Steve Martini – MECENAS PODZIĘKOWANIA Za powrót Paula Madrianiego jego wielbiciele i autor niniejszej książki winni dziękować Phyllis Grann, prezes Penguin Putnam, która nie ustawała w wysiłkach, żeby ponownie wprowadzić mecenasa Madrianiego na salę rozpraw. Za to jestem jej zobowiązany. Za koloryt i geograficzną autentyczność, głównie dotyczącą barwnego nadmorskiego miasta San Diego, podziękowania należą się pracownikom biura prokuratora okręgowego w San Diego, Paula J. Pfingsta. Szczególnie dziękuję Gregowi Thompsonowi, zastępcy prokuratora okręgowego i Jamesowi D. Pippinowi, szefowi wydziału sądu powszechnego tego biura. Ponadto dziękuję sędziemu sądu powszechnego w San Diego, Frankowi A. Brownowi za przychylność i umożliwienie mi zapoznania się z kulisami działalności sądów karnych i Pałacu Sprawiedliwości w San Diego, a także za jego zniewalające poczucie humoru i wędkarskie opowieści. Za możliwość zbadania żeglarskiej mekki, jaką jest Shelter Island i za namówienie mnie do przeniesienia miejsca akcji tej historii do San Diego, podziękowania należą się Jackowi i Peggie Dargotzom i całemu personelowi”Red Sails Inn”. Za niewyczerpaną cierpliwość do mnie i wskazówki dotyczące kobiecej mentalności dziękuję mojej żonie, Leah. Wobec wszystkich wymienionych osób i tych, których mogłem pominąć, mam dług wdzięczności za pomoc i rady, które – mam nadzieję – pozwoliły mi stworzyć wiarygodną historię. Za wszelkie niedociągnięcia na tym polu ponoszę wyłączną odpowiedzialność. Dla Leah 1 Mogę dokładnie określić, kiedy podjąłem decyzję: jednego z tych upalnych sierpniowych tygodni, gdy termometr dziesiątego dnia z rzędu wskazywał ponad trzydzieści stopni. Nawet wilgotność była wysoka – rzecz niezwykła jak na stolicę stanu. Wysiadła mi klimatyzacja w samochodzie, a o 18.15 ruch na autostradzie międzystanowej został zablokowany, bo z przewróconego TIR-a, wysypał się transport pomidorów w drodze do fabryki Campbell. Wszystko wskazywało na to, że nie zdążę na czas odebrać Sary od opiekunki. Była to mimo wszystko spontaniczna decyzja. Dziesięć minut po powrocie do domu zadzwoniłem do znajomego agenta nieruchomości i zadałem mu krytyczne pytanie:”Ile mogę dostać za dom? Przyjedziesz go wycenić?" Rynek nieruchomości rozgrzewał się – podobnie jak pogoda – więc pod tym względem wybrałem dobry moment. Sara miała wakacje. Była w tym dziwnym okresie przejściowym między podstawówką a gimnazjum i czekająca ją zmiana wcale jej nie cieszyła. Jej najlepsze przyjaciółki, rówieśniczki-bliźniaczki, mieszkały w południowej części stanu. Ich matkę poznałem prawie trzy lata temu w trakcie seminarium prawniczego, na którym oboje wystąpiliśmy. Susan McKay z córkami mieszkała w San Diego. Często się widywaliśmy dzięki moim comiesięcznym wizytom w San Diego i spotkaniom nad Zatocą Morro, gdzieś w połowie drogi między naszymi domami. Z jakiegoś niezrozumiałego dla dorosłych powodu dzieciaki od razu się polubiły. W San Diego było chłodno i wietrznie. Tam też dostrzegliśmy obietnicę rodzinnego życia, za którym tęskniliśmy z Sarą od prawie czterech lat. Na początku lipca spędziliśmy z nimi dwa tygodnie, częściowo w Ensenada na południe od granicy. W tym czasie włamano się do domu Susan, ale mimo to zakochałem się w zapachu słonego powietrza i słonecznych refleksach tańczących na powierzchni oceanu w Coronado. Siedzieliśmy z Susan na plaży, a dziewczynki bawiły się w wodzie. Pacyfik wydawał się bezmiernym, falującym tyglem rtęci. Po czternastu krótkich dniach razem z Sarą pożegnaliśmy się i wsiedliśmy do samochodu. Spojrzałem na córkę i wiedziałem, o czym myśli: Po co wracamy do Sacramento? Co na nas tam czeka? Zwerbalizowanie tych myśli zabrało jej godzinę. Kiedy już to zrobiła, miałem przygotowaną chłodną i logiczną odpowiedź, jak przystało na ojca. – Mam tam pracę. Muszę wrócić. – A tutaj nie mógłbyś załatwić sobie pracy. – Zorganizowanie praktyki prawniczej zajmuje dużo czasu. To nie jest takie proste. – Jedną już założyłeś. Mógłbyś zrobić to jeszcze raz. Poza tym sam mówiłeś, że mamy teraz pieniądze. Musiałem przyznać jej rację. Osiem miesięcy wcześniej zarobiłem mnóstwo kasy na sprawie cywilnej o odszkodowanie przed sądem przysięgłych. Decyzja sądu była dla mnie i Harry'ego Hindsa jak wygrana w kasynie przy”jednorękim bandycie". Wyciągnęliśmy z firmy ubezpieczeniowej osiem milionów dolarów. Tak się dzieje, gdy oskarżony bije się o niesłuszną sprawę. Teraz wdowa z dwójką dzieci jest finansowo zabezpieczona, a Harry'emu i mnie dostało się spore honorarium, nawet po odliczeniu podatku. Mimo to zlikwidowanie praktyki byłoby ryzykownym posunięciem. – Rozumiem, czujesz się samotna – powiedziałem do córki. – Ja jestem samotna. Spojrzałem na córkę. Patrzyła na mnie z fotela pasażera oczami skrzywdzonej sarny, z aparatem na zębach i z długimi brązowymi włosami i czekała na sensowną odpowiedź. Ale ja jej nie miałem. Kiedy umarła moja żona Nikki, zostawiła w naszym życiu pustkę, której nigdy nie zdołałem wypełnić. Przez całą drogę powrotną do Sacramento dręczyło mnie pytanie: Co na nas tam czeka? Skorumpowane władze i nieznośne letnie upały w stolicy nie działały zachęcająco, za to przywoływały liczne bolesne wspomnienia. Nawet teraz nie potrafiłem wymazać z pamięci roku, kiedy chorowała Nikki. W niektórych zakamarkach domu wciąż widziałem jej twarz. Pary, z którymi się przyjaźniliśmy, nie miały już nic wspólnego z samotnym wdowcem wchodzącym w wiek średni. A teraz mojej córce zachciało się nucić to wszystko w diabły. W poniedziałek rano w ostatnim tygodniu sierpnia wezwałem Harry'ego do mojego biura. Był czas, gdy Harry Hinds należał niegdyś do śmietanki adwokatów w mieście i brał udział w procesach z pierwszych stron gazet. Piętnaście lat temu przegrał sprawę karną i jego klient skończył w stanowej komorze gazowej. Od tej pory to już nie był ten sam Harry Hinds. Gdy otwierałem praktykę w budynku, w którym Harry miał swoje biuro, zajmował się obroną pijanych kierowców i po godzinach rozpaczał razem z nimi w barach. Przyszedł mi z pomocą podczas sprawy Talii Potter i już został. Specjalnością Harry'ego jest przedzieranie się przez gąszcz dokumentów mnożących się podczas każdego procesu. Ma umysł jak stalowe wnyki i twierdzi, że papierkowa robota przypomina”grzebanie w gównie w poszukiwaniu kwiatów". Jest jedynym znanym mi człowiekiem, który jeszcze gorzej ode mnie znosi porażki. Nie miałem serca mu powiedzieć, że opuszczam stolicę, więc zmyśliłem historyjkę o planach otworzenia nowej filii kancelarii. Zaskoczył mnie. Miał tylko jedno pytanie: gdzie? Gdy odpowiedziałem, rozbłysły mu oczy. On też chyba dojrzał do przeprowadzki. Nowa praktyka w nowym miejscu, łagodny szum Pacyfiku, drinki na jachcie, może kolejna lukratywna sprawa w sądzie i uroki lenistwa. Zobaczył oczami wyobraźni, jak sączy pinakoladę i z werandy w Del Coronado ogląda jachty, które unoszą się na falach oceanu. Harry ma bujną wyobraźnię. Zatrudniliśmy wspólnika, żeby zajął się sprawami w stołecznym biurze. Harry i ja nie byliśmy gotowi spalić wszystkich mostów. Mieliśmy na zmianę odwiedzać stare biuro i trzymać w garści obydwie kancelarie do czasu, gdy będziemy mogli na dobre przenieść się na południe. W tych miesiącach Susan odgrywała kluczową rolę zastępczej matki dla Sary. Zostawiałem z nią córkę na całe tygodnie. Kiedy dzwoniłem do domu Susan, trudno było nawet ściągnąć Sarę do telefonu. A gdy w końcu podchodziła, rozbawienie i oschłość słychać było w jej głosie podpowiadały mi, że przeszkadzam. Po raz pierwszy od pięciu lat, od śmierci Nikki, nasza córka znów stała się beztroskim dzieckiem. Susan, rozwiedziona ciemnowłosa piękność, jest ode mnie siedem lat młodsza. Ma delikatne rysy i niewinny wygląd dziecka, a do tego umysł wojownika. Od ośmiu lat Susan jest przewodniczącą Departamentu ds. Przestępstw Przeciw Dzieciom w San Diego. Ta instytucja, bada oskarżenia o molestowanie dzieci i składa w biurze prokuratora okręgowego i w sądach wnioski dotyczące opieki nad dziećmi. Susan wykonuje tę pracę od ośmiu lat, choć nazwanie jej powołania pracą to jak nazwanie średniowiecznych krucjat pielgrzymkami do Ziemi Świętej. Susan pracuje z prawdziwym zapałem. Dzieci są jej życiem. Wczesny rozwój dziecka, to jej specjalność, a hasło”Ratować dzieci" stało się jej okrzykiem bojowym. Widujemy się od ponad dwóch lat, ale nawet teraz, w San Diego, nie mieszkamy razem. Przeprowadziłem się na południe, żeby być bliżej niej, ale po licznych rozmowach postanowiliśmy, że nie zamieszkamy razem. Przynajmniej na razie. Jakieś niepisane prawo niezależności nakazywało nam utrzymywać oddzielne domy. Odnoszę wrażenie, że spędzamy coraz więcej czasu ze sobą – to znaczy, kiedy nie jeżdżę z powrotem do stolicy. Ten węzeł gordyjski zostanie przecięty, gdy tylko razem z Harrym zdobędziemy na południu odpowiednią klientelę. Dlatego właśnie dzisiaj odnawiam starą znajomość. Jonah i Mary Hale siedzą po drugiej stronie biurka. Jonah postarzał się od naszego ostatniego spotkania. Mary wygląda tak samo. Inne uczesanie, ale przez dziesięć lat nie zmieniła się zbytnio. Ostatnio widzieliśmy się jeszcze przed śmiercią Bena i procesem Talii. Całe wieki temu. Jonah był jednym z moich pierwszych klientów w prywatnej praktyce, niedługo po tym, jak opuściłem biuro prokuratora okręgowego, w którym zdobywałem ostrogi. Skierowano go do nowego pracownika w gabinecie na końcu korytarza. Wtedy Jonah był zapracowanym żonatym mężczyzną po pięćdziesiątce z nastoletnią córką. Zbliżał się do emerytury, do której próbowano go nakłonić wbrew jego woli. Pracował w stolicy na kolei, w dogorywającej fabryce lokomotyw. Po latach pracy na twardym betonie i dźwigania części maszynowych Jonah miał chroniczne problemy z kręgosłupem i kolanami. Więc gdy kolej planowała zwolnienia, był jednym z pierwszych kandydatów. Nawet teraz chodzi o lasce, choć jest dużo wytworniejsza od tej, z którą go wtedy widywałem – drewnianej, z rzeźbioną rączką. – Nogi z wiekiem sprawują się coraz gorzej – mówi i porusza się w fotelu, żeby usiąść jak najwygodniej. – Ale widzę, że z uśmiechem jak dawniej wszystko w porządku – stwierdzam. – A to dlatego, że znalazłem starego przyjaciela. Mam tylko nadzieję, że będziesz mi mógł pomóc. Jonah może się pochwalić wyglądem starzejącego się Hemingwaya – wszystkie zmarszczki są tam, gdzie powinny. Choć jest niepełnosprawny, nie przybrał na wadze. Ma opaloną twarz otoczoną burzą siwych włosów, krótko przystrzyżoną brodę i szare, głęboko osadzone oczy. Jest dobrze ubranym mężczyzną o dość surowym wyglądzie. Pod kaszmirową sportową kurtką nosi ciemną wełnianą kamizelkę i jasne spodnie. Na przegubie ma złoty zegarek wielkości ostrygi. – Dawniej nie byłoby go stać na”rolex". Przedstawiam go Harry'emu. – Dużo o panu słyszałem – mówi Harry. Jonah tylko się uśmiecha. Już się do tego zdążył przyzwyczaić: ludzie podchodzą, klepią go po plecach i prawią mu komplementy. – Kiedy wygrywa się w LOTTO – informuje Harry'ego – wszystkim wydaje się, że to twoja zasługa. – No przecież kupił pan kupon – mówi Harry. – Tak. I czasami żałowałam, że to zrobił – odzywa się Mary. – Pieniądze mogą być przekleństwem– stwierdza Jonah. Chyba mówi poważnie. Jonah zdobył największą wygraną w loterii stanowej: osiemdziesiąt siedem milionów dolarów. Kupił szczęśliwy los pięć lat po procesie, który dla niego wygrałem, zapewniając mu rentę inwalidzką w wysokości dwadzieścia sześć tysięcy dolarów rocznie plus opiekę medyczną do końca życia. – Nie mogłem uwierzyć, gdy w książce telefonicznej zobaczyłem twoje nazwisko. Powiedziałem Mary, że to albo ty, albo twój dzieciak. Ilu może być Paulów Madrianich? W dodatku prawników? – On jest jedyny w swoim rodzaju – potwierdza Harry. – Takich już nie produkują. – No to co możemy dla was zrobić? – pytam. – Chodzi o naszą córkę – wyjaśnia Jonah. – Chyba nie poznałeś Jessiki. – Chyba nie. – Na policji powiedzieli mi, że to nie przestępstwo. Dasz wiarę? Porwała moją wnuczkę, a oni twierdzą, że to nie przestępstwo. Że nie mogą się mieszać. – Porwała? – pytam. – Nie wiem, jak to można inaczej nazwać. Przez ponad trzy tygodnie, już prawie miesiąc biegam jak kurczak z obciętą głową. Byłem na policji. Potem wynajęliśmy prawnika. – Jest jeszcze jakiś prawnik? – Tak, ale jest bezradny. Podobno nikt nic nie może zrobić. – Spokojnie. Powiedz, co się stało. – Moja wnuczka Amanda ma osiem lat. Mieszkała z nami, to znaczy z Mary i ze mną, niemal od dnia, w którym przyszła na świat. – Jest dzieckiem waszej córki? – Jessica ją urodziła, jeśli o to ci chodzi. Nie jest jak to się mówi”dobrą matką". Miała problemy z narkotykami. Ciągle ją aresztowali. – Przerywa, żeby popatrzeć na Harry'ego i na mnie. – Prawda jest taka, że spędziła dwa lata w zakładzie karnym dla kobiet w Corona. Więzienie stanowe. Harry unosi pytająco brwi i zanim ubiera pytanie w słowa, Jonah odpowiada. – Za narkotyki. Przyłapano ją na transporcie pewnej ilości kokainy przez granicę dla handlarza w Meksyku. Bóg raczy wiedzieć, gdzie ona poznaje tych ludzi. Opłaciliśmy jej adwokata. Zawarła coś w rodzaju umowy z rządem federalnym, żeby mogła odsiedzieć karę w zakładzie stanowym, a nie w więzieniu federalnym – niby chciała być bliżej Amandy. Prawda jest taka, że nigdy nie interesowała się Mandy. Tak ją nazywamy z Mary. Sięga za pazuchę płaszcza i wyciąga niewielki skórzany futerał, który wygląda na pudełko do przechowywania drogich wiecznych piór. Trzyma w nim cygara. – Pozwolicie? Mary rzuca mu pełne dezaprobaty spojrzenie. Zwykle mój gabinet należy do strefy dla niepalących, ale tym razem robię wyjątek. Częstuje mnie, ale odmawiam. Za to Harry przyjmuje cygaro. – Lekarz mówi, że nie powinienem palić. To mój jedyny nałóg, nie licząc łódki i wędkowania. A wy czasem wypływacie? – pyta. – Łowicie ryby? Kręcę głową. Jonah unika bolesnego tematu. – Powinniście spróbować. Uspokaja duszę. Zabiorę was na”Amandzie". – Słowa przez chwilę więzną mu w gardle. – Nazwałem łódkę imieniem wnuczki. Uwielbiała wypływać na ryby. – Skończ już z tymi rybami – wtrąca się Mary. – Nasza córka chciała pieniędzy. Zawsze ich potrzebowała. Ten kupon był przekleństwem. Gdyby nie on, zostawiłaby Amandę w spokoju. Zostawiłaby ją z nami i żyła dalej jak dotąd. Ale gdy pojawiło się tyle pieniędzy … stały się dla niej też pewnego rodzaju narkotykiem. – Wyszła z więzienia i przyszła do mnie po pieniądze. Powiedziała, że chce założyć interes. Ja na to, że nic jej nie dam. Wiedziałem, że pieniądze pójdą na narkotyki, trafią w żyłę albo do nosa. Albo do kieszeni jednego z tych żebraków, z którymi regularnie się puszczała. Jeśli chodzi o mężczyzn gust mojej córki pozostawia wiele do życzenia. Jest zbyt ładna, żeby jej to wyszło na dobre. Wyciąga portfel z wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyłuskuje z niego zdjęcie. Podaje mi je przez biurko. – Była obcięta jak Meg Ryan, ta aktorka. Wszyscy jej mówili, że jest do niej podobna. Spoglądam na zdjęcie. Mówili prawdę. Jessica jest apetyczną blondynką. Ma krótko obcięte, postrzępione włosy. Jej najbardziej ujmującą cechą jest uśmiech. Gdyby się nim sugerować, wskazywałby, że jest zwykłą dziewczyną z sąsiedztwa. Dżinsy wyglądają, jakby były szyte na miarę, a bluzka nie pozostawia wiele dla wyobraźni. Od tyłu obejmuje ją chłopak w skórzanej kamizelce i bez koszuli. Na jednym ramieniu widzę tatuaż i choć zdjęcie nie jest zbyt wyraźne, mogę sobie wyobrazić ślady po igle na przedramieniu. – Jessica zawsze wiązała się z wytatuowanymi nieudacznikami – ciągnie dalej Jonah. – Z nierobami, którzy nie schodzą z motorów. Znasz ten typ. – Patrzy na mnie przez zasłonę dymu i znowu się zaciąga. – A to jest Mandy – Jonah podaje mi drugą fotkę. Mandy w szkolnym mundurku. Włosy ma związane w koński ogon z opadającymi po bokach kosmykami. – Mandy ma teraz trochę dłuższe włosy – mówi Mary. – Tak przynajmniej mi się wydaje. Chyba że je obcięli. – Na policji powiedzieli nam, że czasem tak robią. Przebierają je za chłopców. Więc zdjęcie w gazecie nic nie daje – informuje Jonah. Harry przygląda się zdjęciu Jessiki okiem znawcy. – Ile ma lat? – Dwadzieścia osiem. Jeśli dożyje trzydziestki, to będzie cud. Dlatego musimy odzyskać Mandy. Matka każdą noc spędza z innym facetem. Niektórzy z nich, to prawdziwe szumowiny. – A ojciec dziewczynki? – pyta Harry. – Wiem tyle co wy – mówi Jonah. – Żaden się nie zainteresował dzieckiem, a Jessica nie rozmawiała o tym. – Kto sprawuje prawną opiekę nad dzieckiem? – pytam. – Gdy trafiła do więzienia, nam przyznano prawo opieki. Najpierw tymczasowo, potem na stałe. Ale nie przyszło nam z tego nic dobrego. – Jessica zainteresowała się Mandy dopiero wtedy, gdy wygrałem w LOTTO. Wyrażała się jasno. Chciała pieniędzy, a Mandy była monetą przetargową. Ostrzegła, że jeśli jej nie zapłacę, odbierze nam Mandy zaraz po wyjściu na wolność. Zaproponowałem, że kupię jej dom. Oczywiście nie zapisałbym go na nią. Aż tak głupi nie jestem. Przy pierwszej okazji sprzedałaby go, zainkasowała pieniądze i zniknęła. Obiecałem za to, że urządzę ją w ładnym domu niedaleko od nas. Że będę jej pomagać. Ale ona nie chciała o tym słyszeć. Stwierdziła, że byłaby za bardzo od nas zależna. – Więc złożyliście wniosek o przyznanie wam prawa stałej opieki? – pyta Harry. – Tak. Poszliśmy do sądu. Mieliśmy już wtedy sporo listów od Jessiki z zakładu karnego. Była zbyt nieostrożna. W listach groziła, że jeśli nie zapłacimy, odbierze nam dziecko. W sądzie nie postawiło jej to w korzystnym świetle. Jessica miała prawo zabrać dziecko, ale sąd dostrzegł, co się dzieje. Traktowała córkę jak rzecz zostawioną w lombardzie. Dostanie za nią pieniądze, a gdy już je upłynni, wróci po więcej. – Rozumiem, że Jessica jest już na wolności? – pyta Harry. – Wyszła sześć miesięcy temu – wyjaśnia Jonah. – Dwudziestego trzeciego stycznia. Dokładnie pamiętam ten dzień, bo przyszła do nas do domu. Była jakaś zmieniona. Wyglądała inaczej. – Więzienie wyciska swoje piętno – mówię. – Nie. To nie to. Nie była naćpana. Od lat nie widziałem, żeby wyglądała tak dobrze. – Pobyt w więzieniu widocznie jej posłużył – domyśla sie Harry. – Chyba nauczył ją trochę dyscypliny. Dał jej jakiś cel. Tyle że skupiła się nie na tym, co trzeba – mówi Jonah. – Była dobrze ubrana. Nic eleganckiego. Spodnie i sweter. Na nosie miała nowe okulary w drucianych oprawkach. Wyglądała prawie jak jakaś intelektualistka. Chciała się zobaczyć z Mandy. Co mogliśmy zrobić? – Pozwoliliście jej? – W salonie w naszym domu – mówi. – Mandy tak rzadko widywała się z matką, że nie wiedziałem, jak zareaguje. Gdy Jessica weszła do pokoju, Mandy wyglądała, jakby ktoś wypuścił z niej powietrze. – Jonah wzdycha. – Tego dnia w salonie miałem wrażenie, jakby ktoś wydzierał mi serce z piersi. Później przez kilka dni Mandy bolał brzuszek od stresu jakim była wizyta matki i faktu, że pojawiła się znowu w jej życiu. Razem z Mary pomyśleliśmy, że dobrze by im zrobiło, gdyby spędziły ze sobą trochę więcej czasu, poznały się, przyzwyczaiły do siebie. Ale Jessica wróciła do dawnych nawyków. Zaczęła manipulować dzieckiem. Chciała zabrać ją do domu, gdziekolwiek to było. – Pewnie w jakimś przytułku – mówi Harry. – Tam zwykle trafiają po wyjściu z pudła. – Nie zgodziliśmy się. Nie było takiej możliwości. Jessica spojrzała mi prosto w oczy. Powiedziała, że odzyska córkę, choćby nie wiem co. Że nie mam prawa jej zatrzymywać. Miała czelność po tym, jak porzuciła dzieciaka na prawie osiem lat. Powiedziała, że będzie walczyć. Jeśli to konieczne, w sądzie. A jeśli będzie musiała, poza sądem. – I co? – pytam. – Poszła do sądu. Zdobyła zgodę na odwiedziny. Wtedy zaczęły się kłopoty. – Jakie kłopoty? – pyta Harry. – Jessica mogła zabierać Mandy na weekendy. Dwa weekendy w miesiącu. Odbierała ją w piątek wieczorem i przywoziła w niedzielę po południu. Przez pierwszy miesiąc wszystko było w porządku. Raz na początku listopada wróciły w niedzielę bardzo późno. Była prawie północ. Z każdym weekendem odwoziła ją coraz później. Jakby próbowała mnie wysondować. – Czemu nie poszedłeś do sądu? – Prawnik powiedział, że jeśli nie mam na nią czegoś mocnego, poważnego naruszenia warunków odwiedzin, sąd co najwyżej wystosuje ostrzeżenie. Powiedział, że to tylko pogorszy sprawę. Prawnik Jonaha miał rację. – No i wreszcie trzy tygodnie temu w ogóle nie przywiozła Mandy. Odchodziliśmy od zmysłów. Zadzwoniłem pod numer, który nam zostawiła. Powiedziano nam, że się wyprowadziła. Nie wiedzieli gdzie. Zadzwoniliśmy na policję. Usłyszelismy, że nie mogą nic zrobić, jeśli nie posiadamy dowodu na popełnienie przestępstwa. Powiedzieliśmy, że sąd przyznał nam opiekę nad dzieckiem. Kazali nam iść do sądu i zwrócić się do sędziego, żeby ukarał ją za pogwałcenie rozporządzenia sądu. – Ale przywiozła ją? – pyta Harry. Jonah kiwa głową. – W poniedziałek o dziesiątej rano przez frontowe drzwi wchodzi Mandy, a za nią Jessica. Jak gdyby nigdy nic. I nie były same. – Jeden z facetów Jessiki? – zgaduje Harry. Jonah kręci głową. – Kobieta. – Jaka kobieta? – pytam. Jonah wydobywa z kieszeni wizytówkę i podaje mi ją. Czytam wydrukowane pogrubioną kursywą litery. Forum Obrony Kobiet Poniżej większymi literami: Zolanda”Zo" Suade PRZEWODNICZĄCA – Ledwie się przywitała, od razu na mnie wsiadła – relacjonuje Jonah. – Ta kobieta. Mówi, że wszystko o mnie wie. Tylko dlatego, że wygrałem na loterii i mam mnóstwo pieniędzy, wydaje mi się, że mogę robić wszystko, że mogę ukraść córce dziecko. Mówię jej o nakazie sądowym. A ona na to, że jest nic nie wart. Sądy są prowadzone przez mężczyzn dla mężczyzn, mówi, a ona nie uznaje nakazów sądowych i że jeśli wiem, co dla mnie dobre, po prostu oddam Mandy matce. Wtedy byłem już gotów zdzielić tę krowę w mordę. – Jonah zerka na Harry'ego. – Przepraszam za mój język, ale byłem gotów ją zabić. – Kazałem jej wyjść – mówi dalej. – Odmówiła. Wyjdą, mówi, gdy przyjdzie na to czas. W końcu zagroziłem jej, że wezwę policję i Mary zaczęła podchodzić do telefonu. Wtedy ta cała Zolanda … – Jonah wypowiada jej imię, jakby było słowem na cztery litery. – Wtedy dopiero postanowiła wyjść. Najpierw jednak powiedziała mi, że mam do wyboru: albo dobrowolnie oddam Mandy, albo ją stracimy. Tak czy inaczej, mówi, Jessica odzyska swoje dziecko. – Wyszła? – Tak, razem z Jessiką. Trząsłem się jak w febrze. Gdybym wtedy miał to w ręku – podnosi laskę – chyba bym ją walnął. Rozłupałbym jej głowę jak łupinę orzecha. Na szczęście nie zrobiłem tego. Amanda płakała. Stała tam i wszystkiego słuchała. Nie lubi sprzeczek, kłótni. Nie znosi tego. Dostaje bólów brzucha. A tu ja wrzeszczę na jakąś obcą kobietę, która grozi, że ją zabierze. Od razu dzwonię do prawnika – kontynuuje. – Ale mówię ci Paul, ten facet nie dorównuje ci do pięt. W każdym razie mówię mu, o co chodzi i gdy tylko wymieniam imię tej baby, tej Zolandy, od razu pyta, gdzie jest wnuczka. Mówię mu, że stoi przy mnie. Nie odpowiada, ale słyszę w słuchawce, że odetchnął z ulgą jakby zbudził się zlany potem z koszmarnego snu. Pytam więc go, kim jest ta diablica.”Może i nie jest diablicą – odpowiada – ale ma klucze do piekła." Kazał nam zwrócić się do sądu, i to szybko, do końca tygodnia. I niech się dzieje co chce, ale nie wolno mi oddawać Amandy córce na weekend. Nawet jeśli zjawi się szeryf z nakazem sądowym, mam go zwodzić, aż on zdoła ukryć Amandę. To nas porządnie zaniepokoiło. Mary odchodziła od zmysłów. Możesz sobie wyobrazić. – Oczywiście – zapewniam go. – Słyszałeś kiedyś o tej kobiecie? – pyta. Kręcę głową. – No ale jestem nowy w tym mieście. – Podobno głośno o niej też poza San Diego – informuje mnie. – Pisano o niej w całym kraju. – Nie czytałem. Ale to w końcu nie moja działka. Prawo rodzinne. – Słowa tego prawnika okazały się … jak to się mówi? – Jonah szuka słowa, nie może sobie przypomnieć. – Prorocze? – podpowiada Harry. Jonah strzela palcami z ręką wspartą na lasce. – No właśnie. Stosowaliśmy wszelkie środki ostrożności. Podwoziliśmy Mandy do szkoły i odbieraliśmy ją. Wszędzie ją woziliśmy. Powiedzieliśmy nauczycielom, że nie wolno jej opuszczać terenu szkoły z nikim oprócz mnie i Mary. Nie przewidzieliśmy, że to stanie się w naszym domu. Cztery dni temu Mary zawiozła mnie na umówioną wizytę u lekarza. – A Amanda? – Została w domu z opiekunką, młodą dwudziestokilkuletnią dziewczyną. Od dawna dla nas pracowała. Co mogło się stać? W piątek mieliśmy stawić się w sądzie. Prawnik powiedział nam, że mamy szansę przeforsować poprawkę, żeby wizyty Jessiki odbywały się tylko w naszym domu, pod naszym nadzorem. – Córka pewnie czekała przed domem – mówi dalej. – Dziesięć minut po naszym odjeździe zjawia się przy drzwiach. Jest sama. Chce się widzieć z Mandy. Opiekunka tłumaczy, że dostała wyraźne polecenie, żeby nikogo nie wpuszczać. Jessica jest wytrawną oszustką. Mówi, że północ, to południe, posyła ten swój słodki uśmieszek i w dziewięciu przypadkach na dziesięć ludzie jej wierzą. Jest spokojna, rozsądna, dobrze ubrana. Mówi opiekunce, że przyjechała z drugiego końca miasta, żeby powiedzieć Amandzie o prezencie-niespodziance dla babci. Urodziny Mary są za osiem miesięcy. Nieważne, matka i córka mają swój wielki sekret. Opiekunka nie wie, co robić. Powtarza Jessice, że dostała odpowiednie polecenia. Jessica okazuje rozsądek i zrozumienie. Znacie tę gadkę. Że niby za nic nie chciałaby wpakować jej w kłopoty. Że zadała sobie mnóstwo trudu, żeby tu przyjechać. Jasne, nic nie szkodzi, będzie musiała przyjechać później. – Więc dziewczyna ją wpuszcza – ciągnie dalej. – Jessica prosi o kawę. Opiekunka wychodzi do kuchni. Nie było jej przez trzy minuty. – Podnosi do góry trzy palce. – Tyle wystarczyło. Wróciła do salonu, ale ich już tam nie było. Ani Jessiki, ani Amandy. Wyjrzała przez okno i zdążyła jeszcze zauważyć samochód, który cofał się podjazdem z piskiem opon. Prowadził jakiś mężczyzna. Drugi zajmował miejsce pasażera. Z tyłu siedziały dwie osoby. – Jessica i Amanda – zgaduje Harry. Jonah kiwa głową. – Od tamtej pory nie widzieliśmy ich. – Opiekunka zapamiętała numery rejestracyjne? – pytam. Jonah kręci głową. – Potrafiła tylko opisać wóz. Dwudrzwiowy ciemny sedan. – A kierowca? – Nie widziała go dobrze. Wszystko działo się tak szybko. Ale na pewno maczała w tym palce ta baba. Ta cała Zolanda Suade. – Niech zgadnę – mówię. – W dniu, w którym zginęły, opiekunka jej nie widziała? – Nie. Ale któż inny mógłby za tym stać? Przecież sama powiedziała, że odbierze nam Mandy. Jest jeszcze coś. Mój prawnik twierdzi, że Suade prowadzi organizację, która się w tym specjalizuje. – W czym? W porywaniu dzieci? – pyta Harry. – Tak. Zrobiła już to kilka razy. Nikt nie może jej powstrzymać. Ani FBI, ani policja. – Dlaczego do cholery? – dopytuje się Harry. Ubiegam Jonaha i odpowiadam na pytanie Harry'ego. – Bo podczas uprowadzenia wykorzystuje jednego z rodziców. Jonah wyciąga palec w moją stronę, jak gdyby chciał powiedzieć:”No właśnie". – Dlatego nie chcą się mieszać. Mówią, że formalnie rzecz biorąc, to nie jest porwanie. Pogwałcenie nakazu sądowego – może, ale nie porwanie. – No to mamy sprawę cywilną – mówię. – Zgadza się – przyznaje Jonah. – Ale to jeszcze nie wszystko. Przewieźli ją przez granicę do Meksyku. – Skąd o tym wiesz? – Powiedział mi o tym prawnik. Twierdzi, że tak samo było z innymi dziećmi. Wywozi je gdzieś na półwysep Kalifornijski, ale nie wiadomo, gdzie dokładnie. – Dlaczego to robi? – pyta Harry. – Co z tego ma? – Jest świrniętą feministką – wyjaśnia Jonah. – Ma problemy z facetami. Więc założyła tę organizację i pomaga rozwydrzonym babom i ich dzieciom. Prowadzi swoją własną krucjatę. Tyle że tym razem połamie sobie zęby. Zniszczę sukę. – Gdy wypowiada te słowa, zauważam na jego skroni nabrzmiałą żyłę. Przestraszyłem się, że pęknie mu w mózgu jakieś duże naczynie i padnie mi tu na biurko. – Ale jak ja mogę wam pomóc? – pytam. – Chciałbym, żebyś odnalazł moją wnuczkę. – Potrzebujesz detektywa, a nie prawnika. – No to wynajmij jakiegoś. Najlepszego – słyszę. – Ale chcę, żebyś wszystkim kierował. Mam do ciebie zaufanie. – Będziesz mi płacił, a ja niewiele mogę. Potrzebujesz informacji, a zdobędzie je dla ciebie detektyw. Nie wynajmuje się elektryka do naprawy hydrauliki. – Chyba że w wodzie są przewody pod prądem – odpowiada Jonah. – Rozmawiałem już z poprzednim prawnikiem o wynajęciu detektywa. Powiedział, że marnowałbym tylko czas. Suade jest zbyt ostrożna. Zaciera ślady. Dzwoni z budek telefonicznych. Nigdy nie jeździ tam, gdzie ukrywają się matki z dziećmi. Wysyła kurierów. Zupełnie jak w konspiracji. – Jeśli tak jest, co ja mogę? – Potrzebuję kogoś, kto weźmie się za jej organizacje. Ściągnie ją do sądu. Możesz ją pozwać. Te organizacje są tylko przykrywką dla jej działalności. To tylko jedna z nich – Podnosi wizytówkę z jej nazwiskiem. – Ma kilka innych. Ściąga datki od ludzi, którzy wierzą w jej sprawę. Przyjrzyj się im. Pozbaw ją funduszy. Przyciśnij policję i sądy, żeby zmusili ją do mówienia. Zapłacę. Zapłacę za wszystko, co chcesz. Pieniądze nie są żadną przeszkodą. Chcę tylko odzyskać wnuczkę. Spoglądam na Harry'ego. W tej chwili martwię się głównie o to, czy nie będę przyjmował pieniędzy za pozorną pracę. – Nie mogę się do niczego zobowiązać – mówię. – Naprawdę prawnik nie ma tu nic do roboty. Poza pogwałceniem nakazu sądowego w sprawie opieki nad dzieckiem. – No to zacznij od tego. – Nie mamy bezpośrednich dowodów, że w sprawę była zamieszana ta kobieta, Zolanda Suade. – Wiesz, że była. Jestem pewien, że była. – To żaden dowód – mówię. – Przyszła do niego do domu. Groziła – przypomina Harry. – No dobrze – przyznaję. – Ale to tylko jego słowo przeciw jej. – Ja też tam byłam – mówi Mary. – Właśnie. Nie zapominaj o Mary – mówi Harry. Jestem w mniejszości. – Możemy zbadać sprawę – dodaje. – Przynajmniej tyle możemy zrobić. Jonah jest zdesperowany i teraz znalazł sprzymierzeńca. Ktoś, kto nie zna Harry'ego, mógłby posądzić go o chciwość. Ale ja znam go lepiej. Jest dobroduszny. Rozwiązanie problemu Jonaha kojarzy mu się z dobrym uczynkiem. Nawet gdyby Jonah był spłukany, Harry podszczypywałby mnie, żeby rzucić się z kopią na ten wiatrak. Fakt, że Jonah ma pieniądze, jest tylko ułatwieniem. – Możemy zbadać sprawę – mówię w końcu. Dokoła widzę uśmiechy i mnóstwo dymu z cygar. 2 Jest spokojne sobotnie popołudnie. Stoję w kuchni przy zlewie i zmywam. Przez okno widzę Susan i dziewczynki na patio wokół basenu. Coronado jest wyspą tylko w pobożnych życzeniach jej mieszkańców. Jest połączona z San Diego ogromnym łukowatym mostem, z którym wyspiarze walczyli przez wiele lat, a który teraz łączy port z zachodnią częścią miasta. Na południe przez ponad dziesięć kilometrów, aż do miejscowości nad South Bay i dalej do granicy z Meksykiem ciągnie się nad Pacyfikiem piaszczysty pas zwany Silver Strand. Razem z Sarą przyłączyliśmy się w Coronado do uchodźców uciekających przed dwudziestym pierwszym wiekiem. Nasz dom nie jest duży. Stoi przy J Avenue niedaleko Alamenda. Parterowy biały budynek z urokliwym dachem, białymi gipsowymi ścianami i mnóstwem małych okienek. Tutaj razem z Sarą staramy się stworzyć domową atmosferę. Próbujemy ją odbudować w nowym obcym mieście bez Nikki. Dom oddzielony jest od ulicy wysokim żywopłotem z winorośli. Jest tam biały maszt z amerykańską flagą, która przykuła uwagę Sary. Ja zwróciłem uwagę na kamuflujące zalety żywopłotu. Dalej na południe stoją większe i droższe domy, niektóre przypominają rezydencje, a na Ocean Boulevard są to prawdziwe pałace. Kilka przecznic dalej wznosi się rozsławiony przez Marilyn Monroe Del Coronado Hotel, gdzie kręcono sceny z Florydy do”Pół żartem pół serio." Nadal jest elegancki i bardzo drogi. Kupiliśmy ten dom, bo spodobał się Sarze, przypominał jej górską chatkę i cieszyła się z małego basenu o opływowych kształtach. Dzisiaj czymś mniejszym jest tylko bikini Susan. Tyle materiału ledwie starczyłoby na przepaskę na oko dla pirata. Susan odpoczywa na leżance po drugiej stronie basenu. Od czasu do czasu sączy mrożoną herbatę z wysokiej szklanki i czyta. Jest nienasyconym czytelnikiem. Przy lunchu pożarła poranną gazetę, a teraz ślęczy nad papierami z pracy. Susan jest niewolnicą swojej pracy. Szklanka spada mi do zlewu, ale na szczęcie nie tłucze się w wodzie. Nie myślę o zmywaniu. W tej chwili mój wzrok skupiony jest na Susan. Jest wysportowana, ma opalone i zahartowane jak najlepsza stal ciało; długie, wysmukłe nogi i ani grama tłuszczu, który spala niemal codziennie na siłowni z sumiennością mnicha. Susan McKay mogłaby zdobywać laury na zawodach kulturystycznych, choć na pewno nie można jej zarzucić braku kobiecości. W marzeniach widzę siebie na plaży, a ona ratuje mnie przed jakimś zbirem chcącym sypnąć mi piaskiem w twarz. Jest wysoka, tylko kilka centymetrów niższa ode mnie, ma łabędzią szyję, wydatne kości policzkowe i ciemne włosy ścięte dramatycznie krótko z przedziałkiem z lewej strony, tak jak się czeszą modelki. Doświadczyłem na własnej skórze, że ma też ogniste usposobienie Latynoski, które kłóci się nieco z jej szkockim nazwiskiem. Nazwisko, to jedyna nie licząc dwóch córek pozostałoiść po jej trzynastoletnim małżeństwie. Przez wzgląd na dzieci nie odrzuciła nazwiska męża. Nazwisko panieńskie Susan to Montoya. Urodziła się w San Diego. Jej rodzina mieszka w tym mieście od tylu pokoleń, że stracili już rachubę. Podobno jakiś odległy przodek otrzymał ziemię od króla Hiszpanii. Susan podnosi wzrok znad pliku papierów i przyłapuje mnie na tym, że przyglądam jej się przez okno. Pokazuje ręką, żebym wyszedł. Wykonuję gest, który zdaje się mówić:”za chwilę". Susan uśmiecha się czarująco, ukazując rząd równych białych zębów. Słyszę chichot dzieci w basenie. Zdejmuję ścierkę z ramienia i kładę ją na zlewie obok mokrych, ociekających na suszarce naczyń. Kieruję się do salonu i otwieram rozsuwane szklane drzwi na patio. Teraz słyszę głośniej śmiech dzieci i plusk wody. – Tato, wchodzisz do wody? – Sara trzyma się krawędzi basenu, jej mokre włosy połyskują w słońcu, a krople wody spływają po piegach na twarzy. – Nie. Tata teraz wmasuje mi trochę kremu – odzywa się Susan. Opuszcza już oparcie leżanki i kładzie się na brzuchu. – Potem przyjdziesz popływać? Proooszę – Sara nie ustępuje. – Za minutkę – obiecuję. – Pobawcie się same. Teraz muszę coś zrobić dla Susan. – Powiedziałeś, jakby to była jakaś katorga. – Susan posyła mi szelmowski uśmieszek i rozwiązuje sznurek górnej części kostiumu. Przytrzymując ją jedną ręką, leży na brzuchu. Jej ciało ma złocisty odcień, za który tylko częściowo odpowiedzialne są geny. Znajdujemy się w balsamicznej strefie klimatycznej, nad tropikami, niedaleko krainy wiecznego słońca. Siadam na brzegu leżaka przy nogach Susan, rozsmarowuję na dłoniach trochę kremu Australian Gold i rozgrzewam go przez tarcie. Potem zaczynam nakładać jej krem na ramiona i plecy. – Mmm. – Porusza się zmysłowo i przyciska piersi do miękkiej poduszki. – Już myślałam, że nigdy nie wyjdziesz. Przyjeżdżam do ciebie, oczekuję rozrywek, a ty chowasz się w domu. – Chciałem pozmywać. – Talerze mogą poczekać. Teraz masz mnie masować przez resztę dnia. To twoje nowe zadanie. Poznaliśmy się z Susan trzy lata temu przez naszego wspólnego znajomego. Capital City Bar Association zleciło mi koordynację sympozjum z prawa karnego: dwustu pocących się prawników w gorącej sali balowej hotelu zdobywało zaliczenia, żeby móc dalej uprawiać ten zawód. Program ten umarł do tej pory pod obcasem sądowych poprawek. Jednym z tematów sympozjum było molestowanie dzieci, prewencja i wykrywanie. Przemawiała Susan. Przedstawił jej mnie współpracownik z mojej kancelarii, a reszta, jak się mówi, to już historia. Przyjechała do stolicy stoczyć walkę z prawodawcami o więcej pieniędzy dla dzieci. Tego wieczora spotkaliśmy się na kolacji, chcąc omówić porządek dzienny sympozjum. Gdzieś pomiędzy koktajlami i sałatką zorientowałem się, że straciłem głowę dla głębi jej spojrzenia i muzyki jej głosu. Zadurzyłem się jak nigdy od czasów młodzieńczych flirtów. Zaiskrzyło między nami coś, czego nie dało się zdefiniować, jakby odpłynęły mi siły pod wpływem jakiejś atakującej zmysły broni, światła świec, iskierek w jej latynowskich oczach, pasji, z jaką wypowiadała się o swojej pracy: misji ratowania porzuconych i molestowanych dzieci. Misja ta była celem jej życia, a jej determinacja i poświęcenie przyprawiały o zazdrość tych, którzy przez życie tylko się prześlizgują. Susan jest przede wszystkim kobietą, która wie, o co jej chodzi. Jest bezpośrednia i czasem może onieśmielać. Moją początkową reakcją było zrodzone z podziwu zauroczenie, z elementem energii erotycznej tlącej się tuż pod powierzchnią. Rzuca mi ukośne spojrzenie spod przymkniętych powiek. Wygląda, jakby zasypiała. Wcieram jej krem w plecy. – Cudownie. Masz czarodziejskie palce. – Co czytasz? – pytam. – Dokumenty ze sprawy Pattersona. Cóżby innego? W ostatnich miesiącach pracę Susan utrudnia coraz głośniejszy skandal w jej własnym biurze. Politycy przyglądają się niektórym praktykom stosowanym przez jej pracowników, którzy przesłuchują dzieci w sprawie domniemanego molestowania. – Chcą nam związać ręce – mówi Susan. Korzystanie z lalek o szczegółowej budowie anatomicznej i sugestywne pytania zadawane pięciolatkom, niektóre zarejestrowane na taśmie wideo, otworzyły puszkę Pandory z problemami politycznymi i prawnymi. Kilkunastu oskarżonych, z których niektórzy już siedzieli za kratkami, zarzuca Departamentowi ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom – w skrócie DPSPD – że bawi się w polowanie na czarownice i manipuluje zeznaniami dzieci, chcąc wzbudzić ogólną histerię. Wszystko po to, żeby ściągnąć większe środki budżetowe i w oczach opinii publicznej pełnić rolę organizacji skutecznie egzekwującej prawo. Butch Patterson, dwukrotnie skazany za molestowanie, stoi na czele tego protestu. Susan jest wściekła. – Lista wykroczeń tego CKLG, czyli”chodzącego kawałka ludzkiego gówna" – mówi Susan – jest dłuższa od Mlecznej Drogi. Zamyka teczkę. – Zabiłabym, żeby móc ci to pokazać – mówi. Nie może, bo dokumenty zawierają poufne informacje chronione prawem. Ujawnienie takich dokumentów przez urzędnika jest przestępstwem określonym w legislaturze stanowej. – Wyobraź sobie – mówi – że na uniwersytecie prowadzone są kursy, finansowane przez podatników, na których osobników takich jak Patterson nazywa się więźniami politycznymi. Członkowie Phi Beta Kappa mówią nam, że powinno się ich zwolnić. Wypuścić na wolność, żeby znów mogli molestować. – Prawo konstytucyjne. Dążenie do szczęścia – przypominam jej. – Nie żartuj na ten temat. – Przepraszam. – Teraz do sprawy chce się włączyć stanowy prokurator generalny – mówi Susan. – Podobno ma nas reprezentować, a tymczasem chce obejrzeć dokumenty i kasety wideo z mojego biura. Nie po to zajęłam się pracą na rzecz dzieci. – Chciałaś pracować z dziećmi. – No to dlaczego spędzam cały mój czas na kolanach przed politykami, którzy zabiegają tylko o popularność? Zjawiają się na miejscu każdej tragedii, żeby załamywać ręce. – Zupełnie jakbyś pracowała z dziećmi – mówię. Śmieje się. – Masz rację. Och, właśnie tutaj – dodaje, poruszając pośladkami i talią. Masuję wskazane przez nią miejsce. – Zawsze możesz zmienić pracę. – Nie. – Susan nie mówi nic więcej. Odwraca głowę w drugą stronę: sygnał, że ten temat został wyczerpany. Wcieram Australian Gold wzdłuż wgłębienia na plecach coraz bliżej dolnej części bikini. Opalona skóra przypomina brązowy atłas. – Ładny kostium – mówię. – Podoba ci się? – Aha. – Musiałam kupić nowy – mówi. – Miałam dwa zapasowe, ale ukradli je. – Susan nawiązuje do lipcowego włamania. – To chyba były jakieś dzieciaki – zastanawia się. – Kto inny zabrałby bieliznę Frederick's of Hollywood i dwa kostiumy kąpielowe? – Jakiś napalony włamywacz, który lubi się przebierać w damskie fatałaszki – wyjaśniam. – Jeden z twoich klientów? – pyta. – Sprawdzę. Wybucha śmiechem. Susan straciła też telewizor, słiżbowego laptopa, trochę elektroniki i karty kredytowe. Nadal walczymy z firmą ubezpieczeniową, zalewając ją podaniami, choć Susan uparła się zająć osobiście sprawą kart kredytowych – żeby zaznaczyć swą niezależność. Powiedziałem jej, że miała szczęście. Niektórzy włamywacze wyczyszczają cały dom i kradną człowiekowi tożsamość. Przez resztę życia nie można się opędzić od nakazów aresztowania za nie zapłacone mandaty, które dostali na twoje nazwisko, a potem nie stawili się w sądzie. – Od kilku dni chciałem z tobą porozmawiać. – O czym? – Mam pewien problem. Może będziesz mi mogła pomóc. Bez oglądania się i bez zmiany pozycji na leżance Susan zręcznie przesuwa dłonią po moim udzie i delikatnie drapie mnie paznokciami, zbliżając się do nogawki moich spodenek kąpielowych. – Nie o to chodzi – mówię. – Fatalnie. – Ten problem ma związek z moją pracą. – Jesteś pewien? – Wsuwa koniuszki palców z długimi, delikatnymi paznokciami pod materiał luźnych spodenek i drapie mnie lekko w udo. – Tak. Ale jeśli nie przestaniesz, nabrzmiały problem powstanie na innym froncie. Zabiera rękę. – Nudziarz. – Naprawdę przydałaby mi się twoja pomoc. – Próbowałam. – Możemy przez chwilę porozmawiać poważnie? – Bardzo chętnie. – Przewraca się na bok. Ma zamknięte oczy, wilgotne wargi i zmysłowy uśmiech. Przyciskam dłonie do jej pleców, żeby nie mogła się całkowicie odwrócić i kontynuuję masaż. Susan poddaje się. – Potrzebuję informacji do sprawy, nad którą teraz pracuję. O kimś, kogo możesz znać. – Dobra, o kogo chodzi? – W jej głosie pobrzmiewa frustracja. – Słyszałaś o Zolandzie Suade? Na wspomnienie tego nazwiska sztywnieją jej mięśnie grzbietu i Susan podnosi głowę z poduszki. Próbuje spojrzeć na mnie, na ile pozwala jej zajmowana pozycja. Przyciskam mocno dłonie do jej pleców i rozprowadzam biały krem. Wyciskam jeszcze trochę z buteleczki na dłonie i pocieram nimi. Susan przygląda mi się w milczeniu. – Na litość boską, co ty masz z nią wspólnego? – A więc znasz ją? – Tak – przyznaje Susan. – Niestety. – Jej głowa opada na poduszkę. – Podejrzewałem, że mogłaś się na nią natknąć, zważywszy na jej działalność i twoją pracę. – Działalność? – Susan zainteresowała się, ale zachowuje spokój. – Czyli co? – Porywanie dzieci – informuję ją. Zapada długie milczenie. Czuję, jak z jej ciała uchodzi westchnienie. – No tak. Specjalność Zolandy. – Coś mi się zdaje, że znasz ją lepiej, niż myślałem. – To mała mieścina. – Spotkałyście się kiedyś? – Ależ oczywiście. Można powiedzieć, że byłyśmy kiedyś przyjaciółkami – mówi Susan. – W poprzednim życiu. – Przyjaciółkami? – Mhm. – Opowiedz mi o tym. – O czym tu mówić? Stare dzieje. Pozwalam moim palcom wślizgnąć się pod dolną część kostiumu w stronę jędrnych krągłości jej pośladków. Susan wciąga głęboko powietrze. – Zaczerwieniłaś się już na plecach – informuję ją. – Szkoda, że nie widzisz mojej twarzy. Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli wysłać dzieci do domu. – Opowiedz mi o Suade. – Zapewniam cię, że nie chcesz mieć z nią do czynienia. – Skąd to zainteresowanie? – Mój klient ma pewien problem. – Niech zgadnę. Poszukuje dziecka? – Wnuczki. – A to coś nowego. Zwykle jej ofiarą padają ojcowie, którzy dzielą z matką prawo do opieki nad dzieckiem. – Więc spotkałaś się już z takimi przypadkami? – Jasne. – Skąd ją znasz? Ze studiów? – Między innymi. Poznałam ją jakieś… dziesięc lat temu. Na uniwersytecie. Wczesny rozwój dziecka. Raz wystąpiła przed nami z odczytem. Moja ręka zatrzymuje się i Susan wie już, że mnie zaciekawiła. – Środowisko zajmujące się opieką nad dziećmi, to mały światek. Obracałyśmy się w tych samych kręgach. – Co jeszcze o niej wiesz? – Znów zaczynam poruszać palcami. – Słyszałam, że ma za sobą nieudane małżeństwo. Dawno temu, zanim przyjechała do tego miasta. – To samo można powiedzieć o połowie moich znajomych. – Nie. Ona przeżyła prawdziwy koszmar – mówi Susan. – Jej mąż miał pieniądze i był draniem. Bił ją i maltretował, mało brakowało, a zabiłby ją. Był trochę porąbany. W sprawach seksu preferował sado- maso. Kajdanki i łańcuchy. Nie takie, jakie można znaleźć w sklepach z suwenirami – z bawełnianymi poduszkami i sztucznymi zamkami. Podobno kiedyś zamknął ją na miesiąc w piwnicy. Torturował ją. Gwałt, sodomia, wszystko, co mu przyszło do głowy. Wyszła z tego żywa tylko dlatego, że jakiś sąsiad usłyszał jej krzyki i zadzwonił na policję. Te doświadczenia wpłynęły na jej osobowość. – Zrozumiałe. – Nie lubi mężczyzn. – Takie przeżycia mogą zniechęcić do facetów na jakiś czas. – Właściwie, to nienawidzi ich. – Wszystkich? – Mniej więcej. – Trochę to nierozsądne. – Masuję leciutko pośladki Susan, tym razem przez materiał jej kostiumu. – Oczywiście, nigdy nie czuła dotyku twoich palców na swoim tyłku – mówi Susan. – Skąd wiesz? Susan chichocze. – Bo nie straciłeś palców. – Dlaczego zajmuje się zbiegłymi matkami i ich dziećmi? – Powiedzmy, że z zemsty – odpowiada Susan. – To jej sposób walki z męskim establishmentem. Z sądami pełnymi mężczyzn w czarnych togach. Z organami ścigania, które lekceważą doniesienia o przemocy w małżeństwie. Oczywiście zagalopowała się trochę. Przez jakiś czas miała grupę zwolenników. Nawet parę wysoko postawionych osób, kilku prawodawców, jedną lub dwie członkinie rady miejskiej. Ale posunęła się za daleko. Nadużywała swojej pozycji. Jej działania nie rozwiązują problemu. Zamiana dzieci w zbiegów jest jak poderżnięcie komuś gardła, żeby narzucić mu dietę. Terapia gorsza od samej choroby. W kilku przypadkach – ale bardzo rzadko – ukrywające się matki zostały schwytanie i aresztowane. Zupełnie nowy bagaż cierpień dla dzieci. Ale nie można tego powiedzieć Zo. Nie chce o tym słyszeć. – Mój klient jest przekonany o współudziale Suade. Zjawiła się w jego domu z matką dziecka i ostrzegła, że albo dobrowolnie odda wnuczkę, albo ją straci. – To do niej podobne. Ale nie zawsze była taka – mówi Susan. – Nie na początku. Utworzyła grupę obrony interesów kobiet. Działała bardzo aktywnie, głównie lokalnie, pojawiała się w telewizji. Próbowała interweniować w głośnych sprawach o opiekę prawną nad dziećmi, ale w sądzie nie dopuszczano jej do głosu. Nie jest prawnikiem. A ponieważ nie była stroną, nie miała prawa udziału w rozprawach. – Rozumiem. – Sędziowie uznawali, że to, co ma do powiedzenia, jest nieistotne. Nie chcieli mieć z nią nic wspólnego. Ale to tylko podziałało jak czerwona płachta na byka. Mogli równie dobrze narysować sobie na własnych tyłkach środek tarczy. Z Zo nie wolno jednego – ignorować jej. W końcu doszła do wniosku, że nie należy przejmować się sądami i opracowała własną procedurę ustalania opieki prawnej. – Porwanie. – Ona nazywa to akcją ochronną – wyjaśnia Susan. – Jej organizacja nazywa się”Znikające Ofiary". Po części samopomoc, po części usługi socjalne: bez odpowiedzialności, bez możliwości odwołania. Jeśli ktoś zrobi błąd, a Zo popełniła ich wiele, nie można nigdzie się odwołać. Z tego co słyszałam ostatnio Zo stała się mniej wybredna. Ukrywała nawet kilka sadystek. Obwiniały mężów, a tymczasem same gasiły papierosy na rękach dzieci i ponosiło je trochę przy karach cielesnych. – Czemu sądy nie wzięły się za nią? – Suade nie przejmuje się sądami – mówi Susan. – Problem w tym, że trzeba udowodnić jej winę. Tymczasem Zolanda działa jak ojciec chrzestny w mafii, jak prezydent w Gabinecie Owalnym; zawsze udaje jej się uniknąć oskarżenia. Jeśli to ona jest odpowiedzialna za porwanie tej dziewczynki, nie znajdziesz żadnego świadka, który zauważył ją na miejscu zdarzenia. Działa bardzo ostrożnie. – Kto dokonuje porwania? – Członkowie jej organizacji. Ochotnicy. Na pewno w niedziele chodzą do kościoła, ale nie przeszkadza im fakt, że w poniedziałek mają porwać dziecko ze szkolnej stołówki. Zo wmawia im, że wypełniają misję od Boga. – Twierdzisz, że są fanatykami? – Powiedzmy, że zbłądzili. – I prokuratorzy nie byli w stanie postawić jej w stan oskarżenia? – Nie. FBI przejrzało ją i jej organizację na wylot. Przynajmniej tak słyszałam. Suade zawsze wykorzystuje do osłony jednego z rodziców, więc nie są to przypadki typowego kidnapingu. Nie bez powodu Suade osiedliła się nad granicą. W Meksyku nietrudno jest kogoś ukryć. – Myślisz, że tam teraz jest wnuczka mojego klienta? – Jeśli miałabym zgadywać, to tak. Półwysep Kalifornijski jest jednym wielkim domem przechodnim. Pewnie zawiozła je do Ensenady, może na jakiś czas do Rosarity, zanim znajdzie coś na stałe. Opowiedz mi o matce. – Mamusia wyszła z więzienia. Burzliwa przeszłość, narkotyki. Sąd przyznał opiekę nad dzieckiem dziadkom. Po wyjściu na wolność matka zjawiła się w ich domu ze Suade i groziła, że odbierze im dziecko. Tydzień później mamusia wróciła sama, niby na krótką wizytę. Tyle że w domu nikogo nie było oprócz jej córki i opiekunki. – Co za wygodny zbieg okoliczności. – Matka i wnuczka zniknęły. – Niech zgadnę – mówi Susan. – Nikt nie widział Zolandy przy domu podczas tej wizyty. Kiwam głową. – Od tamtej pory nie widziano też mamusi i córki. – I nikt ich nie zobaczy – stwierdziła Susan. – Przynajmniej nie pod tymi samymi nazwiskami i nie w tym mieście. Suade zabrałaby je na inną planetę gdyby tylko mogła,. Możesz być pewien, że włosy matki zmienią kolor i długość kilkanaście razy w przyszłym roku. Wnuczka twojego klienta za to może wyglądać jak chłopiec. Nikt ich nie rozpozna dzięki czarom, które odprawia Zolanda. – Wydawałoby się, że Suade powinna sprawdzić matkę – mówię. – Jessica Hale siedziała w więzieniu. A jej narkomańskie wybryki sięgają czasów, kiedy była nastolatką. Susan milczy. – Ten twój klient nazywa się jakoś? – pyta w końcu. – Jest kimś znanym? Jakąś gwiazdą? – Właściwie nie. Czemu pytasz? – Ostatnio Zo uwzięła się na znane osobistości. Podobno zależy jej na rozgłosie. Zaspokaja to jej głęboko ukryte ambicje. Dobrała się do skóry kilku znanym obywatelom San Diego, między innymi przewodniczącemu miejscowego sądu. – Żartujesz? – Nie. Jego syn i była żona są poszukiwani od ponad roku. Oprócz nich zginęło też prawie pół miliona dolarów ze wspólnych rachunków oszczędnościowych i konta inwestycyjnego. – Można by pomyśleć, że choćby w rewanżu zamknie ją w pace. – Zrobił to – mówi Susan. – Ale Zolanda ma dobrych prawników. I jak powiedziałam, sędzia nie mógł udowodnić, że maczała palce w porwaniu. Wydaje się, że Suade coraz bardziej interesują pieniądze i władza. – Mój klient jest zwykłym facetem, który wygrał mnóstwo pieniędzy. – Jak? – W LOTTO. – Żartujesz. – Serio. – Naprawdę znasz kogoś, kto zgarnął główną wygraną? Myślałam, że losują te numerki, żeby zadowolić motłoch, taki rządowy odpowiednich krwawych widowisk w starożytnym Rzymie. – Znałem go jeszcze zanim wygrał. Pamiętał mnie. Jak się okazało, dobrze mnie wspominał. – Ile wygrał? – Osiemdziesiąt siedem milionów dolarów. – Boże! – Susan wybucha śmiechem. – Coś nieprzyzwoitego. Musisz mu mnie przedstawić. Jest żonaty? – Od czterdziestu lat. – Dlaczego wszyscy najlepsi faceci są zajęci? Jeden z kciuków wciskam jej lekko w bok nad biodrem. – Au! Boli. – Chichocze cicho. – Ten twój klient. Co on właściwie od ciebie chce? – Jest zrozpaczony. Chce, żebym złapał Suade w prawną pułapkę. Zmusił ją do powiedzenia, gdzie jest dziecko. I wynajął prywatnego detektywa, żeby odnalazł wnuczkę. Susan śmieje się. Kręci głową. – Nie wie, z czym ma do czynienia. – Ma duże możliwości. I jest gotów zapłacić każde pieniądze, żeby odzyskać wnuczkę. – Będzie ich potrzebował. Posłuchaj mojej rady. – Przewraca się na jedno biodro i patrzy mi prosto w oczy. – Nie mieszaj się do tej sprawy. – Dlaczego? – Bo ściągniesz na siebie mnóstwo kłopotów, a i tak niczego nie osiągniesz. Zo ma reputację niepokonanej. Jeszcze nigdy nie dała się złapać na goracym uczynku – ani sądom, ani organom ścigania. Najlepsi detektywi w tym kraju próbowali śledzić jej ludzi, żeby odnaleźć dzieci, które zniknęły pod jej skrzydłami. Nikomu jeszcze się nie udało. – Dziękuję za wotum zaufania. – Pytałeś, czy znam tę kobietę. Mówię ci tylko, jak jest. Ona kocha swoją misję. To ją rajcuje. Gardzi sądami i nienawidzi prawników. Jej były wynajął dobrego adwokata. Mógł sobie na niego pozwolić. Adwokat obronił go przed oskarżeniami o napaść, porwanie i próbę zabójstwa. Wyprowadził go z sali sądowej, po czym wrócił i zgłosił wniosek o przekazanie ojcu opieki nad ich synkiem. – Suade ma dziecko? – Miała – mówi Susan. – Miał cztery lata. Sąd nie widział przeszkód, żeby odmówić ojcu dzielonej opieki nad dzieckiem. W końcu nie był w przeszłości karany. Rok później chłopiec już nie żył. Wypadł z balkonu podczas wizyty u ojca i skręcił kark. Susan przekręca się na plecy i patrzy prosto na mnie, jedną ręką osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem. – To pozwala trochę zrozumieć – mówi – dlaczego Zo Suade wykonuje swoją misję. 3 Dziś rano spotykam się z Harrym w naszej kancelarii adwokackiej na Orange Street za restauracją Brigantine i hotelem Cordova. Biała gipsowa fasada od ulicy jest w stylu kolonialnej hiszpańskiej hacjendy. Nad łukowatą bramą prowadzącą na dziedziniec syczy i mruga zielony neon: MIGUEL'S CACTUS RESTAURANT Za bramą wokół restauracji ze stolikami na wolnym powietrzu znajdują się butiki, małe sklepiki i salon fryzjerski, połączone labiryntem wąskich przejść i chodników pod baldachimem drzew. Nasza kancelaria znajduje się z tyłu wśród tych sklepów: dwa apartamenty z małym drewnianym gankiem i dwoma stopniami przed drzwiami. Wnętrze urządzone jest skromnie. Nie ma obrazów olejnych i metalowych rzeźb, oznak prawniczego bogactwa. Jest mała biblioteka, która służy też jako sala konferencyjna, jeszcze mniejsza recepcja i większy pokój podzielony na dwa gabinety. Postanowiliśmy nie wieszać szyldu od frontu lub na drzwiach i mieliśmy swoje powody. Harry i ja nie szukamy klienteli wśród przechodniów. Jak na razie radzimy sobie dzięki dobrej opinii, kilku zleceniom od stołecznych prawników, którzy mają nierozwiązane sprawy w San Diego i rosnącej liczbie poznanych w tym mieście przyjaciół i znajomych. Restauracja, hotel i dziedziniec są usytuowane przy rozwidleniu Orange Street, głównej arterii miasta, która mija hotel Del Coronado i dalej Zatokę Glorietta. Pół mili na południe leży północny kraniec Silver Strand. Naszym sąsiadem od tamtej strony jest amerykańska marynarka wojenna, która na kawałku plaży założyła szkoleniową bazę desantową. Na drugim końcu półwyspu znajduje się baza sił powietrznych marynarki North Island. Z restauracji Ocean Terrace w hotelu Del Coronado rozciąga się widok na korty tenisowe i plażę, a hałaśliwe samoloty A4 schodzą tak nisko, że ich podwozie mogłoby wylądować w twojej kawie. Harry wygląda dziś rano, jakby nie golił się od dwóch dni. W tym czasie próbował dowiedzieć się jak najwięcej o Jessice Hale, jej przyjaciołach i przeszłości, i być może znaleźć prowadzący do niej trop. Wycisnął trochę informacji ze starego kolegi, członka kolegium ds. zwolnień warunkowych w stolicy. Skopiował też wszystkie dostępne materiały z archiwum sądowego dotyczące wyroku Jessiki w sprawie narkotykowej. Harry przycupnął na kancie mojego biurka i przygląda się badawczo stercie papierów, wśród których widać cienkie kartki faksów. – Niezłe z niej ziółko – mówi. – Wszystko wskazuje na to, że jest poważnie uzależniona od narkotyków. – Koka? – Matamfetamina. Ostatnio przerzuciła się na”czarną smołę". To jeden z rodzajów heroiny sprzedawany na ulicach Ameryki; drugi to”biała porcelana" z makowych pól Azji.”Czarna smoła" napływa przez granicę meksykańską i w ciągu ostatnich kilku lat zyskuje coraz większość popularność wśród narkomanów. Według źródeł policyjnych ta epidemia zatacza coraz szersze kręgi w biednych dzielnicach miast i zdobywa amatorów także wśród bogatszej klienteli. – W ciupie może i nie brała – ciagnie dalej Harry – ale przed zamknięciem wydawała na narkotyki więcej, niż Stany Zjednoczone na zbrojenia. Do tego jeszcze dochodzą przestępstwa. Podnoszę wzrok. – Głównie włamania, żeby zdobyć forsę na narkotyki. Była na zwolnieniu warunkowym, kiedy przyłapali ją z narkotykami. – Są dowody, że brała w więzieniu? – Nie ma ich w raporcie do zwolnienia warunkowego. I wyszła po odbyciu minimalnej kary, więc chyba zachowywała się grzecznie. Ale po wyjściu mogła wrócić do starych nawyków – konkluduje Harry. Szukamy tu jakiegoś tropu i Harry wie o tym. Jeśli Jessica nadal zażywa narkotyki, mielibyśmy do czynienia z bardziej palącym problemem. Matka z igłą w żyle na gigancie z dzieckiem. Ale w związku z tym pojawiały się też pewne możliwości. – Jakie są warunki zwolnienia? Jakieś badania? Harry zaglada do papierów, które trzyma w ręku. – Pełen nadzór. Co tydzień spotkania z kuratorem i badania na obecność narkotyków. Co dwa tygodnie. – Harry ślini kciuk i palec wskazujący opiera przefaksowane dokumenty na moim biurku i szybko je przegląda, na każdym z nich sprawdzając tę samą rubrykę. – Pierwsze badanie przeprowadzono po dwóch tygodniach. Była czysta. Wynik negatywny. – Przegląda kolejne kartki, odkłada jedną, po czym szybko do niej wraca. – Nie przyszła na drugie badanie. – Przewraca jeszcze kilka kartek. – Ani na trzecie. – Przegląd trwa dalej. – Ani na żadne następne. – No to może znowu bierze? – zastanawiam się. – Nie jest to wykluczone – odpowiada Harry. – Bez powodu nie łamałaby warunków zwolnienia. Chyba że ma coś do ukrycia. – To jest jedna możliwość. Poza tym, po co miałaby przestrzegać warunków zwolnienia, jeśli wiedziała, że i tak niedługo ucieknie? – Prawda. – Ale to tylko przypuszczenie – mówię. – Wiemy, kto był jej dostawcą, zanim trafiła do więzienia? – Cały czas nad tym pracuję – mówi Harry. – Ten trop może nas do niej zaprowadzić, o ile nadal bierze i ukrywa się w jego rejonie. – Wydaje mi się, że nałóg przyciągnie ją do dostawcy narkotyków. – Jeśli kupuje na ulicy i regularnie zaopatruje się w tym samym miejscu, możemy kogoś podstawić. Niech obserwuje miejsce i śledzi ją. Może doprowadzi go do swojej kryjówki – proponuje Harry. Zaznacza w swoich notatkach, żeby handlarza narkotyków umieścić wyżej na liście priorytetów. – Jonah mówił, że gdy wpadła w ręce policji federalnej, transportowała dla kogoś narkotyki. – W San Ysidro – podpowiada Harry. Biorę do ręki raport zwolnienia warunkowego, który Harry położył na biurku i zaczynam czytać. Z numerów statutowych na dokumencie wynika, jakie postawiono jej zarzuty. – To są oskarżenia stanowe – mówię. – Przemyt przez granicę państwową podlegałby jurysdykcji federalnej. – Gdyby tylko federalni zechcieli wnieść oskarżenie – odpowiada Harry. – Podobno nie zrobili tego. – Dlaczego? Harry wzrusza ramionami, dając mi do zrozumienia, że nie wie. – Nigdy nie słyszałem, żeby prokurator federalny przepuścił taką sprawę. – Myślisz, że coś z niej wycisnęli? – pyta Harry. – Tak mi się wydaje. Jest w aktach sądowych informacja, dla kogo przemycała narkotyki, kiedy ją schwytano? – Nie. Sprawdzałem. Federalni przekazali sprawę sądowi stanowemu i tamtejszemu prokuratorowi. Jessica przyznała się do posiadania narkotyków na sprzedaż. – Czemu byli tacy wspaniałomyślni? – pytam. Harry zerka na mnie. – Zrobiła coś dla nich? – Spróbujmy dowiedzieć się, co takiego. Harry robi kolejną notatkę. – Wiemy, co z nadzorem sądowym? Czy wydano już nakaz aresztowania? – Jessica nie stawiła się na co najmniej dwóch spotkaniach z kuratorem sądowym i nie wykonała obowiązkowych badań. Prędzej czy później sąd doprowadzi do cofnięcia zwolnienia warunkowego. – Zajmie im to jakiś miesiąc – mówi Harry. – A tymczasem, nawet jeśli zatrzymają ją za zbyt szybką jazdę, o ile korzysta z własnego prawa jazdy, nie będą jej mogli nawet aresztować. – Póki co, nie – odpowiada Harry. – Cudowny system – stwierdzam. – Nasi klienci zwykle nie narzekają. Temu nie mogę zaprzeczyć. – A przyjaciele? Jest ktoś, z kim była blisko, z kim mogłaby się kontaktować? – Szukam. Jak dotąd mam tylko nazwisko z akt sądowych. – Harry zagląda do notatek. – Facet nazywa się Jason Crow. Podobno wielokrotnie karany. Przez jakiś czas był z Jessika w związku. Crow trafił za kratki za włamanie mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Jessikę oskarżono o posiadanie narkotyków. – Więc nie był świadkiem? – Ależ skąd – mówi Harry. – Jako przestępca ma za sobą długą karierę. Rozpoczęła się, gdy był jeszcze nieletni. Nie wiem, co wtedy przeskrobał, sprawa jest utajniona. Ale jako dorosły ma na swoim koncie napaść, drobne kradzieże i włamania. Oskarżono go też o czyn zagrażający życiu dziecka. Zamknął go w śpiworze i usiadł na otwartym końcu, aż dzieciak zemdlał z braku tlenu. Podobno przedtem pokłócił się z byłą żoną, której regularnie używał jako worka treningowego. – Crow był żonaty? – Formalnie tak – odpowiada Harry. – Może znajdziemy go przez byłą żonę? – Wątpię, czy utrzymuje z nim kontakt. – Co wiemy o związku Crowa z Jessiką? – Mieszkali razem przez pewien czas. Crow pracował na lotnisku. Był bagażowym. Jessica kelnerowała w barze na jednym z terminali. – To wszystko, co znalazłeś w aktach sądowych? – Sędzia musiał pisać dialogi do jakiejś opery mydlanej. Co na to poradzę? Zostawił notatki do wyroku: zabazgrał pół zeszytu. Z tego, co zdołałem odczytać, prawnik Jessiki usiłował przekonywać, że Crow wywierał na nią zły wpływ. – Wiadomo, czy Crow maczał palce w jej sprawie narkotykowej? – Zastanawiałem się nad tym – mówi Harry. – Przecież pracował na lotnisku. Mógł wciskać heroinę do toreb i umówić się ze znajomym bagażowym, że wyjmie ją, zanim celnicy zaczną węszyć. Ale w notatkach nie ma o tym ani słowa – mówi Harry. – Gdzie on teraz jest, ten cały Crow? – Na zwolnieniu warunkowym, ale nie mam jego adresu. Mogę go zdobyć. – Spróbuj go namierzyć. Co jeszcze mamy? – Właściwie już nic. Nie miała wielu przyjaciół. Żadnych bliskich koleżanek. Ciągle szukam. Ale przydałaby mi się pomoc. – Harry myśli o prywatnym detektywie. – Zobaczy, co się da zrobić, ale na razie działamy sami. Spróbuj zdobyć adres tego gościa, Crowa. Może wie, gdzie ukrywa się Jessica. – A może postaramy się o nakaz sądowy? – u sędziego od prawa rodzinnego proponuje Harry. – Spróbujemy wciągnąć w sprawę Suade. – Dobra myśl – mówię – ale niewiele nam to da. Bez problemu przekonamy sąd, że Jessica naruszyła prawo. Problem w tym, jak ją znaleźć, żeby doręczyć pozew. – Gdybyśmy mogli ją znaleźć, nie potrzebowalibyśmy nakazu. Po prostu wykradlibyśmy jej dziewczynkę – mówi Harry. – Jessica nie mogłaby wnieść skargi. Ze Suade mamy większy problem. – Mianowicie? – Jak skłonić sędziego, żeby pozwał ją i jej organizację? Jak go przekonać, że była stroną? Harry zastanawia się przez chwilę. – Przecież groziła staruszkowi. Nie powiedziała Jonahowi, że jeśli nie odda dziewczynki matce, to ją straci? – Tak. Ale zrozum – mówię. – Czy to na pewno groźba? – Myślę, że tak. – Owszem, ale nie ty nosisz sędziowską togę. Nawet jeśli Suade przyzna, że tam była, powie, że jej słowa wyrażały tylko przypuszczenie. Chodziło jej o to, że wrogie działania wobec Jessiki, odebranie jej prawa opieki w końcu zniechęci dziewczynkę do dziadka. Tak zinterpretuje wypowiedź o”stracie dziecka". – Wierzysz w to? – Ja nie. Ale sędzia, kto wie? Zwłaszcza że nie ma przekonujących dowodów, nie ma świadków, którzy widzieliby ją w miejscu porwania, a alternatywą jest surowa kara więzienia za naruszenie prawa. – Harry wie, że mam rację. – Większość znanych mi sędziów, choć będą mogli przejrzeć kłamstwa Suade, postara się znaleźć jakiś sprytny sposób, żeby uniknąć skazania jej. W tym przypadku tych sposobów jest mnóstwo, łącznie z kwestią, czy Suade podlega jurysdykcji sądu skoro nie była stroną w sprawie o opiekę nad dzieckiem. Musielibyśmy udowodnić, że działała jako pełnomocnik Jessiki przy porwaniu dziecka. Bez świadków, którzy by widzieli ją w miejscu zdarzenia, byłoby to ciężkie zadanie. Jeśli się niemylę. Suade powie w sądzie, że próbowała przywrócić harmonię w rodzinie. – Jak Hitler w Czechosłowacji – komentuje Harry. – Może i tak, ale teraz nie wiem nawet, czy uda nam się ściągnąć Suade do sali sądowej. Nie. Zanim zastosujemy sól, lepiej będzie spróbować z cukrem. Harry zerka na mnie z uniesionymi brwiami. – Czas chyba spotkać się z Zo Suade. I przemówić jej do rozumu. 4 Miesiąc po przeprowadzce na południe kupiłem starego CJ-5, jeepa z początku lat osiemdziesiątych, którego Harry nazywa”Podskakującą Leną". Sprzedał mi go młody i zdolny mechanik. Wypieścił wóz tak, że wszystko chodzi w nim jak w zegarku. Krótki rozstaw osi przy dwukołowym napędzie zapewnia rewelacyjną zwrotność. Nie kupiłem go do jazdy w terenie, ale dlatego, że łatwo można go zaparkować, a to ważna zaleta w zatłoczonym, zapchanym samochodami stanie. Podczas cieplejszych miesięcy nie opuszczam dachu, ale zdejmuję panele okienne z boku i tyłu samochodu, żeby wiatr rozwiewał mi włosy. Pomaga mi to zapomnieć, że wiatr rozwiewa też siwe kosmyki. Może przeżywam drugie dzieciństwo. Kto wie? Ale koła obracają się, a silnik pracuje. Od rozmowy z Harrym upłynęły cztery dni i dzisiaj rano jadę wzdłuż Silver Strand na południe w stronę Imperial Beach. Moja dzisiejsza misja polega na wykonaniu jednej z tych daremnych czynności, które zdają się urągać zdrowemu rozsądkowi, lecz są niezbędne, żeby doprowadzić sprawę do końca. Wjeżdżam na parking usytuowany między dwoma pasami ruchu na Palm Avenue i wykonuję ostry skręt, żeby zająć jedno z wolnych miejsc. Obiektem mojego zainteresowania jest niewielki dom po drugiej stronie ulicy, zapuszczony, tynkowany budynek stojący frontem do Palm Avenue, a tyłem do wąskiej uliczki. Zza kierownicy Podskakującej Leny widzę mały parking za obserwowanym punktem ksero. Przy tylnych drzwiach są trzy miejsca zarezerwowane dla pracowników. Wąska uliczka za budynkiem ciągnie się do kolejnej przecznicy. Stoi przy niej porzucony duży metalowy pojemnik na śmieci. Jednym rogiem wystaje na ulicę i tworzy przeszkodę dla ruchu. Wokół niego leżą porozrzucane śmieci, jak gdyby właściciele tego interesu nie potrafili celnie rzucać. Punkt ksero jest królestwem Zolandy Suade. To jedno z tych miejsc, gdzie maszyny w niesamowitym tempie wypluwają kopie dokumentów. Tam też, za małą opłatą, można założyć prywatną skrzynkę pocztową. Interesujące dodatkowe zajęcie dla kobiety, która realizuje własną wersję programu ochrony świadków. Popijam kawę z papierowego kubeczka w fotelu kierowcy i jest mi głupio, bo wiem, że czekające mnie spotkanie nie ma sensu. Z tego co słyszałem słowa takie jak”rozsądna" i”obiektywna" nie pasują do Zo Suade. Prawo uczy jednak pewnej zasady: jeśli sam nie spróbujesz czegoś zrobić, sędzia niechybnie ci to wytknie. Suade może i jest najbardziej jadowitą i wrogo nastawioną do facetów feministką na tym kontynencie, ale jeśli ściągnę ją do sali sądowej, nie próbując wpierw z nią porozmawiać, bez wątpienia jej prawnik przypomni mi o tym i będę musiał przyjąć postawę obronną: Dlaczego sam pan się z nią nie spotkał, tylko od razu wszczął sprawę, marnując nasz czas? Na chodniku jest paru przechodniów, a po Palm Avenue śmigają samochody. Jakiś pijaczek w łachmanach pcha przed sobą wózek sklepowy z całym swoim dobytkiem i mija punkt ksero. Nie posuwa się w jakimś konkretnym tempie, a jego jedynym celem wydaje się zwalnianie jednej przestrzeni, żeby zająć drugą. W świecie tego kloszarda poruszanie się jest nie tyle podróżą, ile zajęciem. W żółwim tempie przechodzi przez wjazd na parking za punktem ksero. Nagle zupełnie znikąd pojawia się duży, czarny i lśniący samochód. Zjeżdża z Palm Avenue i opony protestują głośno, gdy zahaczając o krawężnik, wjeżdża na podjazd. Kierowca nawet nie udaje, że zwalnia; tylne światła ani przez moment nie zapalają się. Samochód o mało nie taranuje mężczyzny, który usuwa się w ostatniej chwili. Wóz oddziela kloszarda od jego dobytku. Potrącony wózek przewraca się na bok w jedną stronę, a kloszard pada na ziemię w drugą. Plastikowe reklamówki wypchane prywatnymi skarbami rozsypują się po chodniku. Mężczyzna znika i przez chwilę zastanawiam się, czy wpadł pod samochód. Ale zaraz słyszę przepity głos z drugiej strony. – Może mnie od razu przejedziesz? – Dobrze. – Głos dobiegający z uchylonego okna samochodu jest ostry i krystalicznie czysty. Wóz wjeżdża na parking i zajmuje miejsce bezpośrednio za punktem usługowym. Przez krótką chwilę panuje bezruch jak na fotografii: samochód na parkingu, mężczyzna rozciągnięty na chodniku z porozrzucanymi wokół przedmiotami: obraz jak z postmodernistycznej galerii.”Zatrzymany chaos". Bezruch trwa tylko moment i burzy go ruch otwieranych drzwi samochodu. Kobieta wysiada, zatrzaskuje drzwi i podchodzi do bagażnika. W jej ruchach nie ma ani krzty wahania, ani odrobiny wyrzutów sumienia czy współczucia. Żadnego zainteresowania, czy kloszard jest ranny lub konający. Przecież może się jaszcze czołgać. Kobieta wygląda jakby żywcem przeniesiona ze stron magazynu”Vogue", ma na głowie kapelusz z szerokim rondem: prawdziwa dama z hacjendy. Jej czarne spodnie są obcisłe jak u torreadora. Zapięta na suwak kurtka, opina obfity biust. Przy bagażniku samochodu wygląda jak matador, tyle że bez szpady. Spogląda na swoje dzieło zniszczenia na chodniku. Ma kształtną sylwetkę, wypukłości wszędzie tam, gdzie trzeba. Złota biżuteria – kolczyki i bransoletka – lśni w słońcu. Z tej odległości nie potrafię określić, w jakim jest wieku, ale z pewnością wygląda na sprawną. Kloszard podnosi się na kolana, kipi w nim gniew. Mamrocze przekleństwa, głównie do siebie. Ma problemy ze wstaniem. Stałem się świadkiem zdarzenia będącego przeciwieństwem”ucieczki z miejsca wypadku". Pijaczyna sunie na czworakach. Pada wiele niewyraźnych słów, żałosnych próbek ordynarnego języka, których nawet nie można nazwać groźbami. Chyba że w skrzywionym, nasączonym alkoholem umyśle innego pijaczyny. Zatrzymuje się, żeby podnieść jedną rękę i dla podkreślenia wagi swoich słów przebija powietrze palcem. Ale nie udaje mu się zsynchronizować ruchów ze słowami. Koordynacja jak przystało na amatorów Jacka Danielsa. Prawa ręka kobiety niknie w głównej kieszeni dużej torebki zawieszonej na ramieniu. Ręka już tam zostaje. Zastanawiam się, co chowa w torebce. Kloszard pomstuje. Co drugie słowo, to”dziwka". Dla tych, którzy rozumieją, co bełkocze. – No dalej. Wstawaj. Uda ci się – odzywa się kobieta. Językiem ciała niemal zmusza go do podniesienia się. Zachęca go zakrzywionymi palcami drugiej ręki – tej, która nie tkwi w torebce. Mężczyzna podnosi się w końcu z trudem. – Widzisz. To takie proste. Teraz tu podejdź i skop mi tyłek. Jesteś mężczyzną. Stać cię na to. Stoi pochylony i kołysze się niepewnie: jąkający się leksykon niewyraźnych epitetów. Chwila prawdy. Jej ręka zaczyna się zginać w łokciu. Wszystko dzieje się w mgnieniu oka, wyraźne otrzeźwienie. Przekleństwa milkną – jego przezorność świadczy o tym, że nawet dla wypalonego alkoholem mózgu istnieje doświadczenie z pogranicza życia i śmierci. Nogi uginają się pod nim. Znowu siedzi na tyłku na ziemi w odległości dziesięciu metrów od niej. Ze zdziwieniem zadziera głowę do góry, jakby pytał niemo:”Jak ja się tu znalazłem?" Ona kręci głową bardziej z rozczarowaniem niż z pogardą. Sięga do torebki i wyciąga klucze. Podchodzi do tylnych drzwi budynku i nawet nie zwraca uwagi na swoją ofiarę. Otwiera zamki z wprawą strażnika więziennego – najpierw stalowe sztaby, a potem drewniane drzwi za nimi. Chwilę później seniorita z najgorszego koszmaru znika w mroku wewnątrz budynku. Jeśli miałem jakieś wątpliwości co do tożsamości obserwowanej damy, rozwiały je tablice rejestracyjne jej samochodu: niebieskie litery na białym tle – słowo ZOLAND – nie tyle miejsce, co usposobienie, imperium myśli ciemnych jak jej ubranie. Dochodzę do wniosku, że nie ma sensu dłużej czekać. Trzeba kuć żelazo póki gorące. Odstawiam kawę na podłogę przy fotelu pasażera, wysiadam i zatrzaskuję drzwi jeepa. Po drodze zastanawiam się. W torebce miała broń? Zrobiłaby z niej użytek? Tego się nie dowiem. Może gdyby zastrzeliła pijaczka, pod wpływem emocji zdradziłaby miejsce pobytu Amandy Hale? Może. Jako świadek miałbym ją w garści, byłbym szczęśliwy. Powoli podchodzę do frontowych drzwi budynku. Nie spieszę się, żeby miała czas otworzyć. Gdy w końcu staję przy drzwiach, są zamknięte. W środku nie zapalono jeszcze świateł, ale widzę, jak Suade porusza się w mroku za kontuarem. Wygląda na to, że czyta korespondencję, otwiera koperty. Gdy pukam w szybę, podnosi wzrok. – Zamknięte. – Ignoruje mnie. Wraca do listów. – Tu jest napisane, że otwarte – krzyczę przez zamknięte drzwi, na których widnieje napis z godzinami otwarcia:”8.00 – 17.00". Dochodzi dziewiąta. Wskazuję na zegarek i napis na drzwiach. – Przecież mówię, że zamknięte. Znowu pukam. Spogląda na mnie, tym razem z prawdziwą irytacją. Przygląda mi się. Bierze torebkę z kontuaru, zakłada ją sobie na ramię. Jedną ręką sięga do środka. Ze zniecierpliwionym wyrazem twarzy wychodzi zza kontuaru, przekręca zamek od wewnątrz i uchyla drzwi, nie zdejmując łańcucha. – Której części słowa”zamknięte" pan nie rozumie? – pyta. Jej ręka nadal tkwi głęboko w ciemnych zakamarkach torby. W tej chwili odnoszą wrażenie, że sytuacja jest bardziej niebezpieczna, niż jestem skłonny przyznać. Podaję jej przez szparę wizytówkę. – Mógłbym powiedzieć, że reprezentuję człowieka, którego właśnie pani potrąciła na ulicy, ale to byłoby kłamstwo. – Posyłam jej najsłodszy z moich uśmiechów. Czyta moją wizytówkę. – Czego pan chce? – Chciałbym z panią porozmawiać. – O czym? – Wolałbym nie rozmawiać na ulicy. – Obawiam się, że dalej pan nie wejdzie – odpowiada. – Którego z tych molestujących zboczeńców pan reprezentuje? – Żadnego. Potrzebuję tylko pewnych informacji. – Proszę przyjść kiedy indziej. Albo jeszcze lepiej, niech sobie pan w ogóle daruje. Zaczyna zamykać drzwi. – Możliwe, że coś nas łączy. – Cóż takiego? – Bailey – odpowiadam. To jedno słowo sprawia, że Suade zastyga w bezruchu. Drzwi są wciąż otwarte, choć minimalnie. Przygląda mi się, szperając w pamięci, ale niczego nie znajduje. Waha się przez chwilę. Niezdecydowanie. Co robić? Jedna ręka nadal tkwi w torebce, druga na zamku. – Co pan wie o Baileyu? – Wiem, że był pani synem. – Tego mógł się pan dowiedzieć od kogokolwiek. – Wiem, że zmarł w podejrzanych okolicznościach, prawdopodobnie w następstwie działań pani męża. – O tym gazety nie pisały, choć Zo wygłaszała całe tyrady. Susan dopowiedziała mi resztę historii. – Tylko nie”prawdopodobnie" – poprawia mnie Suade. Jej mąż został uniewinniony, ale wyczuwam, że teraz nie czas na debatę o jego winie. – Chcę, żeby takie rzeczy już się nie zdarzały – przekonuję ją. Magiczne słowa, jak”sezam otwórz się”. Suade mierzy mnie spojrzeniem przez dłuższą chwilę. Jej twarz zdaje się mówić:”A niech tam, słowa nic nie kosztują". Sięga ręką do drzwi i zdejmuje łańcuch. – Pan wejdzie. Wiem, że gdybym powiedział jej, dlaczego tu jestem, wymienił nazwisko Jonaha, nigdy bym nie przeszedł przez te drzwi. Poza tym, to tylko niewinne kłamstewko, kwestia punktu widzenia. Jestem niemal pewien, że kochankowie Jessiki, mają takie same skłonności, co były mąż Suade i stwarzają takie samo niebezpieczeństwo dla Amandy Hale. Suade wychodzi na ulicę i rozgląda się w obie strony. Potem zamyka drzwi na zasuwę. – No to co pan wie o Geraldzie? – pyta. Podejrzewam, że jej ręka spoczywa leniwie na samym dnie torebki jak zwinięty wąż. – Słyszałem plotki, że jest odpowiedzialny za śmierć pani syna. – I przyjechał pan mi to powtórzyć? Plotki? – Pani syn zmarł dwanaście lat temu. – Nie ma przedawnienia w przypadku morderstwa – mówi. Najwyraźniej też w przypadku zemsty. Gerald Langly, to były mąż Suade. Obecnie przebywa w więzieniu. – Wiem, że panią bił. Że stosował przemoc wobec pani syna. I że chłopiec zmarł w bardzo podejrzanych okolicznościach. – Skąd pan wie o tym wszystkim? – Powiedzmy, że mamy wspólnego znajomego. Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów i w końcu zaprasza dalej. Wyciąga też wreszcie rękę z torebki. Górne światło jest nadal wyłączone. Wielka kserokopiarka za kontuarem jest zimna jak lód. Na kontuarze leżą koperty, niektóre z nich otarte, inne czekają na cienkie ostrze nożyka, który leży obok nich. Suade odkłada torebkę i bierze do ręki nożyk – jeden rodzaj broni wymieniła na drugi. – Kim jest ten nasz wspólny znajomy? – pyta. – Nie mogę powiedzieć. Jest wyraźnie zainteresowana, grzebie w pamięci. Próbuje domyślić się, kto mógł przekazać nieznajomemu intymne szczegóły jej życia. – Czego pan chce? – Mówiłem już. Porozmawiać. Potrzebuję pomocy. Podnosi wzrok. Widzę, że coś jej przyszło do głowy. – Chwileczkę. Ma pan przy sobie mikrofon? – Słucham? – To proste pytanie. Czy ma pan mikrofon? – Niby po co? – Trzy litery – odpowiada. – FBI. Pozwoli pan, że sprawdzę? Nie czeka na odpowiedź, tylko wychodzi zza kontuaru i zaczyna mnie obmacywać: przy nadgarstku, w pasie, we wgłębieniu na plecach. W ręku nadal trzyma ostry sztylecik do otwierania listów. Cofa się z wymalowaną na twarzy podejrzliwością i ostrożnym spojrzeniem. – Jest pan czysty – informuje mnie, jakbym tego nie wiedział. Jakby jakieś ufoludki zainstalowały mi pluskwę bez mojej wiedzy. Suade najwyraźniej żyje w swoim własnym świecie. – Agenci bardzo chcieliby mnie zgarnąć – mówi. – Parkują na ulicy, obserwują mnie przez lornetkę i próbują czytać z ruchu moich warg. Zastanawiam się, czy ma aż tak bujną wyobraźnię, czy rzeczywiście federalni czatują na nią. – Nie pracuję dla FBI. Chodzi mi o pewną dziewczynkę. Prawdopodobnie grozi jej niebezpieczeństwo. Myślę, że może mi pani pomóc i gdy usłyszy pani wszystkie fakty, będzie pani chciała pomóc. Spogląda na mnie jak na nowego petenta. Kolejna sprawa, kolejne dziecko do uratowania. Znalazłem się w grupie jej zwolenników jak biedak żebrzący o pomoc w opiece społecznej. – Reprezentuje pan kogoś? – Tak. – Proszę mi o niej coś powiedzieć. Pierwszy problem. Ratuje mnie pukanie czymś metalowym w szklane drzwi. Widzę, że stoi za nimi jakiś facet z plikiem papierów pod pachą. Wpatruje się uważnie w Suade i puka w szybę kluczami. – Czego? – Nie odwraca się, tylko krzyczy do niego przez zamknięte drzwi. Potrafi zmieniać brzmienie głosu. Tym razem mógłby należeć do egzorcystki. – Muszę zrobić ksero. – Stłumiony głos z ulicy. – Niech pan spróbuje w Kinko's. – To zajmie tylko chwilę – przekonuje. – Skąd pan wie, ile to zajmie? Maszyna się nie rozgrzała. Nie umie pan czytać? Zamknięte. Klient spogląda na tabliczkę, a potem na godziny otwarcia wypisane na drzwiach. – Jest po ósmej – mówi. – Przepraszam. – Suade odwraca się, a rondo jej kapelusza tnie powietrze jak ostrze. – Co jest? Nikt nie umie czytać. – Nadal trzyma w ręku nożyk do otwierania listów ostry jak sztylet. – Może jeśli wetknę ci to w dupę – mówi – dasz mi wreszcie spokój. Zanim dochodzi do drzwi, facet już się wycofuje. Wpatruje się w nią z szeroko otwartymi oczami i zastanawia się pewnie, czy przypadkiem nie stanął u wrót piekieł. Suade otwiera zasuwę przy drzwiach. Nie minęła jeszcze godzina, a ona potrąciła jednego, a teraz zamierza zasztyletować drugiego mężczyznę. Rozsądek podpowiada mi, że powinienem jak najszybciej zakończyć tę rozmowę. – No i po co się pani tak wścieka? Chciałem tylko skopiować parę dokumentów. – Ja się wściekam? Chcesz zobaczyć prawdziwą furię? Pokażę ci. Facet zerka na ostre narzędzie. Gdy drzwi się otwierają, on już jest na chodniku i biegnie do tyłu jak sędzia piłkarski podczas meczu. Suade podnosi gazetę spod drzwi i rzuca nią w uciekającego. Ogłoszenia fruną w powietrzu. Niedoszły klient odwraca się i zaczyna uciekać. – Mówiłam już, spróbuj w Kinko's. – Niech cię diabli. – Mężczyzna próbuje odzyskać trochę godności, oddalając się szybko. – Tak, pewnie. Kolejny bohater – mówi Suade i wraca do środka. – Mówił pan, że dziecko pańskiej klientki jest w niebezpieczeństwie – dodaje na tym samym wydechu. – Tak. Chyba można tak powiedzieć. – To dziecko. Chłopiec czy dziewczynka? Ile ma lat? – Dziewczynka, osiem lat. Muszę ją znaleźć, i z tym mam największy problem. – O czym pan mówi? Jak to znaleźć? Gdzie ona jest? – Nie wiem. – Kim jest matka? – Matka ma kłopoty. – Kto ich nie ma? – Ma bogatą przeszłość kryminalną. – W ten sposób została pańską klientką? – Niezupełnie. – Proszę posłuchać. Nie mam czasu na zgadywanki – mówi Suade. – Niech pan powie, o co chodzi i od razu przejdźmy do konkretów. – Nie reprezentuję matki. Znieruchomiała. – Tylko niech pan nie mówi, że reprezentuje ojca. – Nie. Ulga. – Dziadka – dodaję. Patrzy na mnie i wybucha śmiechem. Nie jestem pewien, jak zareaguje. – Wiedziałam. Ma pan pozew? Jeśli tak, niech go pan zostawi i wynosi się. – Nie zajmuję się doręczaniem pozwów. – Świetnie, więc niech się pan zabiera. Czy może mam zadzwonić na policję? – Nie ma potrzeby. Czego się pani boi? – Na pewno nie pana – mówi. Sięga po torebkę i przysuwa ją do siebie. – To dobrze. Chcę tylko porozmawiać. Lepiej tutaj niż w sądzie. – Dla kogo lepiej? Nie dla mnie – odpowiada. Rzuca mi spojrzenie, które widziałem w barach u gości z potłuczonymi butelkami w ręku, gdy proponują komuś załatwienie sporu. – Pani wrogość jest niepotrzebna – mówię. Ale jej oczy mówią mi, że to tylko moja opinia. Dla niektórych z nas jest to podnieta. – Mam klienta… – Cieszę się. – Chodzi mu tylko o odnalezienie wnuczki. Nie wypowiada ani jednego słowa i już na mnie nie patrzy. Znowu zainteresowała się kopertami. – Z jakichś powodów uważa, że może pani znać jej miejsce pobytu. Suade zamieniła się w kamiennego bożka pogardy. Jej twarz zdaje się mówić, że gdybym coś na nią miał, byłbym tu z szeryfem i wezwaniem do sądu. – Myśli tak, bo już się spotkaliście. U niego w domu. W obecności jego córki i wnuczki. Padły wtedy z pani ust pewne słowa i wkrótce potem córka z wnuczką zniknęły. – Życie to kipiący kocioł zbiegów okoliczności. Proszę mi powiedzieć, czy pański klient widział, jak zabieram dziecko? – Tym zajmie się sąd. Miałem nadzieję, że możemy tego uniknąć. – Pewnie. Tylko że ja uwielbiam chodzić do sądu. Cała ta pompa i ceremonie. Wszystkie te kłamstwa. Krzywoprzysięstwo na każdym kroku. Prawnicy, którzy potykają się o własne języki. Zawsze znajdą jakieś usprawiedliwienie, dlaczego ich klient coś zrobił lub czegoś nie zrobił. A nawet jeśli zrobił, będę przekonywać, że nie ma to znaczenia. Mam panu powiedzieć, ile razy byłam w sądzie w zeszłym roku? Nie odpowiadam, więc sama mówi. – Tyle razy, że straciłam rachubę. I za każdym razem wszystko kończy się tak samo. Jak film ze smutnym zakończeniem, który się widziało zbyt często,. Ciągle ma się nadzieję na happy end, ale na próżno. Nigdy im się nie udaje. Dlatego robię to, co robię. Gdyby oni wiedzieli, co wyprawiają, gdyby im zależało, nie dawaliby prawa opieki ojcom molestującym dzieci i bijącym żony. Oczywiście chcą jak najlepiej. – Rozumiem panią. Ale tym razem sprawa będzie bardzo trudna. Mój klient jest, jak to się mówi, dobrze sytuowany. Kieszenie pełne forsy. I zamierza wydać każdą sumę, żeby zamienić pani życie w piekło. – W piekło. On zamieni moje życie w piekło! – Oczy Suade rozpalają się jak dwa płonące węgle. – Niech pan powie swojemu klientowi, że już tam byłam, a na dowód tego mam ślady poparzeń. On nie znalazłby piekła z mapą i latarką, gdyby wszystkie znaki wskazywały na jego tyłek i miał diabła za przewodnika. Proszę mu powiedzieć, że jeśli zadrze ze mną, z rozkoszą wskażę mu drogę. Pomyślałem, że wtedy rzeczywiście będzie miał diabła za przewodnika. – Może pan odejść. I proszę uważać, żeby przy wyjściu nie uderzyły pana w tyłek drzwi. – Sięga do torebki i chowa w niej rękę. – Grozi mi pani? – Czy ja wyglądam, jakbym panu groziła? – Nie wiem. – I o to jej chodzi. Ale ciekawość bierze nad nią górę. – Nie powiedział mi pan, jak się nazywa pański klient. – Jego wnuczka ma na imię Amanda. – To mi nic nie mówi. – Czyżby nie pamiętała imion dzieciaków? W wojnie Zolandy z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości są pewne ważniejsze sprawy. – Moim klientem jest Jonah Hale. Ożywia się. – Pan Lotto. Czemu od razu pan nie powiedział? – Ręka wysuwa się z torebki. Torebka wraca pod kontuar. Nagle jest cała w uśmiechach. Niepokoi mnie fakt, że ta informacja tak ją ucieszyła. – Właśnie szykowałam dla niego coś specjalnego. Mam nadzieję, że lubi rozgłos. Nie rozumiem. Suade znika za kontuarem jak figurka na sprężynce chowająca się w pudełku. Zastanawiam się, czy znowu sięgnie do torebki. Wyobrażam sobie, jak biegnę do drzwi i zostaję postrzelony w tyłek. Tymczasem Zolanda mamrocze coś wesoło pod nosem, przesuwając pudełka i papiery. Słyszę, jak stukają i szeleszczą pod kontuarem. – Gdzie ja to włożyłam? Cholera. Ach, jest tutaj. – Wyłania się zza kontuaru i trzyma pudełko na listy pełne papierów. – Skopiowałam je wczoraj – mówi. – Chciałam poczekać i zaskoczyć go jutro. Ale skoro pofatygował się pan osobiście, po co czekać? – Wręcza mi jeden z dokumentów, dwie zszyte ze sobą strony. Nagłówek napisany jest dużymi literami: KOMUNIKAT PRASOWY, żeby wszyscy wiedzieli, co to jest. Kontakt: Zolanda Suade i jej numer telefonu. "Znikające Ofiary, organizacja niosąca pomoc maltretowanym kobietom i ich dzieciom, oświadczyła dzisiaj, że wnosi oskarżenie o molestowanie dziecka i gwałt przeciw człowiekowi, który zdobył jedną z najwyższych wygranych w loterii stanowej." – Chcę, żeby podatnicy wiedzieli, na co idą ich pieniądze – mówi Zolanda. Czytam dalej. "Jonah S. Hale, mieszkaniec bogatej nadmorskiej miejscowości Del Mar w okręgu San Diego, został oskarżony przez organizację o gwałt na córce Jessice. Hale rzekomo trzy razy seksualnie napastował swoją córkę, wówczas nieletnią. Ponadto oskarża się Hale'a o molestowanie małoletniej wnuczki, nad którą sprawuje prawną opiekę wyrokiem sądu powszechnego w San Diego sprzed roku. Imienia dziecka nie podajemy do wiadomości publicznej." W swej wszechwiedzącej arogancji Suade nie zastosowała stylu komunikatu prasowego, lecz przyjęła ton artykułu przedstawiającego fakty, jak gdyby jej organizacja była organem państwowym, a zniesławienie Jonaha oskarżeniem wielkiej ławy przysięgłych. – To jakiś żart. – Przeciwnie. – Jakie ma pani dowody? – Złożone pod przysięgą zeznanie Jessiki. – Stek kłamstw zazdrosnej i mściwej córki – mówię. – Wie pani, że próbowała wyłudzić od ojca pieniądze, ale odmówił. Jessica para się szantażem, a pani jej pomaga. – Tego można się po panu spodziewać. Sługus męskiego establishmentu. Ile pan bierze od swojego klienta? – Ja mógłbym nazwać panią samozwańczą patronką zbłąkanych niewiast. Możemy się wyzywać do woli, ale sprawa dowodów pozostanie nierozstrzygnięta. – Prawda – mówi Suade. Podnosi jedną rękę, jak gdyby na niby składała przysięgę. – Nie przypuszczałabym, że ktoś taki jak pan wierzy w dowody. Proszę czytać. Im dalej, tym ciekawiej. – Co jeszcze pani ma poza bełkotem karanej przestępczyni i narkomanki,? – Byłej narkomanki – poprawia mnie. – Przeszła rehabilitację. – Sama pani to powiedziała? Dobrze, więc póki co byłej narkomanki, która domaga się pieniędzy. Powiedziała też pani, że obiecała zostawić Amandę z dziadkami, jeśli odpowiednio dużo jej zapłacą? Suade nie odpowiada, ale jej oczy nie kłamią. – Nie powiedziała, co? – dopytuję się. – Łatwo coś takiego wymyślić. – Łatwo rzucić oskarżenia o gwałt i molestowanie. Tak bym to ujął: w prawie każdej sprawie prędzej uwierzyłbym Jonahowi i Mary Hale'om niż ich córce. – Znam przeszłość tej kobiety. Powiem panu, co jeszcze wiem. Wiem, że organy wymiaru sprawiedliwości w tym okręgu od lat chronią ludzi takich jak Jonah Hale. Facetów z wpływami i pieniędzmi. Klub kolesiów. – Nie wie pani o Jonahu Hale'u nic poza tym, że wygrał na loterii i że jego córka lubi kłamać. – Wiem, że władze nie wysłuchałyby Jessiki Hale, nawet gdyby poszła na policję z dowodem nagranym na kasetę wideo. No ale teraz wszystko wyjdzie na jaw. Proszę czytać. Śmiało. Znowu spoglądam na kartkę. – Nie, nie tutaj – mówi. – Na drugiej kartce. – Wyrywa mi komunikat z ręki i przekręca kartkę. – Tutaj. Niech pan to przeczyta. – Naciskający palec zostawia ślad na papierze. "Zarzuty przeciw Hale'owi były znane władzom lokalnym i liczne organizacje społeczne, między innymi Departament ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom, nie zrobiły nic, żeby temu zapobiec. Przeciwnie, wspierały Hale'a w jego staraniach o uzyskanie prawa opieki nad rzeczonym dzieckiem. Brak aktywności władz jest częścią dużo większego i poważniejszego skandalu związanego z korupcją i czynami przestępczymi urzędników. Ich nazwiska oraz dalsze szczegóły związane z ich działalnością zostanę ujawnione podczas konferencji prasowej w środę rano, 19 kwietna o godzinie 9.30 na schodach Sądu." – Nie wiedział pan, ze była z tymi oskarżeniami osiem miesięcy temu na policji, w departamencie tego Judasza w spódnicy, McKay. Nazwisko Susan w ustach Suade zmraża mnie. Przez chwilę zastanawiam się, czy wie o naszym związku. Ale to niemożliwe. – Stado kurew – kontynuuje. – Siedzą w kieszeniach ludzi takich jak pański klient. Są nic nie warte. Gorzej. Wprowadzają ludzi w błąd, że coś się robi, gdy tymczasem nie robi się nic. O wszystkim przeczyta pan w porannych gazetach. Po konferencji prasowej. Za dwa dni. Po tej lekturze będzie pan mógł już tylko zapłakać. Po raz pierwszy słyszę, że Jessica wniosła oskarżenia przeciw Jonahowi, o ile Suade mówi prawdę. Nie dziwi mnie, że gliny nic nie zrobiły. Jeśli Jessica poszła na policję, wystarczyło, że spojrzeli w jej akta, popytali trochę i bez żadnych dowodów zamknęli sprawę. Nietrudno domyślić się, że kobieta, która wyszła prosto z więzienia i toczy z ojcem zawziętą walkę o prawo opieki nad dzieckiem, może powiedzieć co tylko jej ślina na język przyniesie, żeby uzyskać przewagę. Ale jeśli wniosła te oskarżenia, to dlaczego Jonah nic mi o nich nie powiedział? – Jessica Hale jest narkomanką i ma powody, żeby kłamać – mówię. – Od rodziców zawsze chciała tylko pieniędzy. O to w tym wszystkim chodzi. – Wygląda więc na to, że obdarzał nimi wszystkich, tylko nie ją – odpowiada Suade. – Nie rozumiem. – Staruszek potrząsał kiesą wszędzie tam, gdzie trzeba, żeby sędziowie wydawali odpowiednie wyroki, a gliniarze odwracali wzrok. Tak to się robi. – Jessica pani o tym powiedziała? – Nie musiała. Wiem, jak działa ten system, jak odrzucają zasady, kiedy jest im wygodnie. I mam dowody. Może pan im powiedzieć. – Co? Komu? – Przeczyta pan. Znów wracam do komunikatu prasowego, jak gdyby było tam coś, co przegapiłem. – Ale nie tutaj, tylko w porannych gazetach. Myśli pan, że zamieściłam wszystko w komunikacie prasowym? Żeby jacyś głupi reporterzy popsuli mi szyki i zadawali nie te pytania, co trzeba? Mam dokumenty, żeby wszystko udowodnić. – Czyli co? Dokumenty, które dowodzą, że Jonah Hale molestował wnuczkę? Chyba tylko ktoś szalony byłby skłonny przelać coś takiego na papier. – Nie ważne – odpowiada, zupełnie jakby nasza rozmowa toczyła się na dwóch różnych poziomach. – Właśnie że ważne. Jonah Hale nie ma z tym nic wspólnego. Jeśli prowadzi pani wojnę z władzami lokalnymi, po co wciągać w nią niewinnego człowieka? – Niewinnego człowieka! Może pan to pokazać swojemu niewiniątku i patrzeć, jak się poci. – Wskazuje palcem komunikat prasowy. – I niech mu pan powie, żeby założył azbestowe kalosze, bo niedługo tam wstąpi. Rzucam jej pełne zdziwienia spojrzenie. – Do piekła – odpowiada. – A teraz proszę wyjść. – Wyprasza mnie niecierpliwym ruchem ręki. – Mam dużo pracy. Musze adresować koperty. Robi mi się gorąco, czuję gniew, którego nie jestem w stanie stłumić. Zolanda podnosi wzrok. Stoję w miejscu czerwony jak burak. – Niech pan już idzie. Do widzenia. I proszę zamknąć drzwi. – Odwraca się i znika w mroku na zapleczu. Szukam na kontuarze pudełka z komunikatami prasowymi. Wzięła je ze sobą. Rozdział piąty Język pełen jest przysłów o sprawiedliwości. Sprawiedliwość jest obosiecznym mieczem. Drugim ostrzem sprawiedliwości jest zemsta. Dla Zolandy Suade jest to jedyne ostrze, które tnie. Po wyjściu od niej nie marnuję czasu. Telefon komórkowy trzymam zamknięty w schowku w samochodzie. Wyciągam go, podłączam do zapalniczki i zaczynam wybierać numer. Jade wzd3u? Palm Avenue. Jedną ręką prowadzę, a drugą zmieniam biegi i wciskam przyciski. – Halo – odzywa się kobiecy głos z drugiej strony. Szum podpowiada mi, że korzysta z funkcji głośnomówiącej. Teraz każdy może przysłuchiwać się naszej rozmowie jeśli jest odpowiednio blisko. – Susan. Mówi Paul. Możesz podnieść słuchawkę? – Wykręciłem bezpośredni numer do jej biura, żeby nie łączyć się przez sekretarkę. Gdy Susan podnosi słuchawkę szum cichnie. – Nie bardzo mogę rozmawiać. – Teraz słyszę jej głos wyraźnie. – Mamy tu spotkanie. Jestem zajęta. – Wyobrażam sobie, jak to wygląda: pół tuzina nierobów zebranych wokół jej biurka robi notatki, a Susan wydaje polecenia. Moja kobieta uwielbia ryzykować. – Ale to nie może czekać. – Co się stało? – Na podstawie brzmienia głosu Susan potrafi wyczuć problem. – Gdzie jesteś? – Jadę samochodem. Zbliżam się do autostrady. Więc nie będziemy mogli długo rozmawiać. – Wiatr przy dużych szybkościach uniemożliwia rozmowę w otwartym wozie. – Wracam właśnie ze spotkania z twoją przyjaciółką Suade. – Rozumiem, że nie była przyjemna. – Jak żmija w nogawce. – Ostrzegałam cię. – Nie przypominaj mi. – Posłuchaj Paul, jestem naprawdę zajęta. To nie może poczekać do wieczora? – Niestety nie. Suade zamierza zadać Jonahowi cios poniżej pasa. – Żadnych nazwisk. Nie podczas rozmowy przez zwykłą komórkę. – Jak to? – Suade oskarża go o molestowanie dziecka. Miał niby stosunki z własną córką. – To podobne do… – Wymienia niemal nazwisko Suade, ale przypomina sobie, że nie jest sama w biurze. – … naszej przyjaciółki – kończy. – Pamiętasz, ostrzegałam cię, żebyś się z nią nie zadawał. – Wiem. Ale teraz i tak jest już za późno. Nie mogę zostawić Jonaha w tarapatach. – Pytanie tylko, co możesz dla niego zrobić. Nie odpowiadam, więc Susan wykorzystuje moje milczenie i podaje mi odpowiedź. – Jeszcze nie jest za późno – mówi. – Ze Suade nie wygrasz. Ona stosuje reguły, których nie uczono w twoich podręcznikach. Wierz mi. Nie wiesz, na co się porywasz. Suade działa jak dobrze naoliwiona maszyna. – Głos Suasan obniża się o pełną oktawę i słyszę, że zakryła dłonią usta, żeby nikt w biurze jej nie słyszał. – Może zasypać cię kłamstwami jak maszyna zalewa drogę asfaltem – ciągnie dalej. – Reputacja nic dla niej nie znaczy. Ani Jonaha, ani twoja. Uwierz mi. Jeśli staniesz jej na drodze, wkrótce obudzisz się na plecach zalany smołą i będziesz się zastanawiał, co właśnie przez ciebie przejechało. Naprawdę chciałabym pomóc. – Susan potrafi być twarda. Nagle jej głos przyjmuje normalne brzmienie i głośność. – Ale jestem w trakcie spotkania. Będziemy musieli pomówić o tym wieczorem. – Jest coś jeszcze – mówię. – Co? – Wspominała o twojej organizacji. Wymieniła twoje nazwisko. W słuchawce zapada cisza, jakby ktoś spuścił na nią kowadło. Zastanawiam się, czy nas rozłączyło, czy odłożyła słuchawkę. – Jesteś tam? – pytam. – Jestem. – Jej głos opada w dolne rejestry. Oczami wyobraźni widzę, jak wysokie oparcie jej skórzanego fotela obraca się, oddzielając ją od twarzy uczestników spotkania. Namiastka prywatności. – Co mówiła? – Nie wyrażała się o tobie ciepło. – Nie wspominałeś o mnie? – Oczywiście, że nie. Ale przestraszyłem się, że Suade potrafi czytać w myślach. – Nie wątpię. – Zastanawiam się, czy Susan mi wierzy. – Co dokładnie o mnie powiedziała? – Nazwała cię Judaszem w spódnicy. Jej zdaniem twoja organizacja zaprzedała się męskiemu establishmentowi. Wydaje jej się, że władze lokalne tuszują przestępstwa w sprawach o prawo opieki, stosują protekcjonizm. Wspomniała coś o skandalach. Nie chciała wyjawić szczegółów. Mam przy sobie komunikat prasowy, jeśli chcesz go zobaczyć. – Komunikat prasowy? – Kiedy my rozmawiamy, ona je rozsyła. Susan zastanawia się w milczeniu. Chyba w tej chwili chciałaby ograniczyć wolność słowa. – Co jest w tym komunikacie? – Nie mogę czytać w trakcie jazdy. W każdym razie dużo w nim oskarżeń, a mało konkretów. Podobno trzyma je na konferencję prasową za dwa dni. Znowu cisza po stronie Susan. Pewnie myśli. Dochodzą do mnie odgłosy rozmowy w tle. – Dokończymy później. – Ale tym razem nie mówi do mnie. – Nie zapomnijcie zamknąć drzwi. Dzięki. Po chwili wraca i przyciska słuchawkę do ust. – Przeczytaj mi ten komunikat. – Nie chcę spowodować wypadku. Niedługo wjeżdżam na autostradę. – Gdzie chcesz się spotkać? – Żadnych pytań. Nagle zdobyłem jej niepodzielną uwagę. W momencie, gdy zagrożone jest jej królestwo, skupia się całkowicie, czego nie można osiągnąć żadnymi innymi argumentami. – W moim biurze. Za godzinę. Spróbuję znaleźć Jonaha. Możesz namierzyć Harry'ego? Nie jestem pewien, czy jeszcze jest w biurze. Spróbuj zadzwonić do niego do domu. Masz numer? Nie ma, więc dyktuję jej przez telefon. – Może byś przyprowadziła jednego z twoich detektywów. – Po co? – Bo możemy potrzebować pomocy. Nie mamy dużo czasu. – Kobieta z własnym oddziałem policji: o tym zawsze marzyłem. – Zastanowię się – odpowiada. – Decyzja należy do ciebie. Jak mówię, nie mamy dużo czasu. Do zobaczenia za godzinę. Nie czekam na odpowiedź i naciskam przycisk końca rozmowy. Kilka sekund później pędzę na północ autostradą I-5 i rozglądam się za zjazdem. Co może robić człowiek, który nie pracuje i ma 80 milionów w banku? Domyślam się, że o tej godzinie Jonah jest w jednym z dwóch miejsc: w swoim domu w Del Mar dobre dwadzieścia minut jazdy na północ albo na przystani na swojej łodzi. Mam nadzieję, że nie zniknął gdzieś na bezkresnym morzu w pogoni za rybami. Zjeżdżam z autostrady, znajduję cichą uliczkę i parkuję na krawężniku. Sprawdzam w notesie domowy numer Jonaha, wykręcam go i po drugim sygnale ktoś odbiera. – Halo? – Mary? – Tak. – Mówi Paul Madriani. – Znalazłeś Amandę? – Jeszcze nie. Jonah w domu? – Nie, nie widziałam go dziś od rana. Kiedy wstałam, już wyszedł. – Wiesz dokąd? – A coś się stało? – Muszę tylko z nim pogadać. Wiesz, gdzie teraz jest? – Prawdopodobnie na łodzi. – Tłumaczy, jak tam dojechać. – Na pewno nic złego się nie stało? – pyta. – Nie ma się czym martwić – kłamię. – Można się z nim jakoś skontaktować? – Przez komórkę – mówi. – Ale chyba zostawił ją na szafce nocnej. Chwileczkę. – Sprawdza i wraca po kilku sekundach do telefonu. – Tak. Chyba zapomniał wziąć. – Posłuchaj Mary, jeśli Jonah wróci, a ja nie złapię go na przystani, powiedz mu, że muszę się z nim spotkać. Niech zadzwoni do mojej kancelarii. Będę tam za godzinę i chciałbym się z nim zobaczyć. To ważne. – Ale o co chodzi? – Teraz nie mogę mówić. – Ma twój numer? – Tak. – Ale na wszelki wypadek podaję go jej. I numer komórki w samochodzie. – Za godzinę? – upewnia się. – Tak. Jeszcze jedno pytanie. Jeśli wypłynął na morze, można się z nim jakoś skontaktować? – Przez radio. UHF, czy VHF. Coś w tym rodzaju. Nie znam się na tym. Straż przybrzeżna mogłaby to zrobić w nagłym wypadku. – Czeka na moją reakcję. – To jest nagły wypadek? – Nie. Niczym się nie martw. Po prostu przekaż mu wiadomość, gdy wróci. – Żegnam się i kończę rozmowę. Zamiast wrócić na autostradę, przedzieram się przez miasto ulicą Market Street, a potem przecinam Gaslight District. Na Broadway skręcam w lewo i kieruję się w stronę wybrzeża. Przejeżdżam przez tory linii do Santa Fe i docieram do North Harbor Drive. Udaje mi się przejechać na zielonym na prawie wszystkich światłach wzdłuż wybrzeża, mijam przystanie i Navy Supply Center. Posuwam się w stronę północnego krańca zatoki. Hiszpańska przystań usytuowana jest na długim cyplu bedącym częścią wału, z którego korzystano przy budowie Harbor Island w latach sześćdziesiątych. Jest oddzielona od głównego portowego kanału półwyspem, gdzie tłoczą się teraz hotele i restauracje. Wyższe budynki majaczą w oddali, gdy mijam bazę straży przybrzeżnej. Niecałą milę dalej na zachód wjeżdżam na rondo i dostaję się na Harbor Island Drive. Od strony lądu leży popularny wśród miłośników joggingu park. Dziś rano większy tłok panuje na chodniku niż na ulicy. Dwie kobiety w białych sportowych butach i w elastycznych szortach opinających stalowe pośladki mija dziewczyna: rakieta na wrotkach, demonstrująca niewiele umiejętności, za to dużo ciała w swoim kusym bikini. Chłopak w luźnych spodenkach popisuje się na desce. Wykonuje skomplikowaną ewolucję, ale traci równowagę. Deska ucieka mu spod nóg i widzę w lusterku, że uderza w bok jadącego samochodu. Circus maximus. Źródła historyczne podają, że Hiszpanie w swoich galeonach postawili pierwszy raz stopę na kalifornijskiej ziemi właśnie w tej okolicy. Nie na tym cyplu, tylko na plaży po drugiej stronie – żołnierze, jezuiccy misjonarze i garstka koni. Coś mi się wydaje, że gdyby zobaczyli, co się tutaj dzieje teraz, po czterystu latach postępu zachodniej cywilizacji, odwróciliby się i odpłynęli z powrotem do domu. Bez wątpienia Indianie mieli na sobie więcej ubrań i więcej oleju w głowie, niż niektórzy z dzisiejszych mieszkańców. Przystań jest pół mili dalej. Parkuję Lenę na betonowym krawężniku. Mary wyjaśniła mi mniej więcej, jak dojść. Prostopadle do wyspy ciągnie się kilka głównych doków. Z nich wystają jak palce stanowiska dla mniejszych, bardziej zwrotnych łodzi. Większe jednostki, takie jak ta należąca do Jonaha, są przycumowane na końcu dużych doków, po zewnętrznej stronie. Przynajmniej tak twierdzi Mary. Z parkingu przystań wygląda jak las aluminiowych, masztów żaglówek i anten radarowych w pojemnikach przypominajacych pudełka na kapelusze. Sporadycznie pokazują się łodzie rybackie i cała flota wędkarzy. Panuje tu większy ruch, niż mógłbym się spodziewać w środku tygodnia. Kręcą się załogi i turyści szukający łodzi do wypozyczenia. Na przystani niektórzy pchają wózki ze sprzętem i zopatrzeniem. Według opisu Jonaha”Amanda" jest niską łodzią sporych rozmiarów, czterdzieści dwie stopy i most pontonowy. Wysiadam z wozu i jedną ręką osłaniam oczy przed słońcem, żeby rozejrzeć się po przystani. W ciągu minuty rozpoznaję co najmniej pół tuzina odpowiadających opisowi łodzi. Przy jednej z nich panuje spore zamieszanie. Z łodzi wyciągana jest ryba rozmiarów małego samochodu. Zebrał się mały tłumek, choć z tej odległości nie widzę twarzy. Podejmuję decyzję i kieruję się w ich stronę po pochyłym metalowym mostku łączącym przystań z parkingiem. Jest odpływ i pomost opada trzy metry. Tracę w końcu dogodną pozycję do obserwacji, choć nadal widzę trójkątny ogon ryby zwisającej z podnośnika. Sunę w tę stronę i mijam siwą parę, która ładuje prowiant na łódź będącą zapewne spełnieniem ich marzeń. Ktoś inny polewa burtę swojej łodzi. – Szukam Jonaha Hale'a. Spogląda na mnie i wzrusza ramionami. Kręci głową. – Nie znam. Chce pan wypożyczyć łódź? – Nie, dziękuję. Innym razem. Przyspieszam kroku i docieram do końca doków tworzących tam długą literę”T". Większe jednostki są zacumowane po zewnętrznej stronie. Mijam stalowe słupy, do których zakotwiczony jest dok i zauważam ją. Na rufie widnieje wymalowana przez szablon czarnymi literami nazwa: AMANDA Przy łodzi kłębi się mały tłumek. Obiektem zainteresowania jest ryba na podnośniku i stojący przed nią mężczyzna, który pozuje do zdjęć. Wokół niego rybacy wznoszą puszkami i butelkami piwa toasty, żeby uczcić sukces przyjaciela. Jonah nie widzi mnie. Stoi tuż przy rybie. Próbują ją zważyć, ale mają z tym problemy. Podnośnik nie jest chyba wystarczająco duży. To największy marlin lub miecznik (a może to ten sam gatunek) jakiego widziałem. Oto cała moja wiedza o rybach, których nie można usmażyć na patelni. Jonah ma na sobie wędkarskie ubranie, starą koszulę i spodnie na szelkach poplamione wnętrznościami gigantycznej ryby. Zaczął ją patroszyć nożem rozmiarów maczety, przyjmując poklepywania po plecach i wyrazy podziwu od zgromadzonych na przystani mężczyzn. Ktoś podaje mu piwo z pianą wylewającą się z długiej szyjki zimnej butelki. Jest dopiero południe, wczesna pora na piwo, ale ci ludzie pewnie łowili od świtu. Jonah zauważa mnie dopiero wtedy, gdy odwraca się po piwo. Wskazuje na rybę, robi wielkie oczy, ale szybko orientuje się, że nie jestem tu dla przyjemności. Przekazuje nóż komuś innemu i jak polityk przedziera się przez tłumek poklepujących go mężczyzn. Ściska dłonie i z wdziękiem przyjmuje gratulacje od dość podpitych kolegów. Nie spuszcza ze mnie wzroku. Próbuje wyczytać z mojej twarzy, co się stało i zastanawia się, czy odnalazłem Amandę. Nie marnuje czasu i od razu pyta: – Masz jakieś wiadomości? Znalazłeś Amandę? – Nie, ale musimy porozmawiać. – Co się stało? Coś z nią? – Nie. Przynajmniej nic o tym nie wiem. Poszukiwania trwają. Chodzi o coś innego. Wiadomość tę przyjął z widoczną ulgą, jakby jego ciało opuścił ładunek elektryczny. Popija łyk z butelki i uzmysławia sobie, że nie mam piwa. – Charlie, przynieś no piwo dla mojego przyjaciela. – Jeden z członków załogi na rufie daje nura do chłodziarki, zanim mogę go zatrzymać. – Nie, dziękuję. – Nie trudź się, Charlie. – Wracam właśnie ze spotkania z Zolandą Suade. Jonah zasępił się. – Co ci powiedziała? Przyznała się do wizyty w moim domu? – Nie zaprzeczyła. – To dobrze. Myślę, że to dobrze, a ty? – Znowu popija piwo. – Wstąpiła na wojenną ścieżkę. Rzuca dość paskudne oskarżenia. Jonah przygląda się butelce, potem łodzi i wszystkiemu na przystani, żeby tylko nie spojrzeć na mnie. – Ta kobieta jest wariatką. Odbija jej. – Nie wykazuje zainteresowania tym, co powiedziała. – Cieszę się, że tu przyjechałeś. Na pewno nie chcesz się czegoś napić? – Nie. – Mam tu różne napoje. Piwo korzenne. – Nie, dziękuję. – Chcesz obejrzeć łódź? – Teraz znowu chce urządzić mi wycieczkę. – Jonah, musimy porozmawiać. – Widziałeś kiedy taką wielką rybę? Kręcę głową. – Ja też nie. Do dzisiaj – mówi. – To El Nino. Ciepły prąd pchnął wszystko na północ. Do diabła, w zeszłym roku musiałbym wybrać się aż do Cabo, żeby złowić coś takiego. Muszę ją sobie powiesić na ścianie. Ale najpierw muszę chyba powiększyć ścianę. – Wybucha śmiechem. Jest to nerwowy śmiech, jakby wiedział, do czego zmierzam. – Czemu mi nie powiedziałeś, że Jessica oskarżyła cię o gwałt? Twarz Jonaha traci swój pogodny wyraz. Wzdycha głęboko i patrzy na mnie z zakłopotaniem. – O takich rzeczach nie chce się gadać. Z nikim. Zresztą nie ma w tym ani krzty prawdy. Kolejne kłamstwa córeczki. Gliniarze wiedzieli o tym. Nie wnieśli żadnych oskarżeń. Do diabła, nawet nie przeprowadzili dochodzenia. – Mimo wszystko powinienem był o tym wiedzieć. Jeśli mam ci pomóc, muszę wiedzieć o wszystkim. – To kłamstwa. Nie sądziłem, że są ważne. – Policja założyła akta sprawy? Patrzy na mnie. Najwyraźniej nie ma pojęcia. – Przeprowadzili jakikolwiek rodzaj dochodzenia? – Dochodzenia? Rozmawiali ze mną. Rozmawiali z Mary. Chyba przejrzeli kartotekę Jessiki. – Przesłuchiwali Amandę? – Nie. – Jego mina świadczy niezbicie o tym, że sama myśl o przesłuchiwaniu wnuczki w tej sprawie wydaje mu się nieprzyzwoita. – Co powiedziałeś gliniarzom? – Prawdę. Że to kłamstwa. Jessica wniosła oskarżenia po sprawie o prawo opieki nad dzieckiem. Było jasne, jakie ma zamiary. Gliniarze wiedzieli o tym. Nie miała nawet najmniejszego dowodu. – Przesłuchiwali kogoś jeszcze? Oprócz Jessiki, ciebie i Mary? – Nie wiem. A w ogóle jaki to ma zwiazek z naszą sprawą? – Suade chce posłużyć się tymi oskarżeniami – wyjaśniam. – Chce włożyć kij w mrowisko. – Co to znaczy? – To znaczy, że zamierza nagłośnić wszystko, co powiedziała jej Jessica. Rozsyła komunikaty prasowe, w których rozgłasza na cały świat, że popełniłeś kazirodztwo z córką… – I? – Że molestowałeś Amandę. Kiedy wypowiadam te słowa, patrzy mi prosto w oczy. Nie mruga nawet okiem. – To kłamstwo. Przysięgam. – Podnosi prawą rękę, jakby rzeczywiście składał uroczystą przysięgę. – Niech się smażę w piekle po wsze czasy, jeśli nie mówię prawdy. Moja córka kłamie. Pewnie w więzieniu koleżanki namówiły ją do tego. Na pewno. W takim miejscu ma się dużo czasu, żeby obmyślać podłe kłamstwa. Bez wątpienia czerpała pomysły od innych więźniarek. – Możesz udowodnić, że rozmawiały o tym? – Nie. Ale potrafię sobie wyobrazić, jak siedzi przy stole albo w celi i jakaś frajerka daje jej rady, jak skompromitować ojczulka. Ale gliny nie kupiły tego. Sąd też nie. – Podczas sprawy o prawo opieki wniosła to oskarżenie? – Za pośrednictwem swojego prawnika. Sędzia stwierdził, że nie ma dowodów i zamknął mu usta. Chciał wiedzieć, dlaczego wcześniej tego nie zgłosiła. Tłumaczyli się tymi samymi starymi bzdurami – mówi Jonah. – Że większość kobiet nie skarży się. Że są zbyt zawstydzone. Że była młoda. Sąd nie uwierzył ani Jessice, ani jej prawnikowi. – Ale Suade uwierzyła. Przynajmniej niedługo powie o tym całemu światu. Tego właśnie dotyczy jej komunikat prasowy. Jonah zastanawia się przez chwilę. Miota spojrzenia. Rozgląda się i znów spogląda na mnie. – Prasa jej nie uwierzy. Wybucham śmiechem. – Nie uwierzy! Kiedy wygrywa się osiemdziesiąt milionów i ktoś oskarża cię o takie rzeczy, jest to wiadomość na pierwsze strony gazet. Raj dla telewizyjnych talk-show – wyjaśniam mu. – Wiara nie ma z tym nic wspólnego. Gdzieś ty się podziewał przez ostatnie dziesięć lat? Jesteś chyba jedynym człowiekiem w Ameryce, który nigdy nie słyszał o plotkarskich programach w telewizji. – Nie oglądam ich. – A powinieneś. Twoje nazwisko będzie rozpłaszczone na ekranie jak przejechane zwierzęta na autostradzie.”Milioner z LOTTO oskarżony o gwałt." Ponura mina Jonaha podpowiada mi, że nie przewidział takiego scenariusza nawet w najgorszych snach. – Dlaczego ona to robi? – Suade? – Mogę zrozumieć Jessikę – mówi. – Ale Suade? Co ona z tego ma? Nie ma żadnych dowodów. – Ten skandal usprawiedliwia jej działania, nadaje im sens. Poza tym najlepszą obroną jest atak. Musiała dojść do wniosku, że masz środki do tego, żeby ją prześladować. Ze wszystkich ludzi, którym nabruździła w ciągu ostatnich kilku lat, ty masz jedno z największych kont w banku. Przypuszcza, że otoczyłeś się tabunem prawników. Bo przecież co robią bogacze, kiedy mają jakiś problem? – Cholera, racja. – Twoja największa siła jest zarazem największą słabością. Teraz ona ma inicjatywę. My musimy odparować ciosy. Jak udowodnimy, że nie zgwałciłeś kogoś, albo że nie molestowałeś dziecka? – Nie muszę niczego udowadniać. Nie jestem w sądzie. – Ale będziesz, jeśli wytoczysz Suade proces o zniesławienie. – Jesteś jedynym prawnikiem, do którego się zwróciłem, nie licząc tamtego od prawa opieki. Nie chciał się tym zająć. – Bo zna Suade. Tak mi powiedziałeś. – Zgadza się. – Może więc jest mądrzejszy, niż myślisz. – Nie jestem pewien, w jakiej sytuacji stawia to mnie. – Suade liczy na to, że zniszczy twoją reputację, zanim ściągniesz ją do sądu. A gdy już dojdzie do rozprawy, wydaje jej się, że będziesz miał więcej do stracenia niż ona. Będzie twierdzić, że mówi prawdę i tylko dlatego ją prześladujesz. Nie boi się ciebie. Suade uwielbia wcielać się w rolę Joanny D'Arc w walce ze złem. Na twarz Jonaha opada kolejna chmura smutku. Nie widział jeszcze, żeby w taki sposób prowadzić walkę. Ze swoim poczuciem sprawiedliwości wyobrażał sobie prawników w sali sądowej, którzy toczą spór przed bezstronnym sędzią, a nie maszynę propagandową rozrzucającą kłamstwa i sączącą jad, zanim jeszcze stawi się w sądzie. – Musimy pojechać do mojej kancelarii i porozmawiać. – Oczywiście. Kiedy? – Zaraz. Spogląda na swoje ubranie poplamione szczątkami gigantycznej ryby. – Nie martw się. Moja kancelaria nie jest aż tak elegancka. Patrzy na tłum na przystani. Butelki piwa i aparaty fotograficzne. Krew wokół ryby. – Co im powiem? – Nic. Że masz spotkanie i musisz ich zostawić. – Jasne. Zaraz – odpowiada jak echo. Jest oszołomiony. Jeden z jego kumpli, który kręcił się w pobliżu, korzysta z okazji i podchodzi. Kładzie rękę na ramieniu Jonaha. Ma poczerwieniałą od alkoholu twarz filozofa. – Hej przyjacielu, muszę zrobić jeszcze jedno zdjęcie – mówi. – Z tobą i tym potworem. – Pobrzękuje lodem w szklance z czymś mocniejszym od piwa. – Tyle że to nie ryba, a cholerny wieloryb. Jonasz i wieloryb. – Śmieje się z własnego dowcipu. Jeden z przyjaciół, których pełno, gdy ma się na koncie osiemdziesiąt milionów. Ciągnie Jonaha za ramię i wlecze go za sobą. Jonah jest nadal zatopiony w myślach, a jego twarz przypomina pośmiertną maskę. – No dalej. Łap się za hak i uśmiechnij się na litość boską. – Pijackie wyobrażenie kompozycji fotograficznej. Facet ze szklanką z lodem daje wskazówki, a jego koledzy starają się utrzymać aparaty nieruchomo. Jonah przykuca, jedną ręką chwyta trzon wielkiego stalowego haka, który przebija skrzela ryby. W paszczy marlina widać świecący wabik. Jonah spogląda poza wszystkie aparaty na mnie. Po rękach na koszulę i spodnie ścieka mu krew. Nie zwraca na to uwagi. Uśmiecha się za to słabo przy trzasku migawek, a kilka fleszy błyska jak gwiazdy z małych prymitywnych aparatów. Podnosząc się, Jonah potyka się i pada na rybę. Chwyta marlina w śmiertelnym uścisku wokół skrzeli, nie chcąc upaść na pomost. – Ostrożnie olbrzymie. – Mężczyzna ze szklanką podchodzi chwiejnym krokiem, żeby mu pomóc. Tylko jedną ręką, bo druga jest zajęta. – Dajcie mu jeszcze jedno piwo. – Wybucha śmiechem. Jonah jest z przodu wymazany krwią i kawałkami wnętrzności morskiego stworzenia. Odsuwa się od wielkiej ryby i wyciera ręce o spodnie. Kiedy obserwowałem Jonaha pozującego obok gigantycznego marlina ze stalowym hakiem przebijającym skrzela, zastanawiałem się, który z nich wygląda bardziej martwo. Rozdział szósty Potrzeba mi było dziesięciu minut, żeby się wygadać, żeby omówić wszystkie – nieliczne wprawdzie – opcje. Harry uważa, że zrobimy najlepiej, jeśli zignorujemy Suade. Nie damy jej satysfakcji. Pozwiemy ją do sądu później, jeśli Jonah nadal będzie się przy tym upierał. – To jakiś cholerny dowcip. – Twarz Jonaha jest zarumieniona. Krew uderzyła mu do twarzy. W drodze do kancelarii miał czas pomyśleć i teraz domaga się odpowiedzi. – Chcesz powiedzieć, że nic się nie da zrobić? Że marnowałem czas i pieniądze, zatrudniając prawnika? – Chcę ci tylko powiedzieć, że nie możemy jej zamknąć ust. – Nawet jeśli zamierza rozpowiadać te złośliwe kłamstwa? – Może usiądziesz? – Wskazuję na jeden z foteli dla klientów. – Nie chcę siadać. Poza tym pobrudzę ci meble. – Cały jest umorusany błotem z doków, zaschniętą krwią i czym tam jeszcze. W gabinecie zaczyna cuchnąć. – Nie możemy jej pozwać teraz? Nie możemy zdobyć nakazu? – Nie. – Ze skrzyżowanymi ramionami, oparty o szafkę, Harry wygląda jak profesor. – Zgodnie z doktryną zwaną uprzednim ograniczeniem. Kłania się pierwsza poprawka. Dopóki nie opublikuje, nic nie możemy zrobić. – Co to znaczy”opublikuje"? – To znaczy dopóki formalnie nie przekaże tej informacji… – Podłych kłamstw – mówi Jonah. – Wiem – odpowiada Harry. – Uspokój się. Nie pomożesz nam, jeśli dostaniesz wylewu. Dopóki nie poinformuje o tym strony trzeciej, w tym przypadku prasy, nie możemy jej ruszyc. Potem możemy skarżyć ją o pomówienie, zniesławienie, naruszenie prywatności pod warunkiem, że masz do niej prawo. – Co to ma znaczyć? – Jonah pyta ze złością Harry'ego. – Niewykluczone, że można cię uznać za osobę publiczną. – Jak to”osobę publiczną"? – Zostawmy to teraz – proszę Harry'ego. – Nie. Chcę wiedzieć – upiera się Jonah. – Co to znaczy? O czym on mówi? – Jonah ma prawo wiedzieć – mówi Harry. – Wygrałeś na loterii, zainkasowałeś pieniądze. Sąd może uznać, że przez to stałeś się osobą publiczną. Jeśli ktoś staje się powszechnie znany, ludziom wolno wydawać sprawiedliwe opinie na jego temat. Oczy Jonaha rozświetlają się, jakby ktoś wrzucił mu do spodni racę. – Co ty wygadujesz?”Sprawiedliwe opinie"? Fałszywe oskarżenia o gwałt na córce i molestowanie wnuczki. I to mają być sprawiedliwe opinie? – Jonah spogląda na mnie, potem znowu na Harry'ego. – Wiem, że nie – odpowiada Harry. – Paul też. Problem polega na tym, że jeśli sąd uzna cię za osobę publiczną, sprawa się skomplikuje. Musielibyśmy wtedy udowodnić pewne rzeczy przed wytoczeniem procesu Suade. Przypominam Harry'emu, że fałszywe oskarżenia o popełnienie przestępstwa są oszczerstwem same w sobie. – Poza tym – mówię – poprzez wygraną na loterii niekoniecznie stajesz się osobą publiczną. Suade nie może więc powoływać się na prawo do wydawania sprawiedliwych opinii. – Możliwe – przyznaje Harry. – Nie ma tutaj prawa precedensowego. Sprawdzałem. – Harry rzuca mi jedno ze spojrzeń, które zawsze mi posyła, ilekroć mam wpaść w jakąś pułapkę. – Oczywiście moglibyśmy stworzyć precedens – dodaje. – Trzy lub cztery lata w postępowaniu odwoławczym. – Unosi brew, jak gdyby chciał mnie zapytać:”Naprawdę chcesz się w to pakować?" Jestem pewien, że Suade nie ma dowodów. Dlatego jej zarzuty są albo świadomie fałszywe, a przynajmniej wniesione z beztroskim lekceważeniem prawdy. W każdym razie są oszczercze i zaskarżalne. Czy warto ją skarżyć, to już inna sprawa. Wracamy do punktu wyjścia. – Co to za różnica? – pyta Jonah. – Nie przyszedłem tu po pieniądze. Nie obchodzą mnie odszkodowania. Zależy mi na odzyskaniu wnuczki. – Jakieś tropy na tym froncie? – pyta Harry. – Wyciągnąłeś coś ze Suade? Kręcę głową. – Może ktoś coś w końcu zrobi? Harry i ja spoglądamy po sobie. Jonah domaga się jedynej rzeczy, której nie możemy mu dać, a teraz Zolanda Suade przeciągnie go po swoim prywatnym szambie. Przez cały ten czas mamy cichą publiczność. John Brower – z łysą głową i okrągłymi oczkami – jest jednym z detektywów Susan Porusza głową jak sędzia podczas turnieju tenisowego na Wimbledonie, gdy spogląda na Harry'ego, Jonaha i na mnie.. Siedzi w fotelu dla klienta po drugiej stronie biurka. Na kolanach trzyma złożoną skórzaną teczkę, gotowy robić notatki, na wypadek, gdyby trzasnął piorun. Susan chodzi powoli po moim gabinecie, wpatrując się w kopię komunikatu prasowego Suade, jak gdyby panaceum na nasze problemy miało unieść się z kartki jak para wodna. Odkąd wręczyłem jej komunikat prasowy, nie wypowiedziała ani jednego słowa. Dostrzegłem jednak znaki – język ciała kobiety, którą znam – delikatne wzruszenie ramionami, ruch głową, jakby to wszystko było dla niej zupełnie niezrozumiałe. Adresatem tych sygnałów nie jestem ja. Przekazuje je telepatycznie jak zaszyfrowanym kodem Browerowi. Najwyraźniej Susan wolała nie przychodzić sama. Przyjmuję to jako dowód, że traktuje groźby Suade poważnie, nawet jeśli im nie wierzy. W końcu odwraca się i spogląda na mnie. Jak błyskawica. – Komunikat prasowy tylko wspomina o naszej organizacji – mówi. – Żadnych szczegółów. – Wiem. – Nie powiedziała ci nic więcej? – Pewnie czeka z tym do konferencji prasowej. Chce nas potrzymać w niepewności przez kilka dni. Chce nam zafundować kilka nieprzespanych nocy. Coś mi się wydaje, że zadawanie bólu jest jedną z jej ulubionych rozrywek. – Nie zdradziła, o co jej chodzi? Co dokładnie powiedziała? – Dostała szału, mówiąc o Jonahu… – Nie, pytałam o naszą organizację. – Susan na pewno nie byłoby tutaj, gdyby Suade nie zapowiedziała, że obrzuci błotem między innymi jej departament. Susan jest kobietą, która broni swego z nieustępliwością tygrysicy chroniącej młodych. – Co dokładnie powiedziała o naszej organizacji? – Nie robiłem notatek – mówię. – Powiedziała, że ma wszystkie dokumenty. – Jakie dokumenty? – Zapytałem ją. Nie chciała powiedzieć. Powiedziała, że dokumenty wszystko udowodnią. Zerkam na Jonaha. – Kiedy córka siedziała w więzieniu, nie napisałeś do niej czegoś, co można by opacznie zrozumieć? Wykorzystać przeciw tobie? Zastanawia się przez chwilę. Kręci głową. – Nie. – Pomagaliśmy panu Hale'owi w uzyskaniu prawa opieki nad dzieckiem? – Pytanie Susan skierowane jest do Browera. – Chyba to właśnie sugeruje Suade w swoim komunikacie. Insynuuje, że zrobiliśmy coś nie tak. Brower otwiera notes i coś w nim czyta. Nie widzę, co to takiego. Skórzana okładka zasłania mi widok. – Niech sprawdzę. Złożyliśmy raport w sądzie rodzinnym. Rzeczywiście poparliśmy kandydaturę dziadka. – Zerka na szefową i wyczuwa, że nie jest zadowolona. – Ale nie było tu żadnych działań z naszej strony. – Głos Bowera brzmi przepraszająco. – Zainicjowaliśmy wnioski? – Nie, nie. Nasza rekomendacja powstała w oparciu o raport kuratora. Matka miała bogatą przeszłość kryminalną. – Czyta notatki z teczki, wodząc po nich palcem. – Narkotyki. Były dowody, że dziecko zostało porzucone. Sprawa właściwie rutynowa. Nie ma w tym nic złego. Nie wiem, jak moglibyśmy zarekomendować coś innego. – Nasza rekomendacja będzie w aktach sądowych? Brower kiwa głową. – Więc Suade mogła ją przeczytać, jeśli poszła do sądu i wyciągnęła akta sprawy? – Prawdopodobnie. – Badaliśmy sprawę? Brower przewraca kilka kartek w teczce i powoli kręci głową. – Nie wydaje mi się. – Więc nie kontaktowaliśmy się z panem Hale’m? Brower nadal czyta. – Z tego co widzę, nie. – Był pan kiedyś u nas? – Susan kieruje pytanie do Jonaha. – Chwileczkę. Nie zaprosiliśmy was tutaj, żebyś cie przesłuchiwali naszego klienta – przerywa jej Harry. – Czy to proces? – pyta Jonah. – Zrobiłem coś nie tak? – Zerka na mnie. – Nie wiem. Jak pan myśli? – odzywa się Susan. – Nie, nie zrobiłeś – wyprzedza mnie z odpowiedzią Harry. – Chcę tylko sprawdzić, co ma na nas Suade – wyjaśnia Susan. – Twój klient może być jedyną osobą, która może wiedzieć. – Ten apel kieruje do mnie. – Wykluczone – odpowiada Harry. – Nie pozwalam. Nie możecie przychodzić do naszej kancelarii i przesłuchiwać naszego klienta. – Nie mam nic do ukrycia – oświadcza Jonah. – Nie szkodzi. Nic nie mów – nalega Harry. – Chyba rozsądnie będzie przyjąć – tłumaczy Susan – że kłamstwa Suade zaszkodzą zarówno waszemu klientowi jak i naszej organizacji. Ona coś knuje. Nie wiem tylko co. Ale musimy się dowiedzieć. Harry robi niezdecydowaną minę. – Może Suade nie ma nic, na czym mogłaby oprzeć te zarzuty – kontynuuje Susan. – Ale byłoby lepiej, gdybyśmy znali jakieś szczegóły. Jak na przykład: czy wasz klient miał kiedykolwiek kontakt z moją organizacją. – Susan wraca do tego, na czym jej zależy. – Nigdy u was nie byłem– zapewnia ją Jonah. – Nigdy się nie spotkaliśmy. – Nie ze mną by pan rozmawiał – mówi Susan. – Może z którymś z moich detektywów? Albo pracowników? Jonah kręci głową. – Mieliśmy sprawę w sądzie. Zatrudniłem prawnika. On się wszystkim zajmował. – Jak się nazywał pański prawnik? – Pozwalasz jej na to? – pyta mnie Harry. Kiwam głową. – Na razie. Jonah podaje jej nazwisko. Susan spogląda na Browera, który jeszcze raz przegląda teczkę i kręci głową. – Brak kontaktów z tym prawnikiem. – Więc nawet nie komunikowaliśmy się z powodem – wnioskuje Susan. – Chciałabym wiedzieć, w jaki sposób Suade zamierza zrobić z tego skandal. – Cieszę się, że jest pani zadowolona – mówi Jonah. – Tymczasem moja wnuczka została wydarta jedynej znanej jej rodzinie i jest więziona przez matkę narkomankę. Ciekaw jestem, co z tymi pani zrobi. Susan kręci głową, wzrusza ramionami. Na to nie ma odpowiedzi. – Jeśli jest w okręgu, nie będziemy szczędzić wysiłków – mówi. – To mi nie wystarczy – mówi Jonah. – A jeśli jest w innym stanie? A jeśli jest w Meksyku? – Zrobimy wszystko co w naszej mocy. Jonah widzi, że ma do czynienia z typową procedurą organizacji rządowej. – Ma pan pojęcie, ile dzieci co roku porywają w tym okręgu niezadowoleni rodzice? Ponad sto sześćdziesiąt tysięcy – odpowiada, zanim Jonah zdążył otworzyć usta. – Większość z nich jest wykorzystywana do zemsty na małżonku. A czasem na dziadkach. Liczby te wzrastają w zastraszającym tempie. – Odzyskujecie je? – pyta. – Czasami. – Susan woli nie podawać danych statystycznych, choć ma je na końcu języka. – Czasami? – Jonah odwraca się z uniesionymi rękami i spogląda na sufit. – Czasami? Tylko tyle? Robicie wszystko co w waszej mocy? Czasami je odzyskujecie? Myślałem, że mam prawo opieki. Myślałem, że prawo jest coś warte. Byłem cierpliwy. Poszedłem do sądu. Mogłem przecież równie dobrze zabrać dziecko. Zniknąć. Teraz żałuję, że tego nie zrobiłem. Wiedząc to, co wiem teraz. Mogłem zabrać Amandę na koniec świata. Tam, gdzie Jessica i ta… ta Zolanda Suade nigdy by nas nie odnalazły. Ale zrobiłem inaczej. – Postąpił pan słusznie – zaprzecza Susan. – Wcale nie. Myślałem, że prawo chroni tych, którzy mają słuszność. – Jonah ignoruje ją. – Ale najwyraźniej tak nie jest. – Nieprawda – mówi Susan. – No to czemu nie jesteście teraz u Suade i nie walicie jej głową o ścianę, żeby powiedziała, gdzie jest Mandy? – Bo prawo nie działa w ten sposób. – Prawo w ogóle nie działa. W tym sęk – mówi Jonah. – Powiem wam, co bym zrobił. Pojechałbym tam i skręcił suce kark. Dowiedziałbym się, nawet gdybym miał… – Jonah! – … ją zabić. – Kiedy wypowiada te słowa, patrzy prosto na mnie. Wyraz jego oczu tylko podkreśla znaczenie słów. – Za nic na świecie nie zechce powiedzieć, gdzie jest Mandy. Ale są sposoby, żeby wyciągnąć z niej informacje – mówi. – Może wynająłem nie tych ludzi, co trzeba. Czemu do diabła się do niej nie dobierzecie? – Jonah spogląda na Browera, który wzrusza ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć:”Nie patrz na mnie. Ja tylko wykonuję polecenia." Przenosi wzrok na Susan. – Próbowaliśmy, proszę mi wierzyć. – Co próbowaliście? Rozmawiać z nią? – Wskazuje na mnie, ostatniego głupca, który rozmawiał ze Suade. Jonah nadgryza cygaro. Zapala je. – Pozwolicie? – pyta po fakcie. Kiwam głową. Innych przyjemności w tym pokoju nie zazna. W tym momencie mógłby puścić cały dom z dymem, a ja i tak bym mu tego nie zabronił. Sięga do kieszeni koszuli z rdzawymi plamami zaschniętej rybiej krwi i wyciąga garść cygar, każde w osobnej aluminiowej rurce. – Chcecie? – Zaczyna je rozdawać. Kręcę głową. Podaje jedno cygaro Harry'emu, drugie Browerowi, który podnosi jedną brew, uśmiecha się i chowa cygaro do kieszeni. Zostawia je sobie na później. Jonah nie należy do pokolenia, któremu przyszłoby na myśl poczęstowanie czymś takim Susan, ale sprowokowany jej spojrzeniem robi to. Susan chowa cygaro do torebki. Pewnie dziś wieczorem planuje zapalić je i przytknąć mi do tyłka, żeby odświeżyć mi pamięć co do szczegółów spotkania ze Suade. Groża mi poparzenia trzeciego stopnia. Harry zapala cygaro i po chwili moje biuro wygląda jak jakieś gniazdo korupcji: wszędzie niebieski dym. – Jest coś, nad czym się zastanawiam. – Kieruję te słowa do Susan. – Co takiego? – Ustaliliśmy, że podczas sprawy o prawo opieki Jonah nie kontaktował się z waszą organizacją. Co wiecie o oskarżeniach Jessiki przeciw Jonahowi? – Co masz na myśli? – pyta Susan. – Czy zbadaliście je? – Próbuję złowić jakieś informacje. – Prokurator okręgowy by się tym zajął – mówi Susan. – Ale założę się, że wasze dokumenty – wskazuję na zamkniętą teczkę na kolanach Browera – powiedzą nam, czy dochodzenie jest zakończone. Powiedzmy z braku dowodów. Susan spogląda na Browera. – Nie możemy o tym rozmawiać – oświadcza Brower. – Dlaczego? – Informacje o dochodzeniach, zakończonych lub w toku, są poufne, chyba że wniesie się oskarżenie – wyjaśnia. – A więc badaliście te zarzuty? – Nie mogę powiedzieć. Chcielibyśmy wam pomóc, ale nie możemy. – Więc mój klient ma żyć w ciągłej niepewności. Suade zamierza wystąpić przed kamerami, a on nie może nawet uzyskać informacji, czy został oczyszczony z zarzutów? Brower zerka na Susan, która wygląda jak kamienny posąg, po czym odwraca się do mnie. – Tak już jest – mówi. – Nic na to nie poradzimy. – Jest teraz jasne, dlaczego Susan przyszła na spotkanie ze swoim sumieniem. Sama w tym gabinecie mogłaby wyjawić, co wie na ten temat, na przykład mnie. W obecności Browera jest bezpieczna, przynajmniej na razie. – No to co teraz robimy? – pyta Susan. – Jonah prawdopodobnie zostanie postawiony pod pręgierzem. Nie jestem pewien, co czeka ciebie i twoją organizację. Chyba musimy poczekać na konferencję prasową. – Ciekaw jestem, jakim cudem nikt nie może nic zrobić. Przecież ta baba zjawiła się u mnie w domu i groziła, że porwie moją wnuczkę. – Kiedy to było? – pyta Susan. – Kilka tygodni temu. Kiedy córka wróciła późno z Mandy. – Nigdy mi o tym nie mówiłeś. – Susan patrzy na mnie. – Suade się wyprze – mówię. – Może przyznać, że tam była, ale jeśli chodzi o same słowa, zaprzeczy, że były zamierzoną groźbą. – Co dokładnie powiedziała? – pyta Susan. – Że jeśli nie oddam Mandy córce, stracę ją. Stała bezczelnie w mojej kuchni i powiedziała, że stracę wnuczkę. Susan spogląda na Browera. – Co o tym myślisz? – Jak długo potem zaginęło dziecko? – Kilka dni. Może tydzień. – Może da się to wykorzystać – mówi Brower. – Można wykazać, że działała jako współsprawca porwania. Przynajmniej jest to kwestia sporna. – Kiedy spotkałeś się ze Suade, nie zaprzeczyła, że tam była – mówi Jonah. – Tak mi powiedziałeś. – Nie rozwinęliśmy tematu. Nie wchodziliśmy w szczegóły. Ale nie zaprzeczyła. – No właśnie. – Jonah spogląda na Susan, jak gdyby wygrał spór. – Przyznanie się do wizyty w twoim domu podczas rozmowy, a udowodnienie, że wzięła udział w porwaniu, to dwie różne rzeczy – przypominam mu. – W każdym razie moglibyśmy spisać poświadczone urzędowo oświadczenie – mówi Susan. – Zechciałby pan pojechać do mojego biura i złożyć oświadczenie pod przysięgą? – Oczywiście – mówi Jonah. – Moja żona też, jeśli to konieczne. – Pana żona słyszała słowa Suade? Kiwa głową. – Coraz lepiej – stwierdza Brower. – Jej prawnicy w mig sobie z tym poradzą – przekonuję ich. – Babcia i dziadek, których wnuczka została uprowadzona. Adwokaci Suade przedstawią Jonaha i Mary jako parę wściekłą na cały świat. Gotową rzucić niedorzeczne oskarżenia przeciw komuś, kto akurat tam był. I nie macie prawdziwych dowodów. – Gdyby to ktoś inny zjawił się w tym domu i groził, może – mówi Susan. – Ale sądy znają Suade. Przekażemy oświadczenie sądowi rodzinnemu i wniesiemy o postawienie Suade w stan oskarżenia, jeśli nie wyjawi, gdzie jest dziecko. – Zapominasz, że Suade już ma sprawę z okregu o nadużycie prawa procesowego. Żaden sędzia nie zaryzykuje oskarżenia bez solidnych dowodów. – Nie podoba mi się pomysł, żeby nasz klient wybierał się tam sam. – Harry mówi o biurze Susan. – Więc ty też przyjedź. – Sonduje go Susan. – Bronić jego praw. – Świetnie – odpowiada. Już widzę krew na dywanach w gabinecie Susan. – A ty? – Harry spogląda na mnie. – Jestem zajęty. Nie wiem, czy to taki świetny pomysł. Jeśli nie wypali, tylko wzmocnimy pozycję Suade. – W jaki sposób? – pyta Susan. – Trudniej będzie ścigać ją później, jeśli pojawią się lepsze dowody. Jeśli wtedy będziemy chcieli ściągnąć ją do sądu, może to wyglądać na prześladowanie. – Masz jakieś inne propozycje? – Susan spogląda na mnie. Niechętnie kręcę głową. – Kiedy możemy to zrobić? – pyta Jonah. – Zaraz. Możemy pojechać do mojego biura? – Przed podpisaniem oświadczenia, chciałbym je obejrzeć – mówię Susan. Zgadza się. Brower ma kolejne spotkanie. Zerka na zegarek. Jest już spóźniony. Susan wezwała Browera przez pager, więc przyjechał tu osobno. Harry ma parę telefonów do wykonania. – Zabiorę pana Hale'a moim samochodem – proponuje Susan. – Przygotuję wszystko. – Żadnych rozmów przed moim przybyciem – mówi Harry. Odciąga Jonaha na stronę i szepcze mu coś do ucha. Bez wątpienia zakazuje mu otwierać usta, zanim sam się tam zjawi. Harry posyła mi uspokajający gest: nie ma się czym martwić. Nie jestem tego taki pewien. – Dobrze. – Susan jest cała w uśmiechach. – A więc wszystko ustalone. Brower podnosi się z fotela. Jonah podchodzi do drzwi, spodnie na tyłku ma nadal umorusane zanieczyszczeniami z doków. Susan kładzie mu dłoń na ramieniu. – Po uzyskaniu nakazu sądu – szepcze mu do ucha – rzucę do pracy moich ludzi od prasy. Odciągniemy uwagę od konferencji prasowej Suade. Zaatakujemy ją i zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni. – Chyba że ja mam rację – mówię. Susan odwraca się do mnie. – Na niektórych groźby działają mobilizująco. Rozdział siódmy Harry wykonuje swoje telefony, a tymczasem Jonah i Susan jadą do jej biura. Susan wobec Suade czuje tylko pogardę: dla mnie to kolejny powód do zmartwienia. Pięć minut później siedzę już za kierownicą w Lenie, przejeżdżam most Coronado i pędzę autostradą na północ. Zjeżdżam z I-5 i kieruję się w stronę lotniska. Na skrzyżowaniu z Pacific Highway zatrzymuję się na światłach. Słyszę ryk silników odrzutowca i widzę nad stalowym ogrodzeniem jego wielki ster ogonowy. Samolot rozpędza się do startu, a mnie w głowie wszystko wibruje. Ruszam na zielonym świetle i oddalam się od hałasu rozpędzającej się na pasie startowym maszyny. Jadę w stronę Harbor Drive. W oddali widzę Harbor Island i jej wysokie hotele. Pędząc w kierunku Rosecrans mieszam się z ruchem ulicznym, mijam kilka przecznic, światła, skręcam w lewo i zbliżam się do Shelter Island. Las aluminiowych masztów i takielunek ze stalowych lin. Świat żeglarzy i regat oraz miejsce ostatnich amerykańskich mistrzostw w żeglarstwie. Zatrzymuję się kilka przecznic dalej i wjeżdżam tyłem w wąskie miejsce na krawężniku. Jest tam wystarczająco dużo miejsca dla połowy samochodu lub jeepa ze ściętym tyłem. Zerkam na kawałek papieru przyciśnięty kubeczkiem z kawą na siedzeniu i na szyld nad ulicą po drugiej stronie: Gospoda Pod Czerwonymi Żaglami. Nazwę tę nagryzmoliłem ołówkiem po wykonaniu paru rozmów telefonicznych kilka dni temu. W samochodzie z otwartymi oknami nie ma co zamykać, więc wysiadam, zatrzaskuję drzwi i przechodzę przez ulicę między wolno posuwającymi się samochodami. Gospoda Pod Czerwonymi Żaglami jest charakterystycznym budynkiem. Funkcjonuje w San Diego od czasów, zanim do miasta przybył Lindbergh po”Spirit of St. Louis". Restauracja przeniosła się z wybrzeża na Shelter Island w latach sześćdziesiątych, kiedy prowadzono tu prace melioracyjne, więc znów otoczona jest morzem łodzi. Duże i małe łódki unoszą się na wodzie na swoich stanowiskach. Niektóre z nich można by sklasyfikować jako jachty. Mówi się, że są dziurami w wodzie, do których bez przerwy trzeba wrzucać pieniądze. Na szczęście nigdy nie miałem ciągot, żeby się o tym przekonać. Wiem tylko, że te lśniące, białe pałace z włókna szklanego wyglądają na bardzo kosztowne. Po ulicy spaceruje kilku przechodniów; jakiś facet ogląda na wystawie agencji nieruchomości luksusowe rezydencje, z ciężarówki dostawczej wyładowywany jest towar. To jedyne oznaki popołudniowej działalności handlowej. Otwieram drzwi i wchodzę do gospody. Podnoszę ciemne okulary, żeby coś zobaczyć. Trafiłem tu w porze posiłku i panuje tłok. Kilku miejscowych siedzi na stołkach przy barze i tworzy się kolejka czekających na wolny stolik. Barman miesza drinki i zbiera zamówienia. Rozmawia z drugim mężczyzną w rozpiętej sportowej kurtce, który wygląda na kierownika. Mija kolejna minuta i mężczyzna w sportowej kurtce odprowadza stojącą przede mną parę do zwolnionego stolika. – Dla palących czy niepalących? – pyta po powrocie. – Właściwie to szukam Joaquina Murphy'ego. Rozgląda się, ale nigdzie go nie widzi. – Murph umówił się z panem? – Mieliśmy się tu spotkać na lunch. – Jimmie. Widziałeś dzisiaj Murpha? – Jeszcze nie. – Pewnie jest na”Money Pit". Widzi moje puste spojrzenie. – Tak się nazywa jego łódź – wyjaśnia. – Aha. – Spróbuję się z nim skontaktować. Jak się pan nazywa? Wyciągam z kieszeni wizytówkę i podaję mu ją. Facet znika za barem i chwilę potem rozmawia z kimś przez telefon. Widzę, jak porusza wargami. Rozmowa szybko się kończy, odkłada słuchawkę. – Pracuje i stracił poczucie czasu. Za minutę tu będzie. Proszę sobie usiąść. Mogę przynieść panu coś do picia? Jest trochę wcześnie, więc zamawiam Virgin Mary. – Tylko niech pan nie przesadzi z tabasco – proszę. Siadam i przyglądam się wystrojowi wnętrza. Charakter rustykalny, współczesny, mnóstwo drewna, stoły z solidnymi drewnianymi krzesłami w barze. Restauracja mieści się dalej, gdzie duża przeszklona ściana i ruchome drzwi oddzielają wnętrze od tarasu. Taras wychodzi na przystań i łodzie. Na zewnątrz przy stołach pod parasolami siedzi mnóstwo ludzi, którzy przedłużają sobie porę lunchu i rozkoszują się widokiem rozkołysanych masztów i chłodną bryzą od portu. Podchodzi do mnie kelnerka z drinkiem. Wtedy właśnie zauważam postać, która mknie z prędkością komety, gubi skarpety, a potem but, klucząc między stolikami na tarasie. Gdy dociera do rozsuwanych drzwi, trzyma wciąż w ręku jeden but. Jest niski i przysadzisty ze sporą nadwagą. Założył sięgające do łydek bermudy, więc wygląda jak zabawny pirat. Ma też na sobie pogniecioną koszulkę polo, której nie udaje się ukryć pękatego brzucha. Zmierzwione włosy podpowiadają mi, że dopiero przed chwilą przełożył ją przez głowę. Przechodzi przez rozsuwane drzwi i opiera się o framugę. Mocując się wciąż z niesfornym butem, przygląda się ludziom w środku. Odnalezienie mnie zajmuje mu tylko sekundę. Gdy dociera do mojego stolika, wciąż wloką się za nim nie zawiązane sznurowadła. – Pan Madriani. – Stara się uśmiechać rozbrajająco, ale wygląda tylko jak jakiś skrzat, który przespał się z żoną Świętego Mikołaja w Wigilię. Ma trochę nierówne, zęby bielące się na tle ciemnej opalenizny i jeszcze ciemniejszego zarostu. – Przepraszam – mówi. – Coś mnie zatrzymało. – Tak myślałem. Mam na imię Paul. – Wyciągam rękę, którą on mocno ściska. – Joaquin Murphy – przedstawia się. – Ale mów mi Murph. Wszyscy mnie tak nazywają. – Niech będzie Murph. Siadaj. Poci się obficie. – Myślałem, że pójdziemy do mnie. Na łódkę – mówi. – Będziemy tam mieli trochę więcej prywatności. – Jak chcesz. Zamówić ci coś do picia? Podeszła do nas kelnerka. – Piwo corona – odpowiada. – Na wynos, Rosie. – Jedną stopę oparł o krzesło obok mnie i próbuje zawiązać sznurowadło. Na przedramionach ma plamy od smarów i oleju, a paznokcie wyglądają, jakby przeorał nimi całą działkę. – Długo czekałeś? – Nie. Spostrzega, że przyglądam się jego rękom. – Tak wyglądają ręce posiadacza łódki – wyjaśnia. – Pracowałem przy pompie i zapomniałem o bożym świecie. Ciągle coś się psuje. Miałeś kiedyś łódkę? – Tej przyjemności jeszcze nie zaznałem – odpowiadam. – Jeśli nie masz smykałki do napraw, to nie dla ciebie. Albo sam wszystko robisz, albo wydajesz majątek. Na wodzie naprawy nie są czymś, co można zlekceważyć. Nie tak jak w domu. Jeśli w chacie pęknie ci rura, najwyżej coś zbutwieje. A tutaj ani się obejrzysz, a lądujesz na dnie. – Wyciera brud z ręki serwetką ze stołu. Nadchodzi kelnerka. Murph odbiera od dziewczyny schłodzoną butelkę piwa. Zamawiamy kanapki. – Przyniosą je nam – mówi. Wyłuskuję z portfela kilka banknotów i odchodzimy od stolika. Idę za Murphym z drinkiem w ręku, przechodzimy przez ruchome drzwi na taras i schodzimy do doków. Jego łódź jest zacumowana trzy stanowiska dalej, bliżej basenu naprawczego, który dopiero teraz zauważam. Ze spawarki lecą iskry. Chwyta linkę, żeby nie stracić równowagi i przechodzi pod bukszprytem dużej żaglówki o dwóch masztach. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że ma co najmniej czterdzieści stóp. Muszę się schylić, żeby dotrzymać mu kroku. "Money Pit" jest większa niż myślałem. Drewniany kadłub, tapicerka, stara dobra łajba. Na rufie widzę duży tekowy ster w kokpicie pod zielonym płótnem. Łódź pomalowana jest na kolor żółto- zielony z ciemnym obramowaniem i tekowym pokładem. Jest doskonale wyposażona; mosiężna armatura, starannie złożone białe płótna i liny do żagli. Części metalowe są tak wypolerowane, że mogę się w nich niemal przeglądać. – Mój gabinet – mówi Murph. – Praca detektywa chyba się opłaca. – Mam też trochę inwestycji i bogatego wujka – odpowiada. – Przede wszystkim bogatego wujka. – Popija łyk z butelki. Stoimy w doku i podziwiamy łódź. – Zbudowano ją na początku lat trzydziestych dla jakiegoś przemytnika alkoholu. Kiedy ją znalazłem, była w kiepskim stanie. Na szczęście nie ma w niej tyle metalu, żeby opłacało się oddać ją na złom. Tylko dlatego przetrwała. – Trafiła w dobre ręce – zachwycam się. – Jest piękna. – Jest cudowna, muszę obiektywnie przyznać. – Mówi, jak gdyby łódź była żywą istotą, po czym prowadzi mnie po schodni na pokład. Mijamy część mieszkalną, która wyrasta ze środka łodzi jak miniaturowa chatka ze spadzistym dachem. Sześć okrągłych okienek wpuszcza – jak sobie wyobrażam – światło do salonu i kabin poniżej. Murphy skręca, przechodzi bokiem przez przesuwne drzwi i ześlizguje się w dół po drabinie. Jak na niskiego i grubego mężczyznę z wciąż nie zawiązanym sznurowadłem porusza się z zaskakującą sprawnością. Schodzę za nim do przestronnego wnętrza. Salon wyłożony jest boazerią w kolorze ciemnego mahoniu, podłoga wypolerowanym tekiem, a nad tym wszystkim znajduje się niski, pochyły sufit – krzyżujące się lakierowane belki pod otwartą kopułą, przez którą do środka przez okienka wpadają snopy światła. – Siadaj. Rozgość się. – Ruchem głowy wskazuje jedną z ław ustawionych pod wewnętrzną stroną kadłuba. W międzyczasie znajduje na wbudowanym biurku mały notes i ołówek. Siadam i wstawiam drinka do podstawki na napoje. Murphy zajmuje miejsce przy biurku i kładzie butelkę piwa na rozwiniętej mapie morskiej, na której schłodzone szkło zostawia okrągły ślad. – Mówiłem ci już przez telefon. Raczej nie zajmuję się sprawami rodzinnymi. Nie wziąłbym tego, gdyby Fred Hawkins mi cię nie polecił. Często pracuję dla Freda. – Myślałem, że dla prywatnego detektywa rozwody są żyłą złota. – Nie dla mnie. Można łatwo dostać kulkę. Wściekli mężowie zabijają więcej ludzi niż mafia. – Uspokoję cię. W tę sprawę nie jest zamieszany żaden mąż. Sam nie zajmuję się prawem rodzinnym. – Więc co sprawiło, że się tym zainteresowałeś? – Przyjaciel z problemem. – Nie pieniądze? – Bogaty przyjaciel. Wiadomość ta działa na Murphy'ego uspokajająco. Zabiera się wreszcie do robienia notatek. Odsuwa papiery z biurka i temperuje ołówek, który wkłada do małej dziurki w urządzeniu elektrycznym tak głęboko, że z ledwością widzę gumkę. – Opowiedz mi o swoim kliencie. Wcześniej wysłałem Murphy'emu czek na tysiąc dolarów przelanych z rachunku powierniczego mojego klienta – zaliczka od Jonaha. Stawka Murphy'ego to dwieście dolarów za godzinę plus wydatki, paliwo i posiłki, jeśli musi podróżować i hotele, jeśli nocuje poza domem. – Jak dla ciebie ja jestem twoim klientem. – Mnie pasuje – odpowiada. – Na razie wystarczy na zaliczkę. Rachunek wystawię później. Dzięki temu wiem, że owoce pracy Murphy'ego – współpracownika obrońcy – będą chronione, poufne i bezpieczne, gdybym musiał procesować się ze Suade. Już dawno postanowiłem, że będę udzielał informacji o Jonahu tylko z konieczności. Kiedy ma się osiemdziesiąt milionów dolarów ulokowanych na rachunkach bankowych, przyjaciele i dobroczyńcy mnożą się jak pleśń na zjełczałym serze. – Miałeś okazję sprawdzić tę kobietę, o której mówiłem ci przez telefon? – Tak – odpowiada. – Zasięgnąłem języka tu i tam. Bardzo dyskretnie. Wyciągnąłem co się dało z internetu. Czy jej działalność jest legalna, czy nie, ocenę zostawiam prawnikom. Jedno jest pewne: lubi nawijać o niej w prasie. – Znalazłeś dużo artykułów? – Tyle, że na papier trzeba było chyba wyciąć cały las. – Coś ciekawego? Zacznijmy od historii. – Według moich informacji mieszka w okolicy od około dwunastu lat. Przeniosła się z Ohio, zostawiając za sobą nieudane małżeństwo i wściekłego męża. Groził, że ją zabije, jak tylko wyjdzie z więzienia. – Chyba będzie musiał ustawić się w kolejce – stwierdzam. – Tak, ludzie zwykle wściekają się, gdy kradnie im się dzieciaki – przyznaje. – W każdym razie jej mąż odsiaduje dwanaście lat za gwałt i molestowanie dziecka. Najwyraźniej wszystko to zdarzyło się po rozwodzie. Sama nie została zgwałcona, ale twierdzi, że po ślubie wielokrotnie używał siły, żeby mu uległa. – Jakieś dzieci? Kartkuje notatki. – Nie ma o nich mowy w żadnym artykule. Jak na razie pierwsza wpadka. Podejrzewam, że śmierć synka jest zbyt bolesnym wspomnieniem, żeby Suade rozmawiała o niej z dziennikarzami. – Suade twierdzi, że na policji składała skargi na bijącego ją męża bił. Nic nie zrobili. Zdaje się, że od tej pory Suade żywi wielką urazę do władz. Zerka na mnie, jak gdyby sprawdzał, czy o tego rodzaju informacje mi chodzi. – Słyszałem, że nie dba o sądy i standardowe procedury prawne. Co nasuwa mi kolejne pytanie. Czy kiedykolwiek siedziała w więzieniu? – Czegoś takiego chyba nie znajdzie się w internecie. – Nie jest notowana, jeśli o to ci chodzi. Choć spędziła kilka dni w areszcie, zanim adwokat zdołał ją wyciągnąć. Nie trafiłaby tam, gdyby porwane dziecko nie należało do sędziego. – Davidsona? – Słyszałeś o tym? – Rzednie mu mina jak dziecku, którego sekret wychodzi na jaw. – Chyba marnujesz na mnie pieniądze. – Diabeł tkwi w szczegółach – wyjasniam z uśmiechem. Brad Davidson przewodniczy kompletowi sędziowskiemu w sądzie powszechnym w San Diego. Dwa lata temu prowadził w sądzie sprawy kryminalne, gdy jego żona zniknęła z synem i sporą sumą gotówki, która miała być podzielona podczas rozprawy rozwodowej. Od tamtej pory nie widział ani dziecka, ani żony, ani pieniędzy. – Słyszałem, że oskarżył ją o naruszenie prawa. – Zrobił coś więcej – mówi Murphy. – Wydał nakaz aresztowania. Doprowadził do jej aresztu i w trybie przyspieszonym postawił przed sądem, gdzie robił wszystko oprócz podłączania jej elektrod do cycków. A wszystko w obecności urzędnika sądowego z bronią na biodrze. – Suade nawet nie mrugnęła okiem – kontynuuje – a wtedy wsadził ją do ciupy i przez jakieś trzy dni bawił się w chowanego z jej prawnikami, przenosząc ją z jednego zakładu do drugiego. Każde kolejne doświadczenie więzienne było gorsze od poprzedniego. Wsadził ją nawet do więzienia federalnego na 24 godziny, zanim pojawił się jej prawnik z nakazem zwolnienia. Okręg ciągle próbuje uporać się z konsekwencjami. – Jakimi konsekwencjami? – Proces o dwudziestomilionowe odszkodowanie za bezprawne pozbawienie wolności. Davidson nie miał żadnych podstaw prawnych. Nakaz oparty został na domysłach. Żaden świadek nie widział, żeby Suade porywała dziecko. Tak jak w przypadku twojego dzieciaka. Znając reputację Suade, najpierw przeszukał jej dom. – Rozumiem nastawienie sędziego. Co się stało z Davidsonem? – Z raportów wynika, że o mało nie zleciała ze stołka. Komisja, która bada takie przypadki, wzięła pod uwagę jego długą służbę i fakt, że porwano mu syna. Dostał tylko formalną naganę i kilkaset godzin prac społecznych. Słyszałem, że nadal odbywa karę w jakimś przytułku dla kobiet w South Bay dwie noce w tygodniu. – Co do Suade – mówi dalej – nadal gnębi władze okręgu. Razem z zespołem prawników chce doprowadzić je do bankructwa. Podobno ci z rady okręgu strasznie się jej boją. – Obawiam się wyroku? – Można tak powiedzieć. Jak ich przyciśnie, być może będą musieli wziąć pożyczkę od władz stanowych. Rada nadzorcza robi w stolicy co może, żeby linie kredytowe pozostały otwarte. Co ciekawe, Suade twierdzi, że nie obchodzą jej pieniądze. Sprawdziłem jej sytuację finansową. Są luzie żyjący w tekturowych pudełkach z kuponami wyścigowymi zamiast tapety, którym prędzej udzieliłbym pożyczki. – Jest spłukana? – Wytoczono jej kilkanaście procesów o odszkodowanie. Wszystkie zainicjowane przez wkurzonych mężów i ich prawników. Zadawanie emocjonalnych cierpień. Sprzeniewierzenie własności. Co tylko. Większość wyroków zapadła zaocznie. Nie przychodzi do sądu. W każdym razie nie po to, żeby się bronić. Wszystko, co posiada, jest zapisane na jej męża. – Ma męża? – Moja ocena pracy Murphy'ego podnosi się. O tym Susan mi nie powiedziała. – Wyglądasz na zdziwionego. – Bo jestem. Z tego co słyszałem ona nienawidzi mężczyzn. – Najwyraźniej nie tego. Nowy nabytek w jej życiu. Pobrali się trzy lata temu. – Murphy zerka do notatek. – Nazywa się Harold Morgan. Zatrzymała nazwisko panieńskie, przynajmniej dla celów reklamowych. Jest bankierem. Konserwatysta. Chrześcijańska prawica. Interesy świetnie mu idą. Raport kredytowy wykazał niemały majątek. Inwestuje w nieruchomości. Jak przeczytałem – oczywiście są to słowa samej Suade – nowy mężuś uratował ją przed życiem pełnym goryczy po nieudanym pierwszym małżeństwie. – Zdaje się, że on też nie jest ideałem – mówię. – Nie można mieć wszystkiego – stwierdza Murphy. – Co sądzi o działalności żony? – Popiera ją. Uważa, że postępuje po chrześcijańsku: ratuje zaniedbywane dzieci i ich bite matki przed skorumpowanym systemem sądowniczym. Ale jego poparcie, z tego co mi wiadomo, ogranicza się do wsparcia moralnego i robienia sobie z nią zdjęć. Jak dotąd żaden z prawników, którzy nękają jego żonę, nie zdołał skubnąć choćby cząstki jego majątku, żeby wykonać zaległe wyroki w sprawie odszkodowań. Nie mogą udowodnić, że jest zamieszany w jej działalność. A ona zawsze działa pod przykrywką różnych organizacji. Obecnie kieruje trzema, wszystkie są zadłużone. Kiedyś miała ich aż osiem. Kiedy sytuacja zaczyna robić się zbyt gorąca i prawnicy walą drzwiami i oknami, rozwiązuje organizację i idzie dalej. – I poszkodowani dostają pusty worek. – Figę z makiem – potwierdzi Murphy. – Ma tylko jeden segregator i to wypożyczony. Chwali się, że nie trzyma zbyt wielu informacji na papierze. Jakby asekurowała się przed tymi, którzy mieliby ochotę powęszyć. – Widziałem jej biuro – mówię. – Mogę zagwarantować, że ma tylko jeden segregator. – Jeśli planujesz zaskarżyć tę damę, odczujesz większą satysfakcję, spadając z łóżka podczas nocnych polucji. Pieniądze nie robią na Suade wrażenia. A perspektywa ich utraty nie figuruje nawet na liście stu rzeczy, których się najbardziej boi. – Myślisz, że rozmowa z Davidsonem może przynieść jakieś korzyści? – pytam go. – Może ci okazać wiele współczucia – mówi Murphy. – Ale nie pomoże? Kręci głową. – Jeśli znajdziesz klucz do Zolandy, utworzy się długa kolejka chętnych, żeby z niego skorzystać. Z tego co czytałem wynika, że nie ma w tym mieście zbyt wielu przyjaciół. Ktoś puka w otwartą pokrywę luku: kelnerka z naszymi kanapkami. Robimy sobie przerwę i pożywiamy się, cały czas rozmawiając. Murphy ciągnie długi łyk z butelki, jakby przyssał się do odkurzacza. Połyka powoli i spogląda na mnie. Po ostatnim ruchu jabłka Adama, zadaje wreszcie pytanie. – No to kogo takiego trzyma Suade, kim się interesujesz? – Dziecko. Dziewczynkę. – Dziecko jest z matką? – Tak sądzimy. – Mógłbym się przyczaić na nią. Na tę całą Suade – proponuje. – Trochę ją poobserwować. Istnieje nikła szansa, że może nas doprowadzić… – Nie. Przynajmniej nie teraz. Podobno nadzór nad nią sprawują zawodowcy. – FBI? Zerkam na niego. – Też o tym słyszałeś? – Chełpi się tym jak jakimś medalem. Mówiła o tym w prasie. Twierdzi, że obozują pod jej oknami dzień i noc. Wróg publiczny numer jeden. Ale jest zbyt sprytna. Wykiwała ich. – Nie wierzysz jej? – Sam nie wiem. Wiem tylko, że nigdy nie wezwali jej na przesłuchanie. Nawet z nią nie rozmawiali. – Czyżbyś miał dobre źródła? – Owszem. – W FBI? Nie odpowiada. – Jeśli masz takie kontakty, mogą się okazać przydatne. – W jaki sposób? – Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. – Opowiadam mu o Jessice i o tym, że prawdopodobnie zawarła z agentami federalnymi jakiś układ, żeby skrócić sobie odsiadkę. – Teraz się ukrywa. Zatrudnił mnie dziadek dziecka, ojciec Jessiki. Miał prawo opieki nad wnuczką, gdy zniknęła. – Jak się nazywa dziewczynka? – Amanda Hale. – Matka używa tego samego nazwiska? Kiwam głową. Notuje. – Może twoje źródła mogłyby nas oświecić co do szczegółów umowy, którą FBI zawarło z Jessiką? – Czemu cię to interesuje? – Możemy wpaść na jakiś trop. Aresztowano ją w związku z narkotykami. Może znów obraca się w tych samych kręgach, odwiedza stałe miejsca, widuje się z tymi samymi ludźmi. Murphy uśmiecha się. Rozszerzenie horyzontów działalności. Zarobi więcej. Robi jeszcze jedną notatkę: że przez granicę meksykańską przemycała prawdopodobnie heroinę lub kokainę. – Pozostawioną samą sobie powinniśmy bez trudu odnaleźć – mówi Murphy. – Tego się obawiam. Podnosi pytająco brew. – Że nie została pozostawiona sama sobie. – Suade? – Jej ludzie bez wątpienia dopilnują, żeby Jessikę i jej dziecko było trudno znaleźć. Jeśli jej grupa zapewnia schronienie i przewozi je z miejsca na miejsce. Niewykluczone, że trafiły do Meksyku. Mogli pomóc w uprowadzeniu, ale nie mamy żadnych solidnych dowodów. Jakakolwiek informacja na ten temat może okazać się pomocna. – Jaki Suade ma w tym interes? – Jest samozwańczą dobrodziejką ze spaczonym poczuciem sprawiedliwości. – Nie, pytałem, dlaczego porwała właśnie to dziecko. Matka z marginesu. Siedziała w ciupie. Co Suade ma z tego ma? – Rozgłos. Przez ojca Jessiki trafi do prasy. – W jaki sposób? – Czytaj gazety. Przez następne kilka dni. Album z wycinkami prasowymi Suade znacznie się wzbogaci. – To jakiś polityk? Znana osoba? – Na swój sposób. Pamiętaj tylko, żebyś nie kontaktował się ze Suade. Już z nią rozmawiałem. To tylko strata czasu i może przysporzyć nowych problemów. Przez jakiś czas mogę mieć trudności ze swobodnym przemieszczaniem się. Jeśli rzuci się na nas prasa, będę ciągnął wszędzie za sobą ogon reporterów jak kometa. Wybucha śmiechem. – Rozumiem. Jak dawno miała miejsce sprawa narkotykowa córki? – Dwa, dwa i pół roku temu – informuję go. – Dość stary trop. – I dlatego powinniśmy działać bardzo uważnie. – Zamiast marnować jego czas i pieniądze Jonaha na wiercenie w miejscach, w których raczej nie ma ropy, wolę, żeby Murphy zrobił użytek ze swoich federalnych źródeł. – Słyszałem, że za narkotyki na granicy meksykańskiej federalni przekazali ją pod jurysdykcję stanową. Zgodzili się na łagodniejszą karę i lżejsze więzienie. Ale nigdy nie wyjaśniło się dlaczego. Murphy podnosi wzrok znad notesu. – I chcesz wiedzieć, co takiego od niej chcieli? – Wygląd Murphy'ego jest mylący. Pojmuje wszystko w lot. – Tak. I czy wywiązała się z zadania. Jeśli możesz dowiedzieć się tego dyskretnie i bez ujawniania zbyt wielu informacji. – Na przykład? – Na przykład mojej tożsamości. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuję, to wizyta FBI w mojej kancelarii. Klienci robią się wtedy nerwowi wtedy, gdy ich księgowego odwiedza urzędnik skarbowy. – Po cofederalni mieliby z tobą rozmawiać? – Ledwie zadał to pytanie, a odpowiedź sama przyszła mu do głowy. – Myślisz, że też szukają Jessiki? – Niewykluczone. – Dlaczego? – Nie wiemy. Nie jesteśmy pewni. Możliwe, że nie wywiązała się z umowy. – Co? Myślisz, że zechcą cofnąć jej zwolnienie warunkowe? – Wszystko jest możliwe. Posłuchaj, co mają ci do powiedzenia. Zobacz, czego możesz się dowiedzieć. Może będziemy mądrzejsi, kiedy już porozmawiasz ze swoimi informatorami. – Twoje nazwisko nie padnie z moich ust – zapewnia mnie. – A jeśli się na nią natknę? Na tę Jessikę. Może się tak zdarzyć. Może już trafili na jej trop. – Posłuchaj, jeśli chodzi o mnie, mogą ją aresztować. Dałbym im za to wielkiego buziaka. Rozwiązaliby tym samym wszystkie moje problemy. – Po schwytaniu Jessiki moglibyśmy wyegzekwować wykonanie wyroku w sprawie prawa opieki, odzyskać dziecko i rozprawić się ze Suade po fakcie. – A jeśli faktycznie znajdę Jessikę? – Nie zbliżaj się do niej. Obserwuj ją i natychmiast do mnie zadzwoń. – Z twoich słów wynika, że jest niebezpieczna. – Robi minę, jakby za ten fakt należała mu się dopłata. – Nie, nie sądzę. Jest tylko bardzo nerwowa. Za drugim razem nie będzie jej łatwo odnaleźć. – Rozumiem. – Jeśli ją znajdziesz, dzwoń. – Podaję mu wizytówkę. – Gdybym nie odbierał, zostaw pilną wiadomość na poczcie głosowej, a oni już mnie powiadomią, o każdej porze dnia i nocy. Rozdział ósmy Było po szóstej, kiedy uporałem się wreszcie w kancelarii ze stertą papierów i telefonami. Słońce skryło się za gigantyczne palmy otaczające Del Coronado i wyglądało jak oślepiająca pomarańczowa piłka plażowa na horyzoncie. Na Orange Avenue ruch uliczny w obu kierunkach zagęścił się. Do domu dojechałem bocznymi ulicami w ciągu pięciu minut. Opiekunka przywiozła Sarę ze szkoły i jej samochód stał nadal zaparkowany przed domem, kiedy skręciłem na podjazd. Córka ma jedenaście lat, ale nie chcę jeszcze puszczać jej samopas. Spodziewałem się w głębi ducha, że zobaczę też pod domem forda Susan, ale nie było go. Byłem ciekaw, czy skończyła sprawę z Jonahem. Zanim zdążyłem otworzyć drzwi samochodu, Sara już zeskakiwała ze schodów i biegła w moją stronę, a za nią wyszła opiekunka z torebką w ręku. – Wcześnie wróciłeś. – Sara pozdrawia mnie uśmiechem od ucha do ucha, obejmuje i przyciska swój miękki policzek do szczeciny mojego popołudniowego zarostu. – Może wybierzemy się dzisiaj do kina? – Naprawdę? – Oczy jej błyszczą. – Jest piątek. Zaczyna podskakiwać i pokrzykiwać z radości. – Co chciałabyś zobaczyć? – pytam. – No nie wiem. W Cinepleksie grają podobno bardzo fajną komedię. Sara jest nadal miłośniczką slapsticku. Zastanawiam się, kiedy z tego wyrośnie i czasem aż boję się pomyśleć, co nastąpi później. Raduję się dziecięcymi marzeniami, które w tej chwili zdają się mieszkać w jej roziskrzonych oczach. Każdy etap jej rozwoju jest nową przygodą i nieraz łapię się na tym, że chciałbym ją na nim zatrzymać. Ale przy następnym etapie znowu jestem nią oczarowany. Niektórzy przyjaciele mówią, że nigdy by się nie zamienili ze mną, bo dopiero czekają mnie okropieństwa posiadania córki-podlotka. Niewiedza jest błogosławieństwem. Cieszę się każdym dniem z osobna. – Ja się przebiorę, a ty zajrzyj do gazety – mówię. – Zaprosisz Susan? – Nie wiem. Chcesz, żebym to zrobił? – Ty podejmij decyzję. – Pomyślałem, że może dzisiejszy wieczór spędzimy tylko we dwoje. Sara uśmiecha się: dołeczki w policzkach i przerwy między zębami. Randka z tatą. Podnoszę dostarczoną po południu gazetę i wybieram pocztę ze skrzynki przed domem. Przeglądam plik listów, głównie z rachunkami. Na schodkach czeka na mnie Peggie Connelly. Ma dwadzieścia siedem lat i skończyła studia na uniwersytecie, nauczanie początkowe. Poleciła mi ją Susan. W tygodniu opiekuje się dziećmi kilku rodzin i odbiera Sarę ze szkoły, czym zarabia na drobne wydatki. Peggie jest dla Sary namiastką matki. Spędzają razem popołudnia na przyjemnościach, czego ja nie zawsze mogę jej dać. – Mam przyjechać w poniedziałek o zwykłej porze? – Jasne. Zawieziesz ją do szkoły. Kiwa głową, uśmiecha się i odchodzi do samochodu. W ciągu niespełna minuty sprawdzam wiadomości na sekretarce. Pierwsza jest od faceta, który próbuje sprzedać aluminiową oblicówkę. Drugą nagrał Harry: mam do niego oddzwonić natychmiast po powrocie. W tle słyszę odgłosy ruchu ulicznego, jak gdyby Harry musiał do mnie zadzwonić z budki. Mówiłem mu wiele razy, żeby sprawił sobie komórkę, ale Harry jest odporny na nowinki techniczne. Wybieram jego numer. Nie odbiera. Kilka minut później znów próbuję. Tym razem zostawiam wiadomość na automatycznej sekretarce. – Mówi Paul. Dostałem twoją wiadomość. Dzwoniłem, ale nie odebrałeś. Powinienem wrócić do domu około dziesiątej. Zabieram Sarę na film w Cinepleksie. Szkoda, że nie możesz iść z nami. – Śmieję się. – Zadzwonię po powrocie. – Odkładam słuchawkę. Dziesięć minut później jestem już przebrany w koszulkę polo, spodnie i pantofle. Sara wchodzi do mojego pokoju z gazetą w ręku. – Moglibyśmy przed filmem zjeść kolację w pasażu. – Tak? – Powiedziałeś, że możemy zjeść na mieście. – Pizza z serem i cola, to co najbardziej lubię. Sara uśmiecha się i rzuca mi jedno z tych jej spojrzeń, które mówi:”No przecież obiecałeś”. – Jak było w szkole? – W porządku. – Co dzisiaj robiliście? – Stoję przed lustrem i czeszę się grzebieniem. Spoglądam na odbicie Sary w lustrze. Leży na łóżku i podpiera głowę rękami. – Nic. Rozmowa o szkole idzie jak wyrywanie zębów. – Spędziłaś tam sześć godzin. Musiałaś coś robić. – Miałam test z matmy. – Jak ci poszło? – Dostałam piątkę. – Mówi o tym obojętnie, jakby nie stało się nic wielkiego. Rok temu zaczęła przynosić do domu słabe stopnie. Spędziłem wtedy z nią więcej czasu, próbując nauczyć ją nie tyle podstaw matematyki, ile tego, ma mózg i że jeśli z niego skorzysta, może jej się powiedzie. – To świetnie. Sara w końcu osiągnęła fazę, w której odkryła zależność między nauką a stopniami i że za pracę czeka nagroda. Niektóre dzieci nigdy sobie tego nie uświadamiają. Inne po prostu stwierdzają, że nie są w stanie konkurować z innymi. Przedwcześnie, tracą wiarę w siebie i kapitulują. Zakręcam grzebieniem, żeby grzywka opadła mi na czoło tak jak czesano się w latach pięćdziesiątych. Odwracam się i prezentuję nową fryzurę. Sara wybucha śmiechem. Jest łatwym celem, jeśli chodzi o rozśmieszanie. – Pasuje ci – mówi. Zaczesuję włosy po staremu. – Chodźmy stąd, zanim zadzwoni telefon – mówi. – Masz rację. – Wychodzimy. Restauracje typu”fast food” nie odpowiadają mojemu wyobrażeniu o idealnej kolacji. Mój ojciec nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Zresztą za jego czasów nie było”fast foodów”. Dziś wieczorem siedzimy z Sarą przy stoliku na zadaszonym tarasie otoczeni przez setkę innych rodziców z dziećmi i kroimy pizzę plastikowymi nożami. Sara lubi pizzę bez dodatków, tylko z warstwą sera, który wygląda jak biała guma i nie smakuje dużo lepiej. Żadnej zieleniny. Nawet natki. Wszystko, co zielone, jest tutaj trucizną. Kolacja zabiera nam w sumie dziesięć minut. Przez następne dwadzieścia stoimy w kolejce po bilety, trwonimy nasze oszczędności na wejściówkę i popadamy w długi, żeby kupić popcorn. Przez godzinę oglądamy reklamy z tyloma zbliżeniami, że można się nabawić mdłości, a efekty dźwiękowe mogłyby postawić na nogi zmarłych. Za taką cenę powinni rozdawać zatyczki do uszu i opaski na oczy. W końcu wkraczamy w świat fantazji. Sara chrupie prażoną kukurydzę, a ja rozsiadam się, opierając głowę o oparcie i kolana o siedzenie przede mną. Jestem równie zaabsorbowany akcją jak Sara, gdy ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Prostuję się w fotelu i nagle czuję gorący oddech przy uchu. – Paul – ktoś szepcze. Odwracam się. To Harry. – Proszę pana, przeszkadza mi pan. – Siedząca za mną kobieta posyła mu pełne irytacji spojrzenia. Zasłania jej i prawdopodobnie depcze jej po stopach, wciśnięty między dwa rzędy. – Przepraszam panią najmocniej. To pilna sprawa. – Więc może omówią ją panowie na zewnątrz? – Właśnie o to mi chodzi. – Harry wygląda, jakby brakowało mu tchu. – Musimy porozmawiać. – Wskazuje ręką wyjście. Sara spogląda na mnie i przewraca oczami, jak gdyby chciała powiedzieć: to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Klepię ją po kolanie. – Spokojnie, kochanie. Zaraz wracam. – Jasne. Przeciskam się między rzędami w stronę przejścia i idę za Harrym do wyjścia. Za drzwiami Harry nie zatrzymuje się, tylko idzie dalej w stronę głównego holu. – Czemu nie możemy pogadać tutaj? – Bo nie jestem sam. Mamy problem. Gliny znalazły Suade. Kilka godzin temu. – O czym ty mówisz? – Ona nie żyje – mówi Harry. – Co? Jak to? – Nie znam szczegółów. Ale mógłbym się założyć, że nie był to atak serca. – Kiedy to się stało? – Nie wiem. Późnym popołudniem albo wczesnym wieczorem. Nie są pewni. Znaleźli ciało kilka godzin temu. Ale sprawa jest jeszcze poważniejsza. – Jak to? – Nie wiem, gdzie podziewa się Jonah. – Był z wami. W biurze Susan. – Obawiam się, że nie. Dlatego próbowałem dodzwonić się do ciebie do domu. Jonah po kilku minutach wybiegł z biura McKay. Jeden z prawników McKay zgodził się z twoją opinią, że informacja Jonaha nie wystarczy do zaskarżenia Suade. Powiedział Jonahowi, że jego organizacja nic nie może zrobić. – Jonah się wkurzył – ciągnie dalej Harry. – Powiedział mnóstwo rzeczy, których nie powinien był mówić. I wyszedł. Kipiał z wściekłości. – Cholera. – Przykro mi. – Nie twoja wina. Powinienem był pojechać z wami. – Niczego byś nie wskórał – mówi Harry. – Wierz mi, kiedy staruszka zalewa krew, nic go nie uspokoi, może oprócz ciosu kijem golfowym w tył głowy. Kiedy wybiegłem za nim, już go nie było. Wsiadł do taksówki i zniknął. – Która była godzina? Harry drapie się w tył głowy. Zastanawia się przez chwilę. – Koło drugiej. Może druga piętnaście. Po powrocie do domu zadzwoniłem do jego żony. Nie widziała go. Wtedy zacząłem się martwić. Wypowiedział trochę niepotrzebnych słów. Słyszałeś go rano w kancelarii. – Sprawdzałeś łódź? – Tak. Nie było go. Zniknął też jego samochód. – To znaczy, że musiał po niego przyjechać – mówię. – Rano ja zawiozłem Jonaha do kancelarii. Zostawił swój samochód na parkingu niedaleko przystani. Chciałem go tam odwieźć po spotkaniu, ale zapomniałem. Dochodzimy do głównego holu i widzę już, kto na nas czeka. Susan z detektywem Browerem stoi tuż za bileterem. Nerwowo ściska sobie dłonie, jest kłębkiem nerwów. – Harry ci powiedział? – pyta na mój widok. – Tak. – Próbowałam z nim rozmawiać. Ale nie chciał słuchać. Prawnik powiedział mu… – Tak, wiem. Harry mi mówił. Skąd wiecie o Suade? – Z CB radia – odpowiada za nią Brower. – Usłyszałem wiadomość w samochodzie na paśmie policyjnym. – Kiedy to było? O której? – Jezu, nie wiem. – Brower spogląda na Susan. – Wracałem właśnie ze spotkania we wschodniej części stanu. Piąta trzydzieści. Może szósta. Zadzwoniłem do biura z komórki. Rozmawiałem z Susan, panią McKay. Zapytałem, czy słyszała. Nie słyszała. – Nie wiem, czy w wiadomościach już się o tym mówi – odzywa się Susan. Widzę po ich minach, że wszyscy tak jak ja myślą o jednym: gdzie był wtedy Jonah? – Podano jakieś informacje o przyczynie śmierci? – pytam Browera. – Wtedy nie wiedzieli nawet, czy nie żyje – odpowiada. – Wezwali pogotowie. Wyglądało to podobno na ranę postrzałową. – Zadzwoniłam do ciebie do domu – mówi Susan. – Ale cię nie zastałam. No to zadzwoniłam do Harry’ego. Właśnie odsłuchał wiadomości i powiedział, że jesteś w kinie. A gdzie Sara? – Na sali. – Chcesz, żebym została i zabrała ją do domu? – pyta Susan. Zastanawiam się. Sara na pewno będzie rozczarowana, ale w tych okolicznościach nie mam wyboru. – Byłoby wspaniale. – Odciągam Harry’ego na stronę, żeby Susan i Brower nas nie słyszeli. – Jedź na przystań, gdzie jest zacumowana łódź Jonaha i czekaj. Jeśli się pojawi, dzwoń do mnie na komórkę. – Upewniam się, czy Harry ma właściwy numer. – Nie zbliżaj się do niego. Harry zerka na mnie. – Nie myślisz chyba…? – W tej chwili nie wiem, co mam myśleć. Zadzwonię do Mary i sprawdzę, czy wrócił do domu. – Daruj sobie – mówi Harry. – Dzwoniłem tam pięć minut temu z budki telefonicznej. Nie było go. Nie widziała go przez cały dzień. – Cudownie. Powiedziałeś jej, co się stało? – Nie. Uznałem, że nie ma jej co martwić. Milknę na moment, żeby pomyśleć. – Suade miała milion wrogów – mówi Harry. – Może nasz klient nie miał z tym nic wspólnego? – Powiedz to Browerowi. Widziałeś, jaką ma minę. Poza tym jeśli Jonah zrobił coś naprawdę głupiego, rozmowa ze Suade zakończyła się morderstwem, co się stanie, jeśli wróci do domu? Jeśli wpadł w szał, jest spanikowany, nie wiadomo, co może się stać. – Harry wie, o czym myślę. Morderstwo, potem samobójstwo nie jest rzeczą nieprawdopodobną. – Więc co mam robić? – Zapomnij o łodzi – mówię. – Sprawdź jeszcze raz dom. Jeśli wróci, dzwoń do mnie na komórkę. Będę z Browerem. Jeśli go nie zastaniesz, powiedz Mary, że musimy z nią porozmawiać. Że w kancelarii odbędzie się spotkanie. – O tej porze? – mówi Harry. – Musimy ją wyciągnąć z domu, aż dowiemy się, co się stało. Zaproponuj, że po nią przyjedziesz. Upewnij się, czy Jonaha nie ma w domu i zadzwoń do drzwi. Pod jakimkolwiek pretekstem zabierz ją z tego domu. I to szybko. Zawieź ją do kancelarii i czekaj. Powiedz jej cokolwiek. Powiedz jej, że tam się z nią spotkam. Jeśli ma jakieś pytania, wyjaśnię wszystko Jonahowi później. – A ty gdzie jedziesz? – pyta Harry. – Skoro nie wiemy, gdzie się podziewa nasz klient, postaram się namówić Browera, żeby eskortował mnie do biura Suade. Może uda nam się przedrzeć przez kordon policji. – Po co? – Żeby się dowiedzieć, co się u diabła stało. – Możemy w czymś pomóc? – Susan podeszła bliżej i stanęła w miejscu, z którego mogła nas słyszeć. Klepię Harry’ego po plecach. – Jedź. Odwracam się do Susan i Browera. – Możecie – mówię. Wyławiam z kieszeni odcinek biletu i podaję go Susan. Drżą jej ręce. Obejmuje mnie i całuje w policzek. – Mam nadzieję, że z panem Halem wszystko w porządku. Jestem pewna, że nie zrobił tego. Po filmie zabiorę Sarę do siebie. Dziewczynki są w domu z opiekunką. Trochę się razem pobawią. Dziękuję jej, zerkam na zegarek. Jest teraz ósma dwadzieścia. Namawiam Browera. Niezdecydowanie z jego strony jest szybko stłumione przez Susan, która każe mu zrobić wszystko, co tylko może, żeby mi pomóc. Miło jest mieć kobietę z prywatnym oddziałem policyjnym. Dwadzieścia minut później siedzę w fotelu pasażera w służbowym samochodzie Browera. Wwjeżdżamy na to samo miejsce parkingowe, z którego rano oglądałem, jak Suade bawi się w rozjeżdżanie bezdomnych. Tyle się wydarzyło, że mam wrażenie, jakby od tamtej pory minął cały miesiąc. Gliny muszą mieć chyba szósty zmysł, coś ściąga ich na miejsce zbrodni jak magnes. Jeśli popełniono ją w promieniu osiemdziesięciu kilometrów, na pewno tam trafią. Okolica wygląda jak zjazd motocyklistów. Gliny w skórzanych kurtkach i wysokich butach, wszędzie motory. Scena trochę jak nie z tego świata. Parking po drugiej stronie ulicy jest pełen pojazdów z migającymi kogutami – samochodów patrolowych, karetek. Jest też wóz strażacki. Policjanci kierują ruchem na skrzyżowaniu z Palm Avenue. Kierowcy zwalniają, żeby zobaczyć, co się stało. Wałęsają się dzieciaki. One zawsze wiedzą, gdzie jest najlepsza zabawa. Cały budynek, w którym mieści się punkt kserograficzny – od rogu Palm Avenue do ogrodzenia sąsiadów za parkingiem na tyłach biura Suade – jest otoczony żółtą policyjną taśmą. Wszędzie się kręcą gliniarze, niektórzy w mundurach, inni po cywilnemu, większość z nich poza ogrodzonym terenem. – Pozwoli pan, że ja będę gadał – mówi Brower. – Dobra. – To jakieś szaleństwo – szepcze pod nosem i kręci głową, wysiadając z wozu. Brower nie jest zachwycony, że musi odgrywać przewodnika adwokata i eskortować wroga do obozu policji. Ja też wysiadam i razem przedzieramy się przez tłum policjantów, dziennikarzy i operatorów kamer przy furgonetkach telewizyjnych z antenami satelitarnymi wymierzonymi w niebo. Przechodzimy przez ulicę. Duża niebieska furgonetka z wymalowanymi na boku białymi literami NWSO zaparkowana tuż przed policyjną taśmą. Jej tylne drzwi, pilnowane przez glinę w mundurze, są otwarte. – Naukowy Wydział Śledczy Okręgu – Brower szepcze pod nosem. – Widzę ich. – Skoro tu są, nie może być mowy o śmierci z przyczyn naturalnych – stwierdza. Zbierają dowody śladowe, gdy się zbliżamy. Duży niebieski samochód, którym przyjechała Suade dziś rano, stoi na tym samym miejscu. Przy jego tylnym lewym zderzaku kilka postaci – kobieta i dwóch mężczyzn – kuca pod jasnymi światłami. Jeden z nich kręci film. Widzę stopę: zza tylnego koła samochodu wystaje podeszwa damskiego buta na wysokim obcasie. Reszty ciała nie widzę. – Johnnie Brower. Co cię tu sprowadza w taką noc? – Ochrypły głos pochodzi od umundurowanego policjanta, wielkiego faceta o mięsistym uśmiechu, ramionach jak u byka i z paskami sierżanta na pagonach. Stoi przy taśmie i wyciąga rękę do Browera. Uściskują sobie dłonie. Stoję w pobliżu jak cień Browera, żeby ruszyć za nim, gdy da nura pod taśmą. – Chcę się tylko upewnić, czy nie podepczecie dowodów – mówi Brower. – Sam, poznaj Paula. Paul Madriani, Sam Jenson, jeden z najlepszych w San Diego. Sam ściska moją rękę i obrzuca mnie wzrokiem z jedną uniesioną brwią, jak gdyby Brower był w porządku, ale co do mnie miał wątpliwości. – Akurat przejeżdżaliśmy tędy. Co się dzieje? – pyta Brower. – Przygotowują się do zapakowania ciała do torby – mówi Jenson. – Jeśli chodzi o mnie, już nie mogę się doczekać. – Porusza palcami w butach i przenosi ciężar ciała na pięty. – Zaraz dostanę platfusa. – Dopiero teraz zauważyłeś? – mówi Brower. – No tak, my prawdziwi gliniarze musimy odwalać robotę, podczas gdy niektórzy bumelanci, których znam, nie odrywają się od biurek. – Jenson spogląda na Browera, potem puszcza do mnie oko i wybucha rubasznym śmiechem. – Będę o tym pamiętał, kiedy następnym razem zostanę wezwany do rodzinnej kłótni – mówi Brower. – Dopilnuję, żeby jeden z was, prawdziwych policjantów, poszedł na pierwszy ogień. – Właśnie, jesteśmy pieprzonym mięsem armatnim, do tego z platfusem – mówi Jenson. – No więc co się tutaj stało? – komentuje Brower. – Wygląda na to, że dostało jej się, kiedy wychodziła po pracy do domu. Tutaj zaraz na tyłach jej biura. – Niezbyt przyjemny koniec dnia – mów Brower. – Właśnie. – Więc jaką mają teorię? – Pewnie napad bandycki – mówi Jenson. – Ci ze służb technicznych dokładnie przeczesują teren. Ale cały czas nie mogą znaleźć broni. Przynajmniej na razie. – Jak zginęła? – pyta Brower. – Od kuli. Niewielki kaliber. Tak zresztą twierdzą lekarze z pogotowia, którzy przyjechali tu przed nami. Pewnie przypadkowo kopnęli broń i wylądowała na następnej przecznicy. Wiesz jak to jest z tymi medykami i całym tym gównem. Depczą dowody. Zanim dotrzesz na miejsce, wszystko jest wywrócone do góry nogami. Szukasz dziury po kuli, a oni zastosowali już tracheotomię. – To brzmi jak głos przeciw pierwszej pomocy – mówi Brower. – To tylko refleksja. Tej tutaj też pierwsza pomoc nic nie dała – odpowiada Jenson. – Kto ich wezwał? – Uczynna obywatelka z komórką – wyjaśnia policjant. – Jakiś obdartus wtargnął na jezdnię, machając rękami. Bóg jeden wie, dlaczego się zatrzymała. Powinniście zobaczyć tego gościa. – Na twarz Jensona wypływa szeroki uśmiech. Rozgląda się, najpierw w jedną stronę, potem w drugą i dostrzega to, czego szukał za naszymi plecami, na tylnym siedzeniu jednego z zaparkowanych policyjnych samochodów. – O tam. – Wskazuje ręką. – Facet wygląda, jakby uciekł z obozu dla trędowatych. Boję się zajrzeć pod jego łachy. Jeszcze mu nos odpadnie. Wsadziłem go do wozu Jacksona, bo do mojego na pewno nie wsiądzie. – Wyżsi rangą muszą mieć jakieś przywileje – mówi Brower. – Masz cholerną rację. Jenson i Brower nie przestają się wygłupiać, a ja przyglądam się postaci na tylnym siedzeniu wozu patrolowego. Jest ciemno i dostrzegam tylko sylwetkę. Ale jeśli miałem jakieś wątpliwości, zostają rozwiane na widok koszyka na zakupy stojącego przy tylnym błotniku samochodu. Nie może być dwóch z takim samym rozmieszczeniem plastikowych toreb i rozchwierutanym trzecim kołem, które nie dosięga ziemi. Te same zapakowane skarby widziałem dziś rano rozrzucone na chodniku. – Widział coś? – pytam Browera. Jenson wzrusza ramionami. – Powiem tak: gdybym był tym gnojem, który strzelał, cieszyłbym się, że mam takiego świadka. – Jest jakaś szansa, że sam to zrobił? – pytam. – Tylko jeśli ktoś mu pokazał gdzie jest spust i wyjął mu lufę z ust, bo za bardzo przypomina wylot butelki. Chyba nie jest wysoko na liście podejrzanych. Dwaj z naszych chłopców musieli zanieść go do samochodu. Prowadzenie go zabierało zbyt dużo czasu. – Jacyś inni świadkowie? – pyta Brower. Jenson kręci głową. – Jak na razie nikt się nie zgłosił, chociaż godzina jeszcze młoda. Rozmawiamy, a tymczasem do żółtej taśmy zbliża się mężczyzna w koszuli z poluzowanym krawatem, którego węzeł ma na piersi. Na rękach ma białe chirurgiczne rękawice i Jenson podnosi taśmę, żeby mógł przejść pod nią, nie pochylając się zbyt nisko. W jednym ręku trzyma małą papierową torbę, a w drugim plastikowy woreczek do przechowywania dowodów. – Co tam masz, Vic? – zaciekawił się Jenson. – Łuskę. – Vic ze służb technicznych podnosi plastikowy woreczek. W środku jest łuska małego naboju, maleńka, prawie niewidoczna z tej odległości. – Trzydziestka ósemka – wyjaśnia. – Wykonała swoje zadanie. Strzał z bliskiej odległości. Znaleźliśmy ją tuż przy ciele. Pewnie zaplątała się w ubranie. Kiedy wyrzucił ofiarę, łuska musiała upaść na ziemię. – Jak to”wyrzucił”? – pyta Brower. – Sądzimy, że ofiara była w samochodzie z zabójcą. Ktokolwiek to zrobił, zastrzelił ją w wozie, wyrzucił ciało i odjechał. – Wskazał kierunek ręką, w której trzymał papierową torebkę. – Jak do tego doszliście? – pyta Jenson. – Na ciele znaleźliśmy różne rzeczy z samochodowej popielniczki. – Jakie rzeczy? Vic otwiera papierową torbę, delikatnie wsuwa do niej dłoń w rękawiczce i ostrożnie wyciąga dwa niedopałki. – Mamy na nich trochę szminki – mówi technik. – Widać ją tutaj. Zdaje się, że kolorem pasuje do kredki z torebki ofiary. To jej ulubione papierosy. – Znaleźliście jej torebkę? – I portmonetkę z prawie dwustoma dolarami gotówką, klucze i tyle kart kredytowych, że przeciętny bandzior mógłby urządzić sobie niezłe zakupowe szaleństwo. – Teoria o napadzie bierze w łeb – mówi Jenson. – Tak mi się wydaje. Ale zostawił jeszcze coś – mówi technik. Wrzuca papierosy z powrotem do torby, zagląda do środka i znów po coś sięga. Tym razem wyciąga coś większego, brązowego i cylindrycznego – niedopałek sporego cygara. – Może znajdą na nim jakieś ślady – mówi. Ma na myśli odciski zębów, na podstawie których stomatolog policyjny mógłby dopasować cygaro do jego właściciela. Podejrzewam, że laboratorium policyjne będzie miało pełne ręce roboty. Mogę się założyć, że ta sama myśl przyszła do głowy Browerowi. Przez chwilę po prostu gapi się na mnie jak ucieleśnienie niepokoju. Wsuwa rękę pod płaszcz do kieszeni koszuli, gdzie znajduje to, czego szukał: cygaro, którym poczęstował go dzisiaj Jonah podczas spotkania w kancelarii. Rozdział dziewiąty Jeśli chodzi o egzekwowanie prawa, okręg przypomina pozszywany z kawałków pled. Większe miasta mają swoje własne departamenty policji. Imperial Beach do nich nie należy. Bardziej skomplikowanymi sprawami, w tym morderstwami, zajmuje się okręgowy szeryf. O trzeciej rano przecieram oczy, żeby odpędzić sen i wjeżdżam Leną na jedno z miejsc parkingowych zarezerwowanych dla petentów przed biurem szeryfa. W szkole prawniczej cieszyłem się, że w takich godzinach pracują tylko lekarze na pogotowiu – dwadzieścia lat praktyki pozbawiło mnie złudzeń. Jonah powiedział mi, że nie został aresztowany, tylko zatrzymany. Mimo to pozwolili mu tylko na jeden telefon, a on postanowił zadzwonić do mnie. Ja z kolei skontaktowałem się z Mary i obiecałem jej, że spróbuję sprowadzić go do domu. Bardzo się martwiła. Potem zadzwoniłem do Harry’ego. Postanowiłem nie budzić Susan. Na szczęście wzięła Sarę na noc. Podczas naszej rozmowy Jonah zażądał dwóch rzeczy: porady prawnej i ubrań. Zapytałem go o to drugie i powiedział, że wyjaśni mi wszystko, kiedy do niego przyjadę. Jak na sobotni ranek jest tu spokojnie, nie licząc pijaka wyciąganego z tylnego siedzenia wozu policyjnego do odtrucia. Chwytam torbę z siedzenia obok i idę szybko przez parking do wejścia. W holu pod jasnymi świetlówkami ściany mają barwę antyseptycznej bieli, a podłoga wyłożona jest funkcjonalnymi płytkami z linoleum. Policjanci znajdują się po drugiej stronie kuloodpornej szyby. Wysoka Murzynka w głęboko wyciętej bluzce i obcisłych spodenkach kłóci się z funkcjonariuszem za szybę. Gruba akrylowa ściana tłumi jej głos. Ale i tak ją słychać. Twierdzi, że czekała na taksówkę, kiedy gliny zwinęły ją z chodnika. Co drugie słowo, które wydostaje się z jej ust, to”nieporozumienie”. Spogląda na mnie przez szybę i wypowiada je jeszcze raz, wprost do mnie, jak gdyby chciała się upewnić, czy wymawia je prawidłowo. Wypowiada je jeszcze kilka razy, aż w końcu wyprowadzają ją przez elektroniczne otwieranie drzwi, prowadzące do wnętrza budynku i cel. Funkcjonariusz odpycha się stopami i jego krzesło na kółkach wędruje od rejestracji do głównego kontuaru, przy którym stoję. – Czym mogę służyć? Wsuwam wizytówkę przez szparę w ramie z nierdzewnej stali. Mówię do małego mikrofonu wbudowanego w bezpieczną szybę grubości pięciu centymetrów. – Reprezentuję pana Jonaha Hale’a. Został zatrzymany. Chciałbym się z nim zobaczyć. Gliniarz za szybą bierze wizytówkę, patrzy najpierw na nią, potem na mnie. – Ma pan legitymację adwokacką? Wydobywam z portfela i podaję funkcjonariuszowi – moją przepustkę do tutejszych lochów. W leżącej przed nim księdze zapisuje moje nazwisko, numer legitymacji i godzinę. – Proszę spocząć – mówi. – Chciałbym od razu zobaczyć się z panem Halem. – Przekażę wiadomość – odpowiada. – Proszę spocząć. Siadam na twardej ławce, sprawdzam godzinę i zaczynam liczyć płytki na podłodze. Zauważam, że założyłem buty bez skarpetek; spod nogawki wystają białe kostki. Mijają kolejne minuty i zastanawiam się, czy tej nocy w ogóle będę spał. – Panie Madriani. Kiedy podnoszę wzrok, widzę wysokiego mężczyznę w garniturze i krawacie z króciutko przyciętymi włosami i delikatną budową ciała. Ma sympatyczny uśmiech, choć na jego ciemnej twarzy maluje się powaga. – Porucznik Avery – przedstawia się i podaje mi wizytówkę: PORUCZNIK FLOYD AVERY, OFICER ŚLEDCZY Wydział zabójstw / napadów Biorę od niego wizytówkę i przedstawiam się. – Rozumiem, że przyjechał pan odebrać pana Hale’a. Jest w celi. – mówi. – Jest wolny? – Chciałbym z panem przez chwilę porozmawiać – odpowiada Avery. Mój klient wszedł na ziemię niczyją: ani aresztowany, ale też niezupełnie wolny. Avery prowadzi. Zanim jego ręka ląduje na gałce przy drzwiach, rozlega się brzęczyk włączony przez funkcjonariusza za szybą. Wchodzimy na korytarz. Avery prowadzi, zatrzymuje się przed drzwiami i otwiera je. W środku widzę Jonaha, który siedzi przy stole. Na mój widok wstaje i oddycha z ulgą. Jest ubrany w pomarańczowy kombinezon z dużymi czarnymi literami z przodu, jakby był własnością miejscowego aresztu. Widzę, że w kącie czai się jeszcze jeden mężczyzna. Zauważam też lustro na środku przeciwległej ściany i odnoszę silne wrażenie, że obserwują nas zza niego czyjeś oczy. – To jest sierżant Greely – mówi Avery. – Bob, to jest mecenas Madriani. Witam go skinieniem głowy. Nie podajemy sobie dłoni. To byłaby przesadna serdeczność. – Mój klient został aresztowany? – pytam. – Nie. – Avery odpowiada bez wahania. – Mogę zapytać, gdzie są jego ubrania? Dlaczego ma na sobie strój więzienny? – Odesłaliśmy je do analizy. – Greely jest bardziej bezpośredni, agresywny. Posyłam mu pytające spojrzenie. – Rozumiem, że macie nakaz rewizji? – Do przeszukania ubrania nie potrzebujemy nakazu – odpowiada Greely. – Czyżby? Jeśli szukacie w kieszeniach broni, dowodów przemytu, wtedy może tak. Ale jeśli zbieracie z ubrania dowody śladowe, włosy i włókna, sprawa ma się inaczej. – Pański klient sam się zgodził. – Avery przychodzi w sukurs partnerowi. Do tego momentu nie zwracałem zbyt dużej uwagi na Jonaha, który nadal stoi za stołem z dłońmi wspartymi o krawędź blatu. – Dobrze się czujesz? – pytam go. – Doskonale. – Składał oświadczenie? – Nic formalnego – mówi Greely. – Co to ma znaczyć? – Nie spisaliśmy żadnego oświadczenia – mówi Avery. – Jak długo tu przebywasz? – Odwracam się do Jonaha. Spogląda na przegub, ale uświadamia sobie, że nie ma zegarka. Wzrusza ramionami. – Trudno powiedzieć. – Zegarek też poddajecie analizie? – Gdy będzie wychodził, oddamy mu wszystkie rzeczy osobiste – mówi Greely. – Więc proszę je przynieść, bo jeśli nie jest aresztowany, zaraz wychodzimy. – Po co ten pośpiech? – pyta Greely. – Próbujemy tylko zdobyć trochę informacji. – Odczytaliście mojemu klientowi jego prawa? – Nie uznaliśmy tego za konieczne – mówi Avery. – Nie zadawaliśmy mu żadnych pytań. – Zaraz mi powiecie, że jest poza zasięgiem waszych podejrzeń. Avery robi minę, jakby chciał się spierać na ten temat. Jonah uśmiecha się. – Pozwoliłem im zabrać ubrania. Powiedzieli, że może mi to pomóc w oczyszczeniu mnie. Nie widziałem w tym nic złego. – Oczyszczeniu z czego? – To pytanie kieruję do Avery’ego. Wręczam Jonahowi papierową torbę. W środku są szare bawełniane dresy, które wyciągnąłem z mojej szafy. – Badamy okoliczności śmierci Zolandy Suade. Chyba mi pan nie powie, że o niczym nie słyszał? Kręcę głową, udając niedowierzanie – najlepsze, co mogę zrobić w tych okolicznościach. – Jeśli macie dowody przeciw mojemu klientowi, może mnie oświecicie. – Chcielibyśmy wykluczyć pańskiego klienta z kregu podejrzanych i kontynuować śledztwo – mówi Avery. – To znaczy jeśli wyrazi chęć współpracy. – Chyba już ją wyraził. – Chcielibyśmy zadać mu kilka pytań. – Pewnie, że byście chcieli. Ale nie dzisiaj. – Nie mam pojęcia, co Jonah by powiedział i gdzie się podziewał. – Znaleźliśmy pańskiego klienta na plaży przy Strandzie – wyjaśnia Avery. – Siedział tam i patrzył na ocean. Rzut beretem od miejsca zbrodni. Avery daje mi czas na strawienie tej informacji i obserwuje, jak reaguję. Ale nie daję mu satysfakcji. – Była ładna noc – mówię. – Może chciał popatrzeć na gwiazdy. – Zostawił samochód w niedozwolonym miejscu – mówi Greely. – Wystawał na jezdnię. Cud, że nikt go nie puknął. Samochody jeżdżą tam bardzo szybko. – Jestem pewien, że mój klient jest wam wdzięczny za pomoc. Gdzie jego samochód? – Został skonfiskowany przez szeryfa. Może chce pan zostać ze swoim klientem na osobności – proponuje Avery. – Może chciałby złożyć oświadczenie. – Jeśli mam rozmawiać z moim klientem, to nie tutaj. – Spoglądam na lustro weneckie i zastanawiam się, czy po drugiej stronie ktoś potrafi czytać z ruchu warg. – Czyżby pański klient miał coś do ukrycia, mecenasie? – Greely chciałby przedyskutować to ze mną. – Bob. – Avery powstrzymuje go. – Więc nie powinien mieć nic przeciw testowi na obecność śladów prochu – Greely zwraca się do Avery’ego, jakby mieli to ustalić tylko między sobą. – Nie będzie żadnych testów jeśli nie macie nakazu rewizji i nie możecie aresztować mojego klienta. – Nie mają wystarczających dowodów, żeby doprowadzić do aresztowania. Co do tego mam jasność. W przeciwnym wypadku Jonah siedziałby już w celi. – Test zajmie tylko jakieś dwie minuty – mówi Greely. – Zbierze się z dłoni pył wacikami. Bez bólu. Jeśli nie ma nic do ukrycia, musi się zgodzić. Jonah robi minę, jakby nie miał nic przeciw temu. – Nie musi. I nie zgadza się – mówię Greely’emu. Zerkam na ręce Jonaha. Wyglądają na brudne. Tak jak Greely nie wiem, co na nich jest. Ale wyrażenie zgody na prośbę glin w takim przypadku byłoby wielkim błędem. W tym momencie przyjmuję to samo założenie, co Avery i Greely. Że Jonah mógł to zrobić. Rozlega się pukanie do drzwi. Avery podchodzi do nich i uchyla je lekko. Osoba po drugiej stronie podaje mu kartkę. Avery szybko czyta wiadomość, po czym składa starannie kartkę w mały kwadracik i wsuwa ją do kieszeni. – Jest tu jakieś miejsce, gdzie mój klient mógłby się przebrać? – Jasne – odpowiada Avery. Otwiera drzwi, tym razem na oścież. – Łazienka jest na końcu korytarza. Może pan powiesić kombinezon na wieszaku za drzwiami. Jonah rusza we wskazanym kierunku, żeby się przebrać. – Chciałbym dostać jego rzeczy osobiste, może buty? – Rzeczy osobiste, owszem. Ale buty poszły już do analizy. – O trzeciej nad ranem? – Pracujemy całą dobę – odpowiada. – Racja. Przypuszczam, że nie próbowaliście zdejmować śladów z jego zegarka? Wyraz twarzy Greely’ego podpowiada mi, że nie pomyślał o tym. Wyczuwam poruszenie. Zanim Avery może go powstrzymać, Greely szepcze mu coś do ucha. Na pewno zastanawia się, czy zgoda Janaha na przeprowadzenie analizy dotyczy też zegarka. Avery kręci głową, wybiera drogę rozwagi. Z prawnikiem na miejscu nie robi się takich numerów. Mógłbym jeszcze złożyć skargę, co i tak bez wątpienia zrobię. A numer z zegarkiem na tym etapie dodałby tylko oliwy do ognia. Avery wzywa funkcjonariusza z recepcji i parę minut później umundurowany policjant przynosi sporą szarą kopertę. W tej samej chwili Jonah wraca boso z pustą papierową torbą. Avery przekazuje kopertę mnie. Otwieram ją na stole i Jonah sprawdza, czy wszystko jest. Wyciąga zegarek i obrączkę. Zakłada je. – Gdzie są kluczyki do samochodu? – Zatrzymamy je – mówi Avery. – Do czasu, gdy skończymy z samochodem. – Co to znaczy”skończymy”? – Mamy nakaz przeszukania samochodu. Dostaliśmy go w trakcie naszej rozmowy – tłumaczy mi. Trzyma nakaz w ręku. Dostarczył mu go ten sam funkcjonariusz, który przyniósł kopertę. Pokazuje mi dokument. – Na jakiej podstawie? – pytam. – Gdzie są moje cygara? – pyta Jonah. Zanim Avery odpowiada, mam odpowiedź. – Zdaje się, że na miejscu zbrodni znaleziono identyczne cygaro – mówi Avery. – Ponadto fakt, że w biurze ofiary nazwisko pańskiego klienta widniało na komunikatach dla prasy wystarczyło, żeby sędzia pozwolił nam zajrzeć do samochodu. – Podwiozę cię – proponuję Jonahowi. – Rozumiem, że był tam pan w nocy. – Avery mówi do mnie. Wypowiada te słowa, kiedy kierujemy się już do drzwi. – Z Johnem Browerem. Miło z jego strony, że pana oprowadził. Nie odpowiadam. – Konkretnie skąd się znacie? – To po prostu znajomy – odpowiadam. – Chyba wiedział, że reprezentuje pan pana Hale’a? – Nie wiem, czy wiedział. – Nie chcę robić Browerowi kłopotów. – Dał nam też cygaro – kontynuuje Avery. – Mówi, że dostał je od pańskiego klienta. Podobno podczas spotkania w pańskiej kancelarii pan Hale wypowiadał jakieś groźby pod adresem zamordowanej. Sprawa nie wygląda dobrze. Jonah i ja idziemy szybkim krokiem przez krótki korytarz. Słyszę za sobą klapanie jego bosych stóp na twardym linoleum. Sięgam do gałki na drzwiach prowadzących do holu, a wtedy Avery oddaje swój ostatni strzał. – Wolałbym, żeby pan Hale przez jakiś czas nie wyjeżdżał zbyt daleko. – Będziemy o tym pamiętać. Rozdział dziesiąty Dziś rano do kancelarii dotarłem dopiero o dziesiątej. Przed wyjściem z domu zadzwoniłem do Susan, podzieliłem się z nią mizernymi informacjami, które posiadałem i poprosiłem, żeby trzymała się z dala od Browera do czasu, gdy będziemy mogli porozmawiać. Tego mi jeszcze brakowało, żeby Susan naskoczyła na jednego ze swoich detektywów za pomaganie glinom. Stąd niedaleko do oskarżeń o manipulowanie świadkiem, a ja nie chcę wciągać w to wszystko Susan. Musieliśmy szybko kończyć, bo odwoziła dziewczynki do szkoły – Sarę też. Na szczęście dziewczynki noszą ten sam rozmiar i mogą sobie pożyczać ubrania. W kancelarii palą się światła, recepcjonistka jest na miejscu, ale Harry’ego nie ma. Siedzi w Del Mar i sprawdza, czy Jonah powie mu coś, czego nie powiedział mnie. Do tej pory nie udzielił mi jasnej odpowiedzi na pytanie, gdzie się podziewał zeszłej nocy. Rozmawialiśmy w jego domu prawie do piątej rano. Mówi, że był przygnębiony i zły, więc kiedy opuścił biuro Susan po nieudanej próbie przekonania ich do zaskarżenia Suade, przez kilka godzin jeździł bez celu po mieście. W końcu trafił na plażę, usiadł na piasku i stamtąd zwinęły go gliny. Nie przypomina sobie, żeby kogoś spotkał, z kimś rozmawiał. Historia ta na pewno spodoba się policji. Podchodzę do biurka. Przy telefonie leży starannie ułożona sterta wiadomości. Przeglądam je. Jedna z nich przyciąga moją uwagę. Joaquim Murphy chce spotkać się ze mną w porze lunchu. Sprawdzam, która godzina. Zadzwonił tuż po dziewiątej. Wybieram jego numer. Przypuszczam, że jest na łodzi. Sygnał rozbrzmiewa kilka razy i kiedy już mam odłożyć słuchawkę, w końcu odbiera. – Halo. – Murphy. Mówi Paul Madriani. – Dostałeś moją wiadomość – zgaduje. – Masz jakieś informacje? – Lepiej. Moje źródło chce się z tobą spotkać. Dwadzieścia minut później Murphy zabiera mnie swoim samochodem z chodnika przed wejściem do Briganitine. Dochodzi jedenasta. Funkcjonuję jakoś dzięki adrenalinie i walczę z efektami nieprzespanej nocy. Wsiadam, a on przygląda mi się z fotela kierowcy. Pochyla się nad kierownicą ubrany w hawajską koszulę w kwiaty wielkości piłki i bermudy. – Wyglądasz na wykończonego – stwierdza. – Gdzie masz luau? – pytam. – To spotkanie w interesach. Pomyślałem, że ubiorę się tradycyjnie. – Niewiadomo, co nas czeka. Zapinam pasy i Murphy rusza ulicą Orange Street na północ przez centrum Coronado. – Domyślam się, że miałeś ciężką noc? – pyta. – Czemu? – Widziałem w telewizji wiadomość o zabójstwie Suade. – Sprawdza, jakie zrobił na mnie wrażenie. – Mówią, że zastrzelono ją z jadącego samochodu. Jakiś nowy gang. Powiedz, jakiego graffiti używają wściekli biali mężowie? – Uśmiecha się. – To nie było całkiem tak. Jeśli gliny mają rację. Zerka na mnie, sprawiając wrażenie, o czym mówię. – Sądzą, że gdy zginęła w samochodzie sprawcy. – Aha. Twój klient ma jakieś kłopoty? – Zależy, komu chcesz wierzyć. Jemu czy mnie. W tej chwili policjanci oglądają pod mikroskopem dywaniki z jego samochodu. – Nie jesteś zadowolony, co? – Szukają dziury w całym – mówię. – Jest jednak kilka korzystnych dla was faktów. – Wymień choćby jeden. – Ta kobieta miała setkę wrogów, którzy chcieli ją zabić. – Tu przyznam ci rację. – I założę się, że teraz będziesz próbował ich wszystkich zidentyfikować. – Coś w tym rodzaju. Gazety i lokalne media podejrzewają, że policja ma jakiś trop, ewentualnego podejrzanego w sprawie morderstwa Suade. Do tej pory nazwisko Jonaha nie zostało wymienione. – Pomyślałem, że będziesz teraz zajęty – mówi Murphy – więc postanowiłem dostarczyć ci tę informację jak najszybciej. Moje źródło uznało, że najlepiej będzie spotkać się osobiście. Poza twoją kancelarią. – Co dla mnie ma? – Będzie musiał sam ci powiedzieć. Ale ja dowiedziałem się co nieco o naszej Jessice. Głównie informacje o jej przeszłości. Zanim wysłali ją do Corona, miała już na koncie kilkanaście wykroczeń. Nic wielkiego. Drobne kradzieże. – Powiedz mi coś, o czym nie wiem. – Parała się też fałszerstwem, ale podrabiane czeki nie były duże. Ma całą listę bardzo barwnych przyjaciół. Ostatnio zajmowali się włamaniami do domów i praniem czeków. Wszystko przed oskarżeniem o przemyt narkotyków. – Masz nazwiska tych przyjaciół? – Jak dotąd Harry’emu nie udało się wyszperać zbyt wiele. – Jedno z nich pojawia się szczególnie często – mówi Murphy. – Jason Crow. Słyszałem to nazwisko, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie. – Pracował na lotnisku. Jako bagażowy. – Ach, już pamiętam. – Powiedział mi o nim Harry. – Podobno mieszkał przez jakiś czas z Jessiką. Uchodzi też za jej miejscowego farmaceutę. Prochy, marihuana, koka – Crow może zdobyć wszystko, czego dusza zapragnie. Wprowadził ją do narkotykowego półświatka. – W ten sposób zaczęła parać się przemytem? – Prawdopodobnie. Facet, z którym będziesz rozmawiał, może wiedzieć więcej na ten temat. – Powiedz mi coś o nim. Po co ta cała maskarada? – Chodzi o charakter jego pracy – wyjaśnia Murphy. – Razem ze swoim partnerem przekraczają granicę meksykańską jak migrujące ptaki, tyle że dużo częściej. Przypuszczam, że pracuje dla rządu – pod przykrywką. – Naszego czy ich? – Chyba naszego. – Cudownie. – Tak zwana praca wysokiego ryzyka. Nie powie ci, jak się nazywa, ani dla kogo pracuje. – A ty wiesz, jak się nazywa? Murphy kręci głową. – No to skąd wiesz, czy można zaufać jego informacjom? – Informował mnie już w przeszłości i nigdy się nie zawiodłem. Gdybym miał zgadywać, pracuje dla Agencji ds. Walki z Narkotykami. Widziałem go z tym drugim w dużym samochodzie z meksykańską rejestracją. W bagażniku broń automatyczna. – Może polują. – I do tego używają karabinów Heckler & Koch MP-5 z tłumikami? – Rzuca mi znaczące spojrzenie. – Jeśli oglądałeś atak FBI na sektę Branch Davidians, używali takiej właśnie broni. Sztuka w idealnym stanie kosztuje kilka tysięcy. Z tłumikiem, pełen automatic może kosztować od pięciu do piętnastu na Terminal Island. Pojechałem kiedyś z nimi do Meksyku. Mogli swobodnie przejeżdżać przez granicę w tę i z powrotem. Wystarczyło, że mrugną okiem lub skiną głową do celników. – Gdzie jedziemy? – Do restauracji. – Dlaczego czuję się jak postać z”Ojca chrzestnego”? – Nie martw się – odpowiada. – W toalecie nie ma pistoletów. – Tym się właśnie martwiłem. Wybucha śmiechem. – A wracając do twojej przyjaciółki Jessiki – mówi. – Razem z Crowem przez krótki czas robiła przekręty na lotnisku. On spisywał adresy z nalepek na bagażach. Potem z grupą przyjaciół obserwowali, czy ktoś jest w domu. Gazety na podjeździe, poczta odbierana przez sąsiadów. Jeśli dom wyglądał na pusty, włamywali się. Wyczyszczali go. W ten sposób wpadł Crow. Wścibski sąsiad wezwał policję. – Co ciekawe – kontynuuje – policjanci znaleźli dowody obciążający Jessikę, kiedy ją aresztowali. Znaleziono u niej przedmioty pochodzące z włamań Crowa. Ale odpuścili jej. – Może skradzione przedmioty przedstawiały znikomą wartość? – Trzysta tysięcy? Wydaję z siebie przeciągły gwizd przez zęby. – Dlaczego jej darowali? – Może sam go zapytasz, kiedy się spotkacie – proponuje. Seaport Village to Disneyland nad wodą, tyle że bez karuzeli. Mnóstwo sklepów. Kłębią się tabuny ludzi. Liżą lody w waflach i od czasu do czasu rozglądają się za ławką, żeby dać odpocząć umęczonym stopom na krętej promenadzie nad zatoką. Dzisiaj nie ma zbyt wielkiego tłoku. Kilka szkolnych wycieczek i turyści polujący na pamiątki, które zabiorą ze sobą do domu. Wchodzimy po schodach na kładkę nad chodnikiem, biegnącą nad dwoma małymi sklepami. Zjawiamy się przed wejściem do restauracji. Jest zamknięta. – Na pewno chciał się spotkać tutaj? Murphy nie odpowiada, tylko puka pękiem kluczy w drzwi. Kilka sekund później otwiera nam mężczyzna w sportowej kurtce, ciemnym golfie i rozszerzanych spodniach, które wiszą na nim jak zbyt duża flaga. – Jak się masz, przyjacielu? – Mówi do Murphy’ego. – Zapraszam. – Facet ma ponad dwa metry wzrostu. Nie jest tylko wysoki, lecz również potężnie zbudowany. Jego ubrania zostały chyba przerobione z namiotów. Na nosie ma ciemne zakrywające połowę twarzy okulary, są wypukłe jak przednia szyba w cadillacu z lat sześćdziesiątych. Na lewym ręku ma złoty zegarek, rolex rozmiarów szkła w teleskopie Hubble’a. Ściska rękę Murphy’emu i spogląda na mnie. – Witam pana. Bez wylewności. Czuję, że przygląda mi się bacznie zza szkieł. Resztki ciemnych włosów są zaczesane gładko do tyłu i związane w kucyk z tyłu głowy. – Bob czeka na was na tarasie. – Daje głową znak Murphy’emu, który rusza pierwszy. Czuję na plecach gorący oddech wielkoluda, gdy przechodzimy przez pustą restaurację i wychodzimy na taras z widokiem na wodę. Zauważam jego partnera. Jest niemal tak samo potężny, opiera się o balustradę i uśmiecha do nas. – Hej, Murph, kopę lat. Jak leci? – Rozmawia z Murphym, ale przygląda się mnie. – Dobrze – odpowiada Murphy. – To musi być ten twój człowiek. Facet oparty o balustradę ma rozmiary przeciętnej góry. Ramiona i zad jak u zapaśnika sumo i ciemne okulary, tylko trochę mniejsze od szkieł kompana. Ma kręcone blond włosy, które rzedną nad czołem jak cofający się lodowiec i przedramiona jak Popeye, marynarz z kreskówek. Mocno opalone. – Bob, to jest Paul – przedstawia mnie Murphy. Wyciągam dłoń, która niknie w jego uścisku, jak wtedy, kiedy miałem sześć lat i ojciec trzymał mnie za rękę. – Paul…? – Pochyla się nade mną, a jego głos zawiesza się, czekając na nazwisko. – Paul, a dalej? – pyta. – Przyjaciele mówią mi po prostu Paul. – Uśmiecham się, wydobywam z wewnętrznej kieszeni marynarki ciemne okulary i zakładam je. Stoimy na tarasie i wyglądamy jak Blues Brothers. Bob ma twarz jak powierzchnia księżyca, pokrytą kraterami, w których można się zgubić. – Siadajcie. Murphy dotrzymał obietnicy. Najwyraźniej nie zdradził im mojego nazwiska i dlaczego zadaję pytania o Jessice Hale. Przystawiamy krzesła i siadamy przy stoliku, który wygląda, jakby nie był wycierany od Bożego Narodzenia. Bob przygląda się swoim łokciom po oderwaniu ich od szklanej powierzchni. – Powinni się tym chyba zająć spece od ochrony środowiska. – Wybucha śmiechem i wyciera przybrudzone przedramiona. – Trzeba zawiadomić Urząd Skarbowy – kontynuuje. – Powinni lepiej opiekować się swoją własnością. Poznałeś już Jacka? – pyta Bob. – Przed chwilą – odpowiadam. – Urząd Skarbowy zamknął tę knajpę kilka miesięcy temu – wyjaśnia. – Zalegała z podatkami. W mieście mamy kilka takich miejsc. Nie lubimy się z nimi szybko rozstawać. Czasami się przydają. Na przykład do takich spotkań. – Gdzie zjemy lunch? – pyta Murphy. – Myśleliśmy, że wy coś przyniesiecie. – Bob wybucha głośnym, rubasznym śmiechem. Nie wygląda na kogoś, kto opuścił wiele posiłków w swoim życiu. – Mogę posłać Jacka, żeby sprawdził, czy za barem nie znajdzie się jakaś butelczyna. Ale z drugiej strony, nie fatyguj się. To nie powinno potrwać długo. Może Paul zaprosi nas gdzieś, kiedy już skończymy. – Spogląda na mnie, jak gdybym miał zaraz otworzyć portfel i dać mu do obejrzenia moją kartę kredytową. – Słyszałem, że szukasz Jessiki Hale? – mówi. – Mogę spytać dlaczego? – Prosto z mostu. Bez owijania w bawełnę. – Możesz – odpowiadam. Nasze spojrzenia zza ciemnych okularów spotykają się. – Myślałem, że wymienimy się informacjami – mówi. – Ty pierwszy. – Co chcesz wiedzieć? – Dlaczego władze federalne wypuściły ją pomimo poważnych zarzutów o przemyt narkotyków. – A jak myślisz? – Chcieliście od niej coś w zamian. Palcami prawej ręki udaje pistolet i kciuk opada jak kurek. – Czego chciały od niej władze? – To już dwa pytania – mówi. – Tak, ale nie odpowiedziałeś na pierwsze. – Po co ci te informacje? – Teraz odpowiadasz pytaniem na pytanie. Dobrze. Przypuszczam, że jeśli ta kobieta zażywała kiedyś narkotyki, może wrócić do starych nawyków i starych przyjaciół. Jej dostawcy mogą wiedzieć, gdzie przebywa. Możecie ich znać. W ten sposób można trafić na jej trop. – Nie można. – Skąd ta pewność? – My też jej szukamy. Jest nam winna pewne informacje w ramach naszej umowy. Sprawdziliśmy miejsca, w których bywała. Nie wróciła do nich. Wiemy na pewno. Wycisnęliśmy odpowiednie osoby jak cytryny. Gdyby ją widzieli, powiedzieliby nam. – Po co wam ona? – pytam. – Słyszałeś kiedyś o niejakim Estebanie Ontaverozie? – Nie. – Znany również jako El Chico, Jefe, Enfermo de Amor. Ta ostatnia ksywa oznacza”pal miłości”. – Najwyraźniej nie grozi mu niska samoocena – komentuje Jack. – Prawdopodobnie jest zamieszany w zabójstwo osiemnastu osób w miasteczku Ensenada sprzed roku. Może o tym czytałeś. Zginęły kobiety i dzieci. Jedna z nich była w ciąży. Wywlekli ich na patio, kazali się położyć twarzą do ziemi i wykończyli ich z broni maszynowej. Typowa egzekucja. Bob bierze z krzesła kopertę i wyciąga z niej błyszczące zdjęcie, format dziesięć na piętnaście. Kładzie je na stole przede mną. Widzę na nim wysokiego, smagłego mężczyznę o wklęsłych policzkach. Rozmawia z kimś przy samochodzie. Ten drugi stoi tyłem, ale kucyk i budowa ciała, ramiona jak u byka przypominają jego partnera, którego nazywa Jackiem. Ziarnistość zdjęcia podpowiada, że zostało zrobione z dużej odległości i powiększone. Oglądam je i wzruszam ramionami. Kręcę głową. – Nigdy go nie widziałem. – Handluje narkotykami. Wywozi je na północ z rejonu Chiapas. Biznesmen. Można go nazwać przewoźnikiem. – Nie, on pewnie nazwałby go klientem – mówi Jack. – Zachowuj się. – Bob spogląda najpierw na swojego partnera, a potem na mnie. – Meksykanie twierdzą, że Ontaveroz dysponuje flotą powietrzną, której może mu pozazdrościć FedEx. Ma też motto. – I nie brzmi ono”Latać po przyjaznym niebie” – wtrąca się Jack. -”Plata o plomo” – wyjaśnia Bob. Przygląda mi się, żeby sprawdzić, czy zrozumiałem. – Nie? Kręcę głową. – Srebro albo ołów. Łapówka albo kula. Albo bierzesz jego pieniądze, albo szykuj sobie grób. Kiedyś pracował jako pośrednik między dostawcami na południu, w Gwatemali, Kolumbii, Kostaryce, ale ostatnio jeździ na północ, dociera do Stanów Zjednoczonych. Ma powiązania z kartelem Tiajuany. Kontrolują połowę amerykańsko-meksykańskiej granicy. Kartel Juareza ma drugą połowę. Podobno są dziesięć razy potężniejsi od amerykańskiej mafii w okresie jej największego rozkwitu. Każdego roku wydają na łapówki więcej, niż rząd meksykański na egzekwowanie prawa. – Jakieś dwa razy więcej – dodaje Jack. Mówi to w taki sposób, jakby zasmakował ich pieniędzy. Refleksję tę zatrzymuję dla siebie, ponieważ ten byk stoi tuż za moim krzesłem. – Od ponad pięciu lat z przerwami mieliśmy oko na Ontaveroza – mówi Bob. – Jednym z naszych większych sukcesów była Jessica Hale. Żyła z nim przez ponad rok. Spędziła z nim trochę czasu w Meksyku i opływała w luksusy w Acapulco, Cancun, Cosamel. Świadczyła mu pewne usługi. Przewoziła towar z Meksyku przez granicę. – Ale naszym zdaniem w ich związku była to sprawa uboczna – mówi Jack. – Zupełnie jakbyście robili im zdjęcia w sypialni – mówię. – Mamy pewne informacje. A jak chcesz zdjęcia, możesz je dostać – odpowiada Jack. – Nie wątpię. – Jessica znała intymne szczegóły dotyczące jego działalności – ciągnie dalej Bob. – Była jedynym źródłem, które mogło powiązać Ontaveroza z dużymi transakcjami. – Wie też, gdzie pochowano niektóre ciała – mówi Jack. – I nie jest to żadna przenośnia. Wie wystarczająco dużo, żeby go tam zapuszkować na dłuższy czas, może na całe życie. – Mówi o Meksyku. – Po tej stronie kilka stanów chciałoby mu coś wstrzyknąć i nie jest to jego towar. Tyle mogła nam zaoferować. – I mówicie, że się nie wywiązała? – Obiecywała dużo więcej – odpowiada Bob. – Dostarczyła nam trochę informacji, zeznawała w kilku sprawach, umożliwiła nam schwytanie kilku płotek. Zwinęliśmy paru ludzi Ontaveroza, na krótko osłabiliśmy jego organizację. Ale wielki deser umknął nam sprzed nosa razem z jej zniknięciem. – Zdaniem ludzi, którzy zawarli z nia umowę – mówi Jack – prawników z Departamentu Sprawiedliwości, Jessica nie wywiązała się ze swoich zobowiązań. Chcieliby ją z powrotem. A teraz ty nam powiedz, co cię interesuje. – Właściwie nie chodzi mi o Jessikę, jest tylko środkiem do celu. Szukam jej córki. Ma osiem lat. Prawo opieki należy do jej dziadków. – I pracujesz dla nich? – pyta. Kiwam głową. – Powiedz, jesteś prawnikiem? Detektywem? – Powiem, jeśli wy mi powiecie, dla kogo pracujecie. Uśmiecha się tylko i próbuje czytać w moich oczach przez ciemne szkło. – Jej rodzice, to znaczy rodzice Jessiki, wiedzą coś? O jej znajomościach? Jej działalności? Gdzie teraz może przebywać? – Gdyby coś wiedzieli, nie rozmawiałbym z wami. – Ale wiedzieli o Zolandzie Suade. Spoglądam na Murphy’ego. Człowiek z tyloma znajomościami musi rzucić im jakiś ochłap, żeby otworzyć źródła informacji. Ale podnosi ręce w geście protestu. – Wiedzieli już wcześniej – mówi. – Miesiąc temu obserwowaliśmy ją. Tuż po zniknięciu Jessiki – wyjaśnia Bob. – Jedno pytanie aż się prosi: Dlaczego nam o niej nie powiedziałeś? – Dobro klienta. Bob sięga do stojącego przy nim krzesła, bierze gazetę i rzuca mi ją przez stół. Szeroki na dwie kolumny nagłówek krzyczy: RZECZNICZKA MALTRETOWANYCH KOBIET ZAMORDOWANA – Można chyba powiedzieć, że akurat to źródło wyschło – stwierdza. – Uważasz więc, że Suade pomogła Jessice zniknąć razem z dzieckiem? – Taka jest teoria – odpowiadam. – Co doprowadziło was do Suade? – pytam. – Wiedzieliśmy, że Jessica nawiązała z nią kontakt. – Listy z więzienia – dodaje Bob. – Poczta stamtąd jest cenzurowana. Kiedy wyszła na wolność, Suade znajdowała się już na liście jej kontaktów. – Kto jeszcze? – pytam. – Robisz się za bardzo ciekawski. – Uśmiecha się, jakbym przekroczył dozwoloną granicę. – Nie wiesz, gdzie ona teraz może być? – Miałem nadzieję, że wy mi powiecie. – Gdybyśmy wiedzieli, zgarnęlibyśmy ją – mówi Bob. – Jeśli jest jeszcze co zgarniać – dodaje Jack. – Jak to? – Nie tylko my jej szukamy. – Ontaveroz? Bob waha się przez krótką chwilę. – Powinniśmy współpracować – mówi. – Pozostawać w kontakcie. – Dlaczego? – Mamy wspólny cel. Ty chcesz odnaleźć dziewczynkę, a my matkę. Ontraverozowi nie podoba się, że Jessica chodzi po ulicach. Za dużo o nim wie. – Przecież go nie zdradziła. Jeśli mówicie prawdę, spędziła dwa lata w pudle i ani razu nie wymieniła jego nazwiska. – To było kiedyś. Teraz jest co innego – mówi Jack. – Ci ludzie nigdy nie czują się bezpieczni. Taki zawód. Mamy też informację, że zanim trafiła do więzienia, ukryła trochę gotówki. Prawdopodobnie teraz z tego żyje – z pieniędzy, które jest winna swojemu facetowi i jego kumplom za przewożony kilka tygodni przed aresztowaniem towar. Chcą odzyskać te pieniądze. – Ale przede wszystkim chcą jej śmierci – mówi Jack. – A to, według moich rachub, może poważnie skomplikować życie jej córeczce. Rozdział jedenasty Dziś rano jedziemy do centrum, oddalając się od biura szeryfa w Imperial Beach. Wszystko po to, żeby uciec od mediów, które urządziły normalny w takich przypadkach cyrk. Morderstwo Suade nabiera niebezpiecznego rozgłosu. Suade mogła mieć burzliwą przeszłość, ale w chwili śmierci stała się niemal mityczną postacią. W ogólnokrajowej sieci telewizyjnej już podano wiadomość o jej morderstwie. Ogłoszono, że jest to najważniejsza w ostatnim czasie zbrodnia przeciw kobietom. Grupy feministek w telewizji uderzyły w dzwony. Nazywają morderstwo Suade zbrodnią przeciw płci i usiłują podporządkować je kategorii nienawiści. Ostatnio wydaje się, że każde głośniejsze przestępstwo jest zbrodnią narodową. Witamy w elektronicznej wiosce. Jeśli twojej śmierci poświęcony zostanie odpowiednio długi czas antenowy na około milionie istniejących kanałów kablowych, twój zgon ma szansę zostać zgłoszony do konkursu na”zbrodnię stulecia”. Przypuszcza się, że śmierć Suade jest dziełem jakiegoś szaleńca, białego mężczyzny w średnim wieku, rozgniewanego małżonka jednej z jej podopiecznych. Ale na nieszczęście dla nas policja ma zamiar rozprawić się z tą teorią. Telefon, którego boją się wszyscy prawnicy, otrzymałem dziś rano. – Jest pan gotów oddać swojego klienta w ręce sprawiedliwości? Grzeczność tę wyświadczył mi porucznik z wydziału zabójstw. Alternatywą było aresztowanie Jonaha w jego domu na oczach wszystkich sąsiadów i kamer telewizyjnych. Jonah był obserwowany od ponad tygodnia. Nieoznaczone samochody zaparkowane przed jego domem, eskorta szeryfa za każdym razem, kiedy wybierał się na łódź przycumowaną z nakazu sądu, który nazajutrz po morderstwie wydał pozwolenie na rewizję. Gdyby postawił nogę na innej łodzi i wypłynął z jednym ze swoich coraz mniej licznych kumpli, straż przybrzeżna na pewno zatrzymałaby ich, zanim wyszliby z portu. Mary siedzi na tylnym siedzeniu obok Jonaha. Harry prowadzi. Korzystamy z cadillaca Jonaha, bo ani wóz Harry’ego, ani mój nie jest odpowiednio reprezentacyjny. Sportowy, ciemnozielony explorer Jonaha z serii Eddiego Bauera został zarekwirowany przez policję i odholowany do analizy. Będą oglądać pod mikroskopem fotele i szukać drugiej kuli – tej, której nie znaleźli w miejscu zbrodni. – Może gdybym porozmawiał z policją, nie zrobiliby tego – mówi Jonah. – Nie sądzę – mówię. – Dlaczego mnie aresztują? Bo wypowiedziałem słowa, których nie brałem poważnie? – Nie wiem. Ale rozmowa z glinami nie pomoże. Nie pora na składanie oświadczeń. Póki nie wiemy, jakie mają dowody. – O tym możemy się dowiedzieć dopiero podczas procesu – oznajmia Harry. – Jakie mogą mieć dowody? Przecież on tego nie zrobił – mówi Mary. Martwa cisza, która następuje po jej zapewnieniu sprawia, że wzrok Jonaha pada na mnie. – Nie wiem, czy Paul nam wierzy, skarbie. Nie zabiłem jej. – Pochyla się do przodu i wypowiada te słowa z przekonaniem, po czym opada na miękką skórę oparcia. – Zasłużyła sobie na śmierć, ale ja tego nie zrobiłem. – Cudownie – mówi Harry. – Powtórz to glinom. – Co? Że tego nie zrobiłem. – Nie. Że”zasłużyła sobie na śmierć”. Prokurator okręgowy w dwie minuty zamieni te słowa w przyznanie się do winy. – Czegoś takiego nigdy bym nie powiedział prokuratorowi – zapewnia Jonah. – Dobrze wiedzieć – mówi Harry. – Wypuszczą go za kaucją? – pyta Mary. – Nie wiem. Złożymy wniosek. – Mówię jej, że wszystko zależy od sędziego. Ale podejrzewam, że ze względu na bliskość granicy, znaczne zasoby finansowe Jonaha i fakt, że jest podejrzany o przestępstwo zagrożone karą śmierci, odpowiedź może brzmieć”nie”. Póki co nie obciążam jej tą świadomością. – Musiałeś kogoś widzieć tamtej nocy – mówi Mary. – Pomyśl. Spróbuj sobie przypomnieć. – Przerabialiśmy to tyle razy – odpowiada Jonah. Jest znużony, na twarzy zaznaczają się oznaki stresu w postaci zmarszczek. Wygląda na starszego, niż jest w rzeczywistości. – Nikogo nie widziałem. Nie zatrzymywałem się na stacji benzynowej. Nic nie jadłem. – Nie piłeś nawet kawy? – pyta Mary. – Nic. Po prostu jechałem. – Ale gdybyś miał jakieś alibi? – Gdybym – odpowiada. – Ale nie mam. Mary nie jest typem płochliwej kobietki, ma dobre dziesięć lat mniej od Jonaha, blond włosy, na pewno farbowane i makijaż pokrywający zmarszczki. Jest silną kobietą, ma ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i mocną budowę ciała. – Mogłabym powiedzieć, że był wtedy ze mną. – Przesuwa się do przodu, a jej ręce o delikatnych białych kostkach ściskają zagłówek mojego fotela. Wyraz jej twarzy mówi wszystko: jest zdesperowana. – To niezbyt dobry pomysł – stwierdzam. – Nie pytali mnie jeszcze, czy z nim byłam. – Ale jego pytali, jak długo siedział na tej plaży. – Mogło mu się pomylić. Może nie wiedział, co mówi. – Będą się zastanawiać, dlaczego tak długo czekałaś z tym alibi – wtrąca się Harry. – Byłam w szoku. Nie byłam w stanie trzeźwo myśleć – odpowiada. – Świetnie – mówi Harry. – To powinno im wystarczyć. – Zerka na mnie kątem oka. – Skoro był z tobą, o której wyjechał na przejażdżkę, zanim trafił na plażę? – Odwracam się, żeby na nią spojrzeć. Za oparciem mojego fotela widzę podniesione brwi. – Nie wiem. Nie pamiętam. – I co robiliście przed jego wyjściem? Żadnej odpowiedzi. – Co mówił, kiedy wychodził? Dlaczego wyszedł? Patrzy na mnie oczami zamienionymi w wąskie szparki. Jak mogę zadawać jej pytania, na które nie potrafi odpowiedzieć? – A był z tobą? Waha się. – Teraz ja pytam ciebie. Był z tobą? – Nie. Odwracam się i rozsiadam wygodnie w fotelu. Policja i ława przysięgłych szybko zorientują się, że jest to desperacka próba kobiety, która pragnie ocalić męża. Fakt, że Mary uważa krzywoprzysięstwo za konieczność, pozwoliłby oskarżycielom wysnuć wniosek, że jeśli kłamie, uważa męża za winnego. – Zresztą – mówię – nie wiemy dokładnie, kiedy zmarła Suade. A w takiej sytuacji każde alibi byłoby niepewne. – Dobry argument – przyznaje Harry. – Przed strzelaniną ty mogłeś być jej ostatnim gościem. – Zerka na mnie, nie przestając obserwować ulicy. Myśl, że technicy szeryfa mogli znaleźć moje odciski palców w biurze Suade, nawiedziła mnie już parokrotnie. Układałem sobie odpowiedź, na wypadek gdyby o to zapytali. Jestem gotów się przyznać do spotkania ze Suade i rozmowy z nią tego ranka. Nie jestem pewien, czy jestem gotów wyjawić, o czym rozmawialiśmy, gdyż jako adwokat mojego klienta mam prawo odmówić zeznać na ten temat. – Nie mamy dużo czasu– mówię. – Jest jeszcze coś. Pewna informacja. Czy któreś z was słyszało, jak Jessica wspomina o niejakim Estebanie Ontaverozie? Mary spogląda na Jonaha. Widzę ją w lusterku opuszczonej osłony przeciwsłonecznej. Jonah robi zdziwioną minę i kręci głową. – To jeden z jej facetów? – pyta. – Możliwe. – Nie znam żadnego z tych, z którymi się zadawqała – odpowiada. – Bóg jeden wie, ilu ich było. – Tego typu osoby nie zaprasza się do domu i nie przedstawia rodzicom. – Kto to taki? – pyta Mary. – Tym akurat nie musicie sobie zawracać teraz głowy. Ale na pewno nigdy nie słyszeliście tego nazwiska? Oboje kręcą głowami. Atmosfera w samochodzie robi się bardziej posępna, gdy zbliżamy się do śródmieścia – jak w wozie drabiniastym, gdy w oddali zaczyna majaczyć cień gilotyny. Harry skręca w Front Street, jedną przecznicę od budynku sądu i zatrzymuje się przed nowym aresztem okręgu. Wysiadamy, a on jedzie zaparkować. Jonah wciąga głęboko powietrze na widok stalowych drzwi z grubą szybą. – W porządku? – pytam. Wygląda na skonanego, ma zapadnięte ramiona, zgarbione plecy, a kosmyki przerzedzonych włosów tańczą na wzmagającym się wietrze. Kiwa głową. – W porządku. – Po czym pochyla się do mojego ucha i szepcze. – Niech wraca do domu. – Przez chwilę wydaje mi się, że mówi o wnuczce Amandzie. Ale szybko uświadamiam sobie, że mówi o Mary. – Jak najszybciej ją stąd zabierz. Kiwam głową. – W sąsiednim domu mieszka kobieta, która może się nią zaopiekować – ciągnie dalej. – Nie potrzebuję żadnej opieki – odzywa się Mary. Podsłuchała go. – Sama mogę się sobą zająć. – Wiem, że możesz – odpowiada. Jednak odwraca się od niej i spoglada na stalowe drzwi. W jego oczach widzę strach przed nieznanym. Ruszam pierwszy, otwieram drzwi i wchodzę do środka. Przyjmuję na siebie rolę ochronnej tarczy. Mary idzie za mną, a pochód zamyka Jonah. Odwracam się i zauważam, że Jonah zatrzymał się na chwilę przy drzwiach. Przez moment wydaje mi się, że się potknie, albo da drapaka. Podchodzę do niego i biorę go za łokieć, żeby dodać mu odwagi. – Nic mi nie jest – mówi. – Wszystko w porządku. Główny hol jest antyseptyczny, skąpany w jasnym świetle. Jedna ściana tworzy grubą kuloodporną przegrodę, za którą krzątają się pupile szeryfa, wykonując swoją misję. Avery już na nas czeka. Widzi nas przez szybę i strażnicy przepuszczają go przez coś w rodzaju komory powietrznej, małego pomieszczenia wielkości budki telefonicznej ze stalowymi drzwiami po obu stronach. Zanim jedne się otwierają, drugie są zamykane i blokowane. Avery pojawia się po naszej stronie z poważnym wyrazem twarzy. – Panie Madriani. Witam go skinieniem głowy. – Panie Hale, proszę za mną. – Ruchem ręki pokazuje, że ja i Mary też możemy iść. Dogonił nas Harry i teraz przechodzimy przez komorę po dwie osoby na raz. Avery i Jonah, Mary i ja, Harry bez pary. Kiedy przechodzi Harry, rozlega się brzęczyk i komora zamyka się. – Co ma pan w kieszeniach? – rozlega się w głośniku głos strażnika. Harry sięga głęboko do kieszeni; wyjmuje kluczyki i mały kieszonkowy nóż. – Proszę to położyć na tacce. Wysuwa się tacka z nierdzewnej stali i Harry kładzie na niej rzeczy. Tacka znika równie szybko, jak się pojawiła. Harry sprawdza drzwi i tym razem zostaje przepuszczony. Jak w drodze do celi śmierci idziemy korytarzem z Averym na czele pod okiem strażników zza szyby. Dochodzimy do punktu rejestracyjnego. Tutaj spotykamy dużego łysego mężczyznę w średnim wieku w kombinezonie i wysokich butach z wsuniętymi do nich nogawkami. Z pasa zwisają mu pobrzękujące klucze. Podchodzi do Jonaha. – Proszę stanąć tutaj, ręce oprzeć o ścianę. Jonah spogląda na mnie. Nie mogę się przeciwstawić. – Za chwilę odczytam mu jego prawa – mówi Avery. Strażnik ustawia Jonaha we właściwiej pozycji. Rozsuwa mu nogi, obmacuje kieszenie. Wszystko, co znajduje, trafia do koperty. – To jego lekarstwo na nadciśnienie – mówi Mary. – Musi je zażywać. – Dopilnujemy tego – obiecuje Avery. Strażnik ściąga ręce Jonaha do tyłu i zakłada mu kajdanki. – Czy to konieczne? – pytam. – Regulamin – odpowiada strażnik. Kiedy wyjdziemy, rozbiorą go, prawdopodobnie gruntownie go przeszukają, zaprowadzą pod prysznic – czy tego potrzebuje, czy nie – i dostarczą więzienny kombinezon. – Możemy chwilę porozmawiać, zanim go zabierzecie? Strażnik spogląda na Avery’ego i u niego szuka odpowiedzi. – Możecie iść tam. – Avery wskazuje na jedną z cel, betonowe pomieszczenie z oknem z grubego szkła i stalowymi drzwiami. – Harry, może byś zabrał Mary do samochodu. – Nie, chcę zostać. – Chyba lepiej będzie, jeśli pójdziesz – mówię jej. Zaczyna się opierać, ale przerywa jej Jonah. – Uzgodniliśmy coś – mówi. – Pamiętasz? Miałaś nie robić scen. Mary zaczyna płakać, podchodzi do niego i obejmuje. Jonah nie może odwzajemnić uścisku, ale całuje ją w policzek i pociera ją brodą w szyję. Mary wczepia się w niego, jakby od tego zależało jej życie. Niemal go przewraca, więc strażnik musi go podtrzymać za łokieć. Podchodzi Harry i bierze ją pod ramię. Jonah szepcze jej do ucha słowa, które jednak są dla nas słyszalne. – Nic mi nie będzie – mówi. Łzy płyną teraz i po jego policzkach. Nie wiem, czy są to jej łzy, czy jego. Harry delikatnie ciągnie ją za ramię i w końcu udaje mu się ich rozdzielić. Gdy odprowadza ją w stronę drzwi, z jej zamoczonych łzami ust wydobywają się słowa:”Kocham cię”. Ciało Mary porusza się w jednym kierunku, a głowa odwrócona jest w przeciwnym. Wolną ręką macha za siebie, jak gdyby nakłaniała skutego Jonaha do pójścia za nią. Strażnik za szybą wciska guzik i kiedy się oglądam, już ich nie ma. Avery pokazuje strażnikowi, żeby otworzył drzwi do małej celi i razem z Jonahem wchodzę do środka. Drzwi zamykają się za nami. – Na pewno wszystko w porządku? Przytakuje. Martwię się. Jonah ma wysokie ciśnienie. Wiem, że co najmniej dwa razy z tego powodu wylądował w szpitalu. Będzie to jeden z argumentów, który przedstawię sędziemu: lepiej mu będzie dbać o zdrowie w domu niż tutaj. – Jeszcze jedno na koniec – mówię. Przyglądam mu się bacznie. Jest oszołomiony. Nie jestem pewien, czy słucha. – Siadaj. – Pomagam mu spocząć na twardej stalowej ławce przytwierdzonej do podłogi. – Z nikim nie rozmawiaj, nie odpowiadaj na żadne pytania. Ani szeryfa, ani prokuratora okręgowego. Nie mają prawa cię przesłuchiwać. Rozumiesz? Kiwa głową. – A co ważniejsze – napominam go – nie mów niczego współwięźniom. Mogą zamknąć cię w celi z kimś podstawionym. Zachowaj rezerwę. Nie zaprzyjaźniaj się z nikim. Rzucona od niechcenia uwaga może być źle zrozumiana, przeinaczona i wykorzystana przeciw tobie podczas procesu. Nie mów nic oprócz”dzień dobry” i”do widzenia”. Spędzaj jakoś czas, ale nie dyskutuj o swojej sprawie i o związanych z nią szczegółach z nikim oprócz mnie lub Harry’ego. Czy to jasne? – Tak. – To dobrze. Postaram się jak najszybciej wyciągnąć cię za kaucją. – Myślisz, że jest jakaś szansa? – Nie wiem. Potrzebujesz czegoś? – Lekarstw. I może czegoś do czytania. – Zajmę się tym. – Dzięki – mówi. – To chyba wszystko. Odwiedzisz mnie? – Wrócę jutro. Sprawdzę, jak ci tutaj jest. Trzydzieści sekund później strażnik spisuje jego dane, a Avery wyprowadza mnie z celi. – Trudna sytuacja – mówi. – Przykro mi, że musiało do tego dojść. – Stojąc w holu z kluczykami samochodowymi w ręku, Avery rzuca mi urzędowe spojrzenie gliny. Dzień jak co dzień. Chociaż podejrzewam, że w jego przestępczej skali, gdzie ci naprawdę źli plasują się najwyżej, Jonah ledwie się mieści. – Miły starszy pan – stwierdza. – Fatalnie, że zrobił coś takiego. – Widzę, że nie ma pan żadnych wątpliwości. – Nie aresztujemy kogoś, jeśli je mamy. – Może pan spróbuje sprzedać to ławie przysięgłych. Ja się nie dam nabrać. – Spróbujemy. Dowody są pewne. Rzucam mu pytające spojrzenie. – Chyba pan nie zaprzeczy, że kilka godzin przed śmiercią Suade pan Hale groził, że ją zabije? – Połowa mieszkańców tego miasta wbijała igły w laleczki z imieniem Suade. – Nie ma też alibi. Nie potrafi wytłumaczyć, gdzie wtedy był. No i cygaro znalezione na miejscu zbrodni. Takie samo jak to, które dał nam Brower. Powiedział, że dostał je od pańskiego klienta. Hale częstował nimi w pańskiej kancelarii? – Mnóstwo ludzi pali cygara. – Ale nie tego gatunku – mówi Avery. – Bardzo rzadka kubańska mieszanka. Kontrabanda. Sprzedaje się je tylko na czarnym rynku. Pański klient po wygranej W LOTTO nie powinien był nabierać tak kosztownych nawyków. Znaleźliśmy pudełko tych cygar w jego domu, na biurku w gabinecie razem z kwitem ze sklepu. Rozmawialiśmy z właścicielem. Zachowuje się bardzo nerwowo. Nie chce żadnych kłopotów z celnikami. Pan Hale był jedynym, który zamówił ten gatunek – ciągnie dalej Avery. – Kiedy nasi analitycy w laboratorium skończę pracę, będziemy mogli powiedzieć, gdzie dokładnie na Kubie uprawiano tytoń, z którego powstały. – Posyła mi pełen zadowolenia uśmiech, jak Morgan Freeman w scenie, w której ostatnie słowo należy do niego. – Wystarczy? – Najwyraźniej świetnie się bawi, psując mi humor. – Poza tym – ciągnie dalej – na ubraniu i w samochodzie pańskiego klienta znaleziono między innymi krew. Taką samą znaleziono na ofierze. Dam panu radę, dobrze? Nie czeka na moją zgodę. – Powinien pan jak najszybciej dogadać się z prokuratorem. To sympatyczny starszy pan. Nie chciałbym, żeby spędził resztę życia za kratkami … albo żeby spotkało go coś jeszcze gorszego. Rozdział dwunasty – Czuję się, jakby ktoś mnie zgwałcił. – Mam nadzieję, że nie ja. – Nie próbuj żartować. – Susan myszkuje w szufladzie komody w swojej sypialni, drugiej od dołu, gdzie trzyma bieliznę i biustonosze. Ma na sobie moją białą koszulę, która sięga jej do połowy ud: poranny przyodziewek, kiedy dziewczynki śpią jeszcze w drugim pokoju i drzwi są zamknięte. – Czego szukasz? – Aparatu fotograficznego. Mały, trzydzieści pięć milimetrów, z wysuwanym obiektywem. – Ja też mam wysuwany obiektyw – oznajmiam. Z kołdrą podciągniętą pod brodę wskazuję palcem w stronę moich bioder. – Może do czegoś się przydam? To dużo fajniejszy aparat. Wybucha śmiechem. – Chcę zrobić zdjęcie. Dziewczynki leżą przytulone do siebie w jednym łóżku. To tak słodko wygląda, że chciałam pstryknąć im zdjątko, zanim się obudzą. Widać tylko długie włosy i poduszki. – Jeśli chodzi o Sarę, nie musisz się martwić. Nie ruszy się do południa. Chyba że nią potrząśniemy. A i wtedy obudzenie się zajmie jej cztery godziny. Będzie się wałęsała jak zjawa, aż śniadanie w jakiś magiczny sposób pojawi się na stole, a krasnoludki pościelą jej łóżko. – Niech to diabli. – Susan mówi do siebie, mamrocze pod nosem i całkowicie mnie ignoruje, przesuwając zawartość szuflady najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. – Pamiętasz go? Mały Olympus z osłoną, która wyglądała na chromowaną. Futerał ze skóry? – Widziałem go kiedyś. – Zdaje sie, że wynieśli też i aparat – mówi. Susan od dawna wypełnia formularze ubezpieczeniowe. Przedmiot po przedmiocie. Przegląda dokumenty podatkowe i stare rachunki, żeby udowodnić, że zaginione rzeczy należały do niej. Właśnie takich rzeczy, których nie używa się stale, nie może znaleźć. Przy pożarze lub powodzi robi się generalną inwentaryzację. Trzeba wtedy wszystko sobie przypomnieć i spisać, zamknąć oczy i zrobić sobie wspomnieniowy spacer po wszystkich pokojach, w myślach przetrząsnąć szuflady. Ale w przypadku włamania, jeśli ciężarówka z ukradzionymi rzeczami nie wróci pod twoje drzwi, sytuacja wygląda zgoła inaczej. Któregoś wieczora poszła do garderoby, żeby wybrać coś na elegancką kolację, na którą zostaliśmy zaproszeni. Na łóżku leżała jej czarna suknia z cekinami. Dziesięć minut później wróciła, sącząc jad, wściekła jak lwica. Czarna koronkowa bielizna – coś, czego nie nosi się na codzień – jedyna rzecz, którą mogła założyć pod tę suknię, nie licząc ciała, zginęła. – To musieli być jacyś gówniarze. Kto inny ukradłby coś takiego? – Spodziewała się w duchu, że któregoś dnia ujrzy swoje majtki zawieszone na ulicznej lampie gdzieś w pobliżu. Wstydziła się zgłosić tę zgubę w firmie ubezpieczeniowej. Wolała nie dawać agentowi powodów do tanich podniet. Susan rezygnuje z poszukiwań. – Chyba będziesz musiała narysować obrazek – mówię. – To właśnie w tobie lubię. Masz w sobie tyle współczucia. – Taka już jest Susan. Ma skłonność do kierowania złości pod niewłaściwy adres. – No to co mam zrobić? – Odrzucić tę kołdrę. – Jej ciemne oczy zwracają się błyskawicznie ku dolnej części kołdry, czym zapowiada swój zamiar chwilę przed jego wykonaniem. Ale moje ręce są o ułamek sekundy szybsze. Chwytam kołdrę i Susan nie może jej ze mnie ściągnąć. Ale mimo to szarpie. – Jeśli mam rysować, musisz się odkryć – śmieje się do mnie. Chichocze jak uczennica. – Co jest? – pyta. – W liceum nie pozowałeś na lekcjach rysunku? Myślałam, że wszystkie przystojniaki to robią. – Musiałaś chodzić do innej szkoły – mówię. – Albo ty nie byłeś jednym z przystojniaków. – Skarżysz się? – Nie. – Puszcza kołdrę, a ja znajduję swoje bokserki. – Czas ruszyć się z wyrka – mówi. – Krytykował córkę, a sam… – O której się położyliśmy? – pytam. – Nie wiem. Wpół do pierwszej? – Od tygodnia nie kładłem się tak wcześnie. – Co, mam się nad tobą litować? Tworzy z kciuka i palca wskazującego malutkie szczypce i zanim zdążyłem zareagować, ściąga kołdrę z łóżka. – Za późno. – Mam założone bokserki. – Na to też jest sposób – odpowiada. – Innym razem. – Zerkam na budzik na nocnej szafce. – Nie wiedziałem, że jest tak późno. – Po dwóch sekundach buszuję w szafie w poszukiwaniu dżinsów, które zostawiłem tam podczas ostatniej wizyty i flanelowej koszuli w kratę powieszonej na tym samym wieszaku. Widujemy się na tyle często, że oboje zgromadziliśmy już trochę wygodnych ciuchów w domu partnera. Podnoszę z podłogi garderoby parę sportowych butów z wetkniętymi w nie białymi skarpetami. Jest sobota rano. – Muszę jechać do centrum – mówię. – Do kancelarii? – Do aresztu. Muszę porozmawiać z Jonahem. – Na pewno? – Susan zaczyna wykonywać przede mną zmysłowy taniec przy łóżku, bawiąc się górnym guzikiem koszuli i kołysząc biodrami. – Chcesz odzyskać swoją koszulę? – Wcześniej czy później tak, ale teraz jej nie potrzebuję. Nieruchomieje i podnosi głowę. – Potrafisz docenić starania kobiety – ironizuje. – Myślałam, że spędzimy razem cały dzień. – To mi zabierze tylko jakąś godzinkę. Muszę pogadać z Jonahem. – Może powinieneś się do niego przeprowadzić – proponuje. – Widujesz się z nim dużo częściej niż ze mną. – Chyba nie pozwolą nam spać w jednym łóżku – odpowiadam. – Poza tym moje koszule nie wyglądałyby na nim tak dobrze jak na tobie. Susan zebrała już stanik, majtki i koszulkę i kieruje się do łazienki. – Jak on to znosi? – pyta. Drzwi są na wpół uchylone, więc mówimy głośniej o kilka decybeli. – Chyba dobrze. Ale żona martwi się o jego zdrowie. – Jest chory? – Słabe serce i wysokie ciśnienie. – Do tego wszystkiego – mowi Susan. – Oboje muszą to bardzo przeżywać. – Tak. – Przepraszam za Browera i cygaro. – Gdybym wiedziała, że sam się z tym zgłosi, przynajmniej bym was ostrzegła. – Nie szkodzi – odpowiadam. – Znaleźli całe pudełko cygar w domu na biurku Jonaha. Nie zależało mu przecież na ich ukrywaniu. – Nie powinnam go była wtedy przyprowadzać do twojej kancelarii. Teraz jest świadkiem. Gdyby nie słyszał tego wszystkiego, co powiedział Jonah… – Ty też go słyszałaś. Susan wychodzi zza drzwi. – Tak, ale ja to ja. – Co chcesz przez to powiedzieć? Nie zeznawałabyś, gdyby wezwano cię w charakterze świadka? – Gdyby nie Brower, nikt by nie wiedział, że tam byłam, oprócz ciebie, twojego partnera i oskarżonego. Nie można zmusić oskarżonego do zeznań i o ile dobrze się orientuję, prawnika nie można zmusić do dostarczenia dowodów przeciw swojemu klientowi. Więc kto oprócz Browera miałby im powiedzieć że tam byłam,? Susan o wszystkim już pomyślała. Niedługo prawdopodobnie dostanie wezwanie do złożenia zeznań w sądzie. – Czy policja już z tobą rozmawiała? Susan kręci głową. Stoi przed lustrem i czesze szczotką włosy. – Ale spodziewam się ich w każdej chwili. Wcześniej czy później zapukają do tych drzwi. Zwłaszcza, że Brower patrzy na mnie jakoś dziwnie. Zachowuje się nerwowo, unika mnie. Wie, że mi się naraził. – Nie powinnaś brać tego do siebie. – Powinien mnie zapytać, zanim pobiegł na policję z cygarem. Był na naszym spotkaniu tylko dlatego, że go zaprosiłam. – I co byś mu kazała? Wypalić to cygaro? – Nie. – Odkłada szczotkę, odwraca się i spogląda na mnie. – Kazałabym mu je oddać policji. Ale nie zrobiłby tego samowolnie. Teraz wygląda na to, że próbowałam coś zatuszować. – Nie na moje polecenie, mam nadzieję. – Ludzie wiedzą o nas. Rozmawiają. Mam teraz wystarczająco dużo kłopotów w pracy. Prokurator generalny siedzi nam na karku. W gazetach piszą, że fabrykujemy dowody i straszymy dzieci. Bóg jeden wie, że nie musimy niczego zmyślać. Brower powinien bardziej wczuć się w ogólną sytuację. -”Wczuwanie się” nie jest słowem, które przychodzi do głowy na myśl o Browerze. – Właśnie – zgadza się ze mną Susan. Coś mi się zdaje, że człowiek ten nie ma już przyszłości. Susan wraca do szczotki i lustra, szybkimi ruchami rozczesując grube, jedwabiste włosy. – Może to ja powinienem bardziej się wczuwać – mówię. – Może to mnie należy winić za to, że zaprosiłem was wtedy do kancelarii. – Moja obecność była uzasadniona – odpowiada. – W końcu miałeś powody sądzić, że Suade porwała wnuczkę Jonaha. – Tak. No i mamy motyw morderstwa. – Powiedz mi – mówi – co się stało z teorią o zastrzeleniu jej z jadącego samochodu? Taką wersję wydrukowały gazety na początku, kiedy policja wszystko zataiła, zanim pojawiły się jakiekolwiek informacje. – Uliczna strzelanina. Pierwsze, co przychodzi do głowy – mówię. – Nie sądzę, żeby gliny przyjęły taka hipotezę. Nie pasuje do dowodów. – Jakich? – Na przykład znaleziono dwa wypalone przez Suade papierosy, które na nią wyrzucono. Jeden z nich nawet wypalił dziurę w ubraniu. Sądzą, że to zawartość popielniczki zabójcy. – Cygaro też? – Zgadza się. – Więc paliła. Co z tego? – Jeśli Suade miała czas wypalić dwa papierosy i zgasiła je w samochodowej popielniczce, spędziła ze swoim zabójcą w samochodzie trochę czasu. Tego typu dowód skłania specjalistów od rekonstrukcji wydarzeń do opinii, że był to bardziej wykalkulowany czyn. – Ach. – Widzę w lustrze, jak głowa Susan kiwa się powoli, kiedy słucha o dowodach i domysłach policji. – Znaleźli broń? – Jeszcze nie. W każdym razie nie poinformowali nas o tym. – Jonah posiada broń? – Twierdzi, że nie. – Ale mu nie wierzysz. – Nie wiem. Jeden z moich ludzi to sprawdza. To trudne dla kogoś z zewnątrz – mówię. – Organizacje rejestrujące posiadaczy broni niechętnie udzielają informacji, gdy się dowiadują, że jesteś adwokatem domniemanego mordercy. To wbrew ich zasadom. – Jakiej użyto kuli? Jakiego kalibru? – Cóż to? Nagłe zainteresowanie balistyką? – Mów. – Strzelono do niej dwa razy. Kaliber.380. Mały pistolet samopowtarzalny. – Takiej broni użyłaby kobieta – sugeruje. – Mogłaby trzymać ją w torebce. – Tak. – Miała broń. – Kto? – Suade. – Spogląda na mnie. Nieodgadniona mina. – Co mogę powiedzieć? Niektórzy z nas mają dojścia. – Susan nie może powstrzymać uśmiechu. – Ktoś to dla mnie sprawdził. Nie Brower. Ktoś, komu mogę zaufać. Zastanawiam się, kto jest następcą Browera. Tyberiusz ma nowego Sejana. – Miałam nic nie mówić, gdyby kaliber okazał się inny – mówi. – Po co niepotrzebnie rozbudzać nadzieje? Ale BATF… – Agencja ds. Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej. – O niej właśnie mówię. Twierdzą, że Suade posiadała pistolet. I to chyba tego samego rodzaju. Widzi, że mnie wcięło, bo gapię się w jej odbicie w lustrze. Wstaje, podchodzi do swojej torebki, która wisi na łóżku. Wyciąga karteczkę i odczytuje numer seryjny. – Tak. Mam napisane, że to Walther 380. PPK. Nie wiem, co to znaczy. – Nazwa modelu – wyjaśniam. Podaje mi karteczkę. – To jest to, tak? Ten sam kaliber? Spoglądam na kartkę. – Zgadza się. – Może zastrzelono ją z jej własnego pistoletu – zgaduje Susan. – Może był to przypadek samoobrony. Nawet wypadek. Tylko mam do ciebie prośbę – prosi. – Nie mów nikomu, o tym wiesz. Kiwam głową. – Ciekaw jestem, gdzie jest – mówię. – Co? – Broń Suade. Susan wzrusza ramionami, jakby chciała powiedzieć:”Kto wie?” Rozdział trzynasty Utarło się fałszywe mniemanie, jakoby sądy były wolne od polityki. W tym stanie sędziowie starają się o reelekcję i co sześć lat zlewa ich zimny pot, gdy zastanawiają się, czy podczas wyborów pokonają konkurencję. Mamy teraz plagę telewizyjnych sędziów – ucieleśnienie ambicji w sędziowskich togach – którzy walczą o czas emisyjny na antenie: następcy sędziego Joe Wapnera lub Judy. Głośny proces może z dnia na dzień przynieść im status gwiazdy i nową karierę: sprzedawanie sprawiedliwości za oglądalność. Z kilku powodów, a niektóre z nich są nawet logiczne, nie pozwolono Jonahowi wyjść na wolność za kaucją. Oskarżyciele wysunęli argument, że ktoś z takimi zasobami finansowymi jak mój klient zamiast odpowiadać na zarzuty o przestępstwo zagrożone karą śmierci może nagle zatęsknić za balsamicznymi plażami Meksyku, a nawet Rio, gdzie słowa”ekstradycja” próżno by szukać w słownikach. Jonah pogodził się już z faktem, że do rozpoczęcia procesu pozostanie za kratkami. Mogę tylko mieć nadzieję, że dłużej tam nie zostanie. Z każdym dniem szczyt do zdobycia wydaje się coraz bardziej odległy. Feministki dorwały się do oczerniającego Jonaha dowodu – komunikatu prasowego oskarżającego Jonaha o seksualne molestowanie córki i wnuczki, którego Suade nie zdążyła rozesłać. Teraz rozgłaszają te oszczerstwa i skutecznie zatruwają umysły opinii publicznej. Jonah szybko staje się symbolem tyranii mężczyzn nad kobietami, mimo iż Mary stanęła przed kamerami przed swoim domem i oznajmiła dziennikarzom, że zarzuty są nieprawdziwe. Dwa dni temu wystąpiła na trawniku przed domem z Harry’m przy boku.”Mój mąż nigdy nie podniósł na mnie ręki w złości. Nigdy nie molestował seksualnie naszej córki”. A że od razu nie złożyła podobnego sprostowania dotyczącego wnuczki, dziennikarze skwapliwie potraktowali to jak przyznanie się do winy. Zagłuszyli jej protesty milionem pełnych podtekstów pytań, aż musiał zainterweniować Harry. Podniósł ręce, żeby uciszyć tłum i wyjaśnił:”Oświadczenie pani Hale dotyczy też wnuczki.” Jak można się było spodziewać, to przeoczenie stało się głównym tematem wszystkich wiadomości. Nazywają to teraz”sprawą lubieżnika Lotto” ku zadowoleniu zarabiających dwadzieścia milionów rocznie producentów, którzy używają jej jako wabika dla zwiększenia oglądalności. Z tego powodu jestem dziś rano tutaj, w biurze prokuratora okręgowego. Chcę zagasić ogień, zanim przerodzi się w pożar. Oni zadzwonili do mnie pierwsi. Chyba się niepokoją; tego typu niekontrolowane nagłośnienie sprawy w mediach, może w przyszłości doprowadzić do apelacji. Ruben Ryan siedzi za biurkiem z rękami splecionymi z tyłu głowy i kręci się lekko w czarnym skórzanym fotelu. Ryan jest cenionym oskarżycielem, jednym z trzech w biurze prokuratora okręgowego, prowadzących głośne sprawy o morderstwo w tym okręgu. Ma dwadzieścia lat praktyki w biurze, posępną twarz, na której odbija się doświadczenie i na potwierdzenie tego wszystkiego butelkę wielkości słoika po majonezie z tabletkami na wrzody żołądka. – Mam uwierzyć, że wasze biuro nie miało nic wspólnego z tym komunikatem? – Nie obchodzi mnie, w co pan uwierzy – odpowiada Ryan. – Mówię panu, co wiem. Prowadzimy dochodzenie. – Kto jeszcze oprócz pana i pana ludzi miał dostęp do komunikatów Suade? – Z tego co wiem to pan. – Nasuwa się pytanie, w jaki sposób je zdobyłem, ale Ryan nie drąży tematu. – Po co miałbym przekazywać je mediom? Zaszkodzić własnemu klientowi? – Niekorzystne nagłośnienie sprawy przed procesem? Furtka do ewentualnej apelacji? – mówi. – Wiadomo, że niektórzy adwokaci uciekają się do tej metody. Może życzy pan sobie zmiany miejsca rozprawy? – Tak. Najlepiej Mojave w sierpniu – odpowiadam. Zupełnie jakby można było odciąć się od skandalu, jaki już wybuchł. Musielibyśmy chyba polecieć na księżyc. Zgadza się ze mną z obojętnym wyrazem twarzy. – Zobaczy pan, jak to się odbywa tutaj u nas. Może trochę inaczej od tego, do czego pan przywykł. – Mówi tak, jakby konstytucja nie obowiązywała na południe od Tehachapi. – No więc chce pan usłyszeć, co mamy do zaproponowania, czy nie? – Słucham. To nasze pierwsze spotkanie i choć jest formalnie ugrzecznione, ma wyraźny cel. Ryan chce dobrze wypaść w oczach opinii publicznej. Przypuszcza, że w ciągu miesiąca dzięki przeciekom i dużego rozgłosu większość głosujących uzna, że Jonah jest winny. Kiedy ta opinia przyjmie się, przegranie tak głośnego procesu będzie wysoce niepożądane. Może to mieć niekorzystny wpływ na reelekcję, a jeśli pełniący obowiązki sędzia straci stanowisko, całe biuro może zostać postawione na głowie. Jednym ze sposobów uniknięcia tego niebezpieczeństwa są wczesne negocjacje. Ryan napina nieco mięśnie twarzy: coś takiego widuje się u aktorów na ekranie, kiedy szykują się do trudnej kwestii. – Pański klient jest w podeszłym wieku – mówi. – Umrze w pudle, to znaczy jeśli wcześniej go w tym nie wyręczymy. – Chce pan powiedzieć, że ta sprawa może zakończyć się karą śmierci? – Chcę tylko powiedzieć, że możemy udowodnić winę oskarżonego, jeśli nie dojdziemy do porozumienia. – Proszę bardzo. – Zrobimy to – mówi. – Niewykluczone, że ofiara została zastrzelona przed samochodem, być może pochylała się do okna. To jedna z subtelniejszych kwestii prawnych. Przepisy o morderstwie pierwszego stopnia zostały kilka lat temu zmodyfikowane wobec rosnącej liczby zabójstw popełnianych z jadących samochodów. Określono mianowicie, że do morderstw pierwszego stopnia zalicza się sytuację, gdy strzał pochodzi z samochodu, a ofiara jest na zewnątrz. Takie fakty mogłyby doprowadzić do zasądzenia kary śmierci. – Będzie pan musiał wyjaśnić przed ławą przysięgłych, w jaki sposób jej niedopałki znalazły się w popielniczce zabójcy. Długie ręce? A ślady przypalenia na jej ubraniu? – Chce się pan przekonać? – odpowiada. – Sprawa ma wiele aspektów. Pański klient nie będzie szczególne lubiany. Wygrał osiemdziesiąt milionów na loterii. Tylu ludzi wydaje ciężko zarobione pieniądze i nie wygrywa. – A więc o to chodzi? – Chcę panu tylko przybliżyć tło sprawy – odpowiada Ryan. Próbuje zasypać mnie wszystkim, co ma, wystrzelić i zobaczyć, jak głęboko siedzi kula. A wszystko zanim przystąpi do złożenia swojej oferty, żeby wyglądała na wyjątkowo atrakcyjną. – Możemy wykazać, że Suade była świadkiem posiadającym informacje o przestępstwie. – O czym pan mówi? – Mówimy tu o zamordowaniu świadka. Następna oddzielna okoliczność specjalna w kodeksie – wyjaśnia. – Podstawa do zasądzenia kary śmierci. Teraz przesadził. Chyba śni. – Tu potrzeba świadka w postępowaniu sądowym. Nie przypominam sobie, żeby w pańskim biurze, czy gdziekolwiek indziej spisano zeznania Suade. Co więcej, zarzuty przeciw mojemu klientowi zostały zbadane i oddalone. Jeśli to są wasze dowody, spotkajmy się w sądzie. Nie chcę mówić źle o zmarłych – ciągnę dalej – ale wasza ofiara publikowała mnóstwo kłamstw. – I może dlatego ją zabił? – mówi Ryan. – Nie zapanował nad nerwami. Odczekuje chwilę, żebym zrozumiał, że kłamstwo może być równie dobrą motywacją jak prawda. – Dobra teoria, ale na wypadek, gdyby pan nie zauważył, Suade miała mnóstwo wrogów. Doprowadzała do wściekłości wielu, nie tylko mojego klienta. Zdaje się, że wytoczyła proces władzom okręgu. Jeśli się nie mylę, razem z jej śmiercią zniknęła podstawa roszczenia. Może powinien pan szukać zabójcy wśród wściekłych podatników. Widzę, że moje słowa zrobiły wrażenie. Ryan nie chciałby wyjaśniać ławie przysięgłych, jak doszło do zaskarżenia przez Suade władz okręgu na sumę dwudziestu milionów dolarów za bezpodstawne uwięzienie. Odchrząkuje, prostuje się w fotelu i przesuwa ręką po lśniących czarnych włosach. – Dlatego się spotkaliśmy – mówi. – Gdybym myślał, że pański klient jest zimnym zabójcą, nie zaprosiłbym tu pana. Ale prawda jest taka, że wcale mi nie zależy na posłaniu staruszka na śmierć. To znaczy, jeśli zechce zachować się rozsądnie. Niech się przyzna. – Do czego? Zastanawia się przez chwilę, bardziej dla efektu, jak gdyby jeszcze o tym nie myślał, jakby nie wydeptał ścieżki w linoleum między swoim biurem, a gabinetem swego szefa na górze. – Zabójstwo drugiego stopnia – mówi. – Pański klient nie dostanie śmiertelnego zastrzyku, tylko od piętnastu do dożywocia. Dla Jonaha Hale’a piętnaście lat byłoby dożywociem. Mówię mu to. – Poza tym – dodaję – drugi stopień to wszystko, co zdołacie osiągnąć, ktoklwiek jest waszym podejrzanym. To nie ugoda; to prośba o urlop. Jeśli pan chce miesiąc wolnego, proszę się zwrócić do swojego szefa. Ryan porusza się w fotelu, jest nieco rozczarowany. Nie udało mu się ubić targu i ani trochę nie zbliżył się do celu. – Nie uda wam się udowodnić, że na nią czekał – mówię. – A może macie świadka, który widział jego samochód na miejscu przestępstwa? Wy wiecie i ja wiem, że nie ma takiego świadka. – Jest pan pewien? Wzruszam ramionami. Blefuje. Czuję to. – A cała reszta – mówię – to stek bzdur. Chcecie bawić się dowodami? Czy była w samochodzie? Czy była na zewnątrz? Kiedy zaczęły latać kule? Może była to niefortunnie zakończona randka w ciemno. Zgadujcie sami. Ale widziałem wasz raport i nie jest to teoria, na której daleko zajedziecie. – Może pozwolimy, ławie przysięgłych wypełnić luki – mówi Ryan. – Mamy tu do czynienia z premedytacją i działaniem celowym. – Kolejna teoria do zabójstwa pierwszego stopnia. – W końcu nie przychodzi się na przyjęcie z petardą, jeśli nie ma się zamiaru jej wystrzelić. – Broń? Kiwa głową. – Skąd pan wie, że należała do zabójcy? – A niby do kogo? – Wiem, że nie może pan wybierać sobie ofiar, ale przynajmniej powinien pan co nieco o nich wiedzieć. Spogląda na mnie, niezupełnie pewien, co mam na myśli. Ale po chwili domyśla się. – Chce pan powiedzieć, że zginęła od strzału z własnej broni? Widzę po jego oczach, oknach umysłu, że podejrzewa Janaha o podanie mu tej wiadomości, ale nie wypowiada swoich podejrzeń na głos. – Nic panu nie powiem. To są pańskie wnioski. Ale nie mówię”nie”. Może zechce pan jeszcze trochę popracować. Oczy Ryana wędrują w stronę biurka i zatrzymują się na zamkniętej teczce z nazwiskiem Jonaha. Zastanawia się, czy jest w niej coś jeszcze, co pominął. – Skąd pan wie, że posiadała broń? – pyta. – Chyba nie oczekuje pan, że mu to powiem. Moja odpowiedź jeszcze bardziej zbija go z tropu. Zastanawia się, czy improwizuję i wymyślam to wszystko na gorąco. – Więc czego pan chce? Odrzucenie pozwu jest oczywiście wykluczone. – Nie wiem, czy mój klient na cokolwiek się zgodzi. Nie jestem pewien, czy będę skłonny go przekonać. – Nie ma to jak negocjacje z pozycji siły. – To może być błąd. – Dla kogo? Dla niego czy pana? – Robię minę, jakby nic więcej nie dało się osiągnąć. Ryan milczy. Po chwili odzywa się powoli. – Postąpię wbrew moim zasadom. Jedynym powodem, dla którego w ogóle rozważam taką możliwość, jest fakt, że pański klient nie był uprzednio karany. Nie ma kryminalnej przeszłości. I jest stary. – Nie interesuje mnie uzasadnienie – mówię. – Wszystko zależy od tego, czy zdołam potwierdzić, że posiadała taką samą broń, jakiej użyto na miejscu zbrodni i że broń ta zaginęła. – To dla niego duży problem: skąd się o tym dowiedziałem. Przypuszcza, że od mojego klienta. – Co zależy? Waha się przez chwilę, żeby zademonstrować, jakie to dla niego trudne. – Może i zgodzimy się na nieumyślne zabójstwo – mówi w końcu. Jest jasne, że sprawę tę omówił już z przełożonymi. – I? – I pański klient dostanie sześć lat. Kręcę głową. – Nie ma mowy. Może trzy lata, wyjdzie po dwóch. I tak muszę sprzedać to mojemu klientowi. – Nie mogę się zgodzić. – Więc wygląda na to, że próbowaliśmy, ale się nie udało. – Zaczynam się podnosić. – Po co ten pośpiech? Pański klient może spędzić złote lata w wieziennym kombinezonie, pożywiając się z metalowych talerzy. Albo jeszcze gorzej. Będzie się zastanawiał, co robi przywiązany do łóżka z podwiniętym rękawem. Z miejscem przestępstwa jest powiązany na cztery sposoby. – Tak, wiem o cygarach. – To nie wszystko – odpowiada. – Powiem panu w tajemnicy, że nie skończyliśmy jeszcze naszego raportu. Są rzeczy, o których pan nie wie. – Więc po co ta rozmowa? Coś mi się zdaje, że próbujecie zmusić mnie do zawarcia ugody, gdy tymczasem ja nie znam wszystkich faktów. Wpatruje się we mnie, a jego usta powoli wykrzywiają się w uśmiechu. Ja też się uśmiecham. Obydwaj dostrzegamy, że przeciwnik blefuje. – Może porozmawia pan ze swoim klientem? – mówi. – Nie ma sensu, żebyśmy tu siedzieli, jeśli on nie przyjmie ugody. – Porozmawiać o czym? – O jego samopoczuciu – odpowiada Ryan. – Może o tym, czy czuje się winny. Godzinę później jestem w kancelarii i sonduję propozycję Ryana na Harrym. – No nie wiem. Jonah chyba na to nie pójdzie– mówi. – Twierdzi z uporem, że tego nie zrobił. – Wierzysz mu? – Nie sądzę, żeby był aż tak dobrym kłamcą – odpowiada Harry. – Tak to już jest z ludźmi, którzy wiodą zwyczajne życie. Żeby nauczyć się kłamać w takich sprawach, trzeba praktyki. Doświadczony przestępca mógłby mnie oszukać. Więc jest albo patologicznym przestępcą albo mówi prawdę. – A co z tym świadkiem? – pytam go. – Widziałeś coś w ich raportach? Harry stał się naszym ekspertem od materiałów dowodowych. Przetrawia każdy kawałek papieru dotyczący sprawy, a jest ich już teraz prawdziwa lawina. – Nic nie znalazłem – mówi. – Za wcześnie na listę świadków, nie muszą jeszcze jej ujawniać. Ale w materiałach, które przekazali, nie ma żadnych zeznań świadków. Dał ci do zrozumienia, co takiego widziano? – Samochód na ulicy na długo, przed wyjściem Suade z pracy. – Samochód Jonaha? – Ryan nie był aż tak konkretny. Ale wystarczyło, żeby mnie zmartwił. Na pewno mają coś, o czym nie wiemy. Harry sięga do słoika z orzeszkami pistacjowymi na moim biurku. Jest od nich uzależniony. Dziesięć dni temu oświadczył, że już ich nie tknie po tym, jak przytył piętnaście kilo. Ale tydzień temu wrócił ze sklepu z torbą orzeszków wielkości worka świętego Mikołaja. Powiedział, że to prezent. Od tamtej pory przesiaduje w moim biurze i opróżnia słoik szybciej, niż zdążam go napełnić. Upomina mnie, gdy jest pusty, jak gdyby poprzez zjadanie ich ratował mnie przed dodatkowymi kilogramami. – Chcesz do tego piwo? – A masz? Zerkam na niego, a on wybucha śmiechem i zakręca pokrywkę na słoiku. – No i co robimy? – pyta. – Jedziemy pogadać z twoim klientem. Chwila prawdy. Jeśli kłamie, musi wiedzieć, co mu grozi. – Nie powiedziałeś mi jeszcze, skąd wiesz o broni Suade – mówi Harry. – Jestem zobowiązany do dyskrecji. – To przynajmniej coś pewnego? – W kieszeni mam numer seryjny. Co więcej, wyraz twarzy Ryana podpowiedział mi, że gliny nie znalazły broni ani w torebce Suade, ani w jej biurze. Gdyby tak było, nie siedziałby z taką nieszczęśliwą miną, kiedy mu powiedziałem. – Więc broń Suade zaginęła? – Na to wygląda. W dniu, kiedy się z nią spotkałem, nie podzieliłem się z Harrym informacją o dłoni Suade wedrującej do torebki. Gdyby wyciągnęła wtedy broń na mnie lub kloszarda leżącego na chodniku, nie byłbym adwokatem Jonaha. Byłbym jego najlepszym świadkiem. Albo już bym nie żył. A teraz to tylko domysły. – Więc jak myślisz? Suade wyszła do samochodu z bronią przy sobie? Wsiada. Palą i rozmawiają. Może podczas rozmowy traci głowę i wyciąga pistolet z torebki. Szamotają się i broń wypala. Dwa razy – snuje domysły Harry. Zerka na mnie, jakby natknął się na jakiś problem. – Zabójca panikuje, wyrzuca ciało i zawartość popielniczki. Ale po co zabiera broń, skoro należy do Suade? Nie mam odpowiedzi. – W każdym razie możemy przyjąć teorię samoobrony – mówi. – Tylko jeśli Jonah się zgodzi. Rozdział czternasty – Nie zrobię tego. Nie ma mowy. Nie możecie mnie zmusić. – Jonah nie chce już siedzieć przy stole. Chodzi po pokoju przed drzwiami jak zwierzę uwięzione w klatce, a strażnik za szybą rzuca w jego stronę nerwowe spojrzenia. – Nie chcemy cię do niczego zmuszać – mówi Harry. – Musimy jednak przedstawić ci ich ofertę. Takie są przepisy. Gdybyśmy tego nie zrobili, wywaliby nas na zbity pysk. – A ty co na to? – Jonah zwraca się do mnie. – Sąd nie przyjmnie ugody bez zadowalających podstaw. Wszystko zależy więc od ciebie. Musisz nam powiedzieć. – To proste. Odpowiedź brzmi nie. – Zanim powiesz nie, najpierw wysłuchaj, co mają do zaproponowania – mówi Harry. Jonah zaczyna kręcić głową. Najgorszą rzeczą dla adwokata jest klient o zamkniętym umyśle, który nie rozważy opcji i nie chce oszacować ryzyka. – Zdaniem policji, że jesteś związany z miejscem zbrodni na cztery sposoby – mówię. – Mają niezbite dowody materialne, że tam byłeś. – Tak, wiem, cygara. Harry mi powiedział. Co z tego? Poczęstowałem nimi ciebie. I tego glinę, Browera. Myślałem, że nam pomoże w sprawie Amandy; tymczasem on się bawi w detektywa. – Częstowałeś nimi jeszcze kogoś? – pyta Harry. – Nie wiem. Nie notuję, kogo częstuję. – To podobno rzadki gatunek – mówię. Jonah robi minę. – Montecristo A. Nie wiem, czy są rzadkie. – Kontrabanda z Kuby? – Co to ma znaczyć? Zupełnie jakbym kupował narkotyki. – To znaczy, że zostały sprowadzone do kraju nielegalnie. Łamiąc embargo handlowe – wyjaśniam. – Za to też chcą mnie wsadzić do więzienia? – Nie – mówi Harry. – Ale dzięki tym cygarom łatwiej można wytropić sprawcę. Niewiele osób może sobie na nie pozwolić. Gdyby znaleziono zgniecioną paczkę Duth Masters, krąg podejrzanych byłby znacznie większy – wyjaśnia Harry. – Wiem tylko, że świetnie smakują – mówi Jonah. – Byłem w jednym sklepie, a tam właściciel prowadzi mnie na zaplecze, wyciąga spod lady pudełko, częstuje. Posmakowały mi, więc kupiłem dwa pudełka. – Za ile? – pyta Harry. – Nie pamiętam dokładnie. – A w zaokrągleniu? – Jakieś tysiąc dolarów za pudełko dwudziestu pięciu cygar – odpowiada Jonah. – Ładna sumka – stwierdza Harry. – Przy takiej cenie nie powinieneś ich rozdawać, chyba że za poręczeniem. Harry zwraca się do mnie. – Można się spodziewać, że Ryan wykorzysta to przed ławą przysięgłych. Odmaluje obraz Jonaha stojącego nad ciałem i odpalającego cygaro banknotem studolarowym. – Według prokuratora cygaro nie jest jedyną rzeczą, która wiąże cię z miejscem przestępstwa – zwracam się do Jonaha. – Twierdzi, że ma coś jeszcze, ale nie powie co. Przynajmniej na razie. – Nie mam pojęcia, co mogą mieć, bo mnie tam nie było. Może ktoś podkłada dowody. – Po co ktoś miałby to robić? – Nie wiem. – Proponują nieumyślne zabójstwo – mówi Harry. – Paul uważa, że może obniżyć karę do dwóch lat. Jonah rzuca mu spojrzenie, które mogłoby zabić, a potem zwraca je ku mnie. – I chcesz, żebym się zgodził? – Tego nie powiedziałem. – Ale chcesz, żebym to przemyślał. – Byłoby miło – wtrącił się Harry. – W ciągu tych dwóch lat umarłbym w takim miejscu – odpowiada. – Nie trzymaliby cię tutaj – mówi Harry. – Tylko w więzieniu stanowym. – Ach tak. Cudownie. Więc gdy wróci Amanda, ja będę siedział za kratkami. Harry i ja spoglądamy po sobie. Jonah zauważa nasze spojrzenie. – Odnajdziecie ją przecież? – Próbujemy – odpowiadam. – Nie mogę przyjąć tej ugody. Niech mnie zabiją. Niech mnie stracą. – Podwija rękawy. Najwyraźniej myślał już o sposobie, w jaki przeprowadza się egzekucję. – Nie dramatyzuj – mówię. – Nikt nie mówi o karze śmierci. – Prokurator mówił. Twoje słowa. – On też dramatyzował. Nie mają podstaw. – Nie przyznam się do czegoś, czego nie zrobiłem – mówi. – Jest szansa – mówi Harry – że przeforsujemy samoobronę. – Harry spogląda na Jonaha, żeby przekonać się, czy zmienił swoje nastawienie. Staruszek jedynie marszczy pytająco, krzaczaste siwe półkola. – Mamy powody przypuszczać, że broń, z której zginęła Suade, należała do niej – wyjaśniam. Jonah zadziera głowę. – Nie rozumiem. W jaki sposób zabójca zdobył jej broń? – pyta. Harry i ja spoglądamy po sobie, nasze spojrzenia spotykają się w połowie drogi. Niezbyt prawdopodobne, żeby Jonah o to pytał, jeśli był tam tamtego wieczora. Chyba że jest sprytniejszym kłamcą, niż nam się wydaje. – Domyślamy się, że przyniosła broń w torebce. Może zawsze nosiła ją przy sobie. – Policja znalazła jej broń? – Nie. Ale mamy o niej informacje. Numer seryjny na jej nazwisko, taki sam kaliber jak broń, z której zginęła. – A więc – mówi Harry. Siedzi na krawędzi stołu i zaczyna gestykulować, jakby w jego żyłach płynęło trochę włoskiej krwi. – Jeśli Suade przyniosła broń do samochodu i wyciągnęła ją z torebki podczas kłótni, ten, kto ją zabił, mógł chwycić broń w samoobronie. Jeśli wystrzeliła podczas szamotaniny, całe wydarzenie można uznać za wypadek. Nawet usprawiedliwione zabójstwo. Możemy przyjąć taką linię obrony. Może uda się wydostać stąd tego pana. – Spogląda na Jonaha pełnymi nadziei oczami, sprawdzając, czy rozumie. – Dobre usprawiedliwienie – odpowiada Jonah. – Dla tego, kto to zrobił. Ale ja wam nie pomogę. Bo nie wiem, co się stało tamtej nocy. Ciągle zapominacie, że mnie tam nie było. – Kończy z naciskiem i wreszcie siada. Ostatnie słowo Jonaha w tej sprawie. Harry wzdycha głęboko i odwraca się do mnie. – Moglibyśmy mimo to przedstawić taką teorię. Jakiś nieznany sprawca zastrzelił ją w samoobronie jej własną bronią. Nie będzie to aż tak skuteczne, tego jestem pewien, ale przynajmniej Suade przestanie wzbudzać tak wielkie współczucie jako niewinna ofiara. Co nam zależy? Uniewinnimy kogoś innego. Przebijemy pancerz oskarżenia. – Jeśli w ogóle się uda – mówię. – Żaden świadek nie widział jej broni na miejscu przestępstwa. Z tego co wiemy, po prostu zginęła. – Tak, wiem. Jedna z tych kwestii dowodowych, która zależy od uznania sędziego. A póki co nie wiemy, kto będzie sądził. – Frank Peltro – mówię. – Kiedy się dowiedziałeś? – Wczoraj. Przed biurem Ryana. Sprawdziłem w sądzie dziś rano. Sędzią będzie Peltro. Sprawę przydzielił mu przewodniczący sądu. – Davidson? Kiwam głową. Harry przewraca oczami. – Mam nadzieję, że to żadna przysługa z jego strony. Można by pomyśleć, że po tej jego historii ze Suade, procesie, który wytoczyła władzom i w ogóle, będzie się od tego trzymał z daleka, pozwoli radzie sądowej na wyznaczenie sędziego, czy coś takiego. – No właśnie. – Co o nim wiesz? – pyta Jonah. – O Peltro? – Tak. – Były glina – mówi Harry. – Czternaście lat na służbie. Wieczorami chodził na kurs prawniczy. Dziesięć lat w biurze prokuratora okręgowego. Został wybrany do składu sędziowskiego w drodze wyborów. – Ma dobrą opinię. – mówię Harry’emu. – Tak samo jak kiedyś sędzia Parker. Wśród wszystkich oprócz tych, których powiesił. Zapewniam cię, że jako jedyny człowiek w todze w tym okręgu nic nie zawdzięcza gubernatorowi – mówi Harry. – Mamy więc niezależnego sędziego, który do wszystkiego doszedł własnymi siłami i to on będzie zawierał układy w imieniu naszego klienta ze stanowym odpowiednikiem doktora Kevorkiana. Wybacz, ale nie widzę tu żadnych korzyści. – W sądzie trzyma wszystko mocną ręką. Niezupełnie na to liczyłem, ale mogą być pewne zalety tej sytuacji – mówię. – Wymień choćby jedną. – Wie, skąd przyszedł. Wie też, że wszyscy o tym wiedzą. Człowiek tak niezależny nie lubi zachowywać się w sposób przewidywalny. Prawdopodobnie będzie robił wszystko, żeby nie być posądzonym o faworyzowanie starych przyjaciół z policji. Zna też ich sztuczki. Jak tajne informacje przedostają się do opinii publicznej. – Myślisz, że Ryan będzie chciał nas zaszczuć poprzez nagłośnienie sprawy? – pyta Harry. – A ty nie? – Oskarżyciele nie zdołają zamydlić Peltro oczu. Zbyt dobrze zna się na rzeczy. I nie zastraszą go. Nie będzie obawiał się o wynik kolejnych wyborów. Trzeba chwalić taki indywidualizm – mówię Harry’emu. – Zwłaszcza w przypadku takim jak ten. – Wolałbym jednak mieć do czynienia z sędzią, który pracował dla ACLU, dziękuję bardzo – mówi Harry. – Może powinniśmy go oprotestować. Na wszelki wypadek. – I co osiągniemy? Harry wzrusza ramionami. Nie wiadomo. – Co to znaczy oprotestować? – pyta Jonah. – Możemy zmienić sędziego – wyjaśnia Harry. – Jest taka możliwość. Nie musimy podawać powodów. Możemy go odsunąć od sprawy. – W ten sposób – mówię – możesz rozwścieczyć resztę zespołu. Ten, kto przyjdzie na jego miejsce, odegra się na nas. – Formalnie”na nas” – mówi Harry. – Ale chodzi o ciebie. – Spogląda na Jonaha. Też na niego zerkam. Znów siedzi zgarbiony przy stole, nie wygląda zbyt zdrowo, ma cerę koloru wyblakłego pergaminu. Głowę wspiera na dłoniach. Lekarz z okręgowego centrum medycznego, ten który robi obchód po więzieniu, podwoił dawkę lekarstw Jonaha na nadciśnienie. – Jest jakiś sposób, żeby dowiedzieć się, czy Suade miała jakieś kolizje z prawem? – pyta Harry. – Może mierzyła już kiedyś do kogoś z broni? Może aresztowano ją za wymachiwanie pistoletem. To byłoby nam całkiem na rękę. – Harry uważa, że dzięki temu broń Suade łatwiej uznana byłaby za dowód. – Już sprawdzałem – mówię. – Nie ma nic. – Jechałem tam – mówi Jonah. Kiedy wypowiada te słowa, ja i Harry rozwodzimy się nad prawem i taktyką obrony. Harry przerywa wpół zdania. – Gdzie jechałeś? – pytam. – Do Suade – odpowiada Jonah. Po raz pierwszy o tym mówi. – Ale nie dojechałem. Zatrzymałem się na Strandzie, żeby pomyśleć. Żeby oczyścić umysł. I siedziałem tam przez trzy godziny, gapiąc się w ocean. Zastanawiałem się, gdzie jest Amanda. Czy jeszcze żyje. – Jego oczy znów powędrowały ku mnie. – Niczego się nie dowiedziałeś? – Nie. – Musicie ją znaleźć. – Szukamy – zapewnia Harry. Nie powiedzieliśmy Jonahowi, że Ontaveroz też może prowadzić poszukiwania. – Mary może się nią zająć. Zatroszczcie się o nie. Zwłaszcza jeśli mnie tam nie będzie – mówi. Kiedy wychodzimy, jest już ciemno, nie licząc kilku żółtych lamp i samochodowych reflektorów. Wóz Harry’ego jest zaparkowany za rogiem na innym parkingu. Mieszka na wzgórzu, nad Starym Miastem, w mieszkaniu z widokiem na autostradę i Mission Bay. – Nasłuchałem się już w swoim życiu klientów, którzy kłamią – mówi – ale on nie wygląda na jednego z nich. Nawet nie zainteresował się, jaki proponują układ. Ani teorią, że zginęła z własnej broni. A przecież to przepustka do szybkiego wyjścia z więzienia. Zauważyłeś, że nawet nie mrugnął okiem? – Zauważyłem. – A więc wierzysz mu? Nie odpowiadam. – Ta jego kulawa historyjka sprawia, że mu wierzę – mówi Harry. – O tym, że przez trzy godziny siedział nad oceanem. Kto do diabła po zastrzeleniu kogoś przejeżdża trzy kilometry, a potem siada na plaży i czeka na gliny? – Ktoś pod wpływem szoku – odpowiadam. Harry zastanawia się nad tym w śmiertelnej ciszy. – Chyba skoncentrujemy się na tym jej pistolecie i zobaczymy, co się da zrobić – mówi. – Niech ława przysięgłych zastanowi się, czy przypadkiem nie zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. – Harry kupił teorię samoobrony, nieważne, czy zrobił to Jonah, czy ktoś inny. – Jak sądzisz? – Chyba muszę zadzwonić do Ryana. I powiedzieć mu, że proces się odbędzie. Może poczekam z tym dzień lub dwa? – Po co? Żeby wyglądało, że Jonah zastanawiał się trochę dłużej. – Właśnie i że próbuje oddalić proces. – Gdy tylko się dowiedzą, rzucą się nam do szyj. – Przynajmniej zobaczymy, jakie mają jeszcze dowody. – Tak, spadną na nas jak cegły z dachu – mówi. – Jeśli się nie mylę, najpierw przeczytamy o tym w gazetach. Harry grzebie w kieszeni w poszukiwaniu kluczyków. – Wpadniemy na jednego? Tam dalej jest mały bar. Kilka przecznic stąd – zachęca. – Nie mogę. Wcześnie rano mam spotkanie i muszę zwolnić opiekunkę. – Rano musimy porozmawiać. Do jutra – mówi. – Bądź dobrej myśli. – Harry oddala się w stronę swojego samochodu, a ja mijam bibliotekę prawniczą i zbliżam się do torów tramwajowych na C Street. Niczego bym nie zauważył, gdyby nie fakt, że o tej porze na Front Street ruch jest bardzo mały, albo w ogóle go nie ma, a silnik odzywa się niemal dokładnie w tym samym momencie, gdy wybrzmiewa pożegnanie Harry’ego. Słyszę za sobą dźwięk silnika, cichy warkot, pomruk pantery w nocy. Koła toczą się powoli, w tempie spacerowym i trzeszcząc na żwirze przejeżdżają trzydzieści metrów, zanim kierowca włącza światła. Przez chwilę myślę, że to sprawka Boba i Jacka, federalnych współpracowników Murphy’ego, którzy śledzą mnie, żeby zobaczyć, gdzie ich zaprowadzę. Ale gdy mijam samochód zaparkowany na krawężniku po lewej stronie, w jego lusterku widzę odbicie. Jeden z przednich reflektorów jadącego wozu jest albo przepalony, albo zniszczony. Samochód wygląda jak wrak na kółkach i nie jest jednym z ciemnych sedanów – crown vitoria lub buick – najczęściej spotykanych na federalnych parkingach. Ma doskonale wyregulowany silnik, nie jest więc zwykłym starym gruchotem. Idę dalej, udając, że nic nie zauważyłem. Mam wrażenie, że choćby najbardziej ukradkowe spojrzenie może sprowokować strzał. Szybkim krokiem przechodzę przez tory tramwajowe i sunę dalej wzdłuż Front Street przy zajezdni autobusowej. Tutaj przynajmniej jest więcej światła i trochę ruchu na rogu ulicy. Ulica ma cztery pasy, po dwa w każdym kierunku i semafory. Teraz ruch jest większy. Zatrzymuję się na światłach z kilkoma innymi przechodniami i rozważam opcje: mogę skręcić w prawo w stronę parkingu, gdzie czeka na mnie mój samochód, ale tym samym znajdę się przed ich samochodem, przechodząc przez ulicę w stronę starego budynku sądu. Mogę też skręcić w lewo. Wtedy będę miał więcej możliwości manewru, a dodatkową zaletą jest zmuszenie ich do skrętu w lewo w Broadway. Będą nas dzielić dwa pasy na ruchliwej ulicy. Słyszę za sobą warkot silnika na jałowym biegu. Ktokolwiek mnie śledzi, wciąż tam jest. Nie mogę się odwrócić i rzucić okiem, ale pozostałe zmysły i włoski na karku podpowiadają mi, że kierowca świdruje mnie swym wzrokiem. Stoję na światłach. Podchodzi do mnie facet z posiwiałą brodą w przeżartym przez mole płaszczu. – Ma pan drobne? – Wyciąga rękę, która chyba nie była myta od miesiąca. Przed przejściem dla pieszych zebrało się jakieś sześć osób. Nawet o tej porze panuje tu dość duży ruch. Korzystam z okazji, odwracam się do żebraka, szperam w kieszeniach i wyjmuję kilka ćwierćdolarówek. Udaje mi się rzucić okiem na samochód. Nie rozpoznaję kierowcy: smagła, dziobata twarz, jakiś Meksykanin albo Arab. Obok niego siedzi drugi mężczyzna, ale widzę tylko duży cień. Tylne szyby są przyciemniane. To mercedes, może dziesięcioletni i bardzo zużyty. Z przodu nie ma tablicy rejestracyjnej. Światło się zmienia. Facet, który wyżebrał ode mnie drobne, odchodzi ciężko w stronę zajezdni autobusowej. Dwoje trzymających się za ręce nastolatków rusza na drugą stronę ulicy jakby wystrzelono ich z armaty. Dziewczyna podbiega, chcąc dotrzymać chłopakowi kroku. Na jezdnię wkracza powoli starszy pan z laską. Na przejściu pojawia się jeszcze jeden mężczyzna, który wyprzedza staruszka. W ostatniej chwili decyduję, że nie przechodzę. Skręcam w lewo i oddalam się od skrzyżowania. Wyobrażam sobie, jakie poruszenie zapanowało w samochodzie. Jest wyczuwalne, jak dudniąca muzyka dobiegająca ze środka, jakby samochód zaczął podskakiwać w miejscu. Nagle okazało się, że muszą skręcić w lewo i minąć pieszych, którzy przechodzą na drugą stronę. Poruszam się najszybciej jak mogę, ale nie chcą puścić się biegiem. Pokonuję jedną trzecią dystansu do następnej przecznicy i docieram do okien do poczekalni zajezdni autobusowej Greyhound. Chowam się w drzwiach, opieram plecami o krawędź budynku i wyglądam ostrożnie zza rogu jednym okiem. Kierowca jest na środku skrzyżowania i mocno gestykuluje. Samochód rzeczywiście podskakuje, ale powodem nie jest głośna muzyka. Osoba siedzaca na tylnym siedzeniu krzyczy na kierowcę, który ogląda się za siebie, a potem patrzy w moją stronę. Zgubił mnie. Jego pasażer obrócił się bokiem i wypatruje oczy, ale kierowca zasłania mu widok. Spoglądam na sklepy położone dalej, przy następnej przecznicy. O tej godzinie wszystkie są pozamykane. Tylko poczekalnia zajezdni z grupką ludzi w środku jest dobrze oświetlona. Wnętrze jest widoczne z ulicy jak szklane akwarium. Wchodzę do środka. Samochody jadące na zachód ulicą Broadway zatrzymują się na światłach. Dwa metry ode mnie stoi ławka tyłem do okien wychodzących na Broadway. Padam na nią twarzą do dołu, żeby z zewnątrz wyglądała na pustą. Leżę na niej. Kobieta z naprzeciwka rzuca w moją stronę zdziwione spojrzenia – takie, jakie posyła się mówiącym do siebie ludziom na ulicy. Uśmiecham się do niej. Odwraca wzrok. Zerkam na zegarek, czując, jak z każdą mijającą sekundą dudni mi serce – trzydzieści, czterdzieści pięć. Zastanawiam się, czy zjechali na chodnik po drugiej stronie ulicy i czekają albo – co gorsza – czy wejdą do środka. Podnoszę w końcu głowę, wyglądam zza oparcia ławki. Nie widzę samochodu. Rozglądam się po ulicy: pędzą samochody, nic nie stoi po drugiej stronie. Odwracam głowę, żeby spojrzeć na kobietę. Wtedy zauważam ich. Nie na ulicy Broadway, tylko na First Avenue. Samochód z jednym przednim reflektorem rzeczywiście skręcił w lewo w First Avenue i toczy się powoli. Kierowca wystawił głowę przez okno i przygląda się poczekalni z drugiej strony, przez okna. Padam z powrotem na ławkę, mając nadzieję, że mnie nie widzi. Kiedy podnoszę wzrok, samochodu już nie ma. First Avenue jest jednokierunkowa. Będzie musiał przejechać dwie przecznice, przeciąć tory tramwajowe na C Street, wrócić na B Street, żeby wyjechać na Front Street i zrobić kolejną pętlę na Broadway. Jeśli nie pobije rekordu prędkości, mam może minutę, dziewięćdziesiąt sekund, żeby się wydostać. W mgnieniu oka wypadam na ulicę. Nie wracam do świateł przy skrzyżowaniu, lecz przebiegam na drugą stronę Broadway, a potem pędem do skrzyżowania z Front Street naprzeciwko zajezdni. Po około trzydziestu metrach wzdłuż Front Street docieram do zacienionej alkowy, która tworzy wejście do małego sklepu fotograficznego; światła są wyłączone. Na ulicy stoją zaparkowane samochody, zapewniając osłonę. Dobre miejsce, żeby przycupnąć i rozejrzeć się. Czekam kilka sekund, obserwuję północny odcinek Front Street za Broadway, w rejonie aresztu dwie przecznice dalej. Do tej pory Harry pewnie dotarł już do swojego samochodu. Czekam, rozglądam się i spoglądam na fosforyzującą wskazówkę zegarka, mierząc im czas. Po pięćdziesięciu sekundach zaczynam wymyślać problemy. Może Harry zatrzymał się po drodze na tego drinka. Trasa, którą obrali, zawiodłaby ich pod parking, gdzie stał samochód Harry’ego. Jeśli zobaczyli nas razem na ulicy, jak rozmawialiśmy przed aresztem … Mój umysł zaczyna wypełniać luki. Wychodzę z alkowy na chodnik, zaczynam iść, potem chód zamienia się w ostrożny bieg w stronę skrzyżowania, choć nie jestem pewien, co mam robić. Może areszt. Tam przynajmniej są policjanci. Jestem dziesięć metrów od skrzyżowania, kiedy cyklopie oko sprawia, że staję jak wryty. Złowrogie pojedyncze światło zakręca dwie przecznice dalej. Kieruje się w moją stronę i zbliża się wzdłuż Front Street, podskakując na torach na C Street. Cofam się w cień i zastanawiam, czy kierowca mnie widział. Po kilku sekundach znów kucam w alkowie bez możliwości ucieczki. Samochód zatrzymuje się na rogu po drugiej stronie Broadway. Nie widzę nikogo w środku, choć usiłuję spenetrować wzrokiem szybę. Samochód ma tylko jeden reflektor, za to długie światło. Mają zielone. Wóz nie rusza od razu, ale czeka na skrzyżowaniu. Kierowca rozważa dalsze ruchy, prawdopodobnie słucha poleceń, jak ster poruszany z tylnego siedzenia. Wreszcie mercedes przejeżdża przez skrzyżowanie, snop światła podnosi się i opada na wypukłości na jezdni, po czym jak wąż omiata chodnik i zatrzymuje się pół metra od miejsca, w którym przycupnąłem. Zaczynają skręcać w Broadway, robią szeroki łuk i zatrzymują się na krawężniku na rogu. Mercedes stoi nieruchomo przez kilka sekund, silnik pomrukuje cicho, a tylny zderzak wystaje lekko na prawy pas ruchu. Wreszcie otwierają się drzwi od strony pasażera i wysiada mężczyzna. Jest niski, krępy, smagły z włosami długimi po bokach i krótkimi na górze. Są pomarańczowe, jakby coś nie wyszło podczas farbowania. – Mam sprawdzić tam? Czy tu? – Mężczyzna wzrusza ramionami, pochylając się do samochodu. – La estación. – Władczy głos dochodzi z tylnego siedzenia. Samochód nie rusza. Za to rusza knypek. Zatrzaskuje drzwi samochodu, mija przejście dla pieszych i tracę go z oczu za rogiem budynku. Jestem uwięziony w alkowie. Widzę tylko przyciemnioną tylną szybę mercedesa i zastanawiam się, czy jego pasażer patrzy w moją stronę. Trwa to całą wieczność, prawdopodobnie jakieś trzy, cztery minuty. Samochód stoi zaparkowany na rogu z włączonym silnikiem. Knypek o pomarańczowych włosach w końcu wraca, otwiera drzwi i wsiada do wozu. Drzwi zostawia otwarte. – Jakaś kobita mówi, że go widziała. Wybiegł tędy. Na drugą stronę ulicy. Mam go poszukać? – Nie. Knypek zatrzaskuje drzwi i samochód włącza się do ruchu ostrym skrętem na prawy pas, więc przez pół sekundy widzę obydwa tylne światła i tablicę rejestracyjną. Zielone cyfry na białym tle. Z jakiegoś innego stanu, ale nie wiem, z którego. Tablica jest meksykańska. Czekam jeszcze pięć minut skulony w ciemności i modlę się, żeby nie wrócili. Rozdział piętnasty – Możesz zabrać do siebie Sarę na jakiś czas? – Rozmawiam przez telefon z Susan i jednocześnie kawałkiem papieru zmiatam grafitowy pył z powierzchni biurka, jakbym odgarniał czarny śnieg. – Nie, teraz nie mogę ci powiedzieć dlaczego. W drzwiach mojego biura stoi Floyd Avery i obserwuje Harry’ego, który brodzi po kolana w papierach rozsypanych na podłodze, omijając drewniane drzazgi z wyrwanej szuflady. – Tym razem o nic nie pytaj. W tej chwili będzie lepiej, jeśli na kilka dni zniknie z naszego domu. Wszystko ci wyjaśnię wieczorem. Możesz ją odebrać ze szkoły? Świetnie. Będę ci winien przysługę. Susan oznajmia, że nie jedną, a kilka i cmoka głośno na pożegnanie do słuchawki. Nie odwzajemniam się jej tym samym, bo przygląda mi się Avery. Odkładam słuchawkę. – Trzeba było przynajmniej powiedzieć, że ją pan kocha – mówi. – Po takim całusie. Mam tylko nadzieję, że nie rozpoznał jej głosu. – Przypomnijcie mi, żebym nie zatrudniał waszego stróża – mówi. – Na szczęście to nie moja działka. Ale na waszym miejscu, niczego bym nie dotykał. Jeśli chcecie, żeby zebrano odciski. – Już posypywali – mówi Harry. Avery spogląda na jeden z parapetów. – Myślałem, że to mrówcze gówienka – żartuje. – Tak, pewnie wasi ludzie zbierają je, żeby potem wykorzystać w splądrowanych kanclariach adwokackich – gdera Harry. – Nie raczyli nawet sprawdzić frontowych drzwi. Na widok odłamków drewna przy oknie pewnie doszli do wniosku, że tędy weszli. – Prawdopodobnie uznali, że z otworzonych kopniakiem drzwi niewiele da się zdjąć – odpowiada Avery. – Wiem tylko, że sprzątaczki będą cały miesiąc usuwały to czarne świństwo z okien, które były przecież zamknięte. – Harry przegląda papiery na podłodze. – Coś zginęło? – pyta Avery. – Tak. Prześlemy wam szczegółowy spis – mówi Harry. – Gdy tylko podliczymy brakujące oświadczenia morderców, notatki o aktualnym obrocie narkotykami i listę podejrzanych o zamordowanie prezydenta Kennedy’ego. Do diabła, mógłby pan dać nura w te papiery i zamknąć wszystkie sprawy w swoim wydziale. – Nie miałbym nic przeciwko temu – stwierdza Avery. – Pewnie, że nie. Brodzi tu w naszych papierach jak w morzu i jeszcze mu mało. – Pańskiego partnera łatwo wyprowadzić z równowagi – zwraca się do mnie Avery. – Co pana tu sprowadza? – pytam. – Usłyszałem o włamaniu. Pomyślałem, że wpadnę. Zobaczę, co się stało. – Pewnie pomyślał pan, że miało to jakiś związek z Jonahem Halem. – A miało? – Powinien pan bardziej ufać podszeptom intuicji. Gdyby pan posłuchał jej wcześniej, nie aresztowałby Jonaha za zamordowanie Suade. – Inni o tym zdecydowali – odpowiada Avery. – A więc nie jest pan przekonany o jego winie? – Na szczęście nie mnie o tym sądzić. Ale nie czułbym się zbyt swobodnie na miejscu waszego klienta. Harry nie przestaje zrzędzić. – Jedyne odciski, jakie znajdą, to twoje i moje. – Może nam się poszczęści i schwytamy któregoś z waszych klientów – mówi Avery. – Może kogoś, kto już ma na sumieniu włamania. Potraktujcie to jak nowe doświadczenie. Macie sposobność poznać punkt widzenia osoby poszkodowanej. Harry rzuca mu wymowne spojrzenie będące substytutem splunięcia. – Macie jakieś podejrzenia? Wiecie, dlaczego ktoś to zrobił? – pyta Avery. – To pewnie ci sami, którzy śledzili Paula po wyjściu z aresztu wczoraj w nocy. Avery przygląda się Harry’emu. – Kręci się tam dużo łobuzów – mówi. – Choć większość z nich po drugiej stronie muru. – Nie śledzili go więzienni strażnicy – oswiadcza Harry. – Tylko samochód pełen Meksykanów. Tablica rejestracyjna była meksykańska. – Jaki to był wóz? – Starszy model mercedesa, SL. Chyba. Trzeba by zapytać mechanika od niemieckich samochodów. Mnie to się myli. Za dużo różnych liter. – Może jakiś niezadowolony klient – zgaduje Avery. – No wiecie. Kryminalista z reklamacją. – Nie – mówię. – Chce pan powiedzieć, że wszyscy pańscy klienci są zadowoleni? – Tego nie powiedziałem. Ale to nie był klient, ani obecny, ani dawny. Chociaż nie wykluczam związku. – Jakiego? – Z Halem. Teraz on nastawia uszy. – Nie z ojcem, tylko z córką – wyjaśniam. Avery stoi w drzwiach, opierając się o framugę i zastanawia się, czy naprawdę chce zadać to pytanie. – Czyżbym wyczuwał zapach preparowanej linii obrony? – mówi. – Wiem, że będę tego żałował. Ale spróbuję. Co ludzie, którzy pana śledzili, mają coś wspólnego z córką Hale’a? – Szukają jej. – Wszyscy jej szukają – dodaje Harry. – Ta kobieta jest jak mapa prowadząca do zakopanych trupów. – Widziała, jak jej ojciec zabijał Suade? – pyta Avery. – Chyba że miała halucynacje – odpowiadam. – W takim razie my nie będziemy jej szukać – mówi. – Może powinniście. – A to dlaczego? – Bo coś mi się zdaje, że ona wie więcej o aferze ze Suade, niż pan czy ja. – Co mianowicie? – Gdybym wiedział, mój klient nie siedziałby w areszcie. – Przyjrzał im się pan? Tym ludziom w samochodzie z meksykańskimi numerami? Nie jestem pewien, czy wierzy w ich istnienie. – Widziałem dwóch. – I? – Jeden z nich był krępy. Meksykanin. Włosy farbowane na blond, ale wyszły pomarańczowe. Najemnik. Kierowca miał wąsy i ciemne włosy. – Po co im potrzebna córka Hale’a? – Może i nie wierzy w moją historyjkę, ale jest zaintrygowany. – Z tego samego powodu, dla którego szukają jej wszędzie federalni. Powinien pan porozmawiać z nimi – proponuję. – O których agentach mowa? – Wyciąga notes i czeka na nazwiska. – Bob. Zapisuje imię i podnosi wzrok. – Jego przyjaciel ma na imię Jack – dodaję. – Czyżby oszczędzali miejsce na wizytówkach? – Nie chcieli mi powiedzieć nic więcej. Ale sprawdziłbym w Agencji ds. Walki z Narkotykami. Podnosi brwi.– Pański klient siedzi w narkotykach? – Nie. Ale nie mógłbym powiedzieć tego samego o jego córce. – Znam jej przeszłość. Sprawdzałem – mówi Avery. – Ale nawet jeśli to wszystko jest prawdą, istnieje pewien problem. Jaki ma to związek z morderstwem Suade? – Ci ludzie zrobią wszystko, żeby odnaleźć córkę Jonaha; niewykluczone, że w związku z tym odwiedzili Suade. – Niewykluczone, być może, prawdopodobnie. Interesująca teoria – szydzi Avery. – Ale gdzie dowody? Niech zgadnę. Ten facet, ten cały Ontaveroz, chce się jej pozbyć, bo wie za dużo o jego działalności. – Skąd pan wie? – pyta Harry. – Widziałem w telewizji powtórkę”Ironside’a” – odpowiada Avery. – Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego ci ludzie przyszli szukać córki Hale’a w waszej kancelarii. – Nie wiem. Może myślę, że znamy jej miejsce pobytu. – Może Ontaveroz nie wie, że poróżniła się ojcem – dodaje Harry. – Myślą, że Jonah zna miejsce pobytu córki i mógł podzielić się tą informacją ze swoimi prawnikami. – A tak nie jest? – Po to nas wynajął – wyjaśniam. – Żebyśmy ją znaleźli. – Po co wynajmować prawnika do poszukiwań? – Zadaliśmy mu to samo pytanie. Chciał dobrać się do Suade od strony prawnej. – Ale znalazł inny sposób, żeby się do niej dobrać – oznajmia Avery. – Po co miałby ją zabijać, jeśli chciał odnaleźć córkę? Bez sensu zabijać jedyne źródło informacji – mówi Harry. – Ten pański Ryan jest trochę tępy, jeśli tego nie rozumie. – Może Hale spotkał się z nią i podczas spotkania poniosło go – mówi Avery. – A może nie zależało mu tak bardzo na odnalezieniu córki, ile na uciszeniu Suade. Chciała publicznie oskarżyć go o kazirodztwo. – Nie musiał z nią rozmawiać. Po to wynajął mnie. – Tak. Ale nie wskórał pan zbyt wiele – mówi Avery. – Nawiasem mówiąc, zostawił pan odciski u Suade. – Byłem ciekaw, kiedy o tym usłyszę. – Nazajutrz po morderstwie wiedzieliśmy już, że pan tam był – mówi Avery. – Brower nam powiedział. Czemu nic pan o tym nie wspomniał? – Wiedziałem, że wcześniej czy później Brower powie o tym, albo sami się domyślicie. – O czym pan rozmawiał ze Suade? – A jak pan myśli? – Wiedziała, gdzie jest córka Hale’a i jej dzieciak? – Jeśli tak, nie powiedziała mi. – Coś mi się zdaje, że wtedy właśnie zobaczył pan komunikat prasowy Suade. Dała panu kopię, czy ją pan ukradł? Nie odpowiadam, a on mówi dalej. – Wiemy, że miał pan ten komunikat. Wiemy, że powiedział pan o nim Hale’owi w swojej kancelarii. Brower nam powiedział. Przy następnym spotkaniu z klientem musi pan pamiętać, żeby nie wpuszczać glin. – To się stało zanim ktoś sprzątnął Suade. – Ktoś? Chyba jednak dała panu ten komunikat – mówi Avery. – Coś takiego mogło porządnie dopiec Halemu. Pokazał mu pan komunikat Suade i zostawił go ze świadomością, że nie może nic zrobić, żeby ją powstrzymać. Oczywiście z perspektywy czasu był to błąd. Niektórzy powiedzieliby, że fatalny. Ale nie powinien pan się obwiniać, tylko dziękować Browerowi. Gdyby nie on, byłby pan podejrzanym w sprawie o morderstwo, ale on umieścił pana na miejscu zbrodni wcześniej. Potem inni widzieli ją jeszcze żywą. – Kochany człowiek – mówię. – Naprawdę interesująca koncepcja – mówi Avery. Zawraca w stronę drzwi. – Z tym meksykańskim handlarzem narkotyków. Jest tylko jeden szkopuł. – Jaki? – Jak zamierzacie udowodnić, że on w ogóle wiedział o istnieniu Suade? Rozdział szesnasty To nasz największy problem i jedyna linia obrony oprócz stanowczego wypierania się winy przez Jonaha: informacja z rzekomo wiarygodnego źródła, że handlarz narkotykami Ontaveroz szukał Jessiki. Dziś rano jesteśmy z Harrym w sądzie. Pomimo naszych sprzeciwów Jonah zrezygnował z ugody z prokuratorem. Dzięki temu proces będzie można rozpocząć po postawieniu podajrzanego w stan oskarżenia przez wielką ławę przysięgłych. Ale Jonah jest nieugięty. Uparł się przy prawie do szybkiego procesu, chce zaryzykować. Ostrzegliśmy go, że wyrok może mu się nie spodobać. Napędza go obsesyjna chęć wydostania się z więzienia i odnalezienia Amandy. Nie ma pojęcia, od czego zacznie poszukiwania, ale z jakiegoś powodu wmówił sobie, że ściany celi odgradzają go od wnuczki. Co gorsza, sędzia odrzucił powtórny wniosek o ustalenie kaucji. Harry i ja zaczynamy się czuć jak pomarańcze w wyciskarce. Mamy przed sobą naradę przedprocesową. Nie ma z nami Jonaha. Takie narady nie wymagają obecności oskarżonego. Murphy zajmuje się dla nas kompletowaniem materiałów do sprawy. Zdobył trzy artykuły z meksykańskich gazet, wszystkie po hiszpańsku, w których przynajmniej wymieniano nazwisko Ontaveroza. Nie ma żadnych zdjęć, ale artykuły przepisane po angielsku przez tłumacza przysięgłego i dołączone do naszych akt dostarczają szczegółów o facecie, którego nie chciałbym spotkać choćby w asyście samego Pana Boga nawet w najkrótszym śnie. Jest w nich mowa głównie o próbach schwytania go przez meksykańską policję. Uważa się, że do tej pory zabił co najmniej trzech policjantów. Uważa się też, że Ontaveroz maczał palce w zabójstwie kilku konkurentów i co najmniej dwóch polityków. Harry twierdzi, że w przypadku polityków też chodziło o interesy. W Meksyku czasem zamiast kart do głosowania używa się kul. Harry wezwał DEA, FBI i Departament Sprawiedliwości do przedstawienia wszelkich informacji, notatek, akt i danych na piśmie związanych z umową, która pozwoliła Jessice na odbycie kary w więzieniu stanowym. Mamy nadzieję, że te dane doprowadzą nas do Ontaveroza lub że przynajmniej w dokumentach wymienione zostanie jego nazwisko. Skoro Ontaveroz wiedział o mnie, przypuszczam, że wiedział też o Suade. Pytanie tylko, jak to udowodnić. – Przyniósł pan pączki, panie Madriani? – Frank Peltro patrzy na mnie z góry ze swojego stanowiska z twarzą wiecznie uśmiechniętego i życzliwego irlandzkiego barmana. Zdradzają go tylko sokole oczy pod ciężkimi, siwymi brwiami. – Ja nie, Wysoki Sądzie. – Miał pan przynieść pączki – mówi. – Poczekalnia pełna jest rozwścieczonych ludzi czekających na postawienie im zarzutów. Mam się nimi zająć za dziesięć minut. Bez pączków rozpęta się tu piekło. – Mówi to wszystko z uśmiechem na twarzy. – Co ja teraz pocznę? – Niech strażnik rozda im środki na uspokojenie – proponuję. – To nie jest rozwiązanie – mówi. – Już je dostali. Domagają się pączków. Protokolantka sądowa oczywiście nic nie zapisuje. Zacznie dopiero wtedy, gdy Peltro da jej znak. Jako sędzia pracuje na tyle długo, że wie, jak radzić sobie z pozbawionymi poczucia humoru sztywniakami z Komisji Nadzoru Pracy Sędziów. – Mogę im powiedzieć, że przyniesie pan pączki na obiad? – pyta. – To zależy. – Od czego? – Od tego, jak światły i rozsądny okaże się sąd w rozstrzyganej kwestii. – To mi wygląda na szantaż – stwierdza Peltro. Spogląda na prokuratora. Avery śmieje się. Ryan nie zwraca na niego uwagi. – Chyba jesteście pan w tarapatach, panie Ryan. Muszę mieć pączki dla rozwścieczonego tłumu. Co pan proponuje? – Nic – odpowiada Ryan. – Jest w porządku. Wszystko nagrywam. Peltro wybucha tubalnym śmiechem, który wydobywa się z głębi brzucha. Przypomina mi teraz świętego Mikołaja. – Teraz ja jestem w tarapatach. Panie strażniku, proszę zamknąć pana Ryana w poczekalni. I powiedzieć im, że to on zjadł ich pączki. Strażnik nie rusza się z miejsca, ale śmieje się. Brzuch podskakuje mu nad paskiem. Peltro po raz ostatni zerka na sprawozdanie Harry’ego z odnośnikami. Żarty się skończyły. Spogląda w dół na mnie i Harry’ego. – Kto będzie wyjaśniał ten mętlik? Wstaję i podchodzę do podium na środku. Peltro daje znak głową protokolantce. – Przeczytałem wasze sprawozdanie – mówi. – Nie ma potrzeby omawiania wszystkich argumentów. Może powinniśmy zająć się tylko problemami. Nie zaczyna się pomyślnie. – Z tego co widzę – mówi – chcecie przedstawić dowody, ale ich nie macie. – To niezupełnie tak, Wysoki Sądzie. Mamy przecież dwóch agentów federalnych. – Czy ja coś przeoczyłem? Sędzia wertuje sprawozdanie, czyta jeszcze raz wniosek, śledząc palcem linijki tekstu. – Wydawało mi się, że nie możecie ich zidentyfikować – mówi Peltro. – Chwilowo nie możemy. Pracujemy nad tym. – Możecie ich sprowadzić? – Sądzę, że tak, jeśli będziemy mieli czas. – Wysoki Sądzie, nie zgodzili się na ugodę. Sprawa zostanie rozstrzygnięta w sądzie. – Ryan wstał, wyczuwając, do czego zmierzam: domagam się procesu, a jednocześnie możliwości późniejszego przedstawienia dowodów. – Prokurator ma rację – mówi Peltro. – Prosicie o przesunięcie terminu rozpoczęcia procesu? – Nie w tej chwili, Wysoki Sądzie. – To mi się nie podoba – mówi sędzia. – Nie – poprawiam się. – Teraz już lepiej. Nie pozwolę na odroczenie, jeśli pański klient nie zgodzi się na ugodę. – Zerka na bibularz z plastrem acetonu rozmiarów wojskowego pledu. Podnosi kilka stron na ogromnym kalendarzu tak, że znika mi z oczu. – Moja następna rozprawa … – Jego głos ginie za papierowym murem. – Mój następny wolny termin przypada dopiero na koniec września – mówi. – A wtedy też nie będę wolny ze względu na wyjazd do La Paz. Będę siedział na jachcie znajomego z wędką zarzuconą nad rufą i łowił ryby. To znaczy, że oskarżony posiedzi w pudle co najmniej pięć miesięcy, może dłużej, w oczekiwaniu na proces. – Rzuca kalendarz i podnosi te swoje krzaczaste brwi. Spogląda na mnie znad okularów, które przydają mu jeszcze sędziowskiej powagi. – Mój klient jeszcze zastanowi się nad ugodą – mówię – jeśli dojdziemy do jakiegoś porozumienia w sprawie kaucji. – Po co? Żebyśmy się spotkali w La Paz? – mówi Peltro. – Nie, Wysoki Sądzie. Teraz Ryan się śmieje. – Już to przerabialiśmy – mówi sędzia. – W tych okolicznościach sąd nie może ryzykować. Pański klient chce odnaleźć wnuczkę. Współczuję mu. Sam jestem dziadkiem. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby ktoś odebrał mi wnuczki. Ale nawet pan przyznaje, że dziecko może teraz przebywać w Meksyku. Wiadomo więc, gdzie się uda pański klient, kiedy go wypuszczę. – Mógł tam pojechać przed aresztowaniem. Ale nie zrobił tego. – Teraz może żałuje – mówi Peltro. – Gwarantuję, że mój klient nie opuści okręgu. – Zamierza pan przywiązać się do jego nogi? – Możecie odebrać mu paszport – proponuję. – Żeby dostać się do Meksyku, paszport nie jest potrzebny – mówi Ryan. – Nie na granicy. – Zdaję sobie sprawę, panie Ryan. Ale przejdźmy do tematów związanych ze sprawą – mówi sędzia. – Doceniam pańskie dobre chęci co do sprowadzenia pańskiego klienta do sadu, panie Madriani. I jestem pewien, że starałby się pan. Ale istnieją pewne siły – mówi – które, czego się obawiam, zaskoczyłyby nas w tej sprawie, niezależnie od pańskich intencji. Moja decyzja odnośnie kaucji nie zmienia się. Co my tu jeszcze mamy? – pyta. – Listę świadków, Wysoki Sądzie. Potrzebujemy trochę czasu na skompletowanie dowodów – wyjaśniam. – Mam nadzieję, że nie prosi pan o zgodę na przedstawienie faktów bez poparcia dowodowego. – Nie, Wysoki Sądzie. Ryan siedzi wygodnie na swoim krześle i z przyjemnością obserwuje, jak obracam się na rożnie. Delektuje się aromatem, kiedy sędzia przypieka mnie, a sąd szykuje się do upieczenia mojego klienta. – Więc o co pan prosi? – pyta Peltro. – O przedłużenie terminu złożenia przez obronę listy świadków. – Chodzi mu o proces z niespodzianką. – Ryan rozpiera się na krześle, czując, że sędzia jest mu przychylny i stoczy walkę za niego. – Ależ nie, Wysoki Sądzie. – Panie Ryan, pan też niedługo będzie miał okazję się wypowiedzieć. – Ruchem głowy sędzia pokazuje mi, żebym kontynuował. – Obrona znajduje się w wyjątkowo niekorzystnej sytuacji – przekonuję. – Mów klient ma prawo do szybkiego procesu, ale nie ma szansy przygotowania obrony. Mamy powody sadzić, że istnieją pewne dowody, ale nie zdobędziemy ich przed rozpoczęciem się procesu. – To ich problem, Wysoki Sądzie. Powinni byli przyjąć ugodę. – Panie Ryan! – Przepraszam, Wysoki Sądzie. Sędzia zaczyna przeglądać strony naszego sprawozdania. Harry jak zwykle świetnie się spisał. – Chcecie wprowadzić tego Ontaveroza? – pyta. – Zgadza się, Wysoki Sądzie. – Na jakiej podstawie? Gdzie związek ze sprawą? – W mojej deklaracji i oświadczeniu jednego z moich detektywów dołączonym do wniosku. Peltro zaczyna czytać. – Wysoki Sądzie, nawet jeśli to prawda, chodzi tu o prawnika oskarżonego i jego własnego detektywa. Przekazują informację z drugiej ręki uzyskaną od świadka, którego wiarygodności nie jesteśmy w stanie ustalić. Ręka sędziego zawisa w powietrzu, nakazując mu milczenie. Ryan przewraca oczami, jakbyśmy chcieli wprowadzić do sprawy marsjanina. – Proszę mi jeszcze powiedzieć, jak natknął się pan na tych dwóch agentów – prosi Peltro. – Dzięki mojemu detektywowi. – Miał z nimi do czynienia wcześniej? – Owszem. Przekonał się wielokrotnie, że ich informacje są pewne. – Czy może zeznać w oparciu o wiarygodne przesłanki, że są agentami federalnymi? – Wysoki Sądzie. – Panie Ryan. – Sędzia spogląda z góry na prokuratora, a jego wzrok mówi, że żarty się skończyły. – Co wysoki sąd rozumie przez wiarygodne przesłanki? – pytam. – Czy pański detektyw widział jakieś papiery z ich zdjęciami i nazwiskami? – Nie wiem. Ale współpracował z nimi wcześniej i informacje, które mu dostarczyli mogły pochodzić tylko ze źródeł federalnych. – Albo od kogoś, kto ma bujną wyobraźnię – mówi Ryan. Poddaje próbie naszą cierpliwość. – Pokazali mi zdjęcie mężczyzny, którego nazywali Ontaverozem. – Jaką ma pan pewność, kto to był, abstrahując od tego, co panu powiedzieli? – pyta Ryan. Nie odpowiadam. – Ma pan to zdjęcie? – pyta. Peltro podnosi wzrok, ale nie przeszkadza Ryanowi. – Nie, Wysoki Sądzie. – Ignoruję Ryana. – Pokazali mi je, ale nie pozwolili go zatrzymać. – Bardzo to wygodne, Wysoki Sądzie, tyle że bez związku z rzeczywistym problemem. – Ryan podchodzi do stanowiska sędziego, zapina środkowy guzik marynarki, szykując się do batalii albo więzienia – jeśli nie będzie ostrożny. – Wysoki Sądzie, przyjmując wspaniałomyślnie – wypowiada to słowo, jakby miało zwarzyć mu się w ustach – że te dwie bajkowe postaci, ci dwaj agenci federalni istnieją i przyjmując, że informacje podane w oświadczeniach obrony są prawdziwe: o istnieniu tego Ontaveroza i o tym, że znał Jessikę Hale… – Znał ją, to więcej niż fakt. – Nie chcę mu pozwolić na umniejszanie znaczenia naszych skromnych dowodów. – Przemycała narkotyki. Na tej podstawie została aresztowana i uwięziona. Posiadanie narkotyków. Przemyt. Można to sprawdzić – mówię. – Świetnie – odpowiada Ryan. – Przemycała narkotyki. Przypuśćmy, że robiła to dla niego. Cały czas nie mamy dowodów, że on miał jakikolwiek związek ze Suade. Czy że choćby wiedział o niej. Ryan popełnił właśnie krytyczny błąd. Mogę to wyczytać na twarzy sędziego. Jeśli Ontaveroz istnieje. Jeśli razem z Jessiką zajmowali się handlem narkotykami, niedaleko stąd do artykułów prasowych o burzliwej przeszłości Meksykanina. Jeśli szukał Jessiki, mógł natknąć się na Suade. – Według pana nie ma dowodów na to, że Suade pomogła Jessice Hale zniknąć, panie Ryan? – pyta sędzia. – Tego nie wiemy, Wysoki Sądzie. – Ryan poniewczasie dostrzega już problem, który sam na siebie ściągnął. Zaczyna się wycofywać. Jeśli Suade nie pomogła Jessice w zniknięciu, jaki motyw miał Jonah, żeby ją zamordować? – W takim razie co robią te wszystkie oskarżenia dotyczące pana Hale’a w komunikacie prasowym Suade? – pyta sędzia. – Twierdzi pan, że Suade nie była zamieszana w sprawę? – Nie. Oczywiście, istniał pewien związek – przyznaje Ryan. – Wysoki Sądzie, prokurator najwyraźniej nie może się zdecydować – wcinam się. – Jeśli Jessica w przeszłości zajmowała się narkotykami, a tak było, musimy mieć możliwość zbadania tej przeszłości. Sędzia kiwa teraz zgodnie głową. – To będzie wyprawa w nie związane ze sprawą rejony – mówi Ryan. – A gdzie dowody? – No więc na co pan liczy? – Peltro patrzy na mnie, ignorując Ryana. – Na możliwość przedstawienia pełnej listy świadków po rozpoczęciu rozprawy – mówię. – Wysoki Sądzie! – Głos Ryana podnosi się o pełną oktawę. – Ja wiem, na co oni liczą. Chcą przejrzeć naszą strategię, a potem dostosować do niej obronę. Nie miałbym nic przeciwko temu, ale nie wyjawiam tego sędziemu. – Prosimy tylko o trochę czasu, Wysoki Sądzie. Peltro zerka na mnie, a potem na Ryana. Zastanawia się przez chwilę. – Jak zamierza pan uporać się z tym problemem w mowie wstępnej? – pyta mnie. – Chodzi Wysokiemu Sądowi o Ontaveroza? – Tak. – Chciałbym o nim wspomnieć. – Chciałbym czegoś więcej: ubrać go w coś, pokazać jego zdjęcie, przedefilować z nim przed ławą przysięgłych. Kogo chcecie skazać? Za bramką numer jeden jest mój klient, dziadunio w szelkach i sweterku, a za bramką numer dwa szef wielkiego kartelu narkotykowego. – Chciałby pan wymienić jego nazwisko? – Tak, Wysoki Sądzie. – Jak to możliwe… – bełkocze ze zdenerwowania Ryan. – No nie wiem – mówi sędzia. – Co zrobimy, jeśli nie będzie mógł pan przedstawić dowodów w trakcie procesu? Jak wymażemy go z pamięci ławników? W rzeczywistości narobiłoby to więcej szkód niż prokurator. Jeśli nie wspomnę o Ontaverozie w mowie końcowej, wymienienie go w mowie wstępnej byłoby ryzykowne. Ławnicy zwykle pamiętają takie potknięcia i karzą za nie. – Bez dowodowego związku nie mogę zezwolić, żeby wspominał pan o tym człowieku – mówi Peltro. – Bez czegoś, co połączy go w jakiś sposób z ofiarą. – Mam udowodnić, że był na miejscu zbrodni? – Czemu nie? – odzywa się Ryan. Teraz on się uśmiecha. – Muszę mu też włożyć broń do ręki? – Spoglądam na prokuratora, który wykonuje gest ręką, coś w rodzaju:”jak pan chce”. – To chyba nie będzie konieczne, ale muszę mieć jakieś solidne podstawy, żeby uwierzyć, że ten Ontaveroz ścigał Jessikę Hale. Może też jakieś dowody na to, że wiedział, albo przynajmniej mógł się domyślać, że Suade może mieć o niej jakieś informacje. Rzecz jasna im lepsze dowody, tym łatwiej będzie wam przekonać ławę. Ale nie pozwolę na wzmiankowanie Ontaveroza w mowie końcowej bez podstaw dowodowych. Rozumiemy się? – A co z listą świadków? – pytam sędziego. – Pójdę panu na rękę. Ostateczną listę świadków przedstawi pan po rozpoczęciu procesu, ale uzupełnienie ma dotyczyć tylko tej jednej kwestii. – Wysoki Sądzie! – Ryan wyczuwa, że został ukarany za wcześniejszą niesubordynację. – Pozostałych świadków ma pan ujawnić zgodnie z przepisami. Zrozumiano? – Tak, Wysoki Sądzie. – Nic więcej nie uda mi się wywalczyć. – Proszę przygotować dokumenty. Moja urzędniczka dostarczy kopie protokołu. Jakieś pytania? Ryan nie jest zadowolony. – Wysoki Sądzie, pan adwokat powinien przynajmniej dać nam jakieś wyobrażenie o swoich świadkach. Czy sprowadzi Ontaveroza? – Wtedy musiałbym trzymać pod togą broń – stwierdza Peltro. – Narada skończona. Pakuję neseser i pochylam się do Harry’ego, próbując oszacować straty i zyski. – Panie Madriani. Odwracam się do sędziego. – Nie zapomnę panu tych pączków. Rozdział siedemnasty – Nie zadawałam ci wielu pytań – mówi Susan. – Wiem, że jesteś zajęty. Ale wiem też, że dzieje się coś, o czym mi nie mówisz. Dziś rano siedzimy przy kawie, podjadając precle i owoce. Przede mną na kuchennym stole u Susan leżą rozłożone papiery z pracy: pretekst, żeby uniknąć nadchodzących pytań. – Ziemia do Paula – mówi. Muszę podnieść wzrok. – Hmmm? – Wiem, że jesteś zajęty. – Przepraszam. – Porządkuję papiery i odwracam je na drugą stronę. – Wiecznie jesteś zajęty – mówi. – Wiem. Po zakończeniu rozprawy będziemy mieli więcej czasu. Obiecuję. – Powiedz to swojej córce – proponuje Susan. – Coś nie w porządku? – Nic, tyle że mieszka u mnie od miesiąca i nie wie nawet dlaczego. Ja też nie wiem. – Przepraszam za kłopot. – Żaden kłopot – odpowiada. – Ale dzieje się coś niedobrego, prawda? – Sara pytała? – Nie wprost. Przyjeżdżasz. Spędzasz w domu kilka nocy w tygodniu. A na resztę czasu znikasz. Nie widujemy cię. Dzieciak zastanawia się, gdzie ma dom. – Wiem. Bardzo ci dziękuję – mówię. – Nie ma za co – odpowiada. – Chciałabym tylko wiedzieć, co się dzieje. Przez chwilę wydaje mi się, że podejrzewa mnie o jakiś romans. – Po prostu jestem zawalony robotą. Nie mam czasu odetchnąć. – To nie jest twoja pierwsza rozprawa. Ale nigdy tak nie było. Wciągam głęboko powietrze, popijam łyk kawy, biorę precla i łamię go. Wyciąga rękę przez stół, żeby mnie powstrzymać: żadnych wykrętów, jej oczy przeszywają mnie jak dwa lasery. Odkładam precla do koszyka. – Pamiętasz, kiedy do ciebie zadzwoniłem? Żebyś zabrała do siebie Sarę? – Tak. – Poprzedniej nocy śledzili mnie samochodem jacyś ludzie. Nie wiem na pewno, kto to był. Mam jednak powody sądzić, że Sara powinna, przynajmniej na jakiś czas, mieszkać u ciebie. – Ci ludzie są niebezpieczni? – Nie wiem, ale nie mogłem ryzykować i zostawiać jej w domu, skoro nie ma mnie tyle czasu. – To ci sami ludzie, którzy przewrócili do góry nogami twoje biuro? – Tego też nie jestem pewien. Ale niewykluczone. – Czemu mi nie powiedziałeś? – Nie chciałem cię martwić. Wspomniałem jej ze dwa razy o Ontaverozie, ale tylko w kontekście opracowywanej linii obrony. Teraz opowiadam jej całą resztę. Susan słucha i przygląda mi się zza stołu, kiedy podaję jej szczegóły. – Skoro wiedzieli, gdzie jest moja kancelaria, pewnie też wiedzą, gdzie mieszkam. Dlatego nie chciałem, żeby Sara została w domu. Sewan odwraca wzrok i spogląda w dal, na jej twarzy maluje się niepokój. – Rozumiem. – Potrafię czytać w jej myślach. – Kiedy tu przyjeżdżam, stosuję pewne środki ostrożności. Z kancelarii biorę taksówkę do biura szeryfa w centrum. Podejrzewam, że jeśli mnie śledzą, tam pewnie się nie zapuszczają. Pracuje tam jeden detektyw. Niezupełnie przyjaciel. Wpadł do kancelarii nazajutrz po włamaniu. Pozwala mi korzystać z tylnego wyjścia. Kilka przecznic dalej wsiadam do samochodu Harry’ego i podwozi mnie tutaj. Rano zawozi mnie do kancelarii. – Mówiłeś, że samochód jest w warsztacie. – Małe kłamstewko – tłumaczę. – Lena stoi na podjeździe pod domem. Nie jeździła od tygodnia. Do tej pory pewnie rozładował się akumulator. Dzisiaj zamierzam wypożyczyć samochód, którego nie rozpoznają i będę go trzymał z dala od kancelarii i domu. – Myślisz, że ciągle cię śledzą? – Nie wiem. Jeśli tak, robią to lepiej, bo ich nie widziałem. – Powiedziałeś temu koledze z biura szeryfa o Ontaverozie? – On nie jest moim kolegą. To on aresztował Jonaha. Ale tak, powiedziałem mu. Chociaż wątpię, czy informacja ta pojawi się w którymkolwiek raporcie. A jeśli tak, będzie ostrożnie sformułowana. Gliny wolą nie przyznawać, że interesują się kimś, kto mnie śledzi lub jest podejrzany o włamanie do mojej kancelarii. Tym samym wsparliby naszą wersję dotyczącą Suade. Pewnie uważają, że właśnie dlatego im powiedziałem o Ontaverozie. Prawnicze sztuczki. Najpierw wymuszę, żeby informacja pojawiła się w ich raportach, a potem wykorzystam to w sądzie. – A oczywiście nie jesteś aż tak przebiegły – mówi. – Naprawdę. Myślisz, że zadawałbym sobie tyle trudu z przyjazdami tutaj? Pozwalał, żeby Lena marniała na podjeździe i jeździł taksówkami? – Biorąc pod uwagę, jaki masz samochód, jest to możliwe – odpowiada. – Ale wiem, że mówisz prawdę, bo nie zrobiłbyś tego córce. Myślisz, że Ontaveroz naprawdę mógł zabić Suade? – Całkiem możliwe. Bardziej niż to, że sprzątnął ją Jonah. Ontaveroz w przeszłości uciekał się do przemocy. Zabijał. Jeśli wierzyć artykułom prasowym i agentom federalnym, z którymi rozmawiałem w restauracji. – Jest jakiś kontakt z tymi agentami? Kręcę głową. – Zniknęli. Dzwoniłem do Murphy’ego. Naciskałem, żeby ich znalazł. Ale nic nie wskórał. Mówi, że z nimi tak już bywa. Przepadają na całe miesiące. Według Murphy’ego prawdopodobnie prowadzą jakąś tajną misję gdzieś w Meksyku. – A tymczasem ten Ontaveroz szuka córki Jonaha – mówi Susan. – I niewykluczone, że znajdzie jego wnuczkę – dodaję. – Myślisz, że mógłby jej coś zrobić? – Tacy ludzie nie patrzą, kto im stoi na drodze. Dlatego zastosowałem takie środki ostrożności wobec Sary – wyjaśniam. – Ja sam nie sypiam ostatnio zbyt dobrze. – Nie powiedziałeś nic Jonahowi? – domyśla się. – Jak bym mógł? Staruszek siedzi w ciupie i to wystarczy, żeby zaczął wariować. Nie mogę jeszcze bardziej go zdołować. Nie wie, że… – Wcześniej czy później pozna twoją linię obrony. Chyba nie chcesz, żeby opadła mu szczęka w sądzie, kiedy od niechcenia wspomnisz o meksykańskim handlarzu narkotykami, który chce zabić jego córkę. – Sąd może rozwiązać ten problem za mnie – wyjaśniam. – Być może sędzia nie pozwoli mi o nim mówić, dopóki nie przedstawię świadków lub dokumentów łączących Jessikę i Ontaveroza. Susan wbija wzrok w stygnącą powoli na stole filiżankę kawy. – Jedno jest pewne – mówi. – Nie wrócisz do swojego domu, dopóki to wszystko się nie skończy. – Wkrótce zabraknie mi bielizny. – Możesz chodzić na golasa. Wreszcie poczujesz, że żyjesz. A poza tym ja lubię mężczyzn, którzy nie noszą nic pod spodem. – Tak, ale ty jesteś erotomanką. Susan wybucha śmiechem. – Masz czasem ochotę rzucić to wszystko? Uciec na bezludną wyspę? – pyta. – Cały czas. – Ja też. Ale ostatnio jeszcze bardziej – mówi. – We wtorek rano mam spotkanie z radą nadzorczą. Posiedzenie zamknięte. Oznacza to, że spotkanie odbędzie się bez udziału prasy, bez publiczności. – Gazety jeszcze się nie dowiedziały. Rada nazywa to oceną pracy personelu – wyjaśnia Susan. Siedzę cicho i przyglądam jej się przez stół. Krótkie ciemne włosy, ogniste latynowskie oczy, twarz Isabelli Rossellini. Poza córkami jedyną rzeczą, na której Susan zależy w życiu, jest jej praca, a ta jest teraz zagrożona. – To nie ma nic wspólnego z bronią, z pistoletem Suade? – pytam. Kręci energicznie głową. – Nie bezpośrednio – mówi. – Podobno w którymś raporcie są dowody na to, że jeden z moich pracowników stosował niewłaściwą taktykę podczas przesłuchań dzieci. Rzekomo ukrywaliśmy ten raport przed adwokatami podczas niektórych rozpraw. Spoglądam na nią. – Nie było żadnego raportu – mówi. – Normalnie byłabym kryta. Biuro prokuratora nie pozwoliłoby im mnie ruszyć. Ale zdaje się, że wiedzą, skąd pochodzi informacja o broni Suade. – Ja im nie powiedziałem. – Wiem. Proces eliminacji. Podejrzewam, że Brower się dowiedział. Wie, że mi się naraził. Nie jest głupi. Wie, że z tej próby wyjdzie albo z tarczą, albo na tarczy. Albo on zniszczy mnie, albo ja jego. – Nie możesz z nim porozmawiać? – O czym? Kiedy w małym biurze dochodzi do zdrady, nie ma o czym rozmawiać. On to wie. Pan Brower ma tylko dwie możliwości: albo wyleci, albo awansuje. – Myślisz, że ma chrapkę na twoje stanowisko? – Nie wykluczałabym tego. – Przepraszam, że postawiłem cię w takiej sytuacji. – Nie masz za co przepraszać. Kości zostały rzucone dawno temu. Kiedy rzucam jej pytające spojrzenie, tylko kręci głową i wstaje od stołu. Nie chce się w to zagłębiać. Nie ma o czym mówić. – Co zamierzasz zrobić w sprawie wnuczki Jonaha? – pyta. – Co ja mogę zrobić? Cały czas jej szukam. Murphy się rozgląda. – Myślisz, że trafi na jakiś trop? – Może za pośrednictwem tych dwóch agentów federalnych. Szukają Jessiki. Wiedzą, że podpadła Ontaverozowi. Mam nadzieję, że coś z tego będzie. Tymczasem mam proces do przygotowania. Co nasuwa mi kolejne pytanie. Co wiesz o Bradzie Davidsonie? Przewodniczącym kompletu sędziowskiego? – Byłym – mówi Susan. – Byłym przewodniczącym. Został usunięty w piątek po południu. Zaskoczyła mnie. Susan widzi to, kiedy odwraca się do stołu. – Nie słyszałeś? Kręcę głową. – Poinformują o tym oficjalnie w poniedziałek – mówi. – Sędziowie głosowali za zamkniętymi drzwiami, głosowanie było tajne. Każdy mógł mu więc później powiedzieć, jak bardzo go popiera. Dowiedziałem się, że formalnie poda się do dymisji. Nadal będzie sprawował urząd sędziego. Pytanie: jak długo? Podczas następnych wyborów na pewno powstanie przeciw niemu silna opozycja. Bez wątpienia ktoś z biura prokuratora,. – Nie można bezkarnie wciągnąć władz w dwudziestomilionową sprawę o odszkodowanie – ciągnie dalej Susan. Mówi jak ktoś, kto sam się o tym wkrótce przekona na własnej skórze. – Davidson mógł sam odejść, gdyby nie publiczna wrzawa wokół morderstwa Suade. Sprawa odżyła. – Razem ze śmiercią Suade skończył się proces, który wytoczyła. – Ale nie kontrowersje – odpowiada Susan. – Co wiesz o tym Davidsonie? Susan przez chwilę analizuje temat w milczeniu i znów siada naprzeciw mnie przy stole. – Były żołnierz piechoty morskiej. Chyba wciąż należy do rezerwy. Dyplomowany tyran – mówi Susan. – Rodzina w wysokim stopniu dysfunkcyjna. Żona trochę nadwrażliwa. Syn zmieniał kolor włosów co drugi dzień – na pomarańczowe, różowe i fioletowe. Dzieciak interesował się alternatywnymi ruchami młodzieżowymi. Możesz sobie wyobrazić, że ojciec nie był tym zachwycony. Sam zresztą prowokował takie zachowania u syna. W takich warunkach zwykle rodzi się bunt. Chłopak był w potrzasku. Rozdarty między matką i ojcem, kiedy się rozeszli. W weekendy biwakował z ojcem, a potem wracał do nadopiekuńczej matki. Ojciec przy każdej okazji golił mu farbowane włosy. – Co za koszmar. – Zwłaszcza dla czternastolatka – potwierdza Susan. – Te kroki, które podjęli sędziowie. Czy jest jakieś podejrzenie, że Davidson mógł być zamieszany? – W morderstwo Suade? Przytakuję. Susan kręci głową, nie wie. – Kto zgadnie, co chodzi po głowie bandzie sędziów. Pierwowzór tajnego klanu. Nic na języku, za to miliony poglądów na każdy temat w głowie. I Davidson złamał świętą zasadę. Wmieszał sąd w skandal. Ale czemu pytasz o Davidsona, skoro interesuje cię głównie Ontaveroz? – W praktyce prawa karnego trzeba pamiętać o jednym – wyjaśniam jej. – Nigdy nie wolno odrzucać dobrej alternatywy dla linii obrony. Żeby podkreślić przepaść dzielącą biednych i bogatych, sprawy karne i cywilne w tym okręgu rozpatruje się oddzielnie. Siedziba sądu karnego mieści się w zabytkowym budynku po drugiej stronie czteropiętrowego mostu. Wzrost przestępczości jest niezmiennie powodem zwiększania budżetu wymiaru sprawiedliwości w tym i innych stanach, choć pieniądze, kiedy już napłyną, zawsze zdają się być rozdzielane nie tak jak powinny. Rejonowy Pałac Sprawiedliwości jest zarezerwowany dla spraw cywilnych, prawników w jedwabnych skarpetkach z teczkami pełnymi dokumentów i nadzianych klientów w garniturach z czesanej wełny. Na wyższe piętra wiozą ich ruchome schody. Są tutaj witraże poświęcone różnym stanom – coś co odkryto w piwnicach siedziby administracji okręgu na początku budowy kilka lat temu. Zainstalowano je przed wszystkimi ruchomymi schodami, które niosą cię przez pierwsze cztery piętra. Są umieszczone w ozdobnych drewnianych ramach wśród starych zdjęć sędziów w sztywnych kołnierzykach. Dawno odeszli nie tylko z sądu, ale i z tego świata. Dziś rano mam przeczucie, że spotkam się z jednym z tych żywych reliktów. Na korytarzu przed biurem Davidsona meble tworzą barykadę. Skórzana sofa obita kurdybanem na wózku do transportu pianina blokuje korytarz z jednej strony, a dwa skórzane fotele biurowe ustawione jeden na drugim zamykają labirynt z drugiej. Muszę przecisnąć się bokiem między tymi dwoma przeszkodami. W dalszej części korytarza za drzwiami znajduje się stół, a na nim dwa tekowe kosze na śmieci i otwarte tekturowe pudełka z osobistymi drobiazgami. Z jednego z nich wystają popielniczki i pamiątkowy sędziowski młotek. Obok pudełek leży sterta oprawionych dyplomów, które kiedyś wisiały dumnie na ścianie. Drzwi są częściowo uchylone, a na mlecznej szybie widnieje wykaligrafowany złotymi literami napis: PRZEWODNICZĄCY SĄDU. Mężczyzna w białym kombinezonie ściera znajdujące się pod spodem litery idson. Wtykam głowę przez drzwi. Przy biurku sekretarki nie ma nikogo, spoglądam na robotnika klęczącego za drzwiami. – Jest sędzia? Robotnik nie odpowiada, ale ruchem głowy wskazuje na mały korytarz za biurkiem sekretarki. Nikt mnie nie zatrzymuje, więc idę dalej. Słyszę jakiś głos i ruszam tam, skąd dochodzi. Mijam stanowisko sekretarki i widzę, że drzwi do gabinetu sędziego są otwarte. Zatrzymuję się przy otwartych drzwiach i zaglądam do środka. Wysoki, siwiejący i krótko ostrzyżony mężczyzna siedzi w fotelu odwrócony do mnie plecami. Jego głowa góruje nad wysokim oparciem dyrektorskiego skórzanego fotela. – Jim, posłuchaj mnie, do nikogo nie mam pretensji. Wiem o tym. Wiem. Wiem. Nie musisz tłumaczyć. Musieli to zrobić. Dziękuję ci za telefon. Jestem ci naprawdę wdzięczny. Tak, musimy się spotkać na drinka … Dzisiaj jestem zajęty … Kiedy wszystko ucichnie. Na pustym blacie biurka stoi za nim tylko na wpół wypełnione kartonowe pudełko. Wystaje z niego podpisana piłka baseballowa na specjalnej podstawce, pamiątka po zawodach. Niezgrabne litery na białej piłce wyglądają, jakby były napisane ręką dziecka. Poza zbiorem kodeksów na półkach z lewej strony i pojedynczym przedmiotem w ozdobnej orzechowej gablocie na przeciwległej ścianie, pokój sprawia wrażenie ogołoconego i opustoszałego. – Nie wiem jeszcze na pewno. Mają mi powiedzieć po południu. Chyba przenoszą mnie do wydziału czternastego. Pewnie tymczasowo. Co będzie potem, nie wiem. Nie chcę wyjść na podsłuchiwacza, więc pukam w otwarte drzwi. Davidson obraca się w fotelu. Cienkie siwe brwi, wklęsłe policzki i długa twarz z cieniutkim wąsikiem. Wygląda jak Wielki Santini, tyle że jest wyższy i szczuplejszy. Twarz z charakterem, surowa. Podnosi rękę, jakby chciał dać mi znać, żebym sekundkę poczekał. – Jim, muszę kończyć. Mam gościa. Nie, słuchaj, nie musisz z nikim rozmawiać. Ale cieszę się, że zadzwoniłeś. Pozdrów ode mnie Joyce. Trzymaj się. – Odkłada słuchawkę i całą uwagę skupia na mnie. – W czym mogę panu pomóc? – Przepraszam za najście. Nie było sekretarki, a robotnik przy drzwiach powiedział, że jest pan u siebie. – Jestem teraz w okresie przejściowym między sekretarkami – mówi. – Wygląda pan znajomo. Widziałem pana już w sądzie. – Nazywam się Paul Madriani. Zajmuję się obroną w procesach karnych. Można powiedzieć, że jestem nowy w tym mieście. Przyjechałem z północy. – A skąd? – Ze stolicy. – Kiedyś wielokrotnie brałem udział w tamtejszych rozprawach – mówi. – Niech pan nie stoi w drzwiach. Proszę wejść. Zaproponowałbym panu fotel, ale obydwa wyniesiono już na korytarz razem z sofą. – Zauważyłem. – Zazwyczaj nie zdarza się coś takiego przed wyborami. – Zajmuje się zawartością jednej z szuflad biurka, ale po chwili podnosi wzrok i widzi moje pytające spojrzenie. – Komórki do wynajęcia – ciągnie dalej. – Nikt nie chce skończyć z meblami na korytarzu, kiedy gra dobiega końca. Przenoszą mnie do jednego z biur na dole. Gdy tylko znajdą odpowiednio ciasne z gołą żarówką. – Zerka na zegarek. – Tragarze mieli tu być o dziesiątej. Spóźniają się. Mam wrażenie, że pod nowymi rządami wszystko będzie się spóźniało. – Nie zajmę panu dużo czasu. Chciałem się przedstawić. – Jeszcze w zeszłym tygodniu mogło to przynieść panu jakąś korzyść – mówi. – Ale dzisiaj jestem już tylko zwykłym sędzią. – Ale to właśnie zwykli sędziowie rozpoznają sprawy – mówię. – Mecenas z żyłką dyplomatyczną – mówi. – Daleko pan zajdzie. Zaczyna przeglądać zawartość jednej z otwartych szuflad po drugiej stronie biurka. Zszywacz, mała plastikowa tacka ze spinaczami do papieru i ołówkami. Wyciąga je i ostrożnie wkłada do otwartego pudełka, żeby niczego nie upuścić. – Pozwoli pan, że podczas naszej rozmowy będę się pakował? Chcę się stąd wynieść do południa. Przychodzi tu na moje miejsce sędzina Mosher. Zna ją pan? – Chyba nie miałem przyjemności. – Może pan zostać dłużej i ucałować ją w pierścień – proponuje. – Przedstawię pana, choć nie jestem pewien, czy panu tym nie zaszkodzę. – Właściwie chciałem zobaczyć się z panem. Marszczy brwi. – Reprezentuję Jonaha Hale’a. Zachowuje twarz pokerzysty, nic nie mówi, ale poznaję po jego oczach, że w środku włączył wyższy bieg. – Więc zajmuje się pan morderstwem Suade. Słyszałem, że jest dwóch adwokatów. – Mój partner i ja. – Po co chciał się pan ze mną spotkać? Próbuję odsłonić karty najdelikatniej jak to tylko możliwe. – Zadaniem każdego prawnika pracującego nad sprawą – mówię – jest badanie faktów, zbieranie informacji. – Jakiego rodzaju informacji? – Przestaje na chwilę grzebać w szufladzie i obdarza mnie niepodzielną uwagą. – Słyszałem, że jest pan jednym z nielicznych członków obsady sądu, którzy mieli bezpośredni kontakt z Zolandą Suade. Nic nie mówi, tylko wpatruje się we mnie z chytrym uśmieszkiem pod cieniutkim wąsikiem. – Owszem, jeśli ma pan na myśli wpakowanie jej do pudła. – Właśnie to miałem na myśli. – Powinien pan nauczyć się wyrażać w sposób bardziej bezpośredni – mówi Davidson. – Co do Zolandy Suade nie mam nic do powiedzenia. Jeśli pan nie zauważył, mamy tutaj do czynienia ze sporem zawisłym. – Słyszałem, że umożliwiła pańskiej żonie zniknięcie razem z synem. Rzuca w moją stronę zaciekawione spojrzenie. Nieco ukośne, jak zwierzę, które nagle usłyszało dziwny dźwięk. – Wyrażam się bezpośrednio – mówię. Wstaje z fotela, żeby sprawdzić, czy nie ma nikogo na korytarzu, jak na przykład stenografa robiącego notatki, czy jego następcy z magnetofonem. Po chwili zamyka cicho drzwi. Staje dwadzieścia centymetrów od mojej twarzy, po czym podnosi klapę mojej marynarki. Zdaję sobie sprawę, że sprawdza, czy mam przy sobie mikrofon. Zadowolony z wyników oględzin cofa się kilka centymetrów, taksuje mnie spojrzeniem i zastanawia się, czy może mówić. Ale w końcu złość bierze nad nim górę. – Może pan porozmawiać z ludźmi, którzy mnie znają. Powiedzą panu, że mam sporo wad. Jestem arogancki, niecierpliwy, wybuchowy, ale nie można mi zarzucić hipokryzji. Nie zalałem się łzami, kiedy zabito Suade. Ta kobieta była patologicznym przypadkiem. Prawo i wszystko, co z nim związane, traktowała z najwyższą pogardą. Uważała się za sędziego, ławę przysięgłych i strażnika więziennego w jednej osobie, sama tworzyła prawo. I jeśli pański klient ją zastrzelił, wyświadczył światu nieocenioną przysługę. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat i jeśli powtórzy pan komuś moje słowa, wszystkiego się wyprę. – Wygląda na to, że dobrze ją pan znał. Nasze spojrzenia spotykają się. – Żałuję, że ją w ogóle poznałem – odpowiada, po czym odwraca się i podchodzi do biurka. Rozlega się pukanie do drzwi. Otwierają się sekundę później i jakiś facet w kombinezonie wjeżdża z wózkiem do transportu mebli. Odsuwam się, żeby zrobić mu miejsce. Davidson podchodzi do fotela i kiedy się odwraca, zauważa, że przyglądam się przedmiotowi w orzechowej gablocie wiszącej na ścianie. – To pamiątka. Automatyczna czterdziestka piątka. Dostałem ją od moich oficerów, kiedy odchodziłem z wojska. A gdyby się pan zastanawiał, to nie ten kaliber. – Wiem. – Na pewno usłyszał rozczarowanie w moim głosie. Dwaj tragarze podnoszą pudła i ustawiają je na wózku, wyłączeni z naszej tajnej rozmowy. – Miło było pana poznać. – Zmierzam do drzwi. Jestem już prawie przy nich, kiedy Davidson znów się odzywa. – A tak przy okazji. Nie chciałbym, żeby marnował pan swój czas. Tego wieczora miałem wystąpienie. Przed grupą prawników w Orange County. – Mówi o dniu, w którym zamordowano Suade. – Wyszedłem z sądu wczesnym popołudniem, chcąc uniknąć korków i miałem pasażera. Zastępcę prokuratora okręgowego. – Wypowiadając te słowa, wygina brwi w łuk. – Stan Chased. Może pan go zapytać. – Jestem pewien, że nie ma takiej potrzeby. Davidson powiedział mi to, co chciałem wiedzieć. Był wściekły na Suade, ma wybuchowy charakter, potężny motyw, a także – jak się zdaje – żelazne alibi. Rozdział osiemnasty W Ameryce sale rozpraw są urządzone w taki sposób, żeby oskarżeni czuli się w nich jak meble. Stanowisko prokuratorskie znajduje się tuż przy ławie przysięgłych, prokurator może wiec posyłać ławnikom różne znaki bez obawy, że zwichnie sobie szyję. Harry, ja i Jonah siedzimy przy stole obrony w odległości dziesięciu metrów, wyraźnie na drugim końcu sali. Między dwoma grupami prawników stoi mównica – wielkości człowieka i dwa razy szersza. Ustawiona między współzawodniczącymi zespołami prawników, stoi bezpośrednio przed ławą sędziego, więc nawet gdyby Jonah chciał nawiązać kontakt wzrokowy z jurorami, nie mógłby tego zrobić. To jak najgorsze miejsca na stadionie, tyle że tutaj, jak twierdzi Harry, nie można nawet popatrzeć na przechodzącą spódniczkę. Być może Jonah jest sądzony przez równych sobie, ale w takiej scenerii to samo mogłoby powiedzieć krzesło, na którym siedzi. Dwunastu ławników zasiadło już na swoich miejscach z pięcioma jurorami rezerwowymi. Szósty zwolnił się dwa dni po mowach wstępnych z powodów zdrowotnych. Mamy dziewięć kobiet i trzech mężczyzn. Dwoje pracuje w firmie telefonicznej, niewspółmiernie reprezentowanej prawie w każdym składzie ławy przysięgłych, z którym miałem do czynienia. Czy chodzi o prestiż społeczny, czy większe wynagrodzenie za pracę w sądzie, tego jeszcze nie rozgryzłem. Wśród ławników są ludzie starsi. Może to być plus dla nas. Prokuratorowi nie uda się ominąć sprawy Amandy, wnuczki Jonaha i roli, jaką odegrała w jej zniknięciu Suade. To klucz do ich teorii motywu morderstwa. Z drugiej strony za stanowiskiem prokuratorskim, tuż za barierką, siedzi wdowiec Harold Morgan, mąż Suade. Jest wysoki, szczupły, elegancki, ma siwe włosy z przedziałkiem z lewej strony i muszkę. Wygląda jak członek Ivy League, ale gdy tak siedzi w morzu reporterów ma potencjał wybuchowy kordytu. Widziałem go na zewnątrz w holu. Przed kamerami spokojnie zapewniał, że pragnie tylko sprawiedliwości. Zapytany, czy w razie uznania Jonaha za winnego, zalecałby karę śmierci, Morgan spojrzał na reportera i powiedział, że poczeka z odpowiedzią na to pytanie do czasu, gdy zobaczy dowody. Mary Hale siedzi jeden rząd za nami, blisko barierki po naszej stronie, więc Jonah może czasem odwrócić się i zamienić z nią parę słów. Mary martwi się o jego stan zdrowia męża. W ostatnim tygodniu ciśnienie podskoczyło mu gwałtownie kilka razy. Lekarz odwiedza go teraz prawie codziennie, kontrolując ciśnienie i wydawanie leków. Choć Jonah jest przygnębiony, mamy jedną mocną kartę, dzięki której możemy zyskać sobie przychylność ławy przysięgłych. Jest nią pogodne usposobienie Jonaha. Lubi uśmiechać się do świata, do wszystkich ławników, do starszych pań, do kasjerki z sieci Vons, do handlarza samochodami i nauczycielki z South Bay, a także do faceta, który prowadzi księgowość dla dużego prywatnego przedszkola w La Mesa. Niektórzy nawet odwzajemniają jego uśmiech. Ten ostatni, księgowy z La Mesa, to prawdziwe utrapienie. Ryan zaciekle walczył, żeby utrzymać go na liście ławników, a kiedy pojawiła się jego kandydatura, my wykorzystaliśmy już wszystkie przysługujące obronie wnioski o wyłączenie i strzelaliśmy ślepakami. Ludzie z księgą rachunkową w głowie mogą być problemem, kiedy przychodzi do oceny dowodów. Lubią, żeby wszystko ładnie się sumowało pod każdą kolumną. Niestety fakty w procesie karnym, jak większość prawdziwych tajemnic życia, rzadko tak ładnie się układają. W zetknięciu z chaosem drobiazgowe umysły usiłują narzucić swój własny porządek, zastępują wątpliwości przypuszczeniami opartymi na rachunku prawdopodobieństwa. Naukowcy, inżynierowie i matematycy stwarzają największe niebezpieczeństwo dla obrony. Z każdym problemem muszą sobie poradzić, czasem naginając po drodze przepisy. I właśnie z taką postawą Ruben Ryan wiąże nadzieje. Jego argumentacja oparta jest na poszlakach. Taka argumentacja większość oskarżonych pakuje w więzienny pasiak i wypełnia cele śmierci w Quentin. Dzisiaj Ryan zajmuje się kwestią śmierci. Medyk sądowy, mały człowieczek o oczach jak paciorki za okrągłymi rogowymi oprawkami grubych jak szkła teleskopu okularów. Nazywa się Howard Morris. Wyjaśnia nam, jak doszło do śmierci Suade, starając się, żeby ława przysięgłych zrozumiała, że Suade nie zmarła ze starości. – Pan przeprowadził obdukcję zwłok? – pyta Ryan. Zwraca się do niego z podium. – Tak. – Może nam pan powiedzieć, jaka była przyczyna śmierci? – Dwie rany postrzałowe, z których jedna była śmiertelna, Śmiertelny nabój dostał się do ciała przez klatkę piersiową z lewej strony. Mniej więcej tutaj. – Morris pokazuje palcem miejsce tuż pod lewą kieszenią koszuli, rozchylając marynarkę, żeby ławnicy mogli zobaczyć. – Przeszedł przez mięśnie międzyżebrowe, minął żebra, przebił lewe płuco i przeciął aortę. – I to spowodowało śmierć? Przecięcie aorty? – Tak. Szacuję, że zmarła w ciągu trzydziestu sekund, na pewno w niespełna minutę od zadania tej rany. – Druga kula. Twierdzi pan, że rana od tego naboju nie była śmiertelna? – Zgadza się. Nabój przeszedł przez ścianę klatki piersiowej z prawej strony pod kątem ostrym, doprowadził do pęknięcia dwóch żeber, wyszedł z klatki piersiowej i wbił się w prawe ramię w okolicach łokcia. – Ale te obrażenia nie były śmiertelne? – Przy zastosowaniu odpowiedniej terapii nie. – Te kulę też pan odzyskał? – Tak. – Była taka sama jak pierwsza, jeśli idzie o typ i kaliber? – Owszem. Nabój pistoletowy kaliber dziewięć milimetrów. – Ma pan jakąś teorię co do odległości, z jakiej pociski zostały wystrzelone, zanim utkwiły w ciele ofiary? Morris zastanawia się przez chwilę, robi zamyśloną minę i odpowiada. – Z bliskiej odległości. – Były to rany kontaktowe? Wiem pan, co oznacza ten termin? – pyta Ryan. – Proszę wyjaśnić ławnikom. – Rana kontaktowa powstaje wówczas, kiedy lufa broni przywiera do ciała w chwili oddania strzału. – Czy któraś z tych ran była raną kontaktową? – Wydaje mi się, że nie. Jeśli tak, to niekompletnie. – Co pan rozumie przez”niekompletnie”. – To znaczy, że lufa nie przywierała całkowicie do ciała ofiary. Tak jak przy ranie ścisłego kontaktu. – Jak pan doszedł do takiego wniosku? – W przypadku rany ścisłego lub bezpośredniego kontaktu, do rany razem z nabojem dostałaby się sadza, drobiny metalu, odparowany metal z naboju i łuski, może też resztki spłonki i drobiny prochu. – A czy tego typu ślady znaleziono w którejś z ran odniesionych przez panią Suade? – Nie wykryłem żadnych. – Więc uważa pan, że lufa zabójczej broni nie przywierała bezpośrednio do ciała ofiary? – Taki wniosek bym wyciągnął – odpowiada Morris. Ryan analizuje przez chwilę jego odpowiedź, zastanawia się i zerka na sufit. – Przedstawię panu hipotezę – mówi. – Przypuśćmy, że napastnik siedział w fotelu kierowcy średniego pojazdu, a ofiara siedziała w fotelu pasażera w tym samym wozie. W odległości, powiedzmy, około pół metra, może trochę więcej. I przypuśćmy, że napastnik wystrzelił dwa razy z tej odległości do ofiary. Czy rany odniesione w takiej sytuacji odpowiadałyby podanym przez pana faktom? – Tak sądzę. Tak – mówi Morris. Jest jasne, dokąd zmierza Ryan: morderstwo z zimną krwią, wszelkie oznaki egzekucji, tyle że naboje nie przebiły potylicy ofiary. Zbiera papiery i schodzi z podium. – Skończyłem, Wysoki Sądzie. Wstaję, zabieram żółty notatnik i plik spiętych papierów. – Doktorze, powiedział pan, że w ustaleniu, czy zadano podczas strzelaniny ranę kontaktową, bierze pan pod uwagę dwa czynniki. Drobiny w ranie są jednym z nich? – Zgadza się. – I twierdzi pan, że żadnych nie znalazł? – Owszem. – Czy zbadał pan ubranie ofiary? Morris kiwa głową. – To znaczy, że tak? – Tak. – Czy znalazł pan tatuaż na ubraniu ofiary? Wie pan, co to jest? Morris dobrze się trzyma. Odpowiada bez żadnego wahania. – Tak. – Może pan wyjaśnić ławie przysięgłych, czym jest tatuaż? – Generalnie są to uszkodzenia, czerwono-brązowe lub pomarańczowo-czerwone wokół wlotu rany. – To znaczy, kiedy są umiejscowione na skórze ofiary, mam rację? – Tak. – Ale mogą też być zamaskowane przez grube ubranie, jeśli ofiara ma je na sobie? Chodzi mi o to: czy nie jest faktem, że w takiej sytuacji tatuaż może pojawić się na ubraniu, nie na skórze? – Spotkałem się z tym. – Czy w tym przypadku znalazł pan tatuaż na ubraniu ofiary? – Lekki – odpowiada. – Ale może on wystąpić przy strzale z odległości od czterdziestu pięciu do sześćdziesięciu centymetrów. – Nie o to pytam. Pytam pana, czy znalazł pan ślad tatuażu po gorących cząstkach prochu i ulatniającego się gazu przy wlocie rany na ubraniu ofiary? – Owszem – odpowiada. – Dziękuję. To by oznaczało, że lufa broni, z której wystrzelono dwa razy, znajdowała się wystarczająco blisko, żeby zostawić ślady po gorących drobinach prochu. Zgadza się? – Jak powiedziałem, od czterdziestu pięciu do sześćdziesięciu centymetrów – powtarza Morris. – Twierdzi pan, że lufa broni podczas strzału była aż tak daleko? – Mogła być – odpowiada Morris. Patrzy teraz na Ryana. – Mówimy tu o kalibrze.38, tak panie doktorze? A może mamy do czynienia z mniejszym nabojem? Z mniejszą ilością prochu w łusce? – Nie wiem. – Czyż nie jest faktem, panie doktorze, że omawiane naboje nie były zwykłymi nabojami 9 mm, tylko kalibru.380, zwanymi inaczej nabojami 9 mm krótkimi albo krótkimi dziewiątkami? – Miały średnicę dziewięciu milimetrów – odpowiada. Morris usiłuje wyjaśnić, że nie oszukał ławników, tylko troszeczkę wprowadził ich w błąd. – Wie pan, co to jest nabój krótki? – Tak. – I zna pan różnicę między tym typem naboju, a nabojem 9 mm Luger? – Jest krótszy? – Morris mówi to z rosnącą intonacją w słowie”krótszy”, jakby zadawał pytanie. Po chwili uśmiecha się w stronę ławy przysięgłych. Parę osób odwzajemnia się tym samym. – Doktorze, czy podczas oględzin nie waży się kul wydobytych z ciała, żeby określić ich ciężar? – Tak. – I zważył je pan? – Tak. – Pamięta pan ciężar omawianych nabojów? – Musiałbym zajrzeć do sprawozdania. – Mogę podejść do świadka? – pytam sędziego Peltro. Sędzia kiwa głową. Mam w ręku spięty plik papierów. Pokazuję je Morrisowi. – Strona piąta sprawozdania z sekcji zwłok – ogłaszam wszem i wobec. Ryan wertuje kartki. – Wygląda na to, że jedna ważyła 6 gramów, a druga była pęknięta. Trafiła w kość – mówi. – Ważyła tylko 5.3 gramów z odłamkami. – Skoncentrujmy się przez moment na kuli ważącej 6 gramów. – Odwracam się, wracam do podium. – Jest to przeciętny ciężar naboju 9 mm? – Wysoki Sądzie, pytanie wykracza poza rozmiar i kaliber naboju – protestuje Ryan. – Jeśli świadek wie, niech odpowie – mówi Peltro. – Nie jestem pewien – waha się Morris. Szuka wyjścia z sytuacji, wykorzystując wypowiedź sędziego. – Doktorze, czy nie jest prawdą, że zwykle ciężar zakupionego w sklepie naboju 9 mm wynosi 7.5 gramów? – Chyba tak. – A jednak obydwie te kule mają dużo mniejszy ciężar. Nic nie mówi, tylko kiwa głową. – Zna pan ciężar naboju kaliber.380 lub krótkiego 9 mm? Robi skupioną minę, jego twarz na kilkanaście sposobów wyraża kapitulację, w końcu podaje odpowiedź na poczekaniu. – Sześć gramów? – Znowu intonacja jak przy pytaniu, ale jest jasne, że zna odpowiedź. – Zgadza się. Jest więc prawdopodobne, że były to tzw. krótkie dziewiątki? – Niewykluczone – odpowiada. – Ale nadal, jeśli chodzi o kaliber, pozostajemy przy dziewięciu milimetrach. – W tej kwestii nie ustąpi. – Ale w mniejszej łusce, tak? – Prawdopodobnie. – A w łusce mniej prochu? – Owszem. – Zatem pańskie szacunki co do odległości, dodałbym maksymalnej odległości, na poziomie od czterdziestu pięciu do sześćdziesięciu centymetrów nie są właściwe? – Są przybliżone. – Czy maksymalna odległość około trzydziestu centymetrów nie byłaby bardziej prawdopodobna? – Możliwe. Drobne zwycięstwa, zmuszenie świadka do przyznania, że coś jest możliwe, to wszystko, co z niego wycisnę. – I jest to największa dopuszczalna odległość? – Zaczynam zaciskać wokół niego pętlę. – Możliwe. Spoglądam na niego. – Tak – poprawia się. – Czy na kamizelce ofiary nie było przypalenia? Czy nie wskazywałoby to na strzał z dużo mniejszej odległości, niż szacował pan poprzednio? – Jak już powiedziałem, są to dane szacunkowe. – Czy jest możliwe, że ofiara walczyła o omawianą broń? – Co ma pan na myśli? – Panie doktorze, czy na rękach ofiary znaleziono ślady prochu? – Rany obronne – mówi. – Można się tego spodziewać, jeśli podniosła ręce w obronnym geście, kiedy do niej strzelano. Zaczynam przeglądać jego sprawozdanie, a on przygląda mi się zza grubych jak denka butelek szkieł z miejsca świadka. – Panie doktorze, czy zabezpieczył pan ręce ofiary na miejscu przestępstwa? – Nie. – Dlaczego? – Nie uważałem tego za konieczne. – Czy według normalnej procedury w przypadku większości zabójstw nie umieszcza się rąk ofiary w papierowych torbach, związuje je w przegubach, żeby zabezpieczyć dowody śladowe spod paznokci? – Czasami – odpowiada Morris. – Zależy od przestępstwa. – Rozumiem. A w przypadku jakiego przestępstwa zabezpieczyłby pan ręce? Zastanawia się przez chwilę. – Gwałt, którego ofiara zostaje zabita. Pod paznokciami można znaleźć skórę lub włosy. – Kiedy jeszcze? Rozgląda się, szperając w pamięci. – Ugodzenie nożem, gdy mogła mieć miejsce szamotanina. Walka o broń. – Kiedy jeszcze? Kręci głową, nie jest pewien, wyczerpał wszystkie możliwości. – Czy nie jest prawdą, panie doktorze, że procedura wymaga zabezpieczenia rąk ofiary w prawie każdym przypadku zabójstwa, żeby zapobiec zanieczyszczeniu? – Niektórzy tak robią – mówi. – Kwestia osobistej oceny. – I w tym przypadku ocenił pan, że zabezpieczenie rąk nie jest konieczne? Kiwa głową. – Mimo to w pańskim sprawozdaniu jest mowa o śladach prochu na rękach ofiary? – Jak już powiedziałem, dowód ruchów obronnych z jej strony – odpowiada Morris. – Z wierzchniej strony prawej ręki? Mam go. – Czy ofiara w geście obronnym zwykle wyciąga rękę wewnętrzną częścią dłoni odwróconą do twarzy? – Możliwe, jeśli nie miała czasu. Uderzam jego sprawozdaniem o podium. – Czy nie jest faktem, panie doktorze, że ślady prochu znalezione na prawej ręce ofiary świadczą o tym, że trzymała broń? Że znaleziono też ślady prochu na lewej ręce i że obie ręce spoczywały na broni, kiedy z niej wystrzelono? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Nie ma dowodów, że ofiara sama się zastrzeliła. – Ryan zrywa się na nogi. – Tego nie powiedziałem. Ryan zasiał ziarno. Teraz chcę to wykorzystać. – Ale skoro pan prokurator o tym wspomniał, w tej sprawie dowody mogą wskazywać na samobójstwo w równym stopniu co morderstwo. – Sprzeciw. – Ryan wali teraz ręką w stół. – Ława przysięgłych nie weźmie pod uwagę ostatniego komentarza – mówi Peltro. – Panie Madriani, żeby to mi było ostatni raz. – Tak jest, Wysoki Sądzie. – Proszę, żeby wykreślono ostatnie pytanie – mówi Ryan. – Jak ono brzmiało? – Zapytałem świadka, czy ślady prochu znalezione na rękach ofiary świadczą o tym, że trzymała broń. – A ja wnoszę sprzeciw – mówi Ryan. – To pytanie zawiera sugestię nie popartą dowodami. – Jaką sugestię? – pytam. Zerka na mnie. Nie chce odpowiedzieć przed ławą przysięgłych, żeby nie pogrążyć się jeszcze bardziej. Wie, że zamierzam wspomnieć o pistoleciku Suade. Peltro przywołuje nas do siebie i zarządza przerwę dla ławników. Opuszczają salę, a korowód zamyka jeden z urzędników sądowych. – O co chodzi? – Peltro patrzy ze swojego miejsca na Ryana. Nie ma pojęcia, do czego zmierzam, ponieważ odłożyliśmy mowę wstępną do rozpoczęcia naszego postępowania. Musiałem to zrobić, żeby nie wymieniać Ontaveroza w nadziei, że znajdę dowody łączące go ze sprawą. – Usiłuje zmusić mojego świadka, żeby włożył broń do rąk ofiary. Nie ma dowodów, że się zastrzeliła – mówi Ryan. Dwaj reporterzy z pierwszego rzędu zaczynają przesuwać się do przodu i pochylać nad barierką, żeby zorientować się, o czym rozmawiamy. Peltro zauważa ich i wskazuje palcem wyjście. – Może zechcą państwo napić się kawy na zewnątrz? – I pozwolić, żeby motłoch zajął im miejsca? Siadają z powrotem. Peltro spogląda na mnie. – Są dowody – mówię – że broń należała do ofiary. Pistolet kaliber.380. Na tę wieść jego brwi wędrują do góry. Zerka na Ryana. – Nie ma absolutnie żadnych dowodów, że miała broń w miejscu zdarzenia – mówi Ryan. – I nie ma dowodów, że jej nie miała – stwierdzam. – Nie znaleźliście broni – przypominam mu. – Twierdzi pan, że jej broń jest narzędziem zbrodni? – pyta mnie Peltro. – Uważamy, że jest taka możliwość, Wysoki Sądzie. – Kwestionuje pan posiadanie przez nią broni? – Zwraca się teraz do Ryana. – Nie, Wysoki Sądzie. – Znaleźliście broń? Tę, która należała do niej? Ryan kręci głową. Tyle sędziemu wystarczy. Odchyla się w fotelu. – Pozwolę na zadanie tego pytania – mówi i odsyła nas od siebie. Ławnicy zostają wezwani znowu na salę. Nabiegają się w tę i z powrotem częściej niżby sobie tego życzyli. Zamiast aerobiku. – Doktorze Morris. Jeszcze raz pytam. Czy nie jest faktem, że ślady prochu znalezione na rękach ofiary świadczą o tym, że trzymała broń? – Jest to możliwe – odpowiada. – Nie możemy mieć całkowitej pewności. – Doskonale. Skoncentrujmy się więc na prawej ręce. Znane jest panu pojęcie podmuchu przy oddaniu strzału z broni palnej? – Tak mi się wydaje. – Jak pan rozumie to pojęcie? – Kiedy ktoś trzyma broń i strzela z niej, drobiny prochu przelatują do tyłu i osiadają na ręku strzelającego. – I gdzie osiadają? Na wewnętrznej stronie dłoni? – Nie. – Ponieważ dłoń jest zaciśnięta na broni, tak? – Tak. – Więc gdzie można znaleźć drobiny, panie doktorze? – Na zewnętrznej części dłoni – odpowiada. Dotyka prawej dłoni między palcem wskazującym i kciukiem i przesuwa palcem w stronę nadgarstka. – I gdzie znaleziono drobiny prochu na prawej ręce ofiary? Czy nie dokładnie w tej okolicy? – Częściowo – odpowiada. – Dziękuję panu, doktorze. Rozdział dziewiętnasty Wieczorem, kiedy wracamy z Harrym z sądu, czeka już na nas Murphy. Siedzi na schodkach do naszej kancelarii. Ja niosę teczkę pełną papierów, a za mną Harry toczy składany wózek, jaki używa się do transportu bagaży na lotnisku. Wiezie dwie duże teczki pełne dokumentów, a na nich otwarte kartonowe pudło – dokumenty dowodowe w sprawie i materiały, które możemy wykorzystać do przesłuchania ekspertów prokuratury. – Dlaczego do diabła nie odpowiadasz na wiadomości? – skarży się Murphy. – Od dwóch dni usiłuję cię złapać. – Podnosi się, gdy mijamy restaurację”Miguel’s”, z której dobiegają nas gorące rytmy salsy z szafy grającej. – Znalazłeś Boba i Jacka? – pytam go. – Nie, ale też się ucieszysz. Zlokalizowałem Jasona Crowa. Dawnego faceta Jessiki. – To ten bagażowy z lotniska. Dwadzieścia minut później siedzę w fotelu pasażera, a Murphy pędzi swym sfatygowanym chevy blazerem przez Gaslight District i dalej, przez Golden Hill. W przeciwieństwie do nazwy okolica nie ma nic wspólnego z bogactwem. Osiedle usytuowane jest nad centrum, na południe od Balboa Park w sąsiedztwie starzejących się fabryk przemysłu lekkiego. Są tu głównie stare domy podzielone na mieszkania. Murphy skręca w jedną z bocznych ulic na południe od Market, mija dwie przecznice i szuka adresu z kartką w ręce. – Jest – mówi. Zatrzymuje się na chodniku przed dużym dwupiętrowym domem obitym drewnem. Kiedyś mogła to być ulica zamieszkała przez lekarzy, ale te czasy już dawno minęły. Białej oblicówce bardzo przydałaby się warstwa farby. Nad jedną z rynien na dachu wystaje stara antena telewizyjna, relikt jeszcze z lat pięćdziesiątych. Zwisa z niej kawałek poszarpanego drutu, który prawdopodobnie nie przewodził sygnału od trzydziestu lat. W jednym z okien od frontu wyito szybę, a w jej miejsce wstawiono kawałek dykty. Wygląda, jakby tkwił tam od co najmniej dziesięciu lat. Na górze, od frontu i z boku, pali się światło. Wejście oświetlają dwie gołe żarówki. Murphy rozgląda się, sprawdzając coś, co ma zapisane na skrawku papieru. – Tamten mały datsun – mówi – należy do Crowa. Dostałem numer z Wydziału Komunikacji. Kupił go tydzień temu, zapłacił gotówką. Ale sprzedający dopełnił wszystkich formalności. Pewnie bał się, że Crow w coś walnie, a jego wezwą do sądu. W ten sposób zdobyłem jego adres. – Crowowi wpadło chyba trochę forsy – mówię. – Pewnie nie należała do niego – odpowiada Murphy. Wysiadamy. Zamykamy cicho drzwi i wchodzimy po drewnianych stopniach. Murphy sprawdza tabliczki z nazwiskami przy szeregu przycisków na ścianie przy drzwiach. Na jednej z nich widzę nazwisko napisane długopisem na papierze drukowanymi literami – jest trochę czystsza od pozostałych. Murphy odwraca się do mnie, podnosi trzy palce, znajduje odpowiedni guzik i naciska go. Po chwili ponawia próbę. Robi to szybko, jakby wystukiwał tekst na dalekopisie. Gdzieś na górze słyszymy dzwonek. – Czego? – Niezbyt życzliwy ton, głos brzmi jakby dochodził z puszki. Dobiega z głośnika nad drzwiami z okrągłą podziurawioną osłoną. – Jakieś bachory dobrały się do samochodu po drugiej stronie ulicy – mówi Murphy. – Szary datsun. Podobno należy do pana. – O kurwa. A z kim rozmawiam? – Z sąsiadem – odpowiada Murphy. – Już schodzę. Czekamy może jakieś dziesięć sekund, po czym rozlega się dudnienie butów po drewnianych schodach. Rytm kroków wskazuje, że Crow zeskakuje po dwa stopnie. Wyobrażam sobie marynarza na drabinie. Na szybie w drzwiach pojawia się cień. Przekręca zamek, otwiera je zamaszyście, nie dbając o to, kto może za nimi stać. Ale Murphy już się odsunął. Stoi między mną i Crowem, który wchodzi prosto na pięść Murphy’ego, wystrzeloną jak z armaty na wysokości krocza. Rozlega się jęk, dobrą oktawę wyższy od przeciętnej męskiej skali. Crow zgina się w pół i pada na kolana na drewnianym ganku, oburącz zasłaniając swoje skarby, tyle że nieco za późno. – Jezu! Coś się panu stało? – Murphy przypada do niego, chwyta go za ramię i wykręca je za plecami Crowa, obracając palce i nadgarstek, żeby spotęgować bolesny efekt. Przypomina gnoma, małego człowieczka o nieziemskiej mocy. Podnosi Crowa z podłogi. – O cholera. – Twarz Crowa przybrała odcień fioletu, którego nigdy wcześniej nie widziałem na ludzkiej skórze. – Kwestia zastosowania dobrej dźwigni – wyjaśnia Murphy, spoglądając na mnie przez ramię i popychając Crowa w stronę schodów. – Wszystko zależy od tego, co bardziej boli – mówi. Jak na razie jest to nadgarstek, ramię i łokieć Crowa, choć jego jądra też nie są w najlepszej formie. Na zgiętych nogach wlecze się po schodach, potykając się po drodze, z jedną rękę wykręconą tak bardzo, że sięga niemal tyłu jego głowy. Druga schowana jest między nogami. – Co się mówi o bezczynnych rękach? – komentuje Murphy. – Narzędzia diabła. Dwie minuty później jesteśmy w mieszkaniu Crowa. Drzwi są zamknięte, żaluzje zaciągnięte. Mieszkanie wygląda jak szczurze gniazdo. Pleśniejący kawałek hamburgera leży w foliowym opakowaniu na stoliku do kart. Doliczyłem się na nim co najmniej sześciu otwartych puszek po piwie, dwie przewrócone. Na podłodze jest ich więcej. Za łóżko służy mu rozkładana kanapa, bez pościeli, przykryta tylko kocem, którego nie prano chyba od dnia zakupu. Na podłodze leżą porozrzucane magazyny ze zdjęciami nagich kobiet na okładkach – większość w lubieżnych pozycjach z odpowiednio wyeksponowanymi strategicznymi częściami ciała. W rogu stoi stare krzesło. Murphy siada na nim. – O cholera. – Wyrażenie to staje się mantrą Crowa. Leży skulony na rozłożonej kanapie, przyciskając jedną rękę do krocza – upewnia się, czy wszystko jest na swoim miejscu – a drugą usiłuje zgiąć w łokciu. Na jego twarz wraca część ubarwienia, które widziałem, gdy klęczał na ganku przed drzwiami. – Co jest, KURWA? – Chyba uderzyłeś się o drzwi – odpowiada Murphy. – Musisz uważać na te klamki. – Mój samochód. – Crow jakby bredził, przypominając sobie ostatnią usłyszaną rzecz. – Nie martw się – mówi Murphy. – Odpędziliśmy ich. Nazywasz się Jason Crow? – A kto pyta? – Ten sam Jason Crow, który był w związku z Jessiką Hale? – Au. – Za bardzo go boli, żeby mógł odpowiedzieć. – Czy to znaczy”tak”? – Murphy wstaje i podchodzi do sofy. – Taaak. Murphy kiwa głową w moją stronę, jakby przekazywał mi świadka. Po chwili przenosi całe swoje metr sześćdziesiąt wzrostu do okna i wygląda przez szparę w żaluzjach na ulicę. – Widziałeś ją ostatnio? – pytam Crowa. – Kogo? – Jessikę Hale. – Nie. Po co wam to? – Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? – Nie wiem. Dawno. – Spróbuj sobie przypomnieć. – Może ja mu pomogę – proponuje Murphy. – Jakieś dwa lata temu. Zanim mnie zgarnęli. – Do więzienia? – pytam. Kiwa głową. Zapewne kłamie. – Suka wystawiła mnie do wiatru. Dała glinom część towaru. – Narkotyki. – Nie, towar, który zwinęliśmy. – Mówi o skradzionych rzeczach z włamań, przez które trafił za kratki. – Wsypała mnie, kiedy ją złapali. – Przewraca się powoli na łóżku, próbując wyprostować najpierw jedną, potem drugą nogę. – Nie podnoś się – mówi Murphy. – Tylko bez żadnych sztuczek. – Znasz Estebana Ontaveroza? – pytam. Crow spogląda na mnie głęboko osadzonymi oczami jak paciorki. Z brody wyrasta mu kilka krętych włosków: porządnego zarostu z tego nie będzie. Włosy na głowie wyglądają, jakby strzyżono je rzeźnickim nożem. – Znasz go? Kiwa głową. – Czego od niego chcecie? – Podobno Jessica kiedyś z nim była. – Znali się. – Kiedy po raz ostatni widziałeś Ontaveroza? Robi zamyśloną minę. – W Meksyku – mówi. – Nie wiem, jakieś trzy lata temu. – Był wtedy z Jessiką? – Tak. Mieszkali razem. Pod La Paz. W górach. Sama mi powiedziała. Nigdy tam nie byłem. Często przepływali zatokę, spędzali razem trochę czasu w Mazatlan. Jeździli na tych pieprzonych nartach. I trochę brali. Załatwiali interesy. – Koka? Kiwa głową. – Przewoziła ją dla niego, potem brała działkę. – Pieniędzy? Kręci głową. – Płacił jej narkotykami. Nigdy nie miała nawet centa w kieszeni. Musiał dawać jej bilety na powrót. Przylatywała, przywoziła towar w walizkach. Tak mi w każdym razie mówiła. – Nigdy nie widziałeś towaru? Robi minę. – Raz, może dwa razy – przyznaje. – Ale widziałeś Ontaveroza i Jessikę razem? Kiwa głową. – Jasne. – Znasz jakiś powód, dla którego Ontaveroz życzyłby sobie śmierci Jessici? Jego wzrok pada na mnie, potem na Murphy’ego i znów na mnie, wszystko w czasie jednego uderzenia serca. – Jessica nie żyje? – Wiesz, dlaczego Ontaveroz chciałby ją zabić? Dlaczego jej szuka? – Słyszałem co nieco – mówi. – Ale nie wiem. – Co słyszałeś? – Że zabrała trochę forsy. Ale może to tylko plotki. – Od kogo o tym słyszałeś? – Od takiego jednego. Siedzieliśmy razem w Folsom. Znał ją. Powiedział mi, że poznał ją w Meksyku. Ale nie wiem, czy gadał prawdę. – Jak się nazywa? – Eddie. Eddie jakoś tam. – Ciągle siedzi? – Chyba że wypuszczają skazanych na dożywocie – odpowiada. – Ciągle siedzi. – Nie pamiętasz jego nazwiska? Zastanawia się przez chwilę, a potem kręci głową. – Musiałbym dłużej pomyśleć, może mi się przypomni. – Jak sobie przypomnisz, to zapisz. Kiwa głową. – Pracowałeś kiedyś dla Ontaveroza? – Ja? Nie. Mowy nie ma. Nigdy nie zajmowałem się narkotykami – mówi. Zupełnie jakby nie pozwalało na to jego wysokie morale. – Pozwalał, ci się przy nim kręcić? – Czasami. Robiłem dla niego różne rzeczy. Ale nie narkotyki. – Co na przykład? – No wiesz. – Nie, nie wiem. – Sprzedawałem mu różne rzeczy. Tanio. – Zerka na Murphy’ego, zastanawiając się, w jaki sposób dał mu radę ten beznogi byk. Nie chce znowu się przekonać. – Jakie rzeczy? – Dobre. Telewizory, kamery, sprzęt Sony. Duże ekrany. Lubił je. – A ty oczywiście znajdowałeś je w domach różnych ludzi? Kiwa głową. – Jak długo znałeś Jessikę? – Kilka lat. Poznaliśmy się na Florydzie. Pracowała w klubie. – Czy Jessica oszukała kiedykolwiek Ontaveroza? Wydała go, na przykład FBI? – Nic o tym nie wiem. – Masuje obolały łokieć drugą ręką. Zgięte w kolanach nogi nadal opierają się o łóżko,. – Wiem tylko, że Ontaveroz miał jej więcej do zaoferowania. Unoszę brwi pytająco. – Jessica wąchała dużo koki – mówi Crow. – Miała zawsze pochyloną twarz i ze słomką w nosie zaglądała, co wąchają inni. Ten Meksykanin miał więcej”śniegu” niż w pieprzonej lawinie. Powiedziała, że będąc z nim czuje się jak w samym środku śnieżycy. Brała kiedy tylko miała ochotę. Widywaliśmy się raz na jakiś czas, ale gdy poznała Ontaveroza i posmakowała jego towaru, straciła głowę. – Ale widziałeś się z nią, kiedy przyjeżdżała na północ? Kiedy przywoziła narkotyki? Oczy zamieniły mu się w wąskie szparki. – Nie wiem – mówi. – Jak mówiłem, potem widziałem ją raz, może dwa razy. Ale nie wiem, w czym siedziała. – Najwyraźniej siedziała w domach różnych ludzi razem z tobą – mówię. – Ach tamto. To były tylko takie fuchy. – Dla niej czy dla ciebie? – Dla niej. Jessice czasem odbijało. Zwłaszcza kiedy była na haju. Lubiła niebezpieczeństwo, ryzyko. Dla niej to była po prostu zabawa. Wiecie, o czym mówię? – Wyjaśnij nam. – Lubiła obrabiać niektóre miejsca – mówi. – Wiecie, całe to gówno z łażeniem po dachach. Ciemne ubranie i noże. Włamywaliśmy się w nocy, kiedy ludzie byli w domu. Najkrótsza droga, żeby zarobić kulkę. Myślą, że to jakiś meksykański ciul, który chce ich pozabijać w łóżku. – A to tylko ty i jakaś narkomanka z rzeźnickimi nożami. – Tak. Chciała zakradać się po ciemku, kiedy właściciel chrapie w poduchę. Takie rzeczy ją rajcowały. – Brała część towaru? Spogląda na mnie, jakby nie był pewien, o czym mówię. – Chodzi mi o skradzione rzeczy. – Jasne. Część. Głównie to, co trudno było upłynnić. Ubrania, komputery. Lubiła te erotyczne gówna. Dać jej bikini z cekinami, a można pomyśleć, że trafiła do raju. Potem wygłupia się przez godzinę. – Słyszałem, że niektóre z tych rzeczy miały dużą wartość – mówię. – Gliny zawsze przesadzają. Żeby wsadzić cię do pierdla na zawsze i wkurwić sędziego. To były buble. – Potem trafiłeś do więzienia za włamania? Przytakuje. – A ona za narkotyki? – Tak. – I od tamtej pory nie widzieliście się? – Mówiłem już. Nie. – I nie widziałeś Ontaveroza? – Czemu ciągle pytacie o to samo? – Chcemy mieć pewność, że nic ci się nie pomyliło – wyjaśniam. Spoglądam na Murphy’ego i kiwam głową. Sięga do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyciąga złożony kawałek papieru, podchodzi do Crowa i klepie nim go w ramię. – Masz tu wezwanie – mówi Murphy. – Jakie wezwanie? – Crow odsuwa się od złożonej kartki, nie chce jej dotknąć. – Masz stawić się w sądzie. Pojutrze – oznajmiam. – O dziewiątej rano. Adres masz na wezwaniu. – Po co? – Po prostu przyjdź – mówię. – Jeśli tego nie zrobisz, utniemy sobie pogawędkę z twoim kuratorem. Stawiennictwo obowiązkowe. Jeśli się nie pojawisz, wezmą cię za dupę i wpakują do pierdla. Zrozumiano? Przytakuje. – Nie przychodząc – dodaję – naruszysz warunki zwolnienia. I wierz mi, już ja się o wszystko postaram. Murphy rzuca mu wizytówkę. – W razie jakichś problemów, dzwoń pod ten numer. Crow podnosi ją, ogląda, po czym kieruje wzrok na mnie. – A ty kim jesteś? – Nie musisz tego wiedzieć. Masz przychodzić do sądu codziennie, o dziewiątej, aż zostaniesz wezwany do złożenia zeznań. Zrozumiano? – Nic nie wiem o narkotykach – mówi. – Zrozumiano? – Tak. – Paciorkowate oczy wyrażają gniew, ale też strach. Być może zeznanie Crowa nie będzie wiele warte, jest przecież notowanym przestępcą. Ryan może go schrupać na lunch. Ale może mi pomóc połączyć Jessikę i Ontaveroza – pierwsze ogniwo łańcucha, dzięki któremu będę mógł wpleść Meksykanina do mojego postępowania dowodowego. Rozdział dwudziesty Przy przedstawianiu faktów medycznych, które miały udowodnić, że Suade została zamordowana, Ryan mocno się sparzył. Teraz zwrócił uwagę na bardziej solidne podstawy: dowody, które powiążą Jonaha z zabójstwem. Prokuratura dokonała przegrupowania i wyciągnęła wnioski: należy dbać o prostotę i bezpośredniość. – Proszę o podanie imienia i nazwiska do protokołu – zaczyna Ryan. – John Brower. – Czym się pan zajmuje zawodowo, panie Brower? – Jestem funkcjonariuszem śledczym numer trzy w Departamencie ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom w San Diego. – Mógłby pan opisać swoje obowiązki na tym stanowisku? – Nadzoruję dochodzenia, przynajmniej tak było do niedawna. – Wypowiadając te słowa, patrzy na mnie. – Teraz raczej pracuję w terenie. Badam sprawy związane z przestępstwami, których ofiarami padają dzieci. Pobicia, przypadki śmierci. Odpowiadamy na skargi związane z wykorzystywaniem dzieci i ich zaniedbywaniem. – Więc jest pan zaprzysiężonym oficerem organów ścigania z uprawnieniami do dokonywania aresztowań? – Zgadza się. – Brower wypina nieco klatkę piersiową i spogląda w stronę ławy przysięgłych. – Oficerze Brower… – Mam tytuł inspektora. – Przepraszam. Inspektorze Brower, chciałbym, żeby sięgnął pan pamięcią do końca czerwca, około dwudziestego czwartego. Czy w tym czasie miał pan okazję gościć w kancelarii Paula Madrianiego, adwokata w tej sprawie? – Sprzeciw. – Zrywam się z miejsca. – Cokolwiek ten świadek słyszał lub widział w mojej kancelarii, kiedy konsultowałem się z moim klientem, jest poufne. – Niezupełnie – mówi Ryan. – Pan Madriani zaprosił świadka do swojej kancelarii. Ani obrona, ani pan Hale nie sprzeciwiali się obecności pana Browera. Chcieli wręcz, żeby przyszedł. – Dosyć – mówi Peltro. – Ani słowa więcej. – Sędzia kręci głową wściekły na Ryana, że wdaje się w szczegóły, zanim jeszcze on sam ustali, czy ławnicy powinni tego słuchać. Wzywa nas do siebie. Odbywamy krótką naradę, szepcząc na boku w miejscu najbardziej oddalonym od ławy przysięgłych. W końcu sędzia podnosi głowę i obraca się w fotelu w stronę ławników. – Przepraszam państwa na chwilę – mówi. – Proponuję przerwę na kawę. Siedzieli na swoich miejscach w sumie godzinę i teraz idą na kawę. Druga przerwa tego dnia spowodowana naradami sędziego z prawnikami. Zanim zapadnie werdykt, wszyscy dostaną drgawek od kofeiny, a palacze będą chodzić po ścianach od głodu nikotynowego. Strażnik wyprasza wszystkich na zewnątrz. Drzwi do pomieszczenia dla ławników zamykają się. – O co teraz chodzi? – To co mówi pan Ryan nie jest prawdą. Nie zaprosiłem pana Browera do kancelarii. Poprosiłem tylko jego szefową, żeby wzięła udział w spotkaniu, ponieważ jej organizacja zajmuje się ochroną dzieci. Przyprowadziła go ze sobą. – Powiedziała nam, że prosił pan o śledczego. Nie odpowiadam. Nie pozwalam Ryanowi na przesłuchiwanie mnie. – Przedstawię dowód – mówi Ryan – jeśli sąd pozwoli świadkowiwytłumaczyć, w jaki sposób znalazł się w kancelarii pana Madrianiego. – Jakieś obiekcje? – Peltro patrzy na mnie. – Moim zdaniem to nieistotne, w jaki sposób się tam pojawił. – Jeśli rozmawiał pan ze swoim klientem w jego obecności, zrezygnował pan z prawa do poufności – mówi sędzia. Daje Ryanowi znak głową. – Proszę zadać świadkowi swoje pytanie. Ryan jest wniebowzięty. – Inspektorze Brower, czy rozmawiał pan bezpośrednio z panem Madrianim przed przybyciem do jego kancelarii dwudziestego czwartego czerwca? – Nie. O udział w spotkaniu poprosiła mnie moja szefowa. – Czyli kto? – Susan McKay. Jest przewodniczącą Departamentu ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom. – Jest panu wiadomo, czy pani McKay rozmawiała bezpośrednio z panem Madrianim? – Mówiła, że rozmawiała. Podobno chciał, żeby wzięła udział w spotkaniu w jego kancelarii. Wspomniała, że prosił też o śledczego. Poprosiła więc mnie. – Same informacje ze słyszenia – mówię sędziemu. – Może więc powinniśmy wezwać Susan McKay? – proponuje Ryan. Zerka na mnie, jakby trzymał w ręku odbezpieczony pistolet. Bardzo by tego chciał: żeby się wydało, że Susan i ja jesteśmy kochankami, że sprzedała mi informację o pistolecie Suade i wspomagała obronę. Nawet jeśli nie usłyszy o tym wszystkim ława przysięgłych, może uda mu się zatruć umysł sędziemu. – Proszę dalej, panie Ryan. – Więc wziął pan udział w spotkaniu na prośbę pani McKay? – pyta Ryan. – Zgadza się – odpowiada Brower. – I czy poinformowano pana Madrianiego, że jest pan funkcjonariuszem organów ścigania? – Owszem. – Czy oskarżony Jonah Hale był wówczas w kancelarii? – Tak. – I poinformowano go, że jest pan śledczym w departamencie? – Zgadza się. – Więc nie robiono tajemnicy z tego, kim pan jest i czym się pan zajmuje? – Nie. – Czy po dokonaniu prezentacji pan Madriani i pan Hale rozmawiali otwarcie o powodach, dla których zaproszono pana i panią McKay na spotkanie? – Owszem. – Co to były za powody? – Potrzebowali pomocy naszego departamentu w zlokalizowaniu zaginionej wnuczki pana Hale’a. – Zaginionej! – Znowu zrywam się z miejsca. – To dziecko zostało porwane przez Zolandę Suade. – Ławnicy są nieobecni, ale w pierwszych rzędach ołówki wyżłabiają rowy w dziennikarskich notatnikach. – Oskarżony Hale rzeczywiście formułował takie zarzuty – potwierdza Brower. – Ale nie starali się mieć przed panem tajemnic, nie naradzali się na osobności? – pyta Ryan. – Nie. – Nie mam więcej pytań – mówi Ryan. – Chyba że pan Madriani życzy sobie wezwać panią McKay, żeby zeznała, o czym rozmawiali przed spotkaniem. – Wypowiadając te słowa, Ryan patrzy na mnie takim wzrokiem, że zaczynam się zastanawiać, czy Susan nie czeka przypadkiem na korytarzu z wezwaniem w ręku. I to jest nasz problem. Podczas tamtego spotkania w mojej kanclarii, nie było potrzeby nadawania mu poufnego charakteru pomimo nieostrożności i dzikich oskarżeń Jonaha, których nie przewidziałem. Wtedy jeszcze nie popełniono przestępstwa. Suade jeszcze żyła. – Chyba nie potrzebujemy innych świadków – mówi sędzia. – Panie Madriani. Chce pan przesłuchać świadka prokuratury? – Nie, Wysoki Sądzie. – Żadne pytanie nie zmieni już tego, co się stało. Szkody zostały wyrządzone. – Wysoki Sądzie – mówi Ryan – chciałbym przedstawić dowód i poprosić o zgodę na zadanie pytań co do rozmów, które miały miejsce w obecności pana Browera w kancelarii obrony. Peltro spogląda na mnie ze swego miejsca. – Przykro mi, panie Madriani, ale nie widzę podstaw do zachowania tajemnicy w kwestii tych rozmów. Oddalam sprzeciw. – Wysoki Sądzie, proszę o decyzję co do zakresu. Że nie jest to całkowite odebranie przywileju poufności rozmów adwokata z klientem. – Panie Ryan, nie proponuje pan całkowitego odebrania przywileju? Ryan waha się, podnosi brwi, wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć:”Czemu nie?” Ale pytanie pozostaje otwarte, a on nie werbalizuje odpowiedzi. – Więc ja rozwiążę ten problem za pana – mówi Peltro. – Moje postanowienie dotyczy tylko spotkania, na którym obecni byli pan Brower i pani McKay. I niczego więcej. Zrozumiano? – Oczywiście – odpowiada Ryan. Ławnicy wracają na swoje miejsca. – Inspektorze Brower, chciałbym przypomnieć coś ławie przysięgłych. Mówi pan, że razem z Susan McKay brał pan udział w spotkaniu w kancelarii pana Madrianiego dwudziestego czwartego czerwca tego roku? – Zgadza się. – Czy nie tego samego dnia zginęła Zolanda Suade? – Tak. Została zamordowana, z tego co wiem, wczesnym wieczorem. – Sprzeciw. Są to nie udowodnione fakty, których ocena nie leży w zakresie kompetencji i wiedzy tego świadka, chyba że wie coś więcej. Policja nie ustaliła precyzyjnie godziny śmierci, więc Brower próbuje sam uzupełnić tę lukę. – Wykreślić ostatnią część wypowiedzi świadka – mówi Peltro. – Ława przysięgłych łaskawie zlekceważy sugestie co do godziny śmierci i faktu, że było to morderstwo. My mamy to ustalić. Panie Brower. – Peltro skupia uwagę na świadku. Ma ściągnięte brwi jak Bóg w wersji Cecila B. DeMille’a. – Wszyscy tu prosimy pana, żeby uważnie słuchał pan pytań i precyzyjnie na nie odpowiadał. Czy to jasne? – Tak, oczywiście. Przepraszam, Wysoki Sądzie. – Brower ma na sobie grubą sportową kurtkę i zaczyna się pocić. – Czy można w takim razie powiedzieć, że spotkanie odbyło się w tym samym dniu, w którym zmarła ofiara? – Sonduje Ryan. – Tak. Można tak powiedzieć. – Brower szuka aprobaty na twarzy sędziego, ale ten przypomina kamienny posąg. – O której godzinie przybył pan do kancelarii pana Madrianiego? Brower zastanawia się, nie chce drugi raz wdepnąć w błoto. – Prawdopodobnie około jedenastej rano. – I przyjechał pan z panią McKay? – Nie. Przyjechaliśmy osobno. Ja byłem w terenie i dostałem wiadomość na pager. Oddzwoniłem do niej. Podała mi adres i powiedziała, że spotkamy się na miejscu. – Więc pojechała swoim samochodem? – Tak. – O której godzinie dotarła do kancelarii pana Madrianiego? – Jakieś dziesięć minut po mnie. – Czyli około 11.10? – Około – mówi Brower. – I kiedy pan przyjechał, był już tam pan Madriani? – Nie, tylko jego partner. – Proszę zaznaczyć w protokole, że świadek ma na myśli pana Hindsa. Czy kiedy pan przyjechał, Jonah Hale był już w kancelarii? – Nie. – Gdzie się wtedy podziewał pan Madriani? – Powiedziano nam… – Sprzeciw, wiadomość ze słyszenia. – Podtrzymuję. – O której godzinie przybył na spotkanie pan Madriani? – pyta Ryan. – Jakieś, eee – Brower zastanawia się przez chwilę. – Jakieś czterdzieści pięć minut po mnie. – Czyli około 11.45? – Zgadza się. – Czy był z nim w tym czasie Jonah Hale, oskarżony? – Tak. Przybyli razem. – Zatem o 11.45 w kancelarii pana Madrianiego obecni byli: pani McKay, pan Hale, pan Madriani, pan Hinds i pan – Madriani stara się, żeby zabrzmiało to jak spotkanie konspiratorów. – Czy pan Madriani podał powód swojego spóźnienia? – Nie. – Powiedział panu, gdzie był … tego ranka? Brower patrzy teraz na prokuratora, niezupełnie pewien, czego oczekuje od niego Ryan. Czy chce wiedzieć, gdzie byłem tuż przed spotkaniem, czy chodzi mu o coś innego. Ryan nie chce ryzykować, żeby jego świadek popełnił kolejną gafę. – Pozwoli pan – mówi – że inaczej sformułuję pytanie. Czy podczas spotkania pan Madriani przedstawił panu i pozostałym uczestnikom szczegóły innego spotkania, które odbył wcześniej tego dnia? – Ach, o to chodzi – mówi. – Tak. Przedstawił. – Teraz wszystko jasne. – Powiedział, że spotkał się z Zolandą Suade w jej biurze w Imperial Beach. – Tam gdzie znaleziono później ciało ofiary? – Sprzeciw. – Ten fakt powinien być znany świadkowi, Wysoki Sądzie. Później tego dnia pojechał na miejsce zbrodni – mówi Ryan. – Obrona wie o tym. – Ryan zerka na mnie. Uśmiecha się. Wie, że zaraz przyprze mnie do muru. – Jeśli świadek potrafi odpowiedzieć, niech to zrobi – decyduje Peltro. – Tak – mówi Brower. – Powiedział, że był w jej biurze. Tam potem znaleziono jej ciało. – I czy pan Madriani powiedział, po co pojechał zobaczyć się z ofiarą? – Powiedział, że chciał zapytać ją o wnuczkę pana Hale’a. Chciał wiedzieć, co Zolanda Suade wie o zniknięciu dziewczynki. Wnuczki pana Hale’a. – Czy pan Madriani uznał poranne spotkanie z Zolandą Suade za udane? – Nie, raczej za kompletną klapę. – Co pan rozumie przez”kompletną klapę”? – Dała Madrianiemu komunikat prasowy, który zamierzała rozesłać do gazet i stacji telewizyjnych. – Co było napisane w tym komunikacie? – Sprzeciw. – Zrywam się z miejsca. – Dokument mówi sam za siebie. – Zmierzam do motywacji – mówi Ryan. – Zapytam inaczej. Czy podczas spotkania pan Madriani w waszej obecności wspomniał, co było w tym komunikacie? – Owszem. – Co mianowicie? – Ryan wbija swoją szpilę. – Pan Madriani powiedział, że pan Hale został oskarżony o kazirodztwo z córką i o molestowanie wnuczki. – Wkładając te słowa w moje usta, zamiast powiedzieć, co przeczytał w komunikacie, Brower sprawia, że oskarżenia robią większe wrażenie. – I pan Hale słyszał to wszystko? – Tak. – Jak zareagował? – Bardzo się zezłościł. Można powiedzieć, że wpadł w bojowy nastrój – odpowiada Brower. – Czy pan Hale miał okazję spojrzeć na rzeczony komunikat? W pańskiej obecności? – Jasne. Przekazywaliśmy go sobie z rąk do rąk. Wszyscy go widzieli. – Pan Hale powiedział coś? – Chciał wiedzieć, dlaczego prawo nie powstrzyma pani Suade. – Czy ktoś mu to wyjaśnił? – Tak. Pani McKay powiedziała mu, że jej departament badał sprawę kilkakrotnie, ale nigdy nie był w stanie stwierdzić naruszenia prawa. Niczego, za co można by ją aresztować lub ukarać sądownie. – Jak to przyjął oskarżony? – Wyglądało na to, że jeszcze bardziej się zdenerwował. – Powiedział coś jeszcze? – Tak. Powiedział, że skoro prawo nie może poradzić sobie z Zolandą Suade, są na nią inne sposoby. Kiedy Brower wypowiada te słowa, Ryan odwraca się do ławników, żeby upewnić się, czy rozumieją ich wagę i zaznaczyć że jest to punkt kulminacyjny tego zeznania. Gdyby chodziło o Mojżesza na górze, w tej chwili boski palec ryłby przykazania w tablicach. – Czy wyjaśnił, co ma na myśli? – pyta Ryan. – Chciał, żebyśmy my, czyli nasz departament, udali się do pani Suade i zmusili ją do powiedzenia, co się stało z jego wnuczką. – Oskarżony chciał, żebyście użyli siły? – Tak powiedział. – A co wy na to? – Przewodnicząca, pani McKay, powiedziała mu, że to niemożliwe. Że prawo nie zezwala nam na takie działania. – I co na to oskarżony? – Powiedział, że prawo nie działa, czy coś w tym stylu – mówi Brower. – A potem powiedział, że doskonale wie, co ma zrobić. Pojedzie tam i skręci suce kark. Dowie się, gdzie jest dziecko. A jeśli będzie musiał, zabije ją. – Kogo zabije? – Powiedział, że zabije Zolandę Suade. To jego słowa. Dla spotęgowania efektu tej wypowiedzi Ryan przez chwilę nic nie mówi, podchodzi do stołu i grzebie w jednej z papierowych toreb z dowodami. Chce teraz, żeby Brower rozpoznał cygaro, którym tego dnia w mojej kancelarii poczęstował go Jonah. – Czy ktoś próbował powstrzymać pana przed przekazaniem tego dowodu? – pyta Ryan. – Sprzeciw. – Na jakiej podstawie? – pyta Peltro. – Brak związku ze sprawą – mówię. – Nie było oskarżenia o manipulowanie dowodami. Ryan zamierza zaatakować Susan za przekazane nam informacje o pistolecie Suade. – Wycofuję pytanie – mówi Ryan. Przechodzi do wieczora tego samego dnia, kiedy Harry, Susan i Brower znaleźli mnie w kinie. – Co się wtedy stało? – pyta. – Pani McKay … Staliśmy wszyscy w holu kina i pani McKay powiedziała panu Madrianiemu, co się stało. Chciał pojechać na miejsce przestępstwa. – Tam, gdzie znaleziono ciało ofiary? – Tak. – Powiedział, dlaczego? – Niezupełnie – mówi Brower. Ryan zerka na ławników i o mało nie puszcza do nich oczka. – Co się stało później? – pyta. – Pani McKay poprosiła mnie, żebym go tam zabrał. – Dlaczego akurat pana o to poprosiła? – Bo mam policyjne papiery. Wiedziała, że będę mógł przemycić go przez kordon policji. – I zrobił pan to? – Wbrew własnej woli. – Ale zabrał go pan tam? – Otrzymałem polecenie od szefowej. – Czy pani McKay jest przyjaciółką pana Madrianiego? – Tak słyszałem. Peltro przygląda się Ryanowi, ciekaw, do czego zmierza prokurator. – Czy odniósł pan wrażenie, że prośba o zabranie pana Madrianiego na miejsce zbrodni, zwłaszcza w świetle wcześniejszego spotkania … czy odniósł pan wrażenie, że jest ona niestosowna? – Sprzeciw. Pytanie zawiera sugestię. – Świadek jest dobrze wyszkolonym funkcjonariuszem organów ścigania – mówi Ryan. – Powinien wiedzieć, kiedy wkraczanie na miejsce przestępstwa jest stosowne, a kiedy nie, i kto powinien mu wtedy towarzyszyć. – Zezwalam na odpowiedź – mówi Peltro. – Tak. Uważałem to za niestosowne. – Brower nie może się doczekać, żeby to powiedzieć. – Ale i tak pan tam pojechał? – Tak. Jak powiedziałem, wbrew własnej woli. – Widział pan ciało? – Częściowo. Leżało za zaparkowanym samochodem, ale widzieliśmy stopę i kawałek nogi. – I czy technicy policyjni nadal pracowali w tym rejonie? – Owszem. – Czy znaleźli coś, co pokazali panu w obecności pana Madrianiego? – Tak. Powiedzieli, że blisko ciała znaleźli coś, co jeden z nich mi pokazał. – Co to było? – Znaleźli cygaro. Właściwie wypalony i zgaszony niedopałek – mówi Brower. – Czy to cygaro zwróciło pańską uwagę? – pyta Ryan. – Tak. Wyglądało zupełnie jak cygaro, którym oskarżony poczęstował mnie tego samego dnia w kancelarii Madrianiego. Rozdział dwudziesty pierwszy – Więc nagle stał się pan znawcą cygar? – Nie. Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem. – Więc jak często je pan pali? – Nie wiem. – Brower nie jest już tak chętny do rozmowy, kiedy ja go przesłuchuję. Miał noc, żeby się zastanowić nad tym, co go czeka. Teraz siedzi na ławie dla świadków i spogląda na mnie tymi swoimi nieufnymi oczkami. – Raz w miesiącu? – pytam. – Nie tak często – odpowiada. – Co dwa miesiące? – Chyba nawet rzadziej. – Może pali je pan tylko wtedy, kiedy ktoś pana częstuje? Wzdraga się na myśl o takim pasożytnictwie. – Kupuję od czasu do czasu. Palę w wolnych chwilach. – Rzuca mi nienawistne spojrzenie. – Kiedy ostatnim razem kupował pan cygara, panie Brower? – Nie wiem. Nie pamiętam. – Nie wysila się zbytnio. – A mimo to wystarczyło panu jedno spojrzenie na cygaro z torby, które pokazał panu wczoraj pan Ryan – wskazuję na papierową torbę z dowodem – żeby stwierdzić, że jest to ten sam gatunek, ten sam rodzaj, co niedopałek pokazany panu przez technika tamtej nocy za biurem Zolandy Suade? Tej samej nocy, kiedy zmarła. – Według mnie wyglądały tak samo – mówi. – Czy było tam wtedy ciemno? – Wie pan, że tak. – Jak długo przyglądał się pan niedopałkowi? Temu, który pokazał panu technik? – Nie wiem. Kilka sekund? – Czy dotknął go pan? Wziął do ręki? – Nie. To był dowód. Nie dotyka się dowodów na miejscu przestępstwa – mówi. Chyba niedawno oglądał”Porucznika Columbo”. – I gdzie było to cygaro? – Przecież pan wie. – Chciałbym, żeby ława przysięgłych się dowiedziała. – W torbie. W papierowej torbie. – Wypowiadając te słowa, spogląda na ławników. – A więc na ciemnym parkingu w ciągu kilku sekund, patrząc na niedopałek cygara na dnie papierowej torby, mógł pan stwierdzić z całą pewnością, jaki był to rodzaj cygara? – Sprzeciw – odzywa się Ryan. – Obrona przekręca wypowiedź świadka. Świadek nie zeznał, jaki to był rodzaj cygar. Powiedział tylko, że cygaro wyglądało tak samo jak to, którym poczęstował go oskarżony w kancelarii pana Madrianiego. – Zapytam inaczej. Czy wie pan, jakiego rodzaju cygaro znajdowało się w papierowej torbie tamtej nocy? – Wyglądało tak samo. – Nie o to pytam. Czy wie pan, jakiego rodzaju cygaro znajdowało się w tamtej torbie? Napina mięśnie twarzy, która przypomina teraz gumową maskę, spogląda na Ryana i znowu na mnie. – Takie jakie pan pali? – Spogląda na ławników, ale ci się nie śmieją. – Panatella? Corona? Może Petit Corona? A może Double Corona? – Nie wiem. Jak powiedziałem, nie jestem ekspertem. – Czy nie jest prawdą, panie Brower, że nie potrafi pan stwierdzić z całą pewnością, jakiego rodzaju cygaro widział pan tamtej nocy w torbie dowodowej? I że nie jest pan w stanie powiedzieć, jakim cygarem poczęstował pana pan Hale w mojej kancelarii? – Były podobne, tyle tylko mogę powiedzieć. Wystarczy, żeby nam zaszkodzić. Osoba nie będąca eksportem opisuje swoje wrażenia. – Proszę odpowiedzieć – ponaglam. – Jakie było pytanie? – Czy może pan precyzyjnie określić typ lub rodzaj cygara w papierowej torbie pod biurem ofiary? – Nie. – Czy może pan precyzyjnie określić rodzaj cygara, którym pan Hale poczęstował pana w mojej kancelarii? – Nie. – Zatem niedopałek cygara widziany przez pana tamtej nocy na miejscu przestępstwa mógł być zupełnie innym rodzajem cygara od tego, którym poczęstował pana oskarżony w mojej kancelarii tamtego dnia? – Możliwe. – Teraz, kiedy już zbadaliśmy pańską wiedzę na temat cygar, chciałbym zwrócić pana uwagę na komunikat prasowy, który widział pan tego dnia w mojej kancelarii. Czy przeczytał go pan? – Z grubsza. Pobieżnie – odpowiada. Zupełnie jakby jego umysł był odkurzaczem wsysającym tylko negatywne informacje o moim kliencie. Problem polega na tym, że Ryan i Brower wciągnęli do gry pytania o molestowanie i kazirodztwo. Zatruli umysły ławników. Kiedy wchodzili dziś rano na salę rozpraw, żaden z jurorów nie chciał nawet spojrzeć na Jonaha. Przez Ryana muszę teraz oczyścić oskarżonego z błota, nie mającego nic wspólnego z morderstwem. Zarzuty pod adresem Jonaha, które umieściła w swoim komunikacie prasowym Suade, nie byłyby nawet dopuszczalne, tyle że według teorii przedstawionej przez prokuraturę są one elementem motywacji, jednym z powodów, dla których ją zabił. Stąd ich trujace działanie. – Poza fragmentami poświęconymi mojemu klientowi, co jeszcze było napisane w komunikacie prasowym? – pytam. Patrzy w górę na sufit, zerka na Ryana, jakby spodziewał się od niego trenerskich wskazówek. Mija kilka sekund intensywnego myślenia, próba bicia rekordu świata w szperaniu w pamięci. – Nie pamiętam – mówi. – Czy nie wspomniano w nim o okręgu? – pytam. – No tak. Rzeczywiście. – I co było napisane na ten temat? – Nie jestem pewien. Coś bez ładu i składu. – A jeszcze wczoraj wszystko było jasne, kiedy pan mówił o bezpodstawnych oskarżeniach dotyczących mojego klienta. – Sprzeciw. – Ryan odzywa się ze swojego stanowiska. – Obrona charakteryzuje dowód. – Ten dowód wymaga pewnej charakteryzacji – mówię mu. – Podtrzymuję sprzeciw. Panie Madriani… – Peltro patrzy na mnie i kręci głową. – Jak to się stało, że z komunikatu prasowego zapamiętał pan zarzuty pod adresem mojego klienta i nic więcej? – Nie wiem. Po prostu utkwiło mi to w pamięci – twierdzi Brower. – Chciałbym zadać panu pytanie dotyczące zawartych w komunikacie zarzutów przeciw panu Hale’owi. Z tego co pan wie, są one bezpodstawne, prawda? Ryan znów zrywa się z miejsca, protestując. – Skąd świadek ma wiedzieć? Nie leży to w zakresie jego kompetencji. – Świadek pracuje w organach ścigania dla Departamentu ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom. Powinien wiedzieć, czy były to słuszne zarzuty. – Jeśli świadek wie może odpowiedzieć– postanawia Peltro. Spoglądam na Browera. – O jakich zarzutach pan mówi? – Podnosi brwi, chce, żebym wyrecytował je jeszcze raz przed ławą przysięgłych: słowa”kazirodztwo” i”molestowanie”. – Zarzuty z komunikatu prasowego Zolandy Suade dotyczące pana Hale’a. O ile panu wiadomo nie ma dowodów, jakoby mój klient popełnił któryś z tych czynów, prawda? – Nie badałem tej sprawy – mówi. – Skąd mam wiedzieć? – Czy nie jest prawdą, że gdyby pański departament posiadał dowody na popełnienie przez mojego klienta tych czynów, zostałby on aresztowany? – Przecież został aresztowany – mówi Brower. – Kiedy? – A jak się tu dostał? – mówi. – Wysoki Sądzie! – Spoglądam na sędziego. – Panie Brower, proszę odpowiedzieć na pytanie. – Jak brzmiało pytanie? – Czy nie jest prawdą, że gdyby władze miały dowody dotyczące czynów opisanych w komunikacie i mojego klienta, aresztowano by pana Hale’a? – Tak przypuszczam. – I czy aresztowano go na podstawie tych zarzutów? – Nic o tym nie wiem. – A gdyby był aresztowany, coś by pan o tym wiedział? – Niewykluczone. – Ława przysięgłych ma uwierzyć, że uczestniczył pan w spotkaniu w mojej kancelarii, przeczytał w komunikacie o tych zarzutach i potem nie sprawdził, czy nie prowadzono dochodzenia w sprawie pana Hale’a? Brower nie odpowiada, spogląda na mnie i zastanawia się przez chwilę. – Mam dużo pracy – mówi. – No więc aresztowano go na podstawie tych zarzutów? – pytam raz jeszcze. – Już go pytano i odpowiedział – wtrąca się Ryan. – Świadek nie odpowiedział na to pytanie, Wysoki Sądzie. – Oddalam sprzeciw. Proszę odpowiedzieć na pytanie – nakazuje Peltro. – Chyba rzeczywiście sprawdzałem. Nie był aresztowany. – Czy kiedyś badano zarzuty przeciw niemu? – Są to sprawy poufne – mówi Brower. Jest zadowolony ze swojej odpowiedzi, bo dzięki niej błoto oszczerstw nadal przywiera do Jonaha. – Chce pan powiedzieć, że przeprowadzono śledztwo? – Chcę powiedzieć, że nie mogę się wypowiadać w tej sprawie. Tajemnica służbowa. Spoglądam na sędziego. – W tej sali może się pan wypowiedzieć – wyrokuje Peltro. – Wysoki Sądzie, obowiązują mnie statuty stanowe – protestuje Brower. – Zdaję sobie sprawę – mówi sędzia. – Proszę odpowiedzieć. – Nie toczyło się żadne śledztwo. – A zamknięto jakieś? – Zarzuty córki zostały odnotowane i zbadane, ale nie znaleziono dowodów – mówi. – Wróćmy więc do punktu wyjścia – proponuję. – Pozostała część komunikatu prasowego. Fragmenty, które nie dotyczyły mojego klienta. W tych fragmentach była mowa o władzach okręgu, prawda? O skandalu w okręgu? – Było coś o okręgu – potwierdza. – Tylko tyle pan pamięta? – W tej chwili tak. – Pozwoli pan, że odświeżę mu pamięć. Gdybym pokazał panu kopię tego komunikatu, czy przypomniałby pan sobie, co przeczytał tego dnia w mojej kancelarii? – Możliwe. Harry sięga do pudełka, wyciąga kopie komunikatu – po jednej dla sędziego, Ryana, dla mnie i dla świadka. Rozdaje je urzędnik sądowy. – Chcę, żeby rzucił pan na to okiem, przeczytał uważnie i powiedział mi, czy to ten sam dokument, który widział pan tego dnia w mojej kancelarii, tak zwany komunikat prasowy Suade? Brower studiuje tekst, od czasu do czasu odrywając wzrok od kartki, żeby zobaczyć, co robię – jak gdybym miał się do niego podkraść i znienacka zdzielić go obuchem w łeb. Przewraca kartki, czyta przez chwilę i kończy. – Ten sam dokument widział pan w mojej kancelarii tego dnia? – Na to wygląda. – Ten, który nazywamy komunikatem prasowym Suade? – Tak. – A teraz przypomina pan sobie informacje z tegoż komunikatu dotyczące okręgu? – Jasne. – Powiedziałby pan, że są prawdziwe? – Nie. – Czy wie pan coś o skandalu w okręgu dotyczącym procedury przyznawania prawa opieki nad dziećmi? – Nie. – Jak scharakteryzowałby pan zarzuty przeciw władzom okręgu? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. – Ryan widzi, dokąd zmierzam. Chcę zdyskredytować jedną część komunikatu, żeby skompromitować całość. Brednie wyssane z palca niezrównoważonej kobiety. – Świadek oświadczył już, że nic nie wie o skandalu w okręgu. Jego charakterystyka treści komunikatu jest nieistotna. – Ale to pan Ryan podjął temat komunikatu – mówię. – Kiedy chodziło o pomówienie mojego klienta, nie uważał go za nieistotny. – Wtedy chodziło o motyw – mówi Ryan. – Jasne. I tylko z tego powodu poruszyliście temat komunikatu. – Dokładnie. Idzie w ruch młotek sędziego. – Panowie, jeśli macie coś do powiedzenia, proszę zwracać się do mnie. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. – Zastanawia się przez chwilę. – Zamierzam odrzucić sprzeciw. Na razie. – Peltro mówi to tak, jakby przy następnym wydechu miał zmienić decyzję. Sędzia ma problem: usiłuje zapewnić oskarżonemu sprawiedliwy proces. Utrzymanie w tajemnicy przed ławą przysięgłych treści komunikatu prasowego, oskarżeń przeciw Jonahowi, było niemożliwe. Ryan ma rację. Nawet jeśli nie są prawdziwe, dotykają samego rdzenia motywacji. Prawda jest taka, że są również wysoce szkodliwe. Tego typu zarzuty zwykle negatywnie nastawiają ławników, skłaniają ich do skazania oskarżonego za morderstwo, ponieważ wydaje im się, że może dopuścił się molestowania. Peltro usiłuje zachować obiektywizm. – Daję panu pewną swobodę, panie Madriani, ale proszę jej nie nadużywać – mówi i ruchem ręki, w której dzierży młotek, daje mi znać, żebym kontynuował. – Panie Brower. Czy powiedziałby pan, że treść komunikatu prasowego pani Suade jest zgodna z prawdą i wiarygodna? – Skąd mam wiedzieć? – Właśnie pan zeznał, że nic nie wie o skandalu w okregu, a mimo to w jej komunikacie prasowym pełno jest aluzji do niego. Powiedziałby pan, że są one wiarygodne? – O ile mi wiadomo, to nie. – I twierdzi pan, że nic nie wie o dochodzeniach wszczętych przez pański departament przeciw mojemu klientowi? – Zgadza się. – I nie postawiono mu żadnych zarzutów związanych z oskarżeniami zawartymi w komunikacie prasowym, zgadza się? – Tak. – Zatem uznałby pan te fragmenty komunikatu prasowego za zgodne z prawdą lub wiarygodne? – Nie. – Czy słyszał pan kiedykolwiek plotki lub rozmowy dotyczące skandalów w okręgu. – Wysoki Sądzie. – Ryan zwraca się do sędziego. Peltro ucisza go machnięciem ręki. – Zawsze są jakieś plotki – odpowiada Brower. – Ale czy słyszał pan coś konkretnego? – Udało mi się zagonić go na pole minowe. Brower wie, że prokurator generalny stanu bada domniemane wykroczenia popełnione przez jego własny departament. Sprawa jest w dokumentach. Spogląda na Ryana, ale nie uzyskuje od niego żadnej pomocy. Prokurator z opuszczoną głową gapi się w blat stołu. – Ma pan na myśli skandale związane z przyznawaniem prawa opieki nad dziećmi? – pyta Brower. – Chyba o tym właśnie czytamy w komunikacie prasowym. – Spoglądam na niego. Wie, do czego zmierzam, jeśli nie udzieli mi właściwej odpowiedzi. – Nie. O niczym nie wiem. Plotek nie słyszałem – mówi. – Więc pańskim zdaniem, biorąc pod uwagę pańską wiedzę i doświadczenia pracy w okręgu, komunikat prasowy jest pełen nieprawdziwych i niewiarygodnych informacji? – Prawdopodobnie. – Prawdopodobnie? – Tak – odpowiada Browewr. – Inspektorze Brower, czy w takim razie zechciałby pan wskazać choćby jedną informację w tym komunikacie, tylko jedną, albo dotyczącą okręgu albo mojego klienta, która byłaby zgodna z prawdą? Brower spogląda na dokument, bierze kartki w obie ręce. Przewraca kartkę i znów czyta przez chwilę. W końcu kręci głową. – Może numer telefoniczny ofiary – mówi – u góry strony. Ale nie mógłbym przysiąc. Przyznanie przez Browera, że mój klient nie molestuje dzieci, jest dla Jonaha cudownym zwycięstwem. – Ryan może wrócić do tego w przemówieniu końcowym – mówię – i wywołać równie szkodliwy, jeśli nie gorszy efekt. Gnieździmy się w sali konferencyjnej, maleńkim pomieszczonku przy sali rozpraw. Dwaj strażnicy czekają, żeby zabrać Jonaha do celi na noc. – Nie rozumiem – mówi Jonah. – Jak to możliwe? Przecież Brower powiedział, że to nieprawda. Harry opiera się plecami o drzwi i ma posępną minę. – Bo jeśli oskarżenia były fałszywe – odzywa się – Ryan może stwierdzić, że jeszcze bardziej cię rozwścieczyły. Nie rozumiesz? Dla nich, główną kwestią jest to, co cię doprowadziło do szału. Co zawiodło cię do Suade i pchnęło do jej zabicia. A tego mają na kopy. Powie, że rozwścieczyły cię kłamstwa. Że dlatego ją zabiłeś. I że nie jest to usprawiedliwione zabójstwo – kończy Harry. Jonah powoli zaczyna rozumieć. Spędziliśmy cały dzień na rozmowach o przestępstwach, które nie miały miejsca. Usiłowaliśmy wyssać jad, który Suade przez swoją śmierć wstrzyknęła w umysły ławników. Rozdział dwudziesty drugi – Coś ty nawyprawiał? – Susan stoi przy stole we wnęce kuchennej w jej domu i ciska oczami błyskawice znad porannej gazety. Jestem w pidżamie, przede mną stoi filiżanka kawy, mam godzinę do rozpoczęcia kolejnego dnia rozprawy. – Bronię tylko mojego klienta – mówię. – Mam na głowie audytorów, w moim biurze aż roi się od policjantów, a ty dajesz Browerowi pistolet, żeby zagrał ze mną w rosyjską ruletkę. – Co ty mówisz? – Co ci chodziło po głowie, kiedy w sądzie przed wszystkimi pytałeś go o skandale w okręgu? – Ująłem to bardzo ostrożnie. Brower wiedział, o czym mówię. Nie pozostawiłem żadnych wątpliwości, że chodzi mi o komunikat prasowy Suade. – Tobie chodziło o komunikat. A gdyby on zaczął gadać o czymś innym? – Na przykład? – Na przykład o dochodzeniach trwających w naszym biurze. – Po co miałby o nich wspominać? – Żeby mi przysporzyć kłopotów – odpowiada. – Może jeszcze nie zauważyłeś, ale Brower i ja nie żyjemy ostatnio w przyjaźni. Mówi się nawet gdzieniegdzie, że zależy mu na moim stanowisku. Dlaczego miałby nie rzucić pod moim adresem dzikich oskarżeń? Oskarżyć mnie o niszczenie dokumentów w biurze. Przy prasie, przy notujących wszystko reporterach sądowych. – Nie zrobił tego. – Nie twoja zasługa. – Za bardzo się przejmujesz – mówię jej, choć zdawałem sobie sprawę z ryzyka, kiedy zadawałem to pytanie Browerowi. – Wiedziałeś, że jestem na liście świadków Ryana? – pyta. – Widziałem twoje nazwisko – mówię. – Razem z nazwiskami połowy populacji tego stanu. Wcale nie musi cię powoływać. Czekałem tylko, aż wciągnie mnie na swoją listę. Spogląda na mnie ze zdziwieniem. Mówię jej, że żartuję. Peltro nigdy by do tego nie dopuścił. W sekundę proces zostałby unieważniony. – W każdym razie jestem na liście. Dlaczego mi nie powiedziałeś? Jestem ciekaw, jak się dowiedziała. – Bo nie chciałem cię martwić. W tej chwili masz mnóstwo spraw na głowie. – A teraz mam jeszcze i to. – Składa gazetę i ciska ją na stół. – A co będzie, jeśli mnie powoła? Co ja wtedy zrobię? – Przyjdziesz do sądu i złożysz zeznania. Co może z ciebie wyciągnąć? – Wszystko, co słyszałam w kancelarii tego dnia z Jonahem. – Brower już im powiedział. Stało się. – A jeśli Ryan zapyta mnie, w jaki sposób dowiedziałam się o broni Suade? Brower wie, że ja przekazałam ci tę informację. – Tym bym się nie martwił. Powiesz, że przypadkowo zwróciłaś na nią uwagę. Znamy się. I akurat tak się stało, że podzieliłaś się ze mną tą informacją. – Tak po prostu. Nie sądzisz, że będzie się zastanawiał, w jaki sposób weszłam w posiadanie tej informacji? – Powiesz mu, że jeden z twoich funkcjonariuszy zaczął węszyć. W telewizji usłyszał o sprawie. Natknął się na tę informację i przekazał ci ją. Moje słowa nie uśmierzają jej obaw. – Nie powoła cię – przekonuję ją. – Co może zyskać? Będzie chciał wykorzystać fakt, że jesteśmy w związku. Ale szybko go uciszę. Peltro nie pozwoli mu zgłębiać tego tematu. Jest nieistotny dla sprawy i szkodliwy. – Dla mnie na pewno. – Mówi teraz o naszym związku. – Żałuję, że przekazałam ci informację o tej broni – mówi. – Dlaczego? Żeby mogli skazać Jonaha? Zerka na mnie, nic nie mówi, w jej oczach wzbierają emocje. Nie miałem czasu przeczytać gazety. Ale przypuszczam, że nie zainteresowali się pytaniem Ryanasugerujacym, że naciskano Browera, aby nie przekazywał glinom cygara. Gdyby zobaczyła coś takiego, wpadłaby w prawdziwie bojowy nastrój. – Jak myśmy w to wdepnęli? – mówi. Podnoszę się z krzesła i staję za nią. Susan wciąż stoi przed stołem, opierając się dłońmi o blat. – Posłuchaj, żyjesz teraz w niesamowitym stresie. – Zaczynam masować jej plecy, ugniatając napięte mięśnie jak piekarz ciasto. – Kiedy to wszystko się skończy, wyjedziemy sobie. Może na południe, na półwysep Kalifornijski. Będziemy siedzieć w słońcu i odpoczywać. Dziewczynki będą pływać. Potrzebujemy wypoczynku. Wszyscy. Tak dłużej być nie może. Susan wydaje z siebie głębokie westchnienie. – Tak. Czuję, że jej ciało rozluźnia się nieco. – A tymczasem – mówi. – Będę odpędzać rekiny. Te z rady nadzorczej. Niejaki JerOme Hurly, ekscentryk, który pisze swoje imię z wielkim”O” w środku, jest właścicielem sklepu tytoniowego w centrum. Okazuje się też, że zaopatruje Jonaha w cygara. Kiedy zajmuje miejsce dla świadka, uśmiecha się nawet do mojego klienta. Jonah macha do niego, zanim mam czas go powstrzymać. Ryan szybko wydobywa ze świadka wstępne informacje: nazwisko, nazwę sklepu i fakt, że handluje w tym samym miejscu od trzydziestu lat. – Czy zna pan oskarżonego, Jonaha Hale’a? – Jasne. To dobry klient. – Kiedy widział go pan po raz ostatni, nie licząc dzisiejszego dnia? Świadek zastanawia się przez chwilę. – Może trzy miesiące temu. – Gdzie? – W moim sklepie. Przyszedł kupić cygara – mówi Hurly. – Czy wcześniej kupował je u pana? – Jasne. – Ile razy? – Nie wiem. Jak pan myśli? – Hurly patrzy na Jonaha, próbując zasięgnąć jego opinii w tej sprawie. – Z osiem, dziesięć razy? Harry trąca Jonaha kolanem pod stołem i staruszek nie odpowiada. Całkowita powaga. – Chyba jakieś osiem, dziesięć razy – decyduje Hurly. – Jaki rodzaj cygar zwykle kupował? – Och, pan Hale ma dobry gust. Wybierał najlepsze cygara. – Drogie? – Jasne. Ryan podchodzi do wózka z dowodami rzeczowymi. Nie spieszy się i w końcu wraca z dwoma małymi papierowymi torbami. – Mogę podejść do świadka, Wysoki Sądzie? Peltro daje mu znak ręką, że może. – Panie Hurly, pokażę panu teraz cygaro i zapytam, czy rozpoznaje pan gatunek. Hurly otwiera podaną mu torbę i zagląda do środka. – Byłoby mi łatwiej, gdybym mógł je wyjąć – mówi. Ani ja ani Ryan nie zgłaszamy sprzeciwu. Hurly obraca cygaro w palcach, wącha, podnosi do światła i kiwa głową. – Montecristo A – stwierdza. Wiedział już wtedy, kiedy spojrzał na opakowanie w torbie. – Czy sprzedawał pan ten rodzaj cygar, Montecristo A, oskarżonemu, Jonahowi Hale’owi? – Ależ tak. Kupował zwykle całe pudełko, ale czasem pojedynczo w takich opakowaniach – mówi Hurly. – Czy to drogie cygara? – pyta Ryan. – Pudełko dwadzieścia pięć sztuk kosztowałoby dziewięćset dolarów zagranicą – mówi Hurly. – Ale tutaj są trochę droższe. – Dlaczego? – Pochodzą z moich prywatnych rezerw. To luksusowy towar. – Czy nie jest prawdą, panie Hurly, że te cygara są produkowane na Kubie? A ich kupowanie i sprzedawanie w tym kraju jest nielegalne ze względu na kubańskie embargo? – Nie jestem pewien – mówi. – Wielu dostawców twierdzi, że ich cygara pochodzą z Kuby. Ale większość cygar produkowana jest u nas. Ale w Republice Dominikańskiej. – Ale dostawca tych właśnie cygar twierdził, że są sprowadzane z Kuby, tak? – Dystrybutorzy cygar mówią różne rzeczy. A ja nie zawsze im wierzę. Właściciele połowy sklepów tytoniowych w mieście twierdzą, że trzymają pod ladą kubańskie cygara. Ale to nie zawsze prawda. – Ale powiedziano panu, że te wyprodukowano na Kubie, tak? – Tak mi powiedziano. – Dlatego są takie drogie? – To wyborne cygara – mówi Hurly. Patrzy na Jonaha, jest między młotem i kowadłem: z jednej strony podejrzenie o nieuczciwość kupiecką, z drugiej agenci celni. Bez wątpienia wkrótce będą przeglądać na zapleczu prywatne zasoby Hurly’ego, jeśli jeszcze ich nie zakopał lub nie spalił. – Ilu pańskich klientów kupuje te cygara? – Och. – Hurly namyśla się przez chwilę. – Chodzi panu o pojedyncze cygara, czy pudełka? – Zacznijmy od pojedynczych cygar. – Sprzedaję kilka miesięcznie. – Co znaczy kilka? – Jakieś trzy lub cztery. – Tym samym ludziom? – To stali klienci – odpowiada. – Ilu stałym klientom? – Dwóm – odpowiada. – Z panem Halem będzie trzech. – Spośród tych klientów, ilu kupuje całe pudełka? – Och, tylko pan Hale. – Był jedynym klientem, który kupował większe ilości? – Tak. – Czy sądzi pan, że inne sklepy w tej okolicy mają w sprzedaży ten gatunek cygar? – Wątpię – odpowiada. – Nic o tym nie wiem. Tego typu towar wymaga odpowiedniej klienteli – mówi Hurly. – Na pewno – stwierdza Ryan. – Czy ten gatunek cygar, Montecristo A, uznałby pan za luksusowy? – Och, to wyborne cygara, na pewno. – Nie to miałem na myśli. Czy nazwałby je pan luksusowymi, ponieważ nie można ich wszędzie kupić? – Ależ tak. To prawda – mówi. – Można je dostać w niewielu miejscach poza Los Angeles. Słyszałem tylko plotki, rzecz jasna. W Brentwood sprzedaje się je gwiazdom – mówi. – Poza oskarżonym i dwoma klientami, którzy kupują po jednym cygarze, nikt inny w okolicy nie palił tych cygar, prawda? – Sprzeciw, pytanie nakłania do spekulacji. – Podtrzymuję. – Nikt inny nie kupował ich u pana, tak? – Tak. – I z tego, co pan wie, żadne sklepy w okolicy ich nie sprzedają, tak? – To prawda. – To wszystko, o co chciałem zapytać świadka – mówi Ryan ku mojemu zaskoczeniu. W ogóle nie wyjmuje zawartości drugiej torby z dowodem rzeczowym, wypalonym i zgaszonym niedopałkiem cygara znalezionym na miejscu przestępstwa. Harry szepcze mi coś do ucha, ale zbywam go machnięciem ręki. – Panie Madriani. Świadek do pańskiej dyspozycji – mówi Peltro. – Tylko kilka pytań, Wysoki Sądzie. – Panie Hurly. Czy miał pan okazję obejrzeć inne cygaro, częściowo wypalone i zgaszone… – Sprzeciw – odzywa się Ryan. – Obrona wykracza poza zakres zeznań bezpośrednich. Jeśli obrona chce powołać tego świadka, może to zrobić podczas swojego postępowania dowodowego. – Podtrzymuję sprzeciw – mówi sędzia. – Nie mam więcej pytań – oświadczam. – Świadek jest wolny. Siadam, a Harry patrzy na mnie. – Co o tym myślisz? – szepcze mi do ucha. – Może nie zidentyfikował drugiego cygara? Może powiedział coś, co nie spodobało się Ryanowi? Kręcę głową, nie jestem pewien. Może to coś gorszego. Dziesięć minut później okazuje się, że to coś gorszego. Tyle bowiem czasu zajmuje Ryanowi wymienienie dokonań kolejnego świadka. Lyman Bowler jest biologiem uniwersyteckim z południa, autorem pracy naukowej o tytoniu i według Ryana jednym z najwybitniejszych ekspertów od cygar w kraju. Jest wysokim, szczupłym mężczyzną, którego można by określić mianem majestatycznego. Nie mówi z południowym akcentem. Pochodzi chyba gdzieś z północnego wschodu. Ryan położył już dwie torby z dowodami rzeczowymi przed świadkiem. – Doktorze Bowler, proszę łaskawie obejrzeć cygara w tych torbach i powiedzieć mi, czy miał pan okazję zbadać na nich dowody śladowe? Świadek spogląda na nie, sprawdza oznaczenia – nie na cygarach, tylko na torbach, w których się znajdują. – Tak. Na torbie jest stempel laboratorium i widziałem zdjęcia rzeczonych cygar. – Tylko zdjęcia? – Nie. Otrzymaliśmy też próbki tytoniu. – Kiedy to było? – Jakiś miesiąc temu – mówi Bowler. – Próbki obydwu cygar zostały mi przesłane przez biuro prokuratury. – Czy sporządził pan jakiś raport dotyczący badania lub pańskich wniosków? – Nie. Ryan nie pyta dlaczego, ale odpowiedź jest jasna: prokurator nie życzył sobie, żeby raport krążył w dokumentach, które musiałby ujawnić. Teraz łatwiej mu nas zaskoczyć. – Jakiego rodzaju badania pan przeprowadził? – pyta Ryan – Pod stereomikroskopem. Na płytkach – mówi. – Zbadałem próbki śladowe z otoczki i z wkładu tytoniowego z obydwu cygar, które nam dostarczono. – Żeby ławnicy zrozumieli – mówi Ryan. – Są dwa rodzaje tytoniu: otoczka i wkład? – Tak. Wkład, to głównie mieszanka kilku rodzajów tytoniu. Otoczka, jak sama nazwa wskazuje, to specjalnie uprawiane liście tytoniu, z których robi się zewnętrzną warstwę cygar. – Czy badanie próbek pozwoliło panu dojść do jakichś wniosków? – Tak. – I do jakich wniosków pan doszedł? – Tytoń z wkładu i otoczki obydwu cygar nie pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Najprawdopodobniej był uprawiany na Kubie. – I jak pan do tego doszedł? – W procesie eliminacji. Żeby zrozumieć, trzeba cofnąć się do początków reżimu Castro. Na początku lat sześćdziesiątych, kiedy Castro konsolidował siły, nacjonalizował przemysł, przejął też wszystkie plantacje. Wielu właścicieli uciekło z Kuby. Niektórzy zabrali ze sobą nasiona kubańskiego tytoniu. Część przybyła do Stanów Zjednoczonych. Inni trafili do Hondurasu. Jeszcze inni do Republiki Dominikańskiej. Osiedlili się i zaczęli uprawiać tytoń z przywiezionych kubańskich nasion. – Więc chce nam pan powiedzieć, że tytoń z przesłanych panu próbek mógłby pochodzić z tych upraw. – Tytoń we wszystkich próbkach ma ponad wszelką wątpliwość pochodzenie kubańskie. Ale nie sądzę, by pochodził z wywiezionych kubańskich nasion. Na pewno nie był uprawiany w Stanach Zjednoczonych. – Skąd pan wie? – Na tytoniu z próbek nie ma żadnych śladów błękitnej pleśni śnieciowej. Błękitna pleśń śnieciowa jest bardzo rozpowszechnionym typem pleśni w Stanach Zjednoczonych. Każdego roku przychodzi z Meksyku i zaraża uprawy tytoniu. Jej ślady można znaleźć w prawie wszystkich cygarach z tytoniu uprawianego w tym kraju. Wiemy natomiast, że nie występuje na Kubie. – Może nam pan powiedzieć, doktorze, czy poza faktem, że tytoń w obu cygarach pochodzi spoza Stanów Zjednoczonych, były jakieś inne podobieństwa między próbkami z całego, nie wypalonego cygara w jednej torbie i częściowo wypalonego i zgaszonego cygara w drugiej? – Ależ tak. Próbki z otoczki każdego z cygar są bardzo charakterystyczne. Mają unikalny oleisty skład, którym wyróżniają się otoczki uprawiane na Kubie. Nigdzie indziej nie są takie: ani w Republice Dominikańskiej, ani w Hondurasie. W obu próbkach otoczka pochodzi zdecydowanie z Kuby. – Uważa pan, że to ten sam rodzaj otoczki? – Ten sam liść rodzajowy – mówi Bowler. – A producent dobrych cygar dokłada wszelkich starań, żeby otoczka była ujednolicona? – Absolutnie. – Doktorze Bowler, czy po zbadaniu wysłanych panu próbek lub samych cygar był pan w stanie sformułować naukową opinie co do tego, czy rzeczone cygara pochodzą od tego samego producenta i należą do tego samego gatunku? – Moim zdaniem tak. To ten sam gatunek. – Czy sformułował pan jakąś opinię lub wniosek co do tego, jaki to gatunek? – Tak sądzę. Nie na podstawie samych próbek, lecz cygar. Charakterystyczny kształt torpedy, oleista struktura otoczki, zwłaszcza na nie wypalonym cygarze, lecz również na pozostałości… – Ma pan na myśli niedopałek cygara? Ten, który znaleziono na miejscu przestępstwa? – Tak. Mają też charakterystyczny aromat powstający na skutek przechowywania akurat tych cygar w pudełku z drewna cedrowego. Jest silniejszy na całym cygarze, ale na niedopałku też jest wyczuwalny. Uważam, że są to takie same cygara. Doskonała jakość. Być może najlepsze na świecie. Nie mam żadnych wątpliwości – mówi Bowler – obydwa cygara, to Montecristo A. Rozdział dwudziesty trzeci – Mogło być gorzej – mówi Harry. – Mogli mieć DNA ze śliny Jonaha na niedopałku. Nie chodzi o to, że nie wierzę w zapewnienia mojego klienta o jego niewinności, ale myśl ta też przyszła mi do głowy kilka razy. Bogowie analizy sądowej sprzyjali nam chociaż trochę. Ustnik znalezionego niedopałka był zanieczyszczony krwią ofiary na tyle, że nie można było przeprowadzić testu DNA. Podejrzewamy też, że jeden z sanitariuszy na miejscu przestępstwa wdepnął w niedopałek, zanim na miejsce trafili technicy. Pomimo starań Ryana nie udało mu się zdobyć jako dowodu odcisków zębów na cygarze. W laboratorium przeprowadzono badania, ale nie znaleziono nic konkretnego. Według jednej z teorii zabójca zgasił cygaro, zadeptując je butem. – Bez sensu – mówi Hary. – To by oznaczało, że zabójca wdepnął w krew. Nikt nie robi tego celowo. Nie po to żeby zgasić cygaro. – O ile krew była tam cały czas. Harry zerka na mnie. – Może krwawiła – wyjaśniam. – Może kiedy go rzucił na ziemię, kałuża jeszcze nie doszła do cygara. – Myślisz, że wtedy jeszcze żyła? – Możliwe. Harry mówi, że DNA mogło uniewinnić Jonaha, wykazując, że kto inny palił cygaro. – Nie wiadomo – mówię. Nie wiadomo, co ława przysięgłych zrobi z dowodem opartym na prawdopodobieństwie w skali DNA. Znudzeni naukowymi wywodami, w końcu ustalą werdykt, rzucając monetą. Trudy procesu zaczynają odbijać się na kondycji Jonaha. Przez pierwsze kilka dni, kiedy prokuratura kulawo i nierówno prowadziła swoją sprawę, wydawało się, że trzyma się dobrze. Potem Ryan zatriumfował dowodem z cygarami. Energia wyszła z Jonaha jak woda z dziurawego kubła. Dzisiaj wygląda na więcej lat, niż ma. Wezwaliśmy lekarza. Jonah twierdzi, że nic mu nie jest, ale jego ręce, które od czasu do czasu wędrują do klatki piersiowej i pocierają lewy bark, mówią nam coś innego. Harry martwi się nim. Lekarz zapewnił nas, że zatrzymają Janaha na obserwację w więziennym szpitalu, gdzie będą mogli nadzorować dawkowanie lekarstw. W tej chwili Harry i ja mamy inne problemy. W sądzie nie pojawił się dzisiaj Jason Crow. O siódmej trzydzieści wieczorem Harry i ja jedziemy do niego z kolejną kurtuazyjną wizytą. Harry prowadzi. Zbliżamy się do domu, w którym mieszka Crow. – Przypuszczałem, że tak zrobi. Normalka jak na gościa na zwolnieniu warunkowym. – Dlatego Harry przygotował wezwanie tydzień przed naszym postępowaniem dowodowym. Żebyśmy mieli czas go dopaść na wypadek, gdyby stchórzył. Jeśli dopisze nam szczęście, zdążymy go znaleźć i postraszyć, choć nie ma z nami naszego archanioła, Murphy’ego. Próbowałem się do niego dodzwonić, zostawiłem mu wiadomość na pagerze, ale bez skutku. Dojechawszy na miejsce, namawiam Harry’ego, żeby objechał dom Crowa dookoła, chcąc sprawdzić, czy w jego oknach pali się światło. Wygląda na to, że jest ciemno, ale słabe światełko tli się w małym okienku trochę powyżej innych okien. Pewnie łazienkowe. – Jeśli to są jego okna, go nie ma – mówi Harry. – Jeśli tak, to albo wyszedł na spacer, albo ktoś go podwozi. Harry spogląda na mnie. – Widzisz tego szarego datsuna po lewo? To samochód Crowa. Dzięki numerom rejestracyjnym wozu Murphy odnalazł faceta. Harry parkuje na chodniku przed domem, skad mamy dobry widok na frontowe drzwi. Samochód Crowa stoi dalej. Z tego miejsca Harry może obserwować i pozostawać niewidocznym, przynajmniej z okien Crowa. – Masz tu zostać. – Po co? – Obserwuj jego wóz i drzwi. Ja zadzwonię i prześlizgnę się na tyły. Jeśli jest w domu, będzie chciał wyjść tamtędy i uciec – mówię. – Zwłaszcza po tym, jak potraktował go wtedy Murphy. Będzie chciał dostać się do samochodu. Ja nie zamierzam na niego napadać i prowadzić rozmowy na modłę Murphy’ego. Zostawiam to policji i prywatnym detektywom. – Jeśli dotrze do swojego wozu, zabierzesz mnie stamtąd. – Wskazuję, gdzie będę czekał. – Miej wyłączone światła. Pojedziemy za nim i zobaczymy, gdzie nas zaprowadzi. Tam wręczymy mu nakaz aresztowania i niech zgarniają go gliny. – Crow naruszył warunki zwolnienia. Na pewno, że uda mi się namówić Peltro, żeby zatrzymał go na czas składania zeznań. Jest kluczowym świadkiem obrony i ma na swoim koncie długą listę wykroczeń. Harry siedzi nieruchomo w fotelu. Zbliżam się do frontowych drzwi, wchodzę po schodkach. Nie muszę wyszukiwać odpowiedniego przycisku. Od razu widzę czystą kartkę papieru z jego nazwiskiem i przyciskam guzik obok niej. Na górze odzywa się brzęczyk. Naciskam guzik szybko dwa razy, zbiegam po schodach i zakradam się na tyły budynku wzdłuż bocznej ściany, niewidoczny z jego okien. Na podwórze na tyłach budynku prowadzi ścieżka, popękany beton z chwastami wyrastającymi ze szczelin. Po kilku sekundach jestem na podwórzu. Kilka krzewów walczy o przetrwanie z chwastami, duże drzewo awokado zapewnia cień. Wtapiam się w ciemnośći i czekam. Widzę okna mieszkania Crowa, przynajmniej te od podwórza. Nadal jest w nich ciemno. Schody przy bocznej ścianie są drewniane i przydałaby im się renowacja, są lekko przekrzywione. Coś co kiedyś było białą farbą odchodzi szarymi płatami. Jeśli Crow zejdzie z tej strony, w pośpiechu, narobi sporo hałasu. Mnóstwo czasu dla mnie, żeby dotrzeć do Harry’ego i samochodu. Czekam, zerkam na zegarek. Trzydzieści sekund od naciśnięcia dzwonka i nadal nic. Nie mógł mnie widzieć. Wychodzę z cienia i wracam ścieżką przed dom. Kilka metrów za ogrodzeniem, za niską furtką dostrzegam Harry’ego. Jest cieniem w samochodzie. Wzrusza ramionami, kręci głową. Nic się nie dzieje. Wiem, że drzwi frontowe są zamknięte na klucz, więc wracam do schodów od tyłu. Wspinam się po nich cicho, po dwa stopnie na raz, przytrzymuję się poręczy, uważając na drzazgi i docieram do podestu na górze. Nie ma tu światła, tylko stare drewniane drzwi z szybką u góry. Za szybką widzę słabo oświetlony korytarz: drzwi po prawej stronie, mieszkanie należące do kogoś innego po drugiej. Sprawdzam zewnętrzne drzwi. Nie są zamknięte. Wchodzę do środka, zamykam je za sobą. Nigdy nie wchodziłem od tej strony, więc nie jestem do końca pewien, gdzie są drzwi do mieszkania Crowa. Cały czas o tym myślę, skręcam korytarzem w lewo. Skradam się na palcach, najciszej jak tylko mogę, nie dotykając piętami wytartego dywanu. Z oddali dochodzą mnie stłumione przez ściany i zamknięte drzwi odgłosy telewizji. Jakiś teleturniej, żarty i oklaski, nic nie rozumiem. Nagle zdaję sobie sprawę, że to hiszpański kanał. Docieram do zakrętu i wychylam się zza rogu. Drzwi do mieszkania Crowa są w odległości około pięciu metrów. Zastanawiam się, czy powinienem po prostu zapukać. Nie ma innej drogi ucieczki, chyba że zdecyduje się na okno i użyje prześcieradeł, albo ma jedną z tych linowych drabinek, z których korzysta się podczas pożarów, w co wątpię. Kiedy byłem tu ostatnim razem, nie był na nic przygotowany, a już najmniej na Murphy’ego. Jeśli uda mu się jakoś wydostać, zobaczy go Harry, a mnie powrót na ulicę zajmie kilka sekund. Podkradam się do drzwi, zatrzymuję się i przykładam do nich ucho. Hałas z telewizji gdzieś na dole utrudnia mi zadanie. – Fantastico! Excelente! – Aplauz i muzyczka, na pierwszy plan wysuwa się obój. Przyciskam głowę trochę bliżej drzwi i opieram się o nie ramionami. Słyszę kliknięcie i drzwi otwierają się powoli ze skrzypieniem zawiasów. Odchylają się pod wpływem nacisku, a ja stoję w progu, oświetlony od tyłu światłem z korytarza. Za późno na jakikolwiek ruch. Mogę tylko żywić nadzieję, że Crow nie celuje teraz do mnie ze strzelby. Ale nikt się nie rusza, pokój spowijają ciemności i nic nie słychać. Wygląda na to, że Crow wybrał się na spacer. Pewnie poleciał po piwo i zapomniał zamknąć drzwi. Do środka wpada tylko światło z korytarza. Wchodzę i zamykam za sobą drzwi. Teraz jedynym oświetleniem jest przefiltrowane przez jedno z okien światło ulicznej lampy. Zauważam też pasmo światła pod drzwiami z lewej strony. Domyślam się, że świeci się lampka w łazience, co zauważyłem w małym okienku z zewnątrz. Nie mam latarki i nie mam odwagi zapalić światła. Jeśli Crow wyszedł na chwilę, wracając, może spłoszyć go światło w oknach. Sprawdzam drzwi, chcąc upewnić się, czy są zamknięte. Zamek jest rozklekotany, jak to w ruderze. Muszę majstrować przy klamce, żeby wreszcie zaskoczył. Rękami wyczuwam zasuwę nad klamką. Z jakiegoś powodu Crow nie skorzystał z niej. Odnoszę wrażenie, że nie odszedł daleko. Obracam się o sto osiemdziesiąt stopni i powłócząc nogami odchodzę od drzwi jak ślepiec z wyciągniętymi do przodu rękami. Daję oczom czas, żeby mogły się przyzwyczaić. Zaczynam rozróżniać kształty w pokoju. Składany stolik do kart pod oknem. Kopię coś, co leży na podłodze. Przedmiot ślizga się po gołej podłodze. Blaszany dźwięk, gdy uderza o nogę stolika do kart zdradza, co to jest: pusta puszka po piwie. Przez chwile stoję w miejscu, usiłując zebrać się w sobie. Po prawej stronie powinna być rozłożona sofa, zajmując sporą część pokoju. Nie widzę jej, dostrzegam tylko jedną krawędź, dolny róg łóżka, coś co w ciemności wygląda jak zmięty koc. Robię szeroki łuk w lewo, żeby nie potknąć się o łóżko. Postanawiam otworzyć drzwi do łazienki. Wtedy dochodzące z niej światło pozwoli mi się rozejrzeć. Sunę w stronę smugi przygasłego światła spod drzwi. Trącam nogą tekturowy talerz i w końcu docieram do drzwi, znajduję klamkę i otwieram je. Wnętrze nie jest jasno oświetlone, ale wszystko dobrze widzę. Zasłona prysznicowa wokół wanny z jednej strony jest wybrzuszona, wypycha ją coś ciemnego. Przyglądam się temu przez chwilę. Mała ciemna forma rozmiarów kota, cienie za półprzezroczystą zasłoną. Wchodzę do środka i odsuwam zasłonę. Jason Crow leży rozciągnięty w wannie z wpatrzonymi prosto we mnie nieruchomymi oczami. Nie rusza się. Stopy wciąż obute w reeboki leżą oparte o krawędź wanny palcami do góry. Głowa opiera się o krawędź z drugiej strony. Prawa ręka Crowa jest wyciągnięta, jakby sięgała po coś, lecz bezskutecznie. W lewym przedramieniu tkwi opróżniona strzykawka, a na dnie wanny, tuż pod lewym ramieniem leży krótka opaska elastyczna z haczykami na końcach. Podchodzę do wanny, sprawdzam szyję i próbuję namierzyć tętnicę pod lewym uchem. Z brody nadal wyrasta kilka przypadkowych włosków. Nie wyczuwam tętna, skóra jest zimna. Prostuję się powoli i wbijam wzrok w martwą formę w wannie. Bez wątpienia Jason Crow należał do ciemniejszej strony tego świata. Ciągnęło go do niej, z tego co czytałem i widziałem, przez niemal całe dorosłe życie. Nic w jego żałosnej egzystencji nie było częścią jakiegoś planu, a już na pewno nie jego. Nie mogę jednak pozbyć się natrętnej myśli, że jeszcze kilka godzin temu zwlókł się z łóżka, wyjrzał przez okno, przez którego przybrudzoną szybę wpadało słońce, zaczynał się nowy dzień, a on nie zdawał sobie sprawy, że będzie jego ostatnim. Odwracam się od wanny i widzę własną twarz w lustrze nad umywalką. Jest zmęczona, wygląda, jakby należała do kogoś obcego. Na policzkach silny wieczorny zarost, zmierzwione ciemne włosy i podkrążone oczy. Odbija się w nich stres i brak snu. Jonah jest w szpitalu, a ja wróciłem do punktu wyjścia. Nie mam już świadka, który połączy Jessicę z meksykańskim handlarzem narkotykami, Ontaverozem. Moja linia obrony wyparowała jak ślina na rozpalonym chodniku. Kiedy pochylam się nad umywalką, nachodzi mnie nieodparta ochota, żeby spryskać sobie twarz wodą, ale tłumię ją. To teraz miejsce przestępstwa, a ja i tak nazostawiałem tu zbyt dużo odcisków palców. Pierwsza myśl: zadzwonić do Avery’ego. Może sprawi, że policja przymknie na mnie oko. W przeciwnym razie będę całą noc odpowiadał na pytania, a o dziewiątej rano muszę się stawić w sądzie. Odrywam wzrok od lustra i kieruję się do wyjścia. Wtedy zauważam go. Pada na niego smuga światła z otwartych drzwi za mną. Na rozłożonym łóżku leży Joaquin Murphy z otwartymi oczami wpatrzonymi w sufit, a z klatki piersiowej wystaje mu rękojeść noża wielkości rzeźniczego topora. Crow nie mógł mu dać rady, o tym jestem przekonany. Ale nie dzielę się tym przypuszczeniemz glinami. Siedzę na małej drewnianej ławce przy frontowych drzwiach. Od strony ulicy policjanci rozciągają żółtą taśmę na skraju, porośniętego głównie chwastami trawnika, który graniczy z chodnikiem przed domem. Furgonetka telewizji”Channel 2” właśnie się zatrzymała i wyciąga antenę satelitarną. Avery i Harry stoją w pobliżu z inspektorem z wydziału zabójstw. Tłoczą się pod jedną z gołych żarówek na ganku. Są wystarczająco blisko, żeby ze mną konwersować, ale zachowują pewną odległość. – To był przyjaciel? Ten Murphy? – pyta inspektor. – Był detektywem. Wynajęliśmy go parę miesięcy temu – mówi Harry. – W jakich charakterze? Na czym polegała jego praca? – To sprawa poufna – wcinam się. Policjant w końcu odwraca się do mnie. – A pana co tu sprowadziło? – Trzyma otwarty notes i patrzy na mnie. Nie odpowiadam. – To też poufne? Avery szepcze mu coś do ucha i policjant znów zwraca się do mnie. – Jest pan adwokatem w sprawie o zabójstwo Suade? Widziałem w telewizji – mówi. – Więc o to tu chodziło? – Mogę tylko panu powiedzieć, że wręczyliśmy Crowowi wezwanie do sądu. Miał być naszym świadkiem, to wszystko. – Kiedy ostatnim razem rozmawiał pan z tym detektywem, Murphym? – Dwa dni temu. – O czym rozmawialiście? Unoszę brwi i wymuszam uśmiech. – Próbowałem dodzwonić się do niego dzisiaj kilka razy, ale nie udało mi się. – Wiemy. Widzieliśmy jego pager. Jest na nim pański numer – mówi Avery. – Miał go cały czas przy pasku. To mi daje do myślenia. Kto inny mógł widzieć mój numer? – Wróćmy do tego, co pana tu sprowadziło – mówi inspektor z wydziału zabójstw. – Mówiłem już. Trzy razy. Jason Crow miał stawić się dziś rano w sądzie. Został wezwany. Ale nie pojawił się. Przyjechałem, żeby dowiedzieć się, dlaczego. – I sam pan wszedł do jego mieszkania? – Drzwi od podwórza były otwarte. Drzwi do jego mieszkania były zamknięte, ale zamek nie zaskoczył. – Szczęśliwy zbieg okoliczności. – Może, ale tak było. – Mogę pana zatrzymać za włamanie – mówi. – Do jutra wyjdę. A porucznik Avery będzie musiał wytłumaczyć sędziemu Peltro, dlaczego nie ma mnie w sądzie. Avery rzuca mu spojrzenie, które mówi, że nie będzie to mądry krok. – No więc omówmy wszystko raz jeszcze – proponuje inspektor. Przewracam oczami. – Jak już powiedziałem, zadzwoniłem przez domofon. Nikt nie odpowiedział. Wszedłem po schodach od tyłu. Drzwi nie były zamknięte. Zamek w drzwiach Crowa nie zaskoczył. Kiedy dotknąłem drzwi, same się otworzyły. – Jak je pan dotknął? – Nasłuchiwałem przy drzwiach. – Czego pan nasłuchiwał? – Chciałem sprawdzić, czy jest u siebie. Czy słychać jakieś głosy. Nie wiem. Może spał i nie słyszał dzwonka. – Ten dzwonek – mówi – obudziłby każdego za wyjątkiem zmarłych. – Więc pańskim zdaniem wiedziałem, że są w środku? – Nie wiem. A nie było tak? – W ten sposób do niczego nie dojdziemy. – Jeszcze nie wiem, co pański detektyw tutaj robił – mówi. – Przecież wręczyliście już wezwanie Crowowi? – Zgadza się. Dwa dni temu. – Więc po co wrócił? – Bo Crow nie pojawił się w sądzie. – Pan o tym wiedział? – Tak. – Ale nie pański detektyw. Był dzisiaj w sądzie? Harry i ja wymieniamy spojrzenia. Avery obserwuje. On wie. – Nie. – Więc skąd mógł wiedzieć, że świadek się nie pojawił? – Nie wiem. – A więc nie wie pan, co tutaj robił? – Nie. – Proszę mi przypomnieć, jak się pan dostał do mieszkania? – Mówiłem już. Przyciskałem ucho do drzwi. Dotknąłem je przypadkowo barkiem i otworzyły się. – Tak po prostu? – Skoro mi pan nie wierzy, niech sprawdzą technicy. – No dobrze. Co potem? – Wszedłem. Znalazłem ciała. Zadzwoniłem do porucznika Avery’ego, bo miałem jego numer. On zadzwonił do pana. Wyszedłem na zewnątrz, wsiadłem do samochodu i czekałem. Przyjechaliście. Nic więcej nie wiem. Zerka do notatek. – Twierdzi pan, że dwa dni temu wręczono Crowowi wezwanie do sądu? – Zgadza się. – I kto to zrobił? Kto doręczył wezwanie? – Pan Murphy. – Był pan z nim? – Zadaje cios po omacku. Ma szczęście. – Tak. Oczy rozświetlają mu się. – Więc rozmawiał pan wtedy z Crowem? – Tak. – Jak długo? – Nie wiem. Może z dziesięć minut. – O czym rozmawialiście? – Potraktuję mojego partnera jak klienta – mówi Harry. – Poradzę mu, żeby nic więcej nie mówił. – A pan kim jest? – pyta glina. – Siedział pan w samochodzie. Brał pan udział w tym wszystkim. Podejrzewam, że pan też musi być rano w sądzie? Harry kiwa głową nieco głupkowato. – No to o czym rozmawialiście? – Zwraca się z powrotem do mnie. – Murphy wręczył mu wezwanie i kazaliśmy mu stawić się w sądzie. – I to trwało dziesięć minut? – Rozmawialiśmy powoli. Zrozumienie dokumentu zajęło Crowowi trochę czasu – wyjaśniam. Policjant zerka na mnie, uśmiecha się. Ma zaczerwienioną twarz, wystarczy mu bredni jak na jedną noc. – Więc chce mi pan wmówić, że przyjechaliście do niego z poradą prawną? Kiwam głową. – Owszem. Był na zwolnieniu warunkowym. Musiałem mu uświadomić, jakie czekają go konsekwencje. – I co mu pan powiedział? – Powiedziałem mu, że jeśli nie przyjdzie, skontaktuję się z jego kuratorem. – Crow miał być świadkiem w procesie Hale’a? – Możliwe. – Bez wątpienia znaleźli już wezwanie, więc nie jest to już tajemnicą. – Co miał zeznawać? Avery zamienia się w słuch. – Chyba nie oczekuje pan, że mu powiem? To był długi dzień – mówię. – I jeszcze potrwa. – Przykro mi, ale nie zamierzam dyskutować o zeznaniach pana Crowa. – Jeśli koroner postanowi wszcząć śledztwo, będzie pan musiał – mówi. – Wtedy porozmawiamy. Wścieka się, wydaje z siebie długie, pełne oburzenia westchnienie i przygląda mi się oczkami osadzonymi głęboko za pyzatymi policzkami, jakby zastanawiał się, czy wrzucić mnie do aresztu. – To poufna informacja – mówię. – Opiera się na niej linia obrony. Tylko tyle mogę panu powiedzieć. Dobrze pan wie, że jeśli będzie się pan upierał przy swoim, dostanie pan tylko po łapach od sędziego. – Wiemy, że Crow znał Jessikę Hale – mówi Avery. – Czy to ma coś wspólnego z ich związkiem? Tyle chyba może nam pan powiedzieć? – Nie, nie mogę. Inspektor z wydziału zabójstw zaczyna się niecierpliwić. Zaczerwieniona twarz nad zbyt mocno zaciśniętym wokół szyi krawatem. Avery bierze go pod rękę i odprowadza na stronę. Szepczą przez kilka sekund. Nie słyszę, o czym. Problem polega na tym, że nasi przeciwnicy mają już niezłe wyobrażenie, na czym polega nasza linia obrony. Podczas narady przedprocesowej Ryan zorientował się, że chcemy posłużyć się Ontaverozem. Obawiam się teraz, że jeśli pozna szczegóły, odkryje, że Crow był najmocniejszym punktem mojej linii obrony. Będzie wiedział, że utknąłem na martwym punkcie. Jak najszybciej dobiegnie do linii mety i przekaże mnie pałeczkę. Żałosny widok: prawnik, który nie ma nic do powiedzenia. Z tego, co widzę teraz, stoję przed alternatywą. Mógłbym sprowadzić dwóch agentów federalnych, jeśli rzeczywiście są agentami. Ale w tej kwestii mój jedyny łącznik, Murphy, nie żyje. Druga możliwość zadowoliłaby Jonaha dużo bardziej. Mógłbym odnaleźć Jessikę, a razem z nią małą Amandę. Może skłoniłbym Jessikę do złożenia zeznań, żeby w przekonujący sposób opowiedziała o Ontaverozie, co jest mało prawdopodobne. Musiałbym chyba zastosować tortury. Jeśli nie stanie się jedno lub drugie, nasze starania o uniewinnienie Jonaha wezmą w łeb. Może się okazać, że w najlepszym razie uzyskamy werdykt na podstawie ograniczonych zarzutów. Na uboczu gość z wydziału zabójstw wydaje z siebie głośne westchnienie i wzrusza ramionami. Najwyraźniej Avery wygrał spór. Podchodzą do nas. – Nie chcemy żadnych problemów – mówi inspektor. – Wygląda mi na to, że pański detektyw wykonywał swoje zadanie. Ale zjawił się nie w porę. Zastał Crowa na wbijaniu sobie igły w żyłę. Crow spanikował, walczyli o nóż. Crow ugodził nim go w klatkę piersiową. Mógłby nam pan pomóc powiązać fakty. – Tak to widzicie? – Tak. – Jest co najmniej jeden problem – mówię. – Jaki? – Crow nie wstrzykiwał sobie heroiny. Może zażywał kokainę. – Skąd pan wie? – Proszę sprawdzić jego ręce i nogi. Wątpię, żebyście znaleźli ślady po igle. Poza tym był na zwolnieniu warunkowym. Prawdopodobnie poddawano go testom na obecność narkotyków – mówię. – Założę się o miesięczną pensję, że nie wstrzykiwał sobie heroiny. – Więc kto mu wbił strzykawkę? Pański przyjaciel Murphy? – Nie. – Ale sądzi pan, że zabił go Crow? Wzruszam ramionami, dając im do zrozumienia, że nie jestem pewien. – Więc jak pan myśli? – pyta Avery. Zerkam na zegarek. Ziewam. – Myślę, że robi się późno. Zanim któryś z nich wypowiada kolejne słowo, otwierają się drzwi i jeden z techników wypada na ganek. Bierze głęboki wdech, wspierając się oburącz o poręcz, przechyla się i wymiotuje na trawnik. Wszystko rejestruje telewizyjna kamera. Pewnie jakiś żółtodziób. Facet prostuje się, brakuje mu tchu, wsysa trochę powietrza i wyciera brodę rękawem kurtki. – Tego tylko brakowało, żeby zanieczyszczać miejsce przestępstwa – mówi. – Śmierdzi tam jak zdechłym kotem – mówi. – Zdechłym w zeszłym miesiącu. – Podobno gospodarz nie był zbyt schludny – mówi Harry. – No i co znaleźliście? – pyta inspektor. Technik ciągle nie może złapać tchu. – Resztki sztuki czarnej smoły. “Sztuka”, to termin uliczny. Około dwudziestu pięciu gramów, w tym przypadku heroiny nazywanej czarną smołą. Na rynku poszłaby za tysiąc dolarów. Jej zapasy w tym kraju pochodzą niemal wyłącznie z Meksyku. – Tylko jedno pytanie – mówi Avery. Spogląda na mnie. – Domyśla się pan, co robił tu Murphy? Kręcę głową, otwieram usta do odpowiedzi. – Chyba na to wpadliśmy – odzywa się technik. – Ten drugi zadzwonił po niego. – Co pan mówi? – dziwię się. – Sprawdzamy teraz w centrali, żeby określić godzinę. Znaleźliśmy to przy telefonie. Podnosi torbę z dowodem. W środku jest wizytówka, którą Murphy rzucił Crowowi tamtego wieczora, kiedy doręczyliśmy mu wezwanie. – Wcisnęliśmy”redial” – mówi technik. – Ten numer wybrano jako ostatni. Rozdział dwudziesty czwarty Obrazy Murphy’ego na łóżku z kawałkiem metalu wbitym w pierś wirują w ciemnej sieci niespokojnych snów w środku nocy. Zasypiam i budzę się, nie mogąc porządnie zasnąć. Przewracam głowę z jednej strony na drugą na zmiętej poduszce. W końcu wyciągam rękę i przesuwam plik papierów, żeby zobaczyć, która godzina. Susan mruczy delikatnie, wydając z siebie zmysłowe pochrapywania. Leży skulona za mną obejmuje mnie jednym ramieniem w pasie. Najdelikatniej jak potrafię odsuwam jej rękę, wystawiam nogi spod kołdry i siadam na krawędzi łóżka. Jest wpół do czwartej. Mam na sobie dół pidżamy, a Susan górę, jej trofeum. Łóżko skrzypi, kiedy wstaję. Susan ma płytki sen, więc sprawdzam, czy jej nie obudziłem. Porusza się, poprawia poduszkę. I już kiedy myślę, że znów odpływa w krainę snów, jej senne oczy otwierają się i patrzą na mnie. – Hmmm. – Wyciąga długie smukłe nogi pod kołdrą. – Co się dzieje? Nie możesz spać? Już ja się tym zajmę. – Wyciąga ręce, łapie mnie za nadgarstek i ciągnie delikatnie z powrotem do łóżka. Kiedy wpadam w pościel i ocieram się o jej kolana i nagie uda, Susan kładzie mi ręce na karku. Jedno z moich kolan trafia między jej nogi, jakby przyciągnięte niewidocznym magnesem. Kiedy przyciska sutki do mojego ciała, czuję, że są twarde jak końcówki nabojów. Susan jest dobra w hipnotyzujących aktach uwodzenia. W końcu nie wiadomo, kto uwodzi, a kto jest uwodzony. Jak jeden z tych wielkich drapieżnych kotów jest panią ciemności, do niej należą wczesne godziny dnia. Jej usta dotykają moich, czuję między nimi jej język. Po kilku sekundach nie potrafię już się kontrolować. Zrzucamy części pidżamy z niecierpliwością dzikich zwierząt. Susan lubi ostre zabawy. Niejednokrotnie popuściła mi krew, a teraz kąsa zębami moje uszy, kiedy w nią wchodzę. Oplata mnie nogami. Chwyta mnie za szyję i pręży się. Jej ręce przesuwają się nagle, a paznokcie drapią mnie po plecach. Susan wprawia mnie w drżenie, które ogarnia całe moje ciało – chwila niezrównanej ulgi. Susan jeszcze nie skończyła. Zachęca mnie, przyciskając pięty do moich pleców, aż opada łagodnie na pościel jak liść na wietrze. Sposób, w jaki wykorzystuje swoje mięśnie, jest dla mnie zagadką. Wygina kręgosłup w łuk, zamyka mocno powieki i zagryza dolną wargę. Wchodzę w nią raz jeszcze, zanim stracę wzwód. Susan wydaje z siebie zduszony krzyk, przeszywa ją silny dreszcz. Wije się w pościeli pode mną. Dotrzymała słowa: zajęła się mną. Zapomniałem, co takiego mnie obudziło. Rano oboje jesteśmy zaspani – rezultat nocnych wybryków. Stoję przed lustrem w łazience Susan i układam rękami włosy. – Zdaje się, że nie tylko ja mam problemy ze snem – mówię. – O czym ty mówisz? Na półce stoją dwie buteleczki Ambien, wydawanego na receptę leku nasennego. Biorę jedną do ręki i grzechoczę maleńkimi białymi pigułkami w środku. – Ach, to. Zażywam Raz na jakiś czas. Wszystko przez problemy w pracy – tłumaczy. – A może twoja bezsenność wynika z czegoś innego. – Co masz na myśli? – Susan siada nagle na łóżku, widzę ją w lustrze. W jej głosie pobrzmiewa niespokojna nuta, senność odeszła, jakbym dotknął wrażliwego punktu. Odwracam się do niej. – Może nie jesteś przyzwyczajona, że ktoś u ciebie mieszka. Masz obcych w domu – mówię. – W łóżku. – Ach, to! – Zmienia ton. – Nie wygłupiaj się. – A myślałaś, że o co mi chodziło? – Nieważne – mówi. Jej głowa ląduje z powrotem na poduszce. Poklepuje łóżko w zapraszającym geście. – Może powinniśmy z Sarą znaleźć sobie jakieś inne miejsce. – Sara nie będzie się dobrze czuła w pokoju hotelowym. – Masz rację. Zostawię ją tutaj. – Nie będzie szczęśliwa bez ciebie – mówi. – Ale może być bezpieczniejsza – wyjaśniam. – Nie mogę zapomnieć o tej dziewczynce. Susan spogląda na mnie, a w jej oczach widzę rozwijający się znak zapytania. – O Amandzie. Wnuczce Jonaha. Myślisz, że nie zrobiliby jej tego, co Murphy’emu? – Prawie o niej zapomniałam – mówi Susan. – A ja nie. Od zeszłej nocy nie przestaję o niej myśleć. – Czemu nie pójdziesz na policję? – Nie ma potrzeby. Oni przychodzą do mnie dość regularnie. – Wiesz, o co mi chodzi. Powiedz im, co się dzieje. Powiedz im o Ostaverozie. – Ryan już wie. Więcej, niż powinien. A ja ciągle nie mam dowodów. – Masz dwa trupy – mówi. – Tak, ale gliny mają swoją teorię o tym, co tam się stało. Nie uwierzą mi. – Nie będziesz wiedział, dopóki nie spróbujesz. – Gdyby nie proces Jonaha, może i poszliby mi na rękę. Zapewnili ochronę. Przynajmniej obserwowaliby dom. Ale w tej sytuacji każde działanie z ich strony, które da wiarę teorii, że Meksykanin zabił Crowa i Murphy’ego, otwiera furtkę dla argumentów, że mógł też zabić Suade. Ryan nigdy na to nie pozwoli. Wyglądam przez okno na podwórze. Na patio widać przefiltrowane słoneczne światło. Na szczelinach w kamiennych płytach tańczą cienie liści. Susan wstaje, podchodzi do mnie, przytula się od tyłu i oplata mnie rękami w pasie. Czuję ciepło jej ciała. Stoimy tak: kiwająca się sylwetka przed balkonowymi drzwiami. – Martwię się, że narażam cię na niebezpieczeństwo – wyznaję jej. – Widziałem, co zrobili Murphy’emu. Pojawił się w złym miejscu w złym czasie. – Nie twoja wina. – Nie chodzi tu o czyjąś winę. Chodzi o twardą rzeczywistość. Co ci ludzie zrobią, jeśli uznają za konieczne rozprawić się ze mną? Teraz wiedzą, że Crow nie żyje. Są bezpieczni. Ale co będzie, jeśli dopisze mi szczęście? Znów coś odkryję? A muszę próbować. – Dlaczego? – Bo inaczej będę mógł liczyć najwyżej na werdykt oparty na ograniczonych zarzutach. Jonah pójdzie do więzienia. Nie rozumiesz? Prawdopodobnie tam umrze. Susan przytula mnie trochę mocniej i z jej piersi wydobywa się głębokie westchnienie. – Jestem pewna, że jeśli to zrobił, zabił w samoobronie – mówi. – Z broni Suade. – Ale on twierdzi, że go tam w ogóle nie było. W tym cały problem. – Więc co masz teraz zamiar zrobić? – Muszę znaleźć Jessikę. – Myślisz, że pomoże ojcu? – Nie wiem. Ale przynajmniej postaram się odzyskać dziecko. – Odwracam się do Susan, której ramiona nadal mnie oplatają. Nie patrzy na mnie. Patrzy nad moim ramieniem na podwórze, zapatrzona w dal. – Pomogę ci – mówi. – Nie. Nie chcę, żebyś się angażowała jeszcze bardziej. Jeśli zajmiesz się Sarą… – Już jestem zaangażowana. – Masz na myśli broń Suade? To już prehistoria. Za parę dni w sądzie Ryan nie będzie pamiętał, skąd się wzięła. Nie wydaje się zbytnio poruszona tą wiadomością. – Dziewczynce grozi niebezpieczeństwo – mówi. – Musimy ją odnaleźć. – Zostaw to mnie. Nie odpowiada. Za to zmienia temat, ignorując moje polecenie. – Zastanawia mnie jedno – mówi. – Jak udało im się znaleźć tego Crowa? Jak myślisz? – Zastanawiałem się nad tym. Możliwe, że śledzili mnie i Murphy’ego tej nocy, kiedy doręczyliśmy mu wezwanie. Jeśli tak było, Ostaveroz prawdopodobnie przycisnął Crowa, żeby sprawdzić, czy wie coś o Jessice. Pewnie znalazł wezwanie do sądu i wizytówkę Murphy’ego. – Mówiłeś, że Crow nie wiedział, gdzie jest Jessica. – Tak nam powiedział. Kto wie, co mógł powiedzieć Meksykaninowi? Cokolwiek, żeby tylko uratować tyłek. Jeśli Ontaveroz znalazł wezwanie do sądu, dowiedział się, że zamierzamy powołać Crowa na świadka. W ten sposób w połowie procesu Jonaha Ontaveroz mógł zostać ujawniony. Wątpię, czy zależy mu na rozgłosie. – I dlatego zabił Crowa? – Tak sądzę. – Ciągle nie rozumiem – mówi. – A po co zabijał Murphy’ego? – Mógł pomyśleć, że Crow mu coś powiedział. – Przecież nic nie powiedział. – Ontaveroz o tym nie wie. Obawiam się, że telefon do Murphy’ego nie był pomysłem Crowa. – Prawdopodobnie zrobili zastrzyk Crowowi po telefonie, wsadzili go do wanny, a potem przyczaili się na Murphy’ego. Czuję, jak jej ciało zadrżało na tę myśl. Wyglądając przez okno, opiera się brodą o moje ramię. – Ale jeśli sądzą, że Crow powiedział coś Murphy’emu. I jeśli śledzili was obu tamtej nocy, pewnie myślą teraz, że i ty coś wiesz. – Odrywa głowę i w końcu spogląda na mnie. – Dlatego nie mogę tutaj dłużej zostać – oznajmiam. Dzisiaj Ryan orze stare pole, ale tym razem nie chce popełnić żadnych błędów. Jego świadkiem jest specjalista od broni palnej i balistyki z laboratorium kryminalnego, Kevin Sloan. Sloan jest blondynem tuż po trzydziestce i wygląda bardziej jak glina niż technik z laboratorium. Szybko omawiają ciężar każdej kuli i potwierdzają, że naboje, które zabiły Suade miały kaliber.380. Po tych wszystkich przepychankach podczas zeznań doktora Morrisa na ten temat, Ryan z jakiegoś powodu jest dzisiaj dziwnie pogodzony z wielkością kalibru. W świetle tego, co wiemy o zaginionej broni Suade, Harry i ja zastanawiamy się, dlaczego. Ryan przechodzi do omówienia gwintu nabojów i świadek oznajmia ławnikom, że łuski bez wystającej kryzy znalezione na miejscu przestępstwa wskazują, że broń, z której strzelano do Suade, była pistoletem samopowtarzalnym. Według Sloana broni tej nie użyto wcześniej do innych przestępstw: taką możliwość wyklucza przynajmniej komputerowa baza danych Departamentu Sprawiedliwości. – Czy jest coś jeszcze, co można ustalić na podstawie łuski znalezionej na miejscu przestępstwa lub nabojów wyjętych z ciała ofiary? – Ślady odrzutnika na łusce wskazują, że wystrzelono nabój tylko raz. Naboje prawdopodobnie nowe, kupne. Właściciel tej broni nie był chyba hobbystą i zapewne nie był na tyle obeznany z bronią, żeby samemu ładować naboje. – Coś jeszcze? – Spirala tego modelu wykazuje gwint prawoskrętny. To znaczy, że wędrujący w lufie pistoletu nabój obraca się w kierunku zgodnym ze wskazówkami zegara, patrząc od części zamkowej lufy. Ogólna zasada jest taka – ciągnie dalej Sloan – że broń wyprodukowana w Ameryce, pistolety samopowtarzalne, mają lewoskrętny gwint. Nabój obraca się spiralnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, wychodząc z lufy. Colt, Browning, High Standard, Remington: większość miałaby lewoskrętny gwint. Broń produkowana w Europie z reguły ma gwint prawoskrętny. Zgodny z ruchem wskazówek zegara. – Więc pistolet w tym przypadku był prawdopodobnie wyprodukowany w Europie? – Taki wysnułbym wniosek. To popularny kaliber. Wielu europejskich producentów sprzedaje pistolety samopowtarzalne z komorą na kaliber.380. – Więc twierdzi pan, że w tym przypadku trudno będzie zidentyfikować konkretny model użytej broni, jeśli nie zostanie odnaleziona? – Zgadza się. Ryan próbuje kopać pode mną dołki, umniejszyć znaczenie broni Suade. Usunąć ją z pola widzenia, żebym bez samej broni nie mógł udowodnić, że naboje pochodziły z jej pistoletu. Chce zamknąć ławników w świecie domysłów. Suade posiadała pistolet, ale czy stał się on narzędziem zbrodni? – To wszystko, o co chciałem zapytać świadka – mówi Ryan. Nie tracę czasu. – Panie Sloan, czy znany jest panu pistolet model Walther PPK? – Owszem. – Czy to pistolet samopowtarzalny? – Tak. – I gdzie produkuje się akurat ten model? – Pierwotnie był produkowany w Niemczech – odpowiada Sloan. – Ale część produkcji powstaje u nas na licencji. – Czy Walther PPK ma komorę na kaliber.380? – Tak. – Czy nie jest faktem, że Walther PPK kaliber.380 stanowi często broń wsparcia oficerów policji? – Znam oficerów, którzy się nim posługują – mówi. – Czy nie ze względu na niewielkie rozmiary i wagę pistoletu? – Owszem, tak mi się wydaje. – Czy pistolet Walther PPK kaliber.380 można by scharakteryzować jako”damski pistolet” ze względu na jego małe rozmiary? – Sprzeciw. Pytanie nakłania do spekulacji. Zakłada, że jest coś takiego jak”damski pistolet” – mówi Ryan. – Świadek jest ekspertem – oznajmiam. – Brak podstaw. – Podtrzymuję sprzeciw – decyduje Peltro. – Czy pewne modele broni ręcznej są częściej używane przez kobiety? – Nie wiem – odpowiada Sloan. – Czy nie jest faktem, że kobiety z reguły kupują i używają broń ręczną o mniejszych rozmiarach? Sloan zastanawia się przez chwilę. – Z reguły tak rzeczywiście bywa. – Dziękuję. I czy nie jest faktem, że Walther PPK kaliber.380 należy do tego typu broni? – Przypuszczalnie, że tak – odpowiada. – Więc gdyby kobieta chciała zaopatrzyć się w broń, byłby to idealny model do noszenia w torebce? – Chyba tak, gdyby chciała nosić przy sobie broń. Przechodzę do pojemności magazynka małego Walthera – siedem lub osiem nabojów, jeśli jeden włoży się do komory – i do faktu, że ma prawoskrętny gwint, na co wskazują kule wyjęte z ciała Suade. Całkiem nieźle sobie radzę ze świadkiem prokuratury, ale z jakiegoś powodu Ryan wydaje się tym zupełnie nieporuszony. Pewnie robi dobrą minę przed ławą przysięgłych. – Zajmijmy się teraz typem omawianego pistoletu. Chodzi o pistolet samopowtarzalny. Czy może pan wyjaśnić ławnikom, jaki jest mechanizm działania takiego pistoletu? Ryan cały czas siedzi w miejscu. Wyczytuję z jego twarzy, że zastanawia się, czy nie zgłosić sprzeciwu. Ale nie robi tego. – To dość skomplikowane – mówi Sloan. – Językiem zrozumiałym dla laika – nakłaniam go. – Proste wyjaśnienie. – Naboje są z reguły podawane z magazynka w rękojeści pistoletu. Jeżeli magazynek jest poprawnie ustawiony, pierwszy nabój znajduje się tuż za komorą. Żeby wprowadzić nabój do komory, należy naciągnąć do końca zamek i puścić, a sprężyna zatrzaśnie go z powrotem. Wracając zamek pobierze nabój z magazynka i wprowadzi go do komory nabojowej, jednocześnie zapinając wyciąg łusek. W pistoletach, które mają kurek, operacja ta spowoduje jego naciągnięcie i zablokowanie w pozycji do strzału. I jeśli bezpiecznik jest wyłączony, aby oddać strzał, trzeba tylko nacisnąć spust. Przy wystrzale łuska cofa zamek, który automatycznie pobiera kolejny nabój z magazynka, wprowadza go do komory, jednocześnie naciągając kurek. – Więc po umieszczeniu w komorze pierwszego naboju, trzeba tylko nacisnąć spust? – Tak, jeśli bezpiecznik jest wyłączony – mówi Sloan. – I za każdym naciśnięciem spustu można strzelać? – Zgadza się. – Czy znane jest panu pojęcie nacisku spustowego? – pytam. – Chodzi o nacisk konieczny do wystrzelenia z danego modelu broni? – Tak. – Zgłaszam sprzeciw – mówi Ryan. – Pytanie wykracza poza zakres zeznań bezpośrednich. – Wysoki Sądzie, poruszyliśmy kwestię typu broni. Sądzę, że mam prawo dowiedzieć się, jak tego typu broń działa. – Pozwalam na zadanie pytania – decyduje ze swojej ławy Peltro. – Ogólnie rzecz biorąc, czy nacisku spustowego nie mierzy się wielkością siły koniecznej do pociągnięcia za spust do strzału? – Generalnie tak. – Teraz zadam panu pytanie hipotetyczne. Jest pan ekspertem od broni palnej, zgadza się? – Tak. – Przypuśćmy, że porównuje pan rewolwer, tak zwany rewolwer samonapinający. Wie pan, o czym mówię? – Tak. – Proszę wyjaśnić ławie przysięgłych. – Rewolwer samonapinający to taki, przy którym nie trzeba ręcznie odciągać kurka do strzału. Można tylko nacisnąć spust, a to spowoduje rotację cylindra, ustawi następny nabój przy lufie, odciągnie kurek i wystrzeli. – Powiedzmy, że porównuje pan rewolwer samonapinający z pistoletem samopowtarzalnym. Przypuśćmy też, że interesuje nas tylko zagadnienie, jaki nacisk jest potrzebny do wystrzelenia drugiego naboju. Przypuśćmy, że z obu typów broni strzela się poprzez naciśnięcie spustu po wystrzeleniu pierwszego naboju. Rozumie pan? Kiwa głową. – Musi pan odpowiedzieć do protokołu. – Tak. – Przyjmując tę hipotezę, czy nie jest faktem, że wystrzelenie z pistoletu wymagałoby dużo mniejszego nacisku spustowego niż w przypadku rewolweru? – Wysoki Sądzie, co to ma wspólnego ze sprawą? – pyta Ryan. – Świadek zeznał, że wystrzelono dwa razy, z ciała ofiary wyjęto dwa naboje. Sądzę, że obrona ma prawo dowiedzieć się, jaki nacisk był potrzebny do wystrzelenia drugiego naboju. Peltro kiwa głową. – Sprzeciw oddalony. – Może pan odpowiedzieć na pytanie – mówię Sloanowi. – Wystrzelenie z pistoletu samopowtarzalnego wymagałoby mniejszego nacisku niż z rewolweru samonapinającego. – Dużo mniejszego? – Tak. – Przyznałby pan, że w przypadku pistoletu mamy do czynienia z tak zwanym czułym spustem? Bardzo lekki nacisk wywołuje strzał? – Zależy od broni. – Przyjmijmy hipotezę, że dwoje ludzi wyrywa sobie mały pistolet samopowtarzalny. Kątem oka widzę, jak Ryan porusza się na krześle, niezadowolony z obrazów, które odmalowuję przed ławą przysięgłych. – Przypuśćmy też, że jedna z osób trzyma palec na spuście, a druga próbuje jej go odebrać. I dalej, przypuśćmy, że w komorze znajduje się ostry nabój i pistolet jest odbezpieczony. Czy żeby wystrzelić z tej broni potrzeba dużo siły? – Dużo w porównaniu do czego? – Na przykład do rewolweru samonapinającego. – W takim razie mniej. – Znacznie mniej? – Możliwe. – Więc lekki nacisk na spust mógłby uaktywnić broń? – Możliwe. – I natychmiast nastawiłaby się do kolejnego strzału? – Jeśli działała bez zarzutu. – I podobna siła, lekki nacisk na spust, mogłaby uaktywnić broń po raz drugi? – Taka sama siła, nie wiem jak mała. To by zależało od rodzaju broni. Lepiej być nie może. Wspiąłem się na mur, a teraz przeskakuję na drugą stronę. – A teraz przypuśćmy, całkowicie hipotetycznie, że kiedy wyrywano sobie broń, ta przekręciła się i pierwszy nabój ugodził ofiarę. – Nie rozumiem? – mówi Sloan. – Gdyby broń znajdowała się w ręku ofiary i przekręciła się, czy wstrząs wywołany trafieniem jej pierwszą kulą mógł sprawić, że broń wystrzeliła po raz drugi? – Sprzeciw! – Ryan zrywa się z miejsca. – Czy wstrząs po strzale mógł sprawić, że nacisnęła spust po raz drugi? – Pytanie sugeruje fakty bez poparcia dowodowego i wykracza poza zakres kompetencji świadka. Nie jest ekspertem medycznym – mówi Ryan. – Podtrzymuję sprzeciw. Proszę nie odpowiadać – mówi Peltro. – Proszę ławników, żeby nie brali pod uwagę ostatniego pytania. – Nie mam więcej pytań do świadka, Wysoki Sądzie. Rozdział dwudziesty piąty Ryan bazuje na założeniu, że Jonah siedział w fotelu kierowcy i z zimną krwią wpakował Suade dwie kule. Ten obrazek idealnie pasuje do teorii, że choć wprawdzie Jonah był wściekły, znalazł czas, żeby pojechać po broń, a następnie udać się do Suade – wszystko z premedytacją, rozmysłem i złą wolą. Bez dowodów wskazujących na Ontaveroza jestem zmuszony w połowie procesu do przemyślenia na nowo linii obrony, co łączy się z pewnym ryzykiem. Kluczem jest broń Suade. Rozważałem możliwość powołania na świadka naszego eksperta medycznego, żeby przeanalizować wydarzenia, rany, ślady prochu i włożyć broń do ręki Suade. Zasugerować, że ktokolwiek ją zabił, walczył o życie. Ale Jonah cały czas zaprzecza, że tam był – w tym cały problem. Co się stanie, jeśli stworzę taką linię obrony i wezwę go do złożenia zeznań? Mój klient tego nie zrobił, ale ten, kto to zrobił, zabił w samoobronie. W tej sytuacji stałbym się adwokatem całego świata: winni są wszyscy, tylko nie mój klient. Jest też możliwość, że w ogóle nie poproszę Jonaha o złożenie zeznań. Ale jeśli postawię na samoobronę, ławnicy będą się zastanawiać, dlaczego człowiek, który posuwa obronę swojej osoby aż do odebrania komuś życia, nie chce złożyć zeznań i bronić się podczas procesu. Można zapomnieć o instrukcji, że ławnikom nie wolno wyciągać żadnych wniosków z milczenia. Przesłuchanie eksperta od broni palnej Ryana stało się zalążkiem mojej nowej linii obrony. Peltro zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby powstrzymać moje zapędy, między innymi ostrzegł mnie, że jeszcze jedna taka próba, a po zakończeniu procesu skończę w pudle i w ramach kary będę musiał zapłacić słoną grzywnę. W porze lunchu odwiedzamy z Harrym Jonaha w jednej z przechodnich cel z klozetem z nierdzewnej stali przy ścianie i dopasowaną stylistycznie pojedynczą pryczą przyśrubowaną do podłogi. Analizujemy listę świadków Ryana i próbujemy oddzielić ziarna od plew, przewidzieć, kogo faktycznie powoła. Jonah nie wygląda zbyt dobrze. Siedzi blady i postarzały na pryczy. Lekarze eksperymentują z innym lekiem na jego nadciśnienie, ale bez większych rezultatów. – Jedzenie gorsze niż w wojsku – skarży się nam. Spogląda na moją kanapkę, zastanawiając się, dlaczego dostał kleik i rosół. – Jesteś na specjalnej diecie – wyjaśniam. – Może od razu niech mnie zabiją. – Daj im trochę czasu – mówi Harry. – Robią, co mogą. Jonah miesza kleik czubkiem łyżki. – Możesz nam coś powiedzieć o tych ludziach? – pytam. – Były pomocnik. Ogrodnik. Dentysta. Chcielibyśmy dokonać selekcji. Ryan umieścił ich wszystkich na liście świadków. Każdą osobę przesłuchiwaną przez policję w czasie śledztwa. Bez pomocy Murphy’ego Harry i ja musimy teraz wybrać tych, którzy mogą coś wiedzieć i porozmawiać z nimi, jeśli oczywiście wyrażą zgodę. – Z Edem Conditem wypływam czasem na ryby – Jonah mówi o swoim dentyście. Wszyscy jego znajomi wypływają z nim na ryby. – O niczym nie wie. Niby skąd? – Nie rozmawiasz z nim, kiedy boruje ci zęby? – pyta Harry. – Niby jak, skoro trzyma mi palce w buzi? – Nigdy nie rozmawiałeś z nim o Jessice? Nigdy nie powiedziałeś mu nic o Suade? – pytam. Kręci głową. – No to możemy go wykreślić? – Jeśli o mnie chodzi, tak. – A ten Jeffers? – Floyd? Nie wiem, dlaczego go tu umieścili. – Pochyla się nad listą, którą trzymam w ręku. Siedzimy obok siebie na pryczy. – Od dwóch lat go nie widziałem – mówi. – Kiedyś pracował na mojej łodzi. Kręcił się po dokach. Ale na pewno nie poruszałem z nim osobistych tematów. – Z jakiego powodu mogli go umieścić na liście? – pytam. – Nie wiem. Chyba po prostu wpisują na nią wszystkich po kolei. Na tym to polega. Harry i ja wiemy o tym. Chodzi o to, żebyśmy zmarnowali jak najwięcej czasu na przygotowania. – Wynająłeś pomocnika na łódź? – pyta Harry. – Tak. – Nabiera kolejną łyżeczkę kleiku. – Dlaczego przestał u ciebie pracować? – pyta Harry. – Pokłóciliście się? – Jedna z rzeczy, których szukamy: niezadowolonego pracownika. – Skąd. Nic takiego. Wypiliśmy nawet trochę, kiedy odchodził. Poszliśmy do knajpy na nabrzeżu. Było z nami parę osób. Jestem przekonany, że to Jonah stawiał drinki. – Odszedł po prostu do lepszej pracy. Bez żadnej urazy. – Wiedziałeś, że był notowany? Jonah spogląda szybko na Harry’ego. – Nie, nie wiedziałem. – A był – mówi Harry. – Jakieś dziesięć lat temu odsiadywał osiemnaście miesięcy za kradzież – mówi Harry. Jonah patrzy na niego, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. – Złodziejstwo – mówię. – Aaa. Ex-przestępca na liście świadków: tego Ryan nie zdoła ukryć. Będzie można zakwestionować jego prawdomówność, o ile Ryan go powoła. Ale według Jonaha to mało prawdopodobne. Uważa, że Floyd Jeffers nie ma nic do powiedzenia w jego sprawie. Przeglądamy dalej listę. Około czterech, pięciu osób może mieć coś negatywnego do powiedzenia na temat Jonaha: sąsiad, z którym popadł w konflikt o linię graniczną między ich działkami; kobieta, która u nich sprzątała i zdaniem Mary coś ukradła. Zwolnili ją. Ryan mozolnie zbierał błoto, żeby móc obrzucić nim Jonaha. Po południu Ryan powołuje nowego świadka. Jest nim Victor Koblinski. Dla tych, którzy go znają – Vic. Dla mnie też: poznałem go tamtej nocy pod biurem Suade, gdzie przeczesywano teren w poszukiwaniu dowodów. Niestety Koblinski ma dobrą pamięć do twarzy. Poznaje mnie. Delikatnie naciskany przez Ryana wyjawia sądowi, że byłem tam wtedy. Jego zeznanie potwierdza to, co usłyszeli już od Browera. Nie żeby popełniono jakieś przestępstwo. Ryan może do tego dążyć. Ciemne włosy z przedziałkiem po lewej stronie, na górze przerzedzają się, tworząc łysą strefę lądowania. Koblinski ma podkrążone oczy i twarz psa gończego. Trudno określić, co wyraża jego twarz – smutek, czy półsen. – Sierżancie Koblinski. Tej nocy, kiedy widział pan pana Madrianiego na miejscu zdarzenia z inspektorem Browerem, rozmawiał pan z nim? – Raczej nie. – Przedstawiono go panu? – Nie. – Więc nie wiedział pan, że jest adwokatem pracującym dla pana Hale’a, oskarżonego? – Sprzeciw. Pan Hale nie był wtedy oskarżonym. Nie przedstawiono mu jeszcze żadnych zarzutów. – Może inaczej sformułuję pytanie – mówi Ryan. – Nie wiedział pan, że pan Madriani pracował wtedy dla pana Hale’a? – Nie. – Na miejscu zdarzenia polecono panu zebrać dowody śladowe, tak? – Zgadza się. – Może pan wyjaśnić ławnikom, co zalicza się do dowodów śladowych? Ogólnie. – Bardzo małe rzeczy, czasem włosy lub włókna, czasem materiały roślinne, minerały, drobiny piasku, wszystko co może być zbadane na płytce pod mikroskopem lub w jakiś inny sposób. – I ma pan kwalifikacje do tego typu pracy? Jakiego rodzaju? – Mam dyplom kryminologii. Pracuję od jedenastu lat. Odbyłem kursy w Waszyngtonie i Quantico w stanie Virginia i szkolenie w laboratorium kryminalnym FBI. Co roku, a czasem dwa razy do roku biorę udział w seminariach organizowanych przez Kalifornijskie Stowarzyszenie Kryminologów. Prowadziłem też w lokalnych ośrodkach szkoleniowych wykłady na temat zbierania dowodów śladowych. – Proszę powiedzieć ławnikom, co pan zobaczył po dotarciu na miejsce zdarzenia w Imperial City. – Ofiarę znaleziono na parkingu za jej biurem, leżała na plecach, ale dolna część tułowia była lekko skręcona w lewo. Od ulicy częściowo osłaniały ją tylne koła i tył dużego samochodu. Potem dowiedzieliśmy się, że tenże samochód należał do ofiary. – Czy zbadał pan teren bezpośrednio wokół ofiary? – Owszem. – I co pan znalazł? – Dużą kałużę krwi. Ślady butów wokół niej. Później ustaliliśmy, że pasowały do wzoru na podeszwach butów jednego z sanitariuszy, którzy jako pierwsi pojawili się na miejscu. – A więc sanitariusze próbowali reanimować ofiarę przed waszym przybyciem? – Tak. Ale z tego, co słyszałem, ofiara była już martwa. – Więc stwierdzono zgon na miejscu? – Tak. – Co jeszcze pan znalazł? – Jedną zużytą łuskę. Jakieś dwa i pół metra od ciała. Na ziemi widać było ślady krwi – od miejsca, z którego ciągnięto ofiarę. – Ciągnięto? – pyta Ryan i spogląda na ławników. – Tak. Prawdopodobnie wyciągnięto ją z samochodu po oddaniu strzałów. – A potem? – A potem przeciągnięto ciało na plecach. Jedna z ran mocno krwawiła. Bardzo mocno. – I zostawiła ślad na ziemi? – Na nawierzchni ulicy – koryguje Koblinski. – W jej ubraniu znaleźliśmy też małe kawałki żwiru z nawierzchni, a materiał został przetarty, co pozwoliło nam wywnioskować, że ciało zostało tam zaciągnięte. – Jak daleko? – Jakieś dwa, dwa i pół metra. Nie więcej. Wystarczyło, żeby pojazd odjechał, nie przejeżdżając ciała. – Co jeszcze pan znalazł? Oprócz łuski i kałuży krwi? – Ryan podnosi nagle rękę. Ucisza go. – Zanim przejdziemy dalej – mówi. – Czy ustalił pan kaliber łuski? -.380 – mówi Koblinski. – Dziękuję. Co jeszcze pan znalazł? – Zgaszony niedopałek cygara. Ryan zatrzymuje się przed wózkiem z dowodami rzeczowymi, podaje urzędnikowi sądowemu papierową torbę, a on wręcza ją świadkowi. Koblinski szybko rozpoznaje znaleziony wówczas niedopałek. – Jest na nim moja etykieta – mówi. – Czy na miejscu zdarzenia pokazywał pan komuś to cygaro? – Tak. – Komu? – Jemu – Koblinski wskazuje na mnie. – I Browerowi. – Wymawia nazwisko Browera, jakby było jakimś wulgaryzmem. – Proszę zaznaczyć w protokole, że świadek zidentyfikował adwokata, pana Madrianiego. Ryan robi ołówkiem znak na kartce przed sobą, bez wątpienia zaznacza punkt, którego nie chce pominąć. – Czy było coś na cygarze, które pan znalazł? – Trochę krwi – odpowiada Koblinski. – Udało się ustalić, czyja to krew? – Ofiary. Ta sama grupa. – Udało się ustalić, w jaki sposób krew znalazła się na cygarze? – Nie jest jasne, czy ktoś kopnął niedopałek w kałużę krwi, czy ktoś rzucił go na ziemię, a potem powiększająca się kałuża krwi doszła do niego. – Nie udało się więc przeprowadzić testu DNA ze śliny na cygarze? – Nie. Było za dużo krwi. Uznaliśmy, że doszło do zanieczyszczenia. Paru ławników bardziej krytycznie patrzy na Jonaha w chwili, kiedy spogląda na Harry’ego i wzrusza ramionami, jakby nie mógł się powstrzymać. Spojrzenie Harry’ego mogłoby zabić. Chce w ten sposób dać Jonahowi do zrozumienia, żeby powstrzymał język ciała. – Co jeszcze pan znalazł na miejscu zdarzenia? – Popiół z popielniczki – mówi. – Bardzo drobny. I dwa niedopałki papierosów. Jeden z nich leżał na ciele. Obydwa miały ślady szminki. – Udało się panu ustalić, skąd pochodziły te papierosy? – Takie same papierosy znaleźliśmy w torebce ofiary, która leżała niedaleko ciała. Zbadaliśmy szminkę z torebki. Pasowała do śladów ze znalezionych niedopałków. – Ma pan jakąś teorię co do tego, jak te papierosy znalazły się na ciele ofiary? Razem z zawartością popielniczki? – Tak. Uważamy, że zabójca wyciągnął ciało z pojazdu, a potem prawdopodobnie wyrzucił na nią zawartość samochodowej popielniczki. – Co jeszcze pan znalazł? – Rybie łuski – odpowiada Koblinski. – Rybie łuski? – pyta Ryan. – Zgadza się. I ślady zasuszonej krwi na siedzeniu jej spodni. – I jest to krew z ran ofiary? – Nie – mówi Koblinski. – Na siedzeniu jej spodni znaleźliśmy krew, ale nie ludzką. Tylko rybią. – Słucham? – Krew ryby – mówi Koblinski. – Ustaliliśmy to poprzez analizę serologiczną. – Laboratoryjną analizę krwi? – Zgadza się. Wygląda na to, że trochę częściowo skrzepniętej krwi przylgnęło do tylnej części nogawki jej spodni, w okolicy górnego uda. Musiała usiąść na tym i mała kulka pewnie była jeszcze mokra. Tak się dzieje, kiedy krew zaczyna krzepnąć. Rozmazała się na jej spodniach i tam zaschła. – Na tylnej części spodni. – Zgadza się. – Proszę nam powiedzieć, co zwróciło pańską uwagę na krew na tylnej części spodni ofiary? Przecież z pańskiego opisu ciała wynika, że na miejscu zdarzenia było mnóstwo krwi. – To prawda. Ale wszystko koncentrowało się na tułowiu, krew wsiąknęła w ubranie, w krótką garsonkę w stylu bolera i bluzkę. Nie było żadnej krwi na spodniach, oprócz tego śladu. Pomyślałem, że może nam się poszczęściło. Że może mamy krew należącą do napastnika. – Ale tak nie było? – Nie. Przynajmniej nie bezpośrednio – odpowiada Koblinski. – Zajmijmy się teraz rybimi łuskami. Udało się państwu je zbadać? – Tak. – I czy udało się określić, z jakiego gatunku ryby pochodzą? – Z marlina. To duża ryba o odblaskowym błękitnym ubarwieniu. Łowi się je w wodach przybrzeżnych i na południe stąd. Wielu ludzi znakuje je i wypuszcza z powrotem do wody. Ale nie Jonah. Wiem, dokąd zmierza. – Czy w związku ze śledztwem miał pan sposobność zbadać łódź oskarżonego,”Amandę”? – Tak. – Zanim nam pan powie, co tam znalazł, mógłby pan opisać rzeczoną łódź? – To duża sportowa łódź rybacka. Stalowy kadłub. Czterdzieści dwie stopy. Dwa silniki dieslowskie. – Droga łódź? – pyta Ryan. – Chciałbym mieć taką – mówi Koblinski. Niektórzy ławnicy okazują lekkie rozbawienie. Uśmiech Jonaha jest wymuszony. Nie wygląda dobrze. – I co znaleziono na łodzi? – Ślady krwi. Mnóstwo rybiej krwi. – Czy jest jakiś sposób, żeby dowiedzieć się, czy to ta sama krew, którą znaleziono na ubraniu ofiary? – Niemożliwe. Krew była zanieczyszczona. Różne rodzaje krwi były wymieszane ze sobą. – Co jeszcze znaleźliście? – Rybie łuski. – To nic niezwykłego na rybackiej łodzi. – Tak. – Czy znaleziono łuski pasujące do tych z ubrania ofiary? – Nie. Ale znalazłem zdjęcie. – Chwileczkę – mówi Ryan. Szepcze coś do jednego ze swoich pupilków, asystenta, siedzącego przy stole obok Avery’ego. Młodszy prawnik wstaje, rusza w stronę wózka z dowodami, bierze kopertę i podaje ją urzędnikowi sądowemu. Koblinski otwiera wręczoną mu kopertę. – Poznaje pan tę fotografię? – pyta Ryan. – Tak. Właśnie ją znalazłem na łodzi. – Zechce pan powiedzieć ławnikom, co jest na tym zdjęciu. – Oskarżony stoi na przystani przy swojej łodzi. Jest tu też duża ryba – mówi Koblinski. – Błękitny marlin. – Łuski z takiej ryby znaleziono na ubraniu ofiary? – Owszem. – Czy tego dnia lub wkrótce potem zbadaliście jeszcze coś, co należało do oskarżonego? – Tak. – Co? – Rybacki kombinezon. Z gumowanej tkaniny – mówi Koblinski. – Gdzie został znaleziony? – W mieszkaniu oskarżonego. – I znaleziono coś na nim? Jakieś dowody śladowe? – dopytuje się Ryan. – Mnóstwo rybiej krwi. I ślady organiczne. – Też rybie łuski? – Całe mnóstwo – mówi Koblinski. – Łuski błękitnego merlina? – Tak. – Co jeszcze? – Skonfiskowaliśmy jeden z pojazdów oskarżonego, zielonego forda explorera z 96 roku. Odholowaliśmy go na parking. – Na parking policyjny? – Zgadza się. – Czy zbadano ten samochód? – Owszem. – I co znaleziono? – Znowu to samo – mówi Koblinski. – Na płóciennych pokrowcach z przodu i z tyłu zaschniętą rybią krew. – Na fotelach kierowcy i pasażera? – Tak. – Co jeszcze? – Na pokrowcach znaleźliśmy znaczną ilość dowodów śladowych, różnorodne łuski. Ale na przednich fotelach najwięcej było łusek błękitnego marlina. – Mógłby pan opisać te pokrowce? – Płócienne – odpowiada Koblinski. – Wyglądają, jakby pierwotnie służyły do czegoś innego. Może powstały ze starej osłony brezentowej z łodzi. Była zielona i została pocięta na duże kwadraty, którymi obłożono siedzenia. – Znalezione łuski marlina, dowody śladowe, które znaleźliście, po prostu leżały na nich? – Nie. Łuski są kolczaste. Kiedy ogląda się je pod mikroskopem, mają ostro zakończone brzegi. Przyczepiają się do tkaniny i maleńkie kolce wpinają się we włókna. – I dlatego znaleziono je też na ubraniu ofiary? Wpięły się we włókna tkaniny. – Niektóre. – Czy zebrano próbki zaschniętej krwi i łusek z pokrowców w samochodzie oskarżonego? – Tak. – I zebrano próbki z ubrania ofiary? – Tak. – Czy podczas przeszukiwania pojazdu oskarżonego, zielonego forda explorera, znaleziono coś jeszcze? – Tak. Znaleźliśmy kwit, który okazał się rachunkiem z punktu wypychania zwierząt nad zatoką. Był stary, sprzed czterech miesięcy. Ale poszliśmy tym tropem. – Jak to? – Odwiedziliśmy punkt”U Sala”, gdzie wydano kwit. – Co znaleźliście? – Rachunek został wystawiony oskarżonemu kilka miesięcy wcześniej. Według ksiąg sklepowych chodziło o przygotowanie morskiego okonia. – Przygotowanie? – Wypchanie i oprawienie – wyjaśnia Koblinski. – Ale odkryliśmy również, że trzy dni wcześniej dostarczono tam dużo większą rybę. Nie zrobił tego oskarżony, tylko jeden z jego pomocników… – Sprzeciw. Wiadomość ze słyszenia. – Sprzeciw podtrzymany – mówi Peltro. – Czy”U Sala” miał pan okazję zobaczyć tę drugą rybę? – Tak. W chłodni. – Mógłby ją pan opisać? – Był to błękitny marlin o wadze prawie tysiąca funtów. Wagę wpisano do karty. Spora ryba jak na południową Kalifornię. Czasem są większe u wybrzeży Kony na Hawajach albo Australii. Ale tysiąc funtów to dużo jak na wybrzeże Pacyfiku. Pewnie sprawka prądu El Nino – snuje domysły Koblinski. – Wszystko idzie do nas z południa. – Wie pan coś o marlinach? – Kilka razy wypływałem po nie na morze. – I nigdy nie widział pan tak dużego okazu? – Nigdy. – Mówi pan, że widział kartę ryby. Czy było na niej nazwisko osoby, która ją złowiła? – Tak. – Czyje to było nazwisko? – Oskarżonego, Jonaha Hale’a. – Wypowiadając te słowa Koblinski patrzy na Jonaha. – Czy zebrał pan próbki krwi i łusek z marlina, na którego karcie widniało nazwisko oskarżonego? – Zebrałem. – I czy zbadał pan łuski pod mikroskopem? – Tak. – Czy badanie to pozwoliło panu sformułować jakieś wnioski lub opinie? – Tak. Doszedłem do wniosku, że rozmiar, kolor i charakter łusek zebranych z ubrania ofiary, Zolandy Suade, pod mikroskopem odpowiadają łuskom zebranym z pokrowców w pojeździe oskarżonego. Ich rozmiar, kolor i charakter odpowiadają też łuskom zebranym z marlina w chłodni u Sala. – Ostatnie pytanie. Czy zebrał pan próbki zaschniętej krwi z ubrania ofiary i z marlina w chłodni i przesłał je do laboratorium do analizy? – Owszem. Razem z próbkami tkanki ryby. – I gdzie je pan przesłał? – Do laboratorium Genetics Incorporated w Berkeley w Kalifornii. – Dziękuję panu, panie Koblinski. Świadek do dyspozycji obrony – mówi Ryan. Ryan działa na najwyższych obrotach, zadał nam trochę szkód, ale zostawił kilka rzeczy, w które ja teraz mogę wbić kły. – Panie Koblinski. Mam się do pana zwracać per pan, czy oficerze? – Pan – odpowiada. Koblinski nie jest zaprzysiężonym oficerem policji, tylko technikiem laboratoryjnym. – Zacznijmy od pojazdu pana Hale’a, forda explorera z 96 roku. Przeszukał pan ten samochód, tak? – Zgadza się. – Jak pan to zrobił? – Odkurzyliśmy go w środku specjalnym odkurzaczem z filtrami. Każdy filtr odpowiednio oznaczyliśmy i umieściliśmy w torbach dowodowych. – W ten sposób zebraliście resztki zaschniętej rybiej krwi i rybich łusek? – Tak, badaliśmy też wnętrze pod szkłem powiększającym. Do zbierania dowodów używaliśmy szczypczyków i pincet. – A więc przeszukaliście wóz bardzo dokładnie? – Owszem. – Czy w samochodzie pana Hale’a znaleziono wystrzelone naboje? – Nie. – A znaleziono w samochodzie ślady ludzkiej krwi? – To byłoby niemożliwe. Samochód był za bardzo zanieczyszczony krwią innych gatunków. Ryb. – A więc nie znaleziono ludzkiej krwi, tak? – Tak. – A szukaliście? – Oczywiście. – W swoim wcześniejszym zeznaniu chyba, że opisał pan jedną z ran zadanych ofierze jako”mocno krwawiącą”. – Sprzeciw – wtrąca się Ryan. – Świadek nie jest ekspertem medycznym. – To jego słowa – przypominam. – Oddalam sprzeciw. – Nie powiedział pan, że jedna z ran”mocno krwawiła”? – Mogłem tak powiedzieć. – Co chciał pan przez to powiedzieć? – Że kula prawdopodobnie trafiła w dużą tętnicę. – Więc w rezultacie z rany sączyłaby się krew w dużych ilościach? Zgodnie z pańskim zeznaniem krew zostawia ślad na nawierzchni? – Tak. – A mimo to nie znalazł pan ludzkiej krwi w samochodzie? – Jak powiedziałem, wóz był zanieczyszczony. – Panie Koblinski, czy już kiedyś badał pan rybie łuski, podczas innego dochodzenia lub podczas studiów? – Oczywiście. – Czy kiedykolwiek badał pan łuski błękitnego marlina? – Nie. – Czy próbki łusek jednego błękitnego marlina wyglądałyby pod mikroskopem zupełnie tak samo jak łuski innego błękitnego marlina? – Możliwe. Ale większość ludzi nie ma z nimi do czynienia na tyle, żeby zanieczyścić sobie samochód. Koblinski uśmiecha się teraz do mnie i mam wrażenie, że niepotrzebnie podjąłem temat. Mógłbym go skończyć, ale ławnicy będą się zastanawiać dlaczego. – Chce pan powiedzieć, że przeciętna osoba nie złowi błękitnego marlina? – To też – odpowiada. – Ale większość osób znakuje je i wypuszcza. Tak postępują wszyscy, których znam – mówi. – Nie wciągają ich na pokład. Marlina łowi się dla sportu. Mięso nie jest smaczne. Większość tych, którzy łowią dla sportu, dba też o środowisko – mówi Koblinski. Patrzy na Jonaha. Tak jak połowa składu ławy przysięgłych. Mógłbym brnąć dalej. W końcu marlin był trofeum. Ile razy zdarza się złowić rybę ważącą tysiąc funtów? Koblinski niewątpliwie roztoczyłby wizje przeszywanego harpunem wieloryba lub orki, która trafia na rożen. Jak najszybciej zapominam o temacie. Proszę, w jaki sposób bystry świadek potrafi pomieszać szyki. – Znana jest panu teoria transferencji? – pytam. Ławnicy ciągle widzą krew w wodzie. Nie interesuje ich, co mam w tej chwili do powiedzenia. – Oczywiście. – A transferencji odwrotnej? – Tak. – Mógłby pan wyjaśnić te terminy ławnikom? – Transferencja zachodzi wówczas, kiedy dowody mikroskopowe lub makroskopowe przylegają do czegoś, na przykład do ubrania. Pod wpływem elektryczności statycznej, albo po przylgnięciu do materiału dochodzi do przeniesienia dowodu z jednej powierzchni na drugą. – A transferencja odwrotna? – W drugą stronę – odpowiada. – Są to na przykład włókna z ubrania ofiary znalezione na samochodowym pokrowcu. Albo włosy ofiary na tylnym siedzeniu. Kiwa głową. – Zgadza się. – Czy znalazł pan włókna z ubrania ofiary na pokrowcach siedzeń w zielonym fordzie explorerze pana Hale’a? – Nie. – Wie pan, z jakiego materiału było uszyte ubranie ofiary? – Z wełny. Spodnie i góra. Coś w rodzaju stroju torreadora – mówi. – Nie sądzi pan, że gdyby siedziała na tych pokrowcach, znaleźlibyście ślady włókien z jej garsonki? – Nie w tym przypadku. – odpowiada. – Okazało się, że ktoś niedawno sprzątnął w samochodzie. Popielniczka była pusta. – Jakbym wszedł na minę. Odwracam się i widzę, że Ryan uśmiecha się złośliwie przy swoim stole. W końcu sprawy przyjęły pomyślny dla niego obrót. Fakt ten nie umknął uwadze ławników. Jak mało prawdopodobne jest, że mężczyzna, który pali cygara i kupuje je na zapleczu za tysiąc dolarów za opakowanie, opróżnił popielniczkę w samochodzie w dniu, w którym to sprawdzano. Chyba że miał jakiś powód. – Sądzimy, że ktoś prawdopodobnie wytrzepał pokrowce – mówi Koblinski. – Jeśli została wywleczona z samochodu, nie oczekiwałby pan, że zostawi trochę włókien na siedzeniu, a może na podłodze samochodu? – Możliwe, ale jak powiedziałem, jeśli pokrowce zostały wytrzepane, to niekoniecznie. – Ale nie znalazł pan ich w samochodzie oskarżonego? – Włókien z ubrania ofiary? – Tak. – Nie – odpowiada Koblinski. – Znalazł pan włosy ofiary na zagłówku lub na siedzeniu pasażera? – Nie. – Czy jakiekolwiek ślady jej włosów znajdowały się gdzieś w samochodzie? – Nie. Było tam bardzo czysto. – I sprawdziliście we wszystkich filtrach. W specjalnych filtrach odkurzaczy, których użyliście do zebrania dowodów śladowych w tym samochodzie? – Tak. – I nic nie znaleźliście? – Znaleźliśmy rybią krew i łuski. Przylegały do pokrowców na siedzeniach – mówi świadek. – Wie pan, o czym mówię, panie Koblinski. Mówię o dowodach z transferencji odwrotnej, o włosach i włóknach należących do ofiary. Nie spodziewałby się pan znaleźć tego typu dowodów śladowych, gdyby ofiara siedziała w samochodzie? Czy to nie prawdopodobne? Nawet jeśli ktoś wytrzepał pokrowce? Czy nie jest prawdopodobne, że znaleźlibyście dowody śladowe w tym pojeździe? – Możliwe – odpowiada. – Trudno powiedzieć. – Swoją wypowiedź kwituje uśmiechem. Rozdział dwudziesty szósty Ryan ma dobrą passę. Nazajutrz po zeznaniach Koblinskiego wykłada swoją najlepszą kartę. Obawiałem się tego: DNA – ale krwi ryby, nie Suade. Howard Sandler jest serologiem sądowym. Doktorem, który między innymi wykonuje identyfikacyjne badania genetyczne. Pracuje dla prywatnego laboratorium w Berkeley, zajmującego się głównie zagrożonymi gatunkami i kłusownictwem. Ryanowi zajmuje niemal pół godziny przedstawienie kwalifikacji Sandlera, omawia jego curriculum vitae, zanim przechodzi do meritum – testu na ustalenie tożsamości na podstawie DNA. – Czy jest to coś, co wykonuje pan regularnie? – Niezupełnie – odpowiada Sandler. – Zwykle zlecenia dotyczą identyfikacji rybiego gatunku. Czegoś, co moglibyśmy nazwać strukturą genetyczną populacji, żeby wspomóc zarządzanie zasobami naturalnymi. Zlecenia wykonania jednostkowej identyfikacji genetycznej zdarzają się, ale rzadko. Zwykle w przypadkach podejrzeń o kłusownictwo. – Ale możliwe jest wykonanie tego, o co pana poproszono, czyli ustalenie, czy zaschnięta próbka krwi pochodzi od konkretnej ryby, tak zwanej genetycznej identyfikacji? – To zależy od próbki. Czy mam do dyspozycji odpowiednio dużo materiału genetycznego. Ale z reguły tak, jest to możliwe. – Proszę łaskawie powiedzieć ławnikom, jakiego typu test pan przeprowadził w tym przypadku. – Technikę tę nazywamy reakcją łańcuchową polimerazy. Używamy skrótu PCR. – Na czym dokładnie polega ta reakcja? – Wszystkie żyjące organizmy zbudowane są z łańcuchów materiału genetycznego zwanych chromosomami. Przypominają paciorki nanizane na nitkę. Porządek, w jakim ułożone są te chromosomy określa budowę genetyczną organizmu. Czy to będzie krowa, czy mak na polu. A jeśli krowa, to czy ma jasną czy ciemną maść. Czy będzie to odmiana Jersey czy Guernsey. Chromosomy zbudowane są z molekuł DNA. Elementy DNA są ułożone w formie spiralnej drabiny zwanej podwójną helisą. Układ owych molekuł DNA jest unikalny i niepowtarzalny dla każdego żyjącego organizmu. Jest to swoisty odcisk palca DNA. – Zatem poprzez identyfikację tego odcisku palca można określić, czy kropla krwi z miejsca morderstwa pochodzi od konkretnego zwierzęcia, a w tym przypadku od konkretnej ryby, a jak może się okazać – od błękitnego marlina z chłodni? – Zgadza się. – A jeśli chodzi o tą reakcję łańcuchową polimerazy. Może pan słowami zrozumiałymi dla laika wyjaśnić, na czym polega? – Polimeraza to nazwa enzymu, z którego korzysta molekuła DNA w celu ułożenia nowego łańcucha DNA w odpowiedniej kolejności, zgodnej z oryginalnym lub macierzystym łańcuchem DNA. Jest niezbędna do podziału i wzrostu komórek, żeby organizm mógł żyć dalej. Podczas reakcji łańcuchowej polimerazy małe ilości DNA lub kawałki DNA z miejsca przestępstwa, na przykład drobna ilość zaschniętej krwi – w odróżnieniu od DNA żywej komórki – mogą być skopiowane w stosunkowo krótkim czasie, powiedzmy kilku godzin. Kiedy już DNA jest skopiowane, można zastosować jedną z kilku metod biologii molekularnej, żeby dokonać analizy porównawczej z innymi znanymi próbkami. – W tym przypadku są to próbki krwi i tkanek w błękitnego marlina w chłodni? – Ryan jest dobry w naprowadzaniu świadka z powrotem na właściwe tory. – Zgadza się. Łańcuchy DNA będą identyczne lub nie. Nie ma innej możliwości. – A jaka jest szansa, że dwa żywe organizmy będą miały identyczną budowę genetyczną? – W tym przypadku? – Tak. – Nieskończenie mała – odpowiada świadek. – Jedna na około piętnaście miliardów. Ryan marszczy czoło, schodzi z podium. Przed ławnikami przesadne zdziwienie. Rzadko się słyszy tak czytelny i jasny opis procesu. – Krótko mówiąc, miałbym większą szansę wygrania na loterii bez kuponu. To chce nam pan powiedzieć? – Wypowiadając te słowa, Ryan zerka na Jonaha. – Sprzeciw. – Podtrzymany. Ławnicy zlekceważą wypowiedź prokuratora. Panie Ryan… – Peltro trzyma młotek w górze jak szkolną linijkę, którą będzie trzaskał po dłoniach. – Proszę do rzeczy. – Doktorze Sandler, czy wykonał pan reakcję łańcuchową polimerazy na próbkach zaschniętej krwi przesłanych panu przez laboratorium kryminalne? – Owszem. – I mógłby się pan podzielić z nami wynikami tej analizy? – Łańcuch DNA z próbek zaschniętej krwi na spodniach ofiary i łańcuch DNA z próbek marlina z chłodni są identyczne. – Czy w związku z tym był pan w stanie wyciągnąć jakieś wnioski? – Tak. – Jakie? – Trzy omawiane próbki, zaschnięta krew na spodniach ofiary, pochodziły z przechowywanego w chłodni marlina. – Tego konkretnego marlina, żadnego innego? – Zgadza się. Wszyscy zamarli. Punkt krytyczny. To się daje wyczuć. Cisza jak makiem zasiał, słychać tylko skrzypienie ołówków notujących reporterów w pierwszym rzędzie. Spoglądam na Jonaha. Ukrył twarz w dłoniach, podpiera się łokciami o stół. Za nim za barierką siedzi Mary. Wygląda na oszołomioną. Ma surowy, przerażony wyraz twarzy, jakby prześladowała ją jedna myśl: czy jestem żoną zabójcy? – Ktoś musiał ją tam podłożyć. – Jonah mówi o zaschniętej krwi na ubraniu Suade. – No bo skąd się tam wzięła? – Nie wiem. Patrzy na mnie najwyraźniej sądząc, że mu nie wierzę. Siedzimy w celi sześć metrów od sali rozpraw – tylko Jonah i ja. Na zewnątrz na korytarzu kłębią się ludzie. Gdy Peltro zstąpił z ławy i udał się do swojego gabinetu, Ryan zebrał swój własny sąd. Otoczonego stadem hałaśliwych dziennikarzy prokuratora zapytano, czy proces już się skończył. Czy dowód DNA był rozstrzygającym ciosem. Słyszałem, jak odpowiedział – na tyle głośno, aby słyszano go na drugim końcu sali – żeby nie tracili czujności. Moje przesłuchanie Howarda Sandlera trwało raptem trzy minuty. Pozostało mi tylko sprawdzenie, czy dowody uzyskano w sposób prawidłowy. Kiedy próbowałem przyczepić się do kwestii zbierania próbek, Ryan zgłosił sprzeciw, twierdząc, że świadek nie jest kompetentny do wypowiadania się na ten temat i skutecznie zamknął mi usta. Sandler mógł tylko powiedzieć, że po dotarciu próbek do laboratorium, postępowano z nimi właściwie i w tej ostatniej fazie nie popełniono żadnych pomyłek. Jedyny wniosek, nad którym pracowałem, było przypuszczenie, że być może ktoś popełnił błąd przy oznaczaniu próbek i pomieszał dowody z chłodni z krwią z miejsca przestępstwa. Nie zawsze można stwierdzić, czy ławnicy kupują jakiś argument, ale zwykle można stwierdzić, kiedy go nie kupują – a mojego nie kupili. – Dobrze zrobiłeś, odsyłając stąd Mary – mówi Jonah. Mój jedyny dobry uczynek tego dnia. Kazałem Harry’emu wyprowadzić ją tylnymi schodami i odwieźć do domu. Przed domem Mary policja będzie ochraniać ją przed hordą dziennikarzy. Byliśmy u niej z Harrym kilka dni temu. Od frontu wszystkie rośliny i krzewy zostały zniszczone, jakby stratował je tabun dzikich zwierząt. Trawnik Jonaha poryty jest koleinami – dzieło pomysłowych kamerzystów, którzy zaspokajają publiczne prawo do informacji. Usiłują złapać cokolwiek: Mary wynosi śmieci, Mary w kuchni, Mary zasłania okna w sypialni – wszystko za pomocą swoich potężnych obiektywów. Helikoptery telewizyjne przelatują nad domem rano, w południe i w nocy, po zmroku oświetlają podwórze reflektorami, a kamerzyści wychylają się z nich jak najniżej. Dwa dni temu przyniosła mi list podpisany przez zarząd osiedla. Proszą Mary, żeby się wyprowadziła, przynajmniej do zakończenia procesu. Sąsiedzi nie mogą już znieść dziennikarskiej inwazji. Jonah spogląda na mnie, zastanawiając się, co teraz mamy robić. – Jest jeszcze jedna możliwość. Samoobrona. – Już kiedyś o tym mówiliśmy. – Broń Suade. – Unoszę brwi i spoglądam na niego. – Nie wierzysz mi – mówi. – Nie wiem, w co mam wierzyć. Wiem tylko, że dowody nie są korzystne i mamy coraz mniej czasu. Nie możemy znaleźć Ontaveroza, ani żadnych dowodów łączących go ze sprawą. Jeśli mamy zmienić linię obrony, muszę działać szybko. Zaciągam go na środek celi i sadzam przy stole z nierdzewnej stali. Po obu stronach stołu stoją nieruchome krzesła przytwierdzone do podłogi. – Na moją listę ekspertów – mówię – włączyłem na wszelki wypadek parę osób. Ekspertów od rekonstrukcji wydarzeń. Świadków medycznych, którzy zeznają, że rany Suade zostały zadane podczas szamotaniny. Obejrzeli dowody, raport patologa, rany, ślady prochu na rękach Suade. Są gotowi zeznać, że w samochodzie doszło do szamotaniny. Walki o broń. Mamy udokumentowany zakup broni Suade. Myślę, że to była samoobrona – mówię. – Nosiła pistolet w torebce. Tego wieczora chyba ją wyciągnęła. – Mogło tak być – mówi Jonah. – Ale ja tego nie wiem. – Czego nie wiesz? – Nie wiem, co się wydarzyło. Nie było mnie tam. Wydaję z siebie głębokie westchnienie i spoglądam na przeciwległą ścianę za jego plecami. Jonah opuszcza głowę. – Jeśli chcesz, żebym im powiedział, że tam byłem, dobrze – mówi. – Powiem, że próbowałem wyrwać jej broń. Kręcę głową. – Tylko jeśli to prawda. – Poza tym, że popełniłby krzywoprzysięstwo, nie mogłoby być nic gorszego od Jonaha przedstawiającego ławie przysięgłych jakieś konfabulacje. Jonah kręci głową. – Czemu nie mogę stanąć przed nimi i powiedzieć po prostu, że mnie tam nie było? – Bo ci nie uwierzą. Co powiesz, gdy Ryan cię zapyta, w jaki sposób krew marlina znalazła się na ubraniu Suade? – Nie wiem. – A kiedy przypomni ci groźby, które wypowiedziałeś przy Browerze? Co wtedy powiesz? Że żartowałeś? – Może – odpowiada. – Więc nie zdenerwowałeś się wtedy? – Zdenerwowałem. – I nie żartowałeś? – Byłem wściekły, ale nie miałem zamiaru jej zabijać. – No to po co to powiedziałeś? – Ludzie cały czas mówią rzeczy, których nie biorą serio. – Ty też? Jonah nie odpowiada. Patrzy tylko na mnie i w końcu dostrzega problem. Skoro kłamałeś wtedy, może kłamiesz i teraz? Przy tym wszystkim jest coś, co nie daje mi spokoju. Coś tu nie gra. Przy wszystkich dowodach fizycznych łączących Jonaha z miejscem zbrodni, na pewne pytania Ryan nie odpowiedział. Dlaczego kobieta, która widziała Jonaha tylko raz i to w niezbyt przyjemnych okolicznościach, zgodziła się wsiąść do jego samochodu? O czym do diabła mogli tak długo rozmawiać, że wypaliła w tym czasie nie jednego, a dwa papierosy? I co chyba ważniejsze, biorąc pod uwagę skład ławy przysięgłych, dlaczego taka elegantka jak Suade, która miała na sobie tak starannie dobrany, żeby nie powiedzieć osobliwy strój – garsonkę w stylu kostiumu torreadora – dlaczego ktoś taki usiadł na poplamionym krwią i pobrudzonym łuskami pokrowcu na fotelu pasażera? Ten ostatni argument przeczy kobiecej logice. Ciężki orzech do zgryzienia. Ryan będzie się musiał nim zająć albo zostawić mnie, żebym zadyndał nim przed dziewięcioma kobietami z ławy przysięgłych. Rozdział dwudziesty siódmy – Prokuratura powołuje na świadka Susan McKay. Wypowiadając te słowa, Ryan stara się nie patrzeć na mnie, ale w końcu nie wytrzymuje i rzuca mi szydercze, ukośne spojrzenie. Ma na twarzy wymalowane samozadowolenie. Do tej chwili przypuszczaliśmy z Harrym, że Ryan trzyma Susan na korytarzu z wezwaniem do sądu, żeby zadać jej coś w rodzaju pokuty. Trzymał ją w niepewności od prawie tygodnia za jej pomoc w sprawie broni Suade, choć ten szczegół sami prawdopodobnie byśmy poruszyli podczas rozprawy. Jonah pochyla się do mnie. Wcisnęliśmy go z Harrym między siebie, żeby nie powtórzyło się wczorajsze zajście, manifestacja porażki. – Myślałem, że się przyjaźnicie – szepcze trochę za głośno, więc muszę zerknąć na ławników z nadzieją, że ci z pierwszego rzędu nie mają najlepszego słuchu. Zasłaniam dłonią usta. – Dostała wezwanie. Musiała się stawić – wyjaśniam. – Ach tak. – Kiwa głową na znak, że zrozumiał. – Pewnie powie im, jak się zachowywałem w jej biurze. Jak się wściekłem, wybiegłem i w ogóle. Nie będzie musiała, jeśli Jonah się zaraz nie zamknie. Kładę mu rękę na ramieniu i przyciskam palec do ust, żeby już nic nie mówił. Słysząc stukot obcasów na twardej powierzchni podłogi, nie muszę się odwracać. Wiem, że na salę weszła Susan. Czuję jej palące spojrzenie na karku, jakby laser depilował mi na nim włoski. Zaczęła się już uspokajać, słuchając moich conocnych zapewnień, że Ryan jej nie powoła. W końcu Brower słyszał groźby Jonaha w mojej kancelarii. Susan nie dodałaby do tego wiele więcej. Może i jest niechętnym świadkiem, ale pewnym krokiem przechodzi przez bramkę, mija podium i obraca się. Stojąc blisko stanowiska dla świadka, podnosi rękę. Nie patrzy przy tym na urzędnika, który z podniesioną ręką wypowiada mantrę … Czy przysięga pani mówić prawdę, całą prawdę … lecz na mnie. W tym momencie podejrzewam, że nie jest to gniew, ile normalne uczucie towarzyszące zaskoczeniu: wyjdzie stąd z tarczą albo na tarczy. – Proszę zająć miejsce – mówi Ryan. – Proszę się przedstawić, przeliterować nazwisko do protokołu i podać adres. – Susan McKay. – Zauważam, że się boi. Literuje nazwisko, jakby wypluwała kolejne litery, a potem podaje adres do pracy, a nie do domu. Ryan zdaje się tego nie zauważać. Dziennikarze z pierwszego rzędu będą mieli trochę problemów z wytropieniem jej, kiedy już skończy zeznawać. Domowy numer telefonu ma zastrzeżony. – Pani McKay, proszę nam powiedzieć, czym się pani zajmuje. – Jestem przewodniczącą Departamentu ds. Przestępstw Skierowanych Przeciw Dzieciom. – Czy to państwowa organizacja? – Tak. – Podlega władzom miasta czy okręgu? – pyta Ryan. – Okręgu – odpowiada. – Co pani tam robi? Jakie ma pani obowiązki jako przewodnicząca? – Jestem głównym urzędnikiem administracyjnym departamentu. – Czyli praktycznie kieruje pani tą organizacją? – Tak. – Przed kim pani odpowiada? – Przed radą nadzorców. – Pełni pani swoją funkcję na ich życzenie, tak? – Ryan zadaje to pytanie, jakby w tej chwili Susan traciła łaski swoich przełożonych. – Zgadza się. Ryan wie o wszystkim. Po prostu przypomina o tym Susan. – Proszę powiedzieć ławie przysięgłych, czym zajmuje się pani organizacja. – Naszym zadaniem jest obrona interesów dzieci. Molestowanych, porzuconych. Badamy oskarżenia o molestowanie i zagrożenie życia. Jeśli to konieczne, sprawujemy nadzór ochronny. Od czasu do czasu składamy też do sądu wnioski o wyznaczenie opiekuna. Departament zaleca też, czy dzieci powinny być wzięte pod kuratelę sądu i kiedy powinno to nastąpić. – Mówi pani, że badacie przypadki molestowania dzieci? – Ryan wyławia z tego zestawu element, na którym mu zależy. – Zgadza się. – I czy w tym względzie pani organizacja badała zarzuty, konkretnie oskarżenia o molestowanie Amandy Hale? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Jaki to ma związek ze sprawą? – Zmierzam do wykazania motywu – mówi Ryan. – Dobrze – mówi Peltro. – Sprzeciw oddalony. – Sama nie zajmuję się konkretnymi przypadkami – mówi Susan. – Ale ten przypadek jest pani znany, prawda? – Słyszałam o zarzutach. – Czy pani organizacja przeprowadziła dochodzenie w tej sprawie? – Przeprowadzono wywiad. Ale nie sądzę, żeby przybrał formę pełnego dochodzenia. – Proszę powiedzieć ławnikom, kto wniósł te zarzuty? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Możemy podejść? – Wskazuję na jego ławę. Peltro wzywa nas machnięciem ręki. Ryan i ja zbliżamy się do ławy sędziego jak najdalej od Susan na stanowisku świadka. Protokolantka ze swoją skomputeryzowaną maszyną stenograficzną przysuwa się bliżej, żeby wszystko spisać. – Wysoki Sądzie, to przesłuchanie jest wysoce szkodliwe. – Szepczę, zasłaniając usta ręką. Nie chcę, żeby usłyszeli mnie ławnicy i pierwszy rząd reporterów ze skrzypiącymi na papierze ołówkami i długopisami. – Przeciw mojemu klientowi nie wniesiono żadnych zarzutów. Wszystkie dowody wskazują, że wydarzenia te nigdy nie miały miejsca. Nie znaleziono żadnych dowodów na molestowanie lub kazirodztwo. – Zarzuty zostały sformułowane – mówi Ryan. – Nie zamierzam dowodzić, że były prawdziwe. Istnieje jednak związek między zarzutami a motywem. Oskarżony wiedział o nich. Zdawał sobie też sprawę, że zostaną przypomniane w komunikacie prasowym ofiary. Mogły być fałszywe – mówi Ryan – ale fakt ten nie usprawiedliwia morderstwa. Pan Madriani wie, że na tym opiera się nasza teoria. Było to jasne od samego początku. Według naszej teorii jego klient zabił ofiarę, żeby ją uciszyć. – Jeśli Wysoki Sąd się zgodzi, ławnicy mogą skazać mojego klienta na podstawie nie udowodnionych zarzutów. Sędzia kręci głową, wolałby nie pozbawiać Ryana rdzenia linii oskarżenia. Mój sprzeciw jest strzałem na oślep i Peltro tak to interpretuje. – Panie Madriani, później może pan przesłuchać świadka i wykazać, że wtedy jej organizacja nie znalazła żadnych podstaw dla wysuniętych zarzutów. Ale rzeczywiście mają one związek z motywem – mówi. – Zamierzam odrzucić sprzeciw – ogłasza Peltro wszem i wobec. Odsyła Ryana do świadka, a mnie na moje miejsce. – Pani McKay, kto wniósł omawiane zarzuty o molestowanie dziecka, Amandy Hale? – Jej matka. – Czyli Jessica Hale? – Tak. – Przeciw komu wymierzone były owe zarzuty? – Przeciw Jonahowi Hale’owi. – Oskarżonemu? – Tak. – Był dziadkiem dziewczynki. – Jest – mówi Susan. – Nadal jest jej dziadkiem. – Oczywiście. – Ryan doskonale wie o zaginięciu dziecka, choć prokuratura nie zrobiła nic, żeby wnieść zarzuty przeciw Jessice. – I twierdzi pani, że przeprowadzono dochodzenie w tej sprawie? – Nie. Powiedziałam, że przeprowadziliśmy wywiad. Nigdy nie doszło do rozpoczęcia formalnego dochodzenia. – Pani przeprowadziła ten wywiad? – Nie ja. Moi pracownicy. – Doskonale – mówi Ryan, dochodząc do meritum. – Z kim państwo rozmawiali? – Z sąsiadami. Krewnymi. Z dzieckiem. Z babcią dziewczynki. – Czyli z Mary Hale? – Ryan wskazuje na siedzącą w pierwszym rzędzie tuż za Harrym Mary. – Tak. Ryan spogląda na Mary i uśmiecha się. Też powołałby ją na świadka, gdyby nie chronił jej przywilej małżeński. – I na podstawie tego wywiadu stwierdziliście państwo, że nie ma potrzeby przeprowadzać formalnego dochodzenia? – Zgadza się. – Tę decyzję podjęła pani, czy ktoś inny z pani biura? – Ktoś inny – odpowiada Susan. – Kto taki? – Nie pamiętam. Prawdopodobnie podpisałam zgodę. Musiałabym zajrzeć do akt. Ryan nie drąży głębiej. – Chciałbym teraz zwrócić pani uwagę – mówi – na dzień dwudziesty czwarty czerwca bieżącego roku. Czy rano tego dnia zadzwonił do pani pan Madriani? – Odbieram mnóstwo telefonów. Nie pamiętam wszystkich. – Pan Madriani niewątpliwie często do pani dzwoni. Susan nie odpowiada, tylko patrzy na mnie. – Czy pan Madriani często do pani dzwoni? – Dosyć często. – Czy nie jest faktem, że przyjaźnicie się państwo? Susan waha się. – Tak – odpowiada po chwili. – Czy nie jest faktem, że jesteście państwo nie tylko przyjaciółmi? – Jak to? – Czy nie jest faktem, że jesteście kochankami? – Sprzeciw. – Zrywam się z miejsca. – Jaki to ma związek ze sprawą? – pyta Peltro. – Wycofuję pytanie – mówi Ryan, uśmiechając się do ławników. – Czy to prawda, że w tej chwili mieszkacie razem, a raczej pan Madriani mieszka u pani? – Wysoki Sądzie? – Znowu wstaję. Susan porusza się niespokojnie na swoim miejscu i spogląda na sędziego. – Panie Ryan – strofuje go Peltro. – Wysoki Sądzie. Chodzi mi o wykazanie stronniczości. – Usiłuje zakwestionować prawdomówność własnego świadka – stwierdzam. – Zdaję sobie sprawę – mówi sędzia. – Pani już powiedziała, że są przyjaciółmi. Jeszcze jedno pytanie na ten temat, a może pan wyciągać portfel. I pojechać po szczoteczkę do zębów. Proszę kontynuować. Ryan kiwa głową, po czym sprawdza w notatkach, co dalej. Mogło być gorzej. Ryan dosyć niezręcznie podchodzi do tej sprawy. Nie chodzi tyle o samą informację, ile sposób, w jaki ją przekazuje. Jak jakiś zboczeniec dyszący w słuchawkę. – Wróćmy do dwudziestego czwartego czerwca – mówi. – Tego dnia zginęła ofiara. Pamięta pani ten dzień? – Tak. – Pamięta pani poranny telefon od pana Madrianiego? – Nie jestem pewna. Chyba tak. – Może mam pani pokazać kopię wydruku rozmów telefonicznych? – Ryan chce wywołać wrażenie, jakby to mnie sądzono. Co w tej chwili akurat jest prawdą. – Nie. Pamiętam – odpowiada Susan. – Pamięta pani treść tamtej rozmowy telefonicznej? – Nie wiem, czy pamiętam wszystko – mówi Susan. – Więc proszę nam powiedzieć, co pani pamięta. – Chciał, żebym przyjechała na spotkanie w jego kancelarii. – Pan Madriani? – Tak. – Wyjaśnił dlaczego? – Powiedział, że ma to związek z jego klientem. – Powiedział, z którym? – Nie wiem, czy wtedy to powiedział. – Ale później dowiedziała się pani, o którego klienta chodzi? – Tak. – O którego? – O Jonaha Hale’a. – Oskarżonego? – Tak. – Co jeszcze pan Madriani powiedział pani przez telefon? – Nie pamiętam. – Powiedział, że właśnie wraca ze spotkania z ofiarą, Zolandą Suade? – Sprzeciw. Prokurator naprowadza świadka. – Zapytałem tylko, czy pamięta. – Tak – mówi Susan. – Proszę nie odpowiadać na pytanie, kiedy zgłasza się sprzeciw – strofuje ją Peltro. – Przepraszam – mówi Susan. – Świadek zna odpowiedź, Wysoki Sądzie. – Ryan zdobywa kolejny punkt. – Proszę odpowiedzieć – zezwala Peltro. – Chyba mi o tym powiedział. – Susan odpowiada, zanim Ryan ma czas inaczej sformułować pytanie. – A mówił, o czym rozmawiali podczas tego spotkania? Pan Madriani i pani Suade? – Nie. Nie przez telefon. – Nie powiedział, jak mu poszło? – Ryan teraz zgaduje. – Może powiedział. Nie zdążyłem zgłosić sprzeciwu. Ryan uśmiecha się. – Powiedział pani o przygotowanym przez panią Suade komunikacie prasowym dotyczącym klienta pana Madrianiego? – Sprzeciw. – Podtrzymany. Proszę inaczej sformułować pytanie. – Czy powiedział jeszcze o czymś, co wyszło na jaw podczas tego spotkania? – Nie pamiętam, czy o komunikacie prasowym powiedział mi wtedy, czy później. – Później? – To znaczy, kiedy przyjechałam do jego kancelarii. – Kiedy udała się pani do kancelarii pana Madrianiego? – Tego samego dnia. – Czyli dwudziestego czwartego rano, w dniu zabójstwa pani Suade? – Tak. – I kto był na tym spotkaniu? – Pan Brower… – Czyli John Brower, pani inspektor? – Zgadza się. – Skąd jego obecność? – Doszłam do wniosku, że to dobry pomysł. – Więc sprowadziła go tam pani? – Tak. – Dlaczego? – Próbowali odszukać dziecko. Wnuczkę pana Hale’a… – A więc jednak wiedziała pani, kim był klient, zanim przybyła pani na spotkanie? Przed chwilą powiedziała pani, że nie pamięta, czy pan Madriani wymienił nazwisko klienta przez telefon czy nie. Susan wygląda na zmieszaną, zdezorientowaną. – Chyba powiedział. Musiałam o tym wiedzieć. – Też tak myślę – mówi Ryan. Susan jest zdenerwowana. Nie jest dobrym świadkiem. Mówi nie proszona. – Chyba już wcześniej słyszałam, że wnuczka została uprowadzona wbrew postanowieniu sądu… – Wcześniej? – interesuje się Ryan. – Czyżby rozmawiała pani z panem Madrianim o panu Hale i jego wnuczce więcej niż jeden raz? – Tak mi się wydaje. Harry zerka na mnie. Zaczynam się pocić. Teraz szczegóły. Gdzie i kiedy? – Ile razy rozmawiała pani o tym z panem Madrianim przed ową rozmową telefoniczną dwudziestego czwartego? – Może raz. – Pamięta pani, gdzie miała miejsce ta rozmowa? Już sobie wyobrażam, jak Susan opisuje ławnikom scenę na rozkładanym łóżku, kiedy rozmasowywałem krem z filtrem na jej nagich plecach. Śmierć niemal zajrzała mi do oczu. – Nie pamiętam. – Rzuca mi spojrzenie winowajcy. – Pamięta pani, kiedy ta rozmowa miała miejsce? – Nie. – Pamięta pani, dlaczego pan Madriani omawiał ten temat z panią? – Zaginęła wnuczka pana Hale’a. Została uprowadzona z naruszeniem prawa. Chyba chciał, żeby moja organizacja pomogła mu w poszukiwaniach. – I nie widziała pani w tym nic niestosownego? – Nie było w tym nic niestosownego. Pytał mnie pan, dlaczego sprowadziłam pana Browera na spotkanie. Oto dlaczego. – Susan odzyskuje animusz, trzyma go na dystans. – Oczywiście – mówi Ryan. – Czy nie jest faktem, że wolałaby pani o tym nic nie mówić? – O czym? – O całej tej sprawie. Czy nie jest faktem, że nie chciałaby pani powiedzieć czegoś, co zaszkodziłoby panu Madrianiemu lub jego klientowi? – Wolałabym nie zeznawać, jeśli o to panu chodzi. – Nie o to – mówi Ryan. – Czy nie jest faktem, że wolałaby pani raczej pomagać panu Madrianiemu niż mu szkodzić? – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. – Susan odwraca wzrok od ławy przysięgłych, jakby pytanie wprawiło ją w zakłopotanie. A może nie chce, żeby widzieli jej oczy, które ciskają błyskawice. – Kto jeszcze był na tym spotkaniu oprócz pani i pana Browera? Na spotkaniu dwudziestego czwartego? – Ryan nie pogubił się. Powraca do tematu z idealną precyzją. – Pan Hinds. – Susan ruchem głowy wskazuje Harry’ego. – I pan Hale. – Oskarżony? – Tak. – I to już wszyscy? – Jeszcze pan Madriani. – No oczywiście – mówi Ryan. – Nie wolno nam zapomnieć o panu Madrianim. Zechce pani wyjawić ławie przysięgłych, o czym rozmawiano na tym spotkaniu. – Głównie o wnuczce pana Hale’a. I skandalowi w okręgu, choć Susan nie ma zamiaru o tym wspominać. Ryan też nie, chyba że się mylę. – Zaginęła i pan Hale chciał ją odnaleźć – ciągnie dalej Susan. – Tylko o tym rozmawialiście? O tym, jak odnaleźć wnuczkę pana Hale’a? – Przede wszystkim. – A o komunikacie prasowym pani Suade? – Ryan przypomina jej wcześniejsze zeznania: o tym, że wspomniałem o komunikacie wcześniej podczas naszej rozmowy telefonicznej. – Pamiętam. – Czy podczas spotkania poruszaliście temat komunikatu? – Możliwe. – Miała pani okazję obejrzeć ten komunikat? – Tak. – Przeczytała go pani? – Chyba tak. – Może pani powiedzieć ławnikom, co było tam napisane? – Coś bez związku – mówi Susan. – Mnóstwo chaotycznych zarzutów. – Jakich zarzutów? Przeciw komu? – Przeciw panu Hale’owi. – Słuchając jej, można by pomyśleć, że Susan wymazała z pamięci oskarżenia dotyczące skandalu w okręgu. – Na czym polegały te zarzuty? – Nie pamiętam szczegółów. – Ależ pani McKay. Nie czytała pani komunikatu? – Czytałam. – To były bardzo poważne zarzuty, prawda? – Chyba tak. – Czy mam przytoczyć treść komunikatu, żeby odświeżyć pani pamięć? – To nie będzie konieczne – odpowiada. – To były paskudne oskarżenia o molestowanie dziecka. – Czyje? – Pyta pan, kto wnosił te zarzuty? – Pytam, komu zarzucano te czyny. – Panu Hale’owi. – Oskarżonemu? – Tak. – I przeczytała pani komunikat w jego obecności? – Z tego co pamiętam, tak. – Co jeszcze zarzucano? Susan zastanawia się przez chwilę. – Nie pamiętam, jak to ujęła. – Ofiara, pani Suade? – Ona chyba była autorką komunikatu – mówi Susan. – Wie pani o tym od pana Madrianiego? – Chyba tak. – Pamięta pani inne zarzuty? – Zarzucała napaść na tle seksualnym. Ryan spogląda na ławę przysięgłych z uniesionymi brwiami. – Komu? – Panu Hale’owi. – Kto padł ofiarą zarzucanych mu czynów? Nie mogę zrobić nic, żeby temu zapobiec. Ryan twierdzi, że wyjaśnia motywację Jonaha. Ale przede wszystkim zatruwa umysły ławników. – Córka i wnuczka pana Hale’a. – One były rzekomymi ofiarami? – Tak. – Czy na spotkaniu w kancelarii pana Madrianiego pan Hale widział komunikat prasowy? – Mógł dostać kopię. Nie pamiętam. – I jak zareagował na to wszystko? – Nie był szczęśliwy – mówi Susan. Ryan wybucha śmiechem na pokaz dla ławników. Odwraca się do nich. – Zrozumiałe. Zdenerwował się? – Można tak powiedzieć. – Był wściekły? – Nie wiem, czy użyłabym takiego określenia. – Czy wypowiadał jakieś komentarze? – Nie pamiętam. – Nic nie mówił? – Powiedział coś, ale nie pamiętam co. – Pani McKay, czyż pan Hale po usłyszeniu informacji z komunikatu prasowego podczas tego spotkania nie groził, że zabije ofiarę, Zolandę Suade? Susan rzuca mi błyskawiczne spojrzenie, sygnał, że potrzebuje pomocy. Prezentuję wyćwiczoną do perfekcji maskę obojętności: najlepsze, co mogę zrobić, kiedy nasza linia obrony rozsypuje się na kawałki. – Możliwe. – Czy często słyszy pani ludzi, którzy nawzajem grożą sobie śmiercią? Czy jest to na tyle normalne i powszednie wydarzenie w pani życiu, że nie zapamiętałaby pani go? – To się zdarza – mówi. – Po świecie chodzi mnóstwo wściekłych mężów. – Więc nie jest prawdopodobne, że tę groźbę by pani zapamiętała? Czy to chce pani nam powiedzieć? Susan nie odpowiada. Patrzy za to na Ryana, jakby sama w tej właśnie chwili w myślach groziła mu śmiercią. – Czy jest coś w tym pytaniu, czego pani nie rozumie? – Nie. – No to proszę odpowiedzieć. – Zwykle pamiętam groźby. – A tę? – Pan Hale prawdopodobnie wypowiadał groźby. – I co powiedział, kiedy prawdopodobnie wypowiadał te groźby? – Czuł się bezsilny, ponieważ prawo nie było w stanie poradzić sobie z Zolandą Suade i jej działalnością. – Zatem wierzył, że Suade była odpowiedzialna za zniknięcie jego wnuczki, zgadza się? – Prawdopodobnie była. – Susan próbuje nas osłaniać. – Nie o to pytałem. Pytałem, czy pan Hale wierzył w udział pani Suade. Susan spogląda na Jonaha. Musi odpowiedzieć, choć nie robi tego z przyjemnością. – Tak. – Mówił o tym podczas spotkania? – Tak. – I twierdzi pani, że czuł się bezsilny, bo prawo nie mogło sobie poradzić z panią Suade? – Zgadza się. – Czy prosił panią lub pani organizację o jakieś konkretne posunięcia? – Ryan nawiązuje do zeznań Browera, związując wszystko w porządny węzeł. – Chciał, żebyśmy do niej pojechali i ją przesłuchali. – Jak? Powiedział, jak macie ją przesłuchiwać? – Nie pamiętam. – Czy nie jest faktem, że prosił o użycie siły podczas przesłuchania pani Suade co do miejsca pobytu jego wnuczki? – Możliwe. Jak już powiedziałam, czuł się bardzo bezsilny. – Obiecała mu pani, że coś zrobi? – Nie mogłam nic zrobić. Nie mieliśmy dowodów, że była zamieszana. – Powiedziała pani o tym panu Hale’owi? – Tak. – I co on na to? – Nie pamiętam dokładnych słów. – Na tyle na ile pani pamięta. – Coś w rodzaju:”powinien być na nią jakiś sposób”. – Tak powiedział? – Ryan ma coś przed sobą, ponumerowane strony. Nie widzę ich dobrze z tej odległości, ale mógłbym się założyć, że to tekst wcześniejszego zeznania Browera, które porównuje ze wspomnieniami Susan. – Chyba tak. Jak powiedziałam, nie pamiętam dokładnych słów. – Powiedziałaby pani, że oskarżony, wypowiadając te słowa, był zdenerwowany? – Przypuszczam, że tak. – Nie wie pani na pewno, czy się zdenerwował? – Był poruszony – mówi Susan. – Czy zdziwiłyby panią słowa pani inspektora, pana Browera, który powiedział, że oskarżony wpadł, cytuję,”w bojowy nastrój”, kiedy usłyszał od pana Madrianiego, że w komunikacie został oskarżony o gwałt na córce i molestowanie wnuczki? Zdziwiłaby się pani? – John czasami przesadza. – To prawda? I dlatego go pani zdegradowała? – Nie zrobiłam tego. – A jak by pani to nazwała? – Panu Browerowi przydzielono inne obowiązki. – Aha. – Ryan kiwa głową dla spotęgowania efektu. – Wróćmy do spotkania w kancelarii pana Madrianiego. Czy podczas tego spotkania powiedziała pani panu Hale’owi, że pani departament zbadał już sprawę pani Suade i nie może nic zrobić: ani zdobyć nakazu sądowego, żeby uniemożliwić jej działalność, ani wnieść przeciw niej oskarżenia? – Możliwe. – Było tak czy nie? – Chyba tak. – I pamięta pani odpowiedź pana Hale’a? – Nie. – Czy pan Hale nie zasugerował, że powinniście udać się do biura pani Suade i z użyciem siły dowiedzieć się, co się stało z jego wnuczką? – Powiedziałam już, możliwe. – Susan przełyka z trudem ślinę. – Nie pamiętam. – Czy podczas tego spotkania zagroził, że zabije panią Suade? – Mógł powiedzieć coś w tym rodzaju… – Czy zagroził, że ją zabije? – Wypowiedział groźbę. – Zapytam raz jeszcze, przypominając, że złożyła pani przysięgę. Czy w pani obecności podczas spotkania w kancelarii pana Madrianiego Jonah Hale zagroził, że zabije Zolandę Suade? Susan spuszcza nagle wzrok. Pochyla głowę. Mamrocze coś, ale nie słychać jej poza stanowiskiem stenotypistki. – Co pani powiedziała? – Powiedziałam, że tak. – Dziękuję. Ryan wydobywa z siebie głębokie westchnienie. Ustalił dwa ważne fakty: groźby Jonaha – potwierdzając wcześniejsze zeznania Browera – i, co gorsza, wyraźną stronniczość Susan. – Kiedy tego dnia po zakończeniu spotkania wychodziła pani z kancelarii pana Madrianiego, wychodziła pani sama? – Nie. – Więc z kim? – Z panem Halem. – Z oskarżonym. – Zgadza się. – Gdzie się razem wybieraliście? – Do mojego biura. – Po co? – Po rozmowie z panem Halem w kancelarii Paula. Pana Madrianiego – poprawia się, ale nie umknęło to uwadze ławników. – Po spotkaniu pomyślałam, że w oparciu o informacje, jakie nam podał… – Kto? – Pan Hale. Pomyślałam, że może uda nam się zdobyć nakaz sądowy i zmusić panią Suade do wyjawienia miejsca pobytu Amandy Hale. – Dlaczego wydawało się pani, że zdobędzie nakaz sądowy, skoro wcześniej się nie udało? – Pan Hale powiedział nam, że pani Suade pojawiła się u niego w domu przed kilkoma tygodniami, kilka dni przed zniknięciem dziewczynki i, jak twierdził pan Hale, groziła mu. – Pani Suade groziła? – Tak powiedział. – Co to były za groźby? – Zolanda Suade ostrzegła go, że jeśli razem z żoną nie zrezygnuje z prawa do opieki nad dziewczynką, to ją straci. I kilka dni później tak się stało. Przyjechała matka, zabrała dziecko i od tamtej pory nikt ich nie widział. Pan Hale powiedział, że razem z żoną mogą pod przysięgą złożyć oświadczenie, w którym przedstawią te fakty. – Ale z jego żoną nie rozmawiała pani o tym? – Nie było jej. Zamierzaliśmy do niej zadzwonić. Wezwać ją do biura. – Zrobiła pani to? – Nie. – Czemu nie? – Ryan zna już odpowiedź. – Bo wyszedł. – Kto? – Pan Hale. – Zaraz, czy ja dobrze rozumiem? Zaproponowała pani pomoc panu Hale’owi z wykorzystaniem środków prawnych, a on po prostu wyszedł z pani biura? – Kiedy tam przyjechaliśmy, nasi prawnicy oznajmili, że według nich informacje podane przez pana Hale’a nie wystarczą do wystawienia nakazu sądowego. – I co na to pan Hale? – Nie był szczęśliwy. – Był zdenerwowany? – Ryan znowu o tym samym, ale tym razem uśmiecha się do ławników. – Pani McKay, czy Jonah Hale nie wpadł w furię, kiedy usłyszał, co mają do powiedzenia pani prawnicy, i nie wybiegł z biura? – Opuścił biuro – mówi Susan. – Czy nie jest faktem, że zwymyślał prawników z pani departamentu? Użył wobec jednego z nich epitetu, którego nie powtórzę na tej sali i wybiegł z biura? – Był zdenerwowany. – Na tyle zdenerwowany, że wyszedł, choć nie miał czym wrócić? Nie miał swojego samochodu? – Nie miał. – Wie pani, gdzie stał jego samochód? – Nie. – Wie pani, w jaki sposób rano dostał się do kancelarii pana Madrianiego? – Zdaje się, że Paul … pan Madriani podwiózł go. – Skąd? – Z przystani. – Tam gdzie przycumowana jest łódź pana Hale’a, z hiszpańskiej przystani? – Tak. – Dziękuję. – Ryana zdaje się zadowalać szczególnie ta ostatnia informacja. Poza faktem, że nie zdobyłby jej bez konieczności złożenia zeznań przeze mnie lub Jonaha, ciekawi mnie, dlaczego mu na tym zależy. Rozdział dwudziesty ósmy – Nie podoba mi się to. – Rahm Karashi jest studentem Akademii Medycznej na praktyce. Sześć dni w tygodniu pracuje w lokalnym szpitalu. Dziś rano jego obchód obejmuje też więzienie okręgowe. Bada Jonaha, mierzy mu ciśnienie i puls, zanim ten uda się do sądu. Sprawdza też dawkowanie leków. Jonah leży na pryczy w celi, czekając na furgonetkę, która zabierze go do sądu. Na ręku ma zaciśniętą opaskę do mierzenia ciśnienia. Doktor Karashi siedzi na wtoczonym do celi małym stołku na kółkach. Przyciska końcówkę stetoskopu do prawego ramienia Jonaha i powoli przekręca zawór ciśnieniowy połączony z opaską. Nasłuchuje przez kilka chwil i kręci głową. Odkąd przybyliśmy z Harrym mierzy Jonahowi ciśnienie po raz trzeci. Chce sprawdzić, czy to rezultat niepokoju, porannego zdenerwowania przed kolejnym dniem procesu. Może spadnie. Ale nie spada. – Dobrze się czuję – zapewnia Jonah. – To tylko stres. Zawsze mi ciśnienie podskakuje, kiedy mnie zabierają. – Spogląda na mnie, jakbym miał być na niego zły, gdyby proces odroczono z powodów zdrowotnych. W tej sytuacji byłoby to błogosławieństwo. Lekarz zdejmuje opaskę z ramienia Jonaha. – Proszę się odprężyć – mówi, a następnie puka w drzwi, żeby strażnik mu je otworzył. Daje znać mnie i Harry’emu, żebyśmy wyszli z nim na zewnątrz. Gdy tylko solidne drzwi do celi zamykają się, przemawia. – Nie podoba mi się to. Wcale mi się nie podoba. Lekarstwa powinny już zadziałać. Przyjmuje je od tygodnia. Na pewno je zażywa? Czasem nie robią tego. Jeśli są przygnębieni. – Wiem tyle, co mi powiedzą. Personel twierdzi, że przyjmuje lekarstwa codziennie przed pójściem spać. – Niedobrze. – Doktor Karashi patrzy na wyniki pomiaru ciśnienia na karcie. – Zdecydowanie poszło w górę. – Jak bardzo? – pyta Harry. Jeśli zaistnieje zagrożenie życia, może przerwą proces? – Według mnie powinien być hospitalizowany. Przynajmniej na obserwację. – To doprowadzi przynajmniej do zawieszenia rozprawy. – Harry uśmiecha się. – Będę musiał oczywiście poinformować naczelnego lekarza okręgu i poprosić, żeby zawiadomił sąd. – Może powinniśmy sprowadzić lekarza pana Hale’a? – proponuję. – Dobry pomysł. Prokurator oczywiście przyśle swojego. – Pan nie wystarczy? – pyta Harry. – Nie. – Karashi uśmiecha się. – Będą chcieli kogoś z wyższego personelu medycznego, może szefa kardiologii w okręgu, żeby go zbadał. – Doktor Karashi ma na myśli kogoś, u kogo Ryan uzyska korzystną dla siebie prognozę. Jest tu już wystarczająco długo, że poznał reguły gry. Ostatnia pozycja na liście życzeń Ryana, to oskarżony, który jest zbyt chory, żeby nadal brać udział w procesie. I to teraz, kiedy zaprezentował wszystkie dowody i przesłuchał świadków. Na tym etapie przerwa w procesie byłaby dla Ryana katastrofą. – Trzeba zrobić EKG – mówi Karashi. – Kiedy? – Nie mogę zawiadomić sądu, że choroba zagraża życiu – mówi. – Ale umówmy się może na jutro. Po południu. W piątki sąd rozchodzi się często wcześnie. Chyba uda mi się znaleźć czas. Dziękuję mu. Karashi odkłada stetoskop do małej czarnej torby. – Zalecałbym unikanie stresu w miarę możliwości. – Jak to się robi? – pyta Harry. Karashi tylko patrzy na niego i wzrusza ramionami. Odpowiedź nie pada. Dziękujemy mu jeszcze raz i odchodzi. Widzę Jonaha przez akrylowy wizjer w drzwiach celi. Siedzi na brzegu kozetki i wygląda dwadzieścia lat starzej niż w dniu, w którym wszedł do mojej kancelarii ledwie kilka miesięcy temu, żeby opowiedzieć o Amandzie i jej matce. – Na co to wszystko, jeśli umrze przed ogłoszeniem werdyktu? – mówi Harry. – Może powinniśmy porozmawiać z sędzią. – Nic nie wskóramy bez solidnych medycznych podstaw – mówię. – Sprowadźmy jego lekarza. Jeśli będzie trzeba, jeszcze dziś wieczorem po rozprawie. Rzeczy przygotowane na dzisiaj przez Ryana, nie są czymś, co mogłoby zredukować stres – Jonaha lub mój. Znowu powołał Susan na świadka i daje się jej we znaki. Wczoraj wieczorem zadzwoniłem do niej do domu, żeby porozmawiać z Sarą. Kiedy odebrała, sytuacja była niezręczna. – Nie możemy rozmawiać – powiedziałem. – Wiem. Do czasu, kiedy skończę zeznawać – odpowiedziała. Znała przepisy, zupełnie jakby Ryan ją ostrzegł. W jej głosie nie wykryłem złości, ani żalu. Jedynie cień rezygnacji. – Gdzie jesteś? – zapytała. – W domu. Nic nie powiedziała, ale na pewno pomyślała, że to nierozsądne z mojej strony. Wydaje mi się, że minęły całe wieki od tamtej nocy, kiedy Meksykanie śledzili mnie spod więzienia. Sprawdziłem ulicę przed domem, kilka razy przejechałem w tę i z powrotem. W tej chwili jestem zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Nie zauważyłem żadnych podejrzanych samochodów, żadnych głów rysujących się nad fotelami. Próbowałem sobie przypomnieć, jak mógłby wyglądać tamten”cyklop” z wyłączonymi światłami: jak starszy model Mercedesa, limuzyna. Okolica wyglądała normalnie, więc zaparkowałem samochód. Nie na podjeździe, tylko w garażu. Wszedłem do domu i zadzwoniłem do Susan. Porozmawiałem z Sarą i powiedziałem jej dobranoc. Sprawiała wrażenie zmieszanej, nie mówiła dużo. Może Susan stała gdzieś w pobliżu. Zapytała, czy wszystko w porządku i dziwiła się, dlaczego została u Susan, skoro ja wróciłem do domu. Zapytała mnie, czy pokłóciłem się z Susan. Nie wie, co się dzieje w sądzie i razem z Susan zadbaliśmy o to, żeby przy niej nie omawiać tych spraw. Ale dzieci są spostrzegawcze. Wyczuwają napięcie między ludźmi jak wibracje przed trzęsieniem ziemi. Powiedziałem jej, żeby się nie martwiła, że wszystko będzie dobrze. Że to przez pracę, że muszę coś załatwić. Nie jestem pewien, czy mi uwierzyła. W głębi ducha też chyba sobie nie wierzę. Ryan podchodzi do podium, podpiera się rękami. – Pani McKay, później tego samego dnia, czyli dwudziestego czwartego czerwca, dowiedziała się pani, że policja znalazła ciało pani Suade w jej miejscu pracy? Dzisiaj Susan wygląda na bardziej opanowaną. Jest ubrana w ciemną garsonkę w cienkie niebieskie paski. Miała całą noc, żeby przygotować się na to, czym zechce zaskoczyć ją Ryan. Odzywa się w niej duch współzawodnictwa. – Dowiedziałam się, że nie żyje – odpowiada. – Nie zostałam chyba powiadomiona, gdzie znaleziono ciało. Przynajmniej nie przez telefon. – Doskonale. – Ryan przyjmuje jej wersję. Ryan zerka do notesu, stojąc na podium, i zaznacza ołówkiem pytania, nie chce niczego przeoczyć. Podnosi wzrok na Susan. – Kto panią poinformował o śmierci Zolandy Suade? – O ile pamiętam zadzwonił do mnie pan Brower i powiedział, że usłyszał o tym na falach policyjnych w swoim samochodzie służbowym. – Wie pani, dlaczego do pani zadzwonił? – Nie. – Krótko i zwięźle. – Czy ma to jakiś związek z polem działania waszej organizacji? – Nie. – Można zatem powiedzieć, że pan Brower zadzwonił do pani z powodu gróźb, które wcześniej tego samego dnia wypowiedział pan Hale w waszej obecności? – Możliwe. – Więc musiał uznać tę wiadomość za ważną? – Sprzeciw. Pytanie nakłania do spekulacji. – Sprzeciw podtrzymany. – Czy kiedy dzwonił do pani z wiadomością o śmierci pani Suade, wspominał o groźbach pana Hale’a? – Niewykluczone. Nie pamiętam. – Czy poza tymi groźbami i faktem, że oboje je słyszeliście, przychodzi pani na myśl jakiś powód, dla którego pan Brower zadzwonił do pani z informacją o zabójstwie pani Suade? – Wtedy chyba nie mówił o zabójstwie – prostuje Susan. – Dobrze. O śmierci. Czy przychodzi pani na myśl jakiś inny powód, poza tymi groźbami, dla którego do pani zadzwonił? Susan zastanawia się przez chwilę. W końcu kręci głową. – Musi pani mówić do protokołu. – Nie. – Co pani zrobiła, kiedy zadzwonił do pani pan Brower? – Poprosiłam go, żeby przyjechał do mojego biura. – Która była godzina? – Nie wiem. – Czy nie po godzinach pracy? – Było chyba późne popołudnie. Nie przypominam sobie dokładnej godziny. – Czy zaprzeczy pani, jeśli powiem, że według rejestru rozmów pana Browera, zadzwonił do pani około osiemnastej? – pyta Ryan. – Możliwe, że był wczesny wieczór – przyznaje Susan. – Ale i tak poleciła mu pani, żeby stawił się w jej biurze. Dlaczego? – Chciałam się dowiedzieć, co usłyszał. – W związku ze śmiercią Zolandy Suade? – Tak. – Przecież mogła pani porozmawiać o tym przez telefon. – To była niezastrzeżona linia komórkowa – odpowiada szybko Susan. Najwyraźniej już o tym myślała. – Tymczasem chodziło o oficjalną sprawę policyjną, informacje, które pan Brower usłyszał na falach policji. Nie uznałam za stosowne omawiania sprawy przez telefon – mówi Susan. – Rozumiem – Ryan uśmiecha się. – Ale sprawa nie dotyczyła pani departamentu? – precyzyjnie zmierza do celu. Susan i Brower byli świadkami, ale nie zabójstwa, tylko gróźb wypowiedzianych w mojej kancelarii. Po co Susan chciałaby rozmawiać z Browerem, jednym ze świadków, jeśli nie knuła czegoś niegodziwego? – Po prostu chciałam dowiedzieć się czegoś więcej. – Była pani ciekawa? – Chodziło mi też o zaginioną wnuczkę pana Hale’a. To sprawa naszego departamentu. – Zatem uważała pani, że zaginięcie wnuczki pana Hale’a miało jakiś związek ze śmiercią Zolandy Suade? – Pozytywna odpowiedź bardzo zadowoliłaby Ryana. – Nie wiedziałam tego. – Rozumiem. Ale chciała pani się dowiedzieć? – Tak. – Więc inspektor Brower zjawił się w pani biurze? – Nagle przeszedł z”pana” na”inspektora”, spowijając Browera w jego szaty funkcjonariusza organów ścigania. – Tak, przyszedł – odpowiada Susan. – Więc nie miał w zwyczaju odrzucać próśb przełożonych nawet po godzinach pracy? – Był profesjonalnym pracownikiem. – Używa bezwiednie czasu przeszłego. – Mówi pani, jakby już nim nie był. – Jest… – przerywa na chwilę. – Jest profesjonalnym pracownikiem. – W rzeczy samej jest zaprzysiężonym funkcjonariuszem organów ścigania, zgadza się? – Tak. – I dlatego miał dostęp do zastrzeżonych częstotliwości policyjnych w swoim radiu, tak? – To prawda. – I o czym państwo rozmawiali, kiedy już inspektor Brower dotarł do pani biura? – Powiedział mi, co usłyszał przez radio. – Co takiego? – Niewiele ponad to, że znaleziono ciało pani Suade i rozpoczęto czynności śledcze. – Czy zapytała pani go o jakieś szczegóły? Susan zastanawia się przez chwilę. – Może zapytam go, jak to się stało. Ryan unosi jedną brew. – Jak zginęła pani Suade. – Rozumiem. I czy inspektor Brower znał odpowiedź? – O ile dobrze pamiętam, powiedział, że policjanci wspominali o jej zastrzeleniu. Że po przyjeździe karetki była już martwa. – Czy powiedział pani, gdzie to się stało? – Chyba w pobliżu jej biura. – A więc jednak powiedział pani, gdzie znaleziono ciało? – Ryan przyczepił się do tego, jakby Susan wcześniej mylnie przedstawiła fakty. – Po przyjściu do mojego biura. Wtedy powiedział mi o miejscu zdarzenia. Ale nie sądzę, żeby wspominał o tym przez telefon. – I co pani wtedy zrobiła? – Nie rozumiem? – To znaczy, czy pojechała pani do domu po spotkaniu z inspektorem Browerem? Czy pojechała pani do domu? – Nie. – Chwila prawdy. Susan spodziewała się tego. – Gdzie pani pojechała? – Do kina. W centrum handlowym South Area. – Chciała pani obejrzeć film? – Nie. – Więc po co pojechała pani do kina? – Chciałam zobaczyć się z panem Madrianim. – Ach! Wiedział, że zamierza pani do niego dołączyć? – Nie. Był tam z córką. – Skąd pani wiedziała, że poszli do kina, jeśli pani o tym nie powiedział? – Zadzwoniłam do kancelarii. Zastałam jego partnera. – Czyli pana Hindsa? – Zgadza się. I dowiedziałam się, że pan Madriani pojechał do kina na film. – Z córką? – Tak. – I po co pani pojechała do kina, jeśli nie na film? – Chciałam mu powiedzieć, co się stało. – Rozumiem. O Zolandzie Suade? O morderstwie. – Tak. – Susan już się nie spiera co do faktu, czy wiedziała, że było to morderstwo. – Sama pani pojechała do kina? – Ryan zna odpowiedź. Dokładnie wypytał o wszystko Browera. – Pojechałam sama – Suade próbuje zrobić unik. – Czy poza panem Madrianim spotkała się tam pani z kimś jeszcze? – pyta Ryan. – Z panem Browerem. Brwi Ryana znalazły się niemal na środku wysokiego czoła, kiedy spogląda w stronę ławy przysięgłych. – Poleciła pani panu Browerowi, żeby spotkał się z panią w kinie? Susan nie odpowiada od razu; bierze głęboki wdech. – Wydawało mi się, że będzie najlepiej, jeśli pan Madriani usłyszy szczegóły bezpośrednio od pana Browera. Przecież to on usłyszał wiadomość na policyjnych falach. – Żebyśmy się nie pogubili – mówi Ryan. – Pojechała pani do kina odnaleźć pana Madrianiego i poprosiła pana Browera, żeby spotkał się tam z wami i przekazał panu Madrianiemu informacje dotyczące śmierci Zolandy Suade? – Przecież widział się z nią tego dnia. – Kto? – Pan Madriani. – Myśli pani, że miał coś wspólnego z jej śmiercią? – Nie! – Susan niemal podskakuje na krześle. Teraz Ryan przygląda się mnie, a jurorzy idą za jego spojrzeniem. – No to co pan Madriani miał z tym wszystkim wspólnego? Susan nie odpowiada, więc Ryan korzysta z okazji, żeby uściślić, o co mu chodzi. – Nie mówmy o tym, dlaczego pani to zrobiła. Pomówmy o tym, co zrobiła pani później. Czy znalazła pani pana Madrianiego w kinie? – Tak. – I co mu pani powiedziała? – O śmierci pani Suade. Wszystko, co wiedziałam, choć było tego niewiele. – I poprosiła pani pana Browera, żeby z nim porozmawiał? – Chyba tak. – Ściągnęła go tam pani, ale nie pamięta, czy poprosiła go o rozmowę z panem Madrianim? Przecież po to go pani sprowadziła. – Tak. Myślę, że pan Brower z nim rozmawiał. Ryan uśmiecha się. – A co się stało później? – Rozmawialiśmy przez chwilę. – I? – I zabrałam Sarę Madriani do domu. Najpierw weszłam na salę i razem obejrzałyśmy do końca film. Potem zabrałam ją do domu. – A gdzie się udał pan Madriani? – Do biura pani Suade. – Tam gdzie znajdowało się ciało? – Nie wiem, czy jeszcze tam było. – Oczywiście. Z tego co pani wie, pan Madriani pojechał tam sam? – Nie. – Kto z nim pojechał? – Pan Brower. Ryan dla spotęgowania efektu milczy przez chwilę, udając zaskoczenie. – Pan Brower? Kto zaproponował, żeby pan Brower pojechał z panem Madrianim? – Nie pamiętam. – A może pani? – Możliwe. Ryan uśmiecha się do ławników. Uniki Susan nie robią dobrego wrażenia. – I czyim samochodem pojechali na miejsce przestępstwa? – Pana Browera. – Jego służbowym samochodem? Z numerami okręgu? – Tak. – Dlaczego pojechali tym wozem? – Nie wiem. – Czy nie po to, żeby przedostać się przez kordon policji? – Nie wiem. – Podsumujmy – proponuje Ryan. – Wezwała pani inspektorta Browera do swojego biura po usłyszeniu o morderstwie. Zadzwoniła pani do pana Hindsa, żeby dowiedzieć się, gdzie jest jego partner. Pojechała pani do kina, chcąc odszukać pana Madrianiego i wezwała pani tam też pana Browera. A potem poprosiła pani pana Browera, żeby swoim służbowym samochodem zabrał pana Madrianiego na miejsce przestępstwa. Dlaczego pani to wszystko zrobiła? – Nie wiem. – Nie wiem! Nie wiem! – denerwuje się Ryana. Ołówki w pierwszym rzędzie zaczynają dymić i wyżłabiać wgłębienia w papierze. Nie mogę zrobić nic, żeby powstrzymać Ryana przed atakami. – Wcześniej w kancelarii pana Madrianiego słyszała pani, jak pan Hale groził, że zabije ofiarę. Wiedziała pani, że pan Madriani jest prawnikiem pana Hale’a, tak? – Owszem. – A mimo to nie widziała pani nic niestosownego w fakcie, że prosi pani zaprzysiężonego funkcjonariusza organów ścigania, jednego z pani pracowników, żeby zabrał pana Madrianiego na miejsce trwającego śledztwa, z którym – o czym pani wiedziała – klient pana Madrianiego może mieć związek? – Sprzeciw. – Zrywam się z miejsca. – Proszę inaczej sformułować pytanie – mówi Peltro. Oczywista motywacja Susan, która chciała pomóc przyjacielowi, jest wysoce szkodliwa. Mogę sprzeciwiać się sugestii, jakoby wiedziała o winie Jonaha, ale ławnicy rozumieją, w czym rzecz. Niby z jakiego innego powodu miałaby to wszystko robić? – Nie uważała pani, że jej postępowanie jest niestosowne? – Nie uważałam. – Nie uważała pani. – Ryan wypowiada te słowa nie jako pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Kiwa głową, odwraca się do ławy przysięgłych i przemieszcza się na tyle, na ile pozwala mu podium. – Zajmijmy się teraz wydarzeniami, które miały miejsce po dwudziestym czwartym czerwca – proponuje. – Czy po wydarzeniach tego wieczora dowiedziała się pani później, że inspektor Brower i pan Madriani obejrzeli tamtej nocy na miejscu przestępstwa pewne dowody rzeczowe? – Tak. – Proszę powiedzieć ławie przysięgłych, jak się pani o tym dowiedziała. – Pan Brower mi powiedział. – Co pani powiedział? – Że jeden z funkcjonariuszy na miejscu pokazał im łuskę… – Łuskę? Z wystrzelonego naboju? – Tak. – Co jeszcze? – Wypalone papierosy, które znaleziono na miejscu przestępstwa. – Co jeszcze? – Częściowo wypalone cygaro. Ryan powstrzymuje ją, przeszywając powietrze palcem wskazującym prawej ręki jak pistoletem. – Czy rano dwudziestego czwartego czerwca podczas spotkania w kancelarii pana Madrianiego oskarżony Jonah Hale częstował cygarami obecnych? Pamięta pani? – Tak. – I jak się pani dowiedziała o tym znalezionym cygarze? – Pan Brower powiedział, że go widział. – Co jeszcze pani powiedział o cygarze? – Sprzeciw. Wiadomości ze słyszenia. – Sprzeciw podtrzymany. Ryan usiłuje dobrać się do kwestii, czy zdaniem Browera znalezione cygaro było podobne do tego, które wcześniej dostał od Jonaha. – Czy przypomina pani sobie, żeby pan Hale częstował cygarem inspektora Browera podczas spotkania u mecenasa Madrianiego dwudziestego czwartego czerwca? – Chyba tak. – Chyba? – Ryan zaczyna się wkurzać. – Poczęstował. – I czy rozmawiała pani z panem Browerem o cygarze, którym poczęstował go pan Hale, kiedy okazało się, że podobne cygaro znaleziono na miejscu zbrodni? Susan zerka na mnie. – Sprzeciw. Te fakty nie zostały udowodnione. – Wysoki Sądzie, mamy wyniki ekspertyzy. – Ale nie wiemy, czy świadek wiedział wtedy o ich podobieństwie. – Czyli przypuszczalnie pan Brower nie powiedział jej, że wyglądały tak samo – mówi Ryan. – Oddalam sprzeciw – decyduje Peltro. – Czy rozmawiała pani z panem Browerem o cygarze, którym poczęstował go pan Hale? – Odbyliśmy rozmowę. – Rozmowę. Pani McKay, czy nie poleciła pani inspektorowi Browerowi, żeby przekazał pani cygaro, a on odpowiedział, że oddał je już policji? I że była pani na niego zła z tego powodu? – Byłam jego przełożoną – mówi Susan. – Zanim cokolwiek zrobił, powinien powiadomić mnie o swoich zamiarach. – Dlaczego? Zeznała przecież pani, że sprawa nie dotyczyła pola działalności pani organizacji. Sprawa dotyczyła zabójstwa. Do czego było pani potrzebne to cygaro, pani McKay? Susan nie odpowiada i Ryan przyszpila ją. – Chciała pani sobie zapalić? Kilku ławników reaguje śmiechem. – Wtedy właśnie zdegradowała pani inspektora Browera? Kiedy chodziło o zabranie pana Madrianiego na miejsce zbrodni, był dobry, ale nie chciał pani oddać dowodu rzeczowego, tak? Susan patrzy na Ryana oczami pełnymi ognia. Mogłaby stopić tym wzrokiem bryłę stali. Wniosek jest katastrofalny: Susan wespół z obroną chciała zniszczyć dowód. Tego zarzutu nie potrafi odeprzeć. Rozdział dwudziesty dziewiąty Po południu Ryan powołuje na świadka taksówkarza, który zeznaje, że w dniu morderstwa zabrał Jonaha z ulicy dwie przecznice od biura Susan i wysadził go na parkingu przy hiszpańskiej przystani. Wszystko przed piętnastą. Niestety nikt nie widział Jonaha na łodzi, ale też nie był na niej długo. Jonah powiedział Harry’emu i mnie, że wrócił do swojego samochodu i jeździł nim bez celu w szale gniewu i frustracji. Nie pamiętał trasy, w każdym razie kiedy policjanci znaleźli go na plaży, jego samochód stał nieprawidłowo zaparkowany przy głównej ulicy. Jedynym jaśniejszym punktem jest fakt, że Peltro w południe przyjął nas w swoim gabinecie, żeby porozmawiać o stanie zdrowia Jonaha. Doktor Karashi zgodnie z obietnicą zadzwonił do sędziego i opowiedział mu o tym, co zaobserwował. W odpowiedzi Ryan zadzwonił do przełożonego Karashiego. Chłopaka odsunięto od sprawy. Sędzia Peltro musi teraz poczekać, aż jakiś bardziej utytułowany lekarz zbada naszego klienta. Na lekarza Jonaha będziemy musieli poczekać do wieczora. Z godziny na godzinę Jonah wygląda coraz gorzej. Południe spędził w pozycji leżącej na kozetce w celi. Jest zaczerwieniony i dziś rano Harry zauważył w pewnym momencie, że brak mu tchu. Jonah zaprzeczył. Powiedział, że świetnie się czuje, jakby dotrwanie do końca procesu było jego świętym obowiązkiem. Pragnąc ułagodzić sędziego, Ryan zapewnił sąd, że powoła tylko jeszcze jednego świadka. Potem będziemy mogli rozejść się na weekend. Według Ryana Jonah wtedy odpocznie, zostanie gruntownie przebadany i będzie go można podłączyć do miliona elektrod. Gdyby to zależało od Ryana, bez wątpienia podłączyłby mu je do tyłka. – Panie Hale, jak się pan czuje? – Sędzia spogląda na niego ze swojej ławy. – Proszę powiedzieć, jeśli zechce pan zrobić przerwę. Jonah kręci głową. Macha nonszalancko ręką. – Czuję się świetnie, Wysoki Sądzie. – Świadectwo zdrowia od mojego klienta. Uważa swoje postępowanie za słuszne. Próbują wysłać go na krzesło elektryczne, a Jonah chce postępować słusznie. – Jesteś pewien? – szepcze mu do ucha Harry. – Naprawdę nic mi nie jest. – Mówi na tyle głośno, żeby wszyscy w sali rozpraw go usłyszeli. Zupełnie jakby złościł się na Harry’ego, że zachowuje się jak nadopiekuńcza żona. Ryan spogląda na niego. Z checią, przywiązałby Jonaha do krzesła, powieki podpierał mu zapałkami i zaaplikował trochę prądu, żeby tylko nie przerywać procesu. Gdyby oskarżony na dobre się rozchorował proces mógłby zakończyć się bez werdyktu. Sędzia też chce tego uniknąć i działa z wielką ostrożnością. Ryan może i kończy swoje postępowanie dowodowe, ale jego ostatni świadek jest kłopotliwy. Wzywa Floyda Jeffersa, pomocnika, który pracował na łodzi Jonaha. Według Jonaha nie wiedzieli się od prawie dwóch lat. Jefferson ma w sobie coś z alkoholika: niedożywiona postać z lekko rozdętym brzuchem i worami pod oczami. Oznaki te wskazują, że wątroba już mu szwankuje. Włosy wyglądają, jakby ktoś je przycinał sekatorem. Ma na sobie nowe jeansy z podwiniętymi nogawkami, które zapewne specjalnie kupiono mu na tę okazję, oraz flanelową koszulę w żółtą kratę dopasowaną do koloru jego cery. Koszula jest przynajmniej rozmiar za duża. Tego rodzaju świadka nie można ubrać w garnitur, bo wyglądałby śmiesznie. Ryan prosi go o przeliterowanie nazwiska do protokołu i podanie adresu. Tylko zgaduję, ale założyłbym się, że chodzi o jakiś przytułek, prawdopodobnie powiązany z lokalną Izbą Wytrzeźwień. Martwię się, po co Ryan wezwał Jeffersa, tym bardziej, że to jego ostatni świadek. Z zasady kończy się mocnym uderzeniem, żeby ława przysięgłych pozostała pod wrażeniem najsilniejszego punktu postępowania dowodowego i zapomniała o słabszych ogniwach. – Panie Jeffers, proszę łaskawie popatrzeć na oskarżonego, pana Jonaha Hale’a i powiedzieć ławie przysięgłych, czy pan go zna. Jeffers spogląda na Jonaha, uśmiecha się, kiwa głową, a nawet macha do oskarżonego. Co gorsza, Jonah podnosi rękę i odwzajemnia powitanie. – To on – mówi Jeffers, wskazując palcem Jonaha. – A więc świadek zna pana Hale’a? – No. – Proszę nam powiedzieć, jak go pan poznał. – Pracowałem dla niego. – Jeffers mówi to tak, jakby wszyscy obecni na sali rozpraw powinni już o tym wiedzieć. Niewątpliwie wałkowali to bez końca z Ryanem i jego personelem. – Kiedy to było? Kiedy pan dla niego pracował? – Robiłem jakieś sześć miesięcy. Jakieś dwa lata temu będą. – I co pan robił? – Pomagałem na pokładzie, pracowałem przy łodzi.”Amandzie”. – Co należało do pańskich obowiązków na łodzi? – Wszystko po trochu – odpowiada Jeffers. Ale przede wszystkim chlanie, myślę sobie. – Naprawy. Sprzątanie po rejsach – mówi. – Zajmowałem się wędkami. Czasem, jeśli ryby były duże, pomagałem z osęką. – Był pan jedynym pomocnikiem? – Nie. Było nas dwóch. Czasem trzech, zależnie od pogody. Na początku, kiedy dopiero co kupił łódź, pan Hale znaczy się od czasu do czasu zatrudniał szypra. – Dobrze się układały pańskie stosunki z panem Halem? – Pewnie. To równy gość. Dobry szef. Płacił bardzo dobrze. Kiedy nie miałem się gdzie podziać, pozwolił mi mieszkać na łodzi. – Pozwolił panu mieszkać na łodzi? – Jasne. Przez kilka tygodni latem. Potrzebowałem dachu nad głową. Nie miałem forsy. Więc mi pozwolił zostać. Przy okazji pilnowałem mu łodzi. – Kiedy to było? – Och. – Jeffers zastanawia się. Wbrew oczekiwaniom nie zeznaje jak pijaczyna. – Dwa lata temu. Razem wszystkiego byłem tam kilka tygodni. Aż zebrałem pieniądze na chatę. – Kiedy mieszkał pan na łodzi, gdzie pan spał? – Jest tam salon, dosyć spory i koja. Tam spałem. – Podczas swojego pobytu, wziął pan na pokład jakieś prywatne rzeczy? – Sposób, w jaki Ryan wymawia”prywatne rzeczy”, nasuwa przypuszczenie, że to jakiegoś rodzaju szyfr. – No. Wtedy właśnie wziąłem na pokład broń – mówi Jeffers. – Broń? Jaką broń? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. – Startuję z krzesła jak rakieta. – Poproszę o możliwość przesłuchania świadka. – Wysoki Sądzie, ten świadek był na liście – mówi Ryan. – Obrona mogła go w każdej chwili przesłuchać. – Jeśli prokurator ma broń, powinien ją wyjawić. – Ma pan broń? – pyta Peltro. Ryan kręci głową. – Wysoki Sądzie, nie mam żadnej broni. Ale świadek może zeznać, gdzie ją widział. Jak torpeda z mgły na spokojnych wodach szczegóły strategii Ryana pojawiają się nagle w polu widzenia – za późno, żeby ich uniknąć. Susan już zeznała przed ławą przysięgłych, że tamtego dnia po naszym spotkaniu zawiozła Jonaha do swojego biura; że samochód Jonaha został na przystani. Według teorii Ryana narzędzie zbrodni znajdowało się na łodzi. Teraz jeszcze zeznania taksówkarza umiejscowiły Jonaha z powrotem na przystani z mnóstwem czasu, żeby pojechać do Suade i ją zabić. – Oddalam sprzeciw – mówi Peltro. – Może pan odpowiedzieć na pytanie. – Co z tą bronią? – pyta Ryan. – Mały pistolet samopowtarzalny. – Jefferson opisuje pistolet, jakby wyuczył się roli na pamięć, o co bez wątpienia zadbał Ryan. – Dlaczego zabrał pan broń na pokład? – Używaliśmy jej – wyjaśnia Jeffers – do większych ryb. Pamiętam jednego rekina, miał ze dwanaście stóp długości. Podprowadziliśmy go blisko łodzi, ale potwornie się rzucał. No to wzięliśmy broń i zastrzeliliśmy go przed wciągnięciem na pokład. – Mówi pan”my”. Czy pan Hale wiedział, że na pokładzie jest broń? – Wysoki Sądzie, muszę zgłosić sprzeciw. – Oddalony – mówi Peltro. – No pewnie. Pokazałem mu, gdzie go trzymam – mówi Jeffers. Przez cały czas staram się nie patrzeć na Jonaha, choć dwanaście par oczu z ławy przysięgłych świdruje go na wylot. – Pamięta pan, jaki to był pistolet? Model i kaliber? – Modelu nie pamiętam – mówi Jeffers. – Ale to była trzysta osiemdziesiątka. – Świadek kiwa przy tym głową, jakby tego właśnie oczekiwał od niego Ryan. Kiedy w końcu spoglądam na Jonaha, głęboko w brzuchu odczuwam piekącą pustkę, wywołaną nie tyle słowami Jeffersa, ile wyrazem twarzy mojego klienta. Jakby nagle wróciły do niego wspomnienia. No tak. Zgadza się. – I ostatnie pytanie – mówi Ryan. – Wie pan, co się stało z tym pistoletem? – No. Kiedy odchodziłem, został na łodzi pana Hale’a. – Świadek do dyspozycji obrony – mówi Ryan. Nie mogę się doczekać, żeby się do niego dobrać. Ryan nie zdążył jeszcze zebrać swoich papierów, a ja już stoję przy podium. – Panie Jeffers, czy jest pan w rejestrze? – Że co? – Czy jest pan w rejestrze karnym? – pytam. Jeffers spogląda na Ryana. – Muszę na to odpowiadać? Ryan kiwa głową. – No. Byłem aresztowany, jeśli o to panu chodzi. – Czy nie jest faktem, że jest pan notowanym przestępcą? Że odsiadywał pan karę więzienia w zakładzie karnym w Folsom? Że spędził pan w więzieniu ponad rok za sprzeniewierzenie pieniędzy byłego pracodawcy? – To prawda – potwierdza. Razem z Harrym zapoznaliśmy się z kryminalną przeszłością Jeffersa, choć nie oczekiwaliśmy, że zostanie powołany na świadka. Harry’emy udało się nawet wygrzebać papiery z aresztu, znamy więc pewne szczegóły dotyczące jego sprawy. – W jaki sposób wszedł pan w posiadanie broni, o której pan mówił? – Kupiłem ją od kumpla. – Kiedy? Jeffers musi pomyśleć przez chwilę. Podnosi wzrok w stronę sufitu. – Pewnie jakieś cztery, pięć miesięcy przed pracą u pana Hale’a. – Od kogo ją pan kupił? Jak się nazywa pański przyjaciel? – Maxwell Williams. – Jeffers odpowiada bez wahania, jakby spodziewał się tego pytania. Ryan najwyraźniej go przygotował. – A w jakich okolicznościach poznał pan Maxwella Williamsa? – Poznałem go w więzieniu. – A jak on zdobył tę broń? – Nie wiem. – Ile zapłacił pan za pistolet, o którym pan wspomniał? – Dwieście dolarów – mówi Jeffers. – Czym pan zapłacił? Czekiem, gotówką, a może pański przyjaciel przyjął kartę kredytową? – Gotówką. – Dużo pieniędzy jak na kogoś, kogo nie stać nawet na wynajęcie pokoju w motelu. – Potrzebowałem broni do ochrony – wyjaśnia. – Przed kim? – Życie na ulicy – mówi – może być niebezpieczne. We wszystkim co mówi Jeffers, pobrzmiewa prawda. Na tym polega problem. Widzę w jego oczach, że wyczuwa, dokąd zmierzam. Jak to się stało, że człowiek bez grosza przy duszy, który wydał dwieście dolców na pistolet, mógł zostawić go na łodzi pracodawcy, kiedy odchodził? Walę więc z innej beczki. – Panie Jeffers, czy zdaje pan sobie sprawę, że prawo federalne zabrania osobom uprzednio karanym posiadania broni? – Tak, wiem – przyznaje Jeffers. – Dlatego kiedy odchodziłem, powiedziałem panu Hale’owi, że zostawiam pistolet na jego łodzi. Dlatego trzeba się wystrzegać świadków oskarżenia. – Zupełnie o tym zapomniałem. – Jonah mówi głośno do Harry’ego, zanim jestem w stanie go powstrzymać. – Wyrzuciłem pistolet za burtę, kiedy Amanda zaczęła bywać na łodzi. W sali podnosi się wrzawa. Peltro wali młotkiem w drewnianą powierzchnię ławy. Nakazuje spokój. – Proszę uciszyć swojego klienta, panie Madriani. – Zapomniałem. – Jonah nadal próbuje przekonać Harry’ego. – Panie Hale, ani słowa więcej – mówi sędzia. Są to ostatnie rozpoznawalne słowa, które pamiętam, zanim głowa Jonaha opada bezładnie na blat stołu jak melon uderzający w drewnianą ścianę. Rozdział trzydziesty Widzę, że Mary nie jest tutaj pierwszy raz. Opowiada Harry’emu i mnie o pokoiku na końcu korytarza z małymi lampkami na szafkach, dużymi pluszowymi sofami pod ścianami i zasłoniętym okienkiem, wychodzącym na korytarz. Pomieszczenie to jest przeznaczone dla rodzin, które dowiedziały się o stracie bliskiej osoby. Nikt nie chciałby tam trafić. – Kiedy byłam tu ostatnio, zabrali tam jedną kobietę – mówi. Jak można się było spodziewać, Mary jest cała w nerwach. Usiłuje wyczytać coś z twarzy pracowników szpitala. Młody mężczyzna w zielonym fartuchu wybiega przez otwarte drzwi. Mary pociesza się faktem, że przynajmniej szybko się porusza. – Gdyby nie żył, nie biegaliby tak – mówi. Na OIOM-ie leży prawdopodobnie około dwudziestu pacjentów i chłopaka w fartuchu mogli wezwać do opróżnienia basenów na innym oddziale, ale Harry i ja nic nie mówimy. W tej chwili siedzimy w małej poczekalni przy OIOM-ie, skąpani w antyseptycznym jasnym świetle jarzeniówek. Czekamy na wiadomość. Podobno Jonah nie odzyskał przytomności w karetce, ale objawy czynności życiowych, puls i ciśnienie, nie zanikły. Po kilku minutach podłączyli go do tlenu. Na szczęście na korytarzu w sądzie czekał na rozprawę zespół paramedyków, którzy mieli zeznawać w swojej obronie w sprawie cywilnej o zaniedbanie. Sprawę przeniesiono z Pałacu Sprawiedliwości ze względu na brak sal. Nie pozwolono Mary wsiąść do ambulansu, więc Harry podrzucił ją do szpitala, niemal wyprzedzając samą karetkę. Przez dłuższą chwilę siedzimy w milczeniu, aż podchodzi do nas kobieta, przyjaciółka Mary i jej sąsiadka. Jako jedna z nielicznych nie podpisała petycji, w której domagano się jej wyprowadzki. Usłyszała wiadomość w telewizji. Harry i ja korzystamy z okazji, żeby zostawić je same i wychodzimy na korytarz. – Widziałeś go, kiedy go przywieźli? – pytam. Harry kręci głową. – Weszli przez wejście ambulatoryjne. Najwyraźniej od razu się nim zajęli. Trudno wywnioskować coś z faktu, że umieścili go na OIOM-ie, pewnie tylko to, że podłączyli go do aparatury wspomagającej. Za plecami Harry’ego, w dalszej części długiego korytarza, dostrzegam Susan, która szybkim krokiem wyszła zza rogu. Za nią ciągną się trzy małe cienie: Sara i dwie dziewczynki Susan. Na jej twarzy maluje się niepokój. – Jak on się czuje? – pyta z daleka. Dziewczynki drepczą w ślad za nią. – Nie wiemy. – Usłyszałam wiadomość w radiu – mówi. – Odbierałam dziewczynki ze szkoły. Sara podchodzi do mnie i przytula się z boku. Całuję ją w czubek głowy i Sara uśmiecha się. Nie widziałem własnej córki prawie od tygodnia. Mam z tego powodu potworne poczucie winy. – Tęsknię za tobą – mówi Sara. Przytulenie córki jest najlepszą terapią, jaką miałem od tygodni. Odnoszę wrażenie, że wszystkie nieszczęścia, zmartwienia i błędy związane z procesem odchodzą ode mnie za sprawą tej zwykłej i prostej czynności, jaką jest przytulenie kochanego dziecka. Kiedy rozmawiamy szeptem, jeszcze jedna postać zbliża się do naszej grupki. Jej wzrok mówi mi, że chce porozmawiać z nami. Ciemnoskóra lekarka w zielonym czepku i fartuchu patrzy mi prosto w oczy. – Rodzina pana Hale’a? – Jego żona jest w poczekalni. – Ruchem głowy wskazuję Mary. Zrywa się z sofy jak wystrzelona z rakiety i splata nagle palce jak do modlitwy. – Niebezpieczeństwo minęło – mówi lekarka. – Stan jest stabilny. – Odzyskał przytomność? – Tak. – Mogę go zobaczyć? – pyta Mary. – Za moment. I tylko na kilka sekund. Miał atak serca. Jeszcze nie wiemy, jakie szkody poczynił. Przez jakiś czas zostanie w szpitalu. – Więc nie będzie się mógł stawić w sądzie w poniedziałek? – pyta Harry. – Wykluczone. – Lekarka piorunuje Harry’ego spojrzeniem, jakby prosił o jej błogosławieństwo na natychmiastowe zabranie pacjenta do sądu. Harry tylko się uśmiecha i trąca mnie łokciem. Mamy czas, żeby porozmawiać z Peltro o odroczeniu sprawy. Może nawet dojdzie do zakończenia procesu bez werdyktu. Sędzia nie będzie szczęśliwy, jeśli ławnicy rozejdą się na dłuższy czas. W pamięci pozostaną im dowody prokuratury, a rozgłos towarzyszący procesowi też nie pozostanie bez wpływu na nich. Idealna sytuacja do wniesienia apelacji i Peltro zdaje sobie z tego sprawę. Pytanie tylko, jak długo zatrzymają Jonaha w szpitalu. Zaabsorbowany tymi myślami słyszę szept Susan, która pochyla się do mojego ucha. – Może byśmy tak przejechali się do Meksyku? Co ty na to? Teraz nie pora na podróże. Rzucam jej krytyczne spojrzenie. Kładzie mi rękę na karku, przyciska usta do ucha i szepcze: – Znaleźliśmy Jessikę. Rozdział trzydziesty pierwszy Jazda z lotniska w Los Cabos zdaje się trwać dłużej niż sam lot z San Diego. Droga jest zakurzona i pełna dziur. Stara furgonetka pełniąca w tych stronach rolę taksówki, nie ma ani resorów, ani klimatyzacji. Sara jest pod opieką Harry’ego, który ma ją wozić do szkoły i do domu. Były mąż Susan zajął się jej córkami. – Przyjechaliście tu na ryby? – Taksówkarz trzyma jedną rękę na kierownicy i odwraca się do nas w fotelu. Okna są pootwierane, żebyśmy się nie podusili. Razem z Susan odnosimy wrażenie, jakby wiała nam w twarze suszarka o mocy miliona wat. – Nie – wołam, próbując przekrzyczeć ryk wiatru. – Wakacje? – pyta. – Można to tak nazwać. – Niech mu będą wakacje, oby tylko patrzył przed siebie i nie puszczał kierownicy. – Wiezie nas pan do Cabo San Lucas, tak? – Ach si. – Daleko jeszcze? – Troszkę – odpowiada. – Skąd jesteście? – Z północy – mówi. – Aha. – Pojął aluzję: nie jesteśmy w nastroju do rozmowy. Jedzie ponad sto na godzinę, a łyse opony ślizgają się na piaszczystej powierzchni drogi. Wolną ręką pokazuje nam, gdzie droga została zniszczona podczas ostatniego huraganu, zupełnie jakby wyrwy, na których podskakujemy nie były wystarczającym świadectwem. Od czasu do czasu trąbi i macha do jakiegoś innego kretyna mijającego nas z prędkością światła z naprzeciwka. Wiezie grupę norteamericanos na lotnisko. Prędkość w Cabo jest miarą męskości. Dziesięć minut później zatrzymujemy się na podjeździe do Pueblo Bonita Blanca, jednego z wieżowców nad wodą z widokiem na przylądek. Sam ośrodek składa się z luksusowych domków letniskowych. Na lotnisku ich sprzedaż reklamuje się tak agresywnie, że ci, którzy przyjeżdżają tu regularnie, nazywają wyjście z lotniska”biegiem z przeszkodami”. Bez zachowania ostrożności można zamówić taksówkę, a wylądować na weekend w jednym z takich domów z pośrednikiem prosto z piekła. Domki są sprzedawane głównie bogatym Amerykanom i wynajmowane turystom. Budynki mają tutaj białe stiukowe mury, które wznoszą się na wysokość kilku pięter jak wały obronne jakiejś mauretańskiej twierdzy, od czasu do czasu urozmaicone architektonicznie kopułami krytymi niebieską dachówką. Taras wychodzi na plażę i otacza basen wielkości boiska do piłki nożnej. Schodki prowadzą na plażę, gdzie woda oceanu jest intensywnie błękitnabarwę. Tylko przy brzegu woda ma miedzianą patynę rozświetlaną krystalicznie białym kwarcowym piaskiem. Wchodzimy z Susan do naszego pokoju i włączamy klimatyzację. Do tego potrzebna jest karta magnetyczna, służąca też jako klucz, którą wsuwa się do skrzynki na ścianie przy drzwiach. W pokoju jest gorąco i duszno. W ośrodku prawie nikogo nie ma. Lato na meksykańskiej Riwierze nie jest szczytowym sezonem. Zostawiamy moją kartę w skrzynce, żeby schłodzić pokój i z kartą Susan schodzimy do restauracji na dole przy basenie. Tutaj pod sufitem kręcą się wentylatory, od oceanu wieje chłodna bryza, a przed słońcem chroni nas dach. Niedaleko plaży cumuje kilka jachtów i duży okręt wojskowy, który wygląda na niszczyciela. Marynarze bez wątpienia rozbiegli się do barów w mieście. Cabo nazywa się jedną wielką tawerną. Oprócz smażenia się na słońcu i picia nie ma tu nic więcej do roboty. Byłem tu kiedyś raz z Nikki zaraz po ślubie. Jest to miejscowość okupowana przez Amerykanów. Choć rząd meksykański może się nie zgodzić, środkiem płatniczym jest tutaj dolar amerykański. Wszędzie pełno jest amerykańskich czterdziestolatków, którzy próbują przeżyć na nowo lata młodzieńcze i powtarzają zuchowate wyczyny sprzed lat: zapuszczają resztki włosów, nocami piją na umór, o trzeciej nad ranem wracają do domów, a gdy już obudzą się z bólem głowy i silnym pragnieniem, opowiadają, jak to zostali pobici i obrabowani w mieście. Prawdziwa przygoda. Za dnia polegują nad basenem i wydzierają się do siebie z balkonów; na przegubach rolexy, a w ręku obowiązkowo butelka Dos Equis. Są też dwudziesto i trzydziestoletnie Amerykanki nacierające się w słońcu kremami i odżywkami, niektóre z małymi dziećmi. Zaszycie się w takim miejscu nie byłoby dla Jessiki Hale trudne. Od naszego spotkania w szpitalu Susan nie powiedziała mi zbyt wiele. Pytałem ją, jak odnalazła Jessikę. Unikała odpowiedzi, a zważywszy na jej przejścia w sądzie wolałem jej nie naciskać. Gdyby Ryan dowiedział się, że prowadzimy tu poszukiwania, na pewno próbowałby wznowić proces, wezwać Susan na świadka i jeszcze raz przypiec ją na rożnie. Podejrzewam, że Susan ma dwa powody, dla których jeszcze bardziej angażuje się w sprawę. Pierwszy z nich jest dużo bardziej przekonujący. Jeśli może zrobić coś, żeby wywikłać wnuczkę Jonaha z tej sytuacji, zrobi to. Poza tym Susan nie ma już nic do stracenia. Nie powiedziała tego tak dobitnie, ale z jej zachowania wnioskuję, że jej służba dla władz okręgu dobiegła końca. Ryan i jego szef będą bez wytchnienia urabiać radę nadzorców i przekonywać ich, że Susan próbowała odebrać Browerowi cygaro, zniszczyć dowód i zataić groźby Jonaha. Swoją postawą zademonstrowała, że nie jest częścią organów ścigania, lecz stoi po stronie wroga. Susan zamawia tequilę: margaritę, żeby ukoić nerwy. – Rozumiem, że dzisiaj znajdziemy Amandę? – pytam. Kelner chce wiedzieć, czy zamówię coś do picia. Odprawiam go. W tej chwili zależy mi na wydobyciu z Susan jakichś informacji. – Jest tutaj w mieście? Susan kiwa głową. – Będzie nam potrzebny samochód – mówi. – To się da załatwić. – Musimy odnaleźć to miejsce. Mam adres. – Skąd? – Nie mogę ci powiedzieć. Przypuszczam, że Susan osłania swój personel. Być może wykorzystała swoje stanowisko po raz ostatni. Prawdopodobnie wsadziła do samolotu i przysłała tu na południe jednego ze swoich śledczych. Poszczęściło mu się, albo Jessica popełniła jakiś błąd. Ta druga możliwość martwi mnie. – Skoro udało ci się ją odnaleźć, Ontaveroz też może to zrobić – mówię. – Musimy działać rozważnie – odpowiada. – Mamy tylko jedną szansę. Jeśli tym razem nam się wymknie, już nigdy jej nie odnajdziemy. Susan mnie intryguje. Dla kogoś, kto przekreśla jednym ruchem zawodową przeszłość, zachowuje się zadziwiająco spokojnie. Jest szalenie rzeczowa. Dziwne, że po tym wszystkim, co na nią ostatnio spadło, po wymaglowaniu przez Ryana w sądzie, za nic mnie nie wini. Tyle tylko, że jej działania stały się teraz bardziej wykalkulowane, mniej ufne. Chyba uważa się za nieuniknioną ofiarę tego wszystkiego, co się stało. – Pewnie nie będzie chciała z nami wracać. – Susan mówi o Jessice Hale. – Jesteś gotów się z tym pogodzić? – Przydałoby mi się jej zeznanie – mówię. Jessica mogłaby stać się kluczowym ogniwem między Ontaverozem i Suade. Fakt, że go znała, że z nim mieszkała, dałby mi dowód, którego potrzebuję, żeby zadowolić sędziego i rozpocząć obronę. – Naszym celem jest dziecko – mówi Susan. – Musimy chyba przyjąć, że Jessica nie wróci z nami. Jest tutaj nie bez przyczyny. Ukrywa się. – Ukrywa się ze względu na dziecko. – Tak. I jeśli zabierzemy Amandę, później będzie mogła pojechać za nią. Ale próba przeprowadzenia obydwu przez lotnisko, kontrolę paszportową i celną, byłaby dużym błędem. Jeśli Jessica urządzi nam scenę, wszystko pójdzie na marne. Choć nie jestem zachwycony, muszę przyznać Susan rację. Dziecko może zdołamy jakoś przekonać, utrzymać w ryzach. Ale nie osobę dorosłą, a zwłaszcza kogoś tak gwałtownego jak Jessica. – Zgoda. – Świetnie. – Nadchodzi tequila Susan. Zaczyna sączyć drinka przez cienką słomkę. – Przyda nam się jakiś dokument dla dziewczynki – mówi. – Najlepiej paszport, coś ze zdjęciem. Możliwe, że Suade dostarczyła im fałszywe papiery. Kiedy znajdziemy ich mieszkanie, będziemy też musieli znaleźć dokumenty. Przeszukać bagaż, zajrzeć do szuflad. Musimy mieć dla niej dokumenty, żeby się stąd wydostać. Przytakuję. Jestem zdumiony, jak starannie wszystko przemyślała. – Jeśli stanie się najgorsze i wszystko inne zawiedzie, zabieramy ją do amerykańskiego konsulatu w mieście. Sprawdzałam. Jest – mówi. Otwiera torebkę na stole. Wyjmuje kopertę i podaje mi ją. Poświadczona kopia sądowego postanowienia o przyznaniu prawa opieki Jonahowi i Mary. – To i moja pozycja w okręgu powinny przynajmniej spowodować, że zatrzymają dziecko na jakiś czas, aż wszystko się wyjaśni. Poruszymy niebo i ziemię, żeby sprowadzić Amandę do Stanów. – Kiedy już je znajdziemy – ciągnie dalej Susan – ktoś z nas powinien zapukać do drzwi. Może ja. Kobieta wzbudzi mniejsze podejrzenia. – I co chcesz jej powiedzieć? – Nie wiem. Po prostu czymś ją zajmę. Powiem jej coś. Że przysłał mnie właściciel, żebym obejrzała mieszkanie. Że chcę wynająć podobny domek. Aby tylko dostać się do środka. – A co ja mam robić? – Sprawdzić, czy jest wejście od tyłu. – Według Susan uniemożliwi to Jessice ucieczkę i przypuszczalnie dziecko będzie znajdowało się gdzieś między nami. – Co robimy z Jessiką? – Zostaw to mnie. – Co zamierzasz? – W razie konieczności obezwładnimy ją. – Najwyraźniej Susan jest gotowa pójść na całość i narazić się nawet na pobyt w meksykańskim więzieniu. – A jeśli ktoś u niej będzie? – Nie wiem. Dlatego nie chcę się spieszyć. Powinniśmy trochę poobserwować jej dom. Po obiedzie. Przebieramy się w szorty, zakładamy lżejsze ubrania i ciemne okulary. Wypożyczam małego jeepa – coś, co umiem prowadzić i co poradzi sobie z polnymi drogami i wąskimi bocznymi uliczkami. Nasz misterny plan opiera się na jednym ważnym założeniu: że dziecko zgodzi się z nami pójść, że jeśli wspomnimy o Jonahu i Mary, powiemy jej, że pracujemy dla jej dziadków, Amanda wyjdzie z domu i wsiądzie do samochodu. Według Susan to bardziej pożądany scenariusz, ale mówi, że bez względu na wszystko Amanda wyjedzie z nami – nawet jeśli trzeba będzie użyć siły. Zatrzymujemy się na głównej ulicy przy sklepie. Zostaję na parkingu, a Susan wchodzi do środka. Pięć minut później wychodzi z plastikową torbą. Sadowi się w fotelu pasażera i zamyka drzwi. W torbie ma zwój bawełnianego sznurka, jakiego używa się do rozwieszania prania, i rolkę taśmy. – Jeszcze jeden przystanek. Kobieta ze sklepu mówi, że to na wzgórzu. Ruszam i dwie przecznice dalej Susan znajduje, czego szuka. Apteka. Tym razem nie ma jej niespełna dwie minuty i gdy wychodzi, niesie metalową puszkę z zakręcaną pokrywką. Wsiada. – Co to jest? – Eter. Teraz już wiem, jak Susan zamierza poradzić sobie z Jessiką: poczęstować ją eterem, związać i zakleić usta. Kiedy ją znajdą, my będziemy już w San Diego albo w Los Angeles albo tam, dokąd odlatuje następny samolot z Los Cabos. Na małej mapie turystycznej znajdujemy amerykański konsulat. Jest położony blisko portu. Przejeżdżamy obok niego kilka razy z różnych miejsc, żeby poznać okolicę. Niestety ulice są często nie tylko wąskie, ale i jednokierunkowe. Po godzinie dochodzimy do wniosku, że nasz hotel jest do niczego. Za daleko od centrum. Ma też tę wadę, że między nim i konsulatem znajduje się posterunek policji. A jeśli z jakiegoś powodu trzeba się będzie ukryć w pokoju z dzieckiem? Przeprowadzka do innego hotelu, bliżej centrum, zajmuje nam godzinę. Hotel Plaza Las Glorias sąsiaduje z nadmorską promenadą i od konsulatu dzielą go tylko dwie przecznice. Susan z mapą rozłożoną na kolanach pilotuje mnie przez turystyczny rejon Cabo. Mijamy skrzyżowanie i lądujemy przed naszym hotelem, ale po drugiej stronie ulicy. W tej części miasta mieszczą się głównie bary, sklepy z T-shirtami, dyskoteki i nocne kluby. Prawdziwy koszmar dla kierowców, nawet poza sezonem. Z każdym statkiem wycieczkowym wpływającym do portu wzrasta populacja tej dzielnicy. Dzisiaj dwa takie statki unoszą się jak pływające hotele milę od plaży. Pasażerowie dostają się na brzeg motorówkami, zapełniają ulice, szukają okazji u ulicznych sprzedawców i błądzą po małych sklepikach. Wydostanie się z tej dziedziny zajmuje nam dziesięć minut. Susan znowu analizuje mapę, podaje nowe wskazówki. Wracamy tą samą trasą i tym razem wszystko jest w porządku. Jedziemy główną ulicą w stronę centrum, ale trzymamy się prawej strony, kiedy dojeżdżamy do świateł przy sklepie. Ulica jest jednokierunkowa i zwęża się, kiedy jedziemy pod górę. Miejsca wystarczy tylko dla dwóch jadących obok siebie samochodów. Kiedy wjeżdżamy na górę, Susan każe mi się rozejrzeć za miejscem do parkowania. Tutaj niektóre krawężniki mają po metr wysokości, a chodnik odcinkami zamienia się w schodki. Sklepów jest coraz mniej i są coraz mniejsze. Znajduję wolne miejsce i wjeżdżam. Susan studiuje mapę. Nie jest zbyt szczegółowa. Dostaliśmy ją w wypożyczalni samochodów. W tym rejonie ulice na mapie się kończą. Dotarliśmy tu dzięki wskazówkom pracownika hotelu. – To powinno być dwie przecznice dalej – mówi Susan. Wysiadamy i pniemy się w górę chodnikiem i schodkami. Dookoła ciągną się bary i nocne kluby dla turystów: Cabo Wabo, Giggling Marlin i Squid Row. Na szczycie wzgórza powinien być plac. Kręci się tu mniej turystów. Przechodzimy chyba przez ostatnie w miarę ruchliwe skrzyżowanie z ulicą jednokierunkową prowadzącą w dół w stronę miasta. Potem po schodkach docieramy do miejskiego placu z kilkoma drzewami. Zajmuje niewielką przestrzeń. Wyglądamy jak para turystów. Susan ma na głowie duży słomkowy kapelusz osłoniający głowę i oczy przed słońcem. Sznurek, taśmę i eter zostawiła w samochodzie pod siedzeniem. Przez chwilę próbujemy znaleźć to miejsce. Na mapie lokalizujemy katolicką misję i kościół. Obok jest meksykańskie biuro celne, a dalej sklep z antykami i piętrowy budynek z werandą wychodzącą na chodnik. Susan rusza w tym kierunku, a ja idę za nią. Przechodzimy przez ulicę, mijamy wystawę – MAMMA ELIS’S ORIGINAL CURIOUS SHOP – antyki i błyskotki. W chłodnym cieniu pod dachem werandy podkradamy się do rogu budynku. Wychodzimy na ulicę i Susan nagle zatrzymuje się. Na końcu ulicy w odległości niespełna trzydziestu metrów widzimy bramę z kutego żelaza. Za bramą ciągnie się podjazd, a nad nią wisi duży drewniany szyld: LAS VENTANAS DE CABO. Susan wciąga głęboko powietrze. – Jesteśmy na miejscu. Cofamy się na zacienioną werandę. Domki stoją obok siebie na zboczu wzgórza i prowadzi do nich stromy podjazd, który znika za zakrętem. Z ulicy nie uda nam się dużo zobaczyć. Wygląda na to, że może tam być dziesięć lub dwanaście osobnych domów. Są wtopione w zbocze wzgórza wysoko nad nami. – Wiesz, w którym mieszka? Susan kręci głową. – Mam tylko nazwę ośrodka. – Miejmy nadzieję, że masz dobre informacje. W przeciwnym razie zrobiliśmy sobie długą podróż na darmo. Zaczynam piąć się w górę. – Gdzie idziesz? – Zobaczyć, czy jest jakieś biuro. – Nie możesz tak po prostu tam wparadować. – Czemu nie? Jessica nas nie zna. Jeśli kogoś spotkamy, powiemy, że chcemy coś wynająć. Rozejrzeć się. Susan wychodzi z cienia werandy i poprawia kapelusz. Przytrzymuje go jedną ręką, wyciągając jednocześnie szyję, żeby przyjrzeć się domom na zboczu. Pnę się do góry, a Susan za mną. Za bramą skręcamy w lewo i podjazd wiedzie nas do garaży z podnoszonymi drzwiami i wąskich schodów, które prowadzą w górę między ogródkami. Nie ma żadnych znaków wskazujących, gdzie jest biuro i czy w ogóle jest. Popołudniowy skwar daje się nam we znaki. Zaparowały mi okulary. Zatrzymuję się na schodkach, żeby je przetrzeć i zorientować się w topografii terenu. Na szczycie schodków wąskie ścieżki rozwidlają się w różnych kierunkach i wiją się przez ogródki w stronę przytulonych do zbocza domków. – Mogę w czymś pomóc? – Z dołu dobiega nas kobiecy głos. Odwracam się i po raz pierwszy zauważam spory basen wbudowany w zbocze wzgórza nad garażami na patio z otaczającą go balustradą i wspaniałym widokiem na miasto. – Szukaliśmy biura. – Znaleźliście je. Jestem kierowniczką. Drepczemy z Susan w stronę basenu. Kobieta jest po trzydziestce, ma na sobie szorty i rozdekoltowaną górę. Przygląda nam się zza ciemnych okularów z pewnym zainteresowaniem, jakby tak daleko od ubitych szlaków nie mieli tu zbyt wielu gości. – Dzień dobry. Mam na imię Paul. A to moja żona, Susan. Dostrzegliśmy pani ośrodek z dołu. Ładnie wygląda. Szukamy jakiegoś intymnego miejsca. Zastanawialiśmy się, czy są tu jakieś wolne domki. – W tej chwili mamy komplet – mówi. – Ale mogę zapisać wasze nazwisko i telefon. Zdejmuję okulary. Posyłam jej najmilszy z moich uśmiechów. Pewien przyjaciel powiedział mi kiedyś, że kluczem w rozmowie nie są usta, tylko oczy. Kobieta nie odpowiada uśmiechem i nadal przygląda mi się zza przyciemnianych okularów. – Szukacie czegoś na krótko, czy na dłużej? – Na całe lato – mówi Susan. – Właściwie bylibyśmy zainteresowani wynajęciem domku na rok. Na tę wiadomość okulary znikają z twarzy. Kobieta uśmiecha się. – Pod koniec miesiąca może coś się zwolni. – Przyjmujecie dzieci? – Susan z pytaniem za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. – Raczej nie. Ale mamy teraz jedną kobietę z dzieckiem. Bingo. – Naprawdę? Nie byliśmy pewni, czy sprowadzać tu naszą córkę – mówi Susan. – Ma osiem lat… – Tyle samo co to dziecko tutaj. Jest bardzo spokojne. Tak jak matka. Właściwie nie wiem, czy to chłopiec czy dziewczynka. Prawie nigdy nie wychodzi. Mają zapłacone do końca miesiąca. Ale domek może się zwolnić lada dzień. Rano mówiła mi, że wyjeżdżają. – Kiedy? – Nie powiedziała kiedy dokładnie. Przed końcem miesiąca. Susan uśmiecha się, ale kiedy spogląda na mnie, dostrzegam w jej oczach cień desperacji. Jeśli to Jessica i zamierza wyjechać, możemy już jej nigdy nie znaleźć. – Jak już powiedziałam, jeśli zechcą państwo zostawić mi nazwisko i telefon, mogę do was zadzwonić. – A moglibyśmy obejrzeć domek? – pytam. – Obawiam się, że nie – odpowiada. – W zeszłym tygodniu ktoś chciał go obejrzeć, ale lokatorka nie wyraziła zgody. Ceni sobie prywatność. Kiwam głową ze zrozumieniem. Kończą mi się pomysły na pytania. – Czy z domku jest widok na ocean? – Susan jest w tym dobra. – Niestety nie. – Wzrok kobiety wędruje nad moją głową w stronę zbocza. Oczy Susan podążają za jej spojrzeniem. Odwracam się. – Jeden z tych? – pyta Susan. – Domek numer trzy. Ten z prawej. – Wygląda prześlicznie – mówi Susan. – Na pewno nie możemy zajrzeć do środka? Będziemy zachowywać się bardzo dyskretnie. Bardzo spokojnie. – Susan potrafi być słodziutka. Pójdziemy tylko po sznurek i eter. – Niestety. Przykro mi. – Ile jest pokoi? Może ma pani plan domku? – Susan kuje żelazo póki gorące. – Niestety nie. Są dwie sypialnie, kuchnia i salon. Dwie łazienki. W niektórych jest mały gabinet. Nie pamiętam, czy akurat w tym. – Po samochód trzeba schodzić aż tutaj? – Susan spogląda nad balustradą w stronę podjazdu i niekończących się schodów. – Od tyłu biegnie droga. Można podjechać pod sam domek i dojechać nią do miasta. – Naprawdę? Świetne. – Na wieść o drodze Susan zerka na mnie. Oboje myślimy o tym samym. Zastanawiamy się, czy jest zaznaczona na naszej mapie. Rozdział trzydziesty drugi Sprawdzam, która godzina. Kwadrans po dziewiętnastej. Słońce zaczęło zachodzić nad plażą. Jasna pomarańczowa kula ognia powoli kryje się za piaskowymi skałami przylądka. Udało nam się znaleźć krętą drogę, która biegnie pod górę na tyłach ośrodka. Przejechaliśmy tamtędy już dwa razy, zawracając na szczycie w dół w stronę miasta. Za każdym domkiem jest miejsce parkingowe. Na parkingu za domkiem numer trzy nie ma żadnego samochodu i zaczynamy się zastanawiać, czy ktoś jest w domu. – Może nie ma prawa jazdy – zgaduje Susan. – Może trafiliśmy w złe miejsce – odpowiadam. – Nie. – Susan jest tego pewna. Czyta instrukcje z puszki eteru, żeby potem nie przesadzić. – Wiesz, jak się tym posługiwać? – Wylewa się na szmatkę i podtyka do ust i nosa – mówi. W tym celu Susan ukradła z hotelu mały ręcznik. – Chcemy ją tylko zamroczyć na kilka sekund – ciągnie dalej. – Położyć na podłodze, żeby zakleić jej usta, związać ręce i nogi. – Tylko nie oddychaj, kiedy będziesz jej to podtykała. – Wiem. – A jeśli będzie palić, daj sobie spokój, bo wysadzisz nas w powietrze. Siedzimy w wypożyczonym jak dwa tępe bandziory samochodzie i czytamy instrukcje z puszki, planując porwanie. Widziałem już takich z podobnymi przebłyskami geniuszu: moich klientów, notorycznych bywalców różnych instytucji penitencjarnych. – Jedno pytanie. – Co takiego? – W głosie Susan pobrzmiewa pewna irytacja. – A jeśli ją zemdli? Jeśli zwymiotuje? O tym Susan nie pomyślała: Jessica dusząca się własnymi wymiocinami z zaklejonymi taśmą ustami. Odkłada puszkę do plastikowej torby, która stoi na podłodze obok torebki. Chowa ją pod ręczniczkiem obok sznurka i taśmy. – Dobra. Nie użyjemy eteru. Będziemy musieli ją zagadać. Pomimo żelaznej determinacji Susan zaczynają puszczać nerwy. – Jeśli zacznie się wyrywać – mówi – będziemy musieli zakleić jej usta, zanim narobi za dużo hałasu. – Przytrzymam ją. A ty zakleisz te jej małe ostre ząbki. Susan posyła mi diabelski uśmiech. – Nie możemy zostawić jej wolno, bo zadzwoni na policję. Nie zdążymy na lotnisko. – Wiem. Sprawdziliśmy odloty z Los Cabos. Nic nie leci do San Diego, ale jest nocny lot do Los Angeles. Samolot startuje zaraz po dziewiątej, co nie zostawia nam zbyt dużo czasu. Przyjrzeliśmy się zdjęciom Jessiki i Amandy, tym samym, które Jonah wyjął z portfela i pokazał mi, kiedy po raz pierwszy zjawił się w mojej kancelarii. Jeśli jakimś cudem trafimy pod zły adres, jeśli nie zastaniemy Jessiki i Amandy, plan jest następujący: ulatniamy się w mgnieniu oka, wymyślamy jakąś historyjkę o chęci obejrzenia domku i wychodzimy – ale najpierw musimy zobaczyć dziecko. Każdy z domków ma tylko jedno wejście. Są małe – dużo pokoi na niewielkiej powierzchni. Zbliżając się do ośrodka od drugiej strony widać piaskowce i pustynne krzewy. W połowie drogi na szczyt wzgórza stoi stary betonowy zbiornik na wodę. Ktoś wymalował na nim sprayem czarne graffiti. Parkujemy przy drodze w cieniu zbiornika. Zaciągam ręczny przy fotelu i rozsiadam się wygodnie. Czekamy. Dochodzi siódma dwadzieścia dziewięć, kiedy w oknie jednego z domków zapala się światło. – To ten? – Tak. – Prostuję się w fotelu. – Przynajmniej wiemy, że ktoś jest w domu – mówi. – Nie wiadomo. Może mają zamontowany timer. – Spoglądam na zegarek. Światło nagle się zmienia, na okienną zasłonę padają delikatne błyski. Ktoś ogląda telewizję. Zostawiamy samochód pod zbiornikiem. Żwir pod kołami podczas parkowania za domkiem tylko by nas zdradził. Susan zabiera reklamówkę i torebkę, zarzuca je sobie na prawe ramię. Ma na sobie szorty i odpowiednie sportowe buty do biegania. Zaczynamy piąć się w górę. Od zbiornika do domków jest jakieś sto metrów. Podchodząc coraz bliżej w milczeniu obserwujemy tańczące refleksy światła na okiennej zasłonie. Kiedy dochodzimy do małego wyrównanego miejsca parkingowego za domkiem numer trzy, dobiegają nas odgłosy telewizji, dramatyczna muzyka jednej z meksykańskich telenowel, a potem szybka reklama po hiszpańsku w przerwie filmu. Jeśli to Jessica, najwyraźniej podczas pobytu przyswoiła sobie trochę hiszpańskiego. Próbuję zajrzeć przez okno. Ale nic. Jest całkowicie zasłonięte. Okrążamy budynek, żeby dostać się do drzwi. Widać stąd basen i światła w innych domkach, a także snopy światła z lamp ogrodowych przy ścieżce prowadzącej w dół. – Zapukam do drzwi – szepcze mi do ucha Susan, krocząc zwężającą się ścieżką. Pozwalam jej wysunąć się naprzód. Drzwi pomalowane są na czerwono i Susan puka w nie lekko. Za cicho. Ktokolwiek jest w środku, nie słyszy. Susan próbuje znowu, tym razem głośniej. Nagle telewizor milknie. Po drugiej stronie drzwi słychać kroki. Spodziewam się, że uchylą się lekko i ujrzę w szparze parę podejrzliwych oczu. Tymczasem drzwi otwierają się na oścież i zanim jesteśmy w stanie wypowiedzieć jakieś słowo, stojąca za nimi kobieta odwraca się i odchodzi. Nawet nie mam czasu dobrze się jej przyjrzeć. – Jesteście wcześnie – mówi. – Spodziewałam się was o ósmej. – Przechodzi odwrócona do nas plecami przez ciemny salon w stronę dobrze oświetlonego pokoju po drugiej stronie. Stoimy w progu. Drzwi są szeroko otwarte. – Jestem spakowana. Tylko jedna torba. Tak jak kazaliście, prawda? – woła. – Prawda. – Zerkam na Susan. Jest równie oszołomiona jak ja. Wchodzimy do środka, zamykając za sobą drzwi. Przechodzimy w ślad za kobietą przez salon. – Nic nie mów – szepczę Susan do ucha. – Muszę tylko wypisać czek. Chwileczkę – mówi kobieta. Wchodzimy do kuchni. Kobieta pochyla się nad blatem z długopisem w ręku i wypisuje czek. Mały telewizor, może trzynaście cali, taki jaki kiedyś miała Susan, jest wyłączony. Stoi wciśnięty pod wiszącymi szafkami w kącie, żeby można było oglądać telewizję, siedząc przy stole. – Gdzie zaparkowaliście? Nie słyszałam samochodu. – Trochę niżej – mówię. – Minutkę. Naprawdę potraficie komplikować sprawy. Teraz muszę zapłacić tym z firmy transportowej. – Podnosi wzrok znad blatu. Dzięki górnemu oświetleniu po raz pierwszy mogę przyjrzeć się jej rysom. – Na pewno nie możemy teraz zabrać kilku moich rzeczy? Chodzi mi tylko o telewizor, laptop i trochę ciuchów. Ma ciemne włosy, dłuższe, ale nie jasny blond z fotografii Jonaha. Ubrania też są inne, bardziej eleganckie – czarna garsonka i buty na niskim obcasie. Ale twarz jest znajoma, podobne oczy. Ma delikatne rysy Jessiki, cienki nos i wysokie kości policzkowe. I wzrost się zgadza. To chyba ona, ale nie jestem do końca pewien. – Przykro mi, ale w wozie nie ma miejsca – mówię. Tego się spodziewała. – Tak, wiem. Ciagle to samo – mówi. – Dranie pewnie porozkradają moje rzeczy. – Nie jest jasne, czy mówi o nas, czy o pracownikach firmy transportowej. – Ale wyjeżdżając z miasta, musicie się zatrzymać. Mam czek do wysłania. Nic nie mówię, więc spogląda na mnie. Kiwam głową. – Gdzie dziecko? – Gdy tylko te słowa wychodzą z moich ust, Susan rzuca mi zdziwione spojrzenie, jakby nie spodziewała się, że będę tak bezpośredni. Ale pytanie nie dziwi kobiety z książeczką czekową. Nie przestaje pisać. – Kochanie, chodź tutaj. Niedługo wyjeżdżamy. Odwracam się i widzę w drzwiach chłopca, drobne ramionka, ciemne włosy, kilka piegów na nosie. Jest ubrany w jeansy, T-shirt i sportowe buty jak każdy dzieciak którego znam: sznurowadła zawiązane tylko do połowy, zakryte workowatymi nogawkami spodni. Napięcie ulatnia się z mego ciała jak powietrze z przekłutego balonu. Spoglądam na Susan, zastanawiając się, co to do diabła ma znaczyć. Chcę jej powiedzieć, że na nas już czas. Kiedy się odwracam, nie widzę jej. Przyklęknęła na jedno kolano. – Jak się masz, słoneczko? Dziecko nie odpowiada, ale potem słyszymy cieniutki głosik. – Dobrze. Przyglądam się dziecku. Uświadamiam sobie w końcu, że to nie chłopiec, tylko dziewczynka przebrana za chłopca. Włosy obcięte i innego koloru, ale po chwili skupienia rozpoznaję twarz Amandy Hale. W tym momencie dużo się dzieje. Susan obejmuje dziecko i przykłada usta do ucha Amandy. Jej szept jest dla mnie ledwie słyszalny z odległości jednego metra. – Twój dziadek i babcia nas przysłali. W oczach Amandy pojawia się błysk. – Kim jesteście? Wynocha stąd! – Jessica rzuca we mnie książeczką czekową. Łapię ją dwa centymetry od twarzy jak koszykarz przechwytujący piłkę w ostatniej chwili. Rusza w stronę Susan z przygotowanymi do ataku paznokciami, ale chwytam ją od tyłu, obracam i przyciskam do blatu. Jest silna jak na swój wzrost, nie przestaje wymachiwać rękami, chcąc mnie podrapać. Wierzga nogami, obrzuca mnie epitetami, których nie powtórzę. Susan przypomina sobie o akcesoriach. Sięga do reklamówki i wyciąga taśmę. – Zostaw mamusię. – Amanda wali mnie w plecy, choć ledwie wyczuwam ciosy jej rączek: dziecięca wersja trzepaczki do ubijania białka. Czuję się jak zbir. Susan podchodzi z drugiej strony z rolką taśmy w ręku. – Trzymaj ją. – Nie. Zostaw. – Powstrzymuję ją. Odwracam Jessikę twarzą do siebie. Robię to szybko, żeby się nie wyrwała. Pluje mi w twarz, ale najwyraźniej zaschło jej w gardle. Próbuje kopnąć mnie w krocze, ale nie trafia. Trzymam ją za ramiona tuż nad łokciami i nogą blokuję jej kolana. – Pozwól mi zakleić jej ręce z tyłu – mówi Susan. – Nie. – Związanie Jessiki i pozostawienie jej samej nie wchodzi w rachubę. Patrzę jej prosto w oczy. – Posłuchaj mnie. Mamy mało czasu, więc nie będę powtarzał. Ludzie, których się spodziewasz, chcą cię zabić. Rozumiesz, co mówię? Zabiją ciebie i każdego, kto w tym czasie będzie w pobliżu. Zerkam na Amandę, która prześlizgnęła się obok mnie i przytuliła do boku matki. – Kim jesteście? – Nieważne. – Pracujecie dla mojego ojca, tak? – Domyśliła się. – Ciesz się, że nie pracujemy dla Estebana Ontaveroza. – Estebana? – Nie ma czasu na rozmowy. – Skąd mam wiedzieć, że mogę wam zaufać? Chcecie tylko odebrać mi dziecko. – Gdyby o to nam chodziło, już byś leżała na podłodze zakneblowana i związana – mówi Susan. – Czego Esteban ode mnie chce? Nic im nie powiedziałam. – Ma na myśli policję. – Martwi się tym, co możesz im jeszcze powiedzieć. – Jeszcze kilka minut, a będziemy mogli porozmawiać z nim osobiście – ostrzega Susan. Trzeba jej przyznać rację. – Jak mnie znalazł? – Nie ma teraz czasu, żeby o tym mówić. – To nie może być on – mówi Jessica. – Dzwonili do mnie ludzie Suade. – Suade nie żyje. – Widzę, że przebiega ją dreszcz. Wygląda, jakby dostała znienacka w twarz, jest oszołomiona. – Zamordowano ją prawie trzy miesiące temu – mówi Susan. – W Stanach wszędzie o tym pisali. Nie czytasz gazet? – Nie mam dostępu do prasy. Już się nie wyrywa. Rozluźniam nieco uścisk. Odsuwam się o kilkadziesiąt centymetrów. Amanda korzysta z okazji i mocniej przytula się do matki. – A telewizja? – Ruchem głowy wskazuję odbiornik na kuchennym blacie. – Antena jest popsuta. Odbieram tylko kanały po hiszpańsku. – Rozpoznała pani głos mężczyzny, który do pani dzwonił? – pyta Susan. Jessica kręci głową, rozglądając się po kuchni, jakby szukała odpowiedzi na ścianach. – Kiedy dzwonił? – pytam. – Dziś rano. – O której? – Nie wiem. Może o jedenastej. Było przed południem. Wygląda na to, że nie dzwonili z tego miasta. W przeciwnym razie już by tu byli. – Nie mamy czasu na pogaduszki. – Chwytam Jessikę za ramię i popycham ją do drzwi. – Kto zabił Suade? – Zatrzymuje się i odwraca do mnie, oczekując rozmowy na ten temat. Nie informuję jej, że o tę zbrodnię oskarża się jej ojca. – Esteban? – zgaduje. – Też tak myślę – mówię. – Szukał ciebie. – O cholera. – Zerka na Amandę. – Zabieramy się stąd. – Wreszcie zaczyna rozumieć. Rzeczywistość zaskrzeczała. Odruchowo podnoszę książeczkę czekową, która spadła na podłogę. Chcę ją wręczyć Jessice, ale jej już nie ma w kuchni. Popycha przed sobą Amandę. – Samochód jest zaparkowany z tyłu przy drodze – mówię. Jessica łapie torebkę zawieszoną na oparciu krzesła w salonie. Susan niesie reklamówkę i swoją torebkę. Nagle przypomina sobie, że zostawiła na blacie taśmę. Odwraca się, żeby ją zabrać. – Zostaw. – Wypycham ją z kuchni i po raz ostatni przy kuchennym świetle zerkam na zegarek. Jeśli Jessica spodziewała się ich za pół godziny, to się spóźniają. Przemykamy przez salon, zostawiamy otwarte drzwi i ścieżką zdążamy w stronę miejsca parkingowego za domkiem. Susan prowadzi. Udało jej się wziąć za rękę Amandę. Dziecko biegnie co sił w małych nóżkach, próbuje dotrzymać jej kroku. Staram się mieć Jessikę przed sobą, żebym mógł ją obserwować. W butach na obcasie trudno jej się biegnie. Pokonaliśmy jakieś dwadzieścia pięć metrów, jedną czwartą odległości do betonowego zbiornika i jeepa, kiedy na drodze przed nami pojawiają się światła samochodu. Kurz, który wzbiliśmy, kłębi się jak dym podświetlony laserem. Zanim jesteśmy w stanie zrobić jakiś ruch, oświetlają nas dwa słupy światła. Kierowca waha się. Samochód zatrzymuje się ze zgrzytem. Po prostu stoi z włączonym silnikiem i reflektorami wymierzonymi prosto w nas. Przez chwilę wydaje mi się, że może zamierza po prostu zawrócić. Wóz nagle rusza, koła wzbijają kurz i rozpryskują żwir. Instynkt podpowiada nam, co robić. Susan reaguje pierwsza. Odwraca się i zaczyna biec pod górę, ciągnąc za sobą dziecko. Zatrzymuje się, próbuje podnieść Amandę, ale dziewczynka jest za ciężka. Chwytam Susan za ramię i popycham ją w stronę domków. Biorę dziewczynkę na ręce. Biegniemy z powrotem tą samą drogą. Jessica coraz bardziej pozostaje w tyle, buty na obcasach utrudniają jej poruszanie się. Kiedy docieramy do miejsca parkingowego, samochód – stary ciemny cadillac – minął już zbiornik i mknie pod górę. Jessica biegnie kilkanaście kroków za nami. Stawiam Amandę na ziemi. Susan bierze ją za rękę i pędzą w stronę domków. Ja czekam na Jessikę. W końcu jest. Wracamy biegiem tą samą trasą. Trzymam ją za rękę. Jessica w panice kieruje się do swojego domku. – Nie. Nie tam – mówię. – Złapaliby nas w pułapkę. Biegniemy dalej ścieżką, przeskakujemy po dwa, trzy stopnie na schodkach. Jessica przewraca się przede mną. O mało nie potykam się o nią. Masuje kolana, ale biegnie dalej. Skacząc najpierw na jednej, a potem na drugiej nodze, ściąga buty na obcasie i ciska je w krzaki. Biegnie teraz boso i porusza się szybciej. Zbiegamy do poziomu basenu i dalej po schodkach w strone garaży, gdzie doganiamy Susan i Amandę. Zatrzymujemy się na chwilkę, żeby złapać oddech. Nad nami na wzgórzu słychać trzask zamykanych drzwi samochodu. Doliczam się trzech. Potem jeszcze jeden. Jest ich co najmniej czworo i słychać, jak biegną. – Vamanos. Zbiegają w dół. Rzucamy się do ucieczki, tym razem w stronę ulicy, pod drewnianym szyldem LAS VENTANAS DE CABO. Pędzimy w kierunku sklepu z antykami na rogu, skąd rano razem z Susan po raz pierwszy zobaczyliśmy ośrodek. Światła są wyłączone. Wszystko jest pozamykane. Żadnego znaku życia. Od strefy turystycznej wciąż dzielą nas cztery przecznice. Postój taksówek jest jakieś osiem przecznic dalej. Przemykamy przez werandę przed sklepem, trzy stopnie w dół i dalej w stronę placu. Amanda jest u kresu wytrzymałości. Dziewczynce brakuje tchu, jest półprzytomna ze strachu. Biorę ją na ręce i przekładam przez ramię. Zbiegamy dalej, mijamy plac. Teraz Susan zamyka pochód z zarzuconą przez ramię reklamówką i torebką. Przecinamy ulicę poniżej placu. Jeszcze tylko dwie przecznice, i to z górki. Jeśli nam się uda, rozpłyniemy się w tłumie turystów. Biegnę z przewieszoną przez ramię Amandą, koncentrując się na stromym nachyleniu ulicy zakręcającej w prawo. Podłoże jest zdradliwe: z ciemności wyłaniają się kamienne stopnie. Jak na torze z przeszkodami stopnie mają szerokość niespełna metra na chodniku szerokości ponad dwóch metrów. Reszta to stromy spadek bez poręczy przy niewielkiej ilości światła. Chwila nieuwagi i lądujesz na twardym betonie. Patrzę pod nogi i dopiero na dole podnoszę wzrok. Wtedy zauważam ich po drugiej stronie ulicy w odległości jednej przecznicy. Ten bliżej nas właśnie zatrzasnął drzwi od strony kierowcy i przechodzi przez ulicę. Drugi okrąża samochód od przodu. Starają się wyglądać jak turyści, zachowywać naturalnie. Mają na sobie ciemne garnitury i czarne koszule. Dwa byczki szukające wrażeń w mieście. Ale jeden z nich zdradza się. Nasze spojrzenia spotykają się. Natychmiast domyśla się, że go rozszyfrowałem. To kierowca samochodu z jednym reflektorem, który śledził mnie tamtej nocy spod aresztu. Rzucają się w naszą stronę, zmniejszając dzielący nas dystans. Jeden z nich sięga pod pazuchę marynarki. Gdy wyciąga rękę, trzyma w niej pistolet. Staję w miejscu jak wryty. Jessica, a potem Susan zbiegają po schodach i niemal wpadają na mnie. Susan próbuje biec dalej. Chwytam ją za ramię, chcę zatrzymać ją na chwilę, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że to nasza jedyna szansa: skrzyżowanie z małą boczną uliczką jakieś dwadzieścia metrów dalej. Zbiegamy ulicą w stronę dwóch mężczyzn. Jeden z nich zatrzymuje się, podnosi oburącz pistolet i celuje. – Padnij. – Zrzucam niemal Amandę na chodnik. Przykucamy za samochodami zaparkowanymi na chodniku i pochyleni posuwamy się dalej. Bandyta traci z oczu cel, nie strzela, tylko opuszcza broń i zaczyna znowu biec w naszą stronę. Docieramy do skrzyżowania pierwsi. Teraz jest już to wyścig na całego ulicą. Głowa Amandy podskakuje na moim ramieniu. Widzę przed sobą spacerujących turystów. Neony, ogrodzony taras, żelazna furtka prowadząca do restauracji. Muzyka, dźwięki”Kokomo”. Jessica biegnie przede mną. Zaczyna zwalniać: fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Ci mężczyźni zostali zaprogramowani, żeby zabijać i zamierzają wykonać zadanie. – Nie zatrzymuj się. – Kiedy wypowiadam te słowa kula odbija się od ściany budynku trzydzieści centymetrów od mojej głowy, a ułamek sekundy później słychać dźwięk jakby przytłumionej petardy. Nikt tego zdaje się nie zauważać. Ludzie nadal spacerują, wchodzą i wychodzą ze sklepów. Przebiegamy przez ulicę w stronę restauracji z tarasem i neonem. Za furtką na tarasie stoi mężczyzna w tradycyjnej meksykańskiej koszuli, jednej z tych, które zakłada się na ślub. Ma za zadanie witać gości i wpuszczać ich do środka. Przygląda się nam z zdziwieniem jak można uprawiać jogging w tak upalną letnią noc? Myśli tej towarzyszy świst. Kula przelatuje mi koło ucha, przekraczając barierę dźwięku. Twarz mężczyzny przy furtce przybiera pusty, zaciekawiony wyraz. Nagle nad jego prawym okiem pojawia się idealnie okrągła czerwona plama. Chwilę później bucha z niej krew i zalewa twarz, zamieniając ją w karmazynową maskę. Dźwięk wystrzału dociera do nas w chwili, gdy uginają się pod nim kolana. Pada na kamienny bruk jak worek piasku, blokując zamkniętą furtkę. Młoda kobieta siedząca przy jednym ze stolików na tarasie zdaje sobie sprawę, co się stało. Jej krzyk zwraca uwagę innych. Na tarasie wybucha panika. Ludzie wpadają na stoły, przewracają krzesła. Duży parasol pada na ziemię i zaczyna się toczyć. Napieram mocno na furtkę z kutego żelaza. Kolejny strzał. Tym razem kula przelatuje tuż nad moją głową. Napieram mocniej, przesuwając martwe ciało o jakieś pół metra. Dalej ani rusz. Pierwszą przepuszczam Amandę. – Biegnij – wołam do niej, kiedy jest już po drugiej stronie. Ale dziewczynka stoi nieruchomo, sparaliżowana strachem. Susan i Jessica przeciskają się za nią. Susan bierze dziewczynkę za rękę i ciągnie za sobą w stronę restauracji, niemal odrywając ją od ziemi. Jessica próbuje chwycić ją za drugą rękę. Przechodzę przez furtkę i spoglądam na leżącego na ziemi mężczyznę. Ma otwarte nieruchome oczy. Nic nie mogę dla niego zrobić, więc wykorzystuję jego ciało. Zamykam furtkę i podsuwam go pod nią. Kolejna kula przelatuje ze świstem. Biegnę w głąb tarasu, żeby zejść z linii ognia. Taras już opustoszał. Jako ostatni schodzę po szerokich na jakieś dziesięć metrów schodach jak w paszczę wieloryba, z którego trzewi dobywają się dźwięki salsy. Trafiam do podziemnej dyskoteki z pulsującymi światłami. Przy drzwiach panika już się szerzy. Ludzie wpadają jeden na drugiego, żeby uciec jak najdalej. Jeden z ochroniarzy przy barze zastanawia się, co się stało. Ludzie przewracają stoliki, biegną do wyjść. W głębi sali panika szerzy się wolniej, powstrzymywana głośną muzyką. Na parkiecie tańczący poruszają się jak w transie w rytm muzyki, oświetlani pulsującymi kolorami spod podłogi. Susan przewraca stolik i chowa się za nim z Amandą. Jessica pada na podłogę za nimi. Obserwuję wejście i czekam. Przyłączam się do nich i uświadamiam sobie, że jesteśmy tu bezbronni. Jeden z ochroniarzy z ogoloną do łysa głową, wysoki i potężny, rusza w stronę wejścia. – Nie! – wołam, próbując przekrzyczeć muzykę. Rzuca mi spojrzenie typu A ty kim u licha jesteś? Cokolwiek się dzieje, on postanawia się tym zająć. Wchodzi na schody i znika. Po dwóch sekundach słyszę szybko następujące po sobie strzały, trzy lub cztery, które zagłusza rytmiczna muzyka. Ciało ochraniarza stacza się po schodach. Parkiet pustoszeje. Ludzie znikają, jakby wtapiali się w ściany. Dwaj barmani wyparowali. Jessica spogląda na mnie. – Chodzi im o mnie. Bierzcie Amandę i uciekajcie – mówi. – Nie! – Amanda płacze. – Za bar – rozkazuję. To jedyne miejsce, za którym można się ukryć. Jest długi i ciągnie się wzdłuż łuku ściany. Jessica nie rusza się, za to Susan chwyta dziewczynkę. Ręka Amandy zahacza o reklamówkę zawieszoną na ramieniu Susan. Torba spada na podłogę i wtedy wpadam na pomysł. – Szybko! – Pogrążony w myślach, nie zwracam już na nie uwagi. Jessica próbuje się ze mną spierać. Popycham ją w stronę baru. W końcu podąża na czworakach w ślad za Susan. Sięgam do reklamówki, wyciągam mały ręcznik i puszkę eteru. Na podłodze leży pudełko zapałek strącone z jednego z przewróconych stolików. Zapałki chowam do kieszeni. Próbuję odkręcić wieczko puszki, ale ani drgnie. Próbuję jeszcze raz przez ręcznik i tym razem udaje mi się je poluzować. Odkręcam je trochę, trzymając ręcznik na puszce. Odwracam głowę od oparów i pędzę przez parkiet w stronę wejścia. Robię szeroki łuk, trzymając się jednej strony, żeby nie stać się łatwym celem i w końcu przypadam plecami do ściany po jednej stronie szerokich schodów. U ich podstawy jest dobre dziesięć metrów otwartej przestrzeni. Do poziomu tarasu na zewnątrz prowadzą tylko cztery stopnie. Jeden ze zbirów stoi na środku wylotu powyżej. Pada na niego od tyłu światło z tarasu. Na szczęście zagląda do ciemnego pomieszczenia, gdzie tylko spod podłogi dobywają się światła pulsujące w rytm wciąż dudniącej muzyki. Podejmuję decyzję. Odkręcam wieczko, potrząsam puszką, odwracam się i przebiegam przed wejściem, tym razem bez ręcznika na puszce, zostawiając za sobą na podłodze dymiący strumień eteru. Pada strzał. Pudło. Kolejny strzał. Jest ich już dwóch. Kula trafia w podłogę tam, gdzie postawiłem krok chwilę wcześniej. Widzą tylko cień i pulsujące światła. Strzelają jeszcze raz do migoczącej postaci, ale za późno. Przebiegłem już na drugą stronę, przywarłem do ściany przy barze. Szukają dobrej pozycji do strzału. Słyszę ich kroki na kamiennych stopniach. Jeden z nich ładuje trzy kule w ścianę nad moją głową. Fruwają kawałki gipsu. Jego towarzysz skrada się pod ścianą po mojej stronie i pokonuje jeszcze dwa stopnie. Słyszę jego oddech za rogiem. Z tarasu dobiegają nas głosy. Drugi bandyta z kimś rozmawia. Uświadamiam sobie, że na miejsce przybyli ich rodacy, którym umknęliśmy wcześniej. To znaczy, że jest ich co najmniej sześciu. Dokonują przegrupowania przed ostatecznym natarciem. Wyczuwam w kieszeni zapałki. Potrząsam puszką. Na dnie zostało może dwa centymetry płynu. Jest zakryta ręcznikiem. Przyklękam i wylewam resztę, starannie tworząc mały strumień. Wytrząsam ostatnie krople i kryję się za barem. Z trudem powstrzymuję kaszel wywołany oparami eteru. Mam zawroty głowy, mąci mi się wzrok. Słyszę kroki na schodach. Z zapałkami w jednym ręku i puszką w drugim, podnoszę się i rzucam puszkę na drugi koniec sali. Odpowiedzią jest grad kul, błyski wystrzałów są skoordynowane z dyskotekowymi światłami spod podłogi. W wejściu pojawiają się sylwetki dwóch zbirów. – Paul! – Słyszę krzyk Susan i odwracam się. Przez salę biegnie Jessica, a w ślad za nią Amanda. Jessica wyczuwa, co się dzieje, odwraca się i zatrzymuje. – Nie! Padają kolejne strzały. Płonąca zapałka ląduje w strumieniu eteru w chwili, gdy kule przeszywają Jessicę. Tańczący niebieski płomień przecina salę i zamienia się w ognistą kulę. Podmuch osmala mi twarz i odrzuca do tyłu. Jeden ze zbirów, wydając z siebie nieludzkie krzyki, cofa się w stronę wyjścia. Zauważam zza baru, że zamienił się w ludzką pochodnię. O mało nie zwala się na mnie. Odsuwam się od niego jak krab, czując jak tlen uchodzi z moich płuc i z tej jaskini. Odwracam się i pod czerniejącym dymem gramolę się na drugi koniec baru. Kiedy tam docieram, okazuje się, że Susan zasłoniła swoim ciałem Amandę. Z zewnątrz dobiegają nas strzały, część z broni automatycznej. Przez zasłonę dymu i płomieni nic nie widzę. Drugi bandyta podzielił los kolegi. Jego tlące się ciało leży przy schodach. Rozdział trzydziesty trzeci Podczołguję się do Susan i dziewczynki. Żar nad naszymi głowami jest dotkliwy, a czarny dym złowieszczy. Obie są roztrzęsione, ale nic im się nie stało. Wszyscy podpełzamy do Jessiki, która leży trzy metry dalej. Ma otwarte oczy, oddycha ciężko, z nosa i kącika ust sączy jej się krew. Spogląda na Amandę i uśmiecha się. Jej oczy zaczynają przyjmować niewidzący, martwy wyraz. Zaciągam ją w stronę schodów pod sklepieniem dymu. Susan sunie za nami na kolanach, próbuje zatamować krew i stosuje sztuczne oddychanie. Wierzchem dłoni ociera krew z własnych ust. Amanda cały czas nie odstępuje matki. Nasze zabiegi nie mają sensu i razem z Susan o tym wiemy. Ale nie możemy dać za wygraną, choćby ze względu na Amandę. Mija prawie dziesięć minut, zanim ktoś w końcu otwiera drzwi gdzieś z tyłu. Przeciąg zaczyna wysysać dym z ciemnej jaskini. Muzyka cały czas gra, a pulsujące światła rozświetlają dym jak błyskawice podczas huraganu. Do budynku wkracza meksykańska policja. Trzymają nas na muszce i sprawdzają, czy nie mamy broni, o potem szybko wyprowadzają na zewnątrz, kontynuując rewizję. Mnie przypada w udziale bezlitosne zadanie oderwania Amandy od martwego ciała matki. Wychodząc po schodach z dziewczynką na rękach, na chwile tracę z oczu Susan. Kiedy się odwracam, widzę ją znowu na kolanach, jakby potknęła się o jedno z ciał – spalonego trupa bandyty. Odsuwa się od niego z obrzydzeniem i wbiega na schody, jakby chciała uciec przed koszmarem. Na zewnątrz strzelała meksykańska policja. Przybyli w samą porę jak kawaleria z odsieczą. Są wśród nich dwie znajome twarze: agenci, z którymi poznał mnie Murphy w restauracji w San Diego, Jack i Bob. Kiedy stoimy na zewnątrz i obserwujemy dym dobywający się z dyskoteki i ludzi tłoczących się za kordonem policji, Jack wyjaśnia mi, że od kilku dni deptali Ontaverozowi po piętach. Przyjechali za nim aż do Cabo i już prawie go mieli, kiedy z wejścia do dyskoteki buchnęła ognista kula. Agent kiwa na mnie palcem, żebym za nim poszedł, więc podchodzę do szeregu zakrytych prześcieradłami ciał leżących pod ścianą jak bele drewna. Agent, który nazywa siebie Bobem, odchyla prześcieradło na jednym z ciał. Denat leży na plecach z rękami przy boku. – Poznaj Estebana Ontaveroza – mówi. – I dwóch jego pomocników. Nie licząc tych, których usmażyłeś w środku. Jedno z leżących na ziemi zakrytych ciał należy do Jessiki Hale. Przyjeżdża straż pożarna i gasi ostatnie płomienie na drewnianych belkach nad wejściem, które zajęły się od ognistego podmuchu. Meksykańscy policjanci przesłuchali już Susan i mnie. Nie wspomnieliśmy o zamiarze porwania dziecka. Chcieliśmy je tylko odnaleźć. Wydawali się zadowoleni. Susan pokazała im poświadczoną kopię nakazu sądowego. Dzięki temu, jej pozycji i dobremu słowu agentów z Agencji ds. Walki z Narkotykami trafiliśmy pod kuratelę amerykańskiego konsula. Dla meksykańskiej policji, choć dwóch funkcjonariuszy zginęło, jest to prawdziwe święto. Zabili jednego z najsłynniejszych bosów narkotykowych w kraju. Meksykańskie media bez wątpienia zasypią ich pochwałami. Pięć godzin później jesteśmy z powrotem w San Diego z Amandą pod opieką. Na lotnisku wita nas Mary. To co się tam potem działo wzruszyłoby najtwardsze serca. We wtorek rano jestem z powrotem w sądzie. Jonah nadal leży w szpitalu, choć jego doskonały nastrój zdaje się przyspieszać rekonwalescencję. W domu czeka na niego Amanda, ma teraz po co żyć. Odwiedziła go już dwa razy w szpitalu, a wczoraj nawet wstał. Jonah potwierdził to, co wybąkał kilka sekund przed utratą przytomności w sądzie: wyrzucił pistolet Jeffersa kilka miesięcy przed zabójstwem Suade. Pozbył się go, jak twierdzi, bo nie chciał go trzymać na łodzi, ani w domu. Do Amandy przychodziły koleżanki i Jonah martwił się, żeby dzieci z ciekawości nie doprowadziły do nieszczęśliwego wypadku. Dzisiaj razem z Harrym próbujemy stawiać pierwsze kroki na drodze do zakończenia koszmaru procesu. Przedstawiamy dowody. Ryan wścieka się. Twierdzi, że dowody i świadkowie nie zostali wcześniej ujawnieni. Ale Peltro pozwala nam na przedstawienie dowodu w oparciu o wcześniejsze postanowienie, że jeśli wykażę powiązanie z Ontaverozem, mogę wykorzystać jego osobę w linii obrony. Postępowanie dowodowe może być przeprowadzone bez obecności oskarżonego. Peltro trzyma ławników zamkniętych nocą w hotelu a za dnia w sali dla ławy przysięgłych. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. Pyta mnie o zdrowie Jonaha. Odpowiadam, że nie wiem; muszę porozumieć się z lekarzami. Ryan ma poważny problem. Są nim dowody związane z wydarzeniami w Cabo. Jessica może i nie żyje, ale nie ma żadnej wątpliwości, że polował na nią Ontaveroz. Agencja ds. Walki z Narkotykami nie pozwoli swoim dwóm tajnym agentom na złożenie zeznań. Ale przysłali meksykańskiego funkcjonariusza, członka specjalnego oddziału, nietykalnego z federalnej policji meksykańskiej, który od prawie dwóch lat zawzięcie ścigał Ontaveroza. Porucznik Ernesto Lopez Santez od osiemnastu lat toczy wojnę z meksykańskimi handlarzami narkotykami. Jest wysoki, szczupły, ma długą wąską twarz, kruczoczarne włosy i ciemne oczy. Najpierw mówi po hiszpańsku, bardzo szybko i tłumacz ledwie nadąża, ale w końcu postanawia, że angielski, choć niedoskonały w jego wykonaniu, będzie lepszym wyjściem w tej sytuacji. – Gdzie się pan uczył angielskiego, poruczniku? – Escuela. W szkole – mówi. – W Jalisco. Naszym celem jest udowodnienie, że Ontaveroz miał motyw i okazję, żeby zamordować Suade. – Proszę nam powiedzieć, gdzie pan był w sobotni wieczór, osiemnastego, czyli trzy dni temu? – Wysoki Sądzie – mówi Ryan. – To nie ma związku ze sprawą. – Po to się zebraliśmy, żeby to ustalić – mówi Peltro. – Proszę. – Ruchem ręki pokazuje Lopezowi, że może odpowiedzieć. – Byłem w Cabo San Lucas. – Na służbie? – Tak. – Proszę powiedzieć, co się wtedy wydarzyło. – Doszło do strzelaniny w restauracji. Zginęło kilku handlarzy narkotykami – mówi. – I dwóch policjantów. – Proszę powiedzieć, ilu napastników, przestępców, było tam tego wieczora? – Cin… – urywa i poprawia się. – Pięciu. Może więcej. – Pięciu zginęło? – Tak. Zgadza się. – Czy jednym z zabitych był Esteban Jose Ontaveroz? – Tak. – Był poszukiwany w Meksyku przez policję? Spogląda na mnie, jakby nie zrozumiał pytania. – Fugitivo? – podpowiada mu tłumacz. – Ach si. Tak. Ontaveroz był poszukiwany. – Gdybym pokazał panu zdjęcie tego człowieka, Estebana Ontaveroza, rozpoznałby pan go? – Może. Na podium przede mną leży teczka. W środku znajdują się zrobione kilka godzin wcześniej odbitki fotografii. Dwie odbitki podaję urzędnikowi sądowemu, po jednej dla świadka i sędziego. Trzecią wręczam Ryanowi, który przygląda jej się bacznie. – To powiększone zdjęcie – wyjaśniam świadkowi. Kiwa głową. – Widział kiedyś pan to zdjęcie? – Nie. – Jest na nim kilka osób. Chciałbym, żeby skoncentrował się pan na mężczyźnie w ciemnej kurtce z tyłu. Tym z wąsem. – Skąd pan to ma? – pyta. Ignoruję pytanie. – Rozpoznaje pan tego mężczyznę? – Tak. – Unosi brwi. – Może pan powiedzieć, kto to? – Esteban Ontaveroz. – Jest pan tego pewien? – Tak. – Wysoki Sądzie. – Spoglądam na Peltro. – Mamy świadka, który zezna, że zdjęcie zostało zrobione na hiszpańskiej przystani w San Diego w dniu, w którym zamordowano Zolandę Suade. Podpity kumpel Jonaha, który chciał pstryknąć ostatnią fotkę z rybą, prawdopodobnie zrobił najważniejsze zdjęcie w życiu Jonaha. Widziałem odbitki, kiedy przysłano je do domu Mary dwa dni po aresztowaniu Jonaha. Policja skonfiskowała je ze względu na sfotografowanego marlina i włączyła je do dowodów. Na szczęście obejrzałem ciała ułożone na tarasie przed dyskoteką. Pokazano mi ciało Ontaveroza. Chciałem spojrzeć na człowieka, który prześladował mojego klienta i zabił Joaquina Murphy’ego. Olśniło mnie dopiero po powrocie, kiedy obejrzałem zdjęcie pod szkłem powiększającym. Ontaveroz rzeczywiście śledził Jonaha, mając nadzieję, że trafi na Jessikę. – Ponadto… – Zaczynam rozdawać inne odbitki; te nie są powiększone, ani obcięte. Cała klatka. – Wysoki Sądzie, widać tu oskarżonego, Jonaha Hale’a. Stoi przy marlinie, którego krew została już wprowadzona do materiałów dowodowych przez prokuraturę. Nasi eksperci od fotografii zeznają, że kiedy robiono to zdjęcie, Ontaveroz stał w odległości nie większej niż trzy metry od marlina, i żeby zejść z doku, trzeba było minąć rybę, która zajmowała niemal całą szerokość doku. – Obrona dochodzi do pochopnych wniosków – mówi Ryan. – Czy na tym zdjęciu Ontaveroz jest pobrudzony krwią? – Rzuca pytanie, ale nie uzyskuje odpowiedzi. Ryan ma problem: czy to wystarczy, żeby krew dostała się do samochodu Meksykanina, czy nie? Ontaveroz znalazł się w pobliżu dowodów rzeczowych. Pojawia się możliwość wyjaśnienia rzeczy pozornie niewyjaśnionych. Z tego typu spraw rodzą się wątpliwości w umysłach ławników. Dziennikarze w pierwszym rzędzie wszystko zapisują, skrobią po papierze, robią notatki. Ale jeszcze nie skończyłem. Jest jeszcze jeden, pozornie zbędny dowód, o którym jeszcze tydzień temu nie mogłem marzyć. – Poruczniku Lopez, czy pan lub któryś z pańskich ludzi miał okazję zrewidować martwych przestępców na miejscu zdarzenia w Cabo San Lucas? Kiwa głową. – Tak. – I co znaleziono? – Broń. Narkotyki. Głównie kokainę – odpowiada. – A jeśli chodzi konkretnie o jednego z zabitych przestępców znalezionych w dyskotece, czy znaleziono coś jeszcze oprócz broni i narkotyków? – Znaleźliśmy cygaro. W sali rozlega się pomruk zaskoczenia. – Ma pan to cygaro ze sobą? – pytam. – Tak. – Sięga do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciąga małą metalową rurkę, taka samą, w jakiej znajdowało się cygaro dostarczone policji przez Johna Browera. – Wysoki Sądzie, mamy świadka, eksperta, który jest gotów zeznać, że cygaro w tej tubce, to Montecristo A, i że pieczęci na tubce nigdy nie naruszono. Identyczne cygaro, częściowo wypalone, znaleziono na miejscu zabójstwa Zolandy Suade. Pomruk głosów zamienia się we wrzawę. – Wysoki Sądzie. Wysoki Sądzie. – Ryan usiłuje zwrócić na siebie uwagę sędziego. – Domagamy się możliwości zbadania tego cygara. Zamieszanie w sali rozpraw, gwar. Peltro uderza młotkiem. Spogląda na świadka. Hałas jest tak duży, że muszę śledzić ruch warg sędziego, żeby zrozumieć, co mówi. – Znalazł pan to przy zabitym przestępcy w Cabo? Chyba powiedział coś takiego. Świadek kiwa głową. Nie jestem pewien, czy protokolant wyłowił pytanie z ogólnej wrzawy, ale to nie ma już znaczenia. – Narada u mnie – ogłasza Peltro. – Zarządzam przerwę. – Wysoki Sądzie, obrona nie jest w stanie wyjaśnić, w jaki sposób rybia krew dostała się do ich samochodu. – Ryan mówi o meksykańskim samochodzie. – Mają ten wóz? – Nie potrzebujemy go – stwierdzam. – Czego chcecie, zdjęcia, jak Ontaveroz strzela do Suade? – Założę się, że załatwicie mi je w godzinę – odpowiada. – Kwestionuje pan autentyczność fotografii? – Peltro spogląda na Ryana. Problem prokuratora polega na tym, że uczynił on zdjęcie z wyciągniętym na dok marlinem częścią swojego postępowania dowodowego. Powiększona postać jest wyraźnie widoczna na oryginale. – Nie – mówi Ryan. – Ale nadal nie mają dowodów na to, że ten człowiek ubrudził się krwią – dodaje. – Nie można było tamtędy przejść bez umazania się – wyjaśniam sędziemu. Peltro podnosi obie ręce: sygnał dla nas, żebyśmy się zamknęli. – Mamy tu pewien problem – mówi. – Oskarżony, przynajmniej na razie, nie może uczestniczyć w procesie. Pytanie, jak długo możemy czekać. – Peltro chce odsunąć kwestie dowodowe i przejść do bardziej praktycznych spraw. Ryan zaczyna uświadamiać sobie, w jak ciężkiej jest sytuacji. Jego teoria legła w gruzach. Peltro nie zamierza w nieskończoność przetrzymywać ławy przysięgłych i szuka jakiegoś złotego środka. – Nawet jeśli przyjmę pański argument z krwią – mówi Peltro – co z cygarem? – Pytanie zwrócone jest do Ryana. – Chcemy je zbadać – mówi Ryan. Gdy tylko kończy, od razu zdaje sobie sprawę, że popełnił błąd. – Jest zapieczętowany w tym cholernym pojemniku – mówi Peltro. Cygaro leży na jego biurku pośrodku zielonej bibuły do wchłaniania atramentu, gdzie wszyscy je widzimy. – Naprawdę pan myśli, że to będzie inny gatunek? Na taki sceptycyzm sędziego Ryan nie ma odpowiedzi. – Może pan zbadać cygaro, ale już teraz mówię, że bez rozstrzygających dowodów przeciwnych, uznaję ten dowód. – Puka w cygaro. – A co do zdjęcia, już je uznałem. Siedzę na krześle po drugiej stronie biurka Peltro i uśmiecham się. Gdybym tylko mógł sięgnąć po małą tubkę z cygarem Lopeza, rozpieczętowałbym je i sobie zapalił. – Wszystko – mówi Peltro – chyba że chce pan, żebym zakończył proces bez wydawania werdyktu. – Oferuje Ryanowi możliwość zachowania twarzy. Siadam sztywno na krześle, tego się nie spodziewałem. – Albo pan – mówi. Patrzy na mnie. – Pański klient obyłby się bez ciągłego stresu, który towarzyszy rozprawie i niech mi pan oszczędzi bredni, jakoby musiał pan przywrócić mu dobre imię. Jeśli nie zmieniono prawa, odkąd skończyłem studia, nie można szkalować zmarłych, a na tym się skończy, jeśli będziemy to dłużej ciągnąć. Nic nie mówię, tylko odchylam się do tyłu. Coś mi podpowiada, że Peltro ma rację. Mógłbym znokautować Ryana, całkowicie go pognębić, gdyby proces potrwał dłużej, ale Jonah może nie doczekać jego końca. Jutro gazety będą się rozpisywały o strzelaninie w Meksyku, o kolejnej bitwie z szefami karteli narkotykowych. Tyle że tym razem miała ona powiązanie z morderstwem Zolandy Suade. Teoria Ryana wzięła w łeb i on o tym wie. – Jeśli zakończymy proces – mówi – należy orzec, że jedyną przyczyną jest niezdolność oskarżonego do dalszego uczestnictwa. – Ryan już się pogodził z porażką, szuka jeszcze honorowego wyjścia dla siebie. W ten sposób Jonah nie będzie go mógł zaskarżyć i będzie miał gotową odpowiedź dla prasy. Nie przegrał sprawy. W świetle dowodów po prostu postanowił nie wszczynać procesu na nowo. Peltro zgadza się. Spogląda na mnie. Wolałbym całkowite oddalenie zarzutów, ale sędzia nie może tego zrobić, a ja zdaję sobie z tego sprawę. – Więc doszliśmy do porozumienia – mówi. – Chodźmy zapisać to w protokole. Rozdział trzydziesty czwarty Dziś wieczorem czekam na Susan w”Casa Bandini” na Starym Mieście, sączę margaritę i słucham meksykańskich mariachi, którzy grają serenadę dla pary siedzącej kilkanaście metrów dalej. Lekarze wypisali Jonaha ze szpitala. Nadal czuwają nad jego stanem zdrowia, ale ich zdaniem tkanka mięśniowa serca ucierpiała w niewielkim stopniu. Jest w domu z Mary i Amandą i stara się, żeby ich życie wróciło do normy. Pewnego wieczora opowiedziałem im o ostatnich chwilach Jessiki: ostatni rzut oka na życie, które tak zmarnowała. Patrząc na mokrą od łez twarz Jonaha powiedziałem mu, że zapłaciła życiem za akt miłości. Świat może osądzić ją za tysiąc błędów popełnionych w młodości, ale tamtej nocy w dyskotece wybiegła nie po to, żeby ratować skórę; chciała zwiększyć szanse córki na przeżycie. Jessica być może zabrała dziecko przez złość, ale w końcu oddała ją i własne życie z miłości. Miejscowe gazety pełne są wiadomości o Ontaverozie. Jonah i wyszedł na wolność po zakończeniu procesu, ale do wznowienia na pewno nie dojdzie. Niezrównana prasa skojarzyła jakoś fakty, choć nie wszystkie właściwie. Przyjęto, że Meksykanin zabił nie tylko Suade, ale i Murphy’ego oraz Jasona Crowa. Decydującym dowodem było cygaro znalezione przy martwym bandycie w dyskotece. Zostawiła je przy nim Susan. Wykoncypowanie tego zajęło mi trochę czasu. Rzadki gatunek, takie samo cygaro. Zbyt duży zbieg okoliczności. W końcu przypomniałem sobie, że policja nigdy nie skonfiskowała cygara, którym poczęstował ją Jonah. Podejrzewam, że leżało w metalowej tubce na dnie jej torebki nietknięte od dnia, gdy dostała je od Jonaha. Wtedy wydawało mi się, że potknęła się o spalone ciało. Ale myliłem się. Susan dostrzegła możliwość storpedowania teorii Ryana i wykorzystała ją. Nie mógłbym jej nic udowodnić, nawet gdybym chciał. Metalowa tubka przeszła już przez tyle rąk: Lopeza, Bóg wie ilu meksykańskich policjantów i Peltro, zidentyfikowanie nie zamazanych odcisków Susan graniczyłoby z cudem. Wiem tylko, że bez tego cygara być może nie udałoby mi się przekonać Peltro do uznania dowodów i zakończenia procesu. Tamto cygaro było podarunkiem życia od Susan dla Amandy, pozwoliło rozwiać czarne chmury nad głową Jonaha. Susan bawiła się w Boga. Została poczęstowana przez Jonaha i teraz odwdzięczyła mu się, na swój sposób. Tą drogą próbowała się zrehabilitować, bo tamtej nocy, gdy zginęła Suade, to Susan siedziała z nią w samochodzie. Od zakończenia procesu minął tydzień. Tamtego popołudnia Ryan stanął na schodach sądu i oświadczył, że prokuratura nie wniesie ponownie zarzutów przeciw Jonahowi, że sprawiedliwości stało się zadość. Być może jest to jedyny punkt, co do którego się zgadzamy. Jestem pewien, że śmierć Suade była efektem samoobrony. Dopiero dzisiaj wieczorem skojarzyłem wszystkie fakty. Przed przyjściem tutaj wkładałem ubrania do pralki, kiedy moje palce natrafiły na coś twardego i płaskiego w kieszeni brudnych spodni. Spodni, które miałem na sobie tamtego wieczora w Cabo. Wciąż czuć było od nich dymem. W tylnej kieszeni znalazłem książeczkę czekową podniosioną z podłogi u Jessiki. Tę, którą wcześniej rzuciła we mnie. W całym tym zamieszaniu wsunąłem ją do kieszeni i zapomniałem o niej. Otworzyłem ją. Wypełniony i podpisany przez Jessikę czek, który zamierzała przesłać firmie transportowej, wciąż tkwił w środku. Podpisała się nazwiskiem wydrukowanym u góry na wszystkich czekach: Susan McKay. Wróciły wspomnienia. Telewizor w kuchni wyglądał jak telewizor Susan, bo to był jej telewizor. Zastanawiałem się, jak Susan odnalazła je w Cabo, skoro nikomu się nie udało. Odpowiedzią była książeczka czekowa. Podczas pobytu w Meksyku Jessica podszywała się pod wiele osób, wypisywała czeki z nie swoich kont, korzystała ze skradzionych kart kredytowych. Dokonała jeszcze jednej wypłaty z konta Susan. Tydzień wcześniej. Przekalkowane potwierdzenie znalazłem w książeczce. Opłata za ostatni miesiąc pobytu w”Las Ventas de Cabo”. Jessica pewnie miała nadzieję, że nikt nie zdąży trafić na jej trop. Miała konkretne plany, ustalone razem ze Suade, kiedy wyjechała do Meksyku. Z pomocą Suade miała dostać się z powrotem do Stanów z nową tożsamością i nowym życiem. Taką przynajmniej miała nadzieję. Nie wiedziała tylko, że Suade nie żyje. Jessica i Jason Crow włamali się do domu Susan, ale nie był to przypadek. Zabrali książeczkę czekową, karty kredytowe, telewizor, aparat fotograficzny i jeszcze coś: mały laptop, który Susan używała do pracy. Podejrzewam, że właśnie na nim zależało Suade: dlatego w ogóle posłała ich do domu Susan. Była to przysługa za pomoc w porwaniu Amandy. Zawartość bazy danych z laptopa oraz napomknięcie o skandalu w komunikacie prasowym Suade wystarczyły, żeby Susan pojechała tamtego dnia do Suade. Widzę, jak przechodzi w powiewającej sukience między stolikami z szerokim uśmiechem na twarzy. Wstaję. Susan podaje mi rękę i pochyla się nad stolikiem. Całuję ją w policzek. – Długo czekałeś? – pyta. Siada przy stoliku. – Tylko parę minut – mówię. Zerka na mojego drinka. – Będę musiała nadrobić straty. Nadchodzi kelner. Susan zamawia drinka. Zanim jeszcze kelner odchodzi od stolika, jej twarz przybiera bardziej poważny wyraz. Jest coś, o czym musi mi powiedzieć. Twierdzi, że to coś ważnego, coś co ma związek z nami. W tej chwili wyczuwam w jej głosie szczerość; Susan po tym wszystkim, co się stało, wreszcie zwierzy mi się, wyjawi wszystkie tajemnice tamtego wieczora, kiedy zginęła Suade. – Przyjęłam pracę w innym mieście – mówi. Patrzę na nią zaskoczony, po raz pierwszy całkowicie zbity z tropu przez kobietę, którą – jak mi się wydawało – dobrze znałem. – Wiem, że jesteś zaskoczony – mówi. – Ale myślałam o tym od dawna. Tutaj jestem skończona. Niektórzy nigdy mi nie wybaczą tego, co zrobiłam. – Co to takiego? – No wiesz, przekazałam ci informację o broni Suade. Trzymałam twoją stronę podczas procesu. A potem ta eskapada do Cabo. – W gazetach dobrze o tobie piszą. Nazywają cię bohaterką – mówię. Susan kręci głową. – Niektórzy są zmuszeni publicznie mówić te rzeczy. Ale nie zapominają o braku lojalności – mówi. Ma na myśli prymitywną formę życia, jaką jest polityka. Nadchodzi jej drink: tequila w ponczowej wazie. Wsuwa słomkę między zęby. Wiem, że czeka, aż zapytam ją o nowe miejsce pracy, ale nie pytam. Sięgam za to do kieszeni i kładę ją delikatnie na stole między nami. Niebieska plastikowa okładka jak w milionach innych książeczek czekowych wydawanych co roku przez banki. Spogląda na nią podejrzliwie ze słomką między zębami. W końcu zdaje sobie sprawę, o co chodzi. – O Boże. – Na twarzy Susan maluje się ból połączony ze strachem. Nie od razu podnosi wzrok, jakby nie miała odwagi nawiązać kontaktu wzrokowego. – Od jak dawna wiesz? – Słowa wydobywają się ze ściśniętego gardła. – Od dzisiaj. Wymyka jej się westchnienie. Nagle sprawia wrażenie wycieńczonej. Siedzi i patrzy na mnie. Nie jest pewna, co teraz zrobię. – Chciałam ci powiedzieć – mówi. – Gdybyś tylko wiedział, jak bardzo chciałam ci powiedzieć. – No to czemu tego nie zrobiłaś? – Przez wzgląd na dziewczynki. Nie mogłam. Odseparowaliby mnie od dzieci. Stanęłabym przed sądem. Aresztowaliby mnie. Łatwiej byłoby odebrać sobie życie. – Mówi o tym tak, jakby myśl ta nie raz przyszła jej do głowy. – Wiem, co sobie myślisz. Że skazałam na to wszystko Jonaha. Tego nie mogę jej wybaczyć. – Dlatego próbowałam poprowadzić cię we właściwym kierunku – wyjaśnia. – Dlatego powiedziałam ci o pistolecie Suade. – Co z nim zrobiłaś? – Tamtej nocy, już po fakcie… – Odwraca wzrok. – Bałam się, byłam oszołomiona. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że broń wciąż jest w moim wozie. Jeździłam po mieście. Wróciłam do Imperial Beach. Kiedy zobaczyłam pistolet na podłodze po stronie pasażera, nie wiedziałam, co robić. Zaparkowałam i zrobiłam sobie spacer na molo. Susan wrzuciła pistolet do wody na końcu mola w Imperial Beach. – Kiedy spisałaś numery seryjne? – Nie spisałam. – Zabolało ją chyba, że posądzam ją o tak wykalkulowane działania w takiej chwili. – Wiedziałam rzecz jasna, o jej pistolecie. Nie wiedziałam, że aresztują Jonaha. Potem wysłałam jednego z moich śledczych, żeby pogrzebał w archiwach. Wiedziałam, że znajdzie te numery. – Jak zginęła? – To był wypadek. – Wymierzyła w ciebie z pistoletu? Susan kiwa głową, spogląda na mnie pytająco. Nie jest pewna, skąd mogę o tym wiedzieć. Nigdy nie powiedziałem jej o tym, jak Suade sięgała do torebki w dniu, kiedy ją odwiedziłem. – Musisz mi uwierzyć. – Wierzę. Po co do niej przyjechałaś? – Miała pewne informacje. – Z twojego laptopa? Kiwa głową, do oczu zaczynają napływać jej łzy. – Kiedyś jej pomogłam, dostarczyłam informacje o Davidsonie. Nieugięty marine znęcał się nad synem i Susan wiedziała o tym. Ale była bezsilna. Nawet sędzia spoza okręgu nie zaskarżyłby kolegi po fachu i nie odebrałby mu prawa opieki. Ostatnią deską ratunku dla Susan była Suade. Susan dostarczyła jej istotne informacje z paskudnej sprawy rozwodowej, a Suade pomogła byłej żonie Davidsona upłynnić akcje i opróżnić jego konta, żeby zdobyć środki na ucieczkę. – Suade uznała, że ma we mnie sprzymierzeńca do końca życia – ciągnie dalej Susan. – Kiedy jej powiedziałam, że nie pomogę jej w innych sprawach, przysłała mi do domu Jessikę. Wiedziała, że w pracy nie trzymam takich informacji jak dane finansowe Davidsona. – Tylko w laptopie stwierdzam rzeczowo. Susan kiwa głową. – Skopiowałam informacje z archiwum sądowego – mówi. – Miałam dostęp. Przez chwilę siedzimy w milczeniu. Susan spogląda na mnie. – Co teraz zrobisz? – pyta wreszcie. Po raz pierwszy od początku rozmowy uśmiecham się do niej. – Lepiej schowaj książeczkę czekową do torebki, jeszcze ktoś ci ją ukradnie. W jej oczach dostrzegam ulgę. – Będę pracować w Colorado – oznajmia. - Na pewno ci się tam spodoba. – Nie wspominam o sobie. Domyśla się, że ja z nią nie pojadę. TEKST REKLAMOWY Z TYŁU OKŁADKI Paul Madriani wraca – jako adwokat i detektyw – w nowym pasjonującym thrillerze prawniczym autora bestsellerów takich jak”Sędzia” i”Formy nacisku” “Pasjonująca, pełna napięcia opowieść aż do zadawalającego rozstrzygnięcia,” chwalono w Publishers Weekly”Sędziego”.”Trudno o równie dobry thriller prawniczy.” Kirkus Reviews uznał”Formy nacisku” za”powieść sądowniczą roku”. Teraz Martini opisuje przypadek będący jak dotąd największym wyzwaniem dla Paula Madrianiego: walkę matki-narkomanki z jej ojcem – świeżo upieczonym milionerem – o prawo do opieki nad córką, co prowadzi do kryminalnych oskarżeń i wreszcie morderstwa. 353