczyka zły użytek! Gdzie on teraz jest? - Kluczyk? Wciąż na szyi Emilki! - wyszeptał Andrzej w zielone ucho smoczka widoczne w szparze między deskami. - Bambolo, powiedz mi, do licha, o co tu chodzi? - To długa historia. Kluczyk był w naszej rodzinie od lat i wszystko było w porządku. Ale kiedy się tu sprowadziliśmy, ojciec znalazł w bibliotece stary pergamin, z którego wynikało, że ... Słowa Bambola przerwał nagle stłumiony odgłos potężnego huku. Huk, przeniesiony przez stropy i kondygnacje, zabrzmiał tuż nad ich głowami. W piwnicy wszyscy nagle się obudzili, nawet mała Emilka, która zazwyczaj sypiała bardzo twardo. - Co to? - spytała podnosząc się i trąc oczka. Na schodach wiodących do piwnicy zatupały ciężkie kroki. A jednocześnie za ścianą z desek dały się słyszeć odgłosy ucieczki. W kłódce zazgrzytał klucz, ktoś z zewnątrz gwałtownie otworzył drzwi. Na progu stanął strażnik. - Ach! Fybko! - wykrzykiwał łamiąc ręce i zwracając się do Bambolczyka. Był strasznie zdenerwowany, jasnozielony z przejęcia i zdyszany. - Fybko! Wa mną! - Co to, idioto? - spytał wyniośle Bambolczyk otulając się ciaśniej szlafrokiem. - Może mój książęcy brat chce, żebym coś wreszcie zjadł? - A fkąd, a fkąd! - wysapał strażnik. - W bibliotece ... miała miejfce ftrafna kataftrofa! Jego Wysokość prawie wabity! - spojrzał podejrzliwie na dzieci, nachylił się do samego ucha Bambolczyka i zaszeptał coś z przejęciem. - A to zabawa! Paskudna sprawa! - prychnął wreszcie śmiechem smok Bambolczyk i otarł sobie ucho. Był trochę przejęty, a trochę uradowany. - Chodźmy więc! - powiedział. Wyszli obaj spiesznym krokiem, dla pośpiechu podfruwając co parę metrów na swych błoniastych skrzydełkach. A strażnik był tak przejęty, że zupełnie zapomniał zamknąć drzwi z zewnątrz! Oczywiście, w kilka chwil potem, jak tamci wybiegli, Andrzej nakazał siostrom, żeby szły za nim, tylko po cichu, na palcach! - Bambolo! - zawołał jeszcze przyciskając twarz do przepierzenia z desek. Ale nie było odpowiedzi. Spłoszeni wejściem strażników, Bambolo i Bambolina przytaili się gdzieś w mrokach piwnicy i albo nie słyszeli głosu Andrzeja, albo bali się poruszyć i odpowiedzieć. 80 A przecież nie było czego się bać! Nikt nie pilnował korytarzy ani schodów, dzieci przeszły tamtędy swobodnie, wydostały się na parter, na główny korytarz, gdzie słychać było rozdzierające wrzaski. Od razu trafili na właściwy pokój. Drzwi były szeroko otwarte, więc Andrzej ostrożnie zajrzał do wnętrza, wychylając się zza ich skrzydła. Cóż to był za widok! Książę Bambolarz leżał na podłodze przywalony olbrzymią ciężką szafą biblioteczną. Nie stało mu się chyba nic złego, bo jęczał i wrzeszczał całkiem dziarsko, ale nie miał dość siły, by się wygramolić spod ciężkiego grata, nawet gdy mu pomagali strażnik i Bambolczyk. Z miejsca gdzie stały dzieci, widać było tylko książęce nogi w aksamitnych bamboszach, wierzgających spod krawędzi szafy, oraz rozsypane szeroko harmonie książek i papierów. Na ścianie, w miejscu gdzie stała przedtem szafa, widniały oklejone tapetą drzwiczki. Ale nikt nie zwrócił na nie uwagi. Oprócz Emilki. - O! Tam! Tam! - zawołała, wychylając się do połowy i pokazując paluszkiem miejsce na ścianie. Andrzej wyciągnął ją z powrotem za drzwi, ale było już za późno. Bambolczyk obejrzał się i zauważył dzieci. Najpierw się zawahał, a potem krzyknął: - Hej ! Chodźcie tu! Może razem damy radę! Andrzej ostrożnie wyjrzał zza drzwi. - Możemy spróbować - rzekł po zastanowieniu. - Ale książę nam musi obiecać, że nie będzie nas już więził. - To szantaż! - ryknął spod szafy Bambolarz i zaraz stracił dech, bo potężny mebel zwalił się na niego jeszcze ciężej. - Dobra, obiecuję - sapnął. - Tylko wyciągnijcie mnie stąd! Jestem już sprasowany na placuszek! Ale i wysiłki obecnych, nie wyłączając Emilki, zupełnie nic nie pomogły. Szafa była zbyt ciężka, nawet gdy na polecenie Andrzeja usunięto z niej wszystkie książki i zawartość szuflad. Z ogromnym trudem i stękaniem podniesiono ją zaledwie o pół centymetra. A to nie była szparka tej wielkości, by Bambolarz mógł się przez nią wyczołgać. - Nie dam rady - wysapał Andrzej. - Potrzebna jest jakaś dźwignia. - Nie mam tu tej maszyny - sapnął w odpowiedzi Bambolczyk. - To nie maszyna! - wyjaśnił Andrzej. - Wystarczy dość długi, mocny kołek. Wsadzi się to jednym końcem pod szafę, a drugi koniec mocno przyciśnie. Może uda się nam podważyć szafę tym sposobem. Niech strażnik leci po jakiś kołek czy palik. - Profę? Kolik? Pałek? - zamrugał pomarańczowymi oczkami strapiony strażnik. - Jaki pałek? Jaki pałek? Fkąd mam to wdobyć? - Wytnij no jakie drzewo - poradził mu Bambolczyk. - Twój władca le- 82 dwo zipie, pośpiesz się, tępy typie! Czas trochę się dłużył. Z okna komnaty Andrzej widział strażnika, pętającego się nad brzegiem jeziora wśród drzew. Tępe smoczysko, wyrwał z korzeniami zgrabną, smukłą palemkę i usiłował ją teraz ociosać przy pomocy szabli. Szło mu to beznadziejnie powoli, machał tą szablą bez pojęcia, a raz nawet zaciął się poważnie w lewą nogę. To musiało trwać jeszcze godzinami. Zosia i Emilka już dawno się znudziły i wyszukawszy sobie w stercie książek wielką, prześlicznie ilustrowaną Historię Bambolandii położyły się na brzuszkach na dywanie i oglądały książkę z wielkim zapałem, ostrożnie przewracając jej sztywne, lśniące karty. Książę Bambolarz jednostajnie klął spod szafy, zaś poeta Bambolczyk, wyjmując spośród książek niewielki tomik oprawny w safian, oświadczył z zadowoleniem: - Cóż za cudowna okoliczność, drogi bracie! Nigdy dotąd nie miałeś czasu, by zapoznać się z moją twórczością! Pozwól, że ci umilę te nieprzyjemne chwile! - Nie!!! - rozpaczliwie wrzasnął Bambolarz. - Nie! Tylko nie to! - Spokojniutko i cichutko - wycedził słodko Bambolczyk. - Nie rycz tak, bo nic nie usłyszysz. No i stracisz mnóstwo sił. A będą ci jeszcze potrzebne, kiedy uniesiemy... lub nie... tę szafę. - Ooooch! - jęknął zgnębiony książę. - No, to słuchaj - rzekł z zadowoleniem Bambolczyk i usadowiwszy się w fotelu, smacznym głosem zaczął czytać: - Poemat pod tytułem Ja. Autor: Eugeniusz Bamboiczyk. Uwaga zaczynam! - potoczył uważnym spojrzeniem po obecnych, jakby sprawdzając, czy aby na pewno wszyscy dostatecznie się skupili, psyknięciem zwrócił na siebie uwagę zaczytanej Zosi, i wreszcie wyrecytował: Gdy patrzę w taflę lustra, zachwyt zalewa mnie falą: To ja! to ja! To Bambolczyk, którego damy tak chwalą! Patrzę w swe oczy promienne, cieszę się swoim uśmiechem, A szept mój melodyjny przez paląc przepływa echem. O, piękny Bambolczyku! - powtarzam sobie bez końca. Tyś cudem jest tej ziemi jaśniejszym od blasku słońca ... - OuuuuL. - zawył spod szafy nieszczęsny Bambolarz ... - Litości! Co to za brednie! Co za tortura! Smok Bambolczyk nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, lecz czytał dalej z uczuciem: Dlaczego, och! dlaczego okrutny los zdecydował. Że potwór, brat pierworodny, będzie tu rządy sprawował? Ja, pełen zalet i wdzięku, winienem rządzić krajem ... I tak dalej, i tak dalej. Andrzej, dusząc się ze śmiechu, odszedł z okolic szafy. Wyładowane z niej książki i papiery spoczywały w wielkich stosach na dywanie i na szerokim parapecie okna. Chłopiec z przyjemnością brał do ręki ciężkie, stare tomiska w drewnianych okładkach i cienkie tomiki oprawne w złocony safian, i pękate dzieła w tłoczonych obwolutach ze skóry - wszystkie pachniały najpiękniejszym na świecie zapachem książek, a także kurzem i starością. Nagle zauważył, że spod jednego grubego albumu wystaje róg bardzo starego, pożółkłego pergaminu z wielką czerwoną pieczęcią, umocowaną na złotym sznureczku. Czyżby to był ten pergamin, o którym wspominał Bambolo? Zaciekawiony Andrzej odsunął wszystkie zawadzające książki, uniósł album i wyjął wielki, sztywny arkusz. Pokryty był on dużym, wytwornym i staroświeckim pismem, bardzo wyblakłym ze starości, ale czytelnym. Pierwsze słowa, jakie rzuciły się chłopcu w oczy, brzmiały: Każdy, komu w Pierwsze Urodziny przekazano Srebrny Kluczyk, będzie w mocy odkryć Tajne Przejście. Niech nie szuka tego przejścia nikt inny, bo spotka go kara. Właściwa osoba odnajdzie je bez trudu. Niech nie używa Kluczyka nikt inny, bo spotka go niepowodzenie. Właściwa osoba otworzy bez trudu drzwi do Tajemnicy. Niech nikt inny nie posługuje się Tajemnicą, bo nie zostanie wysłuchany. Właściwej Osobie zaś spełni się każde życzenie. Na marginesie tekstu, obok słów „Właściwa Osoba", ktoś nabazgrał paskudnym pismem i to widocznie niedawno, bo atrament był jeszcze czarny: BAMBOLO!!! - Zośka! - gorączkowo zaszeptał Andrzej klękając na dywanie obok zaczytanych sióstr. - Wpadliśmy w naprawdę cudowną, czarodziejską przygodę! Przeczytaj to! - i podał jej pergamin. Zosia z zaciekawieniem dotknęła palcem pieczęci, a potem uważnie przeczytała cały tekst. - No więc? - spytała szeptem, a oczy miała okrągłe i granatowe z przejęcia. - No więc, moja droga - wyszeptał Andrzej. - Ten srebrny kluczyk Bambolo podarował Emilce, i to właśnie w jej pierwsze urodziny - A jesteś pewien, że to właśnie ten? - ze zdumieniem spytała Zosia 84 dotykając szyi siostrzyczki. Łańcuszek z kluczykiem wciąż tam był. - Czy to znaczy, że teraz Emilka jest Właściwą Osobą? Andrzej, który aż nie mógł mówić z wrażenia, pokiwał głową. - A Bambolarza, który chciał odkryć Tajne Przejście, spotkała kara? - spytała Zosia patrząc na przyciśniętego szafą księcia. Andrzej znów kiwnął głową. Popatrzyli na siebie oszołomieni. W zapadłej ciszy wyraźnie zabrzmiał głos Bambolczyka, rozkoszującego się swym poematem: Lecz przyjdzie wreszcie pora, gdy sprawiedliwość się stanie. Bambolarz się wykopyrtnie, Bambolczyk księciem zostanie! - A niedoczekanie!!! - wrzasnął Bambolarz i tak rzucił swym potężnym cielskiem, że szafa skrzypnęła rozdzierająco. Niczego to jednak nie zmieniło w jego fatalnej sytuacji: nadal znajdował się na podłodze, przygnieciony ogromnym ciężarem, a jego własny brat naigrawał się z niego i torturował lekturą swych poematów. - Czy teraz - spytała Zosia śmiejąc się od ucha do ucha - czy teraz spełni się każde nasze życzenie? - A, nie - odszepnął jej Andrzej. - Spełni się każde życzenie Właściwej Osoby. Czyli Emilki! - Hurrra! - krzyknęła Zosia i przestraszyła się, że słychać ją tak wyraźnie. W pokoju zapanowała właśnie cisza, bo Bambolczyk przestał czytać. A stało się tak dlatego, że w drzwiach biblioteki stanął pokryty kurzem, potem i błotem, detektyw Kapsułka, trzymając jakieś szare zawiniątko. - Co tam, Kapsułka, stary baranie? Po coś tu wlazł tak niespodziewanie? - z niezadowoleniem spytał Bambolczyk, który bardzo nie lubił, kiedy mu przerywano zachwyty nad samym sobą. - Gdzie Jego Wysokość? - wydyszał Kapsułka. - Pod szafą. - Proszę? - osłupiał detektyw. - Tu jestem, błaźnie! - ryknął spod szafy Bambolarz. Pan Kapsułka natychmiast podszedł bliżej i zaraportował pochylając się uniżenie aż do samej podłogi: - Wasza Wysokość, złapałem świadka! On nam teraz wszystko wyśpiewa! Bambolarz z trudem uniósł głowę z podłogi i popatrzył na zawiniątko: - To jest ten świadek? - O! - wykrzyknął triumfalnie pan Kapsułka i rozwinął szarą tkaninę, która okazała się jego tużurkiem. Wyłonił się z niej ptak Wicio, omotany 85 sznurkiem jak baleron, osłabły i zrezygnowany. - Aha! - huknął Bambolarz. - To ten ptaszek, co? - On sam, Wasza Wysokość - pośpieszył z gorliwą odpowiedzią pan Kapsułka. - Dużo z nim miałem kłopotu. Przedtem to obiecywał, że nam pomoże, i rzeczywiście pomógł przy schwytaniu Bambola i Bamboliny. Okazał się także pomocny, kiedy trzeba było zwabić dzieci do tunelu. Ale nie wywiązał się ze swej najważniejszej obietnicy: nie złożył zeznań. Zaraz po wyjściu z tunelu naj bezwstydniej zwiał! Co ja się nabiegałem, co ja się natrudziłem! - podkreślał z naciskiem detektyw. - A to przez bagna brnąłem, a to przez rzeki i tak dalej. Alem go dostał! Przycisnąłem ptaszka i wszystko wyśpiewał. - Wiciu! - krzyknął Andrzej z wyrzutem i żalem, a Zosia omal się nie rozpłakała z rozczarowania. Wicio, ich stary przyjaciel! Wicio, któremu tyle razy pomagali wydostać się z kłopotów! Ten Wicio, którego tak lubili i któremu tak ufali, okazał się nagle nędznym tchórzem i podstępnym zdrajcą! Tchórzliwy był zawsze. Zawsze bał się bardziej, niż było trzeba, zawsze unikał walki i ulegał sile. Ale żeby zdradzić własnych przyjaciół! To się dzieciom po prostu nie mieściło w głowach. - No, co on tam wyśpiewał? - niecierpliwili się Bambolarz i Bambolczyk. - Powtórz to, ptaszyno! - rozkazał pan Kapsułka, stawiając związanego Wicia na podłodze, tuż przy strasznej paszczy leżącego Bamboiarza. - Nnie... nie powiem! - pisnął słabo Wicio oglądając się na Andrzeja. - Jak nie powiesz, to cię zjem! - zagroził książę Bambolarz. Na Wiciu te słowa wywarły wrażenie. Ze strachu omal nie zemdlał. Ale wstydził się mówić przy Andrzeju i Zosi. Milczał uparcie. - Wobec tego ja powtórzę - rzekł pan Kapsułka - Otóż Wicio zeznał, że w okresie gdy mieszkał wraz z Bambolem i Bamboliną przy ulicy Słowackiego w Poznaniu, odbyła się tam rodzinna uroczystość, jakieś imieniny czy coś ... i nasz ptaszek Wicio został wysłany do miasta po bitą śmietanę do tortu. Ale tej śmietany nigdzie nie było. Wicio obleciał wszystkie sklepy i wrócił do domu bardzo spóźniony. Było już ciemno. Właśnie odpoczywał w pokoju dziecinnym na szafie, kiedy weszli Andrzej i Bambolo. Bambolo podszedł do łóżeczka najmłodszego dziecka i powiesił mu na szyi .... - Srebrny kluczyk?! - ryknął niecierpliwie Bambolarz. - Srebrny kluczyk! - odwrzasnął pan Kapsułka. - A to dziecko? - niecierpliwił się Bambolarz wierzgając nogami. - To właśnie ono - odparł z promiennym uśmiechem pan Kapsułka. - To właśnie ta mała Emilka. 86 - Pysznie - rzekł Bambolczyk rozkwitając z zadowolenia. - Cudownie. To jest ta chwila, na którą czekałem całe życie. Wstał ze swego krzesła, królewskim gestem obciągnął swój wytarty szlafrok i triumfalnie rozejrzał się wokół. - Moi drodzy, tak się cieszę, otóż macie. Nadszedł dzień, przepowiedziany w poemacie! - powiedział. - Odczytam go wam raz jeszcze, byście mogli należycie .... - Nie!!! - krzyknęli wszyscy. - Sami nie wiecie, głupcy, co tracicie - z pogardą rzekł Bambolczyk. - Nieraz mnie jeszcze o to poprosicie! - chrząknął. - Przypominam tylko, że zawarłem tam myśl, cytuję: „Lecz przyjdzie wreszcie pora, gdy sprawiedliwość się stanie. Bambolarz się wykopyrtnie, Bambolczyk księciem zostanie", koniec cytatu. Chodź tu, maleńka - zwrócił się do Emilki tonem łaskawym lecz władczym. - Zostaw ją! Jest moja! - ryknął Bambolarz rzucając całym ciałem, by wyzwolić się spod szafy, oczywiście daremnie. - Chodź, chodź do smoczka - wabił Emiikę Bambolczyk nie zwracając najmniejszej uwagi na ryczącego brata. - Mimi nie chcie do smoćka - odparła z powagą Emilka. - Nie chce, hm? - zirytował się Bambolczyk. - A to smoczek przyjdzie do Emilki, nieprawdaż. - Podszedł czającym się krokiem do dziewczynki i złapał ją za rączkę. - Kluczyk! - warknął. - Proszę ją zostawić! - krzyknął Andrzej, osłaniając siostrzyczkę. - Dam panu kluczyk, tylko niech pan weźmie te łapy! Zdjął łańcuszek z szyi Emilki i podał go Bambolczykowi. - Dzięki - niedbale rzekł smok i wybuchnął chichotem oglądając i całując co chwila srebrny kluczyk. - No, dobra Kapsułka! Przyprowadzić mi tu z piwnicy Bambola i Bambolinę. - Ani mi się waż. Kapsułka! - zaryczał Bambolarz z podłogi. Detektyw zawahał się. - Doprawdy - rzekł. - Nie wiem, kogo mam posłuchać w tej chwili ... - Mnie! Księcia! Swego władcy i pana! - Mnie! - niedbale rzekł Bambolczyk. - Od dziś bowiem ja tu będę rządzić. Szanowny książę zaś nie wyjdzie już spod tej szafy, chyba że prosto do więzienia. - Ach, to tak, znaczy się, sprawy stoją? - zrozumiał pan Kapsułka. - Wszystko jasne. Zmiana szefa. Wobec tego już lecę po Bambola i Bambolinę. Wrócił po niedługim czasie prowadząc dwa małe smoczki. Bambolina w podartej i wybrudzonej sukience wyglądała żałośnie i smutno. Bambolo 87 wychudły, wyprostowany, szedł dumnym krokiem wysoko unosząc głowę. Doprowadzeni przed oblicze stryja Bambolczyka, stanęli oboje bez słowa nad przywalonym szafą ojcem. - Witaj, droga Bambolinko, nie zasmucaj mnie tą minką - przemówił do niej z fałszywą czułością stryj Bambolczyk. - A ty, drogi mój bratanku, czy już jesteś po śniadanku? Smoczęta milczały nie zaszczycając go odpowiedzią. - Dobra - mruknął Bambolczyk. - Wobec tego bez zbędnych ceregieli przystąpmy do rzeczy. Oto, mój drogi Bambolo, srebrny kluczyk, który ojciec podarował ci w dniu twych pierwszych urodzin. Jako Właściwa Osoba jesteś upoważniony do użycia kluczyka. Spełni się, jak wiesz, każde twoje życzenie. Daję ci ten kluczyk, a z nim nieograniczone możliwości, pod jednym warunkiem: załatwisz, żebym był największym poetą świata i żebym do śmierci był jedynym władcą Bambolandii i wszystkich naszych rodowych włości. Mnie to zupełnie wystarczy. No jak, załatwione? Bambolo milczał. Wszyscy milczeli. Napięcie rosło z każdą chwilą. A Andrzej zaczął ogryzać paznokcie. Doskonale rozumiał, nad czym się teraz zastanawia kochany Bambolo. Bambolo wiedział, że od chwili, gdy dał srebrny kluczyk Emilce i to w dniu jej pierwszych urodzin, już nie on jest Właściwą Osobą. Wiedział, też, że jeśli spróbuje użyć srebrnego kluczyka, spotka go kara. I wiedział, że jeśli zdradzi stryjowi, iż Właściwą Osobą jest Emilka, dziewczynka dostanie się bez wątpienia w łapy chciwego smoka i będzie musiała wykonywać wszystkie jego polecenia, których na pewno będzie moc. Dlatego milczał. I dopiero po długiej chwili podjął decyzję. Wyciągnął zieloną łapkę wziął kluczyk i powiedział: - Zgoda. - Synku! - ryknął książę. - Bambolo, co robisz! - zawołał Andrzej, który rozumiał, co ta zgoda oznacza: Bambolo, prawdziwy przyjaciel, nie zdradzi, kto jest teraz Właściwą Osobą. Żeby osłonić Emilkę sam otworzy Tajne Przejście i poniesie zapowiedzianą w pergaminie karę. - Bambolo, nie rób tego! - krzyknął chłopiec raz jeszcze. Smoczek obejrzał się na chłopca i mrugnął do niego. - Wiem, co robię - powiedział. - Nic się nie martw. Tak być musi i już. - Otóż to, otóż to! - cieszył się Bambolczyk i z wielkim zapałem rzucił się ku widniejącym w ścianie drzwiczkom do Tajnego Przejścia. Andrzej i Zosia zamarli, ściskając się za ręce. - No, otwórz, Bambolo! Otwórz, kochany bratanku! - zacierał zielone łapy Bambolczyk. Nie mogąc się doczekać, sam wreszcie rzucił się do ma- 88 łych, oklejonych tapetą drzwiczek i zaczął szukać ukrytej klamki. Nie było go przy tym, gdy książę Bambolarz prowdził takie same poszukiwania. I dlatego był niezmiernie zaskoczony, gdy wreszcie odnalazł klamkę i gdy ją przycisnął. Drzwiczki jednak bynajmniej się nie otworzyły. Ani drgnęły! Natomiast druga szafa z książkami, stojąca dotąd pod ścianą, podskoczyła nagle w miejscu, przesunęła się szybko o pół metra i z dużą dokładnością przewróciła się wprost na niego, na poetę Bambolczyka, przygniatając go do podłogi tuż obok księcia Bambolarza. W zapadłej ciszy słychać było teraz szelest osuwających się na podłogę książek. Bambolczyk zemdlał chyba pod swoją szafą, bo leżał bez ruchu. Nagle dał się słyszeć ochrypły śmiech Bambolarza, który rychło jednak urwał się na najwyższej nucie. Bambolarz patrzał tam, gdzie wszyscy. A wszyscy patrzeli na malutką dziewczynkę w pasiastym sweterku i czerwonych majtkach. Emilka bowiem, jak przyciągnięta niewidzialnym magnesem, wstała nagle z dywanu i przedreptała zdecydowanie cały wielki pokój biblioteczny. Spokojnie minęła przygniecionego Bambolarza i omdlałego pod szafą Bambolczyka, na chwilę przystanęła przy Bambolu i pozwoliła włożyć sobie na szyję łańcuszek ze srebrnym kluczykiem. A potem podeszła do ściany i dotknęła rączką drzwiczek do Tajnego Przejścia. Obejrzała się na pokój i widząc skierowane na siebie wszystkie spojrzenia, roześmiała się głośno. Zosi, która patrzyła na nią niespokojnie, aż się serce ścisnęło z miłości na widok tej malutkiej, krzepkiej postaci o miłej pyzatej buzi, błękitnych oczkach i wiecznie rozczochranej kędzierzawej główce. Bała się o siostrzyczkę, ale jednocześnie dziwne przeczucie mówiło jej, że Emilce nic złego stać się nie może, bo zaczęły się już czary, w których właśnie ona, mała, dwuletnia Mimi, jest Właściwą Osobą. A Emilka nie okazała najmniejszego wahania. Najpierw wspięła się na paluszki, żeby dosięgnąć klamki, a kiedy przekonała się, że nie dosięgnie, przytaszczyła z wysiłkiem spore krzesło, postawiła je pod ścianą i, wlazła na nie, zabawnie wypinając tyłeczek. Potem, na oczach dziwnie znieruchomiałych i przycichłych smoków, nacisnęła klamkę. Andrzej wstrzymał oddech. Drzwiczki uchyliły się z długim, przeraźliwym piskiem. Wtedy Emilka zeszła z krzesła, odepchnęła je nieco dalej i obejrzała się na pokój. - Oć, Zosiu! - powiedziała energicznie. - Oć, Adziejku! Idziemy! I wszyscy troje weszli przez uchylone drzwiczki do Tajnego Przejścia. A Tajne Przejście było słabo rozjaśnione różowym, rozproszonym 89 światłem płynącym gdzieś z przodu długiego korytarza. I podczas gdy dzieci kroczyły naprzód, światło potężniało, wzmagało się, płonęło silniej. Aż wreszcie, gdy doszły do ściany zamykającej korytarz, okazało się, że światło bije zza niewielkich drzwiczek, wmurowanych w tę ścianę. Drzwiczki miały zamek, którego dziurka pełna było tego różowego blasku, jakby za nimi właśnie znajdowało się jakieś silne źródło światła. Andrzej zdjął z szyi Emilki łańcuszek ze srebrnym kluczykiem i włożył go w jej rączkę. Potem podniósł Emilkę tak, by mogła dosięgnąć dziurki i powiedział: - Otwórz, Mimi kochana. A Emilka włożyła kluczyk do dziurki i wtedy drzwiczki same się uchyliły. W ścianie ukazała się nieduża wnęka, wyłożona spłowiałym czerwonym aksamitem. Nie było nic więcej tylko nieco spłaszczona, szklana kula wielkości piłki futbolowej. Była lśniąca, gładka, przejrzysta i pulsowało w niej to dziwne, różowe, tajemnicze światło. - Jaka piękna! - zachwyciła się Zosia. - Chyba teraz Emilka powinna powiedzieć życzenie, co? - spytał Andrzej. - Zycenie, cio? - powtórzyła jak echo Emilka wierzgając z uciechy na rączkach brata. - Powiedz, Mimi, czego byś teraz chciała? - Mimi telas chciała! - powtórzyła Emilka z zadowoleniem. - No, nie! - jęknęła Zosia. - Nic z tego nie będzie! Ona jest za mała. Ona nie może wiedzieć, czego chce! - Głupstwa gadasz, Zośka - upomniał ją brat. - Mimi się po prostu namyśla! Czy ty byś od razu wiedziała, czego sobie życzyć? - Pewnie! - Ciekaw jestem! - Ja bym sobie życzyła najbardziej - zaczęła z namysłem Zosia i utknęła. - No, bo ja wiem ... To nie takie proste właściwie ... - A widzisz! - Najbardziej chyba bym chciała, żeby latarka wróciła na taty biurko. - Mimi tes latalka na bulko - wtrąciła Emilka bawiąc się uchem Andrzeja. - Tata kochany, tak? - Tak, tak, mała - odpowiedział jej nieuważnie brat. - Patrz, Zośka, ta kula błysnęła. Latarka na biurko? To by było kiepskie życzenie, bo nie wiedzielibyśmy, czy się spełniło, dopóki byśmy nie wrócili do domu. - Prawda - przyznała Zosia. - E tam, to już nie wiem. Życzyłabym sobie na pewno, jak ta baba w bajce, żeby ci kiełbasa przyrosła do nosa! - Kiebasia! - wrzasnęła zachwycona Emilka. - Kiebasia do nosa Andziejkowi! - Tylko jaka? - zaśmiał się Andrzej. - Niechby smaczna jakaś, bo zaczynam być głodny. Jaka kiełbasa, co Mimi? i 90 - Palówka! - z powagą oświadczyła Emilka. Kula dziwnie błysnęła. I w tym momencie Andrzej poczuł, że coś mu się majta przy twarzy. Jednocześnie jego głos stał się lekko odrętwiały, a stojąca naprzeciwko Zosia gwałtownie pobladła i zaczęła dygotać. Podniósł rękę i dotknął nosa. Ku swemu przerażeniu poczuł pod palcami długi, śliski kształt w plastikowej osłonce. Przesunął palcem do nasady nosa. Niestety! Stało się dokładnie to, co stać się miało: spełniło się życzenie Emilki. Z twarzy Andrzeja wyrastała smakowita, różowa parówka, jednym końcem przytwierdzona w niepojęty sposób do czubka jego nosa! i - Spokojnie, Andrzejku, spokojnie - powtarzała Zosia przepełniona poczuciem winy i klepała brata po ręce. - Tylko się nie denerwuj. Na szczęście Mimi powtarza wszystko, co tylko usłyszy... - To ma być szczęście? - jęknął Andrzej z rozpaczą. - Ty wiesz, co ona może narobić? Zimno mi, kiedy to sobie wyobrażę. Ona jest za mała! - To jest szczęście w nieszczęściu, ża ona powtarza - powtórzyła Zosia. - Przecież może powtórzyć, że nie chce, żebyś miał parówkę na nosie. Mimi, prawda, że parówka jest brzydka? - Nie! Palówka ślićna! - sprzeciwiła się Emilka i z podziwem poklepała Andrzeja po jego nagle przedłużonym nosie. - Brzydka jest! Paskudna! - przekonywała ją Zosia bliska płaczu. - Mimi lubi palówecki! - powiedziała z uporem Emilka, ku rozpaczy Andrzeja. - Ale ja nie lubię! - krzyknął. - Mimi! Posłuchaj! Andrzejek nie chce parówki na nosie! Powtórz to! - Powtós to! - powtórzyła Emilka. - Nie, nie to! Andrzej nie chce parówki na nosie! - Mimi tes nie chce palówki - czule powiedziała Emilka i pocałowała brata w ucho. I zanim skończyła ten mokry, cieplutki pocałunek, Andrzej poczuł, że nos mu już nie drętwieje. Nic też nie dyndało mu przed twarzą. Dotknął palcami miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się obrzydła parówka. Natrafił tylko na swój własny, kochany, prześliczny, piegowaty i normalny nos! - O rany! - powiedział z ulgą i nogi mu się ugięły w kolanach. - Chyba muszę usiąść. Aie to za chwilę. Na razie wiejmy stąd, zanim Emilka znów coś wymyśli. 92 - Myślisz, że ta kula spełnia życzenia tylko wtedy, gdy się jest blisko? - Mam nadzieję - mruknął Andrzej. Szybkim krokiem przeszli z powrotem przez Tajne Przejście aż do sali bibliotecznej i wynurzyli się ze ściany właśnie w chwili, gdy oba przygniecione szafami smoki oraz Wicio, pan Kapsułka i smoczęta, zwracali się w stronę głównych drzwi komnaty. Stał w nich strażnik z obwiązaną nogą i z wielką pałą w ręce, i z dumą przekazywał ją zebranym mówiąc: - Wdąwyłem! Czy to włafnie o to chodziło? Ale nie doczekał się odpowiedzi. Wszyscy odwrócili głowy w drugą stronę patrząc na wkraczające do pokoju dzieci. I ze wszystkich ust naraz padło pytanie: - I co? I co? I co? - W porządku - powiedział Andrzej i klepnął Bambola po ramieniu. - Pierwsze życzenie Emilki już się spełniło. - Oooo! - rozległ się szmer wszystkich głosów naraz. - A jakie to było życzenie? - wyrzęził spod szafy Bambolarz. - Hm, no ... - mniejsza z tym, nieważne ... - A czy ona mogłaby sobie życzyć, żeby moja szafa stanęła na miejscu?! - wycharczał Bambolarz. - Zapytam - rzekł Andrzej. - Hej, Mimi! Czy chcesz, żeby ta szafa stanęła na miejscu? Emilka zastanawiała się przez dłuższą chwilę, po czym powiedziała: - Tak. Mimi chce - o dodała coś jeszcze cicho i niezrozumiale, I natychmiast szafa przygniatająca Bambolarza smyrgnęła na swoje miejsce, zaraz zaś potem to samo stało się z szafą Bambolczyka, a w następnym momencie oba smoki, jak wyrzucone z ogromną siłą z wielkiej procy, wystrzeliły w powietrze aż pod sam sufit, gdzie zawisły na żyrandolach, zaczepione za paski od szlafroków. Emilka wybuchnęła śmiechem i powiedziała: - Mimi chce jajko z synkom. I pompocik. Duuuuzio! Było tego rzeczywiście duuużo! Pośrodku biblioteki pojawił się nagle olbrzymi stół, wyładowany dziesiątkami talerzy, na których złociły się wyłącznie jajka z szynką, oraz dziesiątkami miseczek, pełnych po brzegi ulubionego kompotu Emilki: truskawkowego. Starczyło dla wszystkich! Wszyscy najedli się po uszy, nawet dwa paskudne smoki, wiszące na żyrandolach; poczciwy Bambolo i dobra Bambolina bowiem co chwila brali w łapki po kilka talerzy i z tym ładunkiem podfruwali do ojca i stryja. Jadły dzieci, jadł tchórzliwy ptaszek Wicio, jadł głupi strażnik i jadł pan Kapsułka. I jadła też Emilka, oczywiście; zajadała i myślała, myślała i zajadała, i do jej małej, lecz niegłupiej wcale główki trafiło wreszcie zrozumienie, że ilekroć czegoś zechce, zaraz to dostaje. Więc chłepcząc kompot i wyjadając palcami truskawki z miseczki wyszeptała: - Mimi chce kotka! - i natychmiast przysiadł przed nią na stole śliczny biały kotek z niebieskimi ślepkami i czarnym ogonkiem. I wtedy dopiero wszyscy zaczęli podpowiadać Emilce, czego ma sobie życzyć, a ona powtarzała lub nie powtarzała. Tak czy inaczej w pałacowej bibliotece zaczęły się pojawiać przeróżne rzeczy: karton czarno-białych piłek futbolowych, pieczona gęś z pyzami, prawdziwa ciężarówka z napisem TIR, kolorowe tenisówki, żywa kwicząca świnia, zimowe botki z futerkiem, piękne książki dla dzieci, barszcz z uszkami, makowiec, choinka z bombkami i prezentami, wielkie ilości samochodzików matchbox, ogromne beczki pełne konfitur wiśniowych, pierścionki z brylantami, całe michy lodów z kremem, torty czekoladowe i biszkoptowe z bitą śmietaną i owocami, wszystkie rodzaje cukierków twardych i miękkich, nadziewanych i oblanych czekoladą, japoński telewizor kolorowy, żelazna skrzynia pełna złota i drogich kamieni, kredki w oprawie drewnianej i kredki olejne, olśniewający samochód Porsche i łyżwy figurowe ... Mijały godziny. Dzieci jadły, bawiły się, szalały, tonęły w górach słodyczy, zabawek i najprawdziwszych skarbów, smoczęta kibicowały i same podpowiadały życzenia, aż nagle ten wir wspaniałości ustał, bo zmęczona Emilka usnęła wprost na dywanie, w połowie rozpoczętego życzenia. Osowiałe, objedzone do nieprzytomności, usmarowane i spocone dzieci leżały między stosami lalek i misiów, pośród porozrzucanych pudełek i opakowań. Po bibliotece - gubiąc się i plącząc we wstążkach i papierach, ślizgając się na kałużach rozmazanych konfitur - błąkała się wielka różowa smutna świnia, która kwiczała żałośnie i usiłowała znaleźć wyjście. Bambolarz i Bambolczyk, jęcząc z przejedzenia i drzemiąc, zwisali ciężko z żyrandoli, pan Kapsułka zaś siedział przy stole, pilnował Wicia i wytrwale jadł czekoladki zagryzając biszkoptowym tortem. Coś poruszyło się w kącie, pod stosami pudełek pełnych fig i suszonych daktyli. Td Bambolo i Bambolina wygramolili się po cichu i podeszli do dzieci. Wyciągnęli swoje zielone łapki, a miny mieli dosyć smętne. - Cześć - szepnął Bambolo, ścisnął Andrzejowi prawicę i ucałował go w oba policzki. - My znikamy, póki ojciec i stryj śpią. - Co? Dokąd? - zdziwił się chłopiec. - Uciekamy do Bambolandii. Już nigdy tu nie wrócimy. - Więc żegnamy się już na zawsze? - zmartwiła się Zosia obejmując Bambolinkę. - Nie martwcie się, my was jeszcze odwiedzimy! - powiedział poważnie Bambolo, klepnął po ramieniu Andrzeja i wziął Bambolinę za rękę. - Cze- kajcie na nas w Poznaniu! Uśmiechnęli się oboje poczciwymi, zielonymi gębusiami i, nie zauważeni przez nikogo, na paluszkach opuścili bibliotekę. Andrzej i Zosia pokiwali im z daleka rękami, po czym usiedli na dywanie obok Emilki, wśród pokruszonych tabliczek czekolady z orzechami. To wtedy właśnie Zosia westchnęła, spojrzała na Andrzeja i zadała mu dziwne pytnie: - I co, jesteś zadowolony? - Nie - bez namysłu odpowiedział Andrzej. - A ty? - Też nie. Tak mi jakoś wstyd. Ja przecież wcale nie potrzebuję tego wszystkiego, co tu zlądowało. Zamyślili się oboje. Dlaczego jest im smutno i niemiło? Dlaczego im wstyd? Dlaczego znudziły im się wszystkie cuda i skarby, i wspaniałości? Czyżby dlatego, że przyszły im tak łatwo? Tak, to chyba było to. Andrzej pomyślał, że o wiele bardziej cieszył się z tej swojej piłki futbolowej, na którą składał do skarbonki pieniądze przez długi, długi czas. A powidła mamy, które wyjadało się potajemnie ze spiżarni, były o wiele smaczniejsze niż te wszystkie najwyszukańsze frykasy, co się pojawiły na pierwsze życzenie. - Wiesz co? - odkryła nagle Zosia. - My przecież pomyśleliśmy tylko o sobie! - 0, przepraszam! Ja pomyślałem o tatusiu! Zamówiłem dla niego samochód Porsche! - przypomniał z dumą Andrzej. - O tatusiu to jakby o sobie. My nie pomyśleliśmy o innych ludziach. 0 wszystkich. - Tak masz rację - zapalił się Andrzej. - Powinniśmy. Powinniśmy wszystkim coś zafundować. Ale co? Popatrzyli na siebie w zamyśleniu. Podarować coś wszystkim. Wszystkim pomóc. Ale jak? Tyle jest nieszczęść na świecie, tyle wojen, głodu, katastrof, tyle okrucieństw, smutku i niedoli. Tyle zła. Co zrobić, żeby tego nie było? Żeby wszyscy się lubili, nie krzywdzili się nawzajem, żeby byli szczęśliwi i dobrzy? - Trzeba wymyślić jedno proste zdanie, żeby Emilka umiała powtórzyć - powiedziała Zosia. - Już wiem! - rzekł Andrzej. - Szczęście dla świata! Tak! Spojrzeli na siebie z ożywieniem i uścisnęli sobie ręce. Mieli wspaniałe, fantastyczne uczucie, że teraz wszystkim pomogli, wszystkim! I kobietom, i dzieciom, i zwierzętom, i nawet roślinom! I wtedy' usłyszeli szyderczy śmiech. Śmiał się detektyw Kapsułka. Chichotał tak, że bokobrody mu się trzęsły, pokładał sę ze śmiechu, zanosił się rechotem i rżał. - 0, wy głupie dzieci! - wykrztusił wreszcie. - Pan mówi do nas? - z godnością spytał Andrzej. - Oczywiście - rzekł pan Kapsułka uspakajając się z wolna. - Czy naprawdę nie widzicie, jak głupie jest wasze życzenie? Spod sufitu, z huśtającego się żyrandola, odezwał się nagle ochrypły głos Bambolarza: - Brawo, Kapsułka! Masz rację! Te dzieci są po prostu głupie! Szczęście dla świata! Też coś! - To jest po prostu niemożliwe - rzekł ze złością pan Kapsułka. - Każdy wyobraża sobie szczęście inaczej. Jesteście naiwni jak dzieci! - wrzasnął. - Szczęście istnieje tylko w parze z nieszczęściem. Cieszymy się wiosną, bo skończyła się zima. I tak dalej. Andrzej i Zosia zamyślili się głęboko. - Może pan Kapsułka ma trochę racji - powiedział wreszcie do Zosi jej brat. - Może to życzenie powinno brzmieć zupełnie inaczej. To powinno być coś najważniejszego : żeby nie było wojen. - Bzdury! - ryknął Bambolarz z żyrandola. - Bzdury, bzdury i bzdury! Ja uwielbiam wojny, kłótnie, bitwy i potyczki! To dla mnie szczęście! I wiedzcie, że wielu jest takich jak ja! Od krzyków i hałasu obudziła się Emilka. Wyglądała nieco blado i najwyraźniej bolał ją brzuszek. Zaczęła popłakiwać. Tymczasem z drugiego żyrandola odezwał się słabym głosem poeta Bambolczyk. - Przytaknę mojemu bratu. Nie sposób dać szczęście światu - powiedział beznadziejnie. - To ja już nie wiem, co robić - wyznał Andrzej. - Za to ja wiem! - ryknął Bambolarz. Hej, Kapsułka! Łap tego dzieciaka i do piwnicy! Będzie mój! - Nie!!! - krzyknęli z przerażeniem Andrzej i Zosia rzucając się w pogoń za Emilką. Gonił ją już pan Kapsułka, a ona uciekała zanosząc się śmiechem. Myślała, że to zabawa! A przecież groziła jaj okropna niewola u Bmbolarza, który z pewnością zmuszałby ją do wypowiadania najgorszych życzeń! - Mimi! Chodź do mnie! Mimi! - krzyczała Zosia klucząc między stosami książek i prezentów. Z góry rozległ się potężny ryk Bambolarza i wtedy Emilka zrozumiała, że to nie żarty. Stanęła jak wryta, wykrzywiła buzię w podkówkę i powiedziała: - Mimi boi! Mimi boi! Mimi chcie do piasku! I w tej samej chwili znikła, ku przerażeniu Andrzeja i rozpaczy Zosi. 96 Na podwórku przy ulicy Słowackiego ławeczka była zajęta. Siedziała na niej młoda mama z rudymi loczkami, ubrana w pomarańczową sukienkę i patrzyła z zachwytem na zupełnie zwyczajnego chłopczyka, który tarzał się i gramolił po żółciutkim piasku. Chłopczyk miał też rude loczki, bo był jej synkiem, a ona mówiła do niego: Koteczku, chociaż oczywiście miał on swoje prawdziwe imię. Jakże nieszczęśliwe są te dzieci, którym mamusie nie wymyśliły żadnego pieszczotliwego przezwiska! Koteczek miał ich całe mnóstwo, odkąd się urodził. Miał co tydzień inne. Ostatnio właśnie był Koteczkiem. Dopiero co nauczył się chodzić i nie przestawał korzystać z tej nowej umiejętności, chociaż co chwila się przewracał. Mama wpatrywała się w niego z miłością i podziwem i była bardzo szczęśliwa, prawdziwie szczęśliwa (w co zapewnię nie uwierzyłby ani pan Kapsułka, ani Bambolarz). Właśnie powiedziała głośno: - Ach, Koteczku! Jaki ty jesteś śliczny! Jaki mądry! Mój ty Kiciuńku malutki! - kiedy zdało się jej nagle, że powietrze drgnęło, zupełnie jakby przeleciał jakiś olbrzymi ptak. Obejrzała się na wszystkie strony, ale żadnego ptaka nie zobaczyła. Natomiast kiedy zwróciła spojrzenie na piaskownicę, ujrzała stojącą tam miłą, krzepką dziewuszkę w pasiastym sweterku i czerwonych majtkach. - 0? - powiedziała z zaskoczeniem mama Koteczka. - Kto to? Jak masz na imię, malutka? - Mimi - poważnie odpowiedziała dziewczynka. - I przyszłaś tu sama? - Siama - odpowiedziała dziewczynka ze zmartwieniem. I dodała: - Mimi chcie Adziejka! I Ziosi! I w tym momencie porwał się wiatr, a mama Koteczka musiała uszczypnąć się w rękę, żeby sprawdzić, czy nie śni. Uszczypnęła się raz i drugi, ale to w niczym nie zmieniło faktu, że w piaskownicy pojawili się dosłownie znikąd chłopiec i dziewczynka. Byli do siebie bardzo podobni. Siedzieli na piasku nieco ogłupiali, patrząc przed siebie szklanym wzrokiem. Wreszcie spojrzeli na małą Mimi i jednocześnie rzucili się ją całować. - Mimi! Kochana! Więc to tego chciałaś! - wołali jedno przez drugie. Spłoszony Kóteczek, dla którego nagle zabrakło miejsca w piaskownicy, wycofał się na oślep, aż usiadł z rozmachem na krawędzi drewnianej obudowy. Wtedy wybuchnął krzykiem protestu. Mama zerwała się, utuliła go i otrzepała. - Nie płacz, malutki, nie płacz, Koteczku - powiedziała czule. - Nie płacz, Koteczku - powtórzyła Mimi. Podeszła do chłopczyka i poklepała go z wyższością po głowie. Potem rozprostowała zaciśniętą piąstkę i pokazała srebrny kluczyk. - Mimi da - powiedziała łaskawie. Z trudem rozwinęła łańcuszek i powiesiła go na szyi Koteczka. - Mas. Nie płac. Mimi dała! I malec rzeczywiście przestał płakać. Potrzymał przez chwilę kluczyk w rączce, a potem wpakował go do buzi. Na koniec roześmiał się szeroko, ukazując kilka nowiutkich zębów. Potem bawili się bardzo ładnie wszyscy czworo. Mama Koteczka mogła przeczytać w gazecie program telewizyjny, nekrologi i ogłoszenia, ponieważ była zupełnie o synka spokojna. Zerkając znad gazety, zauważyła, że starsze dzieci wspaniale się zajmowały Koteczkiem, i swoją siostrzyczką. W końcu jednak nie miała już nić do czytania, więc wstała z ławki, mówiąc: - No, Koteczku! Czas do domu! Przecież masz dzisiaj gości. - Uaaa! - rozpłakał się natychmiast chłopczyk, rozumiejąc że nastał koniec zabawy. - No, nie płacz, kochany - tłumaczyła mu mama. - Trzeba iść do domu, na torcik urodzinowy! I zdziwiła się bo chłopiec i dziewczynka jednocześnie zerwali się z piasku. - Urodzinowy?! - krzyknęli. - Tak - potwierdziła mama Koteczka patrząc na nich z rosnącym zdziwieniem. - Kóteczek kończy dzisiaj pierwszy rok życia! I za chwilę jej zdziwienie urosło do ogromnych wręcz rozmiarów, bo Andrzej i Zosia zaczęli się śmiać jak szaleni, klepiąc się nawzajem po plecach i kolanach. O rety! - krzyczeli. - A to heca! Mama Koteczka wzruszyła nieznacznie ramionami, trochę urażona, że urodziny jej synka mogą być dla kogoś przedmiotem żartów. - Koteczku, oddaj łańcuszek - przemówiła do niego. A wtedy stało sę coś najdziwniejszego. Chłopiec i dziewczynka przestali się śmiać. I Andrzej zwrócił się do malutkiego chłopczyka, mówiąc z powagą: - Najlepsze życzenia, kolego. A srebrny kluczyk przyjmij w prezencie! Mama Koteczka znikała właśnie za zakrętem, pchając wózek ze swym wspaniale obdarowanym synkiem, gdy w głębi podwórka, za śmietnikiem, zaszeleściły krzaki. Wypadł z nich ubrudzony ziemią pan Kapsułka, który właśnie przedostał się przez tunel i teraz biegiem zmierzał w stronę piaskownicy. - A! - wysapał. - Tu jesteście! - wyjął spod tużurka przyduszonego Wicia. - Tu są! - powtórzył. - Znalazłem ich od razu! Już mi nie będziesz potrzebny, wynoś się! - odrzucił ptaka lekceważąco na bok. Wicio, ciężko uderzając skrzydłami, wzleciał na konar jesionu i przycichł, osowiale kryjąc się za liście. Tymczasem pan Kapsułka zaglądał za koszulę Mimi. - Kluczyk! - krzyknął. - Gdzie kluczyk!? - Nie ma kluczyka - odparła Zosia i wybuchnęła śmiechem. Panu Kapsułce nie chciało się śmiać. - Bez kawałów! - wrzasnął. - Ja wcale nie żartuję - oświadczyła Zosia wciąż chichocząc. - Musicie! Musicie mi go oddać w tej chwili! - krzyknął detektyw. A na to Andrzej z całą przyjemnością: - Pan jest naiwny jak dziecko. Wcale nie musimy. A poza tym właśnie przed chwilą podarowaliśmy kluczyk jednemu chłopczykowi... - Nie mów! - krzyknęła ostrzegawczo Zosia. - Przecież ja nawet nie wiem, jak on się nazywa. Daliśmy mu kluczyk w prezencie, bo dzisiaj są jego pierwsze urodziny! - oświadczył Andrzej. Pan Kapsułka chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu tchu. Osunął się na krawędź piaskownicy i milczał wachlując się dłonią, żeby nie zemdleć. - Nie! To niemożliwe! - jęknął wreszcie. - Nie wierzę ... Nie mogliście zrobić czegoś takiego! Przecież ... żal by wam było tych wszystkich życzeń, tych skarbów, tych cudów.... - Nie, nie żal nam specjalnie - odrzekł Andrzej. - I tak nie umieliśmy wymyślić niczego pożytecznego - dodała Zosia. - Ale może Koteczek to potrafi. Jak urośnie i zmądrzeje. Za wiele lat. - Acha! Koteczek! Dobrze, idę go szukać - poderwał się pan Kapsułka. - Jak on wyglądał? Rysopis! A, przecież mi nie powiecie. Ale to nic. Ja go i tak odnajdę. - Oj, chyba nie - zaśmiał się Andrzej. - Koteczków jest bardzo dużo. - Rzeczywiście ... - oklapł detektyw. Westchnął. - No, cóż. Raczej już nie mam po co wracać do Bambolarza. Poszukam sobie innej pracy. - Wstał, otrzepał spodnie z piasku i włożył swój szary cylinder. - Do widzenia, naiwne dzieci - powiedział. - Swoją drogą, wiecie, to ciekawe. Jak tylko postanowiłem, że nie wrócę na służbę do Bambolarza, zaraz się zrobiłem 99 sympatyczny! Sam to czuję! Naprawdę! Uśmiechnął się zupełnie bez wysiłku i odszedł. Podwórko opustoszało. Tylko Wicio tkwił nadal na swojej gałęzi. Andrzej, Zosia i Emilka poszli do domu. W domu było zwyczajnie, czyli wspaniale. Pachniało powidłami, które mama wciąż jeszcze smażyła w kuchni. Skromne sprzęty, znajome książki, zabawki i meble powitały dzieci od progu i było to tak, jakby dom uśmiechnął się do nich. W pracowni tata wciąż siedział nad deską kreślarską i pilnie kończył swój rysunek. Kiedy dzieci weszły, nie podniósł nawet głowy. - Hm? - mruknął. - Tato! Tutaj jestem! - zwróciła mu uwagę Emilka. - O, do pioruna! - tata poderwał głowę i odstawił buteleczkę tuszu na drugi koniec swego stołu. - Zosiu, ile razy mówiłem! Tu jest naprawdę niebezpiecznie ... - tata urwał, bo zobaczył, że dzieci zaśmiewają się do rozpuku. - Czy powiedziałem coś śmiesznego? - spytał i też się roześmiał. A skoro już i tak oderwał się od pracy, mógł posadzić sobie Emilkę na kolanach i dziesięć razy pocałował ją w nosek. - Oj, tato! Nie... bez... piecznie! - wykrztusiła Zosia przez ostatnie chichoty. - W domu! Niebezpiecznie! Tata popatrzył podejrzliwie na trzęsącego się ze śmiechu Andrzeja. - Zaraz, zaraz... a gdzie wy właściwie byliście, co? - Daleko, tatku. I mieliśmy prawdziwe przygody. - I prawdziwe problemy. - I jeszcze ... - zaczął Andrzej i urwał. Spojrzawszy w okno, ujrzał tam właśnie znajomy czerwony kształt. Ptak Wicio przysiadł na blaszanym parapecie i wyglądał zza okiennej ramy. Minę miał skruszoną i najwyraźniej nie śmiał się odezwać. - Tato, poradź mi - powiedział Andrzej poważnie. - Co byś zrobił, gdyby twój najlepszy przyjaciel cię zdradził? Wyobraź sobie, że ze strachu opowiedział wszystko o tobie, chociaż wiedział, że ci za to zrobią krzywdę. No, tato, jak byś postąpił? Tata się namyślał. - Obraziłbyś się na zawsze? - podpowiedziała Zosia. - O, nie. To byłoby zbyt łatwe - odrzekł tatuś i pogładził z zastanowieniem swoją czarną brodę, w której tu i ówdzie widać już było srebrne nitki. - Nie zostawiłbym go tak samemu sobie, z tym poczuciem winy. Chyba chciałbym mu pomóc, zmienić go jakoś. Powiedziałbym sobie: jeśli lubiłem go naprawdę, to widocznie było w nim coś wartego lubienia. Czyli jakiś kawałeczek dobra. I szkoda, żeby ten kawałeczek przepadł. Tak, chyba bym mu wybaczył. 100 Andrzej zerknął na parapet okna. Wicio siedział tam skulony, zasłuchany patrzył na niego i czekał. - To ja też tak zrobię - powiedział Andrzej i uśmiechnął się do Wicia. - Tato, tato, a teraz mnie odpowiedz - wtrąciła Zosia. - Co byś powiedział, gdyby ktoś chciał spełnić każde twoje życzenie? No? Czego być sobie życzył? - Oho, ho! - powidział tata i znów się zastanowił. - Życzyłbym sobie - zaczął poważnie jak nigdy - Żeby nikt nikogo nie dręczył. Żeby nie było już wojen. I kłamstwa. I nienawiści. I przemocy. I pogardy. I ... - umilkł, bo dzieci rzuciły mu się na szyję. - No, co z wami? - zdziwił się i wzruszony, obejmując Andrzeja i Zosię, oraz przytrzymując Emilkę, która właśnie zjeżdżała z jego kolan. - Co wam się stało? - Po prostu cię kochamy - powiedziała Zosia wtulając nos w jego kłującą brodę. - Albo ty, tato jesteś naiwny jak dziecko, albo my wcale nie jesteśmy naiwni - dodał Andrzej. - My wymyśliliśmy takie same życzenia dla świata ja ty. Pan Kapsułka nie miał racji ... - Kapsułka? - nie zrozumiał tatuś. I nagle palnął się w czoło. - Słuchajcie, chwileczkę, co wy mi tu głowę nabijacie jakimiś kapsułkami! Ja pytam, gdzie jest moja latarka, hę? Gdzie jest moja wspaniała, pamiątkowa, angielska latarka, którą wam tak niebacznie pożyczyłem? Zapadła cisza. Andrzej i Zosia milczeli, bo zastanawiali się gorączkowo, jak tu najdelikatniej zawiadomić tatę o stracie latarki i jakimi słowami go przepraszać. Nagle zatupały energicznie małe, mocne nóżki. To Emilka podeszła prosto do biurka. - O, tutaj latalka! - powiedziała, biorąc w małą łapkę tę wspaniałą, jedyną i niepowtarzalną latarkę tatusia. - Mas, tata. Mimi dała! - Dziękuję! - zdziwiony tata oglądał się na wszystkie strony. - Nie rozumiem! Jaki cudem? ... Czy latarka była tu przez cały czas? Dałbym głowę, że Zosia ją stąd zabrała! - Bo zabrałam, tato. Ale wiesz, pierwsze życzenie Emilki było właśnie takie, i teraz widzimy, że i ono się spełniło! - Nic nie rozumiem - oświadczył tata, lecz obyło się bez wyjaśnień. Drzwi pracowni otworzono przy pomocy łokcia i kolana i pojawiła się w nich mama. Niosła oburącz tacę, na której była szklanka mocnej herbaty, chłeb, masło i miseczka wspaniałych, pachnących, brązowych, jeszcze ciepłych powideł śliwkowych. - Podwieczorek! - powiedziała, pośpiesznie stawając tacę na biurku. - O, dzieci, już jesteście? Powinnyście koniecznie się umyć! - wzięła na ręce Emilkę i otarła jej umorusaną buzię rożkiem swojego fartucha. - Do wanny, Misiulku! - powiedziała czule. - Już najwyższy czas! 101 - Mamo! - Andrzej i Zosia objęli ją w pół. - Mamusiu, gdybyś mogła powiedzieć życzenie, które na pewno się spełni - mówili jedno przez drugie - to czego byś sobie życzyła? - O, to bardzo proste - natychmiast odpowiedziała mama, szybko całując ich w czoła i chwytając za klamkę. - Życzyłabym sobie, żeby wszyscy się kochali. No, jazda, umyjcie się wreszcie wszyscy troje. Biegiem! Wsadziła Emilkę Andrzejowi na plecy i czym prędzej pobiegła do kuchni, bo miała wrażenie, że jej się przypalają powidła. 102 Ten piękny dzień zaczął się od płaczu. Tak, od płaczu - chociaż był to wakacyjny poranek, słoneczny i rozwichrzony, kwiaty w ogrodzie tańczyły, a białe prześcieradła rozwieszone między drzewami trzepotały wesoło i głośno jak żagle. Mimo to dzień zaczął się dla Emilki od płaczu, ponieważ zginęły spinki do włosów. Były to spinki Zosi - czerwone, lakierowane, w kształcie kokardek - i starsza siostra spojrzała na Emilkę surowo, mówiąc: - To na pewno twoja sprawka! Emilka zakrztusiła się z oburzenia, a kakao, które właśnie piła na śniadanie, bryznęło jej z buzi wprost na obrus, gdzie też pozostało w formie brzydkiej plamy. - Moja sprawka? Moja sprawka? Wcale nie! - wykasłała Emilka. Ale Zosia nie dawała się przekonać. Ktoś zabrał jej spinki, powiedziała, a tym kimś mogła być tylko Emilka, bo mały Boluś nie potrafi jeszcze otwierać torebki, zaś Andrzej, starszy brat, nie interesuje się ani torebkami swych sióstr, ani ich spinkami. Emilka, która dziś jeszcze nie zdążyła zajrzeć do torebki Zosi, poczuła się głęboko skrzywdzona. Wybuchnęła więc płaczem. A jak już Emilka się rozpłacze, to naprawdę z całego serca. Teraz łzy trysnęły obficie z jej błękitnych oczek, głośny szloch wprost rozrywał jej piersi, a cała miła buzia przybrała kolor buraczka. Zosia już tego nie widziała, bo weszła do łazienki. Wobec tego Emilka postanowiła pójść po pociechę do Andrzeja. Najstarszy brat leżał jak długi pod jabłonią i czytał grubą książkę, zajadając bezustannie jabłka, jedno po drugim. Kosmaty trzmiel, zaplątał mu się we włosy, ale Andrzej czytał z takim zajęciem, że nie zauważył ani buczącego trzmiela, ani buczącej siostrzyczki, choć tę ostatnią słychać było dobrze. Kiedy szlochając przypadła do jego ramienia, Andrzej poklepał ją z roztargnieniem po głowie i doradził: - Idź do mamy, ona ci zabandażuje. - Co mi zabandażuje? - zdenerwowała się w jednej chwili Emilka. - Jestem skrzywdzona, a nie skaleczona! - To idź do taty, on ci zawiąże - powiedział nieprzytomnie Andrzej i przewrócił kartkę książki. - Co mi zawiąże?! - wrzasnęła Emilka zapominając o płaczu. - Przecież tu nie chodzi o sznurowadło! 105 - To weź moje - rzekł Andrzej niecierpliwie. - Zawiąż sobie i daj mi czytać. Emilkę zatkało z oburzenia, ale ponieważ starszy brat nawet na nią nie spojrzał, tupnęła nogą i poszła się użalić tatusiowi. Tata, ubrany tylko w dżinsy, brodaty, bosy i zamyślony, siedział na trawie i uważnie naprawiał rower. - Hm? Co, mała? - spytał, postukując kluczem w nakrętkę. - Co się stało? Płakałaś? - Płakałam, tato! - zapłakała Emilka. - I płaczę, tato! Jestem skrzywdzona, a on myśli, że ja chcę sznurowadło! - Idź z tym do mamy - rzekł tatuś troskliwie i przykręcił śrubę. - I nie płacz, kupię ci nowe sznurowadło. - Ja nie chcę sznurowadła! - wrzasnęła Emilka, wymachując rękami, ale tatuś przerwał jej z całą surowością, mówiąc: - No, no Misiulku, to chcesz sznurowadło, to nie chcesz sznurowadła ... Ej, coś mi się zdaje, że kaprysisz! Tego już było stanowczo za wiele. Emilka poszła do mamy. Mama była w domku, w kuchni i zmieniała właśnie pieluchę swojemu najmłodszemu dziecku. Czajnik gwizdał tu przeraźliwie, a mały Boluś darł się tak, jakby chciał zagłuszyć czajnik. Mama była czerwona na twarzy i sapiąc, zawiązywała synkowi plastykowe majteczki. Boluś tego nie lubił. Skręcał się jak śruba, wyrywał, wierzgał i kopał, ponieważ chciał jak najszybciej się znaleźć na podłodze i znów tupać po niej nowymi butkami. - Mamo! - zaczęła Emilka, ale w tej samej chwili Boluś zawył długo i przeciągle jak lokomotywa. Było jasne, że nikt tu Emilki nie usłyszy. Nawet nie warto było zaczynać rozmowy. Emilka wyszła na ganek pełna poczucia krzywdy i powiedziała sobie zawzięcie: - Ach, tak! No, dobra. Idę sobie od was. Wszyscy tylko zajęci i zajęci, nikt nie ma czasu dla biednego dziecka. Poję sobie w świat, zobaczycie. Już była koło furtki, kiedy nagle przystanęła. Jeszcze nigdy nie wyruszała sama w świat. Trzeba by chyba uprzedzić mamusię. Wróciła do kuchni. Czajnik wciąż gwizdał, Boluś wciąż wył. - Uprzedzam cię, mamusiu, że wyruszam w świat! - zawołała co sił. - Dobrze! - odkrzyknęła mama nieuważnie, wciągając Bolusiowi porteczki. - Lala! - wrzasnął Boluś przeraźliwie. - Lala tiki tiki! Go! - W daleki świat! - powtórzyła głośniej Emilka, bo nie była pewna, czy mama słyszy. - Dodo! - krzyknął Boluś świdrującym głosem. - Dodo tiki tiki! Go! - Tylko wróć na obiad - powiedziała mama zdyszanym głosem. - I nie objadaj się słodyczami, lepiej zjedz jabłko. 106 - Jajo! - ryknął Boluś, aż się ściany zatrzęsły. - Jajo tiki tiki! Go! - O, jaki to mądry chłopczyk! - ucieszyła się nagle mama i pocałowała Bolusia w czubek bielutkiej czuprynki. - Ciągle tylko Boluś i Boluś - powiedziała Emilka urażonym tonem. - No, nie, no po prostu z nikim się nie można dogadać w tym domu! Odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem wyruszyła w świat. Zaraz za furtką poczuła się raźniej. Cudownie wyglądało słońce na ciemnobłękitnym niebie, radośnie dął mocny wiatr. Emilka szła przed siebie wśród ciągłego szumu drzew, droga uciekała jej spod sandałków, a kretonowa sukienka furkotała. A po drodze było mnóstwo rzeczy do oglądania, takich jak ogródki sąsiadów, domki letnie, płoty i żywopłoty, psy goniące się w kółko, traktory, mrówki i "kury księdza proboszcza, wóz konny z cegłami i listonosz na rowerze, zaskroniec pod liściem łopianu i sąsiad Michałek bawiący się z kolegami w wojnę laserową, i ostatni domek letniska, ten z czerwono kwitnącą fasolą i polanka, gdzie rosły maliny i nagle już drzewa, drzewa i drzewa. Był to las i Emilka była w nim całkiem sama, i to okazało się o wiele ciekawsze, niż chodzenie za rączkę z kimś starszym. Na przykład, proszę, obok ścieżki na powalonym pniu siedział wielki, tłusty i zielony smok w szlafroku i obżerał się śmietankowymi krówkami. A ponieważ nikt Emilki nie ciągnął za rękę i nie przynaglał, mogła teraz najspokojniej przystanąć, podejść bliżej i rzec z najmilszym uśmiechem: - Dzień dobry! - Moje uszanowanie, kochanie - rzekł łaskawie smok i łypnął na Emilkę żółtym okiem spod zielonej powieki. Potem mlasnął ze smakiem, rozwinął trzy kolejne krówki, papierki rzucił sobie pod nogi, a cukierki wpuścił do paszczy i zjadł, błogo przymykając powieki. Emilka zrobiła jeszcze jeden mały kroczek i zerknęła w głąb złocistej torby, którą smok trzymał na kolanach. Było tam pełno krówek. Pełniusieńko. Chyba cały kilogram. - Wyglądają pysznie - zauważyła. - One SĄ pyszne - rzekł smok niedbale i oblizał się jaskraworóżowym jęzorem, wydając ten rodzaj stęknięcia, który nieomylnie zdradza naturę łakomczucha. - Słodycze to świetna rzecz - zauważyła Emilka z roztargnieniem. - Tak - zgodził się smok, zazdrośnie tuląc torbę. - Tylko, że tuczą. Okropnie tuczą. Znam mnóstwo małych dziewczynek, które w swym łakomstwie zapomniały o wszelkim umiarze i pożerając słodycze doprowadziły się do stanu jak najbardziej obrzydliwej i niewskazanej otyłości. Stały się, krótko mówiąc, tak potwornie grube, że brzuch im się ciągnął po ziemi. - Komu się ciągnął? - zdziwiła się Emilka. 107 - Tym dziewczynkom. Tym łakomym. - Czy to był ich wspólny brzuch? - spytała Emilka, która lubiła wszystko wiedzieć dokładnie. Nie wiadomo dlaczego niewinne to pytanie bardzo rozdrażniło smoka. Warknął groźnie, a z nozdrzy buchnął mu sinawy dymek o zapachu siarki. - Młoda osobo - rzekł wściekłym głosem - zapamiętaj sobie moją radę: nigdy, ale to nigdy nie kpij z wybitnych poetów. Poetom należy się cześć. Spokój, znów będę jeść. - Proszę? ... - spytała niepewnie Emilka, która nie rozumiała z tej przemowy nic. - Ja nie znam przecież żadnego poety. Smok cmoknął z politowaniem. - Cóż za wiejski głuptasek! - rzekł głosem nadal pełnym wściekłości. - To JA jestem wybitnym poetą, ty wiejski głuptasku, a nazwisko me, które musiało przynajmniej obić ci się o uszy, brzmi BAMBOLCZYK. Ale, momencik, czegóż to ja wymagam od takiego dziecka. Przecież ty chyba nawet nie umiesz czytać? - O, przepraszam - obraziła się Emilka. - Umiem czytać doskonale, choć mam sześć lat i jeszcze nigdy w życiu nie chodziłam do szkoły. Nauczyła mnie czytać moja siostra Zosia. - Znałem kiedyś pewną Zosię - stwierdził smok. - To ona nauczyła mnie jeść krówki, co wkrótce stało się prawdziwą namiętnością mojego życia. - To mówiąc, znów sypnął papierkami pod nogi, a do paszczy wrzucił sobie kolejną porcję krówek. - A więc - rzekł przeżuwając - czytałaś oczywiście zbiór moich poematów pod tytułem „W locie i pocie kuł się mój znój"? - Kuł się? - powtórzyła Emilka z namysłem. - Nie. Znam tylko wiersz o kukułce. - Bzdura - zirytował się smok. - Nigdy w życiu nie napisałem ani słowa o kukułce. Pisałem, owszem, o skowronku, ale chyba przyznasz, że jest poważna różnica między kukułką a skowronkiem. - A jaka? - spytała ciekawie Emilka, wlepiając w smoka błękitne oczęta. Smok ryknął: - Aaaah!!! Jesteś jeszcze większym głuptaskiem, niż przypuszczałem. Słuchaj i już nic nie gadaj! Zagiął starannie brzegi złocistej papierowej torby i wpuścił ją do kieszeni szlafroka, po czym wskoczył na zwalony pień i zaryczał: SKOWRONEK O, niewinny idioto, o, mały skowronku, O, ty polny śpiewaku szary! O, fruwaczu podniebny o mizernym ogonku I mizernych skrzydełkach do pary! O, czyś widział latając pod niebem wysoko. 108 O, czyś spotkaj tam kiedy kogo. Co by bardziej ode mnie myślące miał oko, I wspanialsze skrzydła lub ogon? O, skowronku, śpiewaku, artysto ubogi, O, czyś widział poetę większego. Niż genialny Bambolczyk, szlachetny i drogi, I piękniejszy niż ty, kolego? O, już nie plącz, skowronku, nie popadaj w rozterkę, O, nie zazdrość mi mojej wielkości! O, leć sobie wysoko, zarzucając kuperkiem, O, daj upust ptaszęcej radości! O, twą rolą ćwierkanie cichutkie i nudne. Mnie zaś wielka przypadła rola. O, twe życie jest proste, o, me życie jest trudne. Jam poeta - a ty leć nad pola! - I cóż? - spytał Bambolczyk, kładąc łapę na sercu i składając głowę w poetyckiej zadumie. - Jakie wrażenia? - Przepraszam, ale nie rozumiem, o co pan pyta - powiedziała Emilka pocierając nosek palcem. - Pytam, wiejski głuptasku, co myślisz o moim wierszu?! - Myślę o pana wierszu - odpowiedziała grzecznie Emilka - że bardzo często używa pan literki „o". - Chrrr!!! Czy to jest wszystko, co myślisz o moim wierszu? - spytał z irytacją smok - Nie - odparła Emilka po krótkim zastanowieniu. - Myślę także o pana wierszu, że to wcale nie jest wiersz o skowronku. Tylko o panu. Ja bardzo lubię skowronki. Skowronki wcale nie zarzucają kuperkiem. To kaczki zarzucają kuperkiem. I smoki. Bambolczyk omal się nie rozpłakał. - Smoki kuperkiem?! - zawył. - A cóż to za ohydna plotka! I jak śmiesz jednym tchem mówić o mnie i o kaczce?! Opuszczam cię natychmiast, ponieważ twa obecność jest dla mnie obelgą! Precz mi z oczu! - to rzekłszy, smok mimo woli zarzucił kuperkiem, po czym poderwał się w powietrze z łopotem błotniastych skrzydeł i wkrótce zniknął za lasem. Emilka wzruszyła ramionami i powędrowała dalej w świat, żałując tylko jednego: że niesympatyczne smoczysko nie poczęstowało jej krówką. Kiedy dotarła w okolice jeziora, aptetyt na krówki zmienił się jej w apetyt na wszystko. Cóż, była w drodze już od przeszło godziny, a na śniadanie 110 piła tylko kakao, bo po sporze z Zosią nie mogła już przełknąć niczego. Tymczasem słońce wznosiło się powoli, lecz stale, południe było coraz bliżej i żołądek Emilki zaczął przypominać o sobie, wydając krótkie, naglące odgłosy. - Hejże, co ja słyszę? Burczy mi w brzuchu - powiedziała sobie Emilka, przystając na trawiastym brzegu jeziora. Zjadłabym coś, cokolwiek, po prostu cokolwieczek, Bo jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek. Zjadłabym tort w całości, oczywiście bez świeczek. Zjadłabym górę kremu i wielki stos ciasteczek. A potem bym z rozkoszą pożarła sto bułeczek (one byłyby z szynką, a w każdej - ogóreczek!) A na deser: przepyszna galaretka z porzeczek. Hałda lodów, śmietany i w końcu - cukiereczek. Co prawda, brat mnie straszy, że zgrubiał mi tyłeczek I on ma może rację, tak, może, ja nie przeczę. Lecz jeść naprawdę musi mały jak ja człowieczek. Więc dajcie mi coś teraz, cokolwiek, cokolwieczek! Ledwie wyrzekła te słowa, ujrzała czyjeś krótkie, grube nóżki wyciągnięte na trawie, za krzakiem leszczyny. Poprzez targane wiatrem listowie ujrzała również należący do nóżek pękaty brzuch śpiącej za krzakiem osoby. Widoczny był też wysoki okrągły koszyk, z którego apetycznie wyzierała serwetka w biało-czerwoną kratkę. Koszyk wyglądał dokładnie tak, jak zwykły wyglądać koszyki zawierające smakowite drugie śniadanko wycieczkowe. Zachęcona tym widokiem Emilka podeszła bliżej. Niestety. Nie był to nikt znajomy. Za krzakiem leżał różowy Grubasek w pasiastym podkoszulku i sportowych spodenkach. Leżał sobie i od czasu do czasu cichutko szlochał przez sen. Emilka odeszła na bok, przysiadła na trawie, wrzuciła do pomarszczonej od wiatru wody ze trzy kamyki, wreszcie zakasłała. - A!!! - przebudził się Grubasek i zerwał tak, jakby strzelił w niego piorun. Spojrzał na Emikę oczami okrągłymi z przerażenia i przycisnął ręce do ust. - Przepraszam - odezwała się Emilka. - Nie chciałam cię budzić. Czy nie widziałeś w okolicy czegoś do zjedzenia? - Ja jestem niedobry! - kwiknął Grubasek składając ręce. - Hm? Nie wierzę - powiedziała Emilka nieco zdziwiona. Grubasek runął na kolana. - Nie! Nie pożeraj mnie, szlachetna istoto! - zawołał cienko, śliniąc się 111 ze strachu. - Bzdury - powiedziała gniewnie Emilka. - Wcale nie chcę cię pożreć, też pomysł! Pytałam tylko, czy nie ma tu czegoś do zjedzenia. - Wszystko - bełkotał Grubasek popadając w jeszcze większe przerażenie. Zaczął gwałtownie gmerać w koszyczku, wyjmując po kolei całą jego zawartość i rozkładając ją na trawie: serwetkę w kratkę, papierek od krówki, ogryzioną do kości nogę kurczaka, pustą butelkę po oranżadzie oraz pół herbatnika. - To wszystko, co posiadam, o pani - jęknął drżąc gwałtownie i załamał ręce. - Ale nie mnie, nie mnie, błagam! Nie zjadaj mnie! - Przestań już powtarzać w kółko tę bzdurę - powiedziała z niesmakiem Emilka. - Jesteś niesłychanie tchórzliwy, Grubasku. Skąd w ogóle przyszło ci do głowy, że mogłabym cię pożreć?! - Miałem ci ja pyszne drugie śniadanko - mamrotał Grubasek wciąż nieprzytomny ze strachu - pyszne drugie śniadanko wycieczkowe. Tak się cieszyłem, że sobie podjem nad tym pięknym jeziorem! Ale w chwili, gdy zjadłem pierwszą krówkę, z drzewa spadł potworny smok, ścisnął mi gardło i zagroził, że mnie pożre, chyba że oddam mu wszystko, co mam w koszyku. - Tu Grubasek chlipnął żałośnie. - Zjadł mi kurczaka, bułeczki z sałatą oraz pasztet, pochłonął wszystkie ciasteczka, a na zakończenie zabrał mi całe kilo krówek śmietankowych w złocistej torebce po kawie! - Co?! - zawołała Emilka. Grubasek zaszlochał krótko i wysmarkał nos. - Teraz rozumiem. Obudziłeś się tak nagle i w pierwszej chwili wziąłeś mnie za jakiegoś mniejszego smoka? - spytała Emilka. - Tak jest, bez urazy, szlachetna istoto, za pozwoleniem, wzniosła damo! - siąkał Grubasek. - Ale ja przecież jestem zwykłą dziewczynką, która wędruje sobie w świat! - wyjaśniła mu Emilka. - Jestem bardzo głodna, a w dodatku spotkałam niedawno tego smoka, który się właśnie obżerał krówkami ze złocistej torebki! I wyobraź sobie - ten wstręciuch nie poczęstował mnie wcale! - Bydlę z niego - rzekł nagle Grubasek głosem dziarskim i znów wysmarkał nos w chusteczkę. - Zbir, zbój i zbrodniarz. Niech no on mi się jeszcze kiedyś nawinie, stłukę go tak, że przeleży w gipsie aż do Gwiazdki! - Oho-ho, naprawdę? - spytał złośliwym tonem smok Bambolczyk, spływając z powietrza na płasko rozpostartych skrzydełkach. - A! A! - wrzasnął Grubasek cienko i z przerażenia padł plackiem na brzuch. - Zbir, zbój i zbrodniarz, hm? W gipsie aż do Gwiazdki, hm? - dopytywał się groźnie Bambolczyk. - Wszystko słyszałem, kochasiu, wszyściutko! No, 112 a teraz - chodź tutaj, moje pulchne maleństwo! Mniamm, ile to tłuszczyku na nim! - chwycił Grubaska za kark, podniósł na wysokość swych oczu i wolną ręką uszczypnął w pośladek. - A! A! - krzyknął przeraźliwie Grubasek. - Pomocy, ratunku! Jedzą mnie! - Puść go! - wrzasnęła w tejże chwili Emilka i dzielnie uwiesiła się poły smoczego szlafroka, ciągnąc go co sił. - Puść go natychmiast! - lecz niespodziewanie znalazła się w powietrzu, tuż obok wierzgającego Grubaska. Smok podniósł ją za pasek sukienki i trzymał przed samym swoim nosem! - A - chrrrr! - ryknął, co pozwoliło Emilce ujrzeć wypełniające smoczą paszczę wspaniałe, lśniące i ostre uzębienie z dużą plombą w dolnym trzonowcu. - Chrrr - powiedział Bambolczyk. - Już po was, moje pulchne pączusie. Chrrr, chrrr, że tak powiem .... Nagle na skraju trawiastej plaży pojawiła się wdzięczna postać o aksamitnych oczach, ciemnych włosach i podrapanych kolankach. Była to Marysia, koleżanka z sąsiedniego letniska, osoba w wieku szkolnym, o tyle starsza, ża Emilka mogła ją podziwiać z całego serca. Ta Marysia, nazywana w domu Maską, była rzeczywiście świetną dziewczynką. Właśnie wyszła z kąpieli. Miała na sobie rozwleczone, niegdyś różowe, a obecnie dziwnej barwy kąpielówki, które nosiła z nieporównanym szykiem. Kąpielówki nieustannie zjeżdżały po jej płaskim brzuszku, wskutek czego Maska zmuszona była podciągać je co jakiś czas jedną ręką. W drugiej trzymała mokry ręcznik, zwinięty przy wyżymaniu w śrubę. Na widok smoka unoszącego dwie wrzeszczące postacie, Maska bez namysłu podskoczyła bliżej i z całej siły trzepnęła Bambolczyka po łydkach tym właśnie mokrym, ciasno zwiniętym ręcznikiem. - Puszczaj ich, stary tłuściochu! - wrzasnęła i przyłożyła smokowi po pęcinach jeszcze raz, a kiedy i to nie pomogło - smok bowiem zamarł z bólu i zdumienia - Maska cisnęła ręcznik w trawę i wspięła się na smoka, od tyłu, włażąc na niego tak zwinnie, jak małpka wchodzi na rozłożyste drzewo. Kiedy znalazła się na odpowiedniej wysokości, natychmiast zaczęła bezlitośnie łaskotać smoka pod pachami. Dopiero ten sposób poskutkował. - Hu, hu! - ryknął smok. - Hu, Hu! Hi! hi! hi! - zwijając się oraz chichocząc, wypuścił swoje ofiary. Spadli oboje, Emilka i Grubasek, wprost na miękką trawę, ale i tak przez dłuższą chwilę nie mogli się pozbierać. Maska zeskoczyła na trawę obok nich i znów złapała za ręcznik. Ledwie się zamierzyła, smok podskoczył ze strachu. - Ręce precz od Bambolczyka! - ryknął. Porwał Grubaska pod pachę, po czym wzbił się w powietrze i frunąc z dużą prędkością, wnet znikł za czubkami sosen. Jeszcze przez chwilę słychać było rozpaczliwe krzyki Grubaska wzywającego pomocy, ale one wnet ucichły. Dziewczynki zostały same. 113 - Ładna heca - powiedziała Maska, gniewnie wykręcając resztki wody z ręcznika. - Znów ten drań tu się kręci. - Znasz go? - spytała Emilka. - Pewnie. Ty też go znasz, tylko że nie pamiętasz. Kiedy ostatnio go widziałaś, miałaś dwa lata. Spytaj tylko Zosi i Andrzeja, oni ci opowiedzą, jakie to były awantury. Mnie już nieraz opowiadali. - Właściwie to oni i mnie opowiadali - przypomniała sobie Emilka. - A mama nawet to opisała. Ale zawsze myślałam, że to taka bajka. - A skąd - mruknęła Maska i z wdziękiem podciągnęła kąpielówki. - Wszystko prawda. Psiakość, czuję że znów będą kłopoty. W zeszłym roku, kiedy was nie było na letnisku, Bambolczyk też tu grasował. Naszej mamie wyżarł z werandy wszystkie galaretki porzeczkowe, całe dwadzieścia osiem słoików. On uwielbia słodycze, ten tłuścioch. - Mimo to może pożreć tego biednego Grubaska - Emilka była bliska płaczu. - Przestań mrugać - skarciła ją Maska. - On chyba nie jest taki straszny. Ale obie zamyśliły się smutno. Biedny Grubasek. Co się z nim teraz dzieje? - Idę - oświadczyła nagle Maska. - Dokąd? - spytała Emilka patrząc z podziwem na starszą koleżankę. - Tropem Bambolczyka. Nie mógł ulecieć zbyt daleko z Grubaskiem pod pachą. Zbyt przytył ostatnio, ma zadyszkę przy lataniu. Jestem pewna, że zaraz musiał lądować. Znajdę go bez trudu. Idę! - Ja z tobą! - krzyknęła z zapałem Emilka. - A nie będziesz beczeć o byłe co? - upewniła się Maska. - N-nie wiem - odpowiedziała uczciwie Emilka, która znana była z tego, że miała oczy na mokrym miejscu. - W każdym razie postaraj się, z łaski swojej - powiedziała Maska. - Bo inaczej będę zmuszona odesłać cię do domu. Zdjęła z sosnowego sęczka podkoszulek i spodenki, trzepnęła parę razy sandałkami o pień, żeby usunąć z nich piasek i kamyki - i była już gotowa. Ruszyły, zabierając oczywiście koszyk Grubaska, a w nim serwetkę w kratkę i mokry ręcznik Maski. Ładny to był widok, jak tak sobie wędrowały leśną ścieżką - szczuplutka Marysia, podobna do wesołego źrebaczka z ciemną grzywą i Emilka - pulchna, opalona i mocna jak orzeszek. Wiatr nachylał nad ich głowami szumiące, potargane czupryny sosen, słońce paliło jak szalone, a na jeziorze drgały płonące kreseczki blasku. Wszystko wokół było wyraźnie widoczne w czystym powietrzu, z wyjątkiem jakichkolwiek śladów smoka i Grubaska - tych nie było wcale, ani jednego. Dziewczynki wędrowały lasem jeszcze jakiś czas, a ścieżka wiodła je wokół jeziora. Wreszcie poczuły, że są głodne nie na żarty, więc zatrzymały 114 się na słonecznej polanie i objadły sę wspaniałymi, pachnącymi malinami wprost z krzaka. Usmarowały się przy tym po uszy słodkim różowym sokiem, a zaraz potem zagryzły kawałkiem czekolady, który był cieplutki i miękki, bo go Maska wyjęła z kieszeni. Toteż wkrótce usmarowane były także na brązowo. Emilka oblizała palce. - Prawdę mówiąc - zauważyła - mama prosiła mnie, żebym się nie opychała słodyczami przed obiadem. Maska też oblizała palce. - Prawdę mówiąc - rzekła spokojnie - wydaje mi się, że nie będziesz dziś jadła obiadu. Nie wiadomo, moja droga, czy jeszcze kiedykolwiek zjesz obiad we własnym domu. Być może zabłądzimy w puszczy lub oddamy życie w naszej niebezpiecznej wyprawie. - Taaa-ak? - przeciągnęła żałośnie Emilka, a do jej oczu natychmiast napłynęły łzy. - Przestań mrugać - skarciła ją Maska. - I zastanów się szybko: może wolisz wracać do domu, do mamusi? - Oj tak, wolę - odpowiedziała szczerze Emilka, ale Maska, jakby nie słysząc, pytała dalej: - Może wolisz siedzieć przed telewizorem i dłubać w nosie, moja droga, zamiast prowdzić barwne życie pełne przygód i niebezpieczeństw, które doprowadzą do uwolnienia Grubaska? - Nigdy nie dłubię w nosie - obraziła się Emilka. - No, więc widzisz - powiedziała Maska łaskawie. - To idziemy dalej. I ruszyły, śpiewając gromko i z zapałem: O, nie dłubmy dłużej w nosie Przed telewizorem. Lecz nurzajmy się we wrzosie Sierpniowym wieczorem. Lub wędrujmy w świat po rosie Sierpniowym porankiem, Lub spróbujmy sprawdzić, co się Kryje za kurhankiem, Albo złówmy dwa łososie W przejrzystym strumieniu I spożyjmy oba w sosie W miłym leśnym cieniu. Wytarzajmy się jak łosie Wśród wysokiej trawy I podpalmy drwa na stosie Dla lepszej zabawy. Tylko prosię dłubie w nosie - 115 Oto słuszne słowa, Więc nie dłubmy, przecież chcemy Grubaska ratować. Minęły podmokłą łąkę, pełną zielonych pokrzyw i żółtych jaskrów, przeskoczyły potoczek i znalazły się na skraju niedużego ogrodu, który, jeśli wierzyć tabliczce przybitej pośrodku furtki, był własnością Teodora Blumke. W głębi, pod gruszą, stała przyjemna zielona chałupka z ławeczką. Na ławeczce, w miłym cieniu, siedział sam pan Teodor Blumke, chudy i opalony na ciemny brąz, z wyjątkiem czoła, które było białe, jak to zwykle się zdarza ludziom dużo pracującym na świeżym powietrzu i używającym kapelusza albo czapki. Otóż pan Blumke wolał kapelusz. Właśnie się nim wachlował, drugą ręką wspierając się na sękatej lasce. - Dzień dobry - powiedziała uprzejmie Maska, gdy podeszły. - Czy nie widział pan dzisiaj wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem? - Co takiego, co, co? - spytał pan Blumke donośnie. Maska powtórzyła swoje pytanie. - Musisz mówić głośniej - rzekł głośno pan Blumke. - Nie dlatego, żebym uważał że to ładnie. Ale dlatego, że jestem odrobinę głuchy. - Czy widział pan dzisiaj - huknęła Maska - wielkiego zielonego szlafroka w smoku z małym różowym Grubaskiem? - Niewątpliwie - zgodził się pan Blumke, kiwając przyjaźnie głową. - Nie masz to jak nawóz naturalny. - Proszę pana! - wrzasnęła Maska co sił w płucach,aż jej krew nabiegła do twarzy. - Czy nie widział pan dzisiaj naturalnege różowego smoka w Grubasku z wielkim zielonym szlafrokiem? - 0, nie - rzekł pan Blumke stanowczo. - Co to, to nie. Nigdy nie stosuję nawozów sztucznych. Nie ma nic gorszego niż nawozy sztuczne, zwłaszcza dla sałaty, zupełnie słusznie, panienko. Powachlował się znów kapeluszem, po czym nagle wstał i poszedł w kąt ogrodu, gdzie z wielkim niezadowoleniem nabił jakiś papierek na czubek swej laski. - Co to się latoś nie wyrabia - gderał niecierpliwie. - Deszczu ani na lekarstwo, koper całkiem uschnie, a jak już co leci z nieba, to są to papierki od krówek! - Papierki od krówek?! - wrzasnęły jednym głosem Maska i Emilka i skoczyły w kąt ogrodu za panem Blumke. - Mamy ślad! - powiedziała Maska rozglądając się czy nie widać w okolicy jeszcze innych papierków. - Na pewno przelatywali tędy. - Ale w którą stronę? - spytała Emilka. - Trzeba zbadać kierunek wiatru - rzekła Maska, splunęła sobie w dłoń 117 i wystawiła palec w powietrze. - Moim zdaniem - orzekła - dmucha z południowego zachodu. - Albo z zachodniego południa - dorzuciła Emilka, która chciała udowodnić, że też się na czymś zna. - To niemożliwe - prychnęła Maska. - Dlaczego, dlaczego? Możliwe, mówię ci. - Oczywiście - wtrącił swoje pan Blumke. - Oczywiście; bez deszczu ani rusz. Tak, tak moje miłe panienki, co to, to prawda. Bez deszczu ani rusz. Tak sobie pogadali, po czym Maska zdecydowała, że natychmiast należy się udać tropem poszukiwanych. Ponieważ nie ustalono ostatecznie, skąd wieje wiatr, ani jaki to ma związek z kierunkiem pościgu, obie dziewczynki ruszyły po prostu dalej, przed siebie, tam gdzie je prowadziła piaszczysta dróżka leśna. - Wypatruj papierków od krówek - powtarzała Maska co chwila, rozglądając się uważnie po obu stronach ścieżki. Emilka zaś patrzyła pod nogi, na boki, w niebo i w tył, toteż nie można powiedzieć, by droga się jej dłużyła. Spostrzegła też, że kiedy człowiek się rozgląda idąc, to zauważa mnóstwo rzeczy, jakich nie zauważyłby bez rozglądania się, takich jak mrowiska, poziomki, ślimaki winniczki, szafirowe ważki i zielone muchy, obłoczki w kształcie baranków, baranki w kształcie obłoczków, koleiny odciśnięte w piasku i piasek w koleinach, dzięcioła na pniu sosny, ślady wielkich bosych stóp, papierek od krówki ... - Jest!!! - wrzasnęła. - Gdzie? - podskoczyła w miejscu Maska, której Emilka ryknęła wprost w lewe ucho. - Tu, o tu. Obok tych wielkich śladów. - Co też to są za ślady? - Są to na pewno ślady Bambolczyka, Masiu. Tylko on może mieć taką wielką stopę. - Moja Emilko, wielką stopę może mieć każdy. - Na pewno nie każdy i na pewno nie aż tak wielką. - Przestań się kłócić. Ani zauważyły, jak zgubiły ścieżkę. Zbyt bowiem uparcie trzymały się wielkich śladów. A ślady wiodły i najpierw widoczne były na mokrym piasku, potem znikły, bo trawa się zrobiła gęstsza i wyższa, a potem znów odnalazły się w grząskim czarnym błotku, pokrywającym stok wzgórza. Wokół stało się chłodno i wilgotnie, zielone światło sączyło się słabo z wysoka, przez sklepienie z bukowych liści. - Nie podoba mi się tu - szepnęła Emilka. - Przestań mrugać - powiedziała Maska i energicznie podciągnęła spodenki, które zjeżdżały jej z brzuszka równie często jak kąpielówki. - O co ci znów chodzi. Las jak las. 118 - Ale ponury taki - odpowiedziała Emilka lękliwie. - Ponure lasy też muszą być - oświadczyła Maska i ostrożnie obejrzała się przez ramię, bo jej się wydawało, że coś sapie za krzakiem leszczyny. W rzeczy samej, sapnęło nawet dość głośno, po czym odezwało się zza liści znudzonym basem: - Hej, hej, hej. Kiedy byłem nieletnim fsmoczęciem. To wszyściutko robiłem z przejęciem. Ale kiedy podrosłem już nieco. To zrobiło się ze mnie byle co I przestałem robić wszystko z przejęciem. Dzisiaj nadal przejmuję się mało. Sam doprawdy nie wiem, co się stało. Może winna jest temu ma tusza. Lecz kompletnie mnie nic nie porusza. Choćby nie wiem co wokół się działo. Wszystko wokół mnie męczy i nudzi, Już nie lubię ni smoków, ni ludzi. Nie chce mi się zachwycać przyrodą, Ani mą niewątpliwą urodą. Bowiem nawet i ona mnie nudzi. Jeszcze tylko z przejęciem bym dręczył. Prześladował, dokuczał i męczył. To przyjemne, gdy ktoś mnie się lęka. Gdy się trwoży, całuje po rękach. Prosząc, żebym go więcej nie dręczył. Hej, hej, hej. - Ach, łaski! Łaski! - zakrzyknął nagle jakiś zbolały głosik i ucichł zaraz, jakby ktoś go siłą zdławił. Dziewczynki podkradły się bliżej, rozchyliły gałęzie leszczyny i ujrzały Bambolczyka. Siedział sobie wygodnie na sągu złożonym z grubych pni bukowych i jadł beztrosko krówki, rzucając papierki gdzie popadło. Jedna z jego wielkich zielonych stóp spoczywała na trawie, a drugą opierał na plecach Grubaska. Nieszczęsny Grubasek leżał posłusznie i płasko, przyciśnięty ciężką smoczą stopą, siąkał nosem, ronił łzy, a od czasu do czasu wierzgał nogami i machał rękami, lecz daremnie. Smok ani myślał pofolgować. - Nie kręć się, nie kręć - mruknął i przycisnął Grubaska mocniej do ziemi. 119 - Łaski, przecudny królewiczu! - zawrzasnął Grubasek na nowo. - Wypuść mnie, świetlista postaci, pozwól mi odejść! - He he he, nie ma mowy - powiedział Bambolczyk spokojnie. - Przecież doskonale wiesz, że zaraz zostaniesz zjedzony. - A! A! - zakrzyknął w trwodze biedny Grubasek i zalał się łzami. - Tylko, sam rozumiesz, muszę cię przedtem trochę podręczyć - dodał z zadowoleniem smok. Ukryte za krzakiem dziewczynki spojrzały po sobie z oburzeniem. - Świnia nie smok - mruknęła Maska. - Ach, biedny Grubasek - szepnęła Emilka. - Musimy go ocalić! - To już wiemy, tylko jak?! - Na pewno jakoś tak - odpowiedziała Maska - żeby przy okazji i nas nie pożarł. Odeszły na paluszkach nieco dalej i ukryły się za pniem potężnego buka dla odbycia narady. - Co robić? - Chyba nie ma wyjścia. Bambolczyk go pożre! - Musi być jakiś sposób - upierała się Maska. - Ach - szepnęła Emilka ze łzami w oczach. - Mówię ci, że nie ma innego wyjścia, jak usiąść i załamać ręce. - Nigdy nie załamuj rąk, jeśli masz choć odrobinę sprawnego rozumu - powiedziała Maska surowo. - I przestań mrugać. Zaraz coś wymyślę. Nadęła się i myślała usilnie przez jakieś dwie minuty, drapiąc się w przybrudzone kolanko, wreszcie jej buzia pojaśniała, a wszystkie zęby, nowe i stare, ukazały się w uśmiechu. - Już wymyśliłam! - ogłosiła, po czym przepasała się ręcznikiem, owiązała głowę kraciastą serwetką, nasuwając jej brzeg na oczy, i przewiesiła sobie koszyk przez rękę. Następnie zaczerpnęła pełną garść błotka z przydrożnej kałuży i wysmarowała nim policzki oraz nogi. Tak odmieniona nie do poznania, wyglądała na ubogą sierotę zbierającą chrust w lesie. - Jeśli się ma do czynienia z silniejszym przeciwnikiem - powiedziała - należy przede wszystkim użyć inteligencji. Zaraz zobaczysz, jaki wspaniały podstęp obmyśliłam. Obserwuj mnie. Gdy usłyszysz, że wołam: - Muszę to zobaczyć z bliska! - wypadnij z krzaków, porwij Grubaska i uciekajcie co sił w nogach w stronę jeziora. Resztę zostawcie mnie. I nie zwlekając ni chwili, ta dzielna dziewczynka przeszła przez zarośla leszczynowe i stanęła przed zdumionym Bambolczykiem. - Kim jesteś? - spytał smok ciekawie. - Jestem ubogą sierotą zbierającą chrust w lesie - powiedziała Maska głosem jękliwym i zawodzącym. - Usłyszałam, jak ktoś deklamuje wiersze niezwykłej piękności. Ojejusiu, jak mi się podobały. Czy nie wie pan, kto 120 tak pięknie deklamował? Bambolczyk rozpromienił się natychmiast. - Ależ tak, uboga sieroto! Wiem. Tym kimś, moje dziecię, byłem ja. A te wiersze, moje dziecię, były moje. Jestem wybitnym poetą, a nazwisko moje brzmi: Bambolczyk. - to rzekłszy, smok uczynił przerwę, dając ubogiej sierocie czas na przypomnienie sobie tego nazwiska. - Ach! - zawołała Maska piskliwie i podciągnęła spodenki z ręcznikiem. - Czy to być może? Sławny Bambolczyk w naszej ubogiej okolicy? - Tak, moje urocze maleństwo, to ja we własnej osobie - potwierdził Bambolczyk zupełnie rozanielony. - Bambolczyk! Sam mistrz Bambolczyk! - wrzasnęła przeraźliwie Maska. - Muszę to zobaczyć z bliska! - to mówiąc, z szaleńczą odwagą wgramoliła się smokowi na kolana i z rozmachem wsadziła mu koszyk na głowę. Koszyk był akurat tego rozmiaru, że pomieścił i unieruchomił głowę Bambolczyka, zatrzymując się na jego ramionach. Smok, zaskoczony, zerwał się naturalnie na równe nogi, uwalniając niechcący swą ofiarę. Wtedy Emilka, która jak burza wypadła z leszczyny, porwała Grubaska za rękę i pociągnęła za sobą, wołając: Szybko, uciekajmy! Podczas gdy uciekali w stronę jeziora, Bambolczyk kręcił się w kółko ogłupiały, rycząc, odbijając się o drzewa i usiłując zerwać koszyk z głowy, co mogłoby się udać tylko w wypadku, gdyby się zdecydował na utratę nosa. Tymczasem Maska wdrapała się na sąg drewna, zaczekała na odpowiednią chwilę i natężywszy wszystkie siły, zepchnęła leżącą z wierzchu ciężką kłodę wprost na ogon Bambolczyka. Przygwoździła go tym sposobem do ziemi i co sił w nogach poganiała w stronę jeziora. - Najgorsze w tym wszystkim jest - powiedziała Emilka, kiedy już wykąpali się wszyscy w jeziorze, dla ochłody, dla orzeźwienia, a także dlatego by zmyć z siebie sok malinowy, czekoladę, błoto i kurz. - Najgorsze w tym wszystkim jest to, że mi zawsze każdego żal. Na przykład teraz okropnie żal ' mi Bambolczyka, który z koszykiem na głowie, przygwożdżony za ogon do ziemi, wyje i rozpacza w samotności pośród wilgotnych, ciemnych lasów i nikt absolutnie nie może mu pomóc. - Bez przesady, bez przesady - powiedziała Maska przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu czegoś jadalnego. - Po pierwsze, sama wiesz, że nie było innego sposobu na uratowanie Grubaska. A po drugie, pomóc Bambolczykowi może każdy przechodzień, co radziłabym wam uwzględnić i czym prędzej wiać z tego miejsca. - Jestem głodny - oznajmił Grubasek. - Ja też - burknęła Maska. - O! - ożywiła się nagle, grzebiąc w tylnej kieszeni. - Popatrzcie, co znalazłam! - wyjęła monetę i podrzuciła ją na dłoni. - He, he. Można za to kupić coś do zjedzenia. 121 - O, ja mam więcej! - ucieszył się Grubasek, wyjmując banknot z kieszeni swych porteczek. - A tu opodal jest wioska, a w niej mały kiosk spożywczy. Chodźmy tam jak najszybciej, oczywiście przez las, unikając odkrytych terenów i jak najczęściej spoglądając w niebo. W najlepszych humorach ruszyli więc przez las - Emilka tuż za Maską, a za nimi Grubasek, ledwie nadążając na swych krótkich nóżkach. - Ach, jakie dzielne dziewczynki. Grubaska uwolniły! O, już nie jęczy w niewoli Grubasek nasz przemiły! Och, jakież one odważne, i smoka przechytrzyły! Ach, tak, niewiarygodne, a przecież to zrobiły! Tego biednego malca po prostu ocaliły! - - wykrzykiwały dziewczynki na całe gardło, a Grubasek przyśpiewywał rytmicznie: Turum-durum! Turum-durum! Wioska Promienko była całkiem niedaleko, a kiosk spożywczy znajdował się na skraju lasu, tak że mogli dokonać zakupów nie wychodząc nawet na odkrytą przestrzeń. Byli więc spokojni i zupełnie pewni, że Bambolczyk, nawet gdyby jakimś cudem się uwolnił, nie mógł ich dotąd wyśledzić z powietrza. Kupili w kiosku sporo świeżych rogalików, słoik dżemu śliwkowego oraz dwa topione serki, zapakowali wszystko do plastykowej torebki i ruszyli z powrotem do lasu, unikając otwartych przestrzeni i jak najczęściej spoglądając w niebo. Do posiłku zasiedli na niewielkiej zacisznej polanie, pod zielonym pagórkiem. Słońce rzucało ruchliwe złote plamy przez korony dębów, a trawa była bujna i pachnąca. Maska rozścieliła na niej kraciastą serwetkę, a Emilka ułożyła pięknie trzy rogaliki, kładąc przy każdym po stokrotce. - To rozumiem - rzekł Grubasek z zadowoleniem i oparł się plecami o zielony pagórek. - To jest dopiero naprawdę kulturalny posiłek. Dwie urocze damy do towarzystwa, wytworne nakrycie i kwiaty na stole - oto jak powienien wyglądać posiłek dżentelmena. W tych warunkach smakuje nawet suche pieczywo z dżemem. W dodatku szczególną przyjemność sprawia mi myśl, że ten łajdak Bambolczyk, ta nędzna kreatura, obija się w tej chwili po omacku między drzewami, o ile oczywiście udało mu się pozbyć tej kłody. - Nędzna kreatura, hm? - powtórzył ktoś wściekłym głosem. Zapadła cisza. - Czy mówiłaś coś, Masiu? - spytała niepewnie. - O to samo chciałam zapytać ciebie - odpowiedziała równie niepewnie Maska. - Otóż ja, Masiu, nic nie mówiłam. 122 - Ja też nic nie mówiłem, od czasu gdy wspomniałem o kłodzie - dorzucił Grubasek przerażonym głosem. - A więc kto powiedział „nędzna kreatura, hm" ..., - spytała drżąc Emilka. - Ja! - wrzasnął triumfalnie pagórek za plecami Grubaska i poruszył się gwałtownie. Już za moment spod narzuconej ziemi i kęp trawy wyłonił się Bambolczyk i śmiejąc się obrzydliwie stanął w całej swej okazałości. A w następnej chwili zgarnął serwetkę z rogalikami i dżemem, wsadził ją sobie do kieszeni, po czym capnął Grubaska za kark i uleciał wraz z nim w powietrze, wrzeszcząc: - Nikt nie wygra z Bambolczykiem! Nikt nie wygra z Bambolczykiem! - Oj, ratunku, ratunku! - rozdarł się Grubasek. - Ratujcie mnie, najsłodsze dziewczynki, nie zostawiajcie mnie w łapach tego potwora! A! A! - dorzucił następnie, gdyż Bambolczyk ukarał go natychmiast, trzepnąwszy dwa razy po pośladkach. - Nie bij mnie, wieszczu, nie bij! Ja już będę grzeczny, ja już nic nie powiem! Jego żałosne wrzaski rozbrzmiewały jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie - ponieważ Bambolczyk zdecydowanie odleciał - ucichły w oddali. Było już około drugiej, gdy zmęczone dziewczynki dotarły lasami do stacji kolejowej Letnisko Leśne. Przy kupie żwiru, tam gdzie naprawiano tory, stała jaskrawo żółta i niebywale brudna ciężarówka z dźwigiem. Za to biały budyneczek stacji otoczony był zielenią i kwiatami, a wszędzie panowała wspaniała czystość. Koło budynku, wsparty plecami o ganek, stał rumiany i tęgi zawiadowca stacji, w mundurze i sztywnej czapce. Stał sobie, patrząc pogodnie w dal i dłubał w zębach zapałką. - Czy widziałem wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem pod pachą? - powtórzył serdecznym tonem zadane mu pytanie. - no cóż, macie doprawdy duże szczęście, że zwróciłyście się do mnie w tej sprawie. Zawsze powtarzam że nie masz to jak zwrócić się z właściwym pytaniem do właściwej osoby, oczywiście o właściwym czasie i we właściwym miejscu. Ale chwileczkę, muszę teraz przepuścić pociąg - przerwał zawiadowca na dźwięk dzwonka wewnątrz budynku, po czym udał się do swej korbki, którą kręcąc energicznie, opuścił szlaban. - Na czym to stanęliśmy? - spytał kordialnie, gdy wrócił już na swoje poprzednie miejsce. - Aha, już wiem. Na udzielaniu porad życiowych oraz odpowiedzi na zadane przez was pytanie ... (ale dlaczego tak przebieracie nogami i gryziecie palce?) a więc, na pytanie ... ale przepraszam was na moment, pociąg się zbliża - przerwał sam sobie zawiadowca i zająwszy widoczne z dala stanowisko, wyprostował się w pozycji służbowej, z chorągiewką powiewającą na wietrze. Kiedy pociąg towarowy przetoczył 123 się z łoskotem przez stację, zawiadowca starannie zwinął chorągiewkę, schował ją, podniósł szlaban, zatarł dłonie i zwrócił się do dziewczynek, które z niecierpliwości ogryzły już wszystkie paznokcie i podeptały sobie nawzajem palce, nieustannie przestępując z nogi na nogę. - No, już jestem - powiedział. - A więc, o czym ja mówiłem, aha, o tym, że stałem tu sobie dzisiaj podziwiając pogodę, a jaka pogoda jest dzisiaj od rana, to już zapewnię wiecie same ... - Wiemy, wiemy! - wrzasnęły dziewczynki, łapiąc się za głowy i tupiąc z niecierpliwości nogami. - A więc stałem tak sobie - rzekł zawiadowca spoglądając na nie ze zdziwieniem. - A było to jakieś pół godzinki temu, tak, pal mnie licho, pół godzinki, bo właśnie szedł osobowy z Pobiedzisk, gdzie wtem ujrzałem przelatującego ... - Smoka!!! - wyrwał się dziewczynkom zbiorowy okrzyk. - Skąd - odparł zawiadowca, patrzą na nie karcąco. - Kormorana. Jak ja się zdziwiłem, nie macie pojęcia. Kormoran to rzadkość w tych stronach. Już prędzej bym mógi się spodziewać cielęcia O czterech zielonych ogonach. Już mniej by mnie zdziwi! na przykład wieloryb. Sunący truchcikiem po dróżce. Lub takie ptaszyska, co zwą się kondory. Leżące ponuro w pietruszce. Już raczej bym mógł oczekiwać wielbłąda. Co piwkiem posila się smacznie, - Lecz nie kormorana! Kormoran wygląda W tych stronach po prostu dziwacznie! To rzekłszy, zawiadowca odchrząknął, cmoknął, splunął, po czym spojrzał na rozczarowane miny dziewczynek i dorzucił od niechcenia: - A, prawda, a potem, jakiś kwadransik temu ... tak, chyba kwadransik, bo szedł właśnie towarowy z Olsztyna ... Dziewczynki zbladły i chwyciły się za ręce. - ...Zobaczyłem wielkiego zielonego smoka w szlafroku, przelatującego nad tą oto stacją. Smok miał przy sobie jakiś różowe, wrzeszczące stworzenie, lecz nie zdążyłem go zapytać, czy jest ono Grubaskiem, czy nie. Emilka i Maska zaczęły przebierać nogami, ledwie już stojąc na miejscu. - W którą stronę poleciał? - krzyknęła ostro Maska, łapiąc zawiadowcę za klapy munduru i patrząc mu w oczy mocnym spojrzeniem. - Zaraz, niech pomyślę - rzekł zawiadowca nieporuszony. - Pamiętam, że słońce świeciło mi prosto w twarz. Zważywszy, że mamy lipiec i że jest to 124 w dodatku czwartek, cóż, myślę, że poleciał prosto jak strzelił w kierunku sklepu spożywczego Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska". - Mamy go! - wrzasnęła Maska i jak strzała pomknęła w dół drogi, a Emilka ruszyła za nią, nie bacząc na rozczarowanie zawiadowcy, który zamierzał im opowiedzieć jeszcze parę interesujących przypadków ze swego życia, więc wołał, żeby zaczekały minutkę, bo tak się z nimi miło gawędzi. Zipiąc, sapiąc i ociekając potem, dziewczynki dopadły sklepu spożywczego, lecz ten niestety był już zamknięty z powodu przerwy obiadowej. Drzwi chroniła potężna zasuwa, a wewnątrz, za wielką szybą, nie było nikogo. Natomiast opodal, na ławeczce stojącej na skraju wielkiego boiska sportowego, siedziała jakaś obdarta postać i wydawała z siebie głośne chrapanie. Postacią tą był nie kto inny, jak znany w okolicy nierób i włóczęga, Plugawy Pawełek. Mimo niemłodego już wieku, Plugawy Pawełek trudnił się wyłącznie spaniem na ławeczkach, podkradaniem kur mieszkańcom okolicznych wiosek, oraz, w dni chłodniejsze, zamieszkiwaniem w rozchwierutanym barakowozie z kominkiem, który to barakowóz został ongiś zapomiany przez brygadę remontową. Kiedy dziewczynki zbudziły go przy pomocy delikatnego szarpania za rękaw, Plugawy Pawełek popadł w prawdziwą wściekłość, i w chwili, gdy Maska zapytała go uprzejmie, czy nie widział w okolicy wielkiego zielonego smoka w szlafroku z małym różowym Grubaskiem, odkrzyknął: - Jakim prawem budzicie mnie dla takich głupstw?! - A dawno już pan tu tak śpi? - spytała grzecznie Emilka. - Jak długo mi się podoba! - odpalił Plugawy Pawełek, wymachując z oburzeniem łachmanami. - Chwileczkę - dodał nagle innym tonem, przyglądając się uważnie plastykowej torbie, którą trzymała Maska. - O co pytałaś? - Pytałam, czy nie widział pan tu w okolicy wielkiego zielonego Grubaska z małym szlafrokiem w różowe smoki? - wychrypiała Maska. - Hm, niech pomyślę - zamamrotał Plugawy Pawełek. - Słuchajcie, czy nie macie przy sobie przypadkiem odrobiny pieczywa? - podrapał się w porośnięty szczeciną podbródek i zapuścił łakome spojrzenie w plastykową torbę. - Proszę - dziewczynka sięgnęła do torby i podała mu rogalika - A więc, czy mógłby pan nam powiedzieć ... - Mógłbym - rzekł obiecująco Plugawy Pawełek. - Ale czy nie macie przypadkiem przy sobie odrobiny topionego serka? - Proszę! - powiedziała Maska wręczając mu serek topiony. - A teraz, czy nie mógłby pan nam powiedzieć ... - Nie bądź taka niecierpliwa - rzekł karcąco Plugawy Pawełek - Czy nie 125 macie przypadkiem przy sobie odrobiny pieniędzy? - Proszę! - powiedziała Maska ze wzburzeniem i wysypała mu w garść resztę monet pozostałych pozakupach w kiosku spożywczym. - Ale więcej pieniędzy już nie mamy i w związku z tym, czy mógłby nam pan wreszcie odpowiedzieć, czy widział pan tu ostatnio wielkiego zielonego smoka z małym różowym Grubaskiem? - Nie, nie wiedziałem - rzekł Plugawy Pawełek i ryknął śmiechem. Emilka omal się nie rozpłakała, natomiast Maska omal nie kopnęła Plugawego Pawełka w kostkę. Zaklęła cicho, tupnęła nogą i powiedziała do Emilki: - Chodźmy! Odeszły parę kroków, gdy usłyszały głos Plugawego Pawełka. - Chwileczkę! - wołał. - Zupełnie nie znacie się na żartach. Ale jeśli mi dacie jeszcze jednego rogalika, to wam coś powiem. - Nie! - odparła Emilka. - Nie! - poparła ją Maska. - Pan nic nie wie, o oszukuje takie małe dziewczynki jak my! - Ja nic nie wiem? - obraził się Plugawy Pawełek. - Ja wiem wszystko, moje dziewczynki, ponieważ jestem znawcą życia. Wiem mnóstwo różnych rzeczy, na przykład, kto kupował w tym sklepie przed pół godziną dosłownie aż trzy kilogramy krówek śmietankowych! - Krówek? - krzyknęły dziewczynki jednym głosem i odwróciły się do Pawełka. - Aha! Krówek! Krówek! - drwiąco przedrzeźniał je włóczęga. - Nie wierzycie Pawełkowi, a on wie wszystko. Wielki zielony smok w szlafroku z małym różowym Grubaskiem pod pachą kupował w sklepie krówki i chciał płacić złotą monetą. Kiedy sprzedawczyni stanowczo odmówiła przyjęcia takiej zapłaty, łobuz zaśmiał się szyderczo i wyleciał przez okno nie płacąc. Krówki oczywiście zabrał ze sobą. - Ale w którą stronę poleciał?! - zakrzyknęły dziewczynki. - A to właśnie - rzekł Plugawy Pawełek - jest rzecz, którą wam powiem i to już za chwilę, pod warunkiem oczywiście, że ofiarujecie mi z własnej i nieprzymuszonej woli jeszcze dwa rogaliki. - Dwa?! - Nie, nie dwa. Trzy! - poprawił się Pawełek i znów ryknął śmiechem. - Ale ... Ale ... - wahały się dziewczynki. Plugawy Pawełek przestał się śmiać i udał niezmierne zdumienie. - Nie wierzę własnym oczom - rzekł. - Żal wam trzech głupich rogalików i kawałka topionego sera? Trzy głupie rogaliki i kawałek sera topionego to za wiele dla człowieka, który jest zbyt ubogi, by móc je sobie kupić? - Nie było przedtem mowy o serze topionym! - zauważyła Maska niepewnie. 126 - Ale teraz jest mowa o serze topionym! - zarechotał Plugawy Pawełek i wyciągnął czarną od brudu rękę, na której Maska z najwyższą niechęcią złożyła trzy rogaliki i kawałek sera topionego, dokładając w końcu zupełnie już niepotrzebną, pustą torbę plastykową. - Teraz wam coś powiem! - oznajmił Plugawy Pawełek. - Powiem wam, bo nie jesteście skąpe. - Tu spiesznie skrył swą zdobycz pomiędzy ohydne łachmany. - Smok z Grubaskiem i krówkami odleciał w kierunku południowo-zachodnim. - To jest - w którym?! - krzyknęła rozpaczliwie Maska. - W tym! - rzekł uroczyście Pawełek i machnął łachmanem w kierunku drogi prowadzącej nad jezioro. - Kręcimy się w kółko - powiedziała Emilka ze zniechęceniem - Już przecież dzisiaj szłam tą drogą. O, tu, tu właśnie natknęłam się na smoka po raz pierwszy. Ze zmęczeniem przysiadła na leżącym pniu, a Maska, znużona, podciągnęła ospale spodenki i rzuciła się na trawę. - Co dalej? Pić mi się chce. Jeść mi się chce. Chce mi się też wrócić do domu. I pomyśleć, że jeszcze dziś rano miałam ochotę z niego odejść! - Przestań mrugać. A co będzie z Grubaskiem, jeśli wrócimy? - spytała Maska z westchnieniem, podczas gdy słońce wolniutko wysunęło się zza korony dębu i strzeliło w dziewczynki olśniewającym, gorącym promieniem. - Myślisz, że już nie ma sensu go szukać? Myślisz, że Bambolczyk już go zjadł? Emilka wzdrygnęła się. - Och! Nie wierzę w to. Pewnie jeszcze go dręczy. Powinnyśmy natychmiast wstać i ruszyć mu na pomoc. - Ale w którą stronę ruszyć? - spytała bezradnie Maska i położyła głowę na rękach. - Las jest wielki. A Bambolczyk sprytny. Czy mamy cały dzień błąkać się po lesie, wypatrując papierków od krówek? - To beznadziejne - zgodziła się Emilka. I już miała zamiar wpaść w nastrój łzawy, gdy wtem zza zakrętu wyjechał z wielkim łoskotem i szczękiem jakiś szalony rowerzysta, w którym Emilka rozpoznała sąsiada Michałka. Był to niezwykle poważny blondyn o okrągłych oczach i cienkich nogach szarych od kurzu. - Cześć, Emilka! - rzekł hamując z szurgotem opon i wzniecając kolosalny tuman. - A co ty tu robisz? Emilka była tak zmęczona, że zamiast odpowiedzi machnęła tylko beznadziejnie ręką. - Byłem właśnie nad jeziorem - oznajmił Michałek. - Zrobiłem rundkę naokoło i wpadłem na stację Promno. Kupiłem tam trochę oranżady - to mówiąc wyjął z torby na kierownicy sporą butelkę i podał Emilce. - Łyknij 127 sobie - powiedział życzliwie - bo widzę, że ledwie żyjesz. Ach! Była to najsmaczniejsza oranżada, jaką Emilka piła kiedykolwiek w życiu. Zimna, pomarańczowa, orzeźwiająca, z gryzącymi w nos bąbelkami i landrynkowym zapachem. Emilka mogłaby ją pić i pić bez końca, ale w porę przypomniała sobie, że przecież Maska jest tak samo spragniona. Z niemałym trudem (tak, było to trudne!) przestała pić i podała butelkę Masi. A tu tymczasem Michał wyjął z kieszeni kilka krówek śmietankowych i poczęstował Emilkę. - Skąd to masz?! - krzyknęła dziewczynka, zrywając się na równe nogi. - No, wiesz, to właściwie jest bardzo dziwne - rzekł z ociąganiem Michałek. - Myślę, że mi zupełnie nie uwierzysz, jak ci powiem. - Powiedz! Proszę! - Ale nie śmiej się, dobrze? - upewnił się Michałek. - No więc, wyobraź sobie, jadę z tego Promna, a tu nad jeziorem leży okropnie wielki zielony facet z ogonem - ja wiem, że to śmieszne, co mówię - i obżera się krówkami. A drugi, uwiązany za nogę do drzewa, wrzeszczy bez przerwy 0 pomoc, tylko że ten zielony mówi, że różowy jest wariat. No i kiedy zatrzymałem się przy nich, ten zielony pogłaskał mnie po głowie i dał trzy krówki tylko za to, żebym sobie poszedł. - To oni! - krzyknęły jednym głosem dziewczynki i poderwały się z trawy, zapominając o zmęczeniu. - To smok i Grubasek! Bez najmniejszego trudu namówiły zaciekawionego Michałka, by pojechał z nimi. Maska usiadła na bagażniku, Emilka na ramie, a Michał z pewnym wysiłkiem pedałował. Siłą rzeczy nie posuwali się zbyt prędko, ale z całą pewnością szybciej niż pieszo. Gdy nadjechali chwiejnie nad jezioro, nie ujrzeli tam nikogo. Tylko kupka papierków znaczyła miejsce, gdzie spoczywał Bambolczyk. Po krótkich poszukiwaniach odnaleziono jednak świeże ślady jego stóp, wiodące w bok ścieżki poprzez wilgotny piasek i pas trawnika aż do znanego już dziewczynkom terenu, pokrytego grząskim czarnym błotkiem. Ślady Bambolczyka były tu tak świeże, że jeszcze wciąż nabiegały wodą. Tym razem jednak koło sągu drewna nie było nikogo. Las stał wokół cichy 1 ponury, nie drgnął nawet listek pod sklepieniem buków, choć przecież gdzieś tam, wysoko, hulał pewnie gorący, wesoły wiatr. Tu było chłodno, posępnie i jakoś straszno. A ślady stóp Bambolczyka prowadziły wciąż dalej i dalej, w coraz bardziej odpychające ostępy. - Chyba wrócę już do domu - oznajmił Michałek. - Nie podoba mi się tutaj. Ledwie wyrzekł te słowa, w krzakach coś zaszeleściło i szarozielone stworzenie w burej spiczastej czapeczce wypadło na ścieżkę. Ujrzawszy dzieci, stworzenie podskoczyło, wydało dziki kwik i przebiegłszy ukosem 128 przez błotnistą ścieżkę, zaszyło się w gąszcz. - O rany! - powiedziała Maska, z trudem dochodząc do siebie. - Dawno się tak nie wystraszyłam. Co to było? - Nie wiem, ale było okropne - jęknęła Emilka. - Wyglądało jak oblepione mchem i błotem niemowlę. - To był Błotniak! - wyszeptał Michał , który miał oczy jeszcze większe i bardziej okrągłe niż zwykle. - To był Błotniak, wiem na pewno. Dziadek pokazywał mi kiedyś Błotniaki. Płynęliśmy łódką i przy samym brzegu jeziora one babrały się w błocie. Dziadek mówił, że nie trzeba się ich bać, one są poczciwe i nie szkodzą nikomu. W tym momencie w krzakach po drugiej stronie rozległ się znów szelest, potem szamotanina, i kolejny Błotniak wyrwał się spomiędzy zarośli, wypadając w wielkim pośpiechem na ścieżkę. Na widok grupki z rowerem zamarł z przerażenia, po czym podskoczył w miejscu, kwiknął i przebiegłszy ścieżkę na ukos, dał nura w poszycie leśne. - Co się dzieje? - spytała Maska ze zdumieniem, gdy trzeci Błotniak, ogłądając się na wszystkie strony i dysząc, przebiegł opodal nawet ich nie widząc. - Nie wiem - odparł Michał. - Patrz, pędzą trzy następne! One uciekają! W istocie, trzy drobne Błotniaczki najwyraźniej młodego wieku przebiegły po prawej, sapiąc i wyciągając nogi. Kiedy mijały stojące dzieci, ostatni z biegnących potknął się i upadł - i to tak nieszczęśliwie, że skręcił sobie nogę w kostce. Emilka zbliżyła się do niego ostrożnie i podała mu rękę. - Dziękuję - szepnął mały Błotniak podnosząc się i masując sobie nóżkę. Był tak mały, że sięgał Emilce zaledwie do pasa. - Dziękuję za pomoc i żegnam. Muszę stąd uciekać. - Przed kim? dokąd? - Ach, uciekamy gdzie nas oczy poniosą - odparł smutno Błotniak. - Znów przyleciał ten podły Bambolczyk i się panoszy. Tym razem ma już pomocnika. Już się go nie pozbędziemy. Opanował nasze kochane bajorko, wyrzucił nas z naszego domu i dręczy każdego, kogo złapie. - Mamy go! - ucieszyła się Maska. - Czy jest z nim ten biedny mały różowy Grubasek? Błotniak patrzał na nią przez chwilę bez słowa. - No, jest - odparł. - Hurra! Biegnijmy! Musimy go uwolnić! - gorączkowały się dziewczynki. Błotniak spojrzał na nie dziwnie. - Hm ... - mruknął. - Cóż, ja już polecę. - I odszedł szybko, utykając, a kiedy dotarł do miejsca, gdzie wąska ścieżka zakręcała za kępę głogu, obejrzał się przez ramię na dzieci. Emilce się wydawało, że to spojrzenie było smutne i współczujące, a może nawet po- 130 dejrzliwe. - No, chodźmy! - zakomenderował Michałek i ruszył, prowadząc swój rower. Dziewczynki pośpieszyły za nim, kierując się w tę właśnie stronę, skąd uciekały Błotniaki. Ale nie spotkali ich już więcej. Im dalej szli w głąb tego ponurego, wilgotnego lasu, tym bardziej było pusto, mroczno i smutno i tym częściej Michałek napomykał, że chyba wróci do domu. Kiedy napomknął o tym po raz czwarty, las niespodziewanie przerzedził się nieco, a pomiędzy szarymi, jedwabistymi pniami buków zalśniła powierzchnia bajorka. Było to nieduże bajorko, błyszczące jak oczko pośród zielonego mchu i płowej trawy. Jego czarne błotniste wody odbijały wiernie obraz stojącego tuż nad brzegiem domku z drewnianych bali. Dach domku kryty był trzciną, a weranda z desek, wsparta na palach, wystawała daleko nad wodę. Na werandzie leżał rozwalony smok Bambolczyk, mocząc w wodzie nogi oraz ogon. Oczywiście objadał się krówkami, śmiecąc wokół obrzydliwie, jak to on. Minę miał wielce zadowoloną, a od czasu do czasu podnosił łeb, toczył wzrokiem po powierzchni bajora i wołał: - Hej! nie wychylać się tam! - Do kogo on gada? - szepnęła ze zdziwieniem Emilka. Zza gęstwy trzcin, w których przycupnęli we troje, niewiele było widać. - Wydaje mi się, że tu nikogo nie ma. Michałek przyczołgał się do miejsca, gdzie trzciny rosły rzadziej: - Mylisz się - szepnął. - W wodzie jest pełno Błotniaków! Dziewczynki wyjrzały znad jego głowy. Rzeczywiście, na gładkiej tafli wody można było dostrzec rozchodzące się to tu to tam kręgi, a od czasu do czasu wyskakiwał nad powierzchnię spiczasty łebek jakiegoś Błotniaka, który zaraz, przestraszony krzykami smoka, chował się pod wodę. Ale nie to było najgorsze. Wokół bajorka przechadzał się pomocnik smoka uzbrojony w długi pręt leszczynowy i końcem tego pręta szturchał każdego, kto się wychylał. - Do wody, do wody, chować się! - pokrzykiwał. Okrążył właśnie bajorko tak, że zbiiżył się do kępy trzcin, za którą ukrywały się dzieci. I kiedy odwrócił się do nich twarzą, nagle dzieci z najwyższym zdumieniem rozpoznały Grubaska! Już Maska podniosła się na łokciu, by psyknięciem zwrócić jego uwagę, gdy Michał przytrzymał ją za rękę i położył palec na ustach. - Popatrz! - szepnął. Grubasek, z ważną miną, rozgniewany, ujął się pod boki i przyglądał się srogo jakiemuś młodemu Błotniakowi, który nie zważając na rozkazy, wylazł z wody i wskoczył na zbutwiałą kłodę, wystającą z przybrzeżnego mułu. - Do wody, Błotniaku! - wrzasnął paskudnym głosem Grubasek. 131 - O, nie! - hardo krzyknął młody Błotniak. - Dosyć tego! Hej , bracia! Nie poddawajcie się! Nie pozwólcie sobie rozkazywać! To tylko Bambolczyk, nic takiego! Dzieci widziały dokładnie jego szczerą, małą twarzyczkę z zadartym nosem. Doprawdy, można go było polubić od pierwszego wejrzenia. - Znowu wyłazisz? - ryknął z werandy Bambolczyk. - Grubasek, łap go i do wody z nim! Do wody, Błotniaku jeden, tam twoje miejsce! - Ja sam wiem, gdzie jest moje miejsce! - krzyknął z oburzeniem Zadziorny Błotniak i odskoczył zwinnie na sam koniec kłody, tak że Grubasek nie mógł go dosięgnąć z miejsca, gdzie stał. Krzyki i zgiełk niosące się nad powierzchnią wody zachęciły kilku Błotniaków do wystawienia głów na powierzchnię. - Chować się! - ryknął Bambolczyk. - A ty nie rozkazuj! - krzyknął Zadziorny Błotniak. - Zabrałeś nam domek, zjadłeś nasze zapasy ryb i raków, a teraz nas zmuszasz do siedzenia w błocie! Coraz więcej spiczastych czapeczek ukazywało się nad czarną powierzchnią wody. Błotniaki ostrożnie wystawiały głowy i przysłuchiwały się z uwagą. - Chować się, chować się! - wrzasnął Grubasek, ale już z mniejszym przekonaniem i bojaźliwie. Posłuchało go tylko trzech Błotniaków. Pozostali nadal tkwili na swych miejscach, wystawiając ciekawie głowy. - No i o co wam chodzi?! - ryknął Bambolczyk ze znudzeniem. Poruszył parę razy nogami w wodzie, machnął ogonem. - To bardzo miłe błotko, a wy przecież jesteście Błotniakami. Bez błota nie umiecie żyć - no to sobie w nim siedźcie. - Ale nie bez przerwy! - podniosły się wokół oburzone głosy. Coraz to nowe Błotniaki wyłaziły nad powierzchnię bajora. - Nam tu zimno! Nam się to wcale nie podoba! - Ale mnie się podoba! - ryknął Bambolczyk. Z nozdrzy buchnął mu dym, a z paszczy płomień. - Bo jak wyleziecie, to zajmiecie na powrót ten uroczy domek! A ja go chcę mieć dla siebie, tylko dla siebie! A w ogóle, to ja bardzo lubię dręczyć kogo popadnie! Gdyż - jak mówię strofy mego poematu: Nie ma nic ważniejszego nad własne potrzeby, Chyba że przyjemności, też własne. Nie ma nic pilniejszego, niż zadbać, ażeby Nikt ci w nich nie przeszkadzał, to jasne! Nie ma nic mądrzejszego, niż być egoistą, 132 Który nie dba o resztę ludzkości. Nie ma nic łatwiejszego, niż stać się sadystą. Który dręczy dla swej przyjemności. Nie ma nic mniej mądrego, niż myśleć o innych I pomagać każdemu, kto jęczy. Nie ma nic durniejszego, niż poczuć się winnym Wobec tego, którego się dręczy. Zatem naprzód, do dzieła! Egoizm niech wzrasta Oczywiście nie w innych, lecz we mnie. Cala reszta ludzkości, i we wsiach, i w miastach Żyje po to, bym ja miał przyjemnie! Nikt jednak nie słuchał zbyt uważnie Bambolczykowych deklamacji. Dzieci obserwowały Grubaska, Grubasek zajmował się wpychaniem do bajora Zadziornego Błotniaka, ów wykrzykiwał w stronę swych współbraci, a ci z kolei przekrzykiwali się między sobą. - Dalej, dalej! - powtarzał Grubasek przybrawszy minę urzędową i końcem kija spychał Błotniaka z jego kłody. - Słyszałeś, co powiedział wielmożny pan Bambolczyk. Do bajora! Do bajora! - Nie chcę!- krzyknął buntowniczo Zadziorny Błotniak. - Zabierz no ten patyk, bo cię nim pacnę w twój opasły ryjek! - To ja cię pacnę w to błocko na uszach! - wrzasnął dotknięty do żywego Grubasek. - Jeszcze nie wiesz, kim ja jestem! Jeszcze mnie popamiętasz! - Brawo, Grubasek! - ryknął zachwycony smok. - Masz tu, masz, łap, to nagroda dla ciebie. Aleś mu powiedział! - i rzucił niedbale krówkę, którą Grubasek skwapliwie wygrzebał z błota i zaraz zjadł. Za ścianą trzcin wymieniono oburzone spojrzenia. - Nie poznaję Grubaska! - szepnęła Emilka. - Co się z nim stało? - Nie rozumiem - zaszeptała gorączkowo Maska. - Przecież sam był ofiarą Bambolczyka. Dlaczego mu teraz pomaga? - I popatrz, wydaje się, że jest mu całkiem dobrze - mruknął Michał. - Ale uważam, że trzeba go stąd zabrać. Gdy go porwiemy, smok zostanie sam. Łatwiej będzie go wtedy przechytrzyć i jakoś uwolnić te biedne Błotniaki. - Patrz, ten Zadziorny zwiewa! - ucieszyła się Maska. - Wyskoczył na brzeg i ucieka do lasu! - Czekaj, Michał, powiedz - naprawdę chcesz uwolnić Błotniaki? - spytała Emilka z niedowierzaniem. - No, to chyba jasne! - powiedzieli jednocześnie Maska i Michał. 133 - Hm, hm ... - mruknęła Emilka do siebie. - Kto by pomyślał. Ciekawa jestem bardzo, jak to zrobimy! Porwanie Grubaska wydawało się zadaniem dziecinnie prostym, ponieważ Bambolczyk zapadł nagle w smaczną popołudniową drzemkę. Ale proste to było tylko na pozór. W istocie bowiem Grubasek wcale nie chciał być porwany. Kiedy dzieci odważyły się wreszcie wystawić głowę zza trzcin i psykaniem zwrócić uwagę Grubaska, nie spotkały się wcale z miłym przyjęciem. Grubasek spojrzał na nie z wahaniem, cmoknął niechętnie, wzruszył ramionami, zerknął na Bambolczyka, popatrzał po tafli bajora i dopiero gdy się upewnił, że smok drzemie, a wszystkie Błotniaki znów tkwią pod wodą, podszedł ostrożnie, boczkiem, z głową zwróconą stale w stronę Bambolczyka. - Co tam? - spytał z niechęcią. - Czego chcecie? - Chcemy cię uwolnić, Grubasku! - powiedziała Emilka gorąco. - Wskakuj w te trzciny - przerwała jej Maska - mamy tu rower, nasz kolega Michał szybciutko cię stąd wywiezie. - E tam - rzekł Grubasek, wiercąc w ziemi patykiem. - Nie chce mi się. Co ja będę ciągle uciekał i uciekał. Nie ma głupich. Bambolczyk i tak mnie złapie, i będzie bił. A teraz mam u niego dobrą pracę, on czasem nawet daje krówki, ja mu pomagam i żyjemy w zgodzie oraz wzajemnym poszanowaniu. - Ale Grubasku, posłuchaj, przecież ty mu pomagasz dręczyć biednych Błotniaków! Co z tobą, nie widzisz, że w ten sposób stajesz się równie okrutny jak smok? I tak samo zły i paskudny? - No, no, nie pozwalajcie sobie - obraził się Grubasek. - Wcale nie tak samo , wcale nie tak samo! To nie był przecież mój pomysł, żeby im kazać siedzieć w błocie! I nie ja zabrałem domek. A ryb i raków to mi Bambolczyk nawet nie dał spróbować! Zresztą - dodał Grubasek zbierając się do odejścia - jeśli nie ja będę pilnował Błotniaków, to zrobi to kto inny. A ja przynajmniej jestem łagodny, dużo krzyczę, owszem, ale to tylko tak, na postrach. W gruncie rzeczy żadnego Błotniaka nawet nie uderzyłem! Przez chwilę dzieci patrzały na niego bez słowa. - Och, Grubasku! - powiedziała wreszcie Maska z żalem. - Ty już jesteś zupełnym niewolnikiem! Grubasek spojrzał na nią z niesmakiem. - Moje dziecko, chyba się zapominasz - powiedział wyniośle. - Używasz nieprzyjemnych słów, których znaczenia zupełnie nie rozumiesz. Niewolnik to jest ktoś, kto jest w niewoli. A niewola to jest przebywanie tam, gdzie się przebywać nie chce. A ja właśnie chcę tu przebywać i chcę pomagać wielmożnemu panu Bambolczykowi. To jest ważna i potrzebna praca, bo gdyby nie ja, to te 134 Błotniaki zajęłyby domek panu Bambolczykowi i znów by hałasowały i zadeptywały błotem podłogę. A poza tym, uważaj do kogo mówisz. Jestem o tyle ważniejszy i starszy od ciebie, że powinnaś chyba zacząć mówić mi „pan". To rzekłszy, Grubasek obrócił się na pięcie i odszedł wraz ze swym leszczynowym prętem. Już po chwili dzieci ujrzały go na drugim brzegu bajorka, jak szturchał w plecy jakiegoś chudego Błotniaka, który wylazł na powierzchnię. Nad bajorem nie było już nic więcej do roboty, toteż dzieci zabrały się stamtąd jak najszybciej. Wsiadły po prostu na rower i odjechały, by po paru minutach znaleźć się znów nad jeziorem. Tu było nadal jasno, słonecznie i ciepło. Dzieci rozłożyły się na trawiastej plaży i przez dłuższą chwilę w milczeniu patrzały na czystą, srebrną, marszczącą się delikatnie wodę, po której wiatr gonił srebrne kreski piany. - Można się wściec - powiedziała Maska ze złością. - To naprawdę najpaskudniejsza rzecz, jaka mi się zdarzyła ostatnio. Ratujemy go i ratujemy, gonimy za nim, żałujemy go, poświęcamy się, cierpimy głód i pragnienie, tracimy cały dzień - i nagle okazuje się, że to było zupełnie na nic! - Rzeczywiście - przyznała Emilka kiwając głową. - Wygląda na to, że się po prostu wygłupiliśmy. - E, wcale nie! - zawołał Michałek. - Czy jeśli człowiek robi coś uczciwego, czego inni nie chcą, to znaczy że się wygłupił? Nie, to znaczy że ci inni się wygłupili. Robi się uczciwe rzeczy po prostu dlatego że - tak trzeba! - To prawda - przyznała Maska po namyśle. - Gdybyśmy w ogóle nie próbowali pomóc Grubaskowi, bylibyśmy ostatnimi łajdakami. - No, ale teraz? - spytała Emilka bezradnie. - Co teraz zrobimy? - Zjemy sobie - rzekł Michał - podwieczorek! To mówiąc zdjął torbę z bagażnika roweru i wydobył z niej dwie pozostałe butelki oranżady oraz paczkę słonych paluszków. - Nie mam wiele, ale to co mam, jest wasze - rzekł jak prawdziwy kolega. Otworzyli butelki i napili się rozkosznie po uszy, choć oranżada była już odrobinę ciepła i straciła większość swych bąbelków. Gdy tak sobie siedzieli i popijali zagryzając słonymi paluszkami, usłyszeli zbliżający się ochrypły głos, który wyśpiewywał pod niebiosa: Kiedy chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej Nie miałem do nauki ochoty ani głowy. Dyrektor mi poradził, bym raczej pasał krowy 135 / więcej nie poszedłem do szkoły podstawowej. Przy słowach „pasał krowy" na skraju plaży ukazała się budząca odrazę postać Plugawego Pawełka, który śpiewał idąc na bosaka brzegiem jeziora, z rękami w kieszeniach i plastykową torbą pod pachą. Przy słowach „do szkoły podstawowej". Plugawy Pawełek zauważył, że nie jest na plaży sam, więc urwał śpiew na wysokiej nucie i splunął w toń jeziora. - Co wy tu robicie? - spytał niegrzecznie. - Jemy podwieczorek - oschle odpowiedziała Maska. - Widzę - zauważył Plugawy Pawełek z paskudnym uśmieszkiem - że nie macie zbyt obfitego wyboru dań. - Ano, nie mamy - potwierdziła Maska przez zęby, a Emilka dodała: - Chyba sam najlepiej wiesz, co się stało z naszymi rogalikami! - I topionym serkiem! - dorzuciła Maska. - Tak, wiem - odparł bezczelnie Plugawy Pawełek. - Zjadłem wam to wszystko z największym smakiem! - zarechotał, patrząc na rozgniewane miny dziewczynek. - Ale nie gniewajcie się tak strasznie - dodał. - Życie was jeszcze nauczy, że można bez żalu oddać ostatnie rogaliki, a jednak nie cierpieć głodu. Tu oto, w tej plastykowej torbie, znajduje się kawał domowego placka z kruszonką, oraz cała pieczona kura. Siądźmy sobie razem i przy miłym posiłku postarajmy się zawrzeć coś w rodzaju przyjaźni. - Przypuszczam - powiedziała Maska bez ogródek - że kura jest kradziona. - A placek - dodała Emilka - został zabrany podstępnie jakiemuś bezbronnemu dziecku. - Mylicie się! - zakrzyknął Plugawy Pawełek gorąco. - Mylicie się najzupełniej! Placek otrzymałem w prezencie od pewnej kumoszki, zaś kura, cóż, kura po prostu przechodziła obok mnie i ni stąd ni zowąd sama wskoczyła mi na ramiona. - I upiekła się na miejscu - dodał Michał wybuchając wariackim śmiechem. - Bez głupich dowcipów - skarcił go Plugawy Pawełek. - Posuń no się, chłopcze, i weź stąd ten rowerek. Zaczynajmy! Była to rzeczywiście wspaniała uczta. Kura, upieczona na złoty kolor, posypana majerankiem i ziołami, była wyjątkowo smaczna bez względu na to, czy sama wskoczyła Pawełkowi w ramiona, czy też on ją objął, nie prosząc o zgodę. Placek domowy zaś rozpływał się po prostu w ustach. Kiedy z kury zostały już tylko drobne kosteczki, a z placka nie zostało ani okrucha, Maska oblizała palce, wytarła ręce w szorty i powiedziała, że czuje się jak w niebie. - A raczej - dodała zaraz - czułabym się jak w niebie, gdyby nie to, że 136 męczy mnie wspomnienie biednych Błotniaków i tego nieszczęsnego Grubaska. - A więc znaleźliście swojego różowego Grubaska z wielkim zielonym smokiem? - zainteresował się Plugawy Pawełek, dłubiąc w zębach igłą sosnową, a kiedy dzieci, przerywając sobie nawzajem, opowiedziały mu wszystko, rzekł lekceważąco: - Cóż, macie zupełną rację martwiąc się o tego małego głupka, Grubaska. Tchórz jest zawsze osobą narażoną na największe niebezpieczeństwo. Jako znawca życia powiadam wam, że to nie żaden z Błotniaków, lecz właśnie wasz Grubasek w pierwszej kolejności dostanie od smoka po uchu. Tu urwał i ze zdziwieniem spojrzał w bok, gdyż na ścieżce pod lasem dał się słyszeć szybki, lekki tupot. Kilku Błotniaków, z Zadziornym na czele, przebiegało tamtędy gęsiego, niosąc długi, miękki zwój w kolorze szarozielonym. - Hej! - zawołał Plugawy Pawełek. - Stójcie, chłopaki, dokąd to niesiecie moją sieć? Zadziwiony Błotniak zatrzymał się, a wszyscy pozostali za nim. - Witam pana, panie Pawełku - rzekł z sympatycznym uśmiechem. - Przepraszam, żeśmy wzięli pańską sieć bez pytania, ale sprawa jest pilna i poważna. Musimy ją pożyczyć mniej więcej za godzinę. Czy pan się zgadza? - Trudno mi się nie zgodzić - rzekł Plugawy Pawełek ochryple lecz uprzejmie - skoro ta sieć w gruncie rzeczy jest wasza. Doskonale pamiętam, że zabrałem ją wam onegdaj w zamian za wiadomość , gdzie najlepiej łapać raki. - W porządku! - odparł Błotniak - Wobec tego ruszamy. Udało nam się uciec z bajorka, ale przecież nie po to, żeby tracić czas na beztroskie pogawędki. Pędzimy na pomoc naszym! - Chwileczkę - przerwał Plugawy Pawełek. - Czy można wiedzieć, jaki macie plan? - Hm, szczerze mówiąc - powiedział młody Błotniak - nie mamy dokładnego planu. Pomyśleliśmy sobie, że można by po cichu wdrapać się na dach naszego domu i stamtąd zarzucić sieć na podłego Bambolczyka. Co do reszty - okazałoby się zapewne, co robić, już w trakcie akcji. Pawełek spojrzał na niego krytycznie. - Chłopcze - rzekł - jak możesz zabierać się do tak poważnej akcji bez przygotowania dokładnego planu? - Właśnie - dorzuciła Maska podciągając spodenki - pomysł z siecią jest dobry, ale tylko na chwilę. Smok chuchnie ogniem, przepali sieć i już będzie wolny. Zadziorny Błotniak popadł w krótką zadumę. - Co prawda, to prawda - przyznał. - Pierwszą rzeczą, jaką powinniśmy zrobić, jest zatkanie smokowi gęby w sposób pewny i niezawodny. Pytanie brzmi: czym mu tę 138 gębę zatkać? - A także: co z Grubaskiem? - dodał Michał. - Grubasek przecież natychmiast poleci ratować Bambolczyka. - Wątpię, he, he - zarechotał Plugawy Pawełek. - Jako znawca życia powiadam wam, że ten tchórzliwy pętaczyna natychmiast stanie po naszej stronie , skoro tylko nam się powiedzie. Natomiast jeśli nam się nie powiedzie - ten galaretowaty trzęsiportek po prostu da nogę. W tym momencie włączył się Zadziorny Błotniak, zapytując czy słusznie się domyśla, że całe szanowne grono zamierza się przyłączyć do nich, by wspólnie położyć kres panoszeniu się Bambolczyka. Natychmiast wszyscy - cała trójka dzieci wraz z Plugawym Pawełkiem - zapewnili, że właśnie nad czymś takim przemyśliwali dosłownie przed chwilą. Grupa Błotniaków wydała radosny okrzyk, uściśnięto sobie nawzajem dłonie i już po chwili wszyscy razem w najlepszym porozumieniu zasiedli, by ułożyć dokładny plan. Słońce straciło nieco swej promienności, skłaniając się niepostrzeżenie na zachodnią stronę nieba, wiatr się uspokoił, a jezioro wygładziło wszystkie swoje zmarszczki, kiedy plan akcji został wreszcie uzgodniony co do szczegółu. Wysłano więc Michałka z tajną misją na rowerze, a ponieważ tajna misja miała mu zająć - jak przewidywano - około dziesięciu minut, wszyscy zgromadzeni musieli wysłuchać długiej i nudnej pieśni w wykonaniu Plugawego Pawełka. Na wstępie zagrał on kilka szalonych walczyków na wyjętej z kieszeni łachmanów harmonijce ustnej, a potem zaryczał ochrypłym głosem: Kiedy kowbojem by/em na zuboża/ej farmie. Dni moje upływały, można powiedzieć, marnie. Miałem poważne braki w napojach i pokarmie, Kiedy kowbojem byłem na zubożałej farmie. Gdy szeregowcem byłem do armii już wcielonym. Stwierdziłem nagle, że mi ohydnie jest w zielonym. Zrzuciwszy mundur zwiałem pociągiem rozpędzonym. Nie chcąc być szeregowcem do armii już wcielonym. Gdy byłem marynarzem śródziemnomorskiej floty. Życie mi nie płynęło jak sen cudny i złoty. Hej, przygód miałem mało, a wiele do roboty. Gdy byłem marynarzem śródziemnomorskiej floty. 139 Gdy byłem tenisistą na kortach Wimbledonu, Połknąłem w czasie przerwy dźwigienkę od syfonu. Krztusiłem się, a damy wspólczyły mi z balkonu, Gdy byłem tenisistą na kortach Wimbledonu. Plugawy Pawełek przerwał śpiew, by wybuchnąć ochrypłym kaszlem i w tym momencie na plażę wpadł z brzękiem rower, a na rowerze - Michałek. Był zziajany i czerwony, ale minę miał wielce zadowoloną, zaś na kierownicy roweru dyndała torba plastykowa z tajemniczą zawartością. - Kiosk „Ruchu" był otwarty! - wyrzęził Michał. - Kupiłem, co trzeba! Możemy zaczynać. W najgłębszej ciszy posuwał się pochód tych dzielnych, co zdecydowali się na wszystko. Na czele kroczył Zadziorny Błotniak wiodąc swoich, potem maszerowały dziewczynki, potem Michał z rowerem, a na samym końcu, rozglądając się uważnie i zabezpieczając tyły, posuwał się Plugawy Pawełek. Cisza panowała wokół, wiatr ustał zupełnie, nie zaszeleścił nawet listek. Od czasu do czasu odezwał się niepewnie jakiś ptak, ale szybko milkł, jakby w tym ponurym otoczeniu tracił ochotę na przyśpiewki. W bukowym lesie było coraz mroczniej, choć słońce przecież jasno świeciło nad sklepieniem drzew. Wkrótce jednak Zadziorny Błotniak podniósł ostrzegawczo rękę do góry, a jednocześnie przez rzednące drzewa wpadło nieco więcej światła. Dochodzili do bajorka. Zgodnie z wcześniej ułożonym planem akcji wszystko odbywało się bez słów, w najgłębszej ciszy, żeby ani Bambolczyk, ani Grubasek, ani nawet żaden z prześladowanych Błotniaków, słowem - nikt żeby nie usłyszał, że nadciąga pomoc. Powodzenie całej akcji zależało bowiem ściśle od dokładnego jej wykonania. Dlatego też Plugawy Pawełek nawet nie pisnął, kiedy wyjrzawszy zza gęstych trzcin ujrzał, że jako znawca życia miał jak zwykle rację. Uśmiechnął się tylko szeroko, ukazując niepełne uzębienie i przywołał ręką wszystkich, by nacieszyli się widokiem. A był to widok wcale nie zabawny, ale za to wart zastanowienia! Smok Bambolczyk co prawda nadal rozpierał się na werandzie, ale za to w sytuacji Grubaska zaszła poważna zmiana: tkwił on mianowicie w bajorze, po uszy w błocie, a smok pokrzykiwał na niego głosem bardzo przykrym: - Chować się, chować! Do bajora! Nie wystawiać głowy! Błotniaki grupowały się powoli w zatoczce, gdzie było trochę bardziej płytko. Drżąc z zimna i wyczerpania, tuliły się do siebie, stojąc w wodzie po pas, a ponieważ smok był bardzo zajęty dręczeniem Grubaska, przestał zwracać uwagę na to, że Błotniaki nie całkiem dokładnie stosują się do 140 jego rozkazu. Było ich zresztą wciąż mniej i mniej, bo korzystając z nieuwagi smoka, co chwila któryś Błotniak wyskakiwał z bajora i czmychał w las co sił, osłaniany przez zwartą grupkę pozostałych. - Łaski, cudowny poeto! - wołał Grubasek szczękając zębami i taplając się w błotku. - Pozwól mi stąd wyjść, wspaniały władco, pozwól mi nadal ci służyć! Bambolczyk roześmiał się potężnie i wypuścił z nozdrzy obłoczek dymu. - Chrr - powiedział. - Nie bawi mnie to, że mi służysz. Gdyż jak pisałem w moim sławnym poemacie: Nie bawi mnie zupełnie, kiedy mi tchórze służą. Gdy służą mi zadziorni - mam satysfakcję dużą. Lecz zwykle z nimi właśnie problemy miewam duże. Podczas gdy bez wahania służą mi wszelcy tchórze. Grubasek umilkł i tkwił potulnie w bajorku, podczas gdy Bambolczyk, przeciągając się rozkosznie, wystawił zielone oblicze ku skośnym promieniom, padającym na werandę. Przez chwilkę trwała cisza, urozmaicona tylko świergotaniem ptaków i łagodnym szumem drzew. Teraz właśnie Zadziorny Błotniak podniósł rękę, na znak, że czas rozpocząć akcję. Pod osłoną wielkiej ściany trzcin ruszyły najpierw Błotniaki z siecią. Okrążywszy bajoro, przedostały się ostrożnie na tyły domku. Plugawy Pawełek i dzieci prowadzili ich wzrokiem zza trzcin, póki ostatni Błotniak nie znikł za domem. Po dłuższej chwili oczekiwania Plugawy Pawełek zauważył wreszcie Zadziornego: pojawił się on na dachu, wysuwając kudłaty łebek zza komina, i dał znak ręką. Teraz ruszył Michał ze swym tajemniczym ładunkiem w plastykowej torbie. Oparłszy rower o pień drzewa, wyszedł z ukrycia, i tą samą trasą, co poprzednio Błotniaki, dotarł do dużej kępy czarnego bzu, rosnącego opodal domu. Przysiadł za nim i pomachał ręką. Przyszła więc kolej na Emilkę i Maskę. Ich zadanie było chyba najtrudniejsze na razie. Według planu miały prześlizgnąć się brzegiem bajora, kryjąc się za trzcinami i uważając, by smok ich nie dostrzegł. Następnie miały nieomal pod jego okiem wejść do wody i ukryć się pod pomostem werandy. Tam czekać miały na dalszy rozwój wypadków, by w decydującym momencie wypełnić swoją część zadania. Spojrzały na siebie, uścisnęły sobie ręce, a Maska bezgłośnie powiedziała: „przestań mrugać", na co Emilka dzielnie się uśmiechnęła. Zniecierpliwiony Pawełek klepnął Maskę po plecach, pokazując jej tarczę swego złotego zegarka, co oznaczało, że czas płynie i że nie należy go marnować na babskie pogawędki. 141 Ruszyły więc ostrożnie, posuwając się niemal na czworakach, żeby nie było ich widać zza trzcin. Maska szła pierwsza, nadając tempo, badając teren i sprawdzając, co robi Bambolczyk. Drzemał sobie. Od czasu do czasu jednak otwierał jedno przekrwione oko i toczył wokół spojrzeniem. Gdy stwierdzał, że wszystko jest bez zmian, przymykał powiekę i znów zapadał w błogie odrętwienie. Dziewczynki przebyły już połowę drogi, gdy nagle Bambolczyk warknął pzez sen, podskoczył i obudził się na dobre. - Denerwujesz mnie! - ryknął na Grubaska. - Szczękasz zębami i chli- piesz, a ja mam złe sny od tego! - pomruczał chwilę z irytacją, wreszcie sięgnął do kieszeni szlafroka i wyjął parę krówek, które ze zniecier- pliwieniem wrzucił sobie do paszczy, nie rozwijając ich nawet z pa- pierków. - Śniło mi się - powiedział posępnie - że zostałem napadnięty znienacka. Też coś. Głupi sen. Przecież to niemożliwe. - Uspokoiwszy się w ten sposób, Bambolczyk wyciągnął się leniwie na deskach werandy, podłożył łapy pod głowę i przymknął oczy. Dziewczynki czekały za trzcinami, aż Bambolczyk zaśnie. Trwało to długo, bo smok wiercił się niespokojnie i rozglądał wokół, zupełnie jakby coś przeczuwał. Wreszcie zapadł w sen i wnet głośne chrapanie poniosło się nad czarnymi wodami bajorka. - Chodźmy teraz! - szepnęła Maska, po czym podniosły się obie i pochylając się nisko, przebiegły przez łysawy odcinek brzegu, gdzie trzcin nie było. Ledwie przypadły zziajane do ziemi w bezpiecznym cieniu jakiegoś krzaczka, usłyszały tubalny głos, wołający radośnie: - A! To znowu wy, panieneczki! Cóż to, szukacie poziomek? Struchlała z zaskoczenia Maska i zdrętwiała z przestrachu Emilka odważyły się podnieść oczy na osobę, która zadała im powyższe pytanie. Był to nie kto inny jak pan Teodor Blumke z koszykiem pełnym torfu oraz ostrą łopatką w dłoni. Stał sobie w swym białym słomkowym kapeluszu i uśmiechał się życzliwie, najwyraźniej uradowany spotkaniem. - Co to się latoś nie wyrabia - rzekł donośnie. - Deszczu ani na lekarstwo, poziomki całkiem wyschły, a co będzie z jeżynami, wolę nie myś... - tu urwał, gdyż zobaczył nieopisane przerażenie na twarzach dziewczynek, które na migi pokazywały mu, by umilkł. - Musicie mówić głośniej - powiedział. - Jestem odrobinę głuchy. - Kto tam gada? - ryknął przebudzony nagle Bambolczyk ze swojej .werandy. Dziewczynki natychmiast padły plackiem na ziemię i tylko dlatego nie zostały zauważone. Natomiast okazała postać pana Blumke w białym słomkowym kapeluszu i białej koszuli, natychmiast rzuciła się w oczy smokowi. - Hej, tam!!! - ryknął. - Kim pan jest? Jazda stąd, to teren prywatny! Pan Blumke, który prawdę mówiąc był głuchy jak pień, wcale nie 142 usłyszał smoka. Zdjął beztrosko kapelusz i powachlował nim spocone oblicze. - Ech - powiedział - ceny cebuli pójdą w górę. Rzecz jest pewna. - Wynocha! - ryczał smok, tupiąc nogami o werandę. - Jacy to ludzie bezczelni się porobili! Człowiek nie ma spokoju nawet we własnym domu! Precz mi stąd! - Albo weźmy czosnek - rzekł pan Blumke. - Moim zdaniem, czosnek osiągnie ceny zawrotne. - Z kim on tam gada, z kim on tam gada!? - irytował się smok. - Hej, ty tam, do ciebie mówię! - A wszystko przez tę suszę - powiedział z troską pan Blumke, po czym włożył kapelusz na głowę, uniósł go lekko i założył znów. - Do widzenia, panieneczki - uśmiechnął się mile. - Muszę już iść, .a szkoda, przyjemnie się z wami gawędzi. Ale cóż, praca czeka. Muszę jeszcze podłożyć trochę torfu sałacie. Odszedł, ale stanowoczo zbyt późno. Bambolczyk zdążył się zniecierp- liwić na dobre i nabrać podejrzeń. Już wstał, już chciał frunąć przez całą szerokość bajora, by sprawdzić na miejscu, kto się kryje za trzcinami, już-już cały plan miał wziąć w łeb - gdy bystry umysł Plugawego Pawełka powziął błyskawiczną decyzję. Według planu Pawełek miał czekać chwili, gdy Maska i Emilka skryją się pod pomostem. Teraz jednak postanowił przyspieszyć swój występ, ponieważ obawiał się, że lada chwila dziewczynki zostaną przyłapane przez smoka. Wyszedł energicznie zza swojej kępy trzcin i powiewając łachmanami, wkroczył na ścieżkę wiodącą wprost do domu Błotniaków. Idąc wyśpiewywał zdartym głosem swą nie kończącą się pieśń: Kiedy strażakiem byłem w okolicy Skawiny Złamałem poczas akcji szczebelek od drabiny. Spadając, upuściłem niesione dwie dziewczyny, A one się potłukły o twardy bruk Skawiny. Kiedy chirurgiem byłem w szpitalu wojewódzkim. To operacje zwykle robiłem siedząc w kucki. Ale donieśli na mnie, że jestem drań nieludzki I już mnie tam nie było, w szpitalu wojewódzkim. Smok Bambolczyk zamarł w pół ruchu, przypatrując się z osłupieniem nadchodzącej postaci. Obdarty, brudny i zarośnięty, Plugawy Pawełek szedł na bosaka po błocie, w dłoniach ściskając niedużą książeczkę w burej okładce oraz długopis. Mijając dziewczynki szepnął: - Śmiało! Ja go zagadam! - a kiedy dotarł do werandy, skłonił się z uszanowaniem, chrząknął i rzekł tonem najwyższego podziwu: 143 - Czy mam niezwykłą przyjemność mówić z panem Bambolczykiem, światowej sławy poetą? Smok natychmiast się rozpromienił. - Tak - rzekł z zachwytem - Ma ją pan. Światowej sławy Bambolczyk, to ja, to właśnie ja! Plugawy Pawełek rzucił okiem w bok i przekonał się, że Emilka i Maska właśnie znikają pod pomostem werandy. - Drogi wieszczu! - zakrzyknął, zbliżając się jeszcze bardziej. - Czy jestem zbyt zuchwały, ośmielając się przypuszczać, że nie odmówiłby mi pan własnoręcznego podpisu, zwanego, o ile mi wiadomo, autografem? - tu wyciągnął przed siebie, burą książeczkę pod tytułem „W locie i pocie kuł się mój znój", która zalegała wszystkie kioski „Ruchu" w okolicy, województwie i kraju. - Udało mi się zdobyć ten oto tomik, a tu mam długopis i jeśli tylko zgodzi się pan spełnić moją prośbę, będę niezmiernie zobowiązany - tu Plugawy Pawełek zamarł z pytającym wyrazem twarzy, zaś smok Bambolczyk, rozpływając się z zadowolenia, odezwał się łaskawie w te słowa: - Nie mam co prawda zwyczaju składać autografów na każde zawołanie, jednakże pańska twarz wydaje mi się tak inteligentna, że przypuszczam, iż jest pan prawdziwym znawcą prawdziwej poezji. Pójdź pan tu, podaj pan co trzeba, a życzeniu pańskiemu stanie się zadość. Plugawy Pawełek zgodnie z planem zaniósł się w tym momencie ohydnym, bulgotliwym kaszlem, który był umówionym sygnałem do rozpoczęcia właściwej akcji. Następnie wskoczył zwinnie na pomost werandy, podszedł do Bambolczyka zupełnie bliziutko i podał mu książkę wraz z długopisem. Jednocześnie na dachu, ponad ich głowami, pojawiła się grupa Błotniaków z rozpostartą siecią, a Maska i Emilka wyjrzały spod obu krawędzi pomostu. - O!O! - rozległ się nagle ostrzegawczy okrzyk Grubaska, który wciąż stojąc w wodzie po uszy, zauważył te przygotowania. Ale zauważył odrobinę za późno, na szczęście. W jednej bowiem chwili zdarzyło się naraz kilka rzeczy. Plugawy Pawełek gwizdnął przeraźliwie na palcach, z dachu zrzucono rozpostartą sieć, która opadła dokładnie na Bambol- czyka, a Emilka i Maska uchwyciły sznury na rogach sieci i błyskawicznie zawiązały ją pod pomostem na bardzo mocny i ciasny supeł. - Chrrr! - ryknął Bambolczyk z furią, usiłując zerwać sieć. - Chrrr! - i szeroko rozdziawił paszczę, by zionąć ogniem i uwolnić się z potrzasku, Icz w tym momencie doskoczył Michałek, sięgnął do swojej torby i wyjął spory pojemnik z pianką do golenia w areozolu, po czym siknął smokowi w paszczę całą zawartość pojemnika. Płomień, który już-już wydobywał się ze smoczej gardzieli, zgasł na miejscu, z sykiem i swędem. 144 - He-he-he - zarechotał Plugawy Pawełek. - No i już! - Hurrra! - zaczęły wrzeszczeć Błotniaki, wyskakując z wody i pędząc ku pomostowi. - Hurrra! Jesteśmy wolni! - Hurra! Jesteśmy wolni! - przyłączył się Grubasek, ale szybko się uspokoił, bo nie miał pewności, jak się rozwinie sytuacja. - No, no, jeszcze nie całkiem wolni! - powiedział Zadziorny Błotniak, ześlizgując się z trzcinowego dachu. - Otóż to - dorzucił Plugawy Pawełek. - Jeszcze nam pozostał jeden punkt planu do wykonania. Pędzę co sił na stację. To rzekłszy wsiadł na rower, który Michałek podstawił mu gorliwie i odjechał szybko, pedałując co sił. - Co za morderczy atak! - wrzasnął Bambolczyk, szamocząc się jak wieloryb w sieci i plując pianką do golenia. - Podstępny łajdaku, zapłacisz mi za to! Poczekaj, już ja się stąd wydostanę! Już ja ci zapłacę! Wszystkich zniszczę! Wszystkich zmiażdżę jak pomidory! Grubasek szybciutko podpłynął nieco bliżej pomostu i krzyknął tak głośno, by smok na pewno go usłyszał: - Tak, tak! Pan Bambolczyk wam pokaże! Wy łobuzy, wy! - A ty tu czego? - wrzasnął na niego Bambolczyk, trzęsąc się z wściekłości. - Dlaczego mnie jeszcze nie uwolniłeś? Na co czekasz? - Ja? O...hm...- zawahał się Grubasek i pod spojrzeniami padającymi na niego ze wszystkich stron skulił się i zupełnie stracił głos. Pomyślał chwilę i nagle popłynął przez bajoro ku brzegowi, gdzie ostrząsnął się, kichnął i wykonawszy potężny skok, zniknął w głębi lasu. - Zdrajco! - wrzasnął za nim smok, ale w odpowiedzi usłyszał tylko oddalający się chichot. Równocześnie dał się słyszeć potężny warkot silnika i zza zakrętu ścieżki wypadł, podskakując na wybojach, rozklekotany żółty samochód ciężaro- wy z dźwigiem umocowanym do kabiny i rowerem Michałka w skrzyni bagażowej. Zatrzymał się na pomoście, ryknął, zapaskudził powietrze błękitnymi spalinami i stał dygocząc z zapalonym silnikiem, podczas gdy z kabiny wyskoczył z niedbałym wdziękiem Plugawy Pawełek. - Już jestem! - zawołał pogodnie. - Można kończyć sprawę! Spieszmy się, bo czasu już niewiele! Zaczepili hak o sieć, uruchomili dźwig i z największą łatwością zdjęli z pomostu sieć z Bambolczykiem, tak jak zdejmuje się pierścionek z palca. - O! O! O rety! - wystraszył się Bambolczyk, którego nagle uniosło w powietrze, ale strach jego trwał niedługo, bo już po chwili znalazł się bezpiecznie w skrzyni ciężarówki, obok Michałka i jego roweru (Maska i Emilka wskoczyły do szoferki). Ani się obejrzał, jak już jechali, pod- skakując na wykrotach i wybojach wąskiej leśnej dróżki. 145 Na stację Letnisko Leśne wpadli akurat w chwili, gdy pociąg towarowy Olsztyn-Gdynia wtaczał się na tor pierwszy. Michałek co sił skoczył do kasy, gdzie żona zawiadowcy, blada, z zaciśniętymi ustami, sprzedała mu bilet do Gdyni. Następnie wrócił na peron w największym pośpiechu i zdążył na moment, gdy Plugawy Pawełek podprowadził ciężarówkę do samej krawędzi torów. Tu uruchomił dźwig i zręcznie wpuścił sieć z Bambolczykiem do otwartego od góry wagonu towarowego. - Odjazd - krzyknął rumiany zawiadowca stacji i machnął chorągiewką, a pociąg gwizdnął i ruszył z łomotem żelastwa. Mimo całego tego zgiełku słychać było jednak dość wyraźnie mocny głos Bambolczyka, który przeklinał i wrzeszczał, wikłając się coraz bardziej w sieć: - Łotrze!!! - krzyczał pod adresem Plugawego Pawełka. - Już nigdy nie dam ci autografu! Nawet mnie nie proś! - ale już po chwili i ten odgłos ucichł wraz z oddalającym się stukotem wagonów. Plugawy Pawełek zatarł ręce i wybuchnął radosnym rechotem . - Wszys- tko się udało! - krzyknął. - Hurra! Szanowny panie zawiadowco, zwracam z podziękowaniem ciężarówkę i dźwig. Jak pan widzi, naprawdę się przydały! - Moje uznanie - rzekł życzliwie zawiadowca - Chciałbym wszakże zapytać, czy to był ten sam wielki zielony smok w szlafroku z małym różowym Grubaskiem, którego szukały dzisiaj te dwie panienki? Bo jeśli tak, to byłym zdziwiony, gdyż nie dalej jak dziesięć minut temu zau- ważyłem mego sąsiada Grubaska, jak pokryty błotem od stóp po szyję wyrywał z kwikiem poprzez chaszcze w kierunku swojego domu. A, jak zawsze powiadam... - Tak, tak, to był właśnie ten sam smok - przerwała mu pospiesznie Maska, by zapobiec wybuchowi gadulstwa. - Bardzo panu dziękujemy, ale teraz naprawdę musimy już iść! Do zobaczenia! Odbyło się ogólne ściskanie rąk i poklepywanie się nawzajem po plecach, po czym wszyscy, oprócz zawiadowcy oczywiście, ruszyli piasz- czystą drogą ku letnisku. - Szkoda - rzekł Plugawy Pawełek - że nie było tu z nami Zadziornego. Była to jednak duża frajda widzieć Bambolczyka odjeżdżającego w siną dal. - Szkoda - przyznały dziewczynki, a Michałek dodał: - Błotniaki bardzo nie lubią opuszczać lasu, wiem to od dziadka. - Mimo wszystko szkoda - mruknął Plugawy Pawełek. - Chłopaki miałyby uciechę widząc, że to był wagon z prosiętami. - Ten Zadziorny Błotniak jest bardzo dzielny - powiedziała z roz- marzeniem Maska. - I ma takie ładne szare oczy - dorzuciła z westchnieniem Emilka. - Szkoda, że już go nie zobaczymy. 146 - Możemy go przecież odwiedzić - wtrącił Michałek. - W końcu, mamy przecież jego adres, prawda? Ta ostatnia uwaga tak rozweseliła Plugawego Pawełka, że omal nie usiadł w kurzu piaszczystej drogi. Kiedy już się wyrechotał, odetchnął głęboko i rzekł: - Ten Zadziorny Błotniak jest najlepszym ze wszystkich Błotniaków. Jemu jednemu Bambolczyk nie dał rady. Nawet kiedy stał w błocie po uszy, jeszcze był zadziorny. A wiecie dlaczego? Wszyscy po krótkim zastanowieniu przyznali, że nie wiedzą. - A ja wiem - rzekł Plugawy Pawełek. - Bo jestem znawcą życia. Zadziorny Błotniak ma coś, co ja nazywam światełkiem. - Światełkiem? - spytały dzieci, nie rozumiejąc dokładnie. - Co to za światełko? - Cóż - mruknął Plugawy Pawełek. - to trochę trudno wytłumaczyć, zwłaszcza jeśli się jest, jak ja, znawcą życia, lecz nieuczonym... Światełko, hm... Ten Błotniak po prostu ma coś, co prowadzi go przez wszystkie ciemności, wątpliwości i kłopoty. Zresztą - dodał nieco zakłopotany - co ja wam będę tłumaczył. Wy przecież także macie swoje światełka. Nastąpiło ogólne zdziwienie, po czym Maska szybko zapytała: - A jak z tobą, Pawełku? Czy ty też masz swoje światełko? Pytanie wprowadziło Plugawego Pawełka w jeszcze większe zakłopota- nie. Zatrzymał się, splunął sobie pod nogi, wsadził ręce do kieszeni łachmanów, potem je wyjął i rzekł: - Do dziś nie miałem. Dałbym głowę, gdyby mnie kto pytał, że nie mam, nie miałem i nigdy nie będę miał żadnego światełka. Prawdę mówiąc, do dziś nie miałem pojęcia, po co ja właściwie żyję i co ja właściwie mam robić. - A teraz? - spytała Emilka ciekawie. - A teraz - hm, też nie wiem - mruknął Plugawy Pawełek. - Zaczynam, co prawda, niejasno przeczuwać, że może jednak nie należałoby kraść kur uczciwym ludziom... Sam nie wiem. Chociaż... dziś przecież zrobiłem coś dobrego, prawda? Pomogłem tym Błotniakom, może nie? Postąpiłem uczciwie i tak jak trzeba, no prawda? Więc może... - Oczywiście! - powiedziała z mocą Maska, a Emilka dodała: - Nic by się nam dziś nie udało, gdyby nie twoja pomoc! Plugawy Pawełek był bardzo uszczęśliwiony tymi słowami. Ale za nic w świecie nie chciał się do tego przyznać. Toteż chrząknął, siąknął, stęknął i zaniósł się swym okropnym kaszlem, a ponieważ doszli właśnie do rozwidlenia dróg, powiedział: - Cześć, dzieciaki! Do zobaczenia. Już wpół do siódmej. - I kołyszącym się krokiem ruszył w stronę swojej ławeczki i barakowozu z kominkiem, podśpiewując ochrypłym głosem: Gdy szybownikiem byłem w Aeroklubie Gdańskim Szybowce rozbijałem w stylu wręcz wielkopańskim 147 Aż raz kierownik lotów, który był typem drańskim. Wyrzucił mnie z treningów w Aeroklubie Gdańskim. Kiedy szoferem byłem w transporcie ciężarowym Wiozłem słoików mnóstwo z kompotem truskawkowym. Niewiele ich zostało po wypadku drogowym. Przez co straciłem pracę w transporcie ciężarowym. Nareszcie porzuciłem zajęcia bezcelowe. Jestem człowiekiem wolnym, choć życie me surowe. Choć każdy na mój widok puka się zaraz w głowę - Mnie cieszy, że rzuciłem zajęcia bezcelowe. - Wpół do siódmej! - powiedział Michał ze zdziwieniem, patrząc na swój zegarek. - Rety, jak późno. Trzeba się spieszyć na wieczorynkę! Teraz nagle wszyscy troje spoważnieli, przypominając sobie, że nie było ich w domu od śniadania. Michałek, jak prawdziwie dobry kolega, zaproponował Masce, że odwiezie ją migiem do domu, jeśli tylko zdoła jeszcze ona wytrzymać na bagażniku. Ponieważ znajdowali się już blisko skrzyżowania z ulicą Brzozową, Emilka pożegnała przyjaciół, umówiła się z nimi na jutro, na maliny, i ruszyła do domu. Ledwie skręciła za róg, wpadła na Zosię. - Misiulku! - zawołała starsza siostra, obejmując Emilkę mocno i całując gdzie popadło. - Jesteś! Nareszcie! A my cię szukamy, wypatrujemy, martwimy się! Dlaczego uciekłaś z domu? Czy to z powodu spinek? Och, to moja wina, a przecież spinki znalazły się w łazience! Ja wiem, że ty nigdy nie otwierasz mojej torebki! - Ojej, Zosiu, prawdę mówiąc, bardzo lubię ją otwierać - powiedziała uczciwie Emilka i przytuliła opaloną buzię do różowej twarzyczki Zosi. - Prawdę mówiąc, kochana Zosiu, ja bardzo często bawię się twoimi rzeczami. Ale to dlatego, że cię kocham. I tak bym chciała być podobna do ciebie! Uściskały się bardzo mocno i obejmując się ruszyły do domu. Słońce było już nisko, nad samą krawędzią lasu. Niebo poczerwieniało i w nagrzanym powietrzu przeciągnął chłodny powiew wieczoru. Pachniało mokrą ziemią, a ze wszystkich mijanych ogródków dobiegał szmer wody: to sąsiedzi podlewali grządki i trawniki. Nad drogą płynął falami mocny zapach maciejki, a tam dalej, przed furtką, stała znajoma postać w szarej sukience i przykładając dłoń do czoła, wypatrywała kogoś pod światło. - Hej, mamusiu! - zawołała Emilka i pobiegła szybko, jak najszybciej, a w połowie drogi spotkała się z mamą, która też biegła najszybciej jak mogła i złapała Emilkę w objęcia. - Nareszcie! - powiedziała. - Och, ty mały głuptasku! Jak mogłaś nas 148 zostawić na cały dzień! Tak się martwiłam, tak cię szukałam! - O rety, mamusiu, no przepraszam! - zawołała Emilka obejmując mocno mamę za szyję. - Wszystko ci opowiem, miałam tyle przygód, i ratowałam Błotniaki, i było tak fajnie, i nie gniewaj się ... - Już dobrze, dobrze - powiedziała mama całując córeczkę w nosek. - Dobrze, dobrze, dobrze, że już jesteś ... moje kochane światełko! - A ja! - spytała Zosia trochę zazdrośnie, a trochę żartobliwie, pod- chodząc z tyłu. Mama przytuliła obie córki i poprawiła się: - Moje dwa światełka! - A ja! - spytał znienacka Andrzej, wychylając się zza furtki. - Moje wy trzy światełka! - poprawiła się mama i wspięła się na palce, żeby pocałować Andrzeja. - A my? Nikt o nas nie pamięta? - spytał tata, wychodząc z furtki i niosąc w ramionach czwarte światełko wraz z jego łopatkami, wiaderkami, konewką i misiem. Więc objęli się mocno, wszyscy razem, i było im bardzo ciasno, i bardzo dobrze, aż wreszcie Boluś zaczął wierzgać i stękać, co przypomniało wszystkim, że zbliża się pora jego kąpieli. - No proszę - powiedziała Emilka, kiedy zostały z mamą same na drodze - dzień zaczął się od płaczu i kończy się tak samo. Przestań mrugać, mamusiu. Otworzyły furtkę i weszły do ogrodu. A tam, w głębi, za ciemnym listowiem, odbijając ostatnie promienie słońca, świeciły okna domu. MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZKA im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. F uchowa 8 łel. 58 88 91 FMia Nr 2 Wypożyczalnia dla dzieci zmo 149 Redakcja Maciej Hen Elżbieta Malka Parnas Łódź 1992 Skład MARBIG Łódź Druk i oprawa Drukarnia w Czeskim Cieszynie