JOEL C. ROSENBERG OSTATNI DŻIHAD ¦ Z angielskiego przełożył Krzysztof Obłucki Świat Książki Tytuł oryginału THELASTJIHAD Projekt okładki Ewa Łukasik Zdjęcia na oktadcc Flash Press Media Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja merytoryczna Halina Pfkostawska Redakcja techniczna Mirosława Kosirzyńska Korekta Wanda Wawrzynowska Agata Botdok Copyright © 2002 by Joel C. Rosenberg Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2005 Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul.Rosola 10,02-786 Warszawa Skład i łamanie Studio ER Druk i oprawa Finidr, Czechy ISBN 83-7391-502-8 Nr 4746 Dla Lynn - dziękuję, że mnie kochasz wierzysz we mnie dodajesz mi otuchy i biegniesz obok mnie w tym wyścigu -do następnego roku w Jerozolimie Podziękowania Ożeń się z dziewczyną, która cię kocha na tyle, by podjąć ogromne ryzyko - która w ciebie wierzy i nie boi się jechać z tobą kolejką górską życia. Ja tak zrobiłem i dzięki temu jestem lepszym człowiekiem. Lynn - każdego dnia dziękuję Bogu za to, ze postawił Cię na mojej drodze, i że w jakimś kosmicznym momencie, wbrew intuicji, nie okazałem się na tyle głupi, żeby pozwolić, byś mi się wyślizgnęła. Az kulę się ze strachu na samą myśl, co by się stało, gdybyś za mnie nie wyszła. Aż kulę się ze strachu na samą myśl, z ilu miejsc pracy by mnie wyrzucono, gdybyś cierpliwie nie czytała i nie redagowała wszystkiego, co kiedykolwiek napisałem, zanim przekazałem to wydawcom. Fakt, ze jesteś tak mądrą, spostrzegawczą i wrażliwą redaktorką, a przy tym wspaniałą żoną, mamą, córką, siostrą, synową i przyjaciółką, całkiem mnie zdumiewa. Nigdy nie napisałbym ani tej książki. ani żadnej innej - bo nawet bym nie chciał - bez Ciebie. Dziękuję. Kocham Cię. Caleb, Jacob i Jonah - tak, jesteście Braćmi Ringling, szalonym i wspaniałym trzyarenowym cyrkiem i jestem najszczęśliwszy, bo jestem waszym tatą. Dziękuję wam za miłość, modlitwy i gotowość do przezywania razem wielkich przygód. Mamo i tato Rosenbergowie - nie potrafię powiedzieć, jakim błogosławieństwem jest to, ze jestem waszym synem. Wielkie dzięki za przeczytanie tego manuskryptu wiele razy, ale jeszcze bardziej dziękuję wam, ze nie daliście mi na imię Lincoln. Em, Jim, Katie i Lukę - od lat znosicie wszystkie moje szalone pomysły, czymże zatem jest jeden więcej? Dzięki za trzymanie mnie na ziemi! „Rodzinko" Meyersów - mamo, Soonan, Muncle, Tia, mały Michaelu, Faelu, tatku, Carol i „Świetna Babciu" - dzięki za przyjęcie mnie do rodziny. Naszym pokrewnym duszom z Syracuse - Kośnym, Akce, Da-ve"owi i Barb Olssonom, Richiemu i Colleen Costellom, Vince'owi i Junko Salisburym oraz Nickowi i Debbie DeColom - wielkie dzięki za sprawienie, ze wystartowaliśmy i tak trzymamy. Naszym pokrewnym duszom z MacLean & Frontline - Danowi i Elise Southerlandom, ..Johnowi Blackowi Johnowi Blackowi", Edwardowi i Kailei Huntom, Darylowi Grossowi. Amy Knapp, Lo-ri Medanich. Julie Christou. Wendy Howard, Johnowi i Kelly Parkom. Jimowi i Sharon Suppom, Kerri Boyer, Alanowi i Bethany Blomdahlom. Timowi i Carolyn Lugbillom, Dave'owi i Twee Ra-mosom. Bobowi i Janice Lee, Brianowi i Chriscie Genom. Frankowi i Cindi Coferom. Ronowi i Gennene Johnsonom, Łonowi Solo-monowi i jego zespołowi -jakaż to rozkosz brać udział w wyścigu razem z wami, dzieciaki! Dzięki za zabawę, wiarę i wspólne tworzenie fikcji! Naszym pokrewnym duszom w świecie polityki - Rushowi, Ste-ve'owi i Sabrinie Forbesom, Seanowi i Jill Hannitym, Davidowi Limbaughowi. Billowi Dal Colowi, Dianie Schneider, Jamesowi ,,Bo Snerdleyowi" Goldenowi, Kit „H.R."' Carson. Grace-Marie Turner. Marvinowi Olasky'emu, Nickowi Eicherowi, Allenowi Rothowi, Johnowi McLaughlinowi,Nancy Merritt, Billowi i Elaine Bennettom, Pete'owi Wehnerowi, Burtowi Pinesowi. Joemu Loconte'owi, Adamowi Meyersonowi, Edowi Feulnerowi i Peggy Noonan - dziękuję bardzo za podtrzymywanie mnie na duchu przy tym przedsięwzięciu, a także przy wielu innych. Mojemu agentowi, Scottowi Millerowi z Trident Media Group -dlaczego zareagowałeś na mój pierwszy telefon, nigdy nie będę wiedział. Ale jestem bardzo wdzięczny, ze tak zrobiłeś. Nigdy nie zmęczony, nieugięty, wykonałeś kawał absolutnie wspaniałej roboty, za co będę ci zawsze wdzięczny. Dzięki wielkie za twoją ciężką pracę, mądrą radę. spokój w stresie i przyjaźń. Sprawdziłeś się, stary' Miejmy nadzieję, że to dopiero początek. W końcu Tomowi Dohertyemu, Bobowi Gleasonowi, Brianowi Callaghanowi, Jennifer Marcus i całemu zespołowi z Tor/Forge Books - rzuciliście kości i zaryzykowaliście debiutanta... a potem, kiedy atmosfera w Iraku stawała się coraz gorętsza, wznieśliście się absolutnie ponad wszystko, zęby tę książkę skończyć, załadować i wystrzelić na rynek przed wybuchem wojny! Zanim was spotkałem, wierzyłem jedynie w cuda - ale teraz widziałem coś takiego na własne oczy i nie umiem wyrazić, jak bardzo to doceniam! Dziękuję, dziękuję, dziękuję. A oddam Babilonowi i wszystkim obywatelom Chaldejskim wszystkie złości ich, które czynili na Syon, przed oczyma wasz.emi, mówi Pan. 1 będzie Babilon mogiłami, mieszkaniem smoków, zdumieniem i świstaniem, dlatego, że niemasz obywatela. Jeremiasz 51:24, 37 Biblia ks. D. Jakób Wujek Prawdziwym sprawdzianem człowieka nie jest granie przez niego roi i, jaką dla siebie wymarzył, ale odgrywanie roli. jaką powierzyło mu przeznaczenie. Vaclav Havel Prezydencka kolumna samochodowa to fascynujący widok, zwłaszcza nocą, a tym bardziej z lotu ptaka. Nawet z odległości ponad trzydziestu kilometrów i z wysokości trzech tysięcy metrów - przy podejściu do pasa lądowania 17R na międzynarodowym lotnisku w Denver -około godziny pierwszej nad ranem obaj piloci gulfstreama IV wyraźnie widzieli błyskające na ziemi czerwone i niebieskie koguty obstawy, jadącej Pena Boulevard i zaczynającej skręcać na zachód. Późnolistopadowe powietrze było zimne i rześkie, niebo bezchmurne. Światło księżyca w pełni zalewało lezące poniżej równiny i sterczące ku niebu po prawej stronie wierzchołki Gór Skalistych, nadając wszystkiemu niebieskawą poświatę i sprawiając, że widoczność stała się doskonała. Konwój dwudziestu czterech policyjnych motorów tworzących V przewodził sznurowi samochodów, kierującemu się ku centrum Denver. Kapitan motocyklowych sił policyjnych jechał pierwszy. Za nimi widać było dwanaście wozów oddziałów patrolowych stanu Kolorado, cztery rzędy po trzy radiowozy w każdym, zajmujące wszystkie trzy pasma autostrady biegnącej na zachód, dodające jeszcze więcej błysków świateł i wycia syren. W następnej kolejności jechały dwa czarne jak noc lincolny town car, wioząc zespół doradców Białego Domu. Dalej podążały dwie czarne furgonetki Che- 11 vy Suburban, których pasażerami byli ubrani po cywilnemu agenci Secret Service* Stanów Zjednoczonych. Potem -jedna za drugą -jechały dwie identyczne limuzyny, czarne, kuloodporne cadillaki, zbudowane ściśle według zaleceń Secret Service. Pierwsza miała kryptonim Zmyłka, druga Reżyserka. Dostrzeżenie różnic między nimi było niemożliwe dla niewprawnego oka, podobnie jak odgadnięcie, w której znajduje się prezydent. Za limuzynami w bliskiej odległości podążało sześć kolejnych furgonetek Suburban, należących do rządu, w większości zajmowanych przez uzbrojone po zęby drużyny szturmowe Secret Service. Następnie widać było samochód ze sprzętem łącznościowym wraz z dwoma ambulansami, sześć białych furgonetek wiozących urzędników i dwa autobusy z dziennikarzami z ogólnokrajowej i lokalnej prasy, bagażami i sprzętem. Na końcu sunęło sześć ciężarówek sieci telewizji satelitarnej, kolejne wozy z ochroną i kawalkada policyjnych motorów. Nad nimi po obu flankach kawalkady leciały dwa helikoptery denverskiej policji metropolitalnej -jeden z prawej, drugi z lewej - i towarzyszyły jej co najmniej przez kilometr. W sumie wszystkie pojazdy rozświetlały nocne niebo i czyniły ogromny hałas. Z pewnością robiło to olbrzymie wrażenie na każdym, kto miał ochotę patrzeć, budziło też respekt i grozę. Miejscowy reporter telewizji Fox szacował, że ponad trzy tysiące obywateli Kolorado stłoczyło się w budynku i na płycie lotniska w Denver, żeby zobaczyć przyjazd w rodzinne strony ich eksgubernatora - teraz prezydenta Stanów Zjednoczonych - na Święto Dziękczynienia. Był to jego ostatni przystanek w „zwycięskim objeździe", prowadzącym przez wiele stanów po wyborach w połowie kadencji. Niektórzy stali na wietrze przez ponad sześć godzin. Trzymali amerykańskie chorągiewki, ręcznie malowane plansze i siorbali *Secret Service (ang.) - tajne sluzby. które przede wszystkim chronią przedstawicieli rządu i wysoko postawionych urzędników (przyp. red.). 12 z termosów gorącą czekoladę. Czekali cierpliwie, żeby przedostać się przez niezwykle ścisły kordon ochrony i zdobyć jak najlepsze miejsce. Chcieli zobaczyć prezydenta wychodzącego z Air Force One, posyłającego tłumowi ciepły uśmiech, jego znak firmowy, i wypowiadającego proste, reaganowskie zdanie: „To jeszcze nic!". Tłum zagrzmiał aplauzem. Oglądali w telewizji jego przemówienie do narodu na Święto Dziękczynienia, nadawane z Owalnego Gabinetu. Wiedzieli, jak niesłychanie trudno było mu sprostać oczekiwaniom po zajęciu prezydenckiego fotela po Bushu. I orientowali się, jakie osiągnął wyniki. Amerykańska gospodarka kwitła jak nigdy dotąd. Obroty na rynku nieruchomości osiągnęły rekordowe rozmiary. Małe przedsiębiorstwa zdrowo się rozwijały. Poziom bezrobocia szybko malał. Wskaźnik Dow Jonesa i indeks NASDAQ sięgały nowych wysokich wartości. Bezpieczeństwo wewnątrz kraju zostało przywrócone. Długa wojna z terroryzmem zakończyła się wygraną na niespotykaną skalę. Al-Kaida i tali-bowie zniknęli z powierzchni ziemi. W końcu znaleziono też Osamę bin Ladena - nieżywego. Oddziały komandosów z amerykańskiej Delta Force i brytyjskiej SAS zniszczyły czterdzieści trzy terrorystyczne obozy szkoleniowe na Środkowym Wschodzie i w Afryce Północnej. Od kilku lat nie doszło do porwania samolotu na liniach krajowych - a było tak od momentu, kiedy członek amerykańskiej lotniczej służby porządkowej wpakował trzy kule w serce Sudańczyka, usiłującego w pojedynkę przejąć kontrolę nad samolotem US Airways, lecącym z Waszyngtonu do Nowego Jorku. Aresztowano i zamknięto w więzieniach Stanów Zjednoczonych, Kanady i Meksyku tysiące członków i sympatyków najróżniejszych ugrupowań i frakcji terrorystycznych. W państwach po drugiej stronie oceanu nie działo się jednak tak dobrze. Globalna gospodarka się chwiała. Samochody pułapki i zamachy nadal trafiały się w Europie i Azji, jako że pozostałości po terrorystycznych siatkach - niezdolnych 13 przeniknąć do Stanów Zjednoczonych - usiłowały znaleźć nowe sposoby niszczenia sprzymierzeńców Potężnego Szatana. Redaktor jednej z gazet napisał, że jego zdaniem Stany Zjednoczone bawią się najwyraźniej w „wykurzanie terrorystów z nor", to znaczy unicestwiają szefów komórek u siebie, żeby potem patrzeć, jak reszta wyskakuje z kryjówek na całym świecie. To była prawda. Wielu Amerykanów ciągle jeszcze nie czuło się bezpiecznie, podróżując po Europie, a światowa gospodarka pozostała w marazmie. Jednak w Stanach Zjednoczonych przywrócono poczucie ekonomicznego optymizmu i bezpieczeństwa narodowego. Przynajmniej tam recesja należała już do przeszłości, a terroryzm wydawał się zupełnie zdławiony. Prezydenckie obietnice zostały dotrzymane. Poczucie ulgi zdawało się niemal dotykalne. Zapewniło to prezydentowi znaczne i stałe siedemdziesię-ciojednoprocentowe poparcie. Przy takim poziomie akceptacji wygrałby ponownie wybory w całym kraju, prawdopodobnie jego partia miałaby więcej miejsc w Izbie Reprezentantów i niewykluczone, że zyskałaby ogromną większość w Senacie. Kolejnym wyzwaniem miało być przejście do następnego etapu, jakim było ożywienie amerykańskiej i międzynarodowej gospodarki poprzez obniżenie podatków i wprowadzenie planu uproszczeniowego. Czy uda mu się przepchnąć przez Kongres podatek liniowy w wysokości siedemnastu procent? To się okaże. Ale mógłby także wrócić do niskiego poziomu podatków, powiedzmy dziesięcio- i dwudziestoprocentowych. To powinno wystarczyć. Zwłaszcza gdyby zniósł podatek od zysków kapitałowych i pozwolił na jednorazowe zaliczanie nakładów w koszty przy inwestowaniu w fabryki, budynki, sprzęt, urządzenia wysoko zaawansowane technologicznie i programy komputerowe, zamiast stosowania uciążliwych, pamiętających prehistoryczne czasy, odpisów amortyzacyjnych. Nad tym jednak mógł łamać sobie głowę kiedy indziej. Teraz prezydent jechał do hotelu Brown Pałace w śródmieściu Denver, żeby odpocząć. W środę wieczorem miał wziąć 14 udział w przyjęciu zorganizowanym w przeddzień Święta Dziękczynienia i zebrać cztery miliony dwieście tysięcy dolarów na narodowy konwent republikanów, a potem dołączyć do rodziny w przypominającej pałac rezydencji na zboczu Rockies w Beaver Creek, gdzie spędzi spokojny, zupełnie prywatny weekend - narty, indyk i szachy. Niemal czuł już zapach drew płonących w kominku, smak patatów i ślazowych karmelków. Kawalkada pojazdów wyjechała z lotniska w środę, czternaście minut po północy. Agent specjalny Charlie McKittrick z amerykańskiej Se-cret Service odłożył noktowizor o dalekim zasięgu i spojrzał na północ, przypatrując się nocnemu niebu nad wieżą kontroli lotów międzynarodowego lotniska w Denver. W dali dostrzegł światła gulfstreama IV, prywatnego odrzutowca wyczarterowanego przez szefów jakiejś firmy nafciarskiej, który zgodnie z zasadą wstrzymywania ruchu jako pierwszy czekał na pozwolenie lądowania. Za każdym razem, kiedy prezydent, wiceprezydent lub przywódca jakiegoś państwa przybywał na lotnisko, żaden inny samolot nie miał prawa lądować ani startować; jeden z agentów przebywał w wieży, by mieć oko na przestrzeń powietrzną nad i wokół chronionej osoby, żeby zapewnić całkowite bezpieczeństwo tej operacji. W tym przypadku, dopóki Gambit - kryptonim nadany prezydentowi - nie znajdzie się bezpiecznie w Brown Pałace, McKittrick będzie trzymał straż w wieży i współpracował z miejscowymi kontrolerami lotów. Czas wstrzymania ruchu nad lotniskiem wydłużył się do prawie pięciu godzin. McKittrick już cztery razy słyszał powtarzany przez pilotów G4 komunikat, że zaczyna brakować im paliwa. Nie wyrywał się do przyjęcia na siebie odpowiedzialności za spapranie tej operacji. W końcu to nie jego wina, że załoga samolotu nie napełniła baków w Chicago, tylko leciała prostą drogą z Toronto. Jeśli coś pójdzie nie tak, z pewnością na niego spadnie wina. Spojrzał za siebie na 15 A ekran radaru i zobaczył trzynaście innych maszyn za gulf-streamem - prywatnych i liniowych, których piloci bez wątpienia mieli w nosie „przejazd triumfalny" rezydentów Białego Domu i Secret Service. Chcieli dostać instrukcje dotyczące lądowania, a potem porządnie się wyspać. - W porządku, otwórzcie siedemnastkę R - powiedział McKittrick do szefa kontroli lotów. Jego głos wskazywał na niezdrową kombinację zmęczenia i fatalizmu. - Niech gulf-stream ląduje i od razu stamtąd zwiewa. Ścisnął prawą dłonią lewą rękę złożoną w pięść, aż strzeliło mu w kostkach, rozmasował kark i wypił ostatnią z niezliczonych kaw. - TRACON, tu wieża, odbiór. - Szef kontroli lotów natychmiast wyszczekał do mikrofonu przymocowanego do słuchawek. Przemęczony, marzył jedynie o tym, żeby sprowadzić samoloty na ziemię, iść do domu, a następnego dnia wziąć zwolnienie lekarskie. Rozpaczliwie potrzebował wakacji, i to od zaraz. Odpowiedź nadeszła światłowodem, którym zgodnie z zasadami sztuki wieża była połączona z FAA's Terminal Radar Approach Control*, oddalonym od budynków lotniska 0 niecałe pięć kilometrów na południe. - Wieża, tu TRACON, odbiór. - TRACON, sprowadzam gulfstreama na siedemnastkę Romeo. Zawiadom wszystkie pozostałe samoloty. To już nie potrwa długo. Odbiór. - Wieża, potwierdzam i alleluja! Odbiór. Szef kontroli natychmiast zmienił częstotliwość na jeden--trzy-trzy-kropka-trzy-zero i od razu wszczął procedurę lądowania gulfstreama. Potem z pudełka stojącego za McKit-trickiem chwycił ostatni kawałek zimnej pizzy z pepperoni 1 kiełbasą i wepchnął sobie ogromny kęs do ust. - Wieża, tu Foxtrot Delta Lima, dziewięć cztery dziewięć, *Terminal Radarowy Kontroli Drogi Zbliżania Federalnego Zarządu Lotnictwa Cywilnego (przyp. tłum ) 16 zbliżam się do pasa siedemnaście Romeo - odezwał się gulf-stream. - Zwiększymy szybkość i wylądujemy najszybciej jak się da. Rozumiesz? Szef kontroli z pełnymi ustami wskazał palcem młodszego kontrolera, stojącego przy oknie, który od razu przystąpił do działania, przyzwyczajony do chwytania w lot, o co chodzi szefowi. Chłopak złapał słuchawki z mikrofonem i założył je na uszy. - Rozumiem, Foxtrot. Przed tobą czysto. Możesz sprowadzać maszynę na ziemię. Agent specjalny McKittrick chętnie opuściłby wieżę, a kontrolerzy nie mniej chętnie by się go pozbyli. Lepiej jednak niech się do niego przyzwyczajają, i to wszyscy, pomyślał. Jeśli Gambit ponownie wygra wybory, on może zadomowić się tu na dobre. Na pokładzie gulfstreama pilot skoncentrował wzrok na prowadzących go stroboskopowych światłach i zielonych reflektorach osadzonych w ziemi po obu stronach pasa. Nie musiał martwić się o bliskość innych samolotów, bo ich po prostu nie było. Nie musiał przejmować się maszynami kołującymi na ziemi, bo wszystkie podlegały procedurze wstrzymania ruchu, narzuconej przez Secret Service. Zwiększył szybkość, wysunął podwozie i opuścił w dół nos samolotu, sprowadzając gulfstreama w mgnieniu oka z trzech tysięcy do kilkuset metrów nad ziemię. Jeszcze tylko kilka minut i długa noc dobiegnie końca. Marcus Jackson chrupał m&m'sy z orzeszkami i cicho stukał w klawiaturę notebooka Sony Vaio, gdy tymczasem kawalkada samochodów mknęła z szybkością ponad stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Jako korespondent „New York Timesa" przy Białym Domu Jackson nieodmiennie zajmował miejsce numer jeden w pierwszym autobusie prasowym. To znaczyło, że siedział po prawej stronie kierowcy i mógł wszystko słyszeć i wi- 17 5RbSMHk m dzieć. Ale ponieważ telefon w sprawie bagażu z Miami obudzi! go za piętnaście piąta nad ranem - a poza tym przez ostatnie cztery dni odwiedził dwanaście stanów w ramach prezydenckiego „objazdu Dziękczynienia" - Jacksona w ogóle nie obchodziło, co takiego może usłyszeć lub zobaczyć z „ogólnie pożądanego" miejsca. Chciał jedynie dostać się do hotelu i zamknąć za sobą drzwi na resztę nocy. Za Jacksonem siedziało dwudziestu czterech weteranów dziennikarstwa z gazet i magazynów, korespondentów telewizyjnych, producentów sieciowych programów informacyjnych i „grube ryby" felietonistyki, mędrcy o wielkich nazwiskach, którzy pisali nie tylko analizy polityczne do „New York Timesa", „Washington Post" i „Wall Street Journal", ale uwielbiali też angażować się nawzajem do „Hannity & Colmes", do „Hardballa", O'Reilly'ego i Kinga, „Crossfire" i „Capital Gang". Wszyscy mieli jeden cel - skubnąć coś dla siebie z prezydenckiego triumfu. Teraz jednak oni także marzyli jedynie o tym, żeby wreszcie się to skończyło, i mogli wrócić do domu na Święto Dziękczynienia. Niektórzy drzemali. Inni aktualizowali dane na palmtopach. Jeszcze inni rozmawiali przez telefony komórkowe z redaktorami albo małżonkami. Pomocnik do obsługi dziennikarzy częstował ich kanapkami, przekąskami i świeżą kawą ze Star-bucks. To był zespół A, wszyscy począwszy od ABC News i Associated Press po „Washington Post" i „Washington Times". To, co napiszą lub powiedzą dziennikarze jadący tym autobusem, będzie czytane, oglądane lub słuchane przez pięćdziesiąt milionów Amerykanów, i to jeszcze przed godziną dziewiątą rano. Dlatego służby operacyjne Białego Domu, zajmujące się obsługą dziennikarzy, dbały, żeby członkowie zespołu A, którzy i tak mieli mocno zakorzenione uprzedzenia wobec konserwatywnych republikanów, nie odczuwali większej niechęci z powodu tego, że byli głodni, zmarznięci lub niezadowoleni z jakiejkolwiek innej przyczyny. Polityczni dziennikarze ogólnokrajowi nauczyli się obywać bez snu. Pracownicy Starbucks nie zdobyli tej umiejętności. 18 Jackson, który jako korespondent „Army Times" relacjonował wojnę w Zatoce, przeniósł się do rodzinnego miasta i zaczął pracować dla „Denver Post", a potem na dziesięć dni przed ogłoszeniem przez Gambita kampanii, mającej zapewnić mu nominację z ramienia Partii Republikańskiej, dołączył do zespołu „New York Timesa". Wpadł od razu w niezły młyn i powoli zaczynał odczuwać zmęczenie. Może przydałby mu się nowy przydział? Czy „Times" miał biuro na Bermudach? Powinien je tam otworzyć. Byle tylko dzisiaj wytrwać, pomyślał Jackson, już niedługo będzie mnóstwo czasu na wakacje. Po przekątnej, oparty o okno, siedział Chuck Murray, rzecznik prasowy Białego Domu. Jackson zauważył, że po raz pierwszy od kiedy go poznał, a było to dwanaście lat temu, Murray - Odpowiadacz - nareszcie wyglądał na wyciszonego. Krawat miał rozwiązany. Oczy zamknięte. Ręce skrzyżował na piersi. W jednej dłoni trzymał walkie-talkie z czarnym kablem, wijącym się do góry, zakończonym słuchawką, którą miał wetkniętą w prawe ucho. To pozwalało mu słyszeć wszystkie ważne komunikaty wewnętrzne bez konieczności dzielenia się tą wiedzą z dziennikarzami jadącymi autobusem. Na pustym siedzeniu obok Murray a leżał żółty notatnik. Bez listy spraw do załatwienia. Bez numerów telefonów, pod które trzeba oddzwonić. Nic. Ta niewielka kampania promocyjna zbliżała się ku końcowi. Choćby za cenę życia ani Murray, ani jego ludzie z zespołu prasowego nie byli w stanie zrobić niczego więcej, by podwyższyć notowania prezydenta, i dobrze o tym wiedzieli. Dlatego Murray się odprężył. Jackson pomyślał: To porządny facet. Niech sobie odpocznie. Agent specjalny McKittrick był zmęczony. Podszedł do automatu z kawą przy zachodnim oknie wieży kontrolnej, żeby zniknąć wszystkim z oczu, i marzył o powrocie do domu. Rozdarł maleńką torebkę ze śmietanką w proszku i wsypał ją do ostatniej filiżanki. Potem dwie to- 19 1 rebki cukru, małe czerwone mieszadełko z plastiku i voila-cziowiek jak nowo narodzony. No, prawie. Upił łyk - aaaa!, za gorąca. Wrócił do pozostałych. W pierwszej chwili mózg McKittricka nie zarejestrował tego, co widziały oczy. Gulfstream nadlatywał nazbyt prędko i znajdował się za wysoko. To jasne, że zależało mu na jak najszybszym wylądowaniu. Ale aż się prosiło, żeby do niego krzyknąć: „Rób to, jak trzeba!". McKittrick wiedział, że każdy pas na denverskim lotnisku mierzy trzy tysiące sześćset metrów. Z młodości, kiedy był pilotem marynarki wojennej, wiedział, że G4 potrzebuje około dziewięciuset metrów do bezpiecznego lądowania. Przy tej prędkości ten idiota się nie wyrobi. Nie, to nie to. Chował podwozie. Samolot w rzeczywistości zwiększał szybkość i się wznosił. - Foxtrot, co ty, do cholery, wyrabiasz! - wrzasnął szef kontroli do mikrofonu. Kiedy McKittrick zorientował się, że gulfstream skręca w stronę gór, wiedział wszystko. - Lawina! Lawina! - krzyknął do cyfrowego telefonu komórkowego, zabezpieczonego przed podsłuchem. Marcus Jackson dostrzegł, że kierowca stał się czujny. Sekundę później Chuck Murray wyprostował się na siedzeniu. Twarz miał szarą jak popiół. - Co się stało? - zapytał Jackson. Murray nie odpowiedział. Można było pomyśleć, że go sparaliżowało. Jackson odwrócił się i spojrzał w przednią szybę. Dwa ambulanse i furgonetka łącznościowców zjechały na pobocze. Autobus, w którym się znajdował, zwolnił i skierował się na prawy pas. Na przedzie kawalkada motocykli nagle poszła w rozsypkę. Choć nie mógł dostrzec limuzyn, widział jak suburbany Secret Service przyśpieszają i pędzą, jak mu się wydało, co najmniej sto sześćdziesiąt na godzinę, a może więcej. Instynkt bojowy przejął nad nim władzę. Chwycił leżącą na ziemi skórzaną torbę na notebook i przeszukiwał nerwo- 20 wo jej zawartość, wreszcie wyciągnął lornetkę, która bardzo mu się przydawała w trakcie kampanii, kiedy kandydata trzymano z dala od prasy. Ustawił ostrość na suburbany i cicho westchnął. Przyciemnione tylne szyby specjalnie zaprojektowanych samochodów były teraz otwarte. Z tyłu czterech pierwszych wozów siedzieli strzelcy wyborowi w czarnych kominiarkach, czarnych hełmach, stalowoszarych kombinezonach skoczków spadochronowych i grubych kevlarowych kamizelkach kuloodpornych. Jednak to nie mundury ani karabiny o dalekim zasięgu strzału sprawiły, że Jacksonowi przeszedł dreszcz po plecach. Wywołał go widok dwóch agentów w dwóch ostatnich pojazdach, którzy trzymali wyrzutnie stingerów - rakiet klasy ziemia-powietrze. - Mów, McKittrick! - wrzasnął do telefonu komórkowego odpowiadający za akcję agent specjalny John Moore, szef ochrony prezydenta, siadając na przednim miejscu limuzyny Gambita i jednocześnie wykręcając się do tyłu, żeby zobaczyć, co dzieje się za nim. Wykrzyczane przez McKittricka słowo „Lawina" - kryptonim oznaczający możliwość ataku z powietrza - uruchomiło już całą serię ustalonych wcześniej, dobrze przećwiczonych i właściwie instynktownych reakcji całego zespołu Moore'a. Teraz potrzebował informacji o rzeczywistym stanie rzeczy, i to szybko. - Możesz mieć straszydło na ogonie - powiedział McKittrick z wieży kontroli lotów. Ostrość lornetki ustawił na gulf-streama. - Nie odpowiada na komunikaty z radia, a wiemy, że sprzęt ma dobry. - Zamiary? - A to co takiego? - zapytał McKittrick, którego uwagę przykuł błysk w powietrzu. - Zamiary? Jakie ma zamiary?! Jest wrogi?! - krzyczał Moore. - Nie wiem, John. Wysyłamy mu bez przerwy komunikaty ostrzegawcze, ale on po prostu nie odpowiada. 21 Gambit leża! na podłodze, dwóch ochroniarzy osłaniało go własnymi ciałami. Agenci nie mieli pojęcia, z jakim niebezpieczeństwem będą musieli się zmierzyć. Jednak wyszkolono ich tak, by najpierw reagowali, a potem zadawali pytania. Moore przeczołgał się nad nimi, żeby mieć lepszy widok przez niewielkie tylne okno. Przez chwilę widział światła gulfstreama zniżającego lot w ich stronę. Nagle jednak światła samolotu zgasły, a on stracił z nim kontakt wzrokowy. Zerknął w lewo i zobaczył Zmyłkę - limuzynę-wabik -zbliżającą się do ich samochodu, bo Pena Boulevard kończył się, a kawalkada pojazdów wylewała się właśnie na drogę 1-70 West. Oba samochody pędziły z szybkością bliską dwustu kilometrów na godzinę. Kierowcy obu limuzyn zastanawiali się, czy powinni postarać się zjechać z otwartej przestrzeni autostrady, gdzie właśnie się znajdowali i byli świetnym celem, czy zostać na niej i schować się pod kombinacją betonowych wiaduktów na skrzyżowaniu 1-70 z 1-25. To znacznie utrudniłoby atak z powietrza, ale też by go nie uniemożliwiło. Prawdziwym wyzwaniem było teraz jak najszybsze dojechanie do tego miejsca, a potem jak najgwałtowniejsze zahamowanie - albo też cofnięcie się i wystarczająco sprawne ukrycie. Wszystko po to, żeby skorzystać z osłony wiaduktów i zjechać z potencjalnej linii ognia. Co się stanie, jeśli wiadukty zostały wcześniej zmienione w pułapki nafaszerowane materiałami wybuchowymi? Co będzie, jeśli denverska policja metropolitalna i stanowe patrole Kolorado, ochraniające wiadukty, są kupione? Czy teraz uciekali nieprzyjacielowi, czy pędzili prosto w jego łapy? Moore ponownie odnalazł na niebie gulfstreama dzięki silnemu noktowizorowi. Samolot szybko się przybliżał. - Lelek Cztery, Lelek Pięć, tu Reżyserka, gdzie jesteście, chłopaki? - Moore krzyczał do mikrofonu zamocowanego na nadgarstku. - Reżyserka, tu Lelek Pięć, będziemy w powietrzu za minutę - padła odpowiedź. 22 - Reżyserka, Lelek Cztery to samo. Moore zaklął. Dwa helikoptery bojowe AH 64 Apache to prawdziwe dzieła sztuki. Osiągały maksymalną prędkość prawie trzystu kilometrów na godzinę i zostały wyposażone w szesnaście pocisków Hellfire, naprowadzanych laserem, oraz trzystumilimetrowe działka zamontowane na dziobach. Niemniej oba - wypożyczone od piechoty z Fort Hood w Teksasie - mogły okazać się zupełnie bezużyteczne. Po samobójczym ataku samolotów na Twin Towers i Pentagon szefostwo Secret Service postanowiło, że kawalkady pojazdów będą osłaniane z tyłu przez helikoptery Apache. Słowa „Na wszelki wypadek" były nieoficjalnym mottem Secret Service. Politycy z Białego Domu wpadli w szał. Ochrona prezydenta była bardzo ważna, ale pozwolono by wojskowym helikopterom - bojowym patrolom powietrznym - latać nad ulicami miast i skupiskami cywili. Osiągnięto kompromis. Apache miały być kierowane na wszystkie lotniska, gdzie spodziewano się prezydenta albo wiceprezydenta, i stać tam w gotowości. Nie wolno im było lecieć nad prezydencką kawalkadą samochodową. Wtedy wydawało się to sensownym rozwiązaniem. Wtedy... bo teraz już nie. W tej chwili zresztą nie miało to znaczenia. Moore gorączkowo starał się wymyślić inne posunięcia. - Nikon Jeden. Nikon Dwa. Mówi Reżyserka. Skręćcie i ustawcie się przed tym gościem. - Nikon Jeden, zrozumiałem. - Nikon Dwa, potwierdzam. Dwa helikoptery denverskiej policji metropolitalnej nie były maszynami bojowymi. I na pewno nie były to apache. Zasadniczo przygotowano je do działań rozpoznania za pomocą noktowizyjnego sprzętu wideo, a ich główne zadanie polegało na wypatrywaniu oznak kłopotów na ziemi, a nie w powietrzu. Maszyny natychmiast oderwały się od formacji i pełną mocą skierowały w stronę limuzyny Gambita. Powstawały jednak pytania: Czy wykonają ten manewr wystarczająco szybko? I co potem? 23 Pilot gulfstreama zerwał z głowy słuchawki i rzucił je za siebie. Wieża wykrzykiwała do niego na próżno, żeby natychmiast zmienił kurs, w przeciwnym razie bowiem ryzykuje ostrzał. Po co się dekoncentrować? Widział policyjne helikoptery rozdzielające się, by zająć pozycje po jego lewej i prawej stronie, dlatego przyspieszył, pochylił dziób i zaczął się zniżać nad dwie limuzyny, jadące teraz obok siebie. - Masz blisko jakiś zjazd z autostrady, Tommy?! -Moore krzyczał do kierowcy. - Jasne, szefie. Za chwilę będzie po prawej 270 West. - Dobrze. Zmyłka za Reżyserkę. - Zmyłka,ruszaj. - Wyprzedzaj i zjedź na prawo w 270 West. 270 West, jazda, dalej, dalej! Agent Tomas Rodriguez nieznacznie zwolnił pedał gazu, tyle tylko, żeby limuzyna-wabik wyrwała do przodu, zajechała mu drogę, a potem odbiła w prawo - niemal w ostatniej chwili skręcając w zjazd z autostrady. Pilot gulfstreama zaczął kląć na czym świat stoi. Na widok jednej z limuzyn zjeżdżającej na prawo i podążających za nią dwóch chevy suburbanów zaczynał wątpić w dane wywiadu, jakie dostał. Którą limuzynę powinien ścigać? W której siedział prezydent? Chwilę wcześniej był w zasadzie pewny, że nie w tej, która skręciła gwałtownie w prawo. Teraz jednak się zawahał. Serce waliło mu jak młotem. Dłonie zaczęły się pocić. Ciężko oddychał i zaczynał się bać. Tak, był gotów umrzeć, pełniąc tę misję. Byłoby lepiej, gdyby kogoś pociągnął za sobą - i to właściwą osobę. - Jak daleko do skrzyżowania, Tommy? - pytał natarczywie Moore. 24 - Nie wiem, osiem, może dziesięć kilometrów. Choć wydawało się, że pędzą z prędkością światła, Moore'owi nie spodobała się ta odpowiedź. Zbliżali się przecież do przedmieść Denver. Widział wyraźnie zarys miasta na tle nieba i jaskrawoniebieskie logo Qwest na najwyższym drapaczu chmur. Wokół znajdowały się zabudowania przemysłowe, restauracje, hotele i pasaże handlowe, które mijali po obu stronach autostrady. Uciekając przed G4, zwabiali maszynę nad miasto i narażali na niebezpieczeństwo tysiące Bogu ducha winnych cywili. - Kupidyn, Gabriel, tu Reżyserka. Słyszycie mnie? -Moore miał nadzieję, że go słyszą. - Reżyserka, tu Kupidyn. Słyszę pana głośno i wyraźnie. - Zrozumiałem, Reżyserka. Tu Gabriel. Odbieram cię bez zakłóceń. - Macie cel, chłopaki? - Tak, mam - odpowiedział Kupidyn. - Szesnaście kilometrów dalej, siedemset pięćdziesiąt metrów w górze. Obaj, Kupidyn i Gabriel, mieli doskonały wzrok i znakomitą widoczność. Dzięki goglom z noktowizorami G4 nie miał szans, by zgubić się gdzieś na nocnym niebie. Obaj mówili spokojnie i rzeczowo. Kupidyn, były agent CIA do operacji specjalnych, po czteroletnim pobycie w Afganistanie był wyjątkowo dobrze przeszkolony. Uczył mudzahedinów posługiwania się przenośnymi wyrzutniami stingerów, naprowadzanymi ciepłem, w wojnie z Sowietami w latach osiemdziesiątych. Gabriel był niemal tak dobry, jak on, i pełnił funkcję zastępcy Kupidyna od sześciu lat. Moore wczepił się dłońmi w tylne siedzenie limuzyny. Nie miał chwili na konsultacje z Waszyngtonem. Czasu ledwie starczyło na wydanie rozkazu strzelania. A jeśli źle ocenił sytuację? Jeśli amerykańska Secret Service zestrzeli z zimną krwią grupę biznesmenów... - Baza na pierwszej linii, sir! - krzyknął agent Rodriguez z siedzenia kierowcy. 25 Moore chwycił cyfrowy telefon. - Reżyserka do Bazy, zabezpiecz linię. - Zabezpieczona. John, tu Bud... Co tam masz? Bud Norris był siwym, krępym i łysiejącym dyrektorem Secret Service z dwudziestodziewięcioletnim stażem, weteranem z Wietnamu. Obwoził po Sajgonie amerykańskich generałów i VIP-ów aż do upadku miasta. W 1981 roku. tego dnia kiedy John Hinckley junior dokonał nieudanego zamachu na prezydenta Ronalda Reagana po to tylko, żeby zaimponować aktorce Jodie Foster, był kierowcą limuzyny prezydenckiej. Prawdę mówiąc, Norris zyskał wtedy dobrą sławę w Secret Service za udział w ratowaniu Reaganowi życia. Agenci z ochrony prezydenta nie zorientowali się, że został on postrzelony, dopóki nie zaczął kasłać i pluć krwią w drodze do Białego Domu. Kiedy kazano Norrisowi skręcać natychmiast do waszyngtońskiej kliniki, Norris wcisnął hamulec i robiąc zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, pomknął pod prąd Pennsylvania Avenue i zdążył do szpitala w chwili, gdy prezydent zasłabł i stracił przytomność z powodu rozległego wewnętrznego krwotoku. Norris był zawodowcem; podwładni o tym wiedzieli. Wspinał się systematycznie po szczeblach kariery, od jednego awansu do drugiego, a teraz od trzech lat zajmował najwyższe stanowisko i cieszył się ogromnym szacunkiem wśród agentów. - Sir, leci na nas G4. Złamał reguły lądowania, ponownie poderwał się do góry i zgasił światła. Gnamy przed siebie, żeby gdzieś się schować, ałe teraz jesteśmy na otwartym terenie. Zmyłka odbiła w prawo, ale G4 został przy nas - mówił Moore, zaskoczony spokojem, jaki udało mu się zachować. - Dystans? - Szesnaście kilometrów, na wysokości siedmiuset pięćdziesięciu metrów, szybko się zbliża. - Kontakt? - Urwany. Wieża mówiła z nim całą noc. Teraz McKit-trick wrzeszczy na niego, żeby zmienił kurs, ale nie dostaje żadnej odpowiedzi. 26 - Kto jest na pokładzie? - Nie wiem. Wyczarterowany w Toronto. Podobno lecą nim grube ryby z firmy naftowej, ale tego nie wiadomo na pewno. - A co ci podpowiada nos? Moore zawahał się przez chwilę. Ciężar pełnej odpowiedzialności za ochronę prezydenta Stanów Zjednoczonych sprawił, że przeszedł go dreszcz. Nagle oblał go zimny pot. Wymięty garnitur był mokry. Cokolwiek teraz powie, przypieczętuje tym los G4, a także swój. - Nic,sir. - Decyduj, John. Moore wziął głęboki wdech - pierwszy, jak mu się wydało, od kilkunastu minut. - Chyba mamy kolejnego kamikadze, sir, i to polującego na Gambita. - Zdejmij go - rozkazał Norris bez wahania. - Nie mamy stuprocentowej pewności, kto jest na pokładzie samolotu, sir. - Moore przypomniał szefowi, bo pamiętał o magnetofonach w piwnicy waszyngtońskiego skarbca, na które wszystko nagrywano. - Zdejmij go. - Tak jest, sir. Moore odrzucił na bok telefon i przysunął do ust mikrofon zamocowany na nadgarstku. - Nikon Jeden, Nikon Dwa, tu Reżyserka. Przerwać misję. Przerwać misję. Przerwać misję. - Reżyserka, zrozumiałem. Oba helikoptery policyjne odbiły na boki każdy w swoją stronę i odleciały w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca. - Kupidyn, Gabriel, tu Reżyserka. Dostrojeni? Listopadowe powietrze i pęd powietrza wywoływany prędkością powyżej dwustu dwudziestu kilometrów na godzinę obniżały temperaturę z tyłu czarnych chevy suburba-nów do poziomu poniżej zera. Uniemożliwiały też praktycz- 27 2a ¦ nie usłyszenie czegokolwiek. Agenci o kryptonimach Kupi-dyn i Gabriel założyli czarne kominiarki i rękawice, chroniące ich twarze i ręce przed niską temperaturą, na uszach zaś mieli takie same modele słuchawek, jakie nosił Jeff Gordon w daytonie 500 w czasie wyścigów samochodowych. Dlatego głos Moore'a był krystalicznie czysty. - Gotowi - odpowiedział spokojnie Kupidyn. Gulfstream IV znajdował się niewiele ponad jedenaście kilometrów od limuzyny Gambita i leciał przed siebie z ogromną szybkością. Kupidyn „przesłuchał" najpierw gulfstreama, naciskając przycisk IFF - identyfikacji przyjaciel/wróg - na wyrzutni stingerów. Poszedł sygnał do urządzenia odzewowego samolotu z pytaniem, czy jest przyjacielski, czy wrogi. Prawdę mówiąc, odpowiedź nie miała w tej chwili większego znaczenia. Wymagała jednak tego procedura. Bip, bip, bip, bip, bip, bip. Gwałtowne brzęczenie oznaczało „nieustalony". Kupidyn prychnął z pogardą, odbezpieczył broń. przesunął dźwigien-kę uruchomienia w górę i w dół. To włączyło BCU - zespół chłodzenia baterii - przyczepiony do paska Kupidyna i sprawiło, że broń ożyła. Choć zabrało to pięć sekund, wydawało się, że trwa całą wieczność. Kupidyn trafił potem G4 sygnałem w podczerwieni, żeby ustalić odległość i namierzyć ciepło emanujące z silników odrzutowca. Słysząc od razu mocny, czysty, wysoki dźwięk, kciukiem prawej ręki szybko nacisnął przycisk zwalniający. Nie usuwał palca i dźwięk stał się głośniejszy. Namierzył już gulfstreama w odległości niecałych pięciu kilometrów i na wysokości trzystu metrów. - Jestem dostrojony. Namierzyłem go! - krzyknął Kupidyn wśród wycia wiatru do mikrofonu przymocowanego do słuchawek. G4 był za nimi jedynie o trzy kilometry. - Ja też, sir - włączył się Gabriel. Moore nie był religijnym człowiekiem, ale tego dnia stał się wierzący. 28 - Och, Boże, zmiłuj się - wyszeptał, a potem przeżegnał się po raz pierwszy od zakończenia nauki w Katolickim Liceum St. Jude. - Strzelaj, strzelaj, strzelaj! -krzyczał Moore. - Zrozumiałem. Wstrzymać oddech, wstrzymać oddech -odkrzyknął Kupidyn. Moore i wszyscy jego agenci zareagowali od razu, wciągając powietrze do płuc, mimo że Kupidyn nie kierował tych słów do nich. W wyniku intensywnego szkolenia zadziałał odruch, dzięki któremu przypominał samemu sobie i kierowcy, że znajdą się w pułapce, w szybie startowym ruchomego pocisku, a to nie zapowiadało się zbyt przyjemnie. Kierowca Kupidyna otworzył szybko wszystkie pozostałe okna w samochodzie i przekręcił włącznik niewielkiej przenośnej pompy powietrznej. G4 był teraz za nimi o niecałe półtora kilometra. - Trzy,dwa, jeden, ognia. Kupidyn nacisnął spust. Nic się nie stało. Moore czekał, serce waliło mu jak młotem, rozpaczliwie przeszukiwał wzrokiem niebo. - Co się dzieje, do cholery? Kupidyn! - Nie wiem, sir. Jakaś usterka. Jeszcze chwila. - O mój Boże. Nie mam czasu na... Gabriel, odezwij się. - Mam go, sir. Wstrzymać oddech. Wstrzymać oddech. Trzy, dwa, jeden... Rakieta stinger wyleciała z hukiem z tuby ze szklanego włókna i pomknęła ku nocnemu niebu. Suburban wypełnił się oślepiającym ogniem i gorącymi, śmiercionośnie toksycznymi oparami. Kierowca stracił na moment kontrolę nad samochodem. Moore patrzył, jak wóz zatrząsł się, a potem jechał zygzakiem. Jednak kilka sekund później opary zostały wyssane na zewnątrz. Kierowca znowu widział. Gabriel mógł zaczerpnąć powietrza, ale nie zrobił tego. Najpierw musiał się upewnić. 29 ¦ ¦I McKittrick zna! walkę z własnego doświadczenia. Brał udział w wojnie w Zatoce. Nieobce były mu świszczące kule i śmierć. Jednak czegoś takiego jeszcze nie widział. I nigdy więcej nie zobaczy. Kiedy patrzył przez noktowizor o dużym zasięgu z wieży kontrolnej, stinger rozerwał G4 na pół na jego oczach. Samolot wybuchł i zmienił się w ogromną kulę ognia. McKittrick pad! na ziemię, wrzeszcząc z bólu. Błysk wybuchu został wzmocniony przez noktowizor do takiego stopnia, że wypalił mu dziury w siatkówce i oślepił na zawsze. Moore był przerażony. Okazało się, że mimo licznych szkoleń nie był przygotowany na to, co się stało. Z nieba nie spadał samolot czarterowy. Była to machina zagłady wyładowana materiałami wybuchowymi, obliczonymi na jak najsilniejsze rażenie. Huk eksplozji ogłuszał, słychać go było aż przy Castle Rock. Niebo zdawało się płonąć. Noc zmieniła się w dzień. Falę gorąca trudno było wytrzymać. Kawałki stopionego metalu posypały się na kawalkadę pojazdów. Chevy suburban Kupidyna mocno kluczył i ledwie uniknął zasypania szczątkami gulfstreama IV. Gabriel nie miał tyle szczęścia. Moore patrzył, jak jeden z silników G4 uderzył w samochód młodego agenta i wybuchł, tworząc kulę ognia. Jednak to, co Moore zobaczył potem, przeraziło go jak nic do tej pory. Kadłub samolotu zbliżał się, wirując w powietrzu niczym płonący meteor, popychany do przodu siłą podmuchu. - Tommy! - krzyknął Moore. Agent Rodriguez skręcił gwałtownie w prawo, pędził ku zjazdowi z autostrady i modlił się rozpaczliwie, żeby samochód się nie wywrócił. Ale było za późno. Płonący kadłub G4 rozbił się na betonie tuż za nimi i uderzył w tył limuzyny, wyrzucając Reżyserkę w powietrze. Samochód wpadł na betonową przegrodę na środku autostrady, wykonując serię obrotów o trzysta sześćdziesiąt stopni, koziołkował otoczony 30 snopami iskier, ognia i dymu, aż w końcu zatrzyma! się ze zgrzytem. Leżat na dachu poniżej estakady, do której Rodri-guez starał się dotrzeć. Wewnątrz Reżyserki - w momencie uderzenia - z hukiem napełniły się poduszki powietrzne, zamontowane w kierownicy, na desce rozdzielczej, w każdych dr/wiach, a nawet w dachu. Było to zabezpieczenie zaprojektowane specjalnie dla samochodów Secret Service, przede wszystkim dlatego, że żaden agent nigdy nie zakładał pasów bezpieczeństwa. Droga 1-70 stała w ogniu. To co zostało z G4 oraz szczątki jego ładunku leżały porozrzucane dookoła, płonąc i skwiercząc. Suburbany, które ocalały, hamowały z piskiem opon. Drużyny szturmowe Secret Service wyskoczyły z nich natychmiast, uzbrojone w karabiny M-16 i sprzęt do gaszenia ognia. Kupidyn wziął się w karby i szybko sprawdził, na czym polegała usterka w broni. Wina musiała być po jego stronie. Nie miał bowiem pojęcia, co innego mogło zawieść. A on nie chciał ryzykować. Zmyłka i ochraniające ją samochody zawróciły i mknęły, by dołączyć do Reżyserki. Wymijając ostrożnie pozostałości po gulfstreamie, nadjechały samochody z końca kolumny, gdy tymczasem drużyny szturmowe zajęły pozycje wokół wozu Gambita. Dwie następne drużyny szturmowe przyłączyły się do kolegów, a trzech agentów wyciągnęło ogromny metalowy kontener z bagażnika jednego z suburbanów i pospieszyło z nim do Reżyserki. Szarpiąc się, wyjęli specjalnie zaprojektowany zestaw „szczęk życia" i przystąpili do desperackiej próby uwolnienia Gambita z wraku. Wozy patroli stanowych i miejscowej straży pożarnej razem z drużynami motocyklowymi pędziły na miejsce zdarzenia. Nad nimi warczały głośno dwa policyjne helikoptery, oświetlając grunt pod sobą snopami świateł z reflektorów, żeby pomóc ratownikom w wykonywaniu zadania. 31 - John. John. Tu Bud. Jaka jest twoja sytuacja? Bud Norris słyszał wybuch i krzyki przez mikrofon telefonu komórkowego Johna Moore'a, leżącego na tylnym siedzeniu samochodu Gambita. Teraz jednak dochodziły stamtąd jedynie elektrostatyczne trzaski, dlatego obawiał się najgorszego. Norris chwycił telefon komórkowy z rzędu znajdujących się przed nim aparatów i wybierając numer z pamięci, połączył się z dowódcą helikopterów Apache. - Lelek Cztery, tu Baza, słyszysz mnie? - powiedział Norris szczekliwie. - Baza, tu Lelek Cztery, wprowadzamy kod czerwony. Powtarzam, wprowadzamy kod czerwony. Proszę o radę. Powtarzam, proszę o radę. - Lelek, masz sprawny sprzęt wideo? Potwierdź. - Baza, potwierdzam. Mamy na pokładzie trzy zestawy. Czego pan potrzebuje? - odpowiedział pilot dowódca. - A co masz? - zapytał Norris, intensywnie zastanawiając się nad detalami, których będzie potrzebował. - Mamy zestaw TADS FLIR*, dający obraz termiczny. Sir, są tu dwa helikoptery policyjne, oświetlające całe miejsce reflektorami punktowymi. Jest tam dziadowskie studio telewizyjne. Jeśli pan chce, możemy użyć dziennego zestawu telewizyjnego z czarno-białym obrazem albo zestawu DVO dającego pełny kolor i powiększenie. Niech pan wybiera. - Możesz mi to przesłać przez satelitę ochrony, synu? - Możemy to przesłać do Pentagonu, sir. Myślę, że dadzą radę pana podłączyć, ale proszę się na mnie nie powoływać. Musi pan to sprawdzić w dowództwie operacyjnym, żeby mieć pewność. - Tak zrobię. Zaczynaj transmisję, synu. Ja zajmę się resztą. *Target Acquisition and Designation System Forward Looking Infra Red -system wykrywania i wyznaczania celu z obrazem dalekiego zasięgu w podczerwieni (przyp. tłum.). 32 Norris wziął do ręki kolejny telefon i wybrał z pamięci numer drugiego helikoptera Apache. - Lelek Pięć, tu Baza. Jesteś tam? Odbiór. - Lelek Pięć, w gotowości, sir. - Ustal okrąg wokół miejsca wypadku i każ natychmiast lądować helikopterom policyjnym. Wzywam eskadrę myśliwców F-15. Dołączą do ciebie za kilka minut, dlatego chcę, zęby nad Kolorado wprowadzić zakaz latania. Zrozumiałeś? - Baza, zrozumiałem. Norris nadał potem sygnał kodu czerwonego na wszystkich częstotliwościach wykorzystywanych przez Secret Service i wysłał wiadomość do wiceprezydenta, rzecznika prasowego Białego Domu i ministrów - którzy wyjechali na wakacje do najróżniejszych miejsc w kraju - by niezwłocznie ewakuowali się do podziemnych schronów. Po chwili rozmawiał przez telefon z sekretarzem obrony i pentagońskim dowódcą warty. Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych wysłały samolot do zabezpieczenia przestrzeni powietrznej nad Denver. Tymczasem głęboko pod Pentagonem w pomieszczeniu--schronie przeciwatomowym Narodowego Centrum Dowodzenia zaczęto odbierać na żywo kolorowy cyfrowy przekaz wideo z unoszącego się w powietrzu Lelka Cztery. Stamtąd przekazywano go zabezpieczoną linią światłowodową do Centrum Dowodzenia Secret Service w schronie przeciwlotniczym w piwnicach Ministerstwa Skarbu w Waszyngtonie, do pokoju operacyjnego w Białym Domu, do Centrum Operacyjnego FBI oraz Centrum Operacji globalnych CIA w Lan-gley. Norris mógł wreszcie zobaczyć przerażający obraz na dużych ekranach pięciu telewizorów. Jego najlepsi pracownicy uwijali się wokół niego przy telefonach, zbierali informacje wywiadowcze z miejsca zdarzenia, uaktualniali inne szczegóły dotyczące bezpieczeństwa i uruchamiali bezpośrednie połączenie z dyrektorem FBI, Scottem Harrisem. - Mój Boże - powiedział cicho Norris. Terroryści uderzyli ponownie. Jon Bennett nerwowo siorbal kawę po turecku. Spojrzał na wschodzące słońce, które ogrzewało złotawe kamienie jerozolimskiego Starego Miasta. Mimo że siedział w restauracji hotelu King David - gdzie swego czasu kwaterował sztab armii brytyjskiej, gdzie Churchill jadł obiad, Rothschildowie zawierali umowy inwestycyjne, a nieżyjący już premier Izraela Icchak Rabin i także nieżyjący król Jordanii Husajn podpisali traktat pokojowy - historia hotelu niewiele go obchodziła. Nie interesował się wartym dwadzieścia pięć milionów dolarów remontem fasady, lśniącymi posadzkami z marmuru ani pluszową marokańską tapicerką. Nie zwracał prawie żadnej uwagi na ogromne wazony ze świeżymi izraelskimi różami i wielkie kosze z chrupiącymi francuskimi rogalikami, ustawione za nim na stołach. Podobnie jak nie przyjrzał się kłótliwej parze starszawych Francuzów, równie pomarszczonych jak francuskie pieczywo, pochylonych nad przewodnikami i na zapas utyskujących na wszystko w pierwszym dniu wycieczki. Pierwsza podróż Bennetta do Izraela nie miała nic wspólnego z wakacjami. Przyleciał tu poprzedniego dnia o czwartej po południu. Wyjeżdżał za mniej niż trzy godziny. Nie potrzebował przewodników. Niczego nie zwiedzał. Zjawił się w jednym celu: miał zdobyć podpis, i to szybko, a potem zniknąć. Łysiejący Rosjanin po pięćdziesiątce w źle skrojonym garniturze i okularach o grubych szkłach w metalowej oprawce 34 usiadł zgarbiony po drugiej stronie stołu naprzeciwko Ben-netta i, paląc papierosa za papierosem, czytał uważnie dokumenty, które przed sobą rozłożył. Od wczorajszej nocy dokonano w nich jedynie niewielkich zmian. Były to bardzo precyzyjnie określone poprawki, przy których Rosjanin się upierał, a Bennett się zgodził. To z ich powodu Bennett musiał wstać przed świtem, zęby wprowadzić je do palmtopa, wydrukować i przynieść na to poranne, krótkie i zarazem ostatnie spotkanie. Jednak ani ten Rosjanin, ani żaden z jego rodaków nie był wychowany w kulturze hołdującej zaufaniu. Dlatego teraz wpatrywał się w każdy szczegół, tytuł, przecinek i średnik, a minuty mijały. Podpisz to, miejmy to za sobą, stań się bogaczem, pomyślał Bennett. Im bardziej się niecierpliwił, tym silniejsze stawało się wrażenie, że zaprzyjaźniony Rosjanin czyta coraz wolniej i wraca do kolejnych akapitów raz, drugi, trzeci. Jako czterdziestolatek Bennett był jednym z najmłodszych i najzdolniejszych strategów inwestycyjnych na Wall Street. Kawaler, metr osiemdziesiąt wzrostu, o ciemnych pofalowanych włosach, zielonoszarych oczach i wyglądzie zawa-diaki. Miał wręcz obsesję na punkcie biegania. Był bystry, zdecydowany i bogaty, i miał świadomość tego, że częściowo dlatego, iż z niczym się nie afiszował. W odróżnieniu od kolegów dziesięć, dwadzieścia lat starszych od niego - głównych strategów inwestycyjnych, pracujących na rzecz takich potentatów, jak Merrill Lynch i Goldman Sachs oraz UBS Paine Webber - Bennett nie pojawiał się w programach CNBC, nie kibicował Marii Bartiro-mo, nie przemawiał na konferencjach Fortune 500 ani też nie dopuścił do umieszczenia własnego życiorysu w „Wall Street Journal". Na próżno można go było szukać na stronie inter-netowej LexisNexis. Większość w ogóle nie wiedziała o jego istnieniu. Ci, którzy znali go prywatnie, nie mieli o nim zbyt wysokiego mniemania. Ludzie, którzy go niedoceniali, uważali, że jest mało ważny. Właśnie ta opinia pozwalała, żeby 35 być stale o jeden krok do przodu w stosunku do zajadlej konkurencji. Bennett nie był maklerem giełdowym, nie handlował akcjami, nie zarządzał też funduszami otwartymi. Ujmując rzecz ściśle, w ogóle nie zajmował się pieniędzmi. Jego domeną były informacje. „Wiedzy dotyczącej przyszłości nie czerpie się od zjaw i duchów" - napisał Sun Tzu, chiński strateg wojenny. „Nie można jej wywnioskować z porównywania wydarzeń z przeszłości ani też z wyliczania tego, co zapisano na niebie; musi sieją uzyskać od ludzi, którzy wiedzą, w jakiej sytuacji nieprzyjaciel się znajduje". To była życiowa dewiza Bennetta. Wydawało się, że zna wszystkich spoza Wall Street, choć odnosiło się wrażenie, że jego znało niewielu ludzi. Niemal codziennie rozmawiał przez telefon z personelem niższego szczebla - odźwiernymi, sekretarkami, kierowcami, załogami samolotów, kasjerami bankowymi i pracownikami zatrudnianymi dorywczo - począwszy od Doliny Krzemowej po dolinę Jordanu, od Hongkongu po nikomu nieznanych producentów sprzętu wiertniczego do poszukiwania ropy naftowej w Waco w Teksasie. Polował na pozornie nic nieznaczące poufne informacje. Wierzył jednak, że takie aktualności, odpowiednio zanalizowane, mogą wyjawić ważne prawdy. Na podstawie tych prawd z kolei można przewidywać pojawiające się tendencje. Z własnego doświadczenia wiedział, że niektóre trendy mogą zapewnić niewyobrażalne bogactwo. Pozyskać fakty, zdobyć je jak trzeba, i to jako pierwszy, powtarzał swojej elicie pracowników gromadzących informacje. Tak, trzeba wydobyć, co się da, z wykresów, zestawień i analizy statystycznej. Nie wolno jednak ograniczać się tylko do tego. Należy nawiązywać osobiste więzi z ludźmi niezdającymi sobie sprawy, że są w posiadaniu największych tajemnic świata, a wtedy wejdzie się po cichu do środowiska ludzi, których sekrety znają. Walutą Bennetta, jego „kapitałem w obrocie" były cenne małe samorodki informacji o przyszłości firm i państw 36 oraz szefów, którzy nimi rządzili. Wiedział, jak je wypłukiwać. Jak je przetopić i oddzielić to, co cenne, od tego, co nie miało wartości. Wiedział, co robić ze złotem, które znalazł, i jak sprzedać je za najwyższą sumę, zamiast oddać leniwym dziennikarzom albo jeszcze gorzej - paplać o nim w programach o finansach w CNN. Właśnie dlatego znajdował się dzisiaj w Jerozolimie, podczas gdy jego koledzy tkwili w Nowym Jorku. Tuzy o wielkich nazwiskach, stratedzy gwiazdorzy z Wall Street i ich mielący językami, opłacani po królewsku rzecznicy prasowi o mentalności przekupnia przepychali się, żeby opowiadać światowym mediom o tym, jak wielki sukces Stany Zjednoczone odniosły w wojnie przeciwko terroryzmowi, i co oznacza to dla rynków razem ze wzrastającym zaufaniem konsumentów. Ale nie Bennett. Wiedział o czymś, o czym jego koledzy nie mieli pojęcia, a to było coś ważnego. Bardzo ważnego. Bennett wypił kolejny łyk kawy. Spojrzał na zegarek, nerwowo przytupując nogą, po czym dyskretnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Nadal było stosunkowo wcześnie, dlatego sala świeciła pustkami. Jednak wkrótce to się zmieni. Ponownie zerknął na rosyjskiego przyjaciela. Zostały mu jeszcze trzy strony. - Zmiłuj się, człowieku, i podpisz ten cholerny papier -wymamrotał pod nosem Bennett. - Podpisz, zanim ktoś nas zobaczy, jak chowamy się w publicznym miejscu. Był to bez wątpienia największy interes, nad jakim Bennett pracował. Do końca roku - a może nawet przed końcem miesiąca -zostanie nowym prezesem i dyrektorem generalnym firmy, w której był zatrudniony. A wszystko dlatego, że wynagrodzenie za to, iż Rosjanin siedzący po przeciwnej stronie stołu najdalej za pięć minut podpisze się nad wykropkowaną linią, było czymś, co przekraczało nawet najbardziej wybujałą fantazję Bennetta. W ciągu pięciu lat, a niewykluczone, że 37 wcześniej, zostanie członkiem Klubu Dziewięciu Zer, mi-liarderem z listy Forbes 400. Przestanie być nikomu nieznanym, działającym po cichu człowiekiem, ale wtedy to nie będzie już miało znaczenia. Świat dowie się, że znalazł zakopany skarb, i zanim dobiegnie pięćdziesiątki, pozna smak bogactwa wcześniej niewyobrażalnego. Natrafienie na coś cennego w najwyraźniej bezwartościowym miejscu było dla Bennetta czymś w rodzaju prezentu. Namawianie klientów, żeby kupili całą „nic niewartą" działkę ziemi po to, by samemu ukradkiem przechwycić ukryte na niej klejnoty, było rodzajem sztuki i choć jego zachowanie w niczym tego nie zdradzało, uwielbiał każdą minutę tej gry. Nie miało to nic wspólnego z pierwotnym dreszczem, jakiego doznają uczestnicy safari w Afryce, kiedy wyczekują, a potem zabijają wielkiego zwierza, choć niektórzy jego koledzy lubili to porównanie. Bardziej przypominało to niezbyt silne, intymnie przeżywane emocje, jakich doświadcza asystent trenera, kiedy po wielogodzinnym obejrzeniu filmów z meczów przyszłego przeciwnika zupełnie niespodziewanie dostrzega coś, czego nikt inny nie zauważył: pęknięcie w zbroi „nieprzyjaciela", maleńką, niemal niedostrzegalną słabość, która, właściwie przeanalizowana, może być wykorzystana z ogromną korzyścią. Zatrzymuje taśmę wideo, przewija i ogląda, i znowu, i znowu. A potem, nie mając wątpliwości, że dobrze myśli, stawia czoło wyzwaniu, jakim jest przekonanie głównego trenera nie tylko do swoich racji, ale także do tego, że ma strategię, dzięki której mecz zostanie wygrany. Bennett wierzył, że zwycięstwo zależy od drobnych szczegółów, i był przekonany o słuszności takiego podejścia. Czasami Bennetta zdumiewało to, że w ogóle się tu znalazł. Jako siedemnastolatek skończył szkołę średnią, potem został studentem i w niemal rekordowym czasie zrobił dyplom MBA na Harvardzie. Latem pracował jako dziennikarz stażysta w „Wall Street Journal" w Nowym Jorku i relacjono- 38 wał „sensacje" ze świata najróżniejszych rent i długoterminowych pakietów ubezpieczeń na życie. Znudzony na śmierć i groszowo wynagradzany, wiedział, że potrzebna mu zmiana nastawienia do życia - i poziomu. Żegnaj, Wall Street, witaj, Denver. Zajęło mu to kilka miesięcy, w czasie których zajmował się głównie wędrowaniem z plecakiem i jeżdżeniem rowerem po górach, ale w końcu znalazł pracę jako asystent Ja-mesa MacPhersona, legendarnej postaci w dziedzinie usług finansowych. MacPherson, odznaczony medalami pilot myśliwca marynarki wojennej, wrócił z wojny w Wietnamie z postanowieniem zrobienia dużych pieniędzy i jeżdżenia na nartach. Wspinał się po śliskich szczeblach kariery na Wall Street, najpierw w połowie lat siedemdziesiątych jako handlarz obligacjami, potem w 1980 roku wskoczył na pokład Fidelity, żeby pomóc w uruchomieniu nowych funduszy otwartych, by ostatecznie zarządzać jednym z największych z nich. Do 1988 roku MacPherson miał już na koncie wiele milionów i wtedy przeniósł się z Wall Street do Denver, żeby utworzyć tam własny, agresywny fundusz światowego rozwoju - Fundusz Joshua - i być bliżej ukochanych Gór Skalistych, krainy z jego dzieciństwa. Jednocześnie MacPherson utworzył Global Strategix, Inc., nazywaną przez pracowników GSX. Z jednej strony jako firma badań strategicznych, z drugiej fundusz kapitału inwestycyjnego, GSX doradzała ludziom zarządzającym funduszami otwartymi i funduszami rent i emerytur, wartymi wiele miliardów dolarów, a wśród nich należącemu do MacPhersona Funduszowi Joshua, w sprawach słabej lub mocnej pozycji poszczególnych firm, sektorów rynku, amerykańskiej zagranicznej polityki gospodarczej, walut, giełd, przepisów, podatków i politycznych przedsięwzięć oraz we wszystkim, co mogło mieć wpływ na kapitał klientów. Obie firmy złapały wiatr w żagle i odniosły fenomenalny sukces, tworząc legendę MacPhersona jako człowieka, który w jednym czasie stworzył dwa, warte wiele miliardów dolarów przedsiębior- 39 stwa. Jon Bennett, jego młody protegowany, wiedział, że prawda była mniej widowiskowa. MacPherson powiedział mu kiedyś w czasie nocnego lotu z Rio, że nigdy nie był pewny, czy przedsięwzięcie z Funduszem Joshua się powiedzie, dlatego, żeby się zabezpieczyć, stworzył GSX. Prze? lata GSX zaskarbiła sobie wśród ludzi zarządzających funduszami opinię przemysłowego AWACS" - swoistego systemu ostrzegania i kontroli, co było bezpośrednim odniesieniem do mającego zasadnic/e znaczenie samolotu dowodzenia i kontroli armii amerykańskiej, ostrzegającego własne wojska o zbliżających się kłopotach na długo, zanim się pojawią. GSX dysponowała najwyraźniej osobliwą umiejętnością przewidywania finansowych problemów i konsekwentnie, robiąc przy tym spore wrażenie, wytyczała ścieżki pod bezpieczniejsze i bardziej rozsłonecznione nieba. GSX wyrobiła sobie tez markę w wynajdowaniu „pewniaków", czyli wczesnych inwestycji w nowo powstałych, jeszcze na dobre nierozkręconych firmach, które trafiały w rynkową dziesiątkę i zwracały nakłady z ogromną nawiązką zarówno w zyskach, jak i w cenach akcji. W rzeczywistości za każdym razem, kiedy MacPherson i jego zespół znajdowali „pewniaka", nie tylko zachęcali klientów, żeby grali du-zymi stawkami, ale także sami inwestowali duże pieniądze. Chodziły też słuchy, że zdarzało im się „zapomnieć" i nie przekazać najlepszym klientom informacji o nadarzającym się „pewniaku", i zamiast się dzielić, inwestować po cichu własne kapitały. MacPherson pytany przez dziennikarzy o te plotki, nie udzielał odpowiedzi. Uśmiechał się i tyle. MacPherson bardzo wcześnie pozyskał pomoc gospodarczego mędrca o niespotykanej umiejętności przewidywania, człowieka powszechnie uważanego za kogoś w rodzaju mistrza przenikliwości, widzącego poza horyzont, niezależnie od tego czy na Wschodzie, czy Zachodzie. Zatrudnił Stuarta *Airborne Warning and Control System - wojskowy system powietrznego ostrzegania i kontroli (przyp tłum ) 40 Wersona, który mówił bez ogródek, palił fajkę, nosił koszule z mankietami na spinki, nigdy nie był żonaty, a niedawno przeszedł na emeryturę ze stanowiska amerykańskiego ambasadora w Rosji. Powierzył mu stanowisko dyrektora generalnego Global Strategix i wiceprzewodniczącego Funduszu Joshua. - Chcę. żeby uczynił pan z GSX odpowiednika CIA w branży finansowej - domagał się MacPherson, kiedy jedli pieczętujący umowę uroczysty lunch w Ruth's Chris Steak House w LoDo. - Powinien pan raczej mieć nadzieję, że poradzę sobie znacznie lepiej niż chłopaczki z Langley. - Iverson roześmiał się. - W końcu uważali, ze Związek Radziecki to su-permocarstwo. Aż do dnia, kiedy wypadł z interesów. To prawda, właśnie Iverson, a nie CIA, przewidział rychły upadek Związku Radzieckiego w latach osiemdziesiątych i jako ambasador dostarczał Langley wyjątkowo celnych prognoz dotyczących gospodarczych i politycznych wstrząsów, jakie miały nastąpić. Niestety, nikt go nie słuchał wystarczająco uważnie. Ambasador Iverson przyjął propozycję, ponieważ instynkt podpowiadał mu, że zarówno MacPherson, jak i jego dwie firmy to inwestycje, które czeka imponujący rozwój. On z kolei zatrudnił młodego Jona Bennetta i przydzielił go do pracy z MacPhersonem. Ojciec Bennetta. Soi, był szefem biura „New York Timesa" w Moskwie w latach siedemdziesiątych i tam poznał Iversona, który pracował wtedy jako attache ekonomiczny w amerykańskiej ambasadzie w Moskwie. To było jedynie kolejnym dowodem dla Bennetta, że Sun Tzu miał rację. Sukces zależy zarówno od tego, kogo znasz, jak i od tego, co wiesz. Na początku 1992 roku Bennett odbył prywatne spotkanie z dyrektorem generalnym, którego z czasem zaczął podziwiać, a nawet lubić. Został wezwany do sanktuarium, prywatnego narożnego gabinetu MacPhersona. Dwie ściany tworzyły tam okna od podłogi do sufitu, z których roztaczał 41 się zapierający dech w piersi widok na Góry Skaliste. Ich wierzchołki przykrywał śnieg. Na niewielkim biurku stal laptop najnowszej generacji. Obok biurka duże skórzane fotele. Bennett zauważył wyblakłe zdjęcie MacPhersona w kabinie F-4 na pokładzie lotniskowca, gdzieś u wybrzeży Wietnamu Południowego. Ogromny kawał muru berlińskiego został umieszczony w pleksiglasowej gablocie obok fotografii, na której MacPherson stał w Białym Domu z prezydentem Reaganem z jednej strony i brytyjską premier Margaret Thatcher z drugiej. W ten jasny, słoneczny i piękny poranek MacPherson chciał się dowiedzieć, czy powinien poważnie zainwestować w interaktywną telewizję dużej rozdzielczości, która, jak głosiły słuchy, miała stać się potęgą. Powierzył Bennettowi zadanie uzyskania odpowiedzi na to pytanie. Niespożyty zapał i ogromna energia Bennetta robiły naprawdę duże wrażenie. Wgryzł się w problem, rozpracował liczby, rozmawiał. z kim się dało, w tym z sekretarkami, szoferami i współpracownikami firm mających największe obroty inwestycyjne w branży najnowocześniejszej techniki. Szybko wyznaczył grupy docelowe w dwunastu gimnazjach w całym kraju, żeby sprawdzić, czy interaktywna telewizja ma przyszłość, co było bardzo ambitnym posunięciem. Doszedł do wniosku, że jednak nie. Będzie kosztować za dużo i zajmie zbyt wiele czasu. Ujmując rzecz w jednym zdaniu - dzieciaki jej nie chciały. Niemniej powodowany przeczuciem ruszył innym tropem i zaczął węszyć. Badając grupy docelowe w gimnazjach, spotkał się nie tylko z uczniami, ale także ich matkami, które odbierały dzieci ze szkoły. Za każdym razem matki przynosiły ze sobą butelki niegazowanej wody mineralnej i popijały z nich w czasie, gdy pociechy odpowiadały na pytania z ankiety. Zaciekawiony tym, spytał, dlaczego nie piją gazowanych napojów. „Mają za dużo cukru". „Zawierają za dużo kofeiny". „Jestem po nich ociężała". „Tyję po nich". I tak dalej. Zapytał jeszcze o koszty. „Robię to dla siebie", 42 „To zdrowe", „Żeby schudnąć", „Żeby oczyścić organizm", „Żeby żyć zgodnie z naturą" - słyszał raz po raz w odpowiedzi. Niewiarygodne, pomyślał Bennett. Te kury domowe wywodzące się z klasy średniej, mieszkające na przedmieściach, płaciły prawie dwa dolary za butelkę wody, i to w czasie recesji. Policzył wszystko i oniemiał. To ponad dwa dolary za litr, co w tamtych czasach było niemal siedem razy więcej niż za litr benzyny. Pracując gorączkowo przez następne kilka dni, w czasie gdy jego szef byl na konferencji gospodarczej w Londynie, Bennett wyciągnął wniosek, że starzenie się, dbałość o zdrowie i prawidłową wagę u ludzi urodzonych w okresie wyżu demograficznego - począwszy od kobiet - zaczynały przesuwać ich upodobania z napojów gazowanych na rzecz butelkowanej wody mineralnej i to zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. Dawało to dwóm liderom na rynku butelkowanej wody mineralnej, Perrier i Evian, ogromne szansę na wzmocnienie zajmowanych pozycji. Firmy należały do Francuzów, obie szybko się rozwijały i dojrzały też do przejęcia przez przedsiębiorstwa ze znacznie większą siecią dystrybucyjną. Bennett doszedł do wniosku, że dwaj główni amerykańscy producenci napojów, Coke i Pepsi, szybko się przebudzą i dojrzą ten fenomen, i albo kupią francuskie marki, albo wypuszczą na rynek własne produkty. To niesłychanie podbije ich zyskowność, nawet jeśli sprzedaż amerykańskich napojów gazowanych będzie powoli spadała. Tego dnia, kiedy MacPherson wrócił z Londynu, Bennett przedstawił rozwiązanie zadanego problemu: zapomnieć o interaktywnej telewizji. Kupić większość udziałów w firmach produkujących butelkowaną wodę mineralną, i to teraz, zanim ktokolwiek zorientuje się, że zmienią się w kury znoszące złote jajka. MacPherson niemal zadławił się big makiem. Co za idiotę zatrudnił Werson? Niewiele brakowało, a zwolniłby Ben-netta od razu. Mimo wszystko dużo zainwestował w interaktywną telewizję. Źle zrobił. Interaktywna telewizja utknęła 43 ¦ w ślepym zaułku. Za to kilka miesięcy później Nestle wprawiła wszystkich w osłupienie, kupując wytwórnię Perrier. Jej akcje poszły w górę aż pod niebo. Dyrektor generalny wezwał Bennetta ponownie do swego gabinetu i od razu przeszedł do rzeczy. - Może i jestem tępy, ale nie jestem głupi. Kupujmy wodę. Natychmiast wykupił ogromne pakiety udziałów w grupie Danone, właścicielce Evian, zajął też ważne pozycje w Co-ca-Coli i Pepsi-Coli. Nie pomylił się tym razem, zwyżka w amerykańskiej gospodarce i gwałtownie powiększające się rynki zagraniczne niesamowicie podniosły ceny akcji wszystkich trzech firm. Co jeszcze ciekawsze, w grudniu 1995 roku Pepsi wypuściła na rynek wodę o nazwie Aąuafina. Szybko zajęła pierwsze miejsce w Stanach Zjednoczonych jako najlepiej sprzedająca się woda mineralna w całodobowych małych sklepach i na stacjach benzynowych. W 1996 roku Coke zaproponowała wodę o nazwie Dasani, i także przechwyciła ogromny sektor rynku. Kiedy w 1999 roku Mac-Pherson sprzedał ostatecznie wszystkie udziały, żeby zacząć finansować swoje ambicje polityczne, notowania Pepsi wzrosły dwukrotnie. Cena jego udziałów w Evian także prawie się podwoiła (do stu dziewięćdziesięciu jeden dolarów za akcję). Wycena udziałów w Coca-Coli wskazywała na niemal trzykrotny zysk. Kariera Bennetta nie została jednak zbudowana na wodzie mineralnej. Przebiegała coraz lepiej dzięki rosnącej pewności MacPhersona, że ten młody pętak rozwija w sobie prawdziwą strategiczną wyobraźnię, ma wspaniałe zadatki i niesamowity instynkt. Przyjaźń Bennetta z młodym programistą z Netscape dała mu asumpt do zasugerowania zarządzającym Funduszem Joshua.by kupili udziały w przeglądarce in-ternetowej firmy IPO po dwadzieścia dolarów, które za pięć lat sprzedali po sto sześćdziesiąt. Podobnie było w przypadku, kiedy Bennett poradził MacPhersonowi skupowanie akcji Microsoftu po dwadzieścia dolarów na początku 1990 roku i sprzedanie ich po sto, gdy jego przyjaciel z Departa- 44 mentu Sprawiedliwości za prezydentury Clintona przekonał go podczas lunchu, że ustawa antytrustowa okaże się zabójcza dla firm. Przyjaciel nie miał racji, ale jego podpowiedz pomogła Funduszowi Joshua sprzedać akcje za wysoką cenę i nic nie stracić na skutek załamania w przemyśle informatycznym, jakie potem nastąpiło. Latem 1997 roku zadzwonił do Bennetta - zresztą na jego koszt - kolega z uczelni, przebywający z krótką misją w Chiang Mai w Tajlandii. Tajski bat zaczynał tracić na wartości, a w powietrzu wisiała panika. Bennett wyczuł, że to może być duża sprawa. Wskoczył do najwcześniejszego samolotu z Denverdo Bangkoku, gdzie przekonał się, że lokalna waluta ma problemy. Zadzwonił od razu do Wersona - będącego akurat na nartach w Alpach Szwajcarskich - i łączem satelitarnym przekazał mu, by on i MacPherson natychmiast pozbyli się azjatyckich udziałów Funduszu Joshua. Młody analityk upierał się, że dochodzi do pełnego załamania się kursu waluty, a wszystko wskazuje, że będzie jeszcze gorzej. Rozprzestrzeni się to na całą Azję niczym gospodarczy odpowiednik wirusa ebola. Iverson okazał sceptycyzm. Tajski bat? Zrezygnować ze wszystkich udziałów w Azji? Chłopak za ciężko pracował. Potrzebne mu wakacje. Na wysokości czterech tysięcy dwustu piętnastu metrów, spocony w narciarskim kombinezonie, Iverson odsunął na chwilę telefon od ucha, popatrzył na zapierające dech w piersi alpejskie pasmo gór, wypił łyk wody Evian - i głośno przełknął. Nagle rozłączył się z Bennettem, wybrał z pamięci numer swojego zespołu w De-nver i wydał polecenie: pozbyć się wszystkich azjatyckich udziałów, i to natychmiast. W październiku kłopoty tajskiej waluty nagle przemieniły się w pełny kryzys azjatyckiej gospodarki , który przetoczył się przez glob i przez jakiś czas postawił wiele amerykańskich firm na granicy ogromnego ryzyka. Wskaźnik Dow Jonesa spadł w jeden dzień o ponad pięćset punktów, ale Fundusz Joshua nie stracił nawet centa. Życiową misją Jonathana Meyersa Bennetta stało się czytanie z herbacianych fusów - a potem poinformowanie Ja- 45 mesa Michaeia MacPhersona i Stuarta Morrisa Iversona, kiedy kupować firmę herbacianą. W rezultacie MacPherson i Iverson stali się bardzo bogatymi i szczęśliwymi ludźmi. Samemu Bennettowi też nieźle się powodziło. Teraz już jako wiceprezes i główny strateg inwestycyjny w Global Strategix prowadził oddział firmy w Nowym Jorku, z siedzibą na trzydziestym ósmym piętrze wieżowca z widokiem na Central Park. Nie było to dokładnie to samo co panorama Front Rangę w Górach Skalistych, ale wystarczało. Pół roku wcześniej Werson został nominowany na stanowisko sekretarza skarbu Stanów Zjednoczonych, Senat potwierdził ten wybór stosunkiem głosów dziewięćdziesięciu ośmiu do zera, przy nieobecności dwóch senatorów. Iverson przebywał w związku z tym w Waszyngtonie, a Bennett szykował się do powrotu do Denver i przejęcia pełnej kontroli nad GSX. Wspaniały gabinet z oknami na przepiękne Góry Skaliste miał być jego. Rodzice Bennetta byli już na emeryturze i mieszkali na przedmieściach Orlando. Soi i jego żona Ruth nadal nie bardzo orientowali się, czym ich syn się zajmuje. Soi jako dziennikarz nigdy nie zarabiał więcej niż sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, a przez większość swojej kariery zarabiał znacznie mniej. Nie mieli kłopotów materialnych, ale też nigdy nie uganiali się za pieniędzmi. Zamiast zarabiać, Soi wolał śledzić działania CIA niż CNBC, relacjonować poczynania IRA niż otwierać konto IRA*, informować o upadku muru berlińskiego niż donosić o zwyżce na Wall Street. Bennettowie byli dumni z syna, ale się o niego martwili. Jon stracił wielu kolegów i współpracowników w czasie ataku na World Trade Center. Nie chciał o tym rozmawiać. Po- *IRA - to skrót zarówno Irish Republican Army (Irlandzkiej Armii Republikańskiej), jak też Individual Retirement Account (indywidualnego konta emerytalnego) (przyp. tłum.). 46 szedł do pracy już następnego dnia i poza godzinami, kiedy uczestniczył w pogrzebach, nie brał wolnego. Każdy, kto potrzebował czasu na dojście do siebie po tamtej tragedii, mógł nie przychodzić do pracy, ale on zdawał się zupełnie tego nie potrzebować. Nie byli nawet pewni, czy się tym w ogóle przejął. Oczywiście musiał cierpieć, ale zdecydowanie nie chciał rozmawiać na ten temat. Ich syn żył w pośpiechu. Czy naprawdę chciał pędzić przed siebie milion kilometrów na godzinę, podczas gdy życie umykało mu niczym szare, rozmyte pasmo zdarzeń? Czy po to go wychowywali? To nie wyglądało dobrze. Matka zamartwiała się o Jona, bo wydawał się jej płytki, zdystansowany i niecierpliwy. Z drugiej strony gołym okiem było widać, że syn osiągnął sukces, o jakim nawet nie marzyli. Miał luksusowy apartament na ostatnim piętrze wieżowca w Village, niedaleko nowojorskiego uniwersytetu, i choć płacił za mieszkanie sporo pieniędzy, rzadko w nim bywał i właściwie jedynie tam spał. Miał ogromną garderobę wypełnioną garniturami od Zegni i drogie ręcznie robione włoskie buty. Otrzymywał sześcio-cyfrowe wynagrodzenie, szybko zbliżał się do siedmiocyfro-wego stanu konta, na funduszu emerytalnym miał jeszcze więcej. Nieźle. Zupełnie nieźle. Oni jednak chcieli, żeby się ożenił i dał im wnuki. Bennett odstawił kawę po turecku. Spojrzał na roleksa, odruchowo zmiął w dłoni bawełnianą serwetkę i popatrzył na przeciwną stronę stołu. Potrzebował tego podpisu, i to zaraz. Za dwanaście minut miał przyjechać samochód, aby zabrać go na międzynarodowe lotnisko im. Ben Guriona. W południe powinien już być w Londynie, a wieczorem w Nowym Jorku. Jeśli dopisze mu szczęście, będzie miał dość czasu, by wziąć udział w zamknięciu sprawy i świętowaniu zrobienia tak niesamowitego interesu. Kiedy Dmitri Galisznikow, którego podpisu tak pilnie potrzebował, wczytywał się w ostatnią stronę umowy, niespo- 47 dziewanie Bennett zainteresował się tym mężczyzną. Stanowił dla niego zagadkę, niczym szyfr enigmy. Galisznikow okazał się ostrożnym, powściągliwym człowiekiem, a mówiąc szczerze, Bennett uświadomił sobie, że nie były to wady charakteru. Nabył je w czasie prześladowania, narodziły się w cierpieniu i umocniły w gułagu. Przeżył trzyletni pobyt w Lefortowie, więzieniu śledczym KGB w Moskwie. Któregoś wieczoru, a może późną nocą poprosi przy czaju, czarnym chlebie i stroganowie tego cichego, ostrożnego i powściągliwego człowieka, żeby opowiedział mu swoją historię znacznie szczegółowiej, opisał podróż, którą odbył jako inżynier nafciarz żydowskiego pochodzenia ze stalinowskiej Syberii przez długie, ciemne i samotne noce do różowego świtu w Jerozolimie w hotelu King David. Nie ma wątpliwości, że jedna noc nie wystarczy Galisznikowowi na zrelacjonowanie wszystkiego. To nic. Bennett zostanie tak długo, jak będzie trzeba. Podróż Bennetta, która przywiodła go do tego niezwykłego Rosjanina, zaczęła się od przeczytania notatki w gazecie. Bardzo dawno temu leciał British Airways z Londynu do Nowego Jorku i nie mógł zasnąć, choć był zmęczony i miał zaczerwienione oczy. Przeczytał wszystkie niedzielne wydania gazet, jakie miał ze sobą, i dlatego zaczął przeglądać piątkowy „New York Times", którego nie zdążył przerzucić w czasie weekendu, co nigdy wcześniej mu się nie zdarzyło. Doskonale pamiętał datę wydania gazety - 15 września 2000 roku - bo zmieniła jego życie na zawsze. Zaczął od końca działu gospodarczego i grubym wiecznym piórem Mont Blanc, które otrzymał od ojca na urodziny, zakreślał notatki, które przyciągnęły jego uwagę. Zawsze czytał dział gospodarczy w odwrotnym porządku, od ostatniej strony do pierwszej, przekonany, że coś wartościowego - cenny samorodek, który chciał wypłukać - rzadko okazuje się przydatne, jeśli choć raz znalazło się na pierwszej stronie i cały świat się o tym dowiedział. 48 Nic go nie zainteresowało ani w dziale gospodarczym, ani w dodatku A. Dobrną! do artykułu z pierwszej strony, a wtedy oczy wyszły mu na wierzch. „Złoża gazu u wybrzeża Izraela. Gaza roztacza wi/je joint venture" - przeczytał tytuł. Gaz ziemny w rejonie Morza Śródziemnego? Bennett poczuł przypływ adrenaliny i czytał dalej. „Drążąc głęboko w morskim dnie u wybrzeża Izraela i Strefy Gazy, zagraniczne firmy zajmujące się energetyką odkryły złoża gazu, które mogłyby uzdrowić gospodarkę palestyńską i dać Izraelowi niezależność od dostaw energii" -pisał dziennikarz William A. Orme, junior. „Przemysłowi eksperci, a w ich liczbie ci, którzy pracują na tej ogromnej platformie wiertniczej, mówią, że zarówno Palestyńczycy, jak i Izraelczycy będą mogli czeipać zyski, jeśli tylko potrafią wspólnie pracować przy tym przedsięwzięciu, w którym stawka jest wysoka. Potrzebują się nawzajem, żeby skutecznie korzystać ze złoża w dnie morskim, żadna bowiem ze stron sama nie jest w stanie zainwestować miliardów dolarów w budowę systemu rurociągów i przepompowni, jakie w zarysie zaplanowano, twierdzą eksperci". Autor artykułu pisał dalej, że jeden z przedstawicieli izraelskiego rządu oceniał, jakoby jego kraj miał „od jednego do trzech trylionów metrów sześciennych potwierdzonych zasobów gazu", co było zdumiewającą ilością, mogącą zaspokoić potrzeby na paliwo izraelskich elektrowni na ćwierć wieku. „A może być go więcej" - dodał przedstawiciel rządu. Nawet teraz to zdanie dźwięczało w uszach Bennetta. „A może być go więcej". Do dziś pamiętał, jak odczuł naglącą potrzebę zadzwonienia do kolegów z GSX, żeby umówić się na burzę mózgów, dotyczącą nowego posunięcia. Ale w Nowym Jorku dochodziła dopiero czwarta nad ranem, druga w nocy była w Denver i wszyscy, których znał, spali. No cóż, nie wszyscy. W Izraelu była godzina jedenasta, kiedy Bennett siedział w fotelu pierwszej klasy na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i wlepiał wzrok w egzemplarz „Timesa". GSX miała fi- 49 lię w Izraelu - dokładnie rzecz ujmując w Tel Awiwie. Nigdy tam nie był. Nie mógł sobie nawet przypomnieć nazwiska dyrektora. On na pewno nie będzie spał. A teraz był czas dobry jak każdy inny, by zawrzeć z nim znajomość. - Szalom - powiedziała młoda sekretarka, mocno akcentując to słowo i jeszcze mocniej okazując, kto tu jest ważny. - Szalom, eee... tak, eee... kto tu jest dyrektorem? - zapytał Bennett. W głowie czuł gonitwę myśli. - A pan jest...? - Ach, tak. Nazywam się Jon Bennett,jestem z... - Z Nowego Jorku? Ten Jon Bennett? - zapytała młoda kobieta, nagle pokorna i czujna. - Tak. Lecę właśnie do Nowego Jorku i mam niecierpią-ce zwłoki pytanie do państwa, ale niestety, nie pamiętam nazwiska... - Roni - weszła mu w słowo. - Roni Barszewski. Zaraz pana połączę, panie Bennett. Chciał jej podziękować, ale w słuchawce rozległ się dzwonek, z pewnością telefonu na biurku Barszewskiego. - Mister Bennett? - powiedział Barszewski z silnym rosyjskim akcentem. - Mów mi Jon, jeśli laska. - Dobrze, Jon. Miło cię wreszcie poznać. Czym mogę służyć? - Roni, powiedz mi wszystko, co wiesz o zasobach gazu przy waszym wybrzeżu. - Bennett niemal to wyszeptał. - Hm, nic nie wiem. Dlaczego pytasz? - Nic? - Nic. O co w tym chodzi? - Ukryty skarb, Roni. Masz tam gdzieś piątkowy egzemplarz „Timesa"? Weź go do ręki. - Którego „Timesa"? - „New York Timesa", Roni. Idź po niego. Przeczytaj pierwszą stronę. Zaczekam przy telefonie. - Tak jest, szefie. Bennett był zmęczony, podminowany i gotów rzucić się 50 na tego faceta. Otaczali go pasażerowie śpiący jak dzieci, więc wrzaski nie wchodziły w grę. Czekając z telefonem w ręku, Bennett przeklinał się w duchu za to, że wcześniej nie przeczytał tego artykułu, nie wiedział o całej sprawie z wyprzedzeniem choćby kilkudniowym, kilkutygodniowym, że nikt w całej firmie nie miał na tyle oleju w głowie, żeby zwrócić na to uwagę. Sprawa była niczym rozżarzone węgle, a izraelski dyrektor nie rozumiał, o czym mówił. - Hm. To bardzo interesujące - wymamrotał Barszewski, kiedy wrócił do telefonu. -Co z tym zrobimy? - Z kim powinienem pogadać? Do kogo zadzwonić, żeby nas w to wprowadził? - Niech pomyślę. Hm. A, tak. Akurat znam odpowiedniego faceta. Dmitri Galisznikow. To Rosjanin. Prowadzi zadziwiającą firmę o nazwie Medexco. Rurociągi, wiercenia, przepompownie, powiesz mu, czego chcesz, a on to zrobi. Generalnie działa w środkowej Azji. Najprawdopodobniej współpracuje z ludźmi z platformy u wybrzeży Izraela. Da, zadzwoń do niego. - Potrzebny mi będzie jego numer, Roni, i to zaraz. - Jasne, szefie, za minutę. Naprawdę trwało to dwie minuty, które Bennettowi wydały się godziną. - Jesteś święty. Roni. Trzymaj rękę na pulsie. Niedługo się odezwę. Bennett rozłączył się, przesunął ponownie kartę kredytową w telefonie na pokładzie samolotu i wybrał numer Med-exco. Numer okazał się zajęty. Spróbował ponownie. Z tym samym skutkiem. Bennett zaklął, a potem zastanowił się nad tym, co robi. Omawianie miliardowej inwestycji wysokiego ryzyka bez uprzedniego obejrzenia towaru - na dodatek przez publiczny, niezabezpieczony telefon, i to w samolocie -nie było wzorem przebiegłej, mądrej i podstępnej strategii, dzięki której tak często awansował. Będzie musiał zaczekać, aż wyląduje na lotnisku Kennedy'ego, potem pojedzie jak 51 najszybciej do biura i... i co? Co takiego miał zamiar załatwić przez telefon? Kto wie, ile telefonów odebrał Galiszni-kow w tej sprawie w czasie weekendu, nie mówiąc już 0 miesiącach, które poprzedzały opublikowanie informacji? Wielu ludzi mogło już siedzieć w samolotach i lecieć do Izraela na spotkanie z nim. Interesy mogły już być dogadywane. Cholera, mogły już nawet zostać ubite. Zwolnij, powiedział sobie Bennett, zwolnij, chłopie. Skoncentruj się. Wziął głęboki wdech i sięgnął do guzika przywołującego stewardesę. Musiał się napić czegoś mocniejszego, i to zaraz. Nawet jeśli było dopiero wpół do piątej nad ranem. Zjawiła się stewardesa. Zamówił buteleczkę absolutu, małą, taką jakie dają w samolotach, i kawę. Potem sięgnął po telefon, przesunął kartę w szczelinie i zadzwonił ponownie do Barszewskiego. - Wsadź Galisznikowa do samolotu - polecił mu szeptem. - Chcę go mieć u siebie w biurze przed kolacją. I faktycznie Galisznikow połknął przynętę, zjawił się na kolacji i otworzył przed nim duszę. To prawda, odebrał kilka innych telefonów. Najwyraźniej nikt nie okazał się zainteresowany niepewnym inwestowaniem miliardów dolarów na broczącym krwią Środkowym Wschodzie. Gaz ziemny 1 ropa naftowa były ryzykowne same w sobie. Nikt nie chciał patrzeć, jak bandy terrorystów z Hamasu, Hezbollahu i islamskiego dżihadu wysadzają w powietrze ich inwestycje z uśmiechem na ustach, robiąc z tego prezent Allahowi. Woleli wiercić na Syberii albo kole podbiegunowym. Do diabła, wierciliby gdziekolwiek, byle tylko nie dostać się pomiędzy Izraelczyków i Palestyńczyków. Ale Bennett był na to gotów. I to właśnie powiedział. Galisznikow zgodził się wrócić do kraju i porozmawiać ze wspólnikiem, łagodnym, cicho mówiącym Arabem o nazwisku Ibrahim Sa'id - szefem nowej prywatnej firmy o nazwie Palestinian Petroleum Group, w skrócie PPG - i dowiedzieć się, co można zrobić. 28 września „New York Times" wydrukował następujący nagłówek: „Arafat świętuje odkrycie ogromnych złóż gazu 52 ziemnego u wybrzeży Strefy Gazy". I rzeczywiście korespondent „Timesa", Bili Orme, napisał, że Arafat „celebruje warte wiele miliardów dolarów odkrycie, uznawane przez przedstawicieli przemysłu naftowego za znaczne złoże gazu", i zapewnia rodaków, że to dostarczy „mocnego zabezpieczenia finansowego palestyńskiemu państwu". „To dar naszego Boga dla naszego narodu - powiedział Arafat Ormemu - dla naszych dzieci, kobiet, dla naszych współrodaków w kraju i za granicą, dla naszych uchodźców i tych, którzy żyją na naszej ziemi". Rozpoczął się ciąg spotkań, który wydawał się nie mieć końca, z szefami z Nowego Jorku, Londynu, Jerozolimy i Ramallah. Uczestnicy sztafety ciągle przemieszczali się w tę i z powrotem ze Stanów Zjednoczonych do Izraela, Strefy Gazy, na Zachodni Brzeg. Potem nastąpiła gorączka związana z biznesplanami, sprawdzaniem zaplecza, badaniami geologicznymi i negocjacjami finansowymi. Wszyscy mieli wrażenie, że trwa to wieczność, ale też wszyscy zaangażowani wiedzieli, że sprawa jest tego warta, i z ledwością ukrywali podekscytowanie. Do 11 września 2001 roku. Tego dnia islamscy terroryści zaatakowali Nowy Jork i Waszyngton. Tego dnia runęły Twin Towers, Pentagon stanął w płomieniach. Tego dnia trzy tysiące Amerykanów straciło życie. Tego dnia Palestyńczycy zaczęli tańczyć na ulicach. Tego dnia nazwisko Osa-my bin Ladena znalazło się na ustach wszystkich na całym globie i wywoływało wiwaty w całym muzułmańskim świecie. Prezydent Bush ogłosił „wojnę z terroryzmem". Tego dnia szansę na jakikolwiek pokój izraelsko-palestyński ponownie zostały zaprzepaszczone. Ale czas leczy rany. Niecałe dziesięć lat później Bennett wierzył, że ponownie zaświtała jutrzenka nadziei. Wojna z terroryzmem zakończyła się ogromnym sukcesem. Zniszczono nie tylko Al-Kaidę i talibów. Kluczowe palestyńskie siatki terrorystyczne takie jak Hamas, Hezbollah i islamski dżihad zostały skutecznie porozrywane i zmiecione z po- 53 wierzchni ziemi przez Izraelczyków przy cichej aprobacie Waszyngtonu. Kilka umiarkowanych krajów arabskich, jak Jordania, Egipt i Maroko, zaciskało pętle na rodzimych komórkach terrorystycznych, a także wyłapywało przyjeżdżających terrorystów. Co prawda, sytuacja była daleka od pełnej normalizacji, ale dokonał się postęp. W sumie ci dobrzy zwyciężali. Tymczasem nie tylko naturalne złoża gazu zostały odkryte u wybrzeży izraelsko-palestyńskich. Geolodzy i inżynierowie z Medexco i PPG, bez niepotrzebnego rozgłosu, nieoczekiwanie natrafili również na ogromne złoża ropy naftowej. Izraelczycy i Palestyńczycy siedzieli na prawdziwej kopalni złota. Nadszedł czas na podjęcie zdecydowanego działania. Wszystkie światła wydawały się zielone. Wszystkie systemy sprawdzały się. I lepiej, żeby tak było naprawdę. Od równowagi bowiem zależało bardzo dużo. Barszewski uchylił drzwi i zajrzał do restauracji. Jego spojrzenie napotkało wzrok Bennetta. Samochód czekał. Trzeba było jechać. Bennett zwrócił się do Galiszni-kowa. - I jak? Galisznikow wyprostował się, zdjął okulary i przetarł oczy. Potem wyczyścił szkła białą serwetką i ostrożnie umieścił okulary na bladej, wychudzonej twarzy. - Taw - powiedział cicho w nowo poznanym języku hebrajskim. Wziął ze stołu pióro Mount Blanc, należące do Bennetta, i podpisał się. - Dobrze - odezwał się Bennett, patrząc Galisznikowowi prosto w oczy. - Robienie z panem interesów to prawdziwa przyjemność. - Z panem także, przyjacielu. Bennett wsunął papiery do aktówki, bezszelestnie opuścił hotel i wsiadł do czekającego czarnego mercedesa. To nie była odpowiednia pora na świętowanie. Nie teraz. Nie pu- 54 blicznie. Właśnie podpisano dokument dotyczący interesu stulecia. Wszystko miało się zmienić. Wiedziało o tym nie więcej niż dwadzieścia parę osób na całym świecie i zadaniem Bennetta było teraz utrzymanie takiego stanu rzeczy jeszcze przez jakiś czas. Galisznikow obserwował, jak jego młody przyjaciel wychodzi, westchnął i zapatrzył się na talerz ze śniadaniem, które zdążyło wystygnąć. Zresztą i tak obudził się dzisiaj bez apetytu. Teraz jednak czul się wygłodzony. Bennett oparł się wygodnie o skórzaną tapicerkę czarnego mercedesa. Otworzył przyciemnione boczne okno, żeby wpuścić trochę świeżego, zimnego powietrza. Jazda na lotnisko Ben Gu-riona nie potrwa długo. Ale loty, które go czekały, wydawały się wiecznością. Dlaczego nie wziął po prostu odrzutowca firmy? Zamknął oczy i wyobraził sobie miny MacPhersona i Wersona, kiedy zakomunikuje im dobrą wiadomość. Nagle rozległ się dzwonek jego komórki. - Bennett, słucham. - Panie Bennett. Centrala Białego Domu. Łączę pana z sekretarzem skarbu, panem Iversonem. Przypominam, że linia nie jest zabezpieczona. Proszę zaczekać. Trzask wyładowania elektrostatycznego, a potem... - Jon, tu Stu. - Cześć, Stu... znaczy panie sekretarzu... mam dobre wieści. - Ja nie. - Dlaczego? Co się stało? - Mac prawdopodobnie nie żyje. - Co takiego?! Bennett wyprostował się na siedzeniu auta. - Kawalkada samochodów, w której jechał, została zaatakowana kilka minut temu. - Co się stało? - Nie wiem. Samolot. Kamikadze. Coś. Nie wiem. 55 - O mój Boże. - Jeszcze nic nie wiem. Przed chwila obudzili mnie ludzie z Secret Service. - Gdzie jesteś? - W Brown Pałace... mamy... mieliśmy późny obiad dzisiaj w nocy... bardzo późny. - Kto jest z tobą? - Wszyscy. Bob właśnie wszedł. Przyleciał wcześniejszym samolotem, żeby urobić kilku donatorów. To koszmar. Jon. Nie znamy żadnych szczegółów. Przynajmniej na razie. - Och, Boże. Nie mogę w to uwierzyć. - Wiem, wiem. To znowu jedenasty września. Ale zaraz, gdzie ty w ogóle teraz jesteś? - Hm... ja... hm... jestem w samochodzie i jadę na lotnisko. - W Nowym Jorku? - Nie, nie, w Jerozolimie. - No cóż, przylatuj jak najszybciej. W słuchawce zapadła głucha cisza. Bennett miał pustkę w głowie. James „Mac" MacPherson, weteran z Wietnamu, który zmienił się w czarodzieja z Wall Street, dwukrotnie sprawujący urząd gubernatora Kolorado, a potem prezydent Stanów Zjednoczonych, miał zostać „Człowiekiem roku" magazynu „Time". By} głównym architektem oszałamiającego odrodzenia amerykańskiej gospodarki. Teraz... prawdopodobnie nie żył. Oszołomiły go kwaśny smród płonącego paliwa odrzutowca i czarny dym. Warkot trzech unoszących się w górze helikopterów ogłuszał; oślepiały ich punktowe reflektory oświetlające miejsce masakry w dole. Widać było czwarty, zataczający kręgi o większej średnicy, a teraz eskadra F-15 przemknęła po niebie jako bojowy patrol powietrzny. Mimo przejmująco zimnego wiatru czuł gorąco bijące od buzujących płomieni. Zamknął oczy i bez trudu wyobraził sobie, że wrócił do pracy dla „Army Times", jest znowu na wojnie w Zatoce, znowu na irackiej „autostradzie śmierci" i kluczy między zwęglonymi ciałami i tlącymi się kadłubami czołgów, ciężarówek i innymi spalonymi pozostałościami po Gwardii Republikańskiej Saddama Husajna. Minęło niemal dwadzieścia lat, od kiedy Marcus Jackson, obecnie związany z „New York Times", relacjonował na gorąco wydarzenia wojenne. Sześć albo siedem lat temu przestał budzić się przed świtem, mokry od potu po kolejnym nocnym koszmarze, w ramionach żony, która tuliła jego rozdygotane ciało. Jak wielu mężczyzn w jego wieku zaciągnął się do wojska na początku lat osiemdziesiątych, nie wierząc do końca, że kiedykolwiek weźmie udział w prawdziwej walce. Dla dobra córek bliźniaczek, które skończyły pięć lat w ubiegłym tygodniu, a jego jak zwykle zabrakło na ich nudnym urodzinowym przyjęciu, modlił się każdej nocy, by nigdy więcej nie oglądać horroru wojny. Walka w Białym Do- 57 mu wystarczała mu w zupełności, zwłaszcza przez ostatnie kilka lat. Nagle wszystko to do niego wróciło. Jackson znajdował się kilka kilometrów od wraków Reżyserki i G4. Ponieważ zabroniono mu wychodzenia z autobusu prasowego numer jeden, widział jedynie mur utworzony z policjantów otaczających autokar i pozostałe autobusy. Policjanci trzymali wyciągniętą broń. Zajmując miejsce obok kierowcy, mając lornetkę dalekiego zasięgu i cyfrowy radiotelefon w każdej dłoni, stał się najcenniejszym świadkiem na świecie. Z pamięci jednego aparatu wybrał numer swojej redakcji w Nowym Jorku. Zajęty. I ponownie. Zajęty. I jeszcze raz. Zajęty. Nie miał szczęścia. Z pamięci drugiego wybrał numer CNN w Atlancie i od razu się połączył. W reżyserce odbywała się jakaś impreza. Jackson słyszał, jak nocna zmiana śpiewa komuś „Sto lat". - Josh, tu Marcus! - krzyknął do telefonu. - O Boże. Wszystko stoi w ogniu. Jestem w autobusie pras... - Co? Nie słyszę cię! Zaczekaj... zamknijcie się wszyscy! Jackson usłyszał, jak odgłosy przyjęcia cichną w jednej chwili, kiedy Josh Simon, producent CNN, pełniący nocny dyżur, zaszokował współpracowników tak nietypowym dla siebie wybuchem. - W porządku, Marcus. O co chodzi? - Widziałem to, Josh... To coś spadło z nieba z jazgotem i wybuchło, zamieniając się w kulę ognia. - Co? Weź na wstrzymanie. O czym ty w ogóle mówisz? - Jakiś kamikadze zaatakował właśnie kawalkadę Mac-Phersona. - Jasna... - Zapanował totalny chaos. - Tylko mi nie mów, że znowu... - Źle to wygląda, Josh, źle. - Gdzie jesteś? - Dopiero co wyjechaliśmy z lotniska w Denver. Cała droga płonie. 58 - Niewiarygodne. Dzwonisz z tym jako pierwszy. Nikt nie wspomniał o tym na antenie. - Wiem, wiem. To stało się dosłownie przed chwilą. - Co z MacPhersonem? - Nie mam pojęcia. Nie potrafię tego ustalić. Patrzę teraz na jego samochód przez lornetkę. Wszędzie są gliny. Wóz leży na dachu. Usiłują otworzyć drzwi. Ogień szaleje wszędzie. - Marcus, musimy to puścić na antenie. Zaczekaj... możesz zaczekać? - Jasne. Simon szybko wyjaśnił zespołowi, jaki nadadzą komunikat. Sprawdził ponownie, ale w depeszach Associated Press ani Reutersa nie było na ten temat słowa. Ale niedługo będzie. Jackson słyszał ponad lewym ramieniem, jak Tom Perkins z Associated Press dyktował pilne doniesienie nocnemu redaktorowi w Waszyngtonie. Słyszał także stłumione pokrzykiwania w reżyserce CNN w Atlancie i mówiącego Simona. Dwudziestodziewięcioletni Josh Simon. choć młody, był ostry, zaangażowany i już zaczynał łysieć. Za dużo stresów, nocnych zmian, za dużo marlboro. Jego przełożeni nie byli do końca przekonani, czy coś w nim drzemie. Jackson, który znał go od lat, uważał, że Simon ma talent. Rozumiał wagę relacjonowania na żywo przełomowych wydarzeń. Rósł z tym. Po to chodził do szkoły. Tej sprawie poświęcił małżeństwo. Wiedział, jak opowiedzieć wydarzenia obrazem, kiedy ani zdjęcia, ani zapis wideo nie były dostępne; wiedział, jak przykuć uwagę widza muzyką, grafiką i tonem głosu prezentera. Jackson słyszał, jak przyjaciel po drugiej stronie linii przygotowuje zespół do przekazania całemu światu wstrząsającej wiadomości. - Josh, słyszysz mnie? - Poczekaj, Marcus. Bili, wchodzimy, przerwij dziennik, dam ci znak, jak będziemy na antenie. To niesamowite. Poczekaj. 59 - Druga kamera w gotowości... Przerwiemy dziennik... Dirk, daj mi mapę Kolorado... W porządku, wszyscy, to jest to... Zróbmy to dobrze... Idziemy na żywo... Gotowi... Trzy... Dwa... Jeden... Ruszaj! Głos Simona był spokojny, wyraźny. Głos zawodowca. Jackson usłyszał, jak codzienne informacje finansowe zostały nagle przerwane muzyką, która zwracała uwagę. A potem: „Wiadomości CNN z ostatniej chwili". Mimo że był zahartowanym, cynicznym i zmęczonym wojnami korespondentem, poczuł, jak na dźwięk tej informacji przechodzi go dreszcz. Simon dyktował główne hasła prowadzącemu program Bil-lowi Blake'owi, który bezbłędnie powtarzał każde słowo. - Marcus, bądź gotów na jeden... Szum wyładowań w słuchawce sprawił, że przez moment telefon wydawał się nie działać. Ale Jackson natychmiast się domyślił, że został właśnie podłączony i był na żywo na antenie. Blake już przedstawiał go widzom. - ...teraz na linii z drogi 1-70, tuż przed Denver... Marcus, czy mnie słyszysz? - Tak, Bili, słyszę. - CNN informuje, że prezydencka kawalkada samochodowa została przed chwilą zaatakowana przez kamikadze na trasie z międzynarodowego lotniska w Denver. Rozumiem, że byłeś świadkiem tych wydarzeń. Co możesz nam o nich powiedzieć? Bennett wpatrywał się w okno. Roni Barszewski kluczył starym mercedesem w porannym tłoku i pędził na lotnisko. Bennett był myślami zupełnie gdzie indziej. Potrzebował informacji. Co się stało? Czy to prawda? Jak to możliwe? Prezydent MacPherson nie może być martwy. Po prostu nie może. James MacPherson był praktycznie ojcem chrzestnym Jo-na. Jak żaden inny człowiek - poza ojcem - MacPherson interesował się zdolnościami Bennetta, karierą i życiem, uczy! go sztuczek ze świata finansów, traktował bardziej jak syna 60 niż protegowanego. Na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zatrudnił się w GSX i zanim MacPherson został gubernatorem, młody Bennett, ku własnemu zaskoczeniu, bywał regularnym gościem we wspaniałym domu szefa w Cherry Creek. Czasem pracował tam do późnej nocy nad jakimś projektem, innym razem obżerał się przepysznymi czekoladowymi ciastkami, które piekła pani MacPherson, a jeszcze kiedy indziej grał z dziewczynkami w piłkę na podjeździe albo pomagał obmyślić polityczną przyszłość dyrektora generalnego. Kiedy MacPherson po raz pierwszy miał wystartować w wyborach na gubernatora, Bennett był jednym z dwunastu ludzi, którzy znajdowali się wtedy w pokoju - mimo że szef nazywał go swoim „rezydentem demokratą" - robił notatki i asystował przy tworzeniu zarysu programu politycznego oraz przemówień wyborczych. Kiedy MacPherson ponownie wygrał wybory przeważającą liczbą głosów, Bennett należał do wybranej sześcioosobowej grupy, która była wtedy w apartamencie hotelowym w Denver w nocy po wyborach i wyznaczała trasę z Denver do Iowa i do New Hempshire, a także na konwencję Partii Republikańskiej. Z jakichś dziwnych, niewyjaśnionych powodów został włączony do tego wewnętrznego kręgu, „grona zaufanych", jak mawiał żartobliwie MacPherson. W tym czasie stał się członkiem rodziny, nie wspominając o tym, że zgromadził wielomilionowy majątek. Bennett zamknął oczy i zagłębił się w skórzane tylne siedzenie czarnego mercedesa. Przetarł opuchnięte powieki, bo wyczuwał, że to początki bólu głowy w okolicach oczodołów. Wypił spory łyk wody. ale przekonał się jedynie, że gardło także zaczyna go boleć coraz bardziej. Otworzył szerzej okno. Wpadający przez nie wiatr targał mu ciemne włosy. Podniecenie związane z interesem ubitym z Medexco minęło bezpowrotnie. Czuł się zmęczony, wypalony, apatyczny, umysł miał przeciążony. Wkrótce jego myśli podążyły ku wydarzeniom ¦ i I ¦ ¦ I ¦ i 61 ¦'•Wt' sprzed kilku lat, kiedy to był w olśniewającym domku Mac-Phersona, zbudowanym wysoko na zboczu Gór Skalistych w Beaver Creek. Został tam zaproszony na narty z gubernatorem, jego rodziną i Wersonem. Na miejscu okazało się jednak, że ma okropną anginę. Pani MacPherson - nie czuł się dobrze, gdy mówił do niej Julie, choć na to nalegała - okryła go stosem wełnianych koców, dała do wypicia parujący kubek earl greya i zostawiła samego, żeby odpoczął w ogromnym cichym domu, patrząc przez wielkie okno na jedne z najpiękniejszych gór, jakie widział. Nadal z łatwością przywoływał w pamięci ośnieżone, białe, zimowe szczyty, szerokie pasma wiecznie zielonych wybujałych drzew, zamglony, pomarańczowy zachód słońca, mroczne długie cienie w dolinie i migające białe światełka na bożonarodzeniowym drzewku przed domem. W uszach słyszał zawodzenie porywistego wiatru na zewnątrz, trzask ognia płonącego w kominku i łagodne melodie kolęd rozbrzmiewające z małych głośników rozmieszczonych w całym domu. Być może wtedy po raz pierwszy od chwili, gdy wskoczył do rozpędzonego pociągu Wall Street, poczuł się bezpieczny. Ciężar świata - ciężar gigantycznych interesów i przewidywania następnego globalnego kryzysu gospodarczego lub finansowego - zsunął się powoli z jego barków, a on zasnął i spał, spał, spał. Tego domu nie budowano jako fortecy. Elegancki, dwupiętrowy, dziewiętnastowieczny budynek wiktoriański z białej cegły na południowo-wschodnim rogu Trzydziestej Czwartej Ulicy i Massachusetts Avenue w Waszyngtonie może i był zbudowany przez wojsko i dla wojska, ale na pewno był do zdobycia. Usytuowany na uroczym pagórku, otoczonym strzelistymi drzewami i ogrodzeniem, zamykającym trawiasty teren wokół domu, zaprojektowany w stylu królowej Anny, został 62 ukończony w kwietniu 1893 roku i slużyl jako mieszkanie różnym inspektorom Obserwatorium Marynarki Wojennej USA az do roku 1928. kiedy to stał się oficjalną siedzibą dowódcy operacji morskich Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. W 1974 roku Kongres przeznaczy! dom na oficjalną rezydencję wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Nelson Ro-ckefeller i jego rodzina dobrze się tam czuli, ale tak naprawdę dopiero Walter Mondale z rodziną stali się pierwsza „drugą rodziną" i przebywali tam na stale. Teraz był to don1 wiceprezydenta Williama Harvarda Oaksa. Niebawem jednak spokój panujący w tym historycznym miejscu miał zostać zakłócony na dobre. Dowodzący agent specjalny Steve Sinclair usiadł za biurkiem w punkcie kontrolnym numer jeden, tuż przed frontowymi drzwiami rezydencji. Skończył właśnie poprawianie wypracowania semestralnego najstarszego syna, który chodził do dziesiątej klasy, o przemówieniu Lincolna pod Gettys-burgiem i postawił przed sobą kubek parującej kawy, świe^ babeczkę z jagodami i rozłożył wiadomości sportowe „Washington Post", kiedy niemal w jednej chwili rozdzwoniły si? wszystkie trzy telefony zabezpieczone przed podsłuchem-Sześciu agentów, wszyscy jacy byli na posterunku w salonie i jadalni, zerwało się na równe nogi. Sinclair chwycił czerwony telefon jako pierwszy. - Sinclair, mów. - Kod czerwony. Kod czerwony! - krzyczał w słuchawkę dowódca warty, stojący za Budem Norrisem w kwaterze głównej Secret Service pod Ministerstwem Skarbu. - Odpa" laj helikopter i zabieraj stamtąd Szach-mata i to migiem, d° cholery! - Zrozumiałem... mam go. Sinclair przystawił do ust mikrofon zamontowany na nadgarstku i wrzasnął: - Kod czerwony! Kod czerwony! Ewakuacja! Ewakuacja-Komandos Dwa, bieg, bieg, bieg! 63 Wszystkich sześciu agentów wyciągnęło uzi, czterech przebiegło obok Sinclaira i ruszyło w górę schodami. Jeden zajął pozycję i ubezpieczał frontowe drzwi, podczas gdy drugi rzucił się, by otworzyć boczne drzwi kuchenne. Dziesięciu pozostałych agentów wbiegło przez kuchnię z wartowni przylegającej do rezydencji i obstawiło okna na całym parterze. Tymczasem Sinclair nacisnął dwa guziki - jeden biały, drugi czerwony - na panelu znajdującym się za nim. Pierwszy włączył natychmiast oślepiające reflektory punktowe na terenie całej posesji. Drugi uruchomił sekwencję ogłuszających syren, oznajmiających, że teren jest objęty wojną. Sinclair szybko obejrzał obrazy na dwunastu monitorach zamontowanych przed nim i nie dostrzegł żadnego bezpośredniego zagrożenia. Co prawda, zobaczył dwóch pilotów, jak biegną na złamanie karku z wartowni w stronę lądowiska helikoptera, ustawionego na podwórzu z tyłu domu, wskakują do środka i zgodnie z procedurami alarmowymi w kilka sekund przygotowują maszynę do startu. - Baza, co masz?! - Sinclair krzyczał do telefonu, połączonego kodowaną linią z centrum operacyjnym Secret Service. - Kawalkada samochodów Gambita jest pod ostrzałem, powtarzam, kawalkada pod ostrzałem. Uruchom Zakopanego Goffera. Powtarzam, uruchom Zakopanego Goffera. Wsparcie z powietrza jest w drodze. Baza Sił Powietrznych Bolling w Waszyngtonie ożyła. Syreny alarmowe i buczki nagle postawiły wszystkich na nogi. Noc w jednej chwili zmieniła się w dzień, gdy światło gigantycznych reflektorów zalało elitarną bazę nad Potoma-kiem. Po chwili szerokie hunwee ruszyły, by zablokować każde wejście. Gotowi do walki komandosi chwytali M-16, kiedy wybiegali z baraków i gnali na pozycje. Ponad nimi dziesięciu wyborowych pilotów - wszyscy ze specjalnej jednostki lotów rządowych - podrywało właśnie do lotu trzy 64 uzbrojone w działka helikoptery Apache i dwa ciemnozielone helikoptery transportowe komandosów, tworząc formację ratowniczą. Zniknęty w mgnieniu oka. Mieli na to jedynie kilka sekund. Na piętrze w rezydencji wiceprezydenta agenci biegiem przemknęli przez korytarz, minęli gabinet gospodarza, jego pokój i pustą sypialnię dzieci po lewej stronie sypialni rodziców, znajdującej się na końcu. Agenci Chuck Kroll i Mikę Martin wpadli do środka bez pukania. - Musi pan natychmiast iść z nami. Ubrany we flanelową pidżamę wiceprezydent nie obudził się jeszcze na dobre, ale to nie miało znaczenia. Dwóch agentów szybko wyciągnęło go z łóżka i wyprowadziło z sypialni, zostawiając w pokoju przerażoną i zdezorientowaną żonę. Trzeci agent chwycił zawsze spakowaną na wypadek wyjątkowych sytuacji walizkę wiceprezydenta i teczkę, a potem ruszył w ślad za dwoma agentami, którzy zbiegli już ze schodów. Czwarty agent został z żoną wiceprezydenta, żeby ją uspokoić i zapewnić, że helikopter mający ją ewakuować nadleci lada moment. Komandos Dwa osiągnął już pełną moc, kiedy wiceprezydent i jego agenci wyskoczyli przez boczne drzwi domu niecałe trzydzieści metrów od warkoczącego helikoptera. Stopy wiceprezydenta prawie nie dotykały ziemi. Dwudziestu agentów trzymających w rękach uzi i komandosi w pełnym rynsztunku bojowym z naładowanymi i wycelowanymi M-16 tworzyli żywy szpaler obronny, przez który agenci ciągnęli chronionego przez nich człowieka i niemal dosłownie wrzucili go do śmigłowca. Kroll wskoczył za nim. Podobnie jak Martin, który zatrzasnął za sobą drzwiczki i gorączkowo poklepał pilota po plecach. - Bieg, bieg, bieg! - krzyczał. Komandos Dwa wystartował, dołączył do uzbrojonych trzech apache'ów, zawieszonych na niebie nad nim, i za chwilę już ich nie było. Od czasu gdy czerwony telefon Sin- 65 claira zadzwonił z alarmem czerwonego kodu minęło nie więcej niż trzy minuty. *** Teraz cały świat miał się dowiedzieć niemal tyle, ile Norris sam wiedział. W Centrum Dowodzenia Secret Service w Waszyngtonie dyrektor Bud Norris zobaczył na pięciu wielkich monitorach doniesienie CNN. Odwrócił się i walnął pięścią w znajdującą się za nim konsolę. Norris trzymał przy uszach dwie słuchawki. Jedna była od telefonu łączącego zakodowaną linią z centrum operacyjnym FBI. Stamtąd przełączono go do kuloodpornego chevy tahoe dyrektora Scotta Harrisa, pędzącego do biura, mieszczącego się w budynku Roberta F. Kennedy'ego przy E Street, Northwest. Druga słuchawka była od szyfrowanego satelitarnego łącza ze specjalną agentką Secret Service Jackie Sanchez, znajdującą się na miejscu wydarzeń w Denver, która dowodziła teraz operacją ratunkową i rozpaczliwie usiłowała dostać się do środka straszliwie pogruchotanej, leżącej na dachu limuzyny. Kiedy Norris szybko zapoznawał Harrisa z sytuacją, jego wzrok przyciągnął obraz widoczny na jednym z monitorów, którego nie pokaże CNN ani żadna inna sieć - przekaz na żywo z helikoptera Apache, zawieszonego nad miejscem wypadku. Widział wyraźnie specjalnie zaprojektowaną piłę „szczęk życia", przecinającą drzwi kuloodpornej karoserii Reżyserki. Widział też uzbrojonych po zęby agentów otaczających pojazd, strażaków gaszących wrak G4 i kierującą akcją Jackie Sanchez. - Jackie. - Norris szczeknął do telefonu. - Tak. - Sanchez odpowiedziała natychmiast. - Jak długo jeszcze? - Prawie skończyliśmy. Jeszcze chwila. Z teczki rozległ się brzęczyk informujący o nadejściu poczty. 66 Dostał e-maila. Bennett chwyci! skórzaną teczkę i wyciągnął z niej BlackBerry'ego. Wiadomości Associated Press z ostatniej chwili. Gwałtownie przesuwał kursor w dół. „Kawalkada samochodowa MacPhersona zaatakowana przez kamikadze". Szczegóły były bardzo ogólnikowe. Kilka minut później usłyszał kolejny sygnał. Uaktualnienie. Secret Service ewakuowała właśnie wiceprezydenta z rezydencji. Rzecznik prasowy Białego Domu został obudzony przez jego jednostkę ochrony, ewakuowany helikopterem Sił Powietrznych i umieszczony w bazie wojskowej, której nazwy nie podano. Członków rządu przewieziono do bezpiecznego, nie wymienionego z nazwy miejsca, co było „środkiem ostrożności na wypadek ewentualnych następnych ataków", jak podawał nieujawniony przedstawiciel Secret Service. Kolejny sygnał. Dalsze uaktualnienie. CNN donosiła, ze agenci Secret Service „wynosili ciała z prezydenckiej limuzyny". Ciała? Bennett czuł, że pali go w gardle. Nagle zebrało mu się na wymioty. - Bob, panuje tu wściekły głód informacji. Rzecznik prasowy Chuck Murray przycisnął mocniej mikrofon telefonu do ucha i wysiadł na chwilę z autobusu prasowego numer jeden - byłe dalej od drapieżników, którzy w nim siedzieli - i rozpaczliwie pragnął usłyszeć coś konkretnego, prawdziwego od szefa personelu Białego Domu, Boba Corsettiego. Szalejący wiatr, warkot helikopterów i syreny nadjeżdżających zewsząd ambulansów, radiowozów i wozów strażackich sprawiły, że niewiele słyszał. - Co z prezydentem? Co? Bob, nie za kilka minut. Mam tu autobus pełny telefonów komórkowych gotowych przekazać wiadomość, że prawdopodobnie nie żyje...Wiem, co mówi... siedziałem obok niego... Co?... Cóż, widzę dokładnie to samo, co on... Dwa... Co?... Tak, dwa ciała, jak do tej pory... Właśnie teraz wyciągają trzecie... Czyje? Dobrze, w porządku, pogadam z nim. 67 Murray nagle zdał sobie sprawę, że wysiadł z autobusu bez płaszcza. Mokry od potu, nie mógł zapanować nad dreszczami. - Halo? Z kim mówię? Agencie Parker, tu Chuck Murray. Co mamy? Muszę to zaraz wiedzieć... Czy on żyje, czy nie? BlackBerry Bennetta zabrzęczał znowu -e-mail z Londynu. „jon - właśnie usłyszałam tę wiadomość... oglądam cnn... co wiesz? usiłuję dodzwonić się do ciebie na komórkę, ale bez powodzenia... zadzwoń do mnie - erin". Erin McCoy była dyrektorką do spraw współpracy międzynarodowej Global Strategix z siedzibą w Londynie. Trzydziestodwulatka urodzona i wychowana w Karolinie Północnej chełpiła się tym, że była praprawnuczką sekretarza stanu. Od czasu do czasu lubiła przypominać o tym Bennettowi. Absolwentka ekonomii na Uniwersytecie Karoliny Północnej w Chapel Hill, dyplom MBA obroniła w Whartonie, zadziorna, wspaniała, z niezrozumiałych powodów samotna, co Bennett lubił jej wypominać od czasu do czasu. Faktem jest, że Erin nie miała zbyt wiele czasu na randki, a tym bardziej na małżeństwo. Ostatnio pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę nad umową z izraelską Medexco i szybko stała się jednym z najbardziej cenionych członków zespołu Bennetta. Wybrał jej numer. Odebrała po pierwszym sygnale. - McCoy. - Erin, tu Jon. - Oglądasz to? - Nie... Jestem z Ronim w drodze na lotnisko. Co masz? - Niewiele. Tyle, co dowiedziałam się z telewizji. Nie możemy złapać nikogo w Denver, a w Nowym Jorku nie mają o niczym pojęcia. Rozmawiałeś już ze Stu? - Przez chwilę. - I? 68 Bennett zawahał się. Czy powinien jej powiedzieć? - I jest źle. Prezydent może nie żyć. Chociaż spodziewała się najgorszego, słowa Bennetta najwyraźniej ją zamurowały. Cisza. Nagle wznowiła rozmowę. - Poczekaj, nie rozłączaj się. -Co? - Fox nadaje relację... Poczekaj... Bennett był w biurze McCoy na ostatnim piętrze wieżowca kilka razy i nazwał je NORAD*. Wysoko nad Londynem, z widokiem na Tamizę i Big Bena, McCoy i jej grupa stworzyli zaawansowaną technicznie salę finansowej wojny, okablowaną i wyposażoną w najnowocześniejszy sprzęt łącznościowy - począwszy od krótkofalówek i talerzy satelitarnych do szybkiego dostępu do Internetu i światłowodów umożliwiających w jednej sekundzie trzydzieści milionów rozmów telefonicznych przez Atlantyk. To wszystko pozwalało McCoy i jej zespołowi na bezustanne otrzymywanie wiadomości z agencji prasowych, rynków finansowych, od pracowników GSX i z innych źródeł na całej planecie. „Wiedz dobrze, w jakim stanie jest twoja trzódka" głosił napis na ceramicznej plakietce leżącej obok telefonu i komputera Erin. Obok trzymała zawsze pełny słoik lizaków, a wszystko schludnie ustawione na masywnym wiśniowym biurku, które należało do Churchilla w czasach, gdy siedział w tylnych ławach parlamentu i sam sobie wyznaczał rolę krzykacza. Bennett z łatwością wyobraził sobie McCoy i jej ludzi. Stłoczeni w biurze wczesnym rankiem, typowym dla Wielkiej Brytanii, wisieli na telefonach i wpatrywali się jednocześnie w dziesięć ogromnych monitorów zamontowanych w ścianie. - Erin, co masz? *North America Air Defence - nazwa stanowiska dowodzenia Obrony Powietrznej Ameryki Północnej (przyp tłum.). 69 - W porządku... Zaczekaj... Hm... Robią zbliżenie... No, dalej, chłopcy, poprawcie ostrość... Czekaj... Och... Boże... Och, Boże... - Co?! Erin, co widzisz?! Norris generalnie nie chciał, żeby świat oglądał zbyt wiele, a już na pewno nie te zdjęcia. Domyślał się, że operator kamery z Fox wdrapał się na ciężarówkę z nadajnikiem satelitarnym albo wśliznął na dach jednego z autobusów prasowych. Niezależnie od tego, jak to zrobił, posługiwał się obiektywem umożliwiającym ogromne zbliżenie, a obraz, który przekazywał teraz na cały świat, ograniczał się do nowo powstałej dziury w boku Reżyserki. Widać było, jak agenci Secret Service ostrożnie przenoszą kolejne ciało na drewnianych noszach. Kłęby dymu chwilami przesłaniały obraz. Nie było jednak wątpliwości, że przekaz nadawała potężna telewizja - i jak do tej pory jedyna. - Sanchez! Wstrzymaj wszystko. Powtarzam, wstrzymaj ewakuację natychmiast! - krzyczał Norris do telefonu. Oszołomieni tym rozkazem ludzie, znajdujący się w centrum operacyjnym Secret Service, patrzyli na niego z przerażeniem. - Nikon Jeden, Nikon Jeden, tu Baza, ląduj przed Reżyserką. Schodź na ziemię i to zaraz! Bieg, bieg, bieg! Schodź na ziemię! Widzowie na całym świecie nagle zobaczyli, że obraz nadawany do ich telewizorów przez Fox i Sky News stał się kompletnie zamazany z powodu lądowania helikoptera den-verskiej policji. Operatorzy kamer usiłowali poprawić ostrość, ale bez rezultatu. Nikt nie był stanie zobaczyć, co się tam dzieje. Nikt - oczywiście - poza Budem Norrisem i jego kolegami z Białego Domu, Pentagonu, FBI i CIA. Obraz zabezpieczony przed przechwyceniem płynął z kamery zamontowanej na nosie helikoptera Apache, unoszącego się 70 nad miejscem ataku i ponownie dostarczał tylko im możliwość rozeznania w sytuacji. Norris wydal w końcu polecenie i wznowiono wydobywanie ciał z wraku, szybko i ostrożnie. Jeszcze więcej agentów z M-16 otoczyło ekipę ratowniczą. Kolejny ambulans powoli wjeżdżał tyłem, ustawiając się równolegle do Zmyłki. Pilnowali go agenci po cywilnemu uzbrojeni w uzi. - Sanchez,co masz? - Thomas i Stevens są w ciężkim stanie - relacjonowała Sanchez, mówiąc o dwóch ochroniarzach z Reżyserki, agentach przydzielonych bezpośrednio do ochrony życia prezydenta. - Obaj są nieprzytomni, mają rozległe wylewy wewnętrzne. Zabieramy ich stąd do szpitala. Norris poczuł ucisk w żołądku. - W tej chwili wyciągnęli Burdetta i Rodrigueza. Burdett jest nieprzytomny, ale jego stan jest stabilny. Rodriguez jest strasznie pokiereszowany, sir, bardzo z nim źle. - Sanchez opowiadała o Terrym Burdetcie, osobistym sekretarzu prezydenta, i Tommym Rodriguezie, kierowcy limuzyny. Norrisa ogarniała wściekłość. Tak, martwił się o swoich ludzi. Martwił się o personel prezydenta. Ale teraz nie oni byli jego największym problemem. - Sanchez, a co z Gambitem? - Będziemy wiedzieli za moment, sir. Komandos Dwa z powodu dużej szybkości opadania twardo usiadł na południowym trawniku Białego Domu. Przy podchodzeniu do lądowania wiceprezydent - jego oddział ochrony nadał mu kryptonim Szach-mat - dostrzegł na dachach Białego Domu i OEOB-u* baterię rakiet klasy ziemia-powietrze wyjętych z osłon i gotowych do odpalenia. *Old Executivc Office Building, nazwa budynku będącego dawniej siedzib;) Departamentu Stanu, Departamentu Wojny i Departamentu Marynarki Wojennej (przyp. tłum.). 71 ¦BHP Widział także drużyny SWAT-u* Secret Service w czarnych kombinezonach, przemykające po ziemi. W chwili gdy śmigłowiec dotknął gruntu, podjechał do niego błyskawicznie kuloodporny czarny suburban, drzwiczki samochodu otworzyły się, a Szach-mat został wepchnięty do środka. Agenci osłonili go w środku własnymi ciałami. Wóz ruszył z piskiem opon, kierując się w stronę Białego Domu. Tam pluton agentów z uzi gotowymi do strzału otoczył samochód. Szach-mat został zaciągnięty przez Owalny Gabinet, głównym korytarzem zachodniego skrzydła, na schody i dwie kondygnacje, w dół, przez drzwi z zamkiem zabezpieczonym hasłem, pilnowane przez dwóch uzbrojonych żołnierzy piechoty morskiej, i dalej długim korytarzem aż do schronu przeciwatomowego prezydenckiego Centrum Operacji Kryzysowych. Doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Mar-sha Kirkpatrick, sekretarz stanu Tucker Paine i ich główni współpracownicy już tam na niego czekali. Wszyscy wrócili kilka minut wcześniej do bazy Sił Powietrznych Andrews z wyjazdu do Moskwy. Kiedy ich grupy ochrony odebrały informacje o kryzysie związanym z atakiem, natychmiast przeniosły wysoko postawionych dyplomatów do Białego Domu. Masywne, grube na prawie metr stalowe drzwi pod ziemią zamknęły się za nimi z głuchym hukiem. Dopiero wtedy Kroll nadał meldunek przez mikrofon na nadgarstku: - Szach-mat jest bezpieczny. Powtarzam: Szach-mat jest bezpieczny. - Dyrektorze, Norris na linii. Dwadzieścia siedem minut po trzeciej rano czasu wschodniego dyrektor FBI Scott Harris przebywał w biurze na szós- *Special Wcapons and Tactics - nazwa amerykańskich brygad antyterrorystycznych (przyp ttum.). 72 tym piętrze, otoczony najważniejszymi współpracownikami, którzy aż rwali się do działania. - Bud, tu Scott. Jak się ma Gambit? - Jeszcze nie wiem. Za minutę będę wiedział coś więcej. A co ty masz? - Pełne pogotowie. Postawiliśmy na nogi całą sieć. Naciskamy na informatorów na całym świecie. Mam dwa zespoły bojowe w Toronto, które jadą juz na lotnisko, i dwa inne, jeden z Buffalo, drugi z Bostonu. Dopiero co skończyłem rozmawiać z Kanadyjczykami. Proponują nam pomoc w pełnym zakresie. - Niewiele nam to teraz pomoże. Jaka jest nasza sytuacja z taktycznego punktu widzenia? - Moim zdaniem to się jeszcze nie skończyło. - Zgadzam się. - Ale nie mam nic, czego mógłbym się chwycić. - Znali harmonogram, samochód, wiedzieli, który moment jest najlepszy na atak. - Musieli mieć kogoś na dole. - Żeby zgrać lot z Toronto i być o właściwym czasie we właściwym miejscu? No pewnie. To koszmar. Założę się, że jest ich więcej. Pytanie tylko gdzie? - Mogę zalać Denver agentami. - I tak właśnie zrób. Wyślij ich do Colorado Springs. niech tam powęszą. Na razie międzynarodowe lotnisko w Den-ver będzie zamknięte. - Dobrze. Sami się tym zajmiemy. Jak zamierzasz przewieźć Gambita? Słyszałem, że Komandos Jeden ma problemy techniczne. - Rzeczywiście. Dlatego najpierw zajęliśmy się kawalkadą. - Nie możesz teraz ryzykować pojawienia się wozu na jakiejkolwiek autostradzie. Nie wiesz, komu możesz zaufać. - Wsadzę go do jednego z helikopterów. Sanchez będzie go pilotowała w obstawie apache'ów. - I dokąd poleci? 73 - Do Kryształowego Pałacu. - A nie z powrotem do Air Force One? - Nie zawiozę go tam dopóty, dopóki nie będę pewny, że to bezpieczne. - W porządku. Czego chcesz od nas? - Dowiedzcie się tylko, kto to, do cholery, zrobił. - Baza, mam Moore'a - zameldowała Sanchez Norrisowi przez łącze satelitarne. Norris widział na monitorze, jak Sanchez szybko się porusza, kieruje swoim zespołem, rozstawia ludzi od nowa i dowodzi policyjnym helikopterem. W pewnej chwili zobaczył, że Sanchez przekazuje telefon komuś w Reżyserce. - John?John, tu Bud. - Cześć, szefie... - wychrypiał Moore półprzytomny z bólu. - Mów, John. - Gambit jest bezpieczny. - O mój Boże. - Jest bardzo pokaleczony, posiniaczony i ma lekkie wstrząśnienie mózgu. Generalnie jest nieźle pokiereszowany. Trzymamy go na środkach uspokajających i pod tlenem. Unieruchomiliśmy go. Został jednak dość dokładnie zbadany i wyjdzie z tego. Dziękujmy Bogu za poduszki powietrzne. Pięć tysięcy agentów i miliardy dolarów wydane na sprzęt najnowszej generacji, a tymczasem życie prezydenta zostało właściwie uratowane przez poduszki powietrzne. Norris poczuł nagle ogromną ochotę na papierosa, chociaż dwa lata temu rzucił palenie. - John, nie potrafię ci nawet powiedzieć... - Bud? Bud, tu Mac... Czy to... Czy to kolejne z twoich... twoich ćwiczeń? W pierwszej chwili Norriśa zatkało na dźwięk głosu Mac-Phersona. Zaraz potem roześmiał się bardziej z powodu napięcia nerwowego niż z prezydenckiej, niezbyt udanej, ale szlachetnej próby zażartowania. Prezydentowi łamał się głos, ale duchem był najwyraźniej silny. 74 - Tak, sir. Nie dostał pan notatki w tej sprawie? MacPherson zaśmiał się słabo i zaczął kasłać. - Sir, nic panu... W słuchawce ponownie rozległ się glos Moore'a. - Czy sytuacja jest na tyle opanowana, że możemy go przenieść? - To gwarantuję, wykonać. Norris i jego ludzie patrzyli na monitory z przekazem z kamery apache'a i widzieli, jak agenci na ziemi wyciągają teraz szybko, ostrożnie i profesjonalnie nosze z Gambitem z Reżyserki i ustawiają je z tyłu policyjnego śmigłowca. Sanchez zajęła miejsce pilota, obok usiadł drugi agent, kiedyś pilot helikoptera z rezerwy. Agenci pomogli Moore'owi wdrapać się do maszyny razem z dwoma agentami po cywilnemu ze Zmyłki, z których jeden przeszedł specjalne szkolenie medyczne. Kiedy helikopter zaczął się wznosić, z dwóch stron osłaniały go helikoptery Apache, a na przedzie leciał inny śmigłowiec policyjny pełen agentów. Ochronę całości stanowiła eskadra F-15. Tymczasem na ziemi pojazdy Secret Service i radiowozy policyjne odjeżdżały z miejsca zdarzenia i wracały na lotnisko, żeby pilnować Air Force One. Kilka minut później dwanaście helikopterów policyjnych i maszyn Gwardii Narodowej wylądowało, żeby zabrać agentów i urzędników wysokiego szczebla z Białego Domu. Norris w Waszyngtonie odwrócił się przodem do zespołu i popatrzył każdemu w oczy. - Gambit żyje. W centrum operacyjnym wybuchła radość. Ludzie odetchnęli po raz pierwszy od kilku godzin. - Nadawajcie mnie na wszystkich częstotliwościach - powiedział Norris do zastępcy. - Piłkarze, tu Baza. Mamy dobrą wiadomość. Gambit żyje. Powtarzam: Gambit żyje. -Pr/erwał na moment, żeby jego słowa zapadły im w świadomość, a potem szybko mówił dalej: - Szach-mat też jest bezpieczny. Nie straciliśmy żadnego z najważniejszych ludzi. Przynajmniej na razie. Ale niewiele brakowało. I nie uważam, 75 żeby sprawa zostaia zakończona. Nie na długo. Dlatego słuchajcie. Mamy Threatcon Delta* Nie wiemy, co jest na zewnątrz. Możecie snuć własne podejrzenia, kto to zrobił. Pamiętajcie, to nie jest nasza misja. Nie tej nocy. Nasze zadanie polega na tym, żeby nie dopuścić pacjentów do rządzenia domem wariatów. Naszą misją jest czujność, nie zemsta. Wszyscy zrozumieli? Dlatego miejcie oczy otwarte. Zachowajcie czujność. I niech Bóg ma nas w opiece. *Skrót od Terronsts Threat Conditions - co oznacza stan zagrożenia atakiem terrorystycznym Przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów zaaprobował program standaryzujący sposoby identyfikacji i reagowania na zagrożenia obywateli i obiektów Stanów Zjednoczonych przez terrorystów Program ma ułatwiać wewnętrzną koordynację i wspieranie działań antyterrorystycznych Jest nazywany Threatcons Istnieją cztery po/iomy zagrożenia ponad stan normalny Threatcon Alfa - wprowadzany, gdy istnieje ogólne zagrożenie możliwością ataku terrorystycznego, kiedy sposób i rozmiary ataku są nieprzewidywalne, a okoliczności nie upoważniają do ogłoszenia wyższego poziomu alarmu Threatcon Bravo - wprowadzany, gdy zagrożenie się zwiększa i jest bardziej przewidywalne; stawia odpowiednie sluzby w gotowości i włącza do działania władze lokalne Threatcon Charlie - wprowadzany, gdy nastąpi zamach lub wywiad uzyska informacje o planowanym w najbliższym czasie zamachu Threatcon Delta - wprowadzany na obszarze, gdzie właśnie nastąpił atak terrorystyczny albo gdy wywiad otrzyma informacje o bardzo prawdopodobnym ataku terrorystycznym na ludzi lub obiekty (przyp. tłum.). Roni Barszewski byl niemal na miejscu. Zjechał czarnym mercedesem na zatłoczony wjazd na międzynarodowe lotnisko im. Ben Guriona pod Tel Awi-wem. Rozeszła się wieść o ataku na amerykańskiego prezydenta. Duży ruch pasażerski wzmógł się jeszcze bardziej. Turyści i ludzie interesu jechali całymi tabunami na lotnisko, gnani obawą, że przebywanie w Izraelu może okazać się niebezpieczne. Na zatłoczonych ulicach ruch odbywał się w ślimaczym tempie. Co jednak niezwykle, Bennettowi było to obojętne. Siedział przytłoczony rozgrywającym się dramatem, w sumie zadowolony, ze nie będzie musiał szybko wysiadać z samochodu. Kiedy mercedes posuwał się do przodu metr za metrem, Erin McCoy przekazywała Bennettowi z Londynu do Izraela słowo po słowie nadawane przez korespondentów telewizyjnych z Denver, Atlanty, Nowego Jorku i Waszyngtonu. - Jon, właśnie zabrali stamtąd prezydenta helikopterem. - Żyje? - Tego nie wiedzą. - Dokąd lecą? - Nie mam pojęcia. Też nie powiedzieli. - A co w ogóle mówią? - Dostali taśmę wideo z jakiejś lokalnej stacji... Poczekaj.. . O rany... To niewiarygodne... Jon, mają nagranie wideo z samolotem kamikadze, lecącym prosto na kawalkadę... na limuzynę prezydencką... A potem dzieje się coś, 77 I czego nie rozumiem, coś jak rakieta albo pocisk, to wyleciało z tyłu jednej z furgonetek Secret Service i uderzyło w samolot, a potem wybuchło. Powstała kula ognia, jakiej nigdy jeszcze nie widziałam. - Co takiego? - Całe niebo eksplodowało. - Czekaj,czekaj... Myślałem,że samolot spadł na kawalkadę prezydencką. - Ja też tak myślałam. Mówię ci -jakaś rakieta wyleciała z tyłu jednego z czarnych samochodów i rozwaliła ten samolot. Dopiero potem to, co z niego zostało, spadło niczym deszcz na ziemię. Wtedy samochód prezydenta wpadł na betonową przegrodę na siedemdziesiątce i wszystko stanęło w płomieniach... Wszystko aż buzuje. Bennettowi zrobiło się gorąco, poczuł mdłości. Chwycił szybko butelkę z wodą i zaczął pić. - Jon? Jon... Jesteś tam? - Tak... tak.. Jestem... Po prostu... Sam nie wiem... - Ja wiem... To straszne. - Udało ci się przebić jakoś do Wersona? - Nie, jeszcze nie. Wszystkie linie w rejonie Denver są zablokowane. Wysyłamy mu wiadomości pagerem, ale bez skutku. - Dobrze, posłuchaj, niech ktoś połączy się z Brooksem w Nowym Jorku. - Okej. - Niech mu powie, żeby wszystko sprzedał w momencie otworzenia giełdy. - Wszystko? - Wszystko. Niech zamieni na gotówkę. - Gotówka? Jon, o czym ty mówisz? - Ja? Chyba trzeba spytać, o czym ty mówisz? Będzie cholerny spadek. Ktoś usiłował właśnie zabić prezydenta Stanów Zjednoczonych... i niewykluczone, że mu się udało. - Wiem,ale... - Ale co? Erin, za kilka godzin Dow spadnie o parę tysię- 78 cy punktów. NASDAQ zejdzie do zera. Co się dzieje w tej chwili z Nikkei? - Poczekaj, niech spojrzę... Zaczai reagować, spadł o trzy procent. - Tu cię mam. A co z Hang Seng? - W dół o dwa i pół procenta. - Uwierz mi, pod koniec dnia oba polecą o dziesięć procent albo i więcej. Obserwuj je. - Jon... - Co? Pewnie uważasz, ze się mylę. - Nie wiem. Jestem po prostu... - Jakie po prostu? Erin, żarty sobie robisz? Daj spokój, pomyśl. Co będzie, jeśli prezydent nie żyje? A co, jeśli przeżył, ale się nie wyliże? Co wtedy? McCoy milczała. - Myślisz, że teraz ktoś będzie miał ochotę na latanie samolotami? Albo że ludzie zaczną kupować domy w przyszłym tygodniu? Że zaczną rozkręcać interesy? -Nie. - I masz cholerną rację. Nie. Zaufanie konsumentów spadnie do zera. Rynek się załamie. Wiesz, co to oznacza? - Zabiją nas. - To oznacza, że nie będziemy mieli wystarczających środków na dokończenie tego interesu. I co wtedy? - Jak w tej sytuacji możemy dalej prowadzić interes z Ga-lisznikowem? - Nie zaprzepaszczę tego. Absolutnie nie. Łącz się z Brook-sem i każ mu pozbyć się wszystkiego. Wszystkiego, rozumiesz! - Bennett krzyczał do telefonu. - Dobrze,dobrze... rozumiem... rozumiem... Oboje zamilkli. McCoy udzieliła się wściekłość Bennetta. Trząsł się ze strachu, który ni stąd, ni zowąd w nim narastał. Kiedy Bennett słuchał, McCoy obudziła Toma Brooksa - szefa sprzedaży Funduszu Joshua - w jego domu w Greenwich Village. Starannie dobierając słowa, wyjaśniła mu, co się dzieje, kazała natychmiast zwołać wszystkich do biura 79 i przygotować się do zlikwidowania aktywów funduszu i zamiany ich na gotówkę. Bennetta uderzyło opanowanie McCoy, jej cierpliwość kiedy musiała czekać, podczas gdy Brooks tłukł się po mieszkaniu z telefonem bezprzewodowym w ręku, włączał telewizor. oglądał przerażające relacje CNN i Fox, a potem MSNBC. Była w niej szczerość i łagodność, na które wczesn.ej me zwracał uwagi, i teraz czuł się przez to jeszcze gorzej. Barszewski bez słowa podjechał do terminalu, otworzył ba-gaznik . szybko wysiadł, żeby wyjąć bagaże. Bennett rozłączył się, wrzucił telefon do teczki i również wysiadł. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni, nie odzywając się do siebie A potem Bennett chwycił bagaże i pobiegł na lotnisko, żeby zdązyc na samolot, chociaż był niemal pewien, że już odleciał. - Daj mi prezydenta. Przynajmniej wiceprezydent był bezpieczny w podziemiach Białego Domu. - Sir, Bud Norris z Secret ServiCe powiedział mi właśnie, ze prezydent co chwila traci i odzyskuje przytomność - powiedziała doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Marsha K.rkpatnck, pięćdziesięciotrzyletnia była profesorka z katedry historii Rosji na Uniwersytecie Georgetown, która została starszym doradcą Białego Domu. Siedziała przy wielkim stole konferencyjnym i próbowała uruchomić kodowane łącze satelitarne z prezydentem i jego ochroną. - Gdzie on jest w tej chwili? - W drodze do Kryształowego Pałacu w obstawie dwóch apache'ow. Grupa agentów leci za nim drugim helikopterem, a kiedy o tym rozmawiamy, dwa dodatkowe śmigłowce zabierają resztę agentów z miejsca wypadku. - Ile czasu zajmie im dotarcie do Kryształowego Pałacu? - Nie jestem pewna. Sekundę. W tej samej chwili Kirkpatrick uzyskała połączenie z helikopterem dowodzącym denverskiej policji metropolitalnej, 80 który miał już teraz kryptonim Orze! Jeden i leciał nisko bez świateł na południe wzdłuż podnóży Gór Skalistych. - Orzeł Jeden, zgłaszam się. - Orzeł Jeden, tu Ranczo na Prerii, kod zabezpieczenia Matrix Delta Tango. - Zrozumiałam, Matrix Delta Tango. Jesteśmy zabezpieczeni. - Orzeł Jeden, tu doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. Kto jest na linii? - Agentka specjalna Jackie Sanchez. - Macie Gambita? - Mamy, proszę pani. Zbliżamy się do Kryształowego Pałacu. - Agentko Sanchez, jest tu Szach-mat. Zostań na jedynce. Wiceprezydent złapał słuchawkę czarnego telefonu, a Kirkpatrick w tym czasie wybrała jego kod zabezpieczenia. - Agentka Jackie Sanchez jest na linii, sir. Leci z prezydentem. - Agentko, tu Szach-mat. Jak on się czuje? - zapytał wiceprezydent spokojnie. - Gambit żyje, sir. Biorąc pod uwagę okoliczności, jest w zupełnie dobrym stanie. Prosił, żeby przekazać panu polecenie natychmiastowego uruchomienia operacji Irlandzkie Prześwietlenie. - Naprawdę? - Tak powiedział, sir. - Świetnie. Przekaż mu, że polecenie będzie wykonane. Co jeszcze? - Funkcje życiowe ma w porządku. Stan stabilny. Za chwilę lądujemy w Kryształowym Pałacu. Czeka tam na nas zespół medyczny. Czy mogę przekazać panu meldunek, kiedy już zajmiemy pozycje w środku? - Koniecznie, ale nie rozłączaj się jeszcze. - Tak jest, sir. Wiceprezydent nacisnął guzik wyłączający mikrofon w słuchawce i popatrzył na Kirkpatrick. 81 - Dwie sprawy. Po pierwsze, Gambit chce, żebyśmy przystąpili do operacji Irlandzkie Prześwietlenie. Czy możesz ją uruchomić? Kirkpatrick zaniemówiła na chwilę. - Tak szybko? - Najwyraźniej. - Dobrze, zajmę się tym od razu. - W porządku. Po drugie, jak szybko możesz połączyć mnie z antyterrorystyczną grupą operacyjną? - Niemal od ręki, sir. *** W Izraelu minęła właśnie jedenasta. W Waszyngtonie była czwarta nad ranem. W Kolorado była druga nad ranem. Bennett najwyraźniej spóźnił się na lot. Co prawda, samolot miał stać jeszcze przy rękawie przez dziesięć minut, ale przed nim była długa kolejka do odprawy i kontroli przez ochronę izraelskiego lotniska, w której musiałby stać co najmniej godzinę, i dlatego wiedział, że mu się nie uda. Zadzwonił telefon. - Jon, to ty? To był sekretarz skarbu Iverson. - Stu? Tak, to ja. Gdzie jesteś? - W helikopterze z Crosettim. Lecimy na spotkanie z prezydentem. Szaleje nad nami burza, dlatego ledwie cię słyszę. - Czy z prezydentem wszystko w porządku? W telewizji nie powiedzieli, ale całość nie wyglądała dobrze. - Niewiele mogę przekazać przez niezabezpieczone łącze. Myślę, jednak, że wyjdzie z tego. - Dzięki Bogu - powiedział Bennett. - Co takiego, Jon? Tracę twój sygnał. Iverson krzyczał ile sił w płucach, podczas gdy helikopterem miotało na wszystkie strony w nasilającej się burzy. Bennett przykucnął w kącie i usiłował mówić na tyle głośno, na ile mógł bez zwracania na siebie uwagi, co nie było łatwe. 82 - Słyszysz mnie teraz? - Bardzo słabo. Bob rozmawiał z prezydentem kilka minut temu. Chce, żebyś tu był jeszcze dziś wieczorem. Właściwie potrzebuje nas obu. Dlatego Bob wysłał agenta, żeby mnie zabrał i wrzucił do tego przeklętego helikoptera. Zabije nas obu! - Gdzie on jest w tej chwili? - zapytał Bennett. - Kto? Prezydent? -Tak. - Nie mogę powiedzieć! - krzyczał Werson do słuchawki. - Nie czas na zabawę w pytania i odpowiedzi! - Co mam robić? Zakrawało na cud, że wśród bijących piorunów, ulewnego deszczu i przy warkocie śmigła Bennett w ogóle słyszał Persona. Zatkał prawe ucho palcem i mocno docisnął telefon do drugiego, z napięciem wyłapując każde słowo. - Najlepsze co możesz zrobić, to dostać się do Nowego Jorku, zanim zamkną lotniska. Mamy niby naszego learjeta, ale jest unieruchomiony na lotnisku w Denver. Nie pozwalają tam nikomu na start ani na lądowanie. - Okej. - Będziesz musiał wyczarterować samolot w Nowym Jorku i dolecieć do Colorado Springs. Nie przejmuj się kosztami. Dalsze instrukcje zostawię ci na twojej domowej sekretarce automatycznej. Do tej pory powinna być już ekranowana. Jeśli będziesz mnie potrzebował, zostawiaj wiadomości pod moim numerem domowym. Na komórkę się nie dodzwonisz. - Zrobię, jak mówisz. - I Jon... - Tak, Stu. - Weź ze sobą dokumenty. - Dobrze, ale po co? Co ci chodzi po głowie? - Po prostu weź je ze sobą. - Chyba nie myślisz, że to wszystko ma coś wspólnego z Medexco, prawda? - Nie mam pojęcia, Jon, ale... 83 - Tak, Stu? - Pamiętasz, co prezydent powiedział nam przed twoim wyjazdem? - O „przysiędze"? -Tak. - Oczywiście. - Jon, nie mogę tego powiedzieć jaśniej. Nie wolno ci z nikim rozmawiać o tym interesie. Zrozumiałeś mnie dobrze? - Nie martw się. - Jon, powtarzam ci... - Stu, powiedziałem już, że zrozumiałem. - Jestem śmiertelnie poważny. Z nikim. To rozkaz prezydenta. - Stu... - Wiem, wiem. Chciałem tylko powiedzieć - żadnych nieporozumień. - Nie przejmuj się. - Okej, posłuchaj, muszę kończyć. - Dobra,ale... Stu? - Jon, muszę kończyć. - Jeszcze tylko jedno. -Co? - Kazałem Brooksowi sprzedać wszystko, jak tylko otworzą giełdę, i zamienić na gotówkę. - Wiem. Tom zdążył mi to przekazać. Sprytne posunięcie, mały. Pamiętaj jednak, że nie mogę rozmawiać o tych sprawach przez telefon. Przyjeżdżaj jak najszybciej. Prezydent liczy na ciebie. Rozumiesz? - Rozumiem. Uważaj na siebie. W słuchawce zapadła cisza. Bennett był odrętwiały. Ochrona stała się niesamowicie szczelna. Podpułkownik Nick Calloway, lekarz specjalista od urazów z Sił Powietrznych USA, nigdy jeszcze nie widział cze- 84 goś takiego. Żołnierze piechoty morskiej w gotowości bojowej otaczali wyznaczony teren, nad którym krążyły F-15, a trzy helikoptery Apache wisiały kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Dwa śmigłowce wiozące prezydenta Stanów Zjednoczonych i jego ochronę podchodziły do lądowania. Ogłuszające pioruny, oślepiające błyskawice, wycie wiatru i strugi deszczu sprawiały, że lądowanie było w najlepszym razie ryzykowne. Wszyscy na ziemi przemokli do suchej nitki i byli przerażeni perspektywą, że jeden z helikopterów albo oba mogą się rozbić. Nagle Komandos Jeden uderzył kołami o lądowisko, a jego boczne drzwi otworzyły się gwałtownie. Calloway ruszy! biegiem. - Pan jest Johnem Moore'em?! - Calloway usiłował przekrzyczeć wiatr, wzbijany przez helikoptery. - Tak! - odkrzyknął Moore. - Podpułkownik Nick Calloway, witamy w górach. - Jesteście gotowi na przyjęcie nas? - Jasne. Prezydent w porządku? - Stan stabilny, ale musimy go odtransportować do stanowiska medycznego, i to migiem. Ruszajmy. - Tak jest, sir. Calloway odwrócił się do zespołu medycznego i drużyn ochrony, stojących tuż za nim. - Dobra, ruszamy. Agenci, dowodzeni przez Moore'a i Sanchez, przepychając się, wyskakiwali z helikopterów i razem z zespołem Kryształowego Pałacu przystąpili do ułożenia prezydenta na noszach, a potem do karawany złożonej z ambulansu, dwóch chevy suburbanów i siedmiu humvee. Cztery minuty później karawana pędziła długim ciemnym tunelem ku sercu góry, przez dwie pary grubych na metr osiemdziesiąt stalowych drzwi, które zamknęły się za nimi z głuchym odgłosem wywołującym dreszcz grozy. To był Kryształowy Pałac, kryptonim stanowiska dowo- 85 dzenia Obrony Powietrznej Ameryki Północnej - NORAD -ulokowanego głęboko w górze Cheyenne w południowym Kolorado. Góra zamknęła się za nimi. Prezydent był bezpieczny. Szefowie byli gotowi. Wideokonferencja antyterrorystycznej grupy operacyjnej właśnie się odbywała, łącząc najważniejszych graczy w rządzie federalnym z wiceprezydentem w prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych (kryptonim Ranczo na Prerii). Doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Marsha Kirkpatrick szybko i zdecydowanie uciszyła wszystkich w pokoju i przejęła inicjatywę. - W porządku, panowie, czy moglibyście zająć miejsca... Panie sekretarzu, gdyby mógł pan usiąść po prawej stronie... Świetnie... Okej, ruszamy - mówiła Kirkpatrick, podczas gdy reszta obecnych wpatrywała się w ścianę złożoną z ogromnych monitorów i zegarów cyfrowych, pokazujących czas w ważniejszych miastach na całym świecie. - Zaczynamy odprawę - polecił wiceprezydent. - Tak, sir. Panowie, zwraca się do was doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Marsha Kirkpatrick z Ran-cza na Prerii. Jest tu ze mną wiceprezydent Oaks i sekretarz stanu Tucker Paine. Sekretarzu obrony, jest pan z nami? - Jestem i mam ze sobą prawie wszystkich dowódców, poza człowiekiem z marynarki, bo nadal jest w drodze - odpowiedział sekretarz obrony Burt Trainor, sześćdziesięcio-czteroletni weteran wojny w Wietnamie, a ostatnio dyrektor generalny General Motors, uznany kiedyś za jednego z najlepszych dziesięciu dyrektorów dwudziestego pierwszego wieku przez „Black Enterprise". - Dobrze. Sekretarz skarbu Iverson jest w Kolorado z Bobem Corsettim w drodze do Kryształowego Pałacu. Czy jest z nami zastępca sekretarza? - Tak, Marsho, jestem tu, a obok mam przewodniczącego Zarządu Rezerw Federalnych, Allena - odpowiedział sześć- 86 dziesięciotrzyletni zastępca sekretarza skarbu Michael Forrester. - Pan przewodniczący i ja jesteśmy w centrum łączności pod ambasadą amerykańską w Tokio. Dzisiaj, trochę później, mamy się spotkać z japońskim premierem i szefami azjatyckich banków centralnych. - Proszę to odwołać - poleciła Kirkpatrick. - Oczywiście. W takim razie mniej więcej za godzinę wsiadamy do odrzutowca Sił Powietrznych, zęby wracać do Waszyngtonu - odpowiedział Forrester. - Panie przewodniczący? Tu Bili. - Wiceprezydent włączył się do rozmowy. - Tak, panie wiceprezydencie - odezwał się siedemdzie-sięciojednoletni George Allen. Po prawie dwóch dziesięcioleciach przepracowanych w Zarządzie Rezerw Federalnych został po raz pierwszy przewodniczącym. - Ma pan coś? . . , - Ściśle rzecz biorąc, tak, sir. O szóstej czterdzieści pięć czasu wschodniego Zarząd Rezerw ogłosi znaczne cięcia stopy procentowej funduszy federalnych. - O jakiej wielkości mówimy, George? To poza protokołem, oczywiście. - Poza protokołem? Pięćdziesiąt procent punktu podstawy. - Połowa punktu? To wspaniale, George. Dzięki. Powiem prezydentowi. - Tak, sir. A jak on się czuje? - Wyjdzie z tego. Niesamowite, co? To cud. Widziałeś już nagranie wideo z ataku? - Nie, sir, jeszcze nie - odpowiedział Allen. - Przerażające. To, że ktokolwiek wyszedł z tego żywy, zakrawa... - Łaska boska, sir - wszedł mu w słowo przewodniczący. - Z pewnością. Szkoda agentów. Z całą pewnością straciliśmy trzech. Pozostali... No, cóż... Kilku jest w naprawdę kiepskim stanie. Nie mam pojęcia, czy któryś z nich się z tego wyliże. 87 ¦ ¦:¦ »..- - Modlimy się za nich wszystkich i za prezydenta, i za pana, sir - odparł przewodniczący. - Dziękuję, George, to bardzo uprzejmie z waszej strony. - Robimy to z serca. - Mamy prokuratora generalnego? - zapytała Kirkpatrick. - Jestem, Marsho. I są ze mną najważniejsi współpracownicy - odpowiedział prokurator generalny Neil Wittmore, pięćdziesięciosześcioletni, były stanowy prokurator generalny Nowego Jorku w Departamencie Sprawiedliwości. - A dyrektor CIA? - Tak, Marsho - odpowiedział Jack Mitchell, pięćdziesię-ciojednoletni, kolorowy, urodzony w Houston, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, pracujący w wywiadzie od dwudziestu dwóch lat. - Jest ze mną dyżurny oficer obrony . Dyżurny oficer wywiadu jest na dole, ale mam z nim stałe połączenie. - Jest sam, w zabezpieczonym pomieszczeniu? - zapytała Kirkpatrick. - Tak. Jesteśmy gotowi. - Świetnie. Dzięki. FBI? - Jestem tutaj - odpowiedział dyrektor Scott Harris. - Secret Service? - Bud. Jestem tutaj, Marsho, i zgadzam się z komentarzem wiceprezydenta - powiedział Bud Norris. - Prezydent jakoś się trzyma. Ale moi chłopcy walczą... walczą o życie w tej właśnie chwili i, panie przewodniczący, przyjmą wszystkie modlitwy, jakie będą odmawiane w ich intencji. Dziękuję panu bardzo, sir. - Proszę bardzo, Bud - odrzekł łagodnie przewodniczący. -Trzymajcie się dzielnie. - Postaramy się, sir. Postaramy. - Okej, wszyscy jesteśmy obecni i można na nas liczyć, panie wiceprezydencie. Wszystko jest do pana dyspozycji -powiedziała Kirkpatrick, przeszukując stos meldunków i raportów wywiadu, leżących przed nią na stole. - Och, Boże, Jim... dzięki Bogu żyjesz. Pierwsza dama Julie MacPherson, otoczona uzbrojonymi po zęby agentami Secret Service w rodzinnym domu letniskowym w Beaver Creek, zdążyła już połknąć całe mnóstwo środków na uspokojenie, żeby jakoś się opanować. Rozpłakała się, słysząc głos męża po raz pierwszy od ataku. - ...Cześć, kochanie... Jak się czujesz?... A jak dziewczynki? - odpowiedział MacPherson słabym głosem. Zaaplikowano mu sporo leków uśmierzających ból. Julie MacPherson usiłowała opanować emocje, chciała być dzielna dla męża, wspierać go chociaż duchem, skoro nie mogła przy nim być. - Wszystkie mamy się dobrze, kochany. Tak się cieszę, że słyszę twój głos. Modliłyśmy się za ciebie cały czas. - ...Dzięki... A ja ciągle... ciągle myślę... co... co Rea-gan powiedziałby w takiej sytuacji?... „Kochanie, zapomniałem się pochylić"... Pierwsza dama zaczęła się śmiać, ale jej śmiech szybko przeszedł w szloch, skuliła się przybita nieszczęściem. Mogła myśleć jedynie o tym, jak bardzo dopisało jej szczęście i jak bardzo zrozpaczone są teraz żony zamordowanych agentów. Przez chwilę wydawało się jej, że tego nie zniesie. Pomieszczenie było magazynem mięsa. Nie mogło tam być więcej niż piętnaście stopni. Wiceprezydent - ubrany teraz w dżinsy, gruby wełniany granatowy sweter i granatową kurtkę z polaru z wiceprezydencką pieczęcią na piersi - pochylił się i rozpoczął naradę. - Okej. Prezydent jest bezpieczny i chroniony w Kryształowym Pałacu. Góra została zamknięta i jest przy nim zespół lekarzy, którzy się nim zajmują, kiedy tu rozmawiamy. Burt, jak wygląda w tej chwili przestrzeń powietrzna i stan wojsk? - Panie wiceprezydencie, jak pan wie, przenieśliśmy się 89 do Threatcon Delta. Za pańskim pozwoleniem chciałbym przejść na DefCon trzy*. - Wykonać. - Dziękuję, sir. Jak pan wie, wysłaliśmy w tym momencie trzy eskadry F-15 jako bojowy patrol powietrzny nad Kolorado. Cały stan jest w pełni kontrolowany. Żaden samolot nie może tam lądować ani startować aż do odwołania. Zakaz lotów wprowadziliśmy też w Waszyngtonie, Wirginii i Ma-rylandzie, tam również F-15 i F-16 latają jako bojowe patrole powietrzne. Wysłaliśmy również F-16 do patrolowania wybrzeża i granic z Kanadą i Meksykiem. - Panie wiceprezydencie, tu Scott z FBI. - Słucham, Scott. - Czy nie powinniśmy wszystkiego pozamykać? - Burt, a co wy, chłopaki, myślicie? - zapytał wiceprezydent, zwracając się do sekretarza obrony. - Panie wiceprezydencie, według mnie nie mamy żadnych przesłanek wskazujących, że to kolejny jedenasty września. Jeszcze nie, w każdym razie. Uważam, że mamy tu do czynienia z próbą pozbycia się prezydenta, a nie z serią poważnych ataków. - Marsho, jakie jest twoje zdanie? - Wydaje mi się, że sekretarz ma prawdopodobnie rację. Jest pan bezpieczny. Przewodniczący Izby Reprezentantów jest bezpieczny. Wszyscy członkowie rządu także. Będziemy wszystko monitorować. Nie zapominajmy jednak o tym, co wiemy. To nie był odrzutowiec żadnego przewoźnika, tylko prywatny samolot - gulfstream cztery - wyczarterowany * DefCon - skrót od DefensWe Conditions - oznaczający warunki obrony Ujednolicony system progresywnego alarmu używany pomiędzy przewodniczącym Połączonego Komitetu S/efów Sztabów i dowódcami połączonych i wyszczególnionych stanowisk dowodzenia. Warunki gotowości obronnej są stopniowane, by odpowiadać zmiennemu poziomowi zagrożenia (poziom alarmu) Poziom zagrożenia jest oznaczany cyframi od 5 do 1 w zależności od sytuacji (przyp tłum). 90 w Toronto przez kadrę kierowniczą z przemysłu naftowego. To oczywiście może być jedynie zmyłka. Może w ogóle nie zosta} porwany. I choć mamy około dwudziestu pięciu tysięcy lotów każdego dnia, od dłuższego czasu nie doszło do ani jednego uprowadzenia w przestrzeni powietrznej Stanów. Powtarzam, zamkniemy wszystko, jeśli będzie trzeba. Teraz chcę jedynie, żebyśmy nie przesadzili z reakcją w tym przypadku. - Przesadzili? - Harris wszedł jej w słowo. - Ktoś właśnie próbował usunąć prezydenta i pozbawić szefa rządu Stanów Zjednoczonych. - Scott, zgadzam się z tobą. Mówię jedynie, że lotnictwo pasażerskie stanęło wreszcie na nogi. Mamy miliony ludzi, którzy jeszcze dzisiaj będą jechali na lotniska, bo wybierają się na Święto Dziękczynienia. Zachowajmy spokój, zanim znowu zablokujemy loty. - Chyba żartujesz, Marsho! - Harris aż prychnął z niezadowolenia. - Właśnie dlatego musimy zamknąć wszystkie lotniska. Być może mamy teraz w rękach jakiś koszmarny scenariusz. Posłuchaj, kiedy obudziłem się dziś rano... Wczoraj rano... Zresztą, nieważne, pewnie powiedziałbym ci bez wahania, że wykonujemy kawał dobrej roboty, pilnując podróży powietrznych w Ameryce. Wsadziłbym żonę i dzieciaki do samolotu byle jakiego przewoźnika w tym kraju. Teraz nie jestem tego pewny. - Ile zakazów lotu wprowadziliśmy dziś w nocy, Scott? -zapytał wiceprezydent. - Nie umiem powiedzieć tak z głowy, sir. - Strzelaj, mniej więcej. - Mniej więcej? Prawdopodobnie około trzystu, w większości na loty do Stanów i te, które są... znaczy, były do i z Waszyngtonu. Prywatne lotnictwo jest zupełnie poza naszą wiedzą. Zero kontroli bezpieczeństwa. Żadnych wykrywaczy metalu, rentgena czy czegokolwiek. Można, ot tak, po prostu wejść na pokład prywatnej maszyny o każdej porze dnia i nocy i nie ma tam żadnej ochrony. Rozwiązaniem mi- 91 nimalnym byłoby zablokowanie całego prywatnego lotnictwa, aż dojdziemy do sedna tej sprawy. Wiceprezydent usiadł i przebiegł oczami po monitorach wmontowanych w ścianę przed nim. - W porządku. Porozmawiam z prezydentem. Chcę jednak, żeby uprzedzono Federalny Zarząd Lotnictwa Cywilnego o możliwości zamknięcia przestrzeni powietrznej w jednej chwili. Rozumiesz, Marsho? - Tak, sir. - A co z pozwoleniem na atakowanie nad Waszyngtonem i Kolorado? - zapytał Jack Mitchell z Langley. Sekretarz obrony Trainor przejął to pytanie. - Zgodnie z rozkazem wykonawczym prezydenta sprzed kilku lat każde pełne zablokowanie lotów połączone z bojowymi patrolami powietrznymi jest jednoznaczne z jednoczesnym udzieleniem przez prezydenta zgody na zestrzeliwanie wszystkich samolotów, które nie zastosują się do zakazu. - Neil, mamy jakieś problemy konstytucyjne, kiedy prezydent jest pod wpływem tak wielu środków uspokajających? - Zapytała Kirkpatrick prokuratora generalnego. - Niedługo będziemy mieli. Mój zespół przygotowuje dokumenty, na podstawie których wiceprezydent przejmie władzę, na wypadek gdyby stało się to konieczne. Potrzebne są nam uaktualnione informacje o stanie prezydenta. - Za chwilę będziemy coś wiedzieli - Kirkpatrick odpowiedziała Wittmore'owi i zwróciła się do wiceprezydenta: -Sir, wydaje mi się, że kiedy już będziemy wiedzieli, w jakim stanie jest prezydent, powinien pan złożyć oświadczenie w sali prasowej. - Zgadzam się. Wiceprezydent odwrócił się i polecił jednemu ze współpracowników, żeby zaczął zbierać dziennikarzy akredytowanych przy Białym Domu - przynajmniej tych, którzy nie podróżowali z prezydentem i przez to nie utknęli na 1-70 w Denver - na krótką odprawę. - Panie wiceprezydencie, kilka spraw z mojego ogródka - 92 odezwał się sekretarz stanu Tucker Paine, kiedy załatwiono najpilniejsze sprawy związane z bezpieczeństwem. - Słucham, Tuck, co masz? - Minutę temu skończyłem rozmawiać przez telefon z Kremlem. Jak wiesz, Marsha i ja właśnie wróciliśmy z Moskwy. - Racja. I co? - Sama podróż była bardzo owocna. Doceniają pomoc w sytuacji zagrożenia i okazali się niezwykle chętni do współpracy przy wymianie informacji wywiadu. Bardzo się przejęli ostatnim atakiem i uważają, że Al-Kaida w żaden sposób nie mogła być w niego zaangażowana. Nie tym razem. Nie po sukcesach, jakie odnieśliśmy w rozrywaniu jej siatki. - Na kogo wskazują? - Nie bardzo chcą powiedzieć. Jednak instynkt im podpowiada, że pachnie to Irakiem. - Dlaczego? - Myślę, że coś rozpracowują. Więcej dowiemy się rano. - Okej, dasz mi od razu znać? - Panie wiceprezydencie? - Tak, Jack? Jack Mitchell - urodzony i wychowany w Teksasie - był bliskim przyjacielem wiceprezydenta, poznał go jeszcze w dżunglach Wietnamu jako młodszy agent polowy CIA. Kiedy MacPherson wrócił do Stanów i obrał kurs na Wall Street, Mitchell poprosił o przeniesienie na Środkowy Wschód i je otrzymał, zmieniając miejsca pobytu w rejonie Zatoki Perskiej. Ostatecznie dochrapał się stanowiska szefa placówki CIA w Bagdadzie, gdzie śledził poczynania działaczy Mukhabaratu - irackiej służby wywiadowczej - tropił napływ broni, doradców i naukowców ze Związku Radzieckiego i Niemiec Wschodnich, starał się też trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co się dzieje w takich miejscach jak Sal-man Pak, obóz szkoleniowy terrorystów, i w fabryce broni biologicznej, ulokowanych na południe od Bagdadu nad brzegiem Tygrysu. 93 Mitchell wrócił do Stanów w 1989 roku, żeby objąć szefostwo Wydziału Operacji na Bliskim Wschodzie w Langley. Kierował akcjami agencji dotyczącymi wyłapywania scu-dów w czasie wojny w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Okazał się także bardzo pomocny przy ochronie dwóch najwyższej klasy naukowców, fizyków jądrowych, którzy uciekli z Iraku w latach dziewięćdziesiątych, a były to dwie najbardziej dramatyczne - choć nie przekazywane do wiadomości publicznej - akcje zakończone sukcesem amerykańskiej siatki wywiadowczej nękanej kłopotami. Jednak mimo doświadczenia Mitchell wiercił się teraz w fotelu, nie czując się najlepiej, a potem wsunął kawałek tytoniu między dziąsło a policzek. - Sprawa staje się coraz gorsza, i to szybko. - Jakim cudem? - zapytał wiceprezydent. - Nie tylko my oberwaliśmy. Mitchell szepnął asystentowi, żeby puścił dopiero co otrzymane taśmy wideo z różnych placówek CIA na całym świecie. A potem zaczął opowiadać. - O mój Boże - powiedział wiceprezydent. Filmy, nakręcone przez amatorów, były wręcz surrealistyczne. Paliła się ambasada kanadyjska w Paryżu. Wszystkie budynki na jej terenie stały w płomieniach. Kamerzysta, turysta kanadyjski filmujący narzeczoną przy wejściu do ambasady na moment przed rozpoczęciem ataku, uchwycił trzy następujące po sobie eksplozje samochodów pułapek, stojących wewnątrz ogrodzenia, a potem ostrzał z moździerzy -pociski leciały ponad głowami pary turystów. Wszyscy obecni w pokoju, w tym wiceprezydent, byli wstrząśnięci. - Te zdjęcia właśnie nadeszły - odezwał się Mitchell. - Ofiary? - zapytał wiceprezydent. - Nic nie wiemy. Nadal usiłujemy zebrać więcej informacji. Mamy na miejscu tylko dwóch agentów, następni są dopiero w drodze. - Ambasada Kanady, Jack? Po jakie licho? - zapytał Trainor. 94 - To nowa ambasada. Właśnie skończyli budowę. Na jej otwarcie przyjechał kanadyjski prezydent Jean Luc. Tego wieczoru odbywało się tam ogromne przyjęcie. W pomieszczeniu zaległa cisza. - Obawiam się, że to nie koniec, sir. Mitchell skierował uwagę wszystkich na drugi monitor. Obraz był gorszej jakości od pierwszego. - To przekaz na żywo. Pałac Buckingham w Londynie także płonie, najwyraźniej trafiony gradem pocisków moździerzowych i z RPG-ów, mniej niż dziesięć minut temu. Wszystkim w pokoju zaparło dech. - Placówka w Londynie melduje, że na ulicach wokół pałacu słychać odgłosy karabinu maszynowego. Zaraz postaram się dowiedzieć czegoś więcej, sir. - Czy była tam królowa? - zapytał dyrektor FBI Harris. - Najpewniej tak - odpowiedział Mitchell. - Nasza ambasada dała znać, że wszystko z królową w porządku, ale na wszelki wypadek przewieźli ją drogą powietrzną do szpitala wojskowego. Tymczasem na monitorze wideo widać było współpracownika Mitchella, który przekazywał mu wiadomość. - Co dostałeś, Jack? - spytał wiceprezydent. - Jezu... Czy to potwierdzone?... Jesteś pewny?... Panie wiceprezydencie, dostałem właśnie meldunek, że 747 rozbił się o pałac królewski w Arabii Saudyjskiej. - Co takiego? - Jeden z moich chłopaków jechał akurat do pałacu, kiedy to się stało. Wszystko widział. Właśnie przesłał e-mail do ambasady amerykańskiej w Rijadzie, który został natychmiast przekierowany do Langley. Nasz agent zaczął kręcić wideo ósemką. Powinniśmy to dostać za moment po necie. - Sir, tu Burt z Pentagonu. - Tak, Burt? - Sir, moim zdaniem patrzymy właśnie na skoordynowany atak na naszych sprzymierzeńców, zorganizowany na skalę światową. Powinniśmy natychmiast przejść na DefCon 95 dwa, a nie trzy. Przykro mi, ale musimy też zamknąć system kontroli lotów. - Pełne uziemienie - żadnych startów ani lądowań - na dzień przed Świętem Dziękczynienia? - zapytał zastępca sekretarza skarbu, przebywający w Japonii. - Chyba nie mamy wyboru, sir - odpowiedział Trainor, kierując swoją uwagę do wiceprezydenta. - Jack, czy mamy podstawy przypuszczać, że czekają nas ataki na cywilów? Czy też Burt ma rację i to seria zamachów, których celem jest usunięcie przywódców państw zaprzyjaźnionych z nami? - No cóż, Bili, szczerze mówiąc, nie potrafię powiedzieć ci nic pewnego. Nie dysponuję kartoteką, w której mógłbym sprawdzić, co jeszcze nas czeka. Masz problem z bandą wariatów, usiłującą właśnie zniszczyć zachodnią cywilizację. Dane, jakimi dysponujemy w tej chwili, sugerują, że to raczej skoordynowana seria zamachów skierowanych przeciwko zaprzyjaźnionym z nami rządom, w większości członkom NATO, niż zakrojona na szeroką skalę akcja terrorystyczna przeciwko ludności cywilnej. I jeszcze jedno, sir, wie pan równie dobrze jak ja, że dużo może się zmienić, i to bardzo szybko. Wiceprezydent wciągnął głęboko powietrze i wypił łyk świeżej kawy - taką jak lubił, z dużą ilością śmietanki i trzema kostkami cukru, którą właśnie przyniósł mu steward z marynarki, Filipińczyk. - W porządku. Posłuchajcie, zrobimy tak. Marsho, ogłoś natychmiast pełny zakaz lotów dla prywatnych maszyn. Wstrzymajmy się jednak z całkowitym uziemieniem przewoźników publicznych. Przynajmniej do mojej rozmowy z prezydentem. Niedługo będę miał dla was odpowiedź. Burt, przechodzimy na DefCon dwa. Prezydent na pewno się na to zgodzi, a za kilka minut będę to miał z Kryształowego Pałacu na piśmie. Tuck, ogłoś natychmiastowy alarm łącznościowy we wszystkich naszych ambasadach na całym świecie. Wyjaśnij, co się dzieje. Każ im nawiązać natychmiastowy 96 kontakt z rządami krajów, w których się znajdują, i powiadomić, że zbliża się fala ataków terrorystycznych. A potem od razu zajmij się zwołaniem konferencji ministrów spraw zagranicznych z krajów ósemki. Zorientuj się, co wiedzą i co mają zamiar robić. - Tu czy w Białym Domu? - Dobre pytanie. Nie wiem. Bud? - Sir, moim zdaniem żaden z was nie powinien opuszczać bunkra, nie w sytuacji, kiedy nie wiemy, co jeszcze może się wydarzyć - odpowiedział Norris. - Myślę, że Bud ma rację, sir - zgodziła się Kirkpatrick. -W pomieszczeniu obok mamy wyposażenie. Tuck, możesz uruchomić linie dyplomatyczne z sali konferencyjnej numer dwa, a my tymczasem będziemy stąd koordynować działania z prezydentem i grupą operacyjną. - Dobrze, do roboty - zdecydował wiceprezydent. - Jack, coś jeszcze? Chcę dostać jakąś dobrą wiadomość. - Przykro mi, sir - odpowiedział Mitchell. - Chyba nie mam niczego takiego w zanadrzu. Bennett wsunął amerykański paszport i złotą kartę American Express za kuloodporną szybę kasy linii Delta. Czekał od prawie pół godziny, za nim stała kolejka, kończąca się aż za drzwiami. Zaczął się już obawiać, że nigdy się stąd nie wydostanie. Jednak członkostwo w programie linii lotniczej dawało pewne przywileje. Dziewięć minut później szczęście mu dopisało - ostatnie miejsce w ostatnim locie zapewniało mu przylot do Nowego Jorku, zanim dzień dobiegnie końca, i przez przypadek było w pierwszej klasie. Atrakcyjna młoda Żydówka o gładko zaczesanych czarnych włosach i piwnych oczach uśmiechnęła się do niego uwodzicielsko i oddała paszport, kartę kredytową i bilet. Lot numer 97 linii Delta rozpoczynał się w Tel Awiwie o wpół do drugiej czasu lokalnego, a kończył na lotnisku Kenne-dy'ego za piętnaście siódma czasu wschodniego. A zatem nie było problemu. Natomiast dostanie się do Kolorado mogło przyprawić o ból głowy. Międzynarodowe lotnisko w Denver zamknięto na dobre. Ostatni lot z lotniska Kennedy'ego do Colorado Springs - liniami American przez Dallas-Fort Worth - był dziesięć po szóstej czasu wschodniego, czyli na ponad pół godziny przed przylotem Bennetta do Nowego Jorku, nie wspominając o czasie potrzebnym na przejście przez kontrolę paszportową, cło i pokonanie drogi do krajowego terminalu. Nawet gdyby lot American opóźnił się, to na pewno miał komplet 98 pasażerów. Kolejny samolot do Colorado Springs startował za dziesięć szósta rano następnego dnia. Ale nie to by to najgorsze. Federalny Zarząd Lotnictwa Cywilnego wprowadził właśnie całkowity zakaz lotów nad Kolorado - do tego stanu nic nie mogło przylecieć ani stamtąd wystartować - zatem eskapada stanęła pod znakiem zapytania. Bennett wziął bagaże i obejrzał się na kasjerkę, która przechwyciła jego spojrzenie i mrugnęła do niego. Ociągał się przez chwilę, ale potem stanął w następnej, zdającej się nie mieć końca kolejce, do kontroli bezpieczeństwa, tym razem jednak tylko dla pasażerów. Czekając, wyciągnął z teczki telefon komórkowy, wybrał z pamięci londyński numer McCoy i powiedział jej o telefonie Wersona. Poprosił ją potem, żeby znalazła numer biura obsługi lotów Signature na La Guardii i wyczarterowała dla niego prywatny odrzutowiec do Cheyenne w stanie Wyoming. Ma być duży, szybki, a koszty nie grają roli, wyjaśnił. Chciał też, żeby przed lotniskiem w Nowym Jorku czekała na niego limuzyna. Będzie od tej pory podpisywał czeki na wszystkie wydatki i to będzie jedno z jego najmniejszych zmartwień. Zakładając, że pomiędzy ósmą a ósmą trzydzieści wieczorem przejdzie już przez kontrolę paszportową, celną i wsiądzie do samochodu, Bennett byłby na La Guardii przy odrzutowcu - czekającym na włączonych silnikach i z pozwoleniem na start - około dziewiątej, wpół do dziesiątej wieczorem, w zależności od pogody i ruchu na ulicach. W powietrzu znalazłby się zatem nie później niż o dziesiątej wieczorem czasu nowojorskiego. Z dobrym pilotem i lecąc z wiatrem, zdążyłby wylądować w Cheyenne przed północą miejscowego czasu, może pół godziny później. McCoy powiedziała mu, że gdyby musiał wypożyczyć samochód, to miałby do pokonania niecałe trzysta kilometrów, czyli około trzech godzin jazdy. Gdyby zaś służby patrolowe Kolorado albo Secret Service zechciały dać mu helikopter, mógłby dostać się do Colorado Springs -czy dokądkolwiek zmierzał - najpóźniej około pierwszej lub drugiej nad ranem. 99 Bennett miał wrażenie, że się dusi - nie potrafił zebrać myśli, nie był zdolny do sensownych reakcji i znajdował się 0 pół świata drogi od miejsca, gdzie powinien być. Ale nic więcej nie mógł zrobić w tej sprawie. Wszystko po kolei, powtarzał w duchu, wszystko po kolei. Nazywał się generał Khalid Azziz. Jako szef irackiej Gwardii Republikańskiej -elitarnej machiny wojennej Saddama Husajna - służył od czasów wojny w Zatoce i nikomu bardziej nie ufano, jeśli chodziło o bezpieczeństwo prezydenta, i nikt też nie był bardziej od niego przekonany o stabilności istniejącego reżimu. W czasie wojny z Iranem w latach osiemdziesiątych kierował służbami wywiadowczymi Saddama i to dzięki uporowi generała w zdobywaniu funduszy wybudowano ogromny 1 bardzo skomplikowany labirynt odpornych na bombardowanie bunkrów ze stali i żelazobetonu pod Bagdadem, na wypadek gdyby takie schronienie okazało się potrzebne dla przywódców reżimu w czasie wojny lub rewolucji. Budowa ruszyła pod koniec 1986 roku, a towarzyszyły jej sprzeczne opinie wśród społeczeństwa, że mianowicie Saddam rozpoczął zakrojone na bardzo szeroką skalę wykopaliska archeologiczne, że buduje światowej klasy metro, chcąc rywalizować z kolejkami podziemnymi na Zachodzie, że odbudowuje śródmieście, że stawia dla siebie ogromny biurowiec albo że tworzy centrum handlowe. Gdy amerykańskie bomby zaczęły spadać na Bagdad niczym deszcz na Seattle, konstrukcja była już w większej części ukończona. Jednak nigdy oficjalnie nie ogłoszono istnienia, a tym bardziej nigdy nie dokonano uroczystego otwarcia wykopalisk, metra czy też kompleksu handlowego. Saddam Husajn niemal bez wysiłku przetrwał jedną z najbardziej agresywnych kampanii bombowych w historii współczesnych wojen. Nie trzeba było pytać specjalistów geologów z CIA ani też samego Saddama Husajna, żeby wiedzieć dlaczego. W taki oto sposób generał Azziz stał się bohaterem narodowym. 100 General był także człowiekiem, który niemal w pojedynkę wyrzucił na dobre z Iraku UNSCOM - Specjalną Komisję Organizacji Narodów Zjednoczonych, która miała znaleźć i zniszczyć broń masowego rażenia. Minęło wiele lat,od kiedy inspektorzy UNSCOM pracowali w tym kraju. Do zadań generała właśnie należało utrzymanie tego stanu rzeczy. I ku zadowoleniu jego szefa - i większości świata - był wyjątkowo skuteczny. Najniebezpieczniejszy moment w długiej karierze generała nastąpił na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy dwóch wybitnych irackich fizyków nuklearnych uciekło z kraju i znalazło schronienie w Stanach Zjednoczonych. Operacje Kieszonkowiec i Płonący Grom były dowodzone przez ar-cywroga Azziza, Jacka Mitchella; obie - dwa nieszczęścia -niemal kosztowały generała życie. Szczęściem dla niego któremuś z poruczników udało się zlokalizować jednego z naukowców - jeszcze w Jordanii -przekonać go do powrotu i zostania z rodziną. Oczywiście izziz obiecał fizykowi pełne wybaczenie błędu. Zgodnie informacjami przejętymi przez jordańskie służby wywia-lowcze, kiedy naukowca doprowadzono ostatecznie do Az-dza, przygotowano bardzo wystawną ucztę i przyprowadzo-io jego żonę, siedmioro dzieci i krewnych. Wszyscy byli obecni, w tym także prezydent Husajn. Stało się to całkiem sporym wydarzeniem. Generał Azziz uściskał naukowca, ucałował w oba policzki i oficjalnie wybaczył. A potem - bez ostrzeżenia - wyciągnął pistolet i strzelił mężczyźnie w twarz. Każdy z bliskich krewnych naukowca został pozbawiony głowy przed obliczem Azziza na oczach pozostałych członków rodziny za pomocą błyszczącej perskiej szabli, datowanej na czternasty wiek. Wrzeszcząca i rozhisteryzowana żona była zmuszona do patrzenia na rzeź i umarła jako ostatnia. Saddam i Azziz usiedli potem do posiłku złożonego z pieczonego jagnięcia, 101 kuskusu i bakławy, podczas gdy dalsi krewni naukowca musieli posprzątać miejsce zbrodni. To przywróciło dobrą opinię generała w oczach naczelnego wodza narodu i znowu sta} się godnym synem Iraku. Niemniej teraz Khalid Azziz ponownie znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie. Dzięki bardzo uważnemu śledzeniu zachodnich publikacji dotyczących handlu i e-mai-lom od kreta głęboko zakopanego w administracji MacPher-sona agenci Mukhabaratu wpadli na ślad gigantycznego przedsięwzięcia związanego z ropą naftową, ubijanego przez Galisznikowa, Sa'ida i prezydencką amerykańską GSX oraz Fundusz Joshua. Azziz osłupiał, kiedy dowiedział się o bezprecedensowej skali tego przedsięwzięcia. Jego szef się wściekł. Rozzłoszczony perspektywą niesłychanego bogactwa, jakie Izrael miał zyskać na ropie, destabilizacji OPEC, oczywistą zdradą niektórych umiarkowanych Palestyńczyków, polegającą na przystąpieniu do joint venture z Izraelczyka-mi, i bardzo dużym udziałem Amerykanów - zarówno w finansowaniu projektu, jak i w cichym przekonywaniu palestyńskich przywódców, by dali temu przedsięwzięciu swoje błogosławieństwo - Saddam Husajn wydał aż nazbyt jasne polecenie: unicestwić to. Istniały rachunki do wyrównania i nastał po temu dobry czas. Azziz otrzymał plan operacyjny, przygotowany osobiście przez Saddama. Był równie zuchwały, jak barbarzyński. Zamach na prezydenta MacPhersona miał być jedynie początkiem. Koronnym klejnotem planowano uczynić uwolnienie „furii Allaha" w Tel Awiwie i Nowym Jorku, by przesłać światu wiadomość i „dokończyć dzieła" rozpoczętego przez Osamę bin Ladena 11 września 2001 roku. Plan był pryncypialny - wszystko albo nic, zabić albo być zabitym, zmieść Amerykanów i Izraelczyków z powierzchni ziemi albo sczeznąć samemu na zawsze. Plan był prosty - niełatwy, ale jasny, lapidarny, nieskomplikowany i bezpośredni. 102 Znalazły się fundusze na jego realizację, i to od razu. Dla sprawy pozyskano najlepszych ludzi i najlepszą broń. Najważniejszymi elementami prowadzącymi do powodzenia planu były podstęp, szybkość i zaskoczenie. Niemniej teraz wydarzenia wymykały się spod kontroli. Szefa Azziza na pewno to nie ucieszy, a generał miał odprawę u prezydenta Iraku już za dziesięć minut. Nadszedł czas, by uruchomić plan B. Trzydzieści pięć minut zabrało Bennettowi znalezienie się na początku kolejki. Do głowy by mu nie przyszło, że coś stanie mu na przeszkodzie. Człowiek podróżujący z biletem w jedną stronę z Izraela do Nowego Jorku i dopytujący się o loty do Kolorado w kilka godzin po próbie zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych, dokonanej samolotem właśnie w Kolorado - pilotowanym najprawdopodobniej przez kogoś ze Środkowego Wschodu - był niczym czerwona flara godna Święta Niepodległości na długo, zanim Bennett podał do kontroli paszport i bilet. Już wtedy, gdy Bennett kupował bilet, kasjerka Delty wpisała do komputera przy jego nazwisku słowo „Alef', oznaczające alarm - priorytetowy - i nacisnęła lewą stopą niewielki guzik w podłodze. Uruchomiła w ten sposób kamerę skierowaną na Bennetta, z której obraz zobaczyła natychmiast w lewym górnym rogu monitora komputera. Kiedy wydawało się, że przepisuje dane z jego paszportu, w rzeczywistości pisała instrukcje dla obsługi kamery, polecając umieścić Bennetta pośrodku obrazu, zrobić zbliżenie, wyostrzyć, a potem „oznaczyć" go podczerwonym kodem. Pozwalało to na śledzenie jego kroków przez wszystkie kamery rozmieszczone na lotnisku, w tym bardzo skomplikowane i nowoczesne kamery rentgenowskie - produkt izraelski - które mogły przeskanować jego ciało i bagaż w poszukiwaniu broni. Umożliwiało to również namierzenie go 103 I przez ukryte wszędzie na lotnisku mikrofony naprowadzane laserem, kiedy przeciskał się przez tłum. Wszystko to w sumie składało się na pełny przekaz, jaki przez cały czas otrzymywało centrum ochrony lotniska, znajdujące się głęboko pod halą odlotów. To był dopiero początek. Cichy alarm postawił od razu na nogi trzech agentów po cywilnemu, którzy nie spuszczali go z oczu ani na moment, choć on nic o tym nie wiedział. Tymczasem alarm Alef uruchomił jednocześnie komputerowe przetrząsanie ogromnych izraelskich baz danych, połączonych z zasobami Interpolu i FBI, w poszukiwaniu każdego szczegółu dotyczącego życia Jonathana Meyersa Bennetta. Atrakcyjna młoda Izraelka w okienku biletowym Delty nie była typową pracownicą linii lotniczych. W rzeczywistości miała legitymację specjalistki od działań antyterrorystycznych w Szin Bet, izraelskim kontrwywiadzie i agencji bezpieczeństwa wewnętrznego, mniej więcej odpowiedniku amerykańskiego FBI. Kiedy „rozmowa" przy wydawaniu karty pokładowej przeciągnęła się do czterdziestu pięciu minut, Bennett zaczął tracić cierpliwość. Jego teczka i ubrania zostały prześwietlone, a potem ręcznie przetrząśnięte. Z tubki wyciśnięto całą zawartość pasty do zębów w poszukiwaniu plastiku - materiału wybuchowego. Pojemnik z pianką do golenia został wstrząśnięty, a później opróżniony, bo podejrzewano, że może zawierać toksyny. Szybko rozebrano i złożono z powrotem jego telefon komórkowy, podobnie jak BlackBerry. Przeszukano bardzo skrupulatnie zarówno palmtop, jak i wszystkie dokumenty, które miał przy sobie. Prawdziwe kłopoty zaczęły się na dobre, gdy jeden z agentów ochrony lotniska, mimo żywiołowych protestów Bennetta, przejrzał jego notatnik z adresami i zauważył tam numery telefonów do domów i do biur niemal wszystkich wysokich rangą doradców prezydenta MacPhersona. To przyciągnęło uwagę amerykańskiego urzędnika, który, jak Bennett się domyślił, pracował prawdopodobnie dla FBI 104 albo dla amerykańskiego programu inspekcji przestrzeni powietrznej. Bennetta wyprowadzono z kolejki, przeprowadzono korytarzem, tak że zniknął z oczu innym pasażerom, i dalej schodami, pięć kondygnacji w dół. Tam kazano mu przejść przez kilkoro opancerzonych drzwi i wepchnięto do jednego z pokoi przesłuchań na końcu korytarza. Niewielkie pomieszczenie było pozbawione okien. Pomalowane na bladozielono ceglane ściany były puste. Na środku brudnej podłogi wyłożonej białymi kafelkami stało roz-chybotane krzesło. W kącie widać było małą używaną czerwoną strzykawkę jednorazówkę. Pojedyncza zakurzona metalowa lampa zwisała na niesamowicie długim kablu z gładkiego sufitu - znajdującym się tak wysoko, że Bennett właściwie go nie widział. Pokój w rzeczywistości przypominał wieżę. Bladozielona farba na ścianach kończyła się na wysokości około dwóch i pół, trzech metrów, a dalej widać było jedynie duże kamienie przywodzące na myśl średniowieczne zamki albo rzymskie ruiny. Z kolei cienie i mrok sprawiały, ze nie sposób było zobaczyć, co znajduje się wyżej. Bennett natychmiast zwrócił uwagę na temperaturę. Panowało tu parne gorąco, tak około siedmiu do dziesięciu stopni więcej niż w i tak dusznym terminalu dla pasażerów. W powietrzu unosił się zapach stęchłego dymu papierosowego. Daleko było stąd do hotelu King David, a Bennett czuł, jak wzbiera w nim złość. Dwóch zwalistych Izraelczyków w niebieskich dżinsach i niebieskich bluzach weszło i popchnęło Bennetta na krzesło. Siłą skuli mu ręce kajdankami, które boleśnie wrzynały mu się w skórę i tamowały przepływ krwi. - A to po jaką cholerę? - zapytał Bennett. Mężczyźni nie odpowiedzieli. Zamiast tego zajęli pozycje przy zamkniętych drzwiach. - Hej, cześć! Jestem obywatelem amerykańskim. Mam w końcu jakieś prawa. Czy teraz ktoś mi, do cholery, powie, o co tu chodzi? Nikt nie odpowiedział nawet słowem. Trzeci Izraelczyk, 105 m--* niższy, szczuplejszy, ubrany w robiący wrażenie grafitowo-szary włoski garnitur, ale bez krawata, w okularach o cienkich złotych kwadratowych ramkach, przeszedł do odległego rogu pokoju naprzeciwko drzwi. Zapalił papierosa i się nie odezwał. Tymczasem amerykański agent chodził wolno w tę i z powrotem i obsesyjnie bawił się jaskrawoczerwonym jo-jo. - Panie Bennett, dlaczego właściwie tak bardzo zależy panu na dostaniu się do Kolorado jeszcze dziś wieczorem? -zapytał Amerykanin, zapalając papierosa. - Niech pan posłucha, odpowiadałem już na to pytanie dokładnie dziewiętnaście razy. Człowiek z jo-jo zatrzymał się za Bennettem, pochylił głowę i szepnął mu do ucha: - Proszę odpowiedzieć raz jeszcze. Bennett czuł, jak podnosi mu się ciśnienie i czerwienieje kark. Uszy także stały się czerwone i gorące. Wszyscy czterej uzbrojeni mężczyźni spostrzegli jego reakcję, ale nie zrobili niczego, co zmieniłoby ich postawę. Nastrój szybko stawał się przykry, a Bennett zmagał się wewnętrznie, by zachować spokój i znaleźć jakoś drogę wyjścia. - Twierdzi pan, że zna prezydenta? - Tak, już to mówiłem. To mój przyjaciel. Jestem pierwszym wiceprezesem firmy inwestycyjnej, którą kiedyś prowadził w Denver, Global Strategix. Przyleciałem tu w interesach. Poproszono mnie o powrót, żebym jak najszybciej się z nim zobaczył. - I rozmawiał pan z nim dziś rano? - Nie, mówiłem to już tym panom... rozmawiałem ze Stuartem Wersonem. - Sekretarzem skarbu? - Właśnie, jednocześnie byłym prezesem GSX. - Z kim, pana zdaniem, on teraz jest? - Z Bobem Corsettim są w drodze na spotkanie z prezydentem. Rozmawiałem z nimi godzinę, najdalej dwie godziny temu. - Z Bobem Corsettim, szefem personelu Białego Domu? 106 -Tak. - Miał się pan z nimi spotkać? -Tak. - Proszę powtórzyć gdzie? - W Colorado Springs. - Dlaczego w Colorado Springs? - Już mówiłem, nie wiem. Miałem się tam dostać i czekać na dalsze instrukcje. - Od kogo? - Od Stu albo Boba, tego dokładnie nie wiem. - Rozumiem. To interesujące. W pokoju zapadła złowieszcza cisza. Mężczyzna znowu bawił się jo-jo. Bennett pamiętał doskonale, że facet się nie przedstawił, choć na cienkim metalowym łańcuszku na szyi miał dwa identyfikatory. Jeden był z pewnością z jakiejś amerykańskiej instytucji rządowej, prawdopodobnie z FBI, tyle że Bennett nie bardzo mógł mu się przyjrzeć, bo mężczyzna przez większość czasu stał za nim. Drugi wyglądał na rodzaj izraelskiej przepustki ochrony lotniska, ale tego też Bennett nie mógł być pewny. Wiedział jedynie, że wszystko, co mówi, przypomina rozmowę dziada z obrazem. Mężczyzna stojący za nim najwyraźniej nie wierzył ani jednemu jego słowu. Ale dlaczego? Kilka szybkich telefonów mogłoby potwierdzić wersję Bennetta i sprawa byłaby zakończona. Coś było nie tak z tym facetem. Tylko co? Minęło co najmniej pięć minut, a może więcej. Bennett nie bardzo wiedział, co robić. Im usilniej przekonywał o swojej niewinności, tym dziwniej zachowywał się Amerykanin. Im bardziej się złościł, tym bardziej pode jrzli wszy stawał się tamten. Intrygowały go zadane mu pytania. Im więcej Bennett o nich myślał, tym silniejsze stawało się przeświadczenie, że zostały zadane nie po to, by uzyskać na nie odpowiedzi, ustalić fakty. Zawierały implikacje, były insynuacjami. Stanowiły oskarżenie. Bennett słyszał milion opowieści o ochronie izraelskiego lotniska, ale żadna nie przypominała sytuacji, w której się znalazł. To już nie było 107 wypytywanie. To było przesłuchanie, i nie prowadzili go Izraelczycy. Przesłuchiwał Amerykanin. I nie był to jakiś tam jankes. Był to Amerykanin z siekierą gotową do rąbania, Amerykanin, którego prezydent został właśnie brutalnie zaatakowany przez człowieka w samolocie, a niewykluczone, że maszyna pochodziła ze Środkowego Wschodu. Bennett walczył ze sobą, by zachować kontrolę nad złością, wyciszyć ją, ograniczyć i oddzielić od rozumowania. Był analitykiem, strategiem. A zatem musiał to przeanalizować. Skrzywił się z bólu, jaki zadawał mu ostry metal wrzynający się w nadgarstki. Skupił się jednak ponownie i usiłował zebrać myśli. Człowiek, który za nim stał, był typem samotnika, starego kawalera, który prawdopodobnie nigdy nie był żonaty. Nie nosił obrączki. Zresztą w ogóle nie miał na sobie żadnej biżuterii. Mizantrop, który nie zaznał nigdy ciepła, jakie dają rodzina i przyjaciele, za to wiedział, czym jest wzrost poziomu adrenaliny ze strachu, w sytuacji niepewności i zagrożenia. Był człowiekiem mającym powołanie, misję i cel. Jednocześnie zżerała go frustracja typowa dla kogoś, czyja praca jest niemożliwa do wykonania. Nie mógł przecież wiedzieć, co dzieje się w umysłach złoczyńców, jakie mają intencje i co zamierzają zrobić w najbliższej przyszłości, by wyrządzić ogromną krzywdę jego ojczyźnie. Jedynym celem w jego życiu było przechytrzenie ludzi o obcej mu zupełnie umy-słowości, żyjących w upiornym świecie śmierci i fałszu -wykształconych i średnio zamożnych mężczyzn, mających żony, dzieci i przyszłość, którzy chętnie odetną głowę pilotowi za pomocą noża do papieru i gołych rąk, a potem przejmą stery 757 pełnego paliwa i skierują go na studziesięcio-piętrowy wieżowiec ze stali, betonu i szkła, i w jakiś osobliwy sposób będą uradowani, smażąc się żywcem w kuli ognia o temperaturze prawie tysiąca stopni, wierząc, że oto odchodzą w chwale, by zasiąść po prawicy Mahometa. Człowiek z jo-jo, który stał za Bennettem, miał pracę do wykonania. Polegała ona na niedopuszczaniu, by porywano 108 samoloty, żeby zmieniano je w żywe pociski, w broń masowego rażenia. I właśnie poniósł porażkę. Oczywiście nie sam. On i jego koledzy zawiedli. Ponownie. System zawiódł. Świat zawiódł. Tymczasem ten człowiek brał to wszystko do siebie. I teraz był niczym wrzący kocioł podejrzeń. Wierzył, że dopadł zbrodniarza, ale nie miał przeciwko niemu wystarczających dowodów; schwytał człowieka bardzo zamożnego, choć trudno było jeszcze ustalić motywy jego działania. Zastanawiał się, co robić dalej. Nic nie powiedział. Palił jednego papierosa za drugim i powoli obchodził Bennetta, najpierw z jednej strony, potem z drugiej i od nowa, niczym rekin krążący dokoła rannej, krwawiącej ryby. Ten człowiek był bez wątpienia najwyższy rangą w tym pokoju. Pozostali opierali się o ścianę, zostawiając mu miejsce na zabawę z jo-jo i potencjalną ofiarą. W miarę upływu minut Bennett czuł, jak narasta wściekłość tego człowieka. Była prawdziwa, i potężniała. Stawała się prawie namacalna. Był ubrany w brązowe spodnie, wygniecioną białą koszulę z wytartym kołnierzykiem, cienki brązowy krawat, starą granatową sportową kurtkę i lśniące czarne buty wizytowe. Miał czarne, cienkie, krótko ostrzyżone włosy, choć zupełnie nie jak rekrut. Nosił gęste wąsy, częściowo zakrywające wielką, poszarpaną bliznę, która zaczynała się za lewym okiem i biegła w dół aż do ust. Był wyższy od Bennetta, mierzył ponad metr osiemdziesiąt pięć, ważył pewnie około stu kilogramów, miał małe, czarne, przenikliwe oczy. Nie, było w nich coś jeszcze. Wydawały się puste, pozbawione życia. To właśnie wtedy złość Bennetta zaczęła zmieniać się w strach. - Dobra, zaczynajmy - powiedział spokojnie mężczyzna do agenta w złotych okularach. Agent nie tracił czasu, stanął za Bennettem, podciągnął mu mankiet nad lewym nadgarstkiem, a później podwinął rękaw. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął niewielki wacik i przytknął go do małej buteleczki z przezroczys- 109 tym płynem. Bennett domyślił się, że to pewnie alkohol do dezynfekcji. Przetarł kawałek skóry na jego lewym ramieniu, tuż poniżej łokcia, wyprostował się i stanął przed Bennettem. Wyjął z kieszeni marynarki trzy małe plastikowe strzykawki - zieloną, żółti} i czerwoną. Zdjął ze wszystkich osłonki, odsłaniając trzy pięciocentymetrowe igły. Serce waliło Bennettowi jak młotem. Po twarzy spływały mu krople potu. Nagle zdał sobie sprawę, ze koszulę ma niemal zupełnie mokrą. Agent trzymał strzykawki na wysokości jego oczu przez dziesięć, piętnaście sekund. - Ma pan wybór, panie Bennett - zaczął człowiek z blizną. Bennett usiłował przełknąć ślinę, ale w ustach miał zupełnie sucho. - Życie albo śmierć. Pierwsza strzykawka, zielona. Pen-tothal. Bennett czuł, jak żołądek mu się kurczy. - Nazywamy go serum prawdy. Bennett silą utrzymywał się w prostej pozycji. - Ty mówisz. Ja słucham. Żyjesz. Dwaj ochroniarze przy drzwiach poruszyli się nerwowo. - Druga strzykawka, żółta. Thiopental. Jeden z ochroniarzy wytarł powoli pot z czoła i policzków. - Ulubiona Rickeya Raya Rectora. Pamiętasz go? Rickey Ray Rector. Pensjonariusz domu wariatów w Arkansas. Morderca. Aresztowany. Stanął przed sądem. Skazany. Po-czciwina Clinton odmówił mu prawa łaski w czasie kampanii wyborczej w dziewięćdziesiątym drugim. Pamiętasz to? Stracony za pomocą... czego? Och, racja, za pomocą śmiertelnego zastrzyku. Słyszałem, że lekarze potrzebowali czterdziestu pięciu minut, żeby znaleźć odpowiednią, mocną żyłę. Ale w końcu znaleźli. O, i to bardzo dobrą. Rickey Ray Rector. Chcieli go położyć do długiego, przyjemnego i głębokiego snu za pomocą żółtej strzykawki. Ale to nie koniec. Końcem jest trzecia strzykawka. To ta czerwona. Wiesz, jak się nazywa? 110 Bennett siedział bez ruchu, niezdolny do wypowiedzenia słowa. - Chlorek potasu. Wiesz, jak działa? W pokoju zapadła cisza. - Zatrzymuje serce. Wyłącza cię. Załatwia na dobre. Człowiek z blizną ponownie zaczął bawić się jo-jo. - A teraz, panie Bennett, dostanie pan pierwszą, zieloną. To nie podlega negocjacjom. Sprawa przesądzona. Pytanie... No cóż, chyba pozwolę panu samemu się domyślić. Jest pan całkiem bystry, panie Bennett. Pracuje pan na Wall Street. Cholera, jest pan przyjacielem prezydenta, a od czego ma się przyjaciół? Facet w złotych okularach podał zieloną strzykawkę nad głową Bennetta, który nagle zesztywniał i czekał. Co się stanie? Co takiego pentothal robi z człowiekiem? Nad tym właśnie się zastanawiał, kiedy igła zagłębiła się w jego żyle. Bennett zaczął krzyczeć, trząsł się spazmatycznie. A potem w jednej chwili stał się senny i słaby. Praca serca spowolniała. Wszystkie mięśnie zwiotczały. Czuł, jak traci kontrolę nad ciałem. Ogarnęło go ciepło. Miał wrażenie, że się unosi, balansuje na granicy świadomości. Oczy mu się zamknęły, oddech spowolniał. Czuł się bezpieczny. - A teraz powiedz to po prostu - zaczął człowiek z blizną niemal szeptem. - Okej - odparł Bennett spokojnie, zmęczonym głosem, jakby znajdował się w stanie swoistej hipnozy. - Jonathan Meyers Bennett. - Zgadza się. - Czterdzieści. -Tak. - Multimilioner. - Zgadza się. - Będziesz miliarderem. - Może... miejmy nadzieję. Amerykanin zaczął teraz chodzić wokół niego powoli. Nadal bawił się jo-jo. 111 - Wychowany w Moskwie. - Przez jakiś czas. - Mówisz po rosyjsku. - Słabo. - Ojciec pracował dla „Timesa". - Zgadza się. -Źródła w KGB. - Jasne. - Pracował dla KGB? - Nie. - A może? - Nie... Nie... nie wydaje mi się... Nie. - Lubi pan ojca, panie Bennett? - Cóż,oczywiście,ja... - Masz do niego żal? -Nie. - Nigdy nie spędzał z tobą za dużo czasu. Zawsze w pracy. Zawsze zbyt zajęty. - Tak... tak... aleja... - Nie rozmawiasz z nim często. - Zgadza się. - Nie dzwonisz do niego. - Niezbyt często. - On do ciebie nie dzwoni. - Raczej rzadko. - Jesteś żonaty? - Nie. - Dlaczego? - Nie wiem, chyba jestem za bardzo zajęty. - Widujesz się z kimś? -Nie. - Bliscy przyjaciele? - Kilku... paru... nie do końca. - Dlaczego? Bennett wziął głęboki wdech. - Ja... nie wiem, po prostu nie wiem. 112 - Wierzysz w Boga? - Ja... nie wiem... Ja po prostu... Nie myślę o tym za wiele. - W co wierzysz? Bennett milczał. Ogłupiony narkotykiem, senny, dryfował w ciemnej mgle na wpół świadomy, a to pytanie wprawiło go w jeszcze większe zdezorientowanie. - Musi pan w coś wierzyć, panie Bennett. Co to takiego? - Nie wiem. - Czy w twoim ja, w twoim sercu, duszy nie ma czegoś, co nadaje sens życiu? Bennett zawahał się, usiłował ogarnąć coś bardzo niewyraźnego i nieuchwytnego. - Nie wiem... Chcę... żeby było jakoś inaczej. - Naprawdę? Bennett zastanowił się nad tym przez chwilę, własna odpowiedź nie spodobała mu się, dlatego zamilkł. - Żałosne. A zatem powiadasz, że osobiście znasz prezydenta. - Znam. - Wiesz, gdzie mieszka. -Aha. - Byłeś w jego domu? - Aha. - A w domu letniskowym? -Aha. - Spałeś u niego? - Taa. - Bawiłeś się z jego córkami? - Taa. - Pomagałeś zabierać je ze szkoły? - Taa. - Atrakcyjne? - Taa. - Kokietki? - Trochę. 113 - Umawiałeś się z nimi? -Nie. - A chciałeś? Bennett milczał. - Naprawdę... Mężczyzna przystanął i wlepił wzrok w Bennetta, który miał teraz zamknięte oczy i prawie spał. Zmienił kierunek i zaczął chodzić wolno w drugą stronę. - Znasz agentów z otoczenia prezydenta? -Tak. - Znają cię z widzenia? -Tak. - Byłeś w Owalnym Gabinecie? -Tak. - Przesiadywałeś w biurze szefa personelu? -Tak. - Znasz rozkład korytarzy w zachodnim skrzydle? - Całkiem dobrze. - Wiedziałeś, kiedy prezydent leci do Denver? -Tak. - Wiedziałeś, o której będzie lądował? - Mniej więcej. - Wiedziałeś, w którym samochodzie będzie jechał? - Tyle o ile. - Ale nie byłeś tam. -Nie. Mężczyzna ponownie stanął za Bennettem. - A teraz posłuchaj uważnie, rozumiesz? - wyszeptał. -Przyjechałeś do Izraela na jeden dzień. Jeden dzień. Zjadłeś obiad z palestyńskim muzułmaninem i rosyjskim Żydem. Obaj pracują przy jakimś przedsięwzięciu związanym z ropą i gazem. Zamierzacie stać się bogaczami, co? Skąd on to wie? - pomyślał Bennett. Mężczyzna z blizną mówił coraz głośniej. - A potem jakimś cudem spotkałeś się znowu z Rosjaninem - na śniadaniu. I dziwnym zbiegiem okoliczności do- 114 kładnie w tym samym czasie ktoś usiłował zabić prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale ty nie wracasz do domu przez Londyn, jak wcześniej ustaliłeś. O, nie. Londyn także został zaatakowany. Pałac Buckingham wrócił do stanu z epoki kamienia łupanego. Nie. Zamiast tego kupujesz bilet do Stanów w jedną stronę i kombinujesz, jak dolecieć potem do Colorado Springs. Z jakiego powodu? Cisza. Głowa Bennetta zaczęła opadać ku przodowi, oczy miał nadal zamknięte, umysł otumaniony. Człowiek z blizną chodził coraz szybciej, mówił coraz głośniej, więcej było w nim złości. - Dlaczego? Po co? Och, wiem dlaczego. Bo miałeś się spotkać z prezydentem. Bo on chciał cię zobaczyć. Jak najszybciej. Pronto. Wczoraj. Mam rację? - To prawda. - Stul pysk! Bennett przestraszył się nagle, jakby dotarło do niego, że w glosie tego człowieka słychać wściekłość i frustrację. - Ale nie masz pojęcia gdzie, kiedy ani dlaczego. Miałeś „czekać na instrukcje", co? To ciekawe... „czekać na instrukcje". Jakieś tajemnicze instrukcje. Krew zaczęła ponownie dopływać do mózgu Bennetta. Nagle otworzył szeroko oczy. Usiłował skoncentrować wzrok. - I chcesz, żebym cię wpuści! na pokład amerykańskiego samolotu, bo masz spotkanie z prezydentem. Żebyś mógł polecieć na spotkanie z prezydentem. Żebyś mógł zabić prezydenta. Mam rację? - Nie. - Bennett upierał się przy swoim. Środek odurzający albo przestawał działać, albo jego skutki niwelowała narastająca w Bennetcie złość. Agent przybliżył głowę do jego twarzy i dmuchnął mu dymem w oczy. Bennett zakrztusił się, zamrugał oczami. - Posłuchaj, wszystko rozumiesz na opak. - Z kim współpracujesz? - Nie wiem. W ogóle nie rozumiem, o czym mówisz. 115 - Kim jest kobieta w Londynie? -Co? - Do kogo dzwoniłeś, żeby wyczarterował ci samolot? Bennett był już zupełnie przytomny, ale nadal zdezorientowany i skonsternowany. - Skąd o tym wiesz? Pytanie okazało się błędem. Agent cofnął się. Stanął za Bennettem, trzymał nad jego głową czerwone jo-jo i powoli dyndał nim przed jego twarzą niczym stryczkiem przed ska-zańcem. Zacisnął zęby i wycedził następne zdanie. - Nie lubię cię, Bennett. Ukrywasz coś. Czuję to jak smród. Jeśli nie zaczniesz mówić prawdy... Niespodziewanie rozwinął sznurek jo-jo, chwycił oba jego końce, owinął je sobie na dłoniach i powoli zacisnął na szyi Bennetta. - Albo to z ciebie wycisnę... albo dostaniesz żółty zastrzyk. Oddech Bennetta stał się szybszy. Wracała mu jasność myśli, a wraz z nią obezwładniający strach. - Chcę adwokata. Nie możesz... to pomyłka. - Wybór należy do ciebie, Bennett. - Jak trudno jest zweryfikować to, co powiedziałem? - Życie czy śmierć? - Mam przepustkę Secret Service na czas kampanii. Obejrzyj ją. Zadzwoń do Białego Domu. Powiedzą ci, kim jestem. Nikt nie odezwał się słowem. Nikt nigdzie nie zadzwonił. Nikt nawet nie kiwnął palcem. Po raz pierwszy dotarło do Bennetta, że znajduje się w dźwiękoszczelnym pokoju. Nie słyszał niczego, co działo się za ścianami - gdyby krzyczał albo umarł, nikt by się o tym nie dowiedział. - Zadzwoń do Białego Domu. Zadzwoń do biura Corset-tiego. Powiedzą ci, kim jestem. Człowiek z blizną milczał, ale mocniej zacisnął sznurek jo-jo na szyi Bennetta. - Mohammed Dżibril. 116 Dźwięk tego nazwiska wisiał w powietrzu przez co najmniej minutę. - Kto to? - zapytał Bennett. - Nie wiesz? - Nie. Bennett zaczynał się dusić. - Mohammed Dżibril jest terrorystą, panie Bennett. Obecnie mieszka w Moskwie i współpracuje z różnymi islamskimi komórkami terrorystycznymi. - A co to ma wspólnego ze mną? - Właśnie spotkałeś się z jego bratem. - Co takiego? O czym ty mówisz? To nieprawda. Bennettowi zrobiło się niedobrze. Dokładnie sprawdził wszystko, co dotyczyło Ibrahima Sa' ida, szefa PPG i jego kadry kierowniczej. Nie było tam najmniejszego śladu wskazującego na powiązania z grupami terrorystycznymi. Żadnego. Do tej chwili Bennett odmawiał wyjawienia szczegółów dotyczących przedsięwzięcia z ropą i gazem. To nie była jego sprawa, a poza tym miał stanowcze polecenie od prezydenta Stanów Zjednoczonych, by zapoznać go z konkretami - i tylko jego - zanim będzie rozmawiał o tym z kimkolwiek. Bennett z trudem oddychał. Miał przemożną chęć opowiedzieć o wszystkim temu mężczyźnie. Czy był to skutek „serum prawdy", czy zadziałał instynkt samozachowawczy? Ale nie mógł. Nie mógł. Dał słowo prezydentowi. Dał słowo Wersonowi. Kim byli ci faceci? A jeśli mieli powiązania z człowiekiem, który właśnie usiłował zabić prezydenta? Tylko w jaki sposób? Zwinęli go na izraelskim lotnisku. Czy to miało znaczenie? Czy mogli to być podwójni agenci? Czy nie mogli być opłacani przez wroga? Jakiego wroga? Czyją stronę trzymali? I znowu - a jeśli był w posiadaniu informacji o fundamentalnym znaczeniu? A jeśli popełnił błąd? Jeśli interes z ropą i gazem był rzeczywiście powiązany z ludźmi, którzy dokonali właśnie zamachu na prezydenta? Jeśli naprawdę finansował podobną nikczemność? Bennett skrzywił się z bólu i strachu. Nie wiedział, co ro- 117 bić. Przesłuchujący go mężczyzna mógł się tego domyślić. Agent zaczął zaciskać sznurek jo-jo coraz mocniej. Pot zalał twarz Bennetta. - Galisznikow. - Co Galisznikow? Bennett usiłował przełknąć ślinę, ale mu się to nie udało. - Wiesz, kim jest? Bennett był bliski zwymiotowania. - On jest... jest przyjacielem. Mężczyzna zacisnął sznurek mocniej. - Cztery lata temu Dmitri Galisznikow pomagał przy opracowaniu planów zamachu terrorystycznego, który zniszczył jedną z największych rafinerii byłego Związku Radzieckiego. Kosztowało to rząd rosyjski pół miliarda dolarów. Nie to, żeby potrzebowali tych pieniędzy. To był przecież bardzo bogaty, zasobny kraj. Ale ruszył ich fakt, że w czasie eksplozji zginęło dwustu dwunastu rosyjskich obywateli. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Ja nie... ja.. Proszę... Zadzwoń do Białego Domu... Agent nagle stracił panowanie nad sobą, odwinął sznurek jo-jo z gardła Bennetta, złapał go za włosy i koszulę, a potem rzucił nim o ścianę. Niezdolny do jakiejkolwiek obrony, Bennett uderzył głową w ścianę, osunął się na podłogę i zwinął do pozycji płodowej, obejmując się jednocześnie ramionami, żeby zasłonić się przed ciosami, bo wiedział, że nadejdą. Człowiek z blizną trząsł się z wściekłości i stracił resztki kontroli nad sobą. Złapał drewniane krzesło i roztrzaskał je o ścianę, kawałki drewna i drzazgi poleciały we wszystkie strony. Bennett wiedział, że to popis, że mężczyzna chciał go zastraszyć. Ale choć o tym wiedział, nie przestał mniej się bać. Był przerażony. Nie przywykł do tego, że to nie on rozkazywał, że jemu rozkazywano. A teraz bał się o własne życie. - Chcesz żółtą, panie Bennett? Chcesz czerwoną? Bennett nie miał nic do powiedzenia. - Nie. Boże, nie. 118 Bennett czuł, jak igła zagłębia mu się w ciało. - Masz dwie minuty, Bennett. Jesteś terrorystą? -Nie. - Finansujesz terrorystów? - Nie. - Czy Sa'id to terrorysta? - Nie... nie wiem. - Czy Galisznikow to terrorysta? - Nie wiem. - Pomagałeś w spisku przeciwko prezydentowi Stanów Zjednoczonych? Pomagałeś? - Nie, nie, nie... - Powiedz mi to, co chcę usłyszeć. Powiedz, co wiesz. - Boże, proszę, nie. Mężczyzna ponownie chwycił go za koszulę i zmusił do tego, by uklęknął. - Do diabła z tobą! Złapał Bennetta za włosy i podniósł jego twarz ku swojej. Kiedy Bennett odzyskał ostrość widzenia, człowiek z blizną pokazał mu czerwoną strzykawkę, rzucił ją na ziemię i zgniótł nogą. Bennett wciągnął w płuca tyle powietrza, ile zdołał. Czuł, jak mężczyzna chwyta go za mokre od potu włosy i przechyla mu głowę. Patrzył w jego oczy nad sobą przez jedną chwilę i nie dostrzegł w nich litości. To nie było ułaskawienie. To była egzekucja. Mężczyzna wyciągnął berettę 9 mm i przycisnął mocno lufę do czoła Jona. Potem cofnął broń, przeszedł za Bennetta i dociskając jego ciało i twarz do podłogi, przystawił mu pistolet z tyłu głowy. O kilkanaście centymetrów od siebie Bennett widział ciemnobrązową ciecz wyciekającą ze zgniecionej czerwonej strzykawki. Ciało dygotało mu spazmatycznie. - Ty zboczony mały potworze! - Mężczyzna krzyczał mu do ucha. - Myślisz, że pozwolę ci się wywinąć z tym, co wiesz? Tak myślisz, co? Policzę do trzech. 1 albo mi powiesz, dlaczego płacisz terrorystom, żeby zabili prezyden- 119 ta... albo twój bezwartościowy popieprzony mózg rozpryś-nie się wszędzie dookoła. Unicestwię cię, popaprańcu, i nikt nigdy nawet się o tym nie dowie. Słyszysz? Słyszysz mnie? - To nieprawda... Mylisz się... Proszę... Niczego nie wiem... Proszę. - JEDEN. - Nie... Niczego nie wiem... Proszę... Błagam... Proszę. - DWA. - O Boże, pomóż mi. Proszę, pomóż mi. - TRZY. - Och. Boże. Nie chcę umierać. PROSZĘ. Ogłuszający wystrzał z beretty zatrząsł pokojem, odbijając się echem w wysokiej ciemnej wieży. A potem zapadła cisza. Izraelczycy stali przerażeni, nie wierząc w to,co widzieli. Wszyscy trzej szybko wyszli z pomieszczenia. Po chwili człowiek z poszarpaną blizną schował broń, podniósł jo-jo i wyszedł za nimi, zamykając za sobą drzwi. Ciało Bennetta leżało na brudnej podłodze - nieruchome i pokręcone. Czterech mężczyzn było na Zachodzie po raz ostatni. I dobrze o tym wiedzieli. Nic ich to jednak nie obchodziło. Seria niecodziennych wydarzeń została rozpoczęta, a teraz mieli jedynie odebrać ostatnie instrukcje i odegrać swoją rolę. „The Wall Street Journal Europę" zamieści! na pierwszej stronie charakterystykę nowego sekretarza skarbu Stuarta Iversona. Wysoko postawieni, ale nie wymienieni z nazwiska urzędnicy państwowi mówili, że prezydent ma wreszcie kogoś, komu on, naród i cały świat mogą z pełnym zaufaniem powierzyć prowadzenie światowej gospodarki ku nowym horyzontom. Iverson zdawał się pasować do tego stanowiska i nawet demokraci z senackiej Komisji Finansowej piali nad nim z zachwytu. Tych czterech mogło się jedynie uśmiechać, bo szczęście im dopisywało. Oczywiście nie mogli o tym mówić. Przynajmniej nie tutaj. Nie dzisiaj, kiedy siedzieli w oddzielnych ławach katedry Świętego Stefana w Wiedniu. Nie wiadomo było przecież, kto może czaić się w cieniu albo ukrywać w pobliżu. Zbudowana w XII wieku jako bazylika romańska, a potem przebudowana w XIV wieku na katedrę gotycką, świątynia była symbolem Wiednia, pokrytym czarną, brudną sadzą sześciuset lat wojen, ognia i rozwoju przemysłowego. Rzecz jasna Wiedeń był nie tylko stolicą i największym miastem Austrii, ale także symbolem Europy, miastem znanym od 121 dawna jako brama do wschodnich potęg i Moskwy. Swego czasu Niemcy, Rosjanie i alianci walczyli o przejęcie kontroli nad tym miastem. To tutaj mury katedry nosiły ślady po kulach wystrzelonych przez nazistowskich żołdaków, których buciory dudniły na bruku, budząc strach w sercach wszystkich, którzy je słyszeli. Ów pomnik dziejów stał się ogromną atrakcją turystyczną i nikt w ten cichy, śnieżny poranek nie podejrzewał, że podobni barbarzyńcy znaleźli się w środku. Nie patrząc w ogóle na siebie, czterech mężczyzn oglądało od niechcenia wchodzących do kościoła wiernych, jednego po drugim. W większości były to stare kobiety. Bardzo niewielu mężczyzn. Prawie żadnych dzieci poza trafiającym się od czasu do czasu rozwrzeszczanym niemowlakiem, którego płacz nieodmiennie odbijał się echem od wysokich sklepień i wieży pełnego rzeźb sanktuarium. W końcu weszła kobieta ubrana na czarno w pasującym do stroju czarnym kapeluszu z białą wstążką przypiętą do klapy żakietu. Uklękła i zaczęła się modlić. Powoli wszyscy czterej mężczyźni, jeden po drugim, zabierali swoje rzeczy i spokojnie kierowali się do wyjścia z katedry. Nadeszła pora. Żaden nie zachowywał się tak, jakby znał pozostałych, i każdy poszedł w inną stronę. Dwadzieścia minut później, nabrawszy przekonania, że nikt ich nie śledził, zeszli się na Graben, w miejscu znanym jako Kolumna Morowa. Monument upamiętniający koniec zarazy morowej, która szalała w Europie w wiekach VI, XIV i XVII, i zabiła ponad sto trzydzieści siedem milionów ludzi, stał się teraz miejscem spotkania czterech mężczyzn, którym kiedyś analitycy z CIA - i ich brytyjscy współpracownicy z M-16 - nadali miano Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Jeden z nich otworzył wypożyczone białe volvo zaparkowane w pobliżu i wsiadł do środka. Drugi robił zdjęcia niczym zwykły turysta, podczas gdy jego partner wczytywał się w przewodnik po Austrii i mówił coś o znalezieniu niedrogiej restauracji, gdzie mogliby zjeść lunch. Czwarty wsu- 122 nąl ukradkiem rękę w rękawiczce do pobliskiego kosza na śmieci i wyciągnął z niego nieoznakowaną kopertę, ukrytą w wyrzuconej niemieckiej gazecie. Zajrzał do środka. Cztery bilety kolejowe. Cztery nowe paszporty. Cztery wizy. I czterdzieści tysięcy euro w drobnych nominałach. Grupa wsiadła do volvo z już zapuszczonym silnikiem i ruszyła w kierunku Siidbahnhofu, wiedeńskiego Dworca Południowego. Po drodze rozmawiali o artykule z „Journalu" i przekazywali sobie nawzajem egzemplarz „International Herald Tri-bune", gazety wydawanej w Europie wspólnie przez „The New York Times" i „The Washington Post". Najbardziej zainteresowała ich tego ranka opublikowana na pierwszej stronie charakterystyka rosyjskiego prezydenta Wadima i jego godne uwagi nowe strategiczne partnerstwo ze Stanami Zjednoczonymi i NATO, jak również coraz większe kłopoty, jakie miał z twardogłowymi nacjonalistami w Dumie, rosyjskim parlamencie. Zgodnie z wynikami nowych badań opinii publicznej w Rosji poparcie dla Wadima było mniejsze od tego, jakim cieszył się Stalin, a wobec mroźnej i dotkliwej zimy, jaka zapanowała w Moskwie, i frustracji ludzi, wywołanej pogarszającą się gwałtownie sytuacją gospodarczą wewnątrz kraju i rosnącymi obawami przed kolejną falą hiperinflacji, spadało znacznie z dnia na dzień. Przyjazne stosunki z Zachodem niewiele pomagały zręcznemu i przebiegłemu politykowi w ojczyźnie, a zachodni analitycy cytowani w artykule wyrażali niepokój, że dni Wadima na Kremlu są policzone. Nawet przemysł naftowy Rosji, który tworzył niemal połowę dochodu narodowego, podupadał w trudnych czasach. Cena za baryłkę wahała się pomiędzy dwudziestoma dwoma a dwudziestoma pięcioma dolarami. Jeśli spadłaby do zbyt niskiego poziomu, Rosja rzeczywiście mogłaby się znaleźć w poważnych tarapatach. Dziennikarz „Herald Tribune" napisał: „Coraz większe zaniepokojenie Waszyngtonu w związku z przyszłością rosyjskiej gospodarki sugeruje, że stary 123 ¦ przyjaciel Rosji, Iverson, może się okazać właściwym człowiekiem na obecną chwilę". Dokładnie o godzinie wpół do dziesiątej czterej mężczyźni zaparkowali samochód, weszli na dworzec i skierowali się do Ost Section - sektora wschodniego - weszli na peron i czekali. Peron był mroczny i obskurny, a mimo to w jakiś sposób klasycystyczny i imponujący, z wysokim łukowatym sklepieniem ze stali i szkła, przypominającym do złudzenia hangar lotniczy z czasów drugiej wojny światowej. Przyjeżdżały tu pociągi z całej Europy i stąd też odjeżdżały. Każdego dnia przewijały się przez ten peron dziesiątki tysięcy ludzi. Ale nie ci pasażerowie. Żaden z nich nigdy wcześniej nie był w Wiedniu, a im dłużej czekali, tym bardziej się denerwowali. Ich pociąg do Bratysławy miał odjechać pięć po dziesiątej, ale spóźnił się i cała czwórka musiała czekać kolejne dwie pełne godziny. Każdy z nich przeklinał szare niebo i mróz. Zapalili po amerykańskim papierosie, nieświadomi tego, że dwóch mężczyzn i kobieta - każde w innym wypożyczonym samochodzie - robi im dziesiątki trzydziestopię-ciomilimetrowych zdjęć pod różnym kątem z aparatów o obiektywach o bardzo dużym powiększeniu, a jednocześnie komunikuje się drogą radiową z innymi agentami rozproszonymi na dworcu i otaczającymi Czterech Jeźdźców Apokalipsy na peronie. Dwa telefony zadzwoniły niemal równocześnie. Jeden był z Pentagonu. Drugi z Langley. Oba miały najwyższy priorytet i za kilka minut amerykańska antyterrorystyczna grupa operacyjna została ponownie zwołana przy kodowanej linii wideokonferencji. - Panie wiceprezydencie, tu Jack z CIA. - Mów, Jack. - Sir, dostaliśmy właśnie meldunek od jednego z naszych zespołów w Wiedniu. Pozytywnie zidentyfikowali członków irackiej komórki, znanej jako Czterech Jeźdźców Apokalip- 124 sy. Są na dworcu kolejowym i mają bilety do Moskwy, sir. Mój zespół prosi o pozwolenie na zdjęcie ich i przesłuchanie, bo może coś wiedzą o zamachu na prezydenta. Wiceprezydent zastanawiał się przez chwilę, a potem podjął decyzję. - Nie. Jeszcze nie. Niech twoi ludzie nie spuszczają ich z oka. Przechwytujcie ich wszystkie rozmowy telefoniczne. Monitorujcie wszelkie kontakty, jakie nawiążą. Niech spokojnie jadą o czasie. Chcę wiedzieć, dokąd zmierzają i po co, i chcę to wiedzieć, zanim ktokolwiek się dowie, że ich obserwujemy. - Jest pan pewny, sir? Polujemy na tych gości od sześciu lat. A teraz mamy ich w garści. - A oni przez przypadek gdzieś jadą akurat w dniu, kiedy zaatakowano prezydenta. - Racja, sir. Dlatego właśnie powinniśmy ich zdjąć, i to zaraz. - Nie. Dlatego właśnie musimy ich śledzić, póki nie dowiemy się, co knują, albo do czasu, kiedy powiem, żeby ich zdjąć. Zrozumiałeś? - Tak, sir. - To dobrze. Kto następny? - Panie wiceprezydencie, mówi Burt z Pentagonu - zaczął sekretarz obrony. Oczy miał podkrążone, widać było w nich zmęczenie. - Tak, Burt, co masz? - Sir, dostaliśmy właśnie meldunek. Trzy nasze odrzutowce zwiadowcze zostały zestrzelone nad południowym Irakiem. F-15 już tam lecą, żeby zlikwidować stanowisko rakiet ziemia-powietrze. Nie wygląda to dobrze. - Żartujesz sobie ze mnie? - Nie, sir. Jest coś jeszcze. - Słucham. - Satelity przechwytują obraz wskazujący, że iracka Gwardia Republikańska najprawdopodobniej właśnie się mobilizuje. Odnotowano zwiększoną aktywność trzech zme- 125 chanizowanych jednostek na południowy wschód od Bagdadu i dostaliśmy przekaz z wysuniętego stanowiska dowodzenia niedaleko granicy w Kuwejcie. Radar pokazuje kilka migających punktów - to mogą być jednostki rozpoznania. W tej chwili próbujemy to zweryfikować, sir. - Masz rację, to nie wygląda dobrze. - Nie, sir, nie wygląda. Za kilka godzin będziemy wiedzieli więcej, ale sądząc na podstawie tego, co się tam dzieje, boję się, że Irak może przygotowywać się do jakiegoś poważniejszego ruchu militarnego. Trainor nie dokończył myśli. Nie musiał. Niespodziewanie włączył się Jack Mitchell, dyrektor CIA. - Panie wiceprezydencie? - Słucham, Jack. - Dyrektor wywiadu dzwonił do mnie z dołu. Jest w kontakcie telefonicznym z generałem brygady Jonim Barakiem, szefem Amanu, izraelskiego wywiadu wojskowego. - Znam Joniego, co mówił? - Ma grupę, sir, i moim zdaniem spotkaliśmy już kiedyś tych gości... to Sajeret... - Sajeret Matkal. - Tak, sir. - Jedna z ich grup głębokiego rozpoznania. - Dokładnie, sir. - I co mu przekazali? - Grupa odnotowuje wzmożoną aktywność łącznościową w Bagdadzie i jego okolicy... Proszę poczekać... Okej... Mówi, ze agenci w terenie donoszą o syrenach alarmu przeciwlotniczego w całym mieście... na ulicach najwyraźniej nie widać cywili... państwowe radio i telewizja nie nadają... Wygląda na to, że Gwardia Republikańska została zmobilizowana, a jednostki wysuniętego rozpoznania kierują się już na wschód w stronę Kuwejtu i na południe w stronę Arabii Saudyjskiej... Wszystko to okropnie chaotyczne... ale to najświeższe wieści. - Jakieś jednostki irackie idą na Izrael? 126 - Nic takiego nie wykryli. - Jaki w tym wszystkim jest sens? - Premier Doron nie chce czekać, żeby się dowiedzieć. Lada chwila zwoła nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa. Wszyscy uważają, że ogłosi alarm najwyższego stopnia dla Izraelskich Sił Obrony i ogłosi mobilizację rezerwistów w ciągu najbliższej godziny. - Pełną czy częściową? - Nie potrafię powiedzieć. Jeszcze nie teraz. - A na twój nos, Burt? - Pełną. - Jack? - Wszyscy wiecie, co myślę. Izraelczycy pójdą na całość i my też powinniśmy zacząć się przygotowywać, zmobilizować rezerwy i sprowadzić z powrotem nasze siły do tego regionu. - Marsha? - Sir, moim zdaniem będzie chodziło o pełną mobilizację. To wszystko ma znamiona poczynań Saddama i może być wstępem do irackiego przejęcia kontroli nad kuwejckimi i saudyjskimi polami naftowymi. Zgadzam się z Jackiem. Musimy szybko coś zrobić z naszymi rezerwami i pogadać z Saudyjczykami o wkroczeniu do nich naszych wojsk. Ale na to potrzebujemy znacznie więcej czasu niż Izraelczycy. Nie mamy jednak wielkiego wyboru. - Jeśli to akcja Saddama, które państwo najprawdopodobniej pójdzie na pierwszy ogień, Kuwejt czy Arabia Saudyjska? - naciskał wiceprezydent. - Oba. Albo po kolei. Tego jeszcze nie wiem - przyznała Kirkpatrick. - Tak czy inaczej to wyjątkowo poważna sprawa. - Panie wiceprezydencie? Wszyscy spojrzeli na sekretarza stanu Tuckera Paine'a. - Słucham, Tuck. - Sir, właśnie skończyłem rozmowę z saudyjskim księciem. Przekazałem mu nasze kondolencje. Są bezpieczni, ale dogłębnie wstrząśnięci. 127 - Mają pojęcie, kto to zrobił? - Jeszcze nie. Wszystko wydarzyło się za szybko. Obiecali jednak zadzwonić, gdy się czegoś dowiedzą. - A co z Moskwą? Miałeś stamtąd jakieś wieści? - Nie. sir, ale będę sprawdzał. - Tak więc w tej chwili nie bardzo wiemy, z czym mamy do czynienia. - Niezupełnie - odpowiedział sekretarz stanu. - Moim zdaniem powinniśmy być bardzo ostrożni w chwytaniu za broń. - W chwytaniu za broń? - zapytał Mitchell. - Panie sekretarzu, prezydent i przywódcy kilku z naszych najbliższych sojuszników stali się właśnie celem niezwykle precyzyjnie zaplanowanego, odpowiednio sfinansowanego i niemal bezbłędnie wykonanego planu spisku. Nie minęło wiele czasu. Zgadzam się. Ale, jak właśnie ustaliliśmy, istnieją mocne dowody, że może to być robota Saddama Husajna, który podjął nową rozgrywkę, aby przejąć kontrolę nad Zatoką Perską i rozbić zachodnią koalicję. Na jakiej podstawie określa pan mobilizację rezerw i przerzucenie naszych sił do tego regionu jako „chwytanie za broń"? - Sir, chciałem jedynie powiedzieć, że powinniśmy skoncentrować się na możliwościach dyplomatycznych i nie działać zbyt pochopnie - powiedział Paine. - Pochopnie? - zapytał Mitchell znowu. - A co pan powie na „odbezpieczenie i załadowanie"? Jesteśmy w stanie wojny, panie sekretarzu. Wszyscy wiemy, że nie ma żadnych opcji dyplomatycznych w przypadku Rzeźnika z Bagdadu. Wszyscy wiemy, że trzeba było zająć się Irakiem znacznie wcześniej. Szkolenie i uzbrajanie sił antysaddamowskich to za mało. Trzeba było pozbyć się tego potwora na dobre, a nie bawić w gierki z ONZ. Ale tego nie zrobiliśmy. Postępowaliśmy uczciwie. A teraz to będzie się na nas mściło. - Panie wiceprezydencie, z całym należnym szacunkiem, nie jesteśmy w stanie wojny, przynajmniej na razie, dopóki prezydent i pan nie będziecie słuchać wszystkich narwańców - 128 ostrzegł Paine, siwowłosy były ambasador Stanów przy ONZ. - Powinniśmy skonsultować się z sojusznikami i opracować wspólny plan działania. - Narwańcy? - roześmiał się Mitchell. - Miło słyszeć, że Departament Stanu wie już wszystko. Dlaczego po prostu nie zaprosicie tu Saddama na grilla i nie rozwiążecie tego małego nieporozumienia raz na zawsze jak mili, cywilizowani ministranci ONZ. Cholera, przegłosujmy kolejną bezwartościową rezolucję! Paine prychnął z oburzenia. Wiceprezydent postanowił odzyskać kontrolę nad dyskusją. - Panowie, proszę. Uspokójcie się. Marsha, a co ty o tym sądzisz? Co sugerowałabyś prezydentowi? - Obawiam się, że przeszliśmy Rubikon, sir. Nie mamy wyboru. Proponowałabym pełne i natychmiastowe zamknięcie przestrzeni powietrznej dla samolotów spoza Stanów i uziemienie wszystkich maszyn w kraju. Bojowe patrole powietrzne nad oboma wybrzeżami i nad granicami. Zamknięcie granicy z Kanadą i Meksykiem, przynajmniej do czasu aż będziemy mogli nad wszystkim zapanować. Najmniej potrzeba nam teraz samobójcy zamachowca z bombą, jadącego ciężarówką albo pociągiem towarowym. - Co jeszcze? - Potem, sir, będziemy musieli rozpocząć jak najszybciej operację Nadciągający Cyklon. To przeniesie grupę bojową Nimitz z powrotem nad Zatokę Perską i ulokuje grupy bojowe Roosevelt i Reagan u wybrzeża Izraela. Jeszcze dziś rano 82 powietrzno-desantowa i Delta Force wyruszą do Arabii Saudyjskiej. Kluczem jest sprowadzenie na miejsce tylu oddziałów piechoty, jednostek zmechanizowanych i lotniczych, ile się da, i to jak najszybciej. Miała rację. Wydarzenia nakręcały się jak po spirali i wymykały spod kontroli. Nawet siwiejący sześćdziesięciosied-mioletni wiceprezydent - były oficer wywiadu marynarki, jednokrotny gubernator Wirginii, czterokrotny senator i przez długi czas przewodniczący senackiej Komisji Służb Zbroj- 129 nych, uczciwy człowiek jak mało kto w Waszyngtonie - zaczynał się denerwować. - Zgadzam się ze wszystkimi twoimi sugestiami, prezydent też się zgodzi - powiedział wiceprezydent. - Wiecie jednak równie dobrze jak ja, że to nie wystarczy. To początek. Posłuchajcie, jeśli Saddam Husajn znowu chce położyć łapę na Kuwejcie albo na Arabii Saudyjskiej czy w rejonie Zatoki Perskiej, Nadciągający Cyklon go nie powstrzyma. Zdajecie sobie z tego sprawę. Rozejrzał się po pokoju, popatrzył na ekrany na ścianie, które miał przed sobą. Wszyscy zdawali się z nim zgadzać. - Nie dysponujemy na miejscu siłami, które szybko mogłyby go unieruchomić. Nie w sytuacji, kiedy rozpocznie regularną inwazję. Możemy zmobilizować oddziały NATO, żeby z nami poszły - na pewno pomogą nam Brytyjczycy. A kto wie, co będzie z Niemcami i Francuzami? Jeśli nawet uzyskamy wsparcie NATO, nie mamy sześciu, ośmiu miesięcy na zorganizowanie sił. Saddam będzie kontrolował połowę światowych dostaw ropy, zanim ten tydzień dobiegnie końca. Zespół milczał, każdy z szefów rozważał w myślach wydarzenia ostatnich kilku godzin. - Zamierzam przekonać prezydenta do pełnego uziemienia samolotów. Do niezwłocznego powołania pięćdziesięciu tysięcy rezerwistów. I do rozpoczęcia Nadciągającego Cyklonu. Tuck, najpierw musisz zadzwonić do Saudyjczyków i sprawić, żeby poprosili nas o pomoc. - Sirja... - I to zaraz, panie sekretarzu. - Sir, to oczywiste, że będę zgłaszał sprzeciw. Stwierdzam, i proszę to zaprotokołować, że najpierw musimy jak najszybciej połączyć się telefonicznie z prezydentem i zwołać oficjalne zebranie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, zanim posuniemy się choćby o krok dalej. - I tak zrobimy - zapewnił wiceprezydent. - Niech się pan po prostu upewni, że Saudyjczycy są w stu procentach 130 po naszej stronie. W przeszłości denerwowała ich nasza obecność w tym regionie. Nie muszę chyba dodawać, że w ostatnich kilku latach doszło do napięć w naszych wzajemnych stosunkach. Nie lubią amerykańskich żołnierzy -zwłaszcza kobiet i chrześcijan - w pobliżu swoich świętych miast, Mekki i Medyny. Ale potrzebują nas, tak jak my potrzebujemy ich. Musimy mieć pewność, że zajmujemy takie samo stanowisko i walczymy po tej samej stronie. Muszą wiedzieć, że nie zostawimy ich na łasce Saddama Husajna. Nie zamierzamy podkopywać ich reżimu, jak to zrobił Car-ter szachowi Iranu. Nie będziemy też bawić się w politykę zagraniczną, pełną ględzenia bez sensu i uników, z których nic nie wynika, ograniczającą się do operacji obfotografowania, jak to robił Clinton. Jesteśmy śmiertelnie poważni w sprawie zniszczenia Saddama Husajna i będziemy w tym siedzieć tak długo, jak będzie trzeba. Czy wszystko jasne, Tuck? Rozumiesz? - Tak, sir. - Okej. Skoro wszystko zostało powiedziane, panie i panowie... Wiceprezydent ponownie przyjrzał się twarzom ludzi zebranych w pokoju i twarzom na ekranach monitorów. - Powtórzę raz jeszcze. Nie jest tak dobrze, jak być powinno. Prezydent i ja nie możemy powiedzieć światu, że wygraliśmy wojnę z terroryzmem, ale potem utraciliśmy Zatokę Perską, bo stać nas było tylko na głośny lament. Potrzebujemy nowych rozwiązań, i to szybko. Wiceprezydent usiadł i przez chwilę wpatrywał się w konsolę łącznościową, którą miał przed sobą. Nikt nie wiedział, czy już skończył. Nikt też nie bardzo wiedział, co robić. - Teraz wszystko zależy od zwycięstwa. Opóźnienia nie należały do rzadkości. Zdarzały się i to w przyjazdach, i odjazdach pociągów z dwóch głównych dworców Wiednia. Ale to nie było typowe opóźnienie. Kiedy pociąg, o który chodziło, wtoczył się 131 wreszcie na stację, dwudziestu amerykańskich agentów -piętnastu mężczyzn i pięć kobiet, wszyscy z dobrą znajomością rosyjskiego i arabskiego zajęli miejsca w poszczególnych wagonach, do których, jak przypuszczali, wsiądą Czterej Jeźdźcy Apokalipsy. Irakijczycy byli zawodowcami. Choć jeszcze nie zorientowali się, ze są śledzeni, z pewnością nie zamierzali pokazywać się na otwartej przestrzeni, gdzie można byłoby ich zauważyć i podsłuchać, gdyby ktoś za nimi chodził. W chwili gdy konduktor przedziurkował im bilety, wsiedli do wagonu, wśliznęli się do zarezerwowanego czteroosobowego przedziału sypialnego i zamknęli za sobą drzwi. Wszystko, co kierujący akcją agent CIA mógł zrobić, ograniczało się do umieszczenia kilku ludzi w sąsiednich przedziałach sypialnych i polecenia, by przymocowali do ścian bardzo czule urządzenia podsłuchowe, połączone z cyfrowym sprzętem nagrywającym. Reszta miała przyjąć obowiązki kelnerów, turystów i bagażowych, podczas gdy on razem z technikami zorganizował stanowisko kontroli i dowodzenia na początku składu pociągu. Jedyna dobra wiadomość dotycząca realizacji zadania: tych czterech nie mogło jechać tam, gdzie agenci także nie mogliby się udać, przynajmniej w ciągu następnych dwóch dni, a nawet dwóch i pól dnia. Amerykanin i agenci izraelscy przegrupowali się. Szli cicho pustym korytarzem. Kiedy znaleźli się na jego końcu, mężczyzna w złotych okularach wycisnął dziewięcio-cyfrowy kod, otworzył masywne stalowe drzwi, reszta weszła za nim i potem zbiegli trzy piętra w dół po schodach. Tam pokazali identyfikatory dwóm uzbrojonym wartownikom, położyli kciuki na czytnik odcisków palców, a ponieważ wszystko się zgadzało, zostali wpuszczeni do wielkiego, dźwiękoszczelnego, odpornego na wybuchy, wyłożonego drewnianą boazerią pomieszczenia pełnego ekranów telewizyjnych i monitorów komputerowych, doradców wojsko- 132 wych i ochroniarzy - znaleźli się w biurze szefa ochrony izraelskiego lotniska, Icchaka Galita. Galit nie spojrzał na czterech mężczyzn, którzy weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi. Siedział przy biurku i razem z trzema innymi mężczyznami wpatrywał się w ekran telewizora. Pierwszym z nich był Jossi Ben Ramon, szef Szin Bet - izraelskich służb bezpieczeństwa wewnętrznego - który nerwowo palił jednego winstona po drugim. Drugim okazał się Awi Zadok, szef Mosadu - cieszącego się uznaniem na świecie wywiadu - który spokojnie palił grube kubańskie cygaro. Trzeci to cichy człowiek o nazwisku Dietrich Black, szef antyterrorystycznego zespołu FBI w Izraelu - nalewał sobie właśnie dietetyczną colę do szklanki pełnej lodu. - I co? - spytał Amerykanin, który właśnie wszedł do pokoju. Wszyscy skierowali spojrzenia na Blacka. Ale Black -ubrany w dżinsy, sportowe brązowe buty, czarny podkoszulek, z czterdziestką piątką w kaburze pod pachą - wpatrywał się w szklankę i czekał, aż piana opadnie. Pokój wypełniał dym tytoniowy niczym niebieskawa mgła, ale nikomu to najwyraźniej nie przeszkadzało. - Wiecie, dlaczego piję dietetyczną colę? - zapytał Black zawodowych szpiegów i nie odrywał oczu od pieniącej się zawartości szklanki. Nikt nie miał pojęcia, o co mu właściwie chodziło. - Nienawidzę jej, od kiedy pamiętam. To świństwo smakuje jak pomyje - kontynuował Black. - Kiedyś jadłem lunch w Waszyngtonie z ówczesnym dyrektorem FBI. To było na jesieni 1991. Byliśmy w Four Seasons z Henrym Kissingerem. Zadok zerknął na Bena Ramona. Facet zaczynał mieć nierówno pod sufitem? - Kissinger zamówił dietetyczną colę. Dyrektor tak samo. No, to pomyślałem, że o martini trzeba zapomnieć. I wtedy zdecydowałem: a niech to diabli, i też zamówiłem dietetycz- 133 ną colę. Doszedłem do wniosku, rozumiecie, że Kissinger to mądry facet. Skoro on pije taką colę, to może ja też powinienem. I piję ją od tamtej pory. Black podniósł szklankę. - Na zdrowie. Izraelczycy obecni w pokoju wybuchnęli śmiechem częściowo z powodu nerwowego napięcia, częściowo dlatego, że nie bardzo wiedzieli, co myśleć o Blacku. Jako tajny agent robił na nich duże wrażenie. Jako człowiek stale ich zadziwiał. Zadok pierwszy odzyskał oddech i zapalił kolejne cygaro. - Jesteś świrem, Black - powiedział mu z mocnym hebrajskim akcentem. - No, ale jestem szczupły. - Świetnie, jesteś szczupłym świrem. Nawet Black musiał się roześmiać. Dietrich Peter Black mierzący prawie metr dziewięćdziesiąt, kompletnie łysy (Jeg° żona powiedziała mu kiedyś, że nie potrafi zdecydować, czy wygląda jak Lex Luthor, czy jak pan Clean), dobiegający pięćdziesiątki, od dwudziestu pięciu lat pracował w Federalnym Biurze Śledczym. Zwerbowany tuż po ukończeniu Wydziału Handlu na Harvardzie w czasie, gdy żaden z jego kolegów nie wyobrażał sobie, że można przedłożyć FBI nad Wall Street, kochał swoją pracę i nigdy nie zastanawiał się, dlaczego ją podjął. Prawie przez całe lata osiemdziesiąte jeździł z jednego kraju do drugiego. Natomiast większość lat dziewięćdziesiątych spędził w Waszyngtonie, pracując nad głośnymi zamachami terrorystycznymi, takimi jak wybuch w World Trade Center w 1993 roku, w Oklahoma City w 1994 roku, podczas olimpiady w Atlancie w 1996 roku i oczywiście nad atakiem na World Trade Center i Pentagon w 2001 roku. Był spokojny, metodyczny i praktycznie obce były mu emocje i zawziętość, które zaburzają osąd i uniemożliwiają prowadzenie skutecznego dochodzenia. To nie znaczy, że 134 obce było mu współczucie, gdy ginęli jego współobywatele i koledzy. Odczuwał je głęboko. Najwyraźniej jednak potrafił instynktownie kanalizować te uczucia i zmieniać je w koncentrację podobną wiązce laserowej. Skupiał się na szczegółach i anomaliach, idiosynkrazjach i rozbieżnościach, które pojawiały się we wszystkich przypadkach i często okazywały decydującym śladem - tropem,który zmieniał się we włókna splecione w nici pochodzące z wyrafinowanie tkanej materii, co ostatecznie prowadziło do rozwikłania naj-sardziej skomplikowanych spraw. - Oczywiście, bardzo nas interesuje, Deek, dlaczego pijesz to, a nie co innego - powiedział człowiek z jo-jo. - Ale i co tu chodzi, jaki jest werdykt? Black pociągnął kolejny łyk zimnej, bąbelkującej coli, a potem odwrócił się do pozostałych. - Awi? Co ty na to? Awi Zadok odchylił się na krześle, zaciągnął cygarem i rozkoszował jego smakiem przez chwilę. W końcu się odezwał: - Prawdę mówiąc, wierzę mu - oznajmił starzejący się szef Mosadu. Black wziął zjedzoną w połowie kanapkę, leżącą na papierowym talerzyku obok coli, i odgryzł spory kawałek. - Jossi? - zapytał z ustami pełnymi pity i humusu. - Szczerze, Deek? - Ben Ramon odpowiedział z akcentem równie silnym, jak Zadok. ale w jego głosie pobrzmiewał dodatkowo ton wskazujący na sefardyjsko-marokańskie korzenie. - Chyba muszę się zgodzić z Awim. Black popatrzył mu w oczy, Ben Ramon dokończył myśl. - On niczego nie wie. - Nie, to było coś więcej - wtrącił Galit. Szef ochrony lotniska nagle skupił na sobie uwagę wszystkich. - Tak naprawdę był dobry. Bardzo dobry. Był uczciwy. - I lojalny - dodał Ben Ramon. - Ktoś jeszcze? - zapytał Black. Uniósł brwi i rozejrzał się po pokoju, w którym ponownie zapanowało nerwowe na- 135 pięcie. Nikt nie odezwał się słowem. Milczał też człowiek z jo-jo. Black zaczął chodzić po pomieszczeniu, rozmyślając nad oceną wydarzeń. Zatrzymał się przy telewizorze stojącym na biurku Galita, wziął pilota i przewinął taśmę - puścił ją ponownie, tym razem bez dźwięku, i wpatrywał się w twarz na środku ekranu. Dokończył powoli kanapkę, dopił colę, a potem wytarł usta cienką papierową serwetką i odwrócił się do reszty grupy. - Zgadzam się - przyznał w końcu. - Nic nie wie. Wszyscy spuścili oczy, nie odzywali się i palili. Galit przerwał ciszę. - Wy, Amerykanie, powinniście go zwerbować - powiedział, nerwowo rozglądając się po obecnych w poszukiwaniu poparcia. Wtedy Black się uśmiechnął. - Właśnie to zrobiliśmy. Czarny telefon oznaczony literami „FBI" zadzwonił tuż przed wpół do jedenastej wieczorem czasu wschodniego. Doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego podniosła słuchawkę po pierwszym dzwonku. - Kirkpatrick. - Ranczo na Prerii, rozmowa z agentem Blackiem. - Oragne Grove? - Tak, proszę pani. - Kodowana? - Tak, proszę pani. - Proszę łączyć. - Dziękuję, proszę chwilę poczekać. Kirkpatrick chwyciła żółty notatnik i czarne pióro. Ściągnęła skuwkę i przygotowała się do zapisania wiadomości. - Jakie wieści? - Załatwione. - I? -zapytała. W słuchawce panowała cisza. Dopiero po chwili kobieta skinęła głową. 136 - Dziękuję. A teraz posprzątaj po sobie i wracaj. Przywieź wszystko. Instrukcje dostaniesz w powietrzu. Kirkpatrick rozłączyła się i spojrzała na wiceprezydenta. Wszyscy pozostali byli zajęci swoimi sprawami. Wiceprezydent czekał na odpowiedź. Kirkpatrick napisała jedno słowo na ostatniej kartce służbowego notatnika i przesunęła notatnik w jego stronę. Wiceprezydent spojrzał dyskretnie na kartkę i pokiwał głową. Było tam napisane: „Czysty". Wziął słuchawkę niebieskiego telefonu z konsoli przed sobą, oznaczonego jako „NORAD". - Połączcie mnie z prezydentem. Black zadzwonił z kodowanego telefonu z biura Galita. - Siódme piętro, mogę w czymś pomóc? - Muszę rozmawiać z Esther. To pilne. - Jedną chwilę. Kiedy Black czekał, poprosił jednego z pracowników, Izraelczyka, żeby zapakował wszystko, czego potrzebował na drogę powrotną - w tym ciało Bennetta. - Biuro ambasadora. Mówi Esther. - Esther, tu Deek. - Cześć, Deek, wszystko gra? - Potrzebuję zastępcy szefa placówki. - Rozmawia przez telefon. - I to zaraz, Esther. - W porządku. Poczekaj. Black otworzył nową colę. Na ekranie jednego z telewizorów oglądał wiadomości sieci Sky, gdzie powtarzano relację z ataku na kawalkadę samochodową prezydenta i zamachów w Londynie, Paryżu i Arabii Saudyjskiej. Na innym kanale CNN puszczało w kółko fragmenty konferencji prasowej z rzecznikiem Białego Domu Chuckiem Mur-rayem, która odbyła się w bazie Sił Lotniczych Peterson w Kolorado. - Potrzebuję telefonu komórkowego i BlackBerry'ego 137 Bennetta - powiedział do Galita. - Chcę też, żebyście szybko ustalili hasła dostępu. Galit skinął głową. Jeden z jego ludzi już zabierał się do roboty. W tej samej chwili Tom Ramsey, zastępca szefa placówki w ambasadzie amerykańskiej w Tel Awiwie, odezwał się na linii. - Deek? - Cześć, Tom, to ja. - Potrzebujesz samolotu ambasadora. - Skąd wiesz? - Szach-mat właśnie dzwonił. - A co z Paine'em? Potrzebujesz jego zgody? - zapytał Black. - Żartujesz? - Po prostu pytam. - Deek, niczego się jeszcze nie nauczyłeś, synu? - Mówię tylko... - Wiem, co mówisz. A ja ci mówię, że poproszenie sekretarza Paine'a o podpisanie zgody na użycie samolotu Departamentu Stanu do operacyjnej tajnej misji na tyle się zda, co proszenie Pata Robertsona, żeby podpisał zgodę na dopuszczenie nudystów do 700 Club. To niemożliwe. Black zachichotał. - Zrozumiałeś? - Zrozumiałem. - To dobrze. Jak szybko chcesz wyjechać? - Jak tylko samolot będzie gotowy. - Już go rozgrzewają. Och, przypomniałem sobie, że wysłałem do ciebie Jane z małą niespodzianką. - Tom, nie chcę już żadnych niespodzianek. - Spokojna głowa. To od samego ambasadora. Uważaj na siebie. - Dzięki, ale co takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na waszą pomoc, chłopaki? -Nic. - Racja. 138 - Bądź grzeczny. - Postaram się. Godzinę później biuro Icchaka Galita było prawie puste. Zadok i Ben Ramon zamknęli lotnisko do odwołania i pospieszyli na spotkanie z premierem i Radą Bezpieczeństwa. Większość ludzi Galita sprawdzała teraz budynki lotniska i otaczała ciężką bronią jedyne międzynarodowe izraelskie lotnisko. Czekając na powrotny lot do Stanów, Black zaczął przeglądać pocztę e-mailową Bennetta, na którą składały się prośby od jego współpracowników z całego świata o wiadomości dotyczące stanu prezydenta, biulety informacyjne Associated Press i jedna krótka wiadomość od Erin McCoy z Londynu. Black wziął głęboki wdech. Przesłała mu wszystkie szczegóły dotyczące lotu czarterowego, w tym numer identyfikacyjny samolotu, dwa numery telefonów do dyżurki Signature, numery komórek załogi samolotu i nawet bezpośredni numer do wieży, po czym następowało jedno zdanie: „nie panikuj". Black odnotował w pamięci, żeby odwołać ten lot, a potem zaczął przeglądać biuletyny AP. „Źródła podają: prezydent żyje - nie wiadomo gdzie jest". „Wiceprezydent przejmuje rządy w Białym Domu". „Królowa bezpieczna mimo ataku na Londyn". „Kanadyjski premier ranny w zamachu bombowym w Paryżu". „747 burzy pałac w Arabii Saudyjskiej; król i rodzina królewska ledwie uszli z życiem". „Zginęło trzech agentów Secret Service". „Z ostatniej chwili: Biały Dom twierdzi, że prezydent jest bezpieczny w NORAD-zie". „Naród budzi się, by patrzeć na przerażające sceny na ekranach telewizorów". „Zarząd Rezerw Federalnych ogłosił obcięcie stóp procentowych o pół punktu". „Świat reaguje strachem na atak na amerykańskiego prezydenta". 139 „Rynek giełdowy spada o 11% w Japonii i 13% w Hongkongu". „Federalny Zarząd Lotnictwa Cywilnego ogłosił całe terytorium Stanów Zjednoczonych strefą zakazu lotów". „Z powodu urazów głowy umarł czwarty agent Secret Service". „Wiceprezydent składa kondolencje wdowom po agentach Secret Service". „Rosyjski prezydent Wadim oferuje Stanom Zjednoczonym pomoc w ujęciu terrorystów". „Krótka konferencja w FBI: opisano ostatnie minuty lotu gulfstreama". „Murray: «Diabeł znowu pokazał szpetny pysk»". „Prezydent «ma się lepiej» i przemówi do narodu o godzinie 21.00". „Dow spada o 9%, NASQAD spada o 12% w momencie otwarcia giełdy". „Z ostatniej chwili: Źródła CIA podają, że «Irak może szykować się do wojny»". „Biały Dom: uroczystości żałobne zostały zaplanowane na sobotę". Z pomocą technika, eksperta z zespołu Galita, Black złamał ostatecznie hasło zabezpieczające w telefonie komórkowym Bennetta i zaczął odsłuchiwać wiadomości nagrane na pocztę głosową. Większość okazała się telefonami od pracowników GSX, rozrzuconych po całym świecie. Dwie zostawiła McCoy, która powtórzyła wszystkie szczegóły lotu przesłane wcześniej e-mailem. Jedną przekazał asystent -dotyczyła bagażu. Dwie były od rodziców, którzy chcieli się dowiedzieć, co u niego słychać. Black zadzwonił teraz do domu Bennetta, żeby odsłuchać nagrania na automatycznej sekretarce. I znowu technicy Galita musieli się tam włamać, żeby Black przesłuchał taśmę. Najstraszliwsza wiadomość pochodziła od sekretarza Iverso-na. Black uśmiechnął się kwaśno i powtórnie odtworzył na- 140 granie: „Cześć, Jon, mówi Stu. Najświeższe nowiny. Sprawy trochę się ustaliły. Prezydent jakoś sobie radzi. Chce jak najszybciej się z tobą spotkać. Możesz mnie złapać pod telefonem trzysta trzy pięćset pięćdziesiąt pięć dziewięć tysięcy sześćset dziewięćdziesiąt siedem. Powtarzam trzysta trzy jięćset pięćdziesiąt pięć dziewięć tysięcy sześćset dziewięć-iziesiąt siedem. Korzystaj z połączeń kablowych - nie z ko-nórki. Coś wymyślę, żebyś mógł się do nas dostać. Gdybyś liał jakieś kłopoty, daj znać. Trzymaj się, mały". Black wziął głęboki wdech. Lot zapowiadał się na naprawdę długi. Dochodziła godzina dziesiąta wieczorem czasu izraelskiego. Black dostał wreszcie pozwolenie, którego potrzebował na powrót do Stanów Zjednoczonych. Choć listopadowa noc była wietrzna i chłodna, po tak wielu godzinach spędzonych w zadymionym bunkrze Galita wydawała się orzeźwiająca. Black szedł po asfalcie płyty lotniska, zatrzymał się na chwilę i przeciągnął. Czuł się wyczerpany i nie mógł zebrać myśli. Nagle zapragnął przejść na emeryturę, przenieść się do Vail albo Aspen, kupić niewielką górską chatę, siedzieć pod cichym i kojącym baldachimem nieba z księżycem i gwiazdami, z dala od komórek, pagerów i kryzysów. Zaczynał robić się na to za stary. - Dobry wieczór, panie Black - powiedział wysportowany Murzyn o grubych rysach twarzy, ubrany w nieskazitelnie wyprasowany mundur lotnika. - Będę dzisiaj pańskim pilotem. Pułkownik Frank Oakland. Miło mi pana poznać. Mężczyźni wymienili uścisk dłoni. Trzech uzbrojonych po zęby amerykańskich agentów z plastikowymi kablami, zwisającymi im zza uszu, stało w pobliżu, a sześciu izraelskich agentów ochrony z uzi trzymanymi w gotowości do użycia otaczało samolot z polecenia Galita. Samolot był załadowany, miał pełne baki i czekał jedynie na ostatniego pasażera. - Mnie też miło, pułkowniku. Bierzmy się do dzieła. 141 - Załatwione, sir. Za osiem minut będziemy w powietrzu. Proszę dać znać, jeśli będziemy mogli coś dla pana zrobić, cokolwiek by to było. Dobrze? - Dziękuję. Lećmy. Black przeszedł niecały metr dzielący go od schodków i nagle się zatrzymał. - To gulfstream, prawda? Pilot się zawahał. - Tak, sir, w rzeczy samej - odpowiedział cicho. Black stał przez moment, szacował wzrokiem samolot, a potem zaczął obchodzić maszynę od strony nosa. - Jest wielki. - Dwadzieścia sześć i pół metra długości - zgodził się z nim Oakland, który szedł obok Blacka. - Rozpiętość skrzydeł to prawie dwadzieścia trzy i pół metra, ma około dwóch i pół piętra wysokości. - Ile waży? - Z maksymalnym obciążeniem? -Tak. - Niecałe trzydzieści siedem ton. Może zabrać paliwo na ponad cztery tysiące dwieście mil morskich lotu. Black nic nie powiedział, a potem zatrzymał się za jednym z dwóch silników. - Rolls-royce - objaśnił pilot niepytany. - Najlepszy, jaki można kupić. Ciąg przy starcie to siedem tysięcy kilogramów. Niemal przekracza barierę dźwięku. - Jak wysoko może się wznieść? - Trzynaście tysięcy pięćset metrów albo dziewięć mil, tak mniej więcej. Black wszedł pod ogon, uważając przy tym, żeby nie znaleźć się za silnikami, wrócił powoli do schodków, a potem odwrócił się do pilota. Wpatrywał się w niego przez moment bez słowa. Później zaś niemal wyszeptał: - Czy w przelocie z Toronto do Denver... - Urwał i znowu głęboko odetchnął. - Mogłoby... istniałoby niebezpieczeństwo, że zabraknie panu paliwa? 142 Pilot spojrzał mu prosto w oczy. - Nie, sir. W żadnym razie. Black wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem zerknął na zegarek, odwrócił się i wszedł po schodkach. Grupa jego ochroniarzy i pilot weszli zaraz za nim, drużyna naziemna rozbiegła się, by ubezpieczać start samolotu. Już na pokładzie Black wsunął głowę do kokpitu, szybko przebiegł wzrokiem po panelach z instrumentami i uścisnął rękę drugiemu pilotowi, czym zakończył listę rzeczy do sprawdzenia przed odlotem. Gdy wrócił do kabiny, powitała go tam stewardesa, która nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Maria Perez, o krótkich czarnych włosach i pełnych ciepła brązowych oczach, uśmiechała się łagodnie i ujmująco. Co ważniejsze, trzymała w jednym ręku świeżo zaparzoną, gorącą kawę w rudobrązowym kubku ze złotym napisem „Ambasada Stanów Zjednoczonych w Tel Awiwie", a w drugiej dłoni biały porcelanowy talerzyk z ciepłymi, lepkimi ciastkami czekoladowymi, dopiero co upieczonymi i dostarczonymi przez zespół ochrony. Black wziął od niej z wdzięcznością kubek i talerzyk z ciastkami i ostrożnie postawił je na niskim małym stoliku po prawej stronie. Na większym stole po lewej stronie stał ogromny porcelanowy niebieski wazon pełen czerwonych róż i gigantyczna patera z soczystymi świeżymi owocami - pomarańczami z Jaffy, arbuzem, truskawkami, kiwi, czerwonymi grejpfrutami, czerwonymi pysznymi jabłkami i pękatymi soczystymi gruszkami, które skusiłyby umarłego. Dalej z tyłu stał kolejny stół, a na nim widać było kryształowe miseczki z mieszanką orzechów, srebrne talerzyki ze świątecznymi m&m'sami - zielonymi i czerwonymi, z czekoladą i orzechami, a tuż obok nich małe butelki z wodą mineralną Perrier, soki owocowe i wszelkiego rodzaju napoje gazowane. To była niespodzianka, o której mówił Ramsey, miły gest ze strony ambasadora i jego małżonki. Docenił to. 143 Praca Blacka nie łączyła się z wieloma dodatkowymi korzyściami, dlatego rozkoszował się każdą z nich. Black nigdy wcześniej nie leciał samolotem ambasadora, dlatego teraz był pod wrażeniem. Szybko usadowił się na jednym z ośmiu obrotowych foteli pokrytych białą skórą. Samolot rozpoczął kołowanie niemal w tej samej chwili, gdy zapiął pas. Wnętrze G4 było absolutnie wspaniałe i znacznie przestronniejsze od pozbawionego zbędnego wyposażenia starzejącego się learjeta, jakim FBI zwykle wysyłało go w podróże po Stanach. Gruby, ozdobny dywan. Długa, biała skórzana kanapa. Piękny mahoniowy stół konferencyjny, zasłany prasą: „New York Times", „Wall Street Journal", „Time", „Newsweek" i „Forbes". Wbudowany zestaw telewizji i DVD. Wieża stereo z kieszenią na sześć płyt, z której łagodne dźwięki „Marsza tureckiego" Mozarta wypełniały kabinę. Black oparł się wygodnie i patrzył w okno. Obserwował, jak cztery izraelskie dżipy wojskowe z żołnierzami w pełnym rynsztunku bojowym eskortują G4 na pas startowy. Mimowolny dreszcz przebiegł mu po plecach. Zamknął dwa najbliższe nawiewy, sięgnął po kubek i ciastka, sprawdził, czy kawa nie jest za gorąca, a potem pociągnął duży łyk. Perez - córka szefa sztabu Sił Powietrznych, jak się później dowiedział - pospiesznie odpięła pas przy fotelu na końcu samolotu i przyniosła mu gruby, wełniany koc i wielką miękką poduszkę. Black przyjął obie rzeczy z wdzięcznością. Odstawił na bok kawę i ciastka. Zsunął buty i położył nogi na niskim stoliku, który stał przed nim, podczas gdy stewardesa przyciemniła światło w kabinie, po czym także usiadła. To był bardzo długi dzień i jeszcze się nie skończył, ale w momencie gdy G4 wznosił się w powietrze, Dietrich Black już spał. Samolot znajdował się w połowie drogi nad Atlantykiem. Oakland powiedział Blackowi przez interkom, że jest do 144 niego kodowany telefon z Waszyngtonu. Black szybko przetarł oczy, pociągnął łyk zimnej kawy, chwycił telefon bezprzewodowy i wcisnął przycisk linii pierwszej. - Black. - Zrób to. - Teraz? - Teraz. - Zrozumiałem. W słuchawce zapadła głucha cisza. Black zbierał przez chwilę myśli, wstał, podszedł do stołu z napojami, otworzył małą butelkę z wodą mineralną, wylał jej trochę na dłoń i zrosił twarz. Resztę wypił jednym haustem. Wytarł twarz wiszącym obok ręcznikiem. - Okej - powiedział zupełnie rześkim głosem do swoich ludzi -już czas. Jeden z jego trzech ochroniarzy odpiął pas i wstał. Był nie tylko strzelcem wyborowym. Był także wypożyczonym z CIA lekarzem. Sięgnął po torbę medyczną i uklęknął przy białej skórzanej kanapie. To właśnie na niej leżało bezwładne ciało Jonathana Meyersa Bennetta, przykryte granatowym wełnianym kocem. Lekarz z CIA wprawnie podwinął mu lewy rękaw koszuli, przetarł skórę poniżej łokcia wacikiem umoczonym w alkoholu i wyjął białą jednorazową strzykawkę. Potem zdjął z niej osłonkę, wycisnął trochę płynu i popukał w nią, żeby usunąć pęcherzyki powietrza. Wbił igłę w ramię Bennetta i czekał. Kilka sekund później Bennett zamrugał powiekami, a zebrani odetchnęli z ulgą. Black usiadł w pokrytym skórą białym obrotowym fotelu naprzeciw Bennetta. Kiedy lekarz skończył to, co miał do zrobienia, przeszedł razem z pozostałymi na przód samolotu, by zniknąć Bennettowi z oczu. Trwało to jakiś czas, ale w końcu Jon doszedł do siebie i usiadł powoli. Black kręcił się w fotelu to w jedną, to w drugą stronę. Bennett wyjrzał przez okna po obu stronach samolotu i dostrzegł eskortę złożoną z dwóch F-16. 145 - Gdzie jestem? - zapytał otępiały i zdezorientowany. - Jedenaście tysięcy siedemset metrów nad Atlantykiem -odpowiedział Black. - Żyję. To nie było pytanie. Raczej wypowiedziane z niedowierzaniem stwierdzenie. - Tak, panie Bennett. Żyje pan. Właściwie powinienem powiedzieć - witamy z powrotem. Minęła dłuższa chwila. Bennett usiłował uchwycić się jakiejś myśli, czegokolwiek, co dawałoby mu zaczepienie w rzeczywistości, pozwoliło zrozumieć sytuację. - Gdzie byłem? - Pełnił pan misję, panie Bennett. - Co... co takiego? - Udowadniał pan swoją lojalność wobec prezydenta. Bennett usiłował przełknąć ślinę. W ustach miał zupełnie sucho. Black podał mu otwartą butelkę wody. Bennett upił niewielki łyk, ale nadal miał problemy z przełknięciem. - Kim pan jest? - Nazywam się Dietrich Black. Jestem specjalistą od zwalczania terroryzmu w FBI. - Och - powiedział Bennett głucho. - To pan jest facetem, który chciał mnie zabić? -Nie. - A gdzie on jest? - Nikt nie próbował pana zabić. Bennetta wcale to nie rozbawiło. - Trele-morele, swoje wiem. - Cóż... - Co cóż? - Nazywamy taką operację Irlandzkim Prześwietleniem. To sposób, żeby przycisnąć człowieka i sprawdzić go w chwili kryzysu, przekonać się, czy jest, jak to nazywamy Irlandzką Wiosną, rozumie pan... czysty jak przebiśnieg. Powiedzmy, że to szybsza i skuteczniejsza metoda niż trzymiesięczne czy półroczne ogólne sprawdzanie przez FBI. 146 - Rozumiem z tego, że robiliście to innym ludziom zaprzyjaźnionym z prezydentem? - Naprawdę nie mogę powiedzieć więcej, niż to konieczne. - Sens tego polegał, zdaje się, na przekonaniu mnie, że zostanę zabity, dlatego wywalę z siebie wszystko - nie wspominając o zawartości pęcherza - jeśli ukrywam cokolwiek? - Mniej więcej. - Zadziałało. - W rzeczy samej. I zdał pan. Z wyróżnieniem. - Teraz pan mi wierzy? - Tak, wierzę. Bennett usiłował wypić jeszcze jeden łyk wody, ale się zachłysnął. Black podał mu niewielki ręcznik, a on wytarł sobie twarz. Nadal był otumaniony i nie bardzo przytomny. - A przedtem? - Czy panu wierzyłem? Przed naszym małym testem? - Tak, jakkolwiek pan to nazywa. - Szczerze, panie Bennett? Nie miałem pewności. - A inni? - Powiedzmy, że ma pan dobrych przyjaciół na wysokich stanowiskach. Bennett przyglądał się Blackowi przez chwilę, a potem obrócił głowę i zobaczył ludzi Blacka, wpatrujących się w niego z napięciem. - Kim oni są? - To ci dobrzy. - Ach. Bennett kiwnął głową i wypił kilka następnych łyków wody. Stewardesa podeszła do nich powoli. Podała mu talerz z przekąską - były to krakersy i mus jabłkowy. Bennett czuł się wyprany ze wszystkiego, ale jednocześnie spokojny i opanowany. Domyślał się, że to przez narkotyki czy inne paskudztwo, które mu wstrzyknęli. Najwyraźniej jednak dawka nie była śmiertelna. Uśmiechnął się do Marii Perez, a ona odpowiedziała uśmiechem. 147 - Sa'id - powiedział Bennett, odwracając się do Blacka. -Czy on naprawdę... no wie, pan... jest terrorystą? - Nie. Bennett pokiwał głową i usiłował nabrać na łyżeczkę musu jabłkowego. - Miło słyszeć... aGalisz... Galisznikow? - Nie - odpowiedział Black. - To pański przyjaciel. Niedawny podejrzany zachłysnął się, ale potem wziął kolejną łyżeczkę musu. - Czy to rzeczywiście było konieczne? Agent FBI zawahał się. - To pytanie nie do mnie - odparł, zadowolony, że nie musi kłamać. - Chciałbym się dowiedzieć, kogo pozwać do sądu - odezwał się Bennett, a jego twarz nie zdradzała ani złości, ani rozbawienia. - Czy naprawdę mieli zamiar dać mi śmiertelny zastrzyk? - Nie, to był łagodny środek uspokajający. Płynna wersja proszków nasennych. Wszystko zostało opracowane tak, by wyglądało na wykrywacz kłamstw, żeby można się było dowiedzieć, co pan wie i na ile jest pan lojalny wobec prezydenta. Bennett odstawił miseczkę z musem i talerzyk z krakersami na stolik i przykrył się grubym wełnianym kocem. Było mu zimno, czuł się samotny i wykorzystany. - Więc już pan wie - powiedział cicho. -1 co teraz? Black rozparł się w fotelu i założył ręce za głowę. Uśmiechnął się. - Zobaczy się pan z prezydentem. Jon skinął głową, zamknął oczy i powoli pogrążył się we śnie. Dietrich Black wiedział, że Bennett może nie pamiętać tej rozmowy. Na dobrą sprawę mogą ją odbyć jeszcze kilka razy, zanim wylądują w Kolorado albo zanim dostaną pozwolenie na wizytę u prezydenta. Ale przynajmniej jego „cel" okazał się żywy, oddychał, był czysty - i znajdował się w rękach rządu amerykańskiego, a nie islamskich terrorystów. 148 Operacja Irlandzkie Prześwietlenie - dyskusyjna pod względem etycznym, polegająca na bezprawnym porwaniu i przesłuchaniu Jonathana Meyersa Bennetta na mocy bezpośredniego rozkazu prezydenta Stanów Zjednoczonych - łączyła się z ogromnym ryzykiem. Nadal mogła przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Jednak mogło się okazać, że było warto. Black rozmyślał nad tym przez jakiś czas, a potem okrył się kocem i przymknął oczy. Agenci Secret Ser-vice nie bez powodu nazywali prezydenta Gambitem. Teraz wiedział dlaczego. ^m - Panie i panowie, proszę o zapięcie pasów. Przystępujemy do końcowego podejścia. Pułkownik Oakland wyłączył interkom tuż przed godziną dziewiątą rano czasu Kolorado. Uzupełnienie paliwa w bazie Sił Lotniczych Andrews pod Waszyngtonem trwało dłużej, niż się spodziewał. Dowodzony przez FBI gulfstream IV przybywał ostatecznie do miejsca przeznaczenia - bazy Sił Lotniczych Peterson - nadal eskortowany przez dwa F-16, zgodnie z bezpośrednim rozkazem prezydenta. Bennett właśnie zaczynał się budzić. Sprawdził pas i przekonał się, że nadal jest zapięty ciasno wokół jego talii. Zerknął dyskretnie na Blacka, który najwyraźniej pisał raport na laptopie - bez wątpienia sprawozdanie z tortur sponsorowanych przez rząd i unikniętej o włos egzekucji bliskiego przyjaciela prezydenta - a potem spojrzał na Marię Perez, atrakcyjną stewardesę, z którą chętnie jeszcze raz by się zobaczył. Kiedy przez całą noc wychodził powoli z narkotycznego letargu, rozmawiał z Blackiem o sposobie, w jaki go potraktowano, i dlaczego do tego doszło. Co dziwne jednak, nawet po kilku godzinach snu, nie potrafił wzbudzić w sobie złości, jaką chciał odczuwać. Pomyślał, że najchętniej ukrzyżowałby Blacka. Sam pomysł, by amerykańskiego obywatela faszerować rzekomo śmiercionośnym zastrzykiem, a potem jeszcze przystawiać mu broń do głowy i niby to strzelać, wprowadzony w życie przez jego własny rząd, wywoływał w nim obrzydzenie. 150 Mimo że przeklinał takie metody, Bennett w gruncie rzeczy rozumiał ich sens i nie umiał znaleźć w sobie dość sił, żeby gardzić tym człowiekiem i jego zespołem. Pewnie łatwiej przyszłoby mu zmienić urazę w gniew, gdyby mężczyzna z blizną i jo-jo był na pokładzie. Nie spostrzegł jednak tego łobuza, to ludzkie ścierwo wynajmowane do brudnej roboty. Bennett nic nie mógł poradzić na to, że polubił Blacka. Miał w sobie coś intrygującego - coś prawdziwego, przekonującego i dającego poczucie bezpieczeństwa. Black okazał się jednym z nich. Nosił odznakę, broń i podkradał samoloty Departamentowi Stanu. Miał jednak poczucie misji, cel w życiu. Uganiał się po świecie za szumowinami i usuwał je z powierzchni ziemi. Pożyteczna praca, jeśli ktoś zdołają dostać, i całkowicie różna od tego, w jaki sposób Bennett zarabiał na życie. Jasne, że mógłby kupić i sprzedać tego faceta. Black dostawał prawdopodobnie około sześćdziesięciu pięciu, siedemdziesięciu tysięcy dolarów rocznie, i miał trzy tygodnie urlopu, którego pewnie nie wykorzystywał. Był żonaty - wskazywała na to obrączka na palcu. Ale jak często bywał w domu i cieszył się życiem rodzinnym? Bennett z kolei miał dochód wielkości prawie miliona dolarów rocznie - mówiąc dokładnie dziewięćset siedemdziesiąt pięć tysięcy z centami - plus kolejny milion lub dwa w roku z opcji na zakup akcji, udziału w zyskach i innych dodatkowych profitów, zależnych od huśtawki na rynku. Była to wspaniała praca, jeśli komuś udało sieją zdobyć. Jemu się powiodło. A to był dopiero początek kariery. Miał też ciemnozielonego jaguara xjr, którym jeździł, gdy załatwiał interesy, i małego czerwonego porsche turbo, służącego mu na randki i weekendy na wsi. Podróżował po całym świecie. Ucinał sobie pogaduszki z najpotężniejszymi dyrektorami generalnymi i wiceprezesami w jego branży. Mógł wziąć do ręki telefon i w kilka minut - a na pewno nie dłużej niż w kilka godzin - połączyć się z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Latał już Air Force One i spał 151 w Camp David. Jadł obiad na Kremlu i pił toasty na placu Tian'anmen. Kupił kiedyś, bo „może się przyda" wspaniały pierścionek zaręczynowy z dwukaratowym brylantem w czasie podróży służbowej do Johannesburga, ale jak dotychczas nie spotkał panny „Może się przyda". Jeszcze nie. Był inteligentny, szanowany i bogaty. Ale był też w gorącej wodzie kąpanym, samotnym pracoholikiem. Miał ogromny gabinet z niesamowitym widokiem na najbogatszą część najbogatszego miasta w najpotężniejszym państwie na ziemi w historii ludzkości. Prowadził też bardzo nieunormowane życie. Życie w szalonym pędzie wymagało ciągłego kompromisu w drobnych sprawach, który musiał zawierać sam ze sobą. żeby iść dalej. Dysponował ogromnym kapitałem uczuć, ale już dawno postanowił, ze nie będzie go rozmieniał na drobne. Wszystko co miał, inwestował w karierę, a jego zawodowe „konto" rosło niemal z dnia na dzień. Problem jednak polegał na tym, że najwyraźniej z ogromnym trudem utrzymywał minimalny codzienny bilans zysków i strat na pozostałych „kontach" - osobistym, uczuciowym i duchowym. Tak naprawdę nie miał bliskich przyjaciół spoza pracy, facetów, do których mógłby wpadać, i razem z nimi gdzieś się wybrać, i szczerze porozmawiać, z dala od biura i interesów. Nie potrafił utrzymać stałego związku z dziewczyną - nie mówiąc już o narzeczonej czy żonie - bratnią duszą, która znałaby go na wylot, kochała bezwarunkowo i chciała, by on znał ją tak samo i tak samo kochał. O co w takim razie mu chodziło, skoro nie miał z kim dzielić sukcesu? Może ten, kto umiera, mając najwspanialsze zabawki, wcale nie jest zwycięzcą, pomyślał Bennett. Może on sam jest już martwy. Bennett patrzył przez okno na lecący równolegle F-16 i na światła szybko przybliżającej się bazy Sił Lotniczych. Nagle uderzyło go, jak niespodziewanie i radykalnie życie może się odmienić. Dwadzieścia cztery godziny wcześniej obudził się z wizją zostania miliarderem. Teraz był po prostu wdzięczny, że żyje. Dwadzieścia cztery godziny temu wydawało się, 152 że istnieje możliwość stworzenia nowego świata, w którym Arabowie i Izraelczycy razem wydobywaliby ropę naftową i mogliby stać się niewiarygodnie bogaci, świata prosperity wiodącej do pokoju, nadziei zastępującej nienawiść, wolności zwyciężającej strach. A teraz to wszystko przepadło. Ohydna, zla gęba terroryzmu powracała. Mężczyźni i kobiety leżeli w agonii albo martwi. Tego dnia świat balansował na krawędzi wojny i recesji, a jutro mogło być jeszcze gorzej. Jackie Sanchez stała się agentem dowodzącym Secret Service. Drużyna ochrony prezydenta meldowała jej, że John Moore znajduje się na oddziale intensywnej opieki medycznej i walczy o życie. Kiedy pomógł już umieścić Gambita bezpiecznie w Kryształowym Pałacu, upadł w korytarzu, zaczął kasłać i pluł krwią. Szybko ulokowano go w szpitalu w bazie Peter-son, gdzie od razu umieszczono go na urazówce. Jednak już wtedy prognozy nie przedstawiały się optymistycznie. - Jesteś zupełnie pewny? - naciskała Sanchez przez telefon kodowanej kablowej linii naziemnej. Kilka minut wcześniej minęło południe, a ona stała w małym, ściśle tajnym pokoju konferencyjnym w końcu korytarza w masywnym Centrum Operacyjnym NOR AD, wsławionym - nawet jeśli pokazano go niezbyt dokładnie - filmem „Gry wojenne", hitem kasowym lat osiemdziesiątych o parze młodych hakerów komputerowych, którzy przez przypadek doprowadzili świat na skraj wojny nuklearnej. Dwóch agentów Secret Service, jeden z oddziału z psami wyszukującymi bomby, drugi z oddziału technicznego, sprawdzało pokój w poszukiwaniu podsłuchów. Skończyli i wyszli. - Na sto procent - odparł jej szef, Bud Norris. - Okej - powiedziała Sanchez. - Denerwuję się, biorąc pod uwagę to, co zaszło. - Wiem. Uwierz mi, właśnie przeczytałem raport Blacka wysłany maiłem z samolotu. 153 -1? - Prześle ci go za moment. Brzmi przekonująco. - Naprawdę nad nim pracowali? - Brutalnie. - Chłopcy Blacka są dobrzy? - Dostaliby Oscara. Inna kobieta agent wsunęła głowę przez uchylone drzwi pokoju konferencyjnego i pokazała Sanchez kciuk uniesiony do góry. - W porządku, szefie. Wierzę ci na słowo. Wracając do uroczystości żałobnych, które prezydent zaplanował na sobotę. Co się z tym dzieje? - Nie martw się. Zmontowałem zespół, który wszystko załatwi. To będzie w sobotę o czternastej w katedrze. Faceci z Biura Prasowego Białego Domu składają teraz do kupy szczegóły. Ustalamy rozmieszczenie ochrony, bo chcemy mieć pewność, że rodziny dotrą tam i ktoś będzie dbał o ich bezpieczeństwo. - Wspaniale. Informuj mnie na bieżąco. Posłuchaj, mam towarzystwo. - Rozumiem. Ale, Sanchez...? - Tak, sir? - Gdy Bennett dotrze, zaopiekuj się nim. Skoro przetrzymał CIA i FBI, nie chcemy, żeby coś mu się stało, kiedy będzie pod naszymi skrzydłami. - Załatwione, sir. - Uważaj na siebie, Sanchez. - Będę uważała, sir. Dzięki. Sanchez odłożyła słuchawkę i na chwilę zamknęła oczy, żeby złapać oddech i zebrać myśli. Nagle telefon zadzwonił ponownie. - Sanchez. Absolutnie. Przyślijcie ich. Dziesięć minut później stót konferencyjny został nakryty do uroczystego obiadu w Święto Dziękczynienia. Sok wyciśnięty z pomarańcz wraz z kawałkami miąższu 154 ponalewano do kryształowych pucharków. Świeżo zaparzoną kolumbijską kawę podano w filiżankach z porcelany z Sy-racuse, na bocznym stoliku pomocniczym ustawiono kubełek z lodem, spory wybór napojów gazowanych i rząd szklanek z nadrukiem logo NORAD-u. Dwa stalowe wózki przyjechały z osobistej kuchni dowódcy NORAD-u z podgrzanymi talerzami pełnymi parujących plastrów złotobrązo-wego indyka i pieczonej w miodzie szynki, okraszonych masłem kopczyków tłuczonych ziemniaków, miskami z farszem z indyka, miseczkami z czerwonobrązowym sosem żurawinowym, gorącymi patatami, sosjerkami z gęstym sosem pieczeniowym, małymi talerzykami z marchewką i selerami, piklami i oliwkami, koszykami z chlebem kukurydzianym i ciepłymi ziemniaczanymi bułeczkami, lekko posmarowanymi masłem, przykrytymi serwetkami i pachnącymi jak najwspanialsze delicje. Bob Corsetti wszedł pierwszy, za nim sekretarz Werson. Dwóch agentów Secret Service zajęło wcześniej pozycje w kątach pokoju. Corsetti i Iverson nie tracili czasu i od razu zaczęli nakładać sobie jedzenie, a za chwilę przywitali się z Dietrichem Blackiem, który zdążył wziąć prysznic, ogolić się i włożyć wyjściowy garnitur - berettę zostawił u agentów w bazie Sił Powietrznych. - Deek, Bob Corsetti - przedstawił się szef personelu Białego Domu, energicznie potrząsając ręką Blacka. - Cześć, Bob, miło znowu cię zobaczyć. - Minęło trochę czasu. Nie byłem pewny, czy mnie pamiętasz. - Daj spokój, jak mógłbym zapomnieć? - Przepraszam, jakoś tak niezręcznie w trudnych sytuacjach. Black pokiwał głową. - Nowego sekretarza skarbu, Stu Iversona, chyba nie znasz - mówił dalej Corsetti. - Nie. Miło pana poznać, sir. - Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Iver- 155 son, ujmując wyciągniętą rękę Blacka i potrząsając nią energicznie. - Jak minął lot? - Bez wrażeń. - Dobrze by było, gdyby nam wszystkim dopisywało takie szczęście - wtrącił Corsetti. - Pewnie umierasz z głodu. Nakładaj sobie, proszę. - Sytuacja nie zachęca do świętowania, sir. - Wiem, ale i tak mamy za co dziękować. Prezydent żyje, a wy, chłopaki, odwaliliście kawał dobrej roboty z Bennet-tem. A teraz jedz. - Tak, sir. Dziękuję, sir. Choć Black się ociągał, był wdzięczny za poczęstunek, Nałożył sobie solidną porcję, wziął kubek z logo NORAD-u, wsypał do niego lodu, nalał dietetycznej coli (oczywiście) i usiadł obok pozostałych mężczyzn, którzy już w ciszy pochylili głowy do modlitwy. - Stu, czego się spodziewasz po otwarciu giełdy w poniedziałek? - zapytał Corsetti. - Siarki i ogni piekielnych - odpowiedział Iverson dość głośno. Mieszał właśnie kawę, do której wlał trochę gęstej śmietanki. - Azja i Europa załamały się przez noc. Wartość inwestycji Standard & Poors gwałtownie spadła. NASDAQ zachowuje się jak zbity pies. - Krach? - Chiński syndrom. Iverson odkroił kawałek indyka, włożył go do ust, po czym starannie wytarł je świeżo uprasowaną białą serwetką. - Bob, potrzebujemy dobrych wiadomości, i to szybko. - A co się stanie, jeśli nic takiego nie będziemy mieli? Iverson zastanawiał się przez chwilę, a potem odłożył nóż i widelec. - Posłuchaj, Bob. Po zburzeniu Twin Towers nastał ciężki okres. Rynki były niestabilne. W końcu ludzie odzyskali poczucie bezpieczeństwa. Znowu zaczęli latać, jeździć na wakacje. Firmy zaczęły zatrudniać pracowników. Teraz obudzili się po nowych atakach - a jeszcze straszniejsze dopiero 156 nastąpi - i powstał naprawdę poważny problem z poczuciem bezpieczeństwa. Przedsiębiorstwa na całym świecie straciły wczoraj na wartości rynkowej biliony dolarów, Bob. Biliony. W jeden dzień. - I? - I będzie coraz gorzej. Ludzie przestaną wydawać... znowu. - I? - Nastąpią masowe zwolnienia z pracy... znowu. - I? - Czego chcesz więcej, Bob? To wszystko. Podstawowy kurs ekonomii. Nikt nie kupuje. Nikt nie produkuje. Ludzie tracą pracę. Mniej wydają. Mniej produkują. Koło się zamyka. - Najczarniejszy scenariusz? - Posłuchaj, Bob. Nie chcę... - Recesja? Iverson pokręcił głową. - Bob, recesja jest teraz najmniejszym z twoich kłopotów. - Wyjaśnij mi to dokładniej, Stu. Werson odstawił filiżankę z kawą i głęboko odetchnął. - Posłuchaj, teraz liczy się tylko, co prezydent zrobi w weekend. I tyle. Spieprzysz to i będziesz miał do czynienia z globalnym krachem gospodarczym. I muszę dodać, Bob, że aresztowanie kogoś niczego nie załatwi. Możesz wsadzić za kratki tysiące terrorystów... milion... i nikt się tym nie przejmie. Nikt. Nawet jeśli wszyscy zamknięci będą winni. Ludzie nie chcą aresztowań. Nie chcą słuchać o zamrożonych aktywach i sankcjach ekonomicznych, o finansowaniu irackiego Kongresu Narodowego, o drobnych problemach i nalotach chirurgicznych. - Twierdzisz, że nawaliliśmy? - Corsetti zajmował pozycję obronną. - Najwyraźniej. - Zrobiliśmy, co było w naszej mocy, Stu, i nie przyszło nam to łatwo. 157 - Wiem - odpowiedział Iverson. - Mówię jedynie, że to za mało, Bob. Po prostu nie wystarczyło. - Uważasz, że powinniśmy bardziej zdecydowanie postępować z Irakiem? Usunąć Saddama? Zmienić reżim? - Czy nie to właśnie zalecała CIA? - Myślisz, że odstąpiliśmy od przyciśnięcia Saddama, bo mieliśmy świetne wyniki w zwalczaniu mniejszych grup terrorystów? - To był wspaniały popis. Na pewno pozbyliśmy się bardzo wielu złych ludzi, ale... - Ale nie wystarczająco dużo? - Wszystko na to wskazuje. Bob, to nie jest kryminalne śledztwo. To wojna. - A co niby ma to oznaczać? - Oznacza walkę jak na wojnie, a nie jeden z odcinków Policjantów z Miami. - Nie jesteś trochę zbyt kąśliwy? - odciął się Corsetti. -Co powiesz na naloty Delta Force? Uderzenia SAS? Na wszystkie wideo pokazujące, jak nasze siły zmiatają z powierzchni ziemi obozy szkoleniowe terrorystów, czterdzieści trzy obozy, mówiąc ściśle? - I co z tego? - No cóż - w głosie Corsettiego słychać było cynizm - łatwo ci powiedzieć, Stu: „Przepraszam, ale pański portfel może zostać uszczuplony w tym roku". - Bob, tu nie chodzi o mnie i dobrze o tym wiesz. Gdyby ta zabawa w Rambo dała wyniki, nie siedzielibyśmy teraz w środku góry odpornej na pociski i nie jedlibyśmy świątecznego obiadu ze stołówki. Obudź się wreszcie i zejdź na ziemię, synu. Ludzie nie będą siedzieli cicho i nie pozwolą, żeby wtedy, gdy prezydent i królowa brytyjska są atakowani, Biały Dom powtarzał: „Hej, my się tym zajmujemy". - Chcą, żeby ktoś za to zapłacił. - Masz rację, do cholery, potrzeba im wielkich wydarzeń. - A jeśli nie dostaną zemsty, której oczekują? - To nie zemsta, to... 158 - Tak, cokolwiek... Jeśli ludzie nie obejrzą hollywoodzkiego finału, którego się spodziewają? - Posłuchaj, Bob, pytałeś mnie, jak zareagują rynki. Ja stwierdzam jedynie, że rynki właśnie temu służą. Są gigantycznym ciastkiem fortuny. Są gigantycznym instrumentem codziennego badania opinii publicznej. Mówią nam, co ludzie myślą o przyszłości świata. Czy obudzą się przepełnieni strachem, czy wiarą? Czy uważają, że wszystko zmierza ku lepszemu, czy gorszemu? Są jak herbaciane fusy, Bob. Są wyrocznią. I w tej chwili przesyłają bardzo przekonującą /iadomość do prezydenta, niezależnie od tego, czy wy, :hłopcy, zechcecie wziąć ją pod uwagę, czy nie. - Trzeba działać. - I to na dużą skalę... Inaczej ogromny krach... nastąpi w poniedziałek. Corsetti nic już nie powiedział. Nie był dyrektorem generalnym, gospodarczym i finansowym strategiem jak Mac-Pherson. Nie był czarodziejem z Wall Street, strategiem inwestycyjnym jak Bennett. Nie był ambasadorem ani dyplomatą, strategiem od wydarzeń globalnych jak Iverson. Był politycznym organizatorem, mądrym taktykiem, lepszym niż niejeden ze świecznika. Organizował badania opinii publicznej i liczył głosy. Smarował skrzypiące koła, zanim narobiły zbyt dużo hałasu i gasił małe ogniska, nim zmieniły się w pożary. Nie myślał o tym,jaki pożytek będzie miała z tego historia za dziesięć, dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat. Dla niego czas ograniczał się do dwudziestoczterogodzinnego cyklu wiadomości prasowych i telewizyjnych oraz dwuletnich cykli wyborczych. Iverson szanował go za to, ale jednocześnie to go denerwowało. Nie chodziło już wyłącznie o zaznaczenie na szkolnej mapie stanów, w których przewagę mają demokraci lub republikanie. - Bob, ktoś za to beknie - skonkludował Werson. -1 będą to albo ci dobrzy, albo ci źli. Teraz twoja kolej. Lepiej, żebyście, chłopaki, dobrze to zrobili, bo w przeciwnym razie ucierpi wielu niewinnych ludzi. 159 Corsetti wpatrywał się w niedojedzonego i stygnącego indyka. Black siedział z pochyloną głową i w milczeniu widelcem rozgrzebywał kartofle na talerzu. Zadzwonił telefon. Corsetti odebrał. Chwilę później przeprosił ich i powiedział, że idzie na spotkanie z prezydentem. Iverson i Black musieli zadowolić się wyłącznie własnym towarzystwem. Dyrektor FBI Scott Harris nie był sam. Siedział przy niewielkim stole konferencyjnym w biurze i jadł lunch z kilkoma swoimi zastępcami, kiedy rozległ się dzwonek telefonu. Odgryzł właśnie ogromny kęs kanapki numer dziewięć od Jersey Mike'sa - Club Supreme z pieczenia wołową, indykiem, serem szwajcarskim, sałatą, pomidorem, majonezem i bekonem - przyniesionej przez terenowego agenta, który niedawno przyleciał na to spotkanie z Toronto. Mimo wszystko Harris odebrał po drugim dzwonku. - Harris - wybełkotał, starając się jednocześnie przełknąć jedzenie. - Scott? To ty? Mówi prezydent. Harris wybałuszył oczy. Zastępcy widzieli, jak zamarł na chwilę, po czym rozpaczliwie rozejrzał się wokół. - Scott? Jesteś tam? - zapytał prezydent. Harris nie miał wyjścia - i żadnego wyboru. Złapał kosz na śmieci stojący przy biurku i wypluł to, co miał w ustach, pozbywając się smakowitej kanapki. - Tak, panie prezydencie. Czym mogę służyć, sir? Jak się pan czuje, sir? - Biorąc pod uwagę okoliczności, szczęście mi dopisało. A u ciebie wszystko w porządku? - O tak, sir. Zastępcy Harrisa dusili się ze śmiechu, kiedy ich szef patrzył przez okno na Pennsylvania Avenue i jasno oświetlony budynek Kapitolu w głębi ulicy. - Co zdobyłeś do tej pory, Scott? - Sir, cały personel nie ustaje w wysiłkach. Mamy cieka- 160 we tropy, ale na razie nie mogę powiedzieć panu niczego konkretnego. Jeszcze nie. Wkrótce. Proszę czekać. - W porządku. Doceniam to. Posłuchaj, mam pewne zmartwienie. Ile osób mogło wiedzieć, w której limuzynie będę jechał? - Sześćdziesiąt trzy, nie wliczając pańskiej żony i córek. Właśnie ustaliliśmy tę liczbę, sir. - Wiesz, jaki wniosek mi się nasuwa, Scott? - Tak, sir. Mamy wśród nas kreta. A może nawet uśpionego agenta. - To możliwe? - Mówiąc szczerze, sir, nie jestem o tym przekonany. Świadczyłaby jednak o tym precyzja ataku na pana. Problem polega na tym, że nie ma zbyt wielu ludzi, z którymi mógłbym o tym porozmawiać. Jeśli ktoś - a może kilka osób -z amerykańskiego rządu współpracuje z terrorystami albo z terrorystycznymi krajami, takimi jak Irak, Korea Północna czy jeszcze inne, bardzo trudno będzie go znaleźć bez jednoczesnego dania mu znać, że na niego polujemy. - I to właśnie mnie niepokoi, Scott. Ale dobrze, rób, co trzeba, niezależnie od tego, jaka jest cena. W granicach prawa, oczywiście. Odrzuć jednak wszelkie ograniczenia. Przeprowadź powtórne sprawdzanie życiorysów. Śledź. Zakładaj podsłuchy. Przechwytuj pocztę e-mailową. Wszystko mi jedno. Chcę wiedzieć, skąd był przeciek i dlaczego. Jeśli potrzebny ci ode mnie rozkaz prezydencki, napisz go, a ja podpiszę. Weź do tej roboty najlepszych ludzi, i to jak najszybciej. Nikomu z mojej ochrony ani słowa o tym, co robisz. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, sir. - Scott, liczę na ciebie. Ci ludzie nie wysyłali mi wiadomości. Oni chcieli mnie zabić. A nie są z tych, co dają za wygraną. Jeśli ktoś z wewnątrz z nimi współpracuje, to rozpoczął się wyścig o moje życie. Musimy ich złapać i unieszkodliwić, zanim to samo zrobią ze mną. - Załatwione, sir. 161 Stuart Iverson wrócił myślami do nocy wyborów sprzed dwóch lat. Była to pierwsza kampania prezydencka MacPhersona. Pamiętał czarno-czerwony zegar cyfrowy odliczający godziny, które zostały do wyborów, wiszący nad kontuarem recepcji. Widać było na nim 00: 00:00. Dzień wyborów - godzina zero - się zaczął. Było po wszystkim, teraz odbywało się liczenie głosów. Sztab wyborczy rozlokował się na piątym i szóstym piętrze ogromnego, odnowionego magazynu w śródmieściu Den-ver, z oknami na Coors Fields. Na obu piętrach ustawiono rzędy stołów z telefonami i komputerami, faksami i kopiarkami, a obsługiwały je dziesiątki ludzi, zatrudnionych na zlecenie, wolontariuszy i stażystów. Telefony dzwoniły bez przerwy i chociaż każdy wydawał się mieć przy uchu słuchawkę jeśli nie jednego, to dwóch aparatów, dzwonki rozlegały się bez przerwy. Najdziwniejsze było to, że pracownicy wyższego szczebla ulokowani na szóstym piętrze, potrafili zrobić cokolwiek, ponieważ stażyści - uczniowie college'ów, pracujący na piątym piętrze, słuchali bez przerwy piosenki śpiewanej przez Ricky'ego Mar-tina, hymnu piłkarskich mistrzostw świata. Wydeptaną, poplamioną kawą wykładzinę zaśmiecały stare gazety, puste pudełka po pizzy i chińskim jedzeniu, różowe kartki zapisane wiadomościami zostawianymi przez telefon. Wielkie czerwone, białe i niebieskie transparenty pokrywały ściany, a obok nich wisiały tablice z dowcipami rysunkowymi wyciętymi z gazet, harmonogramy kampanii i wykazy numerów telefonów wewnętrznych. Pięć telewizorów - każdy ustawiony na inną sieć telewizyjną - podwieszono pod sufitem. Młodzież, a właściwie prawie jeszcze dzieciaki, biegała wkoło w podartych dżinsach i podkoszulkach z emblematami szkół, realizując rozmaite pilne zlecenia. Miejsce to było czymś pomiędzy pokojem redakcyjnym lokalnych wiadomości telewizyjnych wielkiego miasta a domem bractwa studenckiego w sobotni poranek. 162 Właśnie tam prowadzono w ramach kampanii przez cały dzień operację Zdobyć Głos. Iverson, krajowy przewodniczący kampanii, patrzył, jak Bob Corsetti - nieskazitelnie ubrany w grafitowoszary włoski garnitur w prążki, z czarnymi włosami zaczesanymi jak u magnata finansowego z Wall Street - porusza się cicho niczym pantera w dżungli między rzędami dwudziestu kilku biurek z telefonistkami, obsługującymi centralę. W prawej dłoni Corsetti obracał nerwowo niezapalone cygaro, gdy tymczasem wzrokiem omiatał każdy monitor komputerowy, każdy otworzony notebook. Nadstawiał ucha i przysłuchiwał się wszelkim rozmowom, a jednocześnie śledził ekrany znajdujących się powyżej pięciu telewizorów. Choć nic nie mówił, widać było, jak ludzie sztywnieją, kiedy obok nich przechodził - i dało się zauważyć, że każdy zaczyna wtedy pracować trochę pilniej, mówić nieco szybciej. Corsetti był głównym mózgiem - twórcą cudu MacPhersona i wszyscy w sztabie o tym wiedzieli. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy rządził Clinton, to właśnie Corsetti - wtedy dyrektor wykonawczy Partii Republikańskiej w stanie Kolorado - nieśmiało zagadnął MacPhersona i zasugerował mu ubieganie się o urząd gubernatora. To Corsetti był człowiekiem, który - zatrudniony jako szef kampanii MacPhersona - przekonał tego nigdy wcześniej niestartującego w wyborach dyrektora generalnego do częściowego finansowania kampanii z własnej kieszeni i zachęcał do potrząśnięcia kiesami kolegów kapitalistów, którzy dzięki temu zwiększyli budżet o kolejne piętnaście milionów dolarów. To Corsetti opracował plan gry, zapewniający MacPher-sonowi tamtego roku nie tylko zwycięstwo w wyścigu do gu-bernatorskiego fotela, ale także większość w stanowych władzach ustawodawczych. To Corsetti - teraz już nowo wybrany główny strateg polityczny gubernatora - pomógł nowicjuszowi w przepchnięciu reformy socjalnej, sprzecznej 163 1 z agresywną ustawą o obcinaniu podatków oraz w przeforsowaniu zakazu udzielania zwolnień warunkowych recydywistom skazanym za przestępstwa z użyciem przemocy. Pozwoliło to MacPhersonowi wygrać ponowne wybory miażdżącą przewagą głosów i ustawiło go na idealnej pozycji do ubiegania się o nominację z ramienia partii i prezydenturę. Tak naprawdę to na Corsettiego - a nie MacPhersona -wszyscy patrzyli jak na człowieka, który miał kalkulować i wprowadzić ich kandydata do Białego Domu, żeby wynagrodzić im jakoś osiemnastogodzinne dni pracy przez ostatnie półtora roku, kiedy nie mogli zarabiać prawdziwych pieniędzy i chodzić do barów każdego wieczoru. Dziwacznym zjawiskiem towarzyszącym kampanii prezydenckiej jest to, że członkowie sztabu wyborczego bardzo często czują się silniej związani z szefem kampanii niż z samym kandydatem. W końcu kandydat to tylko iluzja, wyobrażenie, projekcja wszelkich nadziei pokładanych w kolejnym przywódcy państwa. I nigdy go nie widzisz. Nigdy go nie ma w sztabie wyborczym. Nie bywasz na spotkaniach z nim. nie możesz zapytać go o cokolwiek, pójść z nim gdzieś coś zjeść, jechać w kawalkadzie samochodów lub w autobusie. Jest twarzą na plakacie wyborczym, nazwiskiem na ulotce, pozycją, liczbą w badaniu opinii publicznej, dźwiękiem kłującym ucho w wieczornych wiadomościach. Natomiast szef kampanii jest człowiekiem z krwi i kości. To on cię zatrudnia. To on prowadzi zebrania pracowników. On akceptuje zamówienia, podpisuje czeki. To on w jednej chwili miesza cię z błotem, by za moment wyróżnić jako „pracownika tygodnia" i nagrodzić małym słoikiem „termo-nuklearnej" salsy z południowego zachodu. Jeśli pracujesz ciężej, bardziej się starasz, zostajesz dłużej, poświęcasz więcej czasu dla dobra kampanii kosztem życia prywatnego, to robisz to nie dla kandydata, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, ale dla szefa kampanii. To on jest twoim przywódcą. Kandydat staje się w pewien sposób jedynie sloganem. 164 Najwyraźniej Corsetti intuicyjnie wyczuwał mechanizmy psychologiczne, rytm i nastroje kampanii. Wiedział, kiedy uderzyć, a kiedy zachować milczenie. Kiedy pozwolić, by pieniądze płynęły, a kiedy zakręcić kurek wydatków. Bez wątpienia wolał, żeby się go bano, niż lubiono, ale wszyscy z jego zespołu lubili go i bali się jednocześnie. Czterdziestodziewięcioletni Corsetti był dla zatrudnionych dzieciaków bardziej ojcem niż szefem, bardziej ojcem chrzestnym niż kierownikiem. „The New York Times" opisał go kiedyś jako „Consigliere z Kolorado". „Newsweek" nadał mu przydomek „Dona z Denver". Narodowy Komitet Demokratów nazwał go przy okazji „Donem Corleone w garniturze Donalda Trumpa". Nikt jednak z zaangażowanych w kampanię nie odważył się powtarzać podobnych przydomków, przynajmniej nie w jego obecności. Bob Corsetti kończył ostatnią rundę wyborów tej nocy. Nie przypomniał zespołowi po raz kolejny, jak ważna jest Kalifornia. Nie powiedział im, że lokale wyborcze są otwarte w Kalifornii jeszcze przez godzinę. Nie poklepał nikogo po plecach ani też nie urwał nikomu głowy. Przeszedł zwyczajnie przez pokój, obejrzał raz jeszcze pole bitwy, a potem wyszedł z budynku bez słowa. Zresztą nie potrzebował niczego mówić. Wszyscy wiedzieli, co mają robić i każdy znał wysokość stawki. I jeszcze nigdy zwycięstwo nie było słodsze niż odniesione tamtej nocy. Gdyby tylko wiedzieli, co ich czeka potem. Dokładnie o godzinie szesnastej Bennett wszedł do pokoju konferencyjnego. Corsetti, już po spotkaniu z prezydentem, zerknął na niego sponad słuchawki, bo właśnie rozmawiał przez telefon, i skinął mu głową, podobnie jak to zrobił Iverson. Black wstał i przywitał się z nim, podał rękę i zapytał, czy ma ochotę coś zjeść. Widać było wyraźnie, że myślami Bennett jest gdzie indziej. Agentka Sanchez zajrzała ponownie przez uchylone drzwi i popatrzyła na Bennetta. 165 - Sir? - Tak? - Prezydent chciałby się z panem zobaczyć. Bennett wypił pospiesznie łyk soku pomarańczowego ze szklanki stojącej przy nakryciu oznaczonym jego nazwiskiem i wytarł usta serwetką leżącą przy pustym talerzu. - Cześć, Stu - powiedział, przechodząc obok dawnego szefa. - Cześć, Jon - odpowiedział Iverson, nadal oszołomiony róż wojem wydarzeń. Bennett poszedł za Sanchez i zamknął za sobą drzwi. Stał teraz w słabo oświetlonym prywatnym gabinecie dowódcy NORAD-u, gdzie regały z książkami uginały się pod ciężarem opasłych tomów Churchilla, Clausewitza, Kissingera i Kearn-sa-Goodwina. Pokój był długi, robił wrażenie wąskiego, a przy tym wypełniał go słodki zapach dymu fajkowego, co przypomniało mu czasy, kiedy jako chłopiec odwiedzał dziadka, profesora prawa na Uniwersytecie Georgetown, w którego gabinecie pachniało podobnie. W odległym końcu pokoju w kamiennym kominku huczał ogień - gdzie podziewał się dym w tej górze, nie miał pojęcia - wyposażenia dopełniały staroświecki zegar mający co najmniej sto lat, ogromne biurko z litego drewna z bankierską lampą i wielki fotel obity zieloną skórą. Za biurkiem siedział prezydent Stanów Zjednoczonych, a obok niego stało dwóch agentów Secret Service. - Dalej, Jon, chodź, siadaj - powiedział prezydent cicho i przyjaźnie. Dopiero kiedy Bennett znalazł się bliżej, zobaczył, że prezydent jest w o wiele gorszym stanie, niż relacjonowały gazety. Tak, to prawda, prezydent wygłosił krótkie przemówienie do narodu poprzedniego wieczoru. Ale było tylko w wersji audio, nie wideo, o czym Bennett dowiedział się od Blacka, gdy lądowali w bazie Peterson. Tak, to prawda, prezydent udzielił paru wywiadów Associated Press i kilku najważniejszym gazetom do wydania porannego w Święto 166 Dziękczynienia, ale zrobił to przez telefon, nie spotkał się z dziennikarzami, zasłaniając się względami bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo - w rzeczy samej. Gdyby kraj zobaczył to, na co Bennett patrzył w tej chwili, wskaźnik Dow Jo-nesa straciłby w poniedziałkowy ranek trzy razy więcej, niż kalkulowano. Bennett nigdy by nie przypuszczał, jak w gruncie rzeczy słaby jest jego mentor i przyjaciel. I tak przecież szczupły, teraz robił wrażenie, jakby przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny schudł o dziesięć, piętnaście kilogramów. Twarz miał pełną siniaków i pokaleczoną. Wokół podbitych oczu dominowały kolory czarny i ciemnoniebieski. Głowę spowijały bandaże. Lewa ręka była złamana i włożona w gips. Prawa zaś potłuczona i na temblaku. Miał wkłute w żyły igły dwóch kroplówek, a Bennett dopiero teraz zauważył, że siedzi na wózku inwalidzkim. Czyżby nogi też miał połamane? Bennett nie miał serca, żeby o to zapytać. Przeniósł wzrok z zadrapań na dłoniach i twarzy prezydenta na jego oczy wzbudzające zaufanie. - Panie prezydencie... - Jon, dobrze się czuję... - Aleja... - Naprawdę jakoś się trzymam. Przeżyłem. Nie martw się o mnie. Chcę porozmawiać o tobie. Usiądź, proszę. Bennett zajął miejsce przy biurku naprzeciwko prezydenta. - Jon... chcę... chcę, żebyś wiedział... No cóż... przepraszam cię. - Proszę, panie prezydencie... - Jon, mówię poważnie. Nie potrafię znaleźć słów, żeby ci powiedzieć, jak mi przykro... Wiem, że to nie wystarczy... ale naprawdę nie wiem, jak... - Nie ma potrzeby, panie prezydencie. - Nie, Jon, jest, wierz mi. Jesteś kolegą. Jesteś przyjacielem. Zawsze byłeś... lojalny... i... cóż, jesteś praktycznie jak rodzina dla Julie, dziewczynek i dla mnie. A ja czuję się 167 okropnie, kiedy pomyślę o tym wszystkim... Niemniej biorę na siebie pełną odpowiedzialność. - Sir... - To była moja decyzja. I szczerze ci powiem, że gdybym musiał, jeszcze raz bym ją podjął. Co powinien odpowiedzieć? Bennett miał trudności nawet z patrzeniem na prezydenta, ale nie dlatego, że był na niego zly czy żywił urazę, lecz z powodu przejmującego bólu, który sprawiał mu widok stanu, w jakim się znajdował, i świadomość, że w czasie tego zamachu otarł się o śmierć. To, że przeżył, zakrawało na cud i sprawiało, że koszmar, który Bennett sam przeszedł, wydawał się łatwiejszy do zniesienia. - Julie i dziewczynki upiekły dla ciebie ciasto z dyni. Prezydent wskazał brodą róg biurka, gdzie stała puszka z ciastem, z dolepioną małą kopertą z jego nazwiskiem i domalowaną uśmiechniętą buźką. Bennett skinął głową, ale nic nie powiedział. - Rozmawiałem z Deekiem przez telefon, kiedy spałeś w samolocie. - Zna go pan? - Latałem z jego bratem na odrzutowcach w Wietnamie. - Nie wiedziałem o tym. - A wiedziałeś, że śledził cię w Izraelu? - Nie. - Wiedziałeś, że jego agenci szli za tobą krok w krok w odległości sześciu metrów od chwili, gdy wysiadłeś z samolotu na lotnisku Ben Guriona do momentu, kiedy zjawiłeś się tam ponownie, żeby wracać do domu? Bennett w ciszy pokręcił przecząco głową. - Wiedziałeś, że rozmawiałem z premierem Izraela, zanim tam poleciałeś, i zażądałem od niego osobistego poręczenia, że nic ci się nie stanie, kiedy będziesz w jego kraju? Wiedziałeś, że Barszewski dla nas pracuje? Bennett ponownie pokręcił przecząco głową. - Czy powiedział ci, że on i CIA prześwietlali Sa'ida i Galisznikowa przez ostatnie pół roku? 168 - Jeśli nawet, to nie wprost. - Każdy telefon. Każdego znajomego. Każde spotkanie. Każdy list. Każdy e-mail. - Dlaczego? - Myślę, że wiesz dlaczego. Bennett skinął głową. - Jon, rozmawiałem z każdym zaangażowanym w tę operację, ze wszystkimi... i... Bennett nie znał MacPhersona od tej strony i patrzył teraz, jak prezydent zmaga się z doborem słów. Prezydent skrzywił się. - ...z każdym po kolei... Powiedzieli mi, że się nie poddałeś.. . że nie zdradziłeś niczego, co dotyczyło interesu z ropą. .. Nie zdradziłeś przyjaciół... Oczy prezydenta zaczerwieniły się i zwilgotniały. Bennet-towi zaczęła drżeć dolna warga. Jednak byli bardzo opanowani i powściągliwi. Nie dane im było wcześniej okazywać tego, co naprawdę czują, prywatnie czy publicznie, a wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin niczego nie zmieniły pod tym względem. - No cóż... Chciałem tylko... Rozumiesz... Chciałem ci po prostu podziękować. Bennett spojrzał na Sanchez, która nie spuszczała z niego wzroku, ale nie okazywała żadnych emocji. Pozostali agenci także na niego patrzyli. Czy w ich oczach dostrzegł podejrzliwość? A może współczucie? Albo jedno i drugie? Właściwie nie miało to znaczenia. Po prostu był ciekawy. - Nie wiem, co powiedzieć, panie prezydencie. Cieszę się bardzo, że wszystko z panem w porządku. Bennett był zupełnie skołowany. Kłębiły się w nim emocje, myśli i oceny, których nie potrafił zidentyfikować, uporządkować i zrozumieć, bo nie miał na to dość sił. Jeszcze nie teraz. Dlatego nic nie powiedział. W pokoju zapadła cisza. Słychać było jedynie trzask drewna płonącego w kominku i usypiające tik-tak, tik-tak, tik-tak staroświeckiego zegara stojącego w rogu. 169 - Tak, wszystko ze mną okej. Dzięki - odrzekł po chwili prezydent. Bennett poczuł nagle, że znowu jest sobą. - To dobrze, bo wyglądasz jak wrak. Zaskoczony prezydent wpatrywał się w niego przez moment, a potem wybuchnął śmiechem. Bennett szybko do niego dołączył. - Napijesz się czegoś? - Myślałem, że już nigdy nie spytasz. - Grzeczny chłopiec. Sanchez, pogoń swoich ludzi, żeby przynieśli nam dwie szklanki i jakąś brandy albo whisky. Coś starego. Coś bardzo drogiego. - Tak jest, panie prezydencie. - Nie żartuję, Sanchez. Skontaktuj się z dowódcą. Zapytaj go o butelczynę, którą zachomikował na czarną godzinę. Powiedz mu, niech bierze dupę w troki i ją przyniesie. - Załatwione, sir. Spytam też lekarza, czy panu wolno. - Daj spokój, Sanchez, nie psuj nam tego. Zaryzykuj, dobrze? Sanchez uśmiechnęła się i przeszła na koniec pokoju. Podniosła słuchawkę telefonu. Prezydent odwrócił się do Ben-netta. - Posłuchaj, Jon. Niedługo mam posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego i będą nam też pewnie przerywali telefonami. Chcę jednak z tobą pogadać i to od serca. Mam też dla ciebie niespodziankę. - O nie, żadnych więcej niespodzianek, proszę. - Ale ta jest miła. Prezydent sięgnął do telefonu. - Cześć... Możesz przysłać Kojaka?... Nie, teraz od razu... Chyba tak... Dobrze... świetnie... Okej... Dzięki. Odłożył słuchawkę. - Kojak? - zapytał Bennett. - To pseudonim. - Chyba nie wywieźliście gdzieś Telly'ego Savalasa? -zażartował Bennett. 170 - Bardzo śmieszne. -Tak myślę. Kto to? - Twój partner w przestępstwie. - Mój kto? - Partner. Czeka cię mnóstwo pracy, Jon. Nie możesz robić tego sam. - Sir, nie bardzo wiem, o czym mówisz. - A jak myślisz, dlaczego naraziłem cię na to wszystko, Jon? - A skąd mam wiedzieć? Nie mam pojęcia. - Na pewno wiesz. - Czyżby? - Oczywiście. Bennett spojrzał na migoczące płomienie. Dawały ciepło, napawały spokojem i poczuciem bezpieczeństwa. - Jak by to powiedzieć... Chyba chciałeś się upewnić, że jestem lojalny... uczciwy... że nie stanowię żadnego zagrożenia dla bezpieczeństwa. - Co jeszcze? - Sir, doprawdy... ja... - Posłuchaj mnie, Jon. Bennett spojrzał prezydentowi w oczy. - Potrzebuję cię w moim zespole, Jon. Nie na Wall Street. Nie w Denver. Potrzebuję cię w moim zespole. - O czym mówisz, sir? - Chcę, żebyś dla mnie pracował. - Na pełnym etacie? - Oczywiście. - W Białym Domu? - A gdzie indziej? - Sir, z całym należnym szacunkiem, ja... - Z należnym szacunkiem? Jon, właśnie przed chwilą powiedziałeś mi, że wyglądam jak wrak. Bennett musiał się roześmiać. Ten człowiek cudem wywinął się śmierci, ale nadal miał poczucie humoru. - Cóż, to prawda, sir, ale... 171 I i - Ale co? Bennett szukał rozpaczliwie słów, by sformułować zrozumiałe zdanie. - Ja... sir... ja... na wypadek, gdybyś nie wiedział, wynegocjowałem właśnie umowę wartą miliardy dolarów. - Możesz mi wierzyć, że wiem. - Posłuchaj, rozumiesz, to znaczy Biały Dom brzmi świetnie, ale postanowiłem, że za kilka lat zostanę miliarde-rem i właśnie się do tego zabrałem. Miliarderem, sir. To znaczy... - Nie, nic nie rozumiesz. - Nie rozumiem. - Jon, wiem, że narkotyki, którymi cię nafaszerowali przestały działać. Mimo to myślę, że chyba nadal nie rozumiesz w pełni, co się dzieje. Ty i ja jesteśmy w NORAD-zie. NORAD, Jon. Zaatakowali mnie terroryści. Terroryści ostrzelali Pałac Buckingham. Bomby wybuchły w Paryżu. Był zamach na kanadyjskiego premiera. Rozbili w pełni załadowany 747 o pałac rodziny królewskiej w Arabii Saudyjskiej. Jon, coś się skończyło. Świat, jaki znam ja, jaki znasz ty, skończył się dwadzieścia cztery godziny temu. W gruncie rzeczy MacPherson pozostał w duszy mentorem i zawsze starał się pomóc Bennettowi zobaczyć pełniejszy obraz, treść ukrytą w tle. - Chyba że... - dodał prezydent. Wstrząśnięty własnym brakiem wyczucia i oceny sytuacji. Bennett połknął przynętę. - Chyba że co, sir? - Chyba że ty i ja go odbudujemy. - Odbudujemy? - Właśnie. - Ale jak, sir? - Wrócimy do tego. - Najpierw jednak muszę dołączyć do personelu Białego Domu? -Aha. 172 Bennett odchylił się do tyłu i przetarł oczy. Gdzie podzie-wała się Sanchez z obiecanym drinkiem? - Sir... ja... Nie wiem, co powiedzieć. - Powiedz tak. - I co miałbym robić? Nie mam pojęcia o Waszyngtonie, o polityce, o terroryzmie - zaprotestował Bennett. - Przez cale życie myślałem jedynie o strategiach inwestycyjnych, a nie o... rozumiesz... nie o... no cóż... czymś innym. - Chrzanisz. - Przepraszam co? - Jon, jesteś ekspertem w robieniu interesów, badasz, analizujesz, oceniasz szefów, firmy i całe gałęzie przemysłu, szukając możliwości i oznak problemów. Masz talent do czytania z herbacianych fusów i przekonywania ludzi, żeby kupili firmę herbacianą. A właśnie teraz potrzebuję kogoś takiego. Bennett siedział w milczeniu. - Jon, jeśli nie zadziałam, i to szybko, rynki się załamią. Świat ogarnie recesja. A może nawet kryzys. Ale zamierzamy działać. Kiedy już się do tego zabierzemy, potrzebna nam będzie strategia dla warunków pokoju, nie wojny. Wtedy właśnie wkroczysz do akcji. - Że niby potrzebny będzie plan Marshalla w wersji na dwudziesty pierwszy wiek? Panie prezydencie... - Nie, nie i jeszcze raz nie. Daj spokój, Jon. Pomyśl. Zapewniam cię, że gdy kurz opadnie, okaże się, że za tym wszystkim stoi Saddam Husajn. Jeśli trzeba będzie toczyć wojnę z Irakiem, stoczymy ją, a kiedy wygramy, jak ci się zdaje, kto będzie miał z tego korzyści? - No cóż, sir, to zależy... - Nie drocz się, Jon. Kiedy obudzisz się za kilka miesięcy, a Irak nie będzie już zagrożeniem - wyobraź to sobie -kto na tym zyska? - Chyba Izrael. - Oczywiście. A teraz zastanów się nad tym, Jon. Jeśli wszystko zrobimy tak jak trzeba, interes z ropą wypali. Zli- 173 kwidujemy największe geopolityczne zagrożenie na Środkowym Wschodzie - epicentrum zła - a potem pomożemy Izraelowi i Palestynie, by stały się dwoma najbogatszymi państwami w historii ludzkości. Zdławimy zupełnie terroryzm i zaprowadzimy pokój i dobrobyt na współczesnym Środkowym Wschodzie. Możemy zrobić coś, o czym ludzie myślą, marzą i o co się modlą od ponad pięciu tysięcy lat, Jon. Do zobaczenia w Jerozolimie, Jon. Pokój na Środkowym Wschodzie. A twój kontrakt, Jon, musi być centralnym ogniwem. - Tak myślisz? - Od miesięcy łamię sobie nad tym głowę. Od jakiegoś czasu jednak zamierzałem pogadać z tobą o zamianie twojego naftowego kontraktu w historyczny traktat pokojowy. Odkładałem jednak, aż znalazłem się w NORAD-zie, i dopiero tutaj zrozumiałem dokładnie, co muszę zrobić. - A dlaczego nie mogę zostać tam, gdzie jestem? - Bo potrzebuję cię tu, gdzie ja jestem. Jon, zapomnij 0 wszystkim. Nie będziesz miliarderem. Tak się po prostu nie stanie. Problem polega na tym, że jeśli zostaniesz w GSX, nie będę mógł się posłużyć twoim kontraktem jako centralnym ogniwem mojej strategii pokojowej. - Dlaczego nie? - Stu sprzedał wszystko, żeby zostać sekretarzem skarbu. Sam go do tego zmusiłem. Oczywiście mógł zbić fortunę. Zresztą i tak ma mnóstwo pieniędzy. Dlatego jest moją prawą ręką w Departamencie Skarbu. Tyle że przy tym przedsięwzięciu chcę współpracować właśnie z tobą, kontrolować to dzień po dniu, chcę, żebyś mi pomógł w nawigacji, 1 wreszcie w dokonaniu tego, co zamierzam. - Sir, nie bardzo potrafię się zorientować, do czego zmierzasz. To znaczy... - Posłuchaj, Jon. Już wkrótce wszystko stanie się jasne. Ale najpierw... najpierw musisz mi odpowiedzieć. Bennett odchylił się i popatrzył w sufit. - Zostawić GSX i przenieść się do Waszyngtonu? - Starszy doradca prezydenta. 174 - I dołączyć do personelu Białego Domu? - Znam dobrze faceta, którego chcę wykopać, i oddać ci jego biuro. Bennett roześmiał się. - To Bob? Teraz prezydent się roześmiał. - Nie... nie, choć czasem mam na to ochotę, ale... Bennett zamyślił się. A więc jego życie miało się radykalnie odmienić. Niezbyt mu się to podobało, lecz niewiele mógł na to poradzić. - No cóż, chyba tylko dzięki tobie mnie nie zabili, mam rację? Prezydent uśmiechnął się i przesunął w jego stronę czarną skórzaną aktówkę ze złotą pieczęcią prezydencką na wierzchu. - I o to właśnie chodzi, Jon. A teraz podpisz. Na górze jest twoja rezygnacja z GSX ze skutkiem natychmiastowym. Następny dokument to zgoda na przyjęcie stanowiska w Białym Domu. Starszy doradca prezydenta. Dziewięćdziesiąt tysięcy rocznie plus wszystkie rządowe przywileje. - Bob zarabia sto czterdzieści. - Och, nie przeginaj, Bennett. Nie uczyniłem z Boba milionera w GSX. - Rozumiem. Nie miał prowizji z kupowania reklam w czasie kampanii? - Okej, zrobiłem z niego milionera, ale nie w GSX. - Tak czy inaczej... - Jon, słuchaj. Po pierwsze, stać cię na niższą pensję. Po drugie, cała rzecz polega na tym, żebyś zachował incognito. Jeśli zarobisz więcej niż sto, pojawisz się na każdym radarze. Prasa dobierze się do wszystkiego, a na to nie mogę sobie pozwolić. - Zawsze byłeś dobrym sprzedawcą. - Synu, tak naprawdę jeszcze niczego nie widziałeś. Bennett zaczął przeglądać dokumenty leżące na biurku. - A kim jest Kojak? - zapytał w pewnym momencie, wyciągając pióro Mont Blanc, żeby złożyć podpisy. 175 - Och, racja. Sanchez? Agentka podniosła słuchawkę telefonu, żeby spytać, co spowodowało opóźnienie. - To Black, prawda? - zapytał Bennett. - Nie, ale jego także chcę mieć w naszym zespole. Chcę. żebyś utworzył niewielką grupę w Białym Domu, która będzie mogła koordynować wszystko ze mną i Radą Bezpieczeństwa Narodowego. Oficjalnie nie będziesz istniał. Prywatnie, kiedy ja będę toczył wojnę, wy, chłopaki, zrobicie wszystko, żeby zmienić ten naftowy interes w traktat pokojowy. Będziesz podlegał bezpośrednio mnie i Marshy Kirk-patrick. - Kapitan Kirk? - Masz dobre źródła, Bennett. Podoba mi się to, że jesteś facetem z ikrą. - Wracając jednak do Kojaka. Dlaczego tak go nazywacie? To znaczy, rozumiesz, myślałem, że to Black, bo jest łysy. - Nieźle kombinowałeś, ale w sumie błędnie. - No dobrze i co dalej? - Kojak pracuje w CIA od pięciu lat. Ma dostęp do ściśle tajnych materiałów. Prawa ręka dyrektora. Zna wszystkich. Mnie też. Wie o naszym przedsięwzięciu naftowym. Przez ostatnie dwa lata pracował w terenie - prawdę mówiąc, praca ta polegała głównie na niespuszczaniu cię z oka. Bennett kompletnie się pogubił. Lepiej, żeby to nie był zboczony obłąkany degenerat z izraelskiej placówki CIA, ten z jo-jo, pomyślał. Wtedy raczej by się wycofał i przyłączył do Greenpeace'u, niż pracował z takim wariatem. Drzwi w dalekim końcu pokoju otworzyły się. Te same drzwi, przez które Bennett wszedł tu wcześniej. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Czuł się tak, jakby silny wicher powalił go na ziemię. Kojak nie był mężczyzną. Był kobietą. Jego nowym „partnerem w przestępstwie" okazała się Erin McCoy. 8 - Cześć, Jon - powiedziała McCoy z uśmiechem. W ustach trzymała lizaka. - Słyszałam, że nieźle oberwałeś dla dobra prezydenta. Bennett siedział oniemiały, podczas gdy McCoy podeszła do nich powoli i usiadła w fotelu obitym zieloną skórą. Szafirowe jak morze oczy skrzyły się rozbawieniem. - Jak przypuszczam, nie muszę was sobie przedstawiać -powiedział prezydent, rozkoszując się tą chwilą. - Bardzo zabawne - zauważył Bennett. - CIA? - Aha. -NieGSX? - No cóż, obie firmy. - Obie? - Aha. - Kim jesteś, analitykiem? - pytał Bennett z drwiną w głosie. - A ty kim jesteś, debilem? - odparowała McCoy, nie przestając się uśmiechać. - Co to niby ma znaczyć? - Nie, nie jestem analitykiem. Jestem agentką. Z operacyjnego. - Operacyjnego? - Dokładnie, przyjacielu. - O czym ty mówisz? McCoy roześmiała się. - Jestem śmiertelnie poważny. Płaciłem ci dwieście tysię- 177 ¦ ¦ W**" ¦ cy rocznie, plus opcje, plus ubezpieczenie zdrowotne, plus udział w zyskach, a ty w rzeczywistości pracowałaś dla CIA? W operacyjnym? To znaczy... Daj spokój. O co tu chodzi? - To bardzo dobra praca, jeśli komuś uda się ją dostać. - Proszę, proszę... Czy aby nie jest to wbrew prawu lub coś tym rodzaju? - odciął się Bennett i spojrzał na prezydenta, szukając w nim sojusznika. - Nie, to nie jest wbrew prawu - odpowiedział prezydent, rozbawiony reakcją Bennetta. - Moim zdaniem to nawet pewien szpan. Bennett zwrócił się do McCoy. - Szpan? Kim ty jesteś, Jane Bond, zero zero coś tam, no wiesz, co mam na myśli. McCoy zerknęła na prezydenta. - Mówiłam panu - powiedziała. - Ten facet w Izraelu powinien dokończyć robotę. W Iraku nadano mu nazwę Al-Nida; był niemieckim wielbłądem na Środkowym Wschodzie. Oczywiście ten ciągnik siodłowy z naczepą Dimler-Benz wyglądał jak każda inna ciężarówka, dowożąca pomoc humanitarną w postaci żywności i leków od Jordanii po starożytne państwo króla Nabuchodonozora. Był wielki, długi i biały, na każdej stronie i na dachu miał namalowane ogromne blado-niebieskie litery UN, co miało zapobiec błędnemu rozpoznaniu przez irackie siły wojskowe lub amerykańskie satelity szpiegowskie, orbitujące w przestrzeni. Podobnie jak kilka innych ciężarówek przejeżdżających w tę i z powrotem tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, opustoszałą, zapomnianą przez Boga i ludzi autostradą numer dziesięć z Ammanu do Bagdadu, zawsze jechał w niewielkiej karawanie złożonej z czterech innych białych pojazdów - nawiasem mówiąc brytyjskich rangę roverów - także oznakowanych literami UN. Trudno wyobrazić sobie coś gorszego od awarii, z powodu której samotny człowiek zostaje unieruchomiony na za- 178 chodniej pustyni Iraku, gdzie oślepiające, zapierające dech w piersi burze piaskowe zaczynają się nagle, bez żadnych oznak, a temperatura w dzień bez trudu sięga prawie pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Dlatego podróżowanie w zespołach, z zapasem wody, jedzenia i paliwa, większym niż rzeczywiście potrzebny, nie było wyjątkiem, ale regułą. W półtorej godziny po opuszczeniu przedmieść Bagdadu karawana, którą iraccy urzędnicy nazywali Q17, została zatrzymana przez policjantów i skierowana do Al-Habbanijah, wojskowego obozu i bazy lotniczej pilnie strzeżonych przez elitarne siły Gwardii Republikańskiej, gdzie zniknęła w hangarze numer pięć. Ten „objazd" trwał jedynie dziewięćdziesiąt minut, po czym pozwolono karawanie wrócić na trasę i jechać dalej do Jordanii - prowadził rangę rover, potem jechał Al-Nida, za nim zaś trzy kolejne rangę rovery. Dwudziestu pięciu ludzi wchodzących w skład Q17 przejechało przez Toliahah i Ar Rutbah, zachowując absolutną ciszę. Żadnych walkie-talkie. Żadnych rozmów przez telefony komórkowe. Żadnego radia AM/FM. Żadnych taśm ani płyt kompaktowych. Nie wolno im było nawet rozmawiać. Teraz zjechali na pobocze tuż przed rozjazdem autostrady numer dziesięć, gdzie trzeba było podjąć decyzję, czy kierować się na północny zachód do At Tanf w Syrii, czy na południowy zachód do Trebil w Jordanii. Porozumiewając się gestami, mężczyźni wyjęli jedzenie i picie. Czterech z nich szybko wyładowało ogromne kanistry i przelało ich zawartość do baków rangę roverów, nie zwracając zupełnie uwagi, że palą właśnie papierosy ani też na to, że niektóre pojazdy nadal jechały. Prezydent był wdzięczny za odrobinę śmiechu i możliwość odprężenia się. Za kilka minut czekała go kolejna odprawa w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. Potem znowu będzie mógł skupić się na kryzysie, któremu musiał zaradzić. Doprowadzenie do 179 tego, żeby Bennett i McCoy zaczęli współpracę na zupełnie nowych zasadach także było ważne. Zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę misję, jaką im przeznaczył. - Posłuchaj, Jon - zaczął prezydent -jesteś dla mnie jak syn. Dlatego kilka lat temu zleciłem Stu, żeby zatrudnił Erin. Poprosiłem ją, zęby miała na ciebie oko. Zabezpieczała ci tyły. Sprawdziła Sa'ida i Galisznikowa. Mogę ci jedynie powiedzieć, że jest dobra. Bardzo dobra. - Stu wie, że ona pracuje dla CIA? - Nie, nie wie. Ale w swoim czasie się dowie. Teraz masz jeszcze jeden dokument do podpisania. - Prezydent przesunął w jego stronę następną czarną aktówkę. - A to po co? - Jest tam napisane, że wszystko, o czym tu rozmawialiśmy i będziemy rozmawiać, jest priorytetowe i tajne, podlega wszelkim odpowiednim przepisom federalnym, regulującym poufność prezydenckich kontaktów. Możesz przeczytać dokładnie, co zostało wydrukowane małym drukiem. W sumie chodzi o to, że o niczym z tego, co mamy zamiar robić, nie wolno ci z nikim rozmawiać bez mojej wyraźnej zgody. Zrozumiałeś? - Nie przeszedłem jeszcze testu na „kłapanie dziobem"? - Erin? - zapytał prezydent. - Myślę, że możemy mu ufać. - McCoy uśmiechnęła się. - Cóż, dzięki za okazane zaufanie. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Podpisz to, Jon, i tyle - odezwał się prezydent rzeczowo. Bennett podpisał. - Panie prezydencie - kontynuował Jon - chciałbym wiedzieć, skąd się znacie, choć to jasne, że przez GSX. Coś mi mówi, że to stało się znacznie wcześniej. - Widzisz, Erin, mówiłem ci, że to bystry chłopak. - Rzeczywiście, mówił pan. - Nie byłaś jednak przekonana. - To nie takie proste, w końcu przez ostatnie lata to ja współpracowałam z nim znacznie bliżej niż pan. 180 - To prawda. Prezydent popatrzy! na Jona, potem na McCoy, a później znowu na Jona. - Zaraz, zaraz - odezwał się po chwili - masz w zanadrzu jakieś anegdoty? - Co? Nie - skłamała nieudolnie. - Nie nabieraj mnie. Masz coś ciekawego do powiedzenia, McCoy. - Panie prezydencie,proszę,ona nic nie wie... - Gadaj zdrów! No, McCoy, popuść wodze. - Nie, sir, ja... - Opowiadaj. - Cóż, sir, wie pan... no dobrze, ale tylko jedną. - Erin! - zaprotestował Bennett. - Co? - McCoy roześmiała się. - Nie opowiadaj mu żadnych historii. - Muszę, Jon. Jest moim szefem. - Ja jestem twoim szefem. McCoy uszczypnęła go w policzek, jakby była jego babcią. - Aha, ale nie jesteś prezydentem. - Nie wierzę własnym uszom. Sanchez wróciła do pokoju z butelką brandy, która wyglądała na bardzo starą i bardzo drogą. Postawiła trzy kieliszki na biurku prezydenta. - Dobra robota, Sanchez - pochwalił prezydent. - Pewnie nie było łatwo. - Jestem tylko posłańcem, sir. - Czyżby? Bennett zajął się butelką, napełnił kieliszki, także dla McCoy, choć wiedział, że ona nie pije. - Chciałbym wznieść toast, sir. - Brzmi nieźle. Wal śmiało, Bennett. Wszyscy troje unieśli kieliszki. - Za mojego przyjaciela, prezydenta, żeby znalazł tych, którzy to zrobili, i wysadził ich atomówką. 181 Roześmiali się, brzęknęło szkło. Obaj mężczyźni wpatrywali się w McCoy, która długim powolnym ruchem opróżniła kieliszek. - Myślałem, że nie pijesz, Erin. - Coś mi się wydaje, że musisz się jeszcze sporo nauczyć. - W porządku, McCoy, zaczynaj opowiadać - poprosił prezydent. Tak więc zaczęła. - Okej, to jedna z historyjek. W zeszłym roku byliśmy z Jonem zaproszeni do Super Bowl w Miami jako specjalni goście byłego sekretarza skarbu Murphy'ego i jego żony Elaine. - Oj, daj spokój, Erin, nie możesz opowiadać tego prezydentowi. - To musi być bardzo ciekawe - wtrącił prezydent, sącząc brandy. - Nie słyszał pan tego wcześniej, sir? - zapytała McCoy. - Nie, nie wydaje mi się. - A ja tak - odezwała się Sanchez. - Co takiego? Bennett poczuł się zażenowany. Sanchez uśmiechnęła się. - Polecieliśmy learjetem GSX do Miami, na lotnisku czekała długa limuzyna, która zawiozła nas do Joe Robbi Stadium, wie pan, VIP-y i cały ten sztafaż. - Dla Jona wszystko musi być najlepsze. - Dokładnie, sir. Wpuszczono nas na górę do prywatnej loży sekretarza. Siedzi tam sekretarz, jego żona, ochroniarze i kilku dyrektorów generalnych. Zna pan ten dreszczyk. - Jasne. - Wszystko szło świetnie, doskonała zabawa, państwo Murphy to wspaniali ludzie, zbliżał się właśnie koniec czwartej kwarty, sekretarz staje przy drzwiach, żegna się, rozumie pan, ze wszystkimi dyrektorami, którzy wychodzą wcześniej, bo jak przypuszczam, szli jeszcze na jakieś przyjęcie. - Niewdzięcznicy. 182 - Dokładnie. McCoy zerknęła na Bennetta, który ukrył twarz w dłoniach. - Tak więc sekretarz jest przy drzwiach, zegna się, a potem zostajemy tylko sekretarz, jego żona, ja, ochroniarze i Jon. - Aha. - I, sir, pani Murphy jest już trochę posunięta w latach, nie słyszy zbyt dobrze, rozumie pan? - Rozumiem. Nosiła zapewne ogromne aparaty słuchowe. - Właśnie,ale... McCoy zaczęła się śmiać, widząc, jak Bennett potrząsa głową. - Ale Jon jest pochłonięty oglądaniem ostatnich minut meczu, jak my wszyscy, nikt nic nie mówi... - Pewnie gra była niezła. - Rzeczywiście dobra... a Jon jednocześnie pałaszuje, wszystko jedno co, jakieś meksykańskie pogryzki, nachos, ser, salsę, guacamole, prażoną fasolę. I w tym momencie, na dwie minuty przed końcem, ktoś zdobywa punkty za strzał na bramkę, a Jon... cóż, nie bardzo wiem, jak ująć to w miarę delikatnie... - Nie krępuj się. - .. .a Jon, powiedzmy, posłużył się łaciną. Prezydent zaczął się śmiać. - I nie było to ciche mamrotanie, naprawdę się darł. - Nie mogę uwierzyć, że opowiedziałaś to prezydentowi Stanów Zjednoczonych. - Bennett umierał ze wstydu. Oboje, prezydent i McCoy. śmiali się głośno, zwłaszcza że Jon wydawał się bardzo zażenowany. - Może lepiej od razu mnie zastrzelcie. - .. .agenci w tym czasie udają, że są ogromnie zajęci, żeby tylko nie wybuchnąć histerycznym śmiechem. Spojrzałam wtedy na panią Murphy, ale jej twarz nie wyrażała niczego, kompletnie niczego. Prezydent śmiał się jeszcze serdeczniej. 183 '¦ JSBb 11 fcjUWl ¦ - Sir, to jeszcze nie jest najlepszy kawałek. - Wydarzyło się coś więcej? - Dwie minuty później mecz się skończył, a pani Murphy wraz z mężem nas opuściła. W chwili gdy wys/li, zaczęliśmy się śmiać, Jon spieki raka, a my wprost ryczeliśmy ze śmiechu. Teraz śmiali się już wszyscy obecni w pokoju, nawet San-chez i jej agenci. - Co było dalej? - Agent dowodzący podszedł do Jona i mówi: „To było bardzo niegrzeczne, chwytasz? Masz iść i przeprosić starsza panią". Jon popatrzył na niego jak na wariata. A agent mówi dalej: „Nie żartuję. W końcu to żona sekretarza. Musisz ją przeprosić". - Nie poszedł. - Poszedł, nie kłamię. - Jon,Jon,Jon. Bennett nie odezwał się słowem, a McCoy podjęła przerwany wątek. - Popatrzył na mnie, a ja dałam mu do zrozumienia, że nie pozwolę się wciągnąć w coś takiego, a potem powiedziałam: „Daj spokój, oni tego od ciebie chcą, a nie ja". Jon wstał, popatrzył na nas wszystkich i wyszedł. A my znowu zaczęliśmy się śmiać jak szaleni. Turlałam się ze śmiechu po podłodze. - Nie wystarcza wam, że chcieliście mnie zabić, musicie mnie jeszcze upokorzyć, co? - Oj, rozchmurz się, marudo - powiedział prezydent. - Czekajcie, czekajcie, to nie koniec... Najlepsze było kilka minut później, kiedy Jon wrócił do loży, a dowodzący agent zapytał: „I co? Przeprosiłeś?". A Jon na to: „Próbowałem. Wyszedłem za nimi i powiedziałem jej, ze bardzo przepraszam, że zachowałem się niegrzecznie, że to było odruchowe i nigdy się nie powtórzy. A ona mi odpowiada: »Za co przepraszasz, Jon?«. Nie słyszała ani słowa". - Niczego nie usłyszała? 184 m - I ciągnie: „O czym ty mówisz, Jon? Jak to? Zachowałeś się niegrzecznie?". A wtedy, panie prezydencie, niech pan posłucha, wtedy on powtórzył jej dokładnie... - Nie? - Nie zmyślam przecież, sir. To prawdziwa historia. Prawdziwa. Nagle wtrąciła się agentka Sanchez. - Powiedział, sir. Tę historię powtarzają sobie agenci w całym kraju! - Zabiję cię, McCoy. - Bennett też już się śmiał. - Kiedy najmniej będziesz się tego spodziewała. To rozśmieszyło wszystkich jeszcze bardziej. *** Szybki posiłek i równie szybkie tankowanie zostały zakończone. Wszyscy ponownie wsiedli do samochodów i czekali, aż ruszy prowadzący pojazd z napędem na cztery koła. Ale on stal. W środku trzech mężczyzn przeglądało gorączkowo mapy, patrzyło przez lornetki we wszystkich kierunkach i straszliwie się pociło, mimo że klimatyzacja pracowała pełną parą. Wąska polna droga, której szukali, powinna znajdować się gdzieś tutaj - w okolicy - ale jej nie było. Co gorsza, mieli coraz mniej czasu. I cierpliwości. Ali Kamal, dwudziestosześciolatek osobiście wybrany przez generała Khalida Azziza na dowódcę tej drużyny, zapatrzył się w zachodzące słońce. Wkrótce zapadnie mrok i jeśli za godzinę nie znajdą się tam, gdzie powinni, już teraz może wpakować sobie kulkę w głowę, bo i tak w odpowiednim momencie zrobi to uśpiony agent, jadący z nim w jednym z samochodów. Nie miał pojęcia, którego z nich się bać. A może nawet jest ich więcej. Na pewno ktoś wyceluje w niego broń, jeśli spieprzy tę misję. Co do tego nie miał wątpliwości. Kamal zaciągnął się ostatni raz papierosem i rozejrzał. To był naprawdę piękny, luksusowy samochód, rangę rover, na- 185 wet jeśli pomalowano go na biało. Wolałby kruczoczarny, ale wtedy nie byłoby widać wyraźnie napisu UN. Trzy wozy za nim były standardowe. Jego zaś to klejnot. Wielka karoseria i potężny silnik Diesel V8, który pracował perfekcyjnie, bo Kamal dbał o niego dzień i noc. Rozstaw kół był szerszy niż we wcześniejszych modelach, a kontrolowane elektronicznie zawieszenie sprawiało, że nawet przy stu sześćdziesięciu kilometrach na godzinę jazda po wyboistej pustyni odbywała się bez wstrząsów. Elektrycznie sterowane szyby. ABS. Wspomaganie kierownicy. Poduszki powietrzne. System nawigacji GPS, będący swego rodzaju dziełem sztuki, zainstalował sam w Ammanie po krótkiej podróży do Londynu, gdzie wypożyczył samochód właśnie z GPS. Ali Kamal miał do wypełnienia misję, miał drużynę, ten samochód i świetlaną przyszłość przed sobą, właściwie miał wszystko, czego chciał, poza miłością. Wkrótce to ulegnie zmianie. Jednak w tym momencie nie mógł pozwolić sobie na dekoncentrowanie się z powodu równie przyziemnych drobiazgów. Musiał skupić się na zadaniu, a wtedy Allah go pobłogosławi. Jeśli nie teraz, to po przybyciu do raju podaruje mu siedemdziesiąt dziewic. Kamal uchylił przyciskiem boczną szybę na sekundę i wyrzucił niedopałek. Pal diabli mapy. powiedział sobie w duchu. Miał robotę do wykonania i żadnego marginesu na błąd. Sięgnął do systemu GPS w rangę roverze i nacisnął kilka guzików. Trwało to ułamek sekundy i w tej samej chwili jego złość i frustracja zniknęły. Roześmiał się głośno. Niesamowite. Takie proste, a takie genialne. Teraz wiedział już, gdzie jest i dokąd jedzie. I wiedział też. jak się tam dostać. Uśmiechnął się szeroko do kierowcy i uniósł do góry trzy palce lewej ręki. Jeszcze trzy kilometry w lewo. Znowu w trasie, karawana ruszyła. Obecni w pokoju powoli dochodzili do siebie po opowieści McCoy. 186 Bennett był ogromnie skrępowany. Uświadomił sobie, że w tę grę mogły bawić się obie strony. - Panie prezydencie, myślę, że będzie sprawiedliwie, jeśli wyrównam rachunki - odezwał się z tajemniczą miną. Nie zamierzał pozwolić, by do Erin należało ostatnie słowo, w każdym razie na pewno nie przy prezydencie. - Co? - zapytała McCoy. - Nie masz na mnie żadnego haka, żadnej historyjki. - Ależ mam. - Z niczego ci się nie zwierzałam. - Odnajdywanie ukrytych skarbów to moja specjalność, McCoy. Zapomniałaś? McCoy trochę się zaniepokoiła, Bennett zaś zaczynał się dobrze bawić. - A co takiego możesz o mnie wiedzieć? - zapytała, ale bardziej siebie niż jego. - Tego chciałbym się dowiedzieć - wtrącił prezydent. - W porządku. Śmiało, Bennett, masz moje przyzwolenie. - Dziękuję, panie prezydencie. Bennett wypił łyk brandy i wstał, żeby dołożyć kolejne polano do ognia, po czym usiadł i odczekał chwilę, żeby rozdrażnić McCoy trochę bardziej. - Kilka lat temu Erin była nowa w naszym londyńskim biurze. Prezydent skinął głową i patrzył, jak McCoy sztywnieje. - Wiecie, że przyszła na miejsce kobiety, która wzięła urlop macierzyński. - Racja. Jak ona się nazywała? Brzmiało to jak Smythe czy coś w tym rodzaju, prawda? - zapytał prezydent. - Tak, Gay Smythe. Pochodziła z Liverpoolu, potem przez jakiś czas pracowała dla nas w Denver, a jeszcze później pomagała utworzyć biuro w Londynie. - Jasne, znałem ją - odezwał się prezydent. - Ruda? Miała bliźniaki, dobrze kojarzę? - Tak, to właśnie ona. li 187 McCoy nagle zorientowała się, dokąd Bennett zmierza, i znieruchomiała. - Och, Jon, przestań, proszę. Teraz to McCoy się zarumieniła. Bennett uśmiechnął się i to nie tylko dlatego, że teraz miał przewagę. Także dlatego, że po raz pierwszy dostrzegł, jak bardzo atrakcyjnie wyglądała w różowym kaszmirowym sweterku i czarnej wełnianej spódnicy, czarnych czółenkach, ze sznurem pereł i czamo-złotym zegarkiem od Cartiera. Jasne, jego życie uległo radykalnej zmianie. Tyle że to może okazać się całkiem przyjemne. - Jon, nie możesz... To znaczy... Skąd w ogóle znasz tę historię? - Proszę, proszę... ty już wykorzystałaś swoją szansę. Oczywiście im bardziej się wiła, tym większą miał frajdę. - Tak więc, panie prezydencie, jak już wspomniałem, Smythe wzięła urlop macierzyński, a Erin ją zastąpiła. Nie wiem dokładnie, ale jakieś dwa, trzy miesiące po przyjściu Erin była na dole w siłowni, rozumiesz, ćwiczyła. - Jon... - Skończyła ćwiczyć i przeszła do szatni, a potem, jak słyszałem, rozebrała się i weszła pod prysznic. - Nie wierzę własnym uszom. - Tak więc Erin bierze prysznic... Jest tam jeszcze tylko jedna kobieta... a znacie Erin, jest bardzo przyjacielską, miłą osobą... - To prawda - zgodził się prezydent. - Właśnie. Jest bardzo przyjacielska. Wyluzowana Erin widzi rudą, biorącą prysznic w rogu, i myśli, że może to być kobieta, której stanowisko przejęła. McCoy zamknęła oczy i zakryła twarz dłońmi. - I tak oto słodziutka panna Erin McCoy, zawsze przyjazna, zawsze na służbie w operacyjniaku CIA, szuka sposobu nawiązania nowej strategicznej znajomości, podchodzi więc do tej kobiety i mówi: „Przepraszam, jesteś Gay*?" *Gay (ang.) - homoseksualista (przyp. red.). 188 Prezydent zaczął się głośno śmiać, a McCoy poczerwieniała jeszcze bardziej. - Oszołomiona kobieta odpowiada jej z nienagannym brytyjskim akcentem: „Co, proszę?", a Erin - nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi - powtarza wszystko słowo w słowo... Prezydent zanosił się śmiechem, a Bennett miał trudności z mówieniem. - .. .a Erin znowu swoje: „Pytałam, czy jesteś Gay?". I tak stoją obie w strumieniu parującego prysznica, nagie, i nagle ta kobieta wrzeszczy: „Nie, nie jestem gay!", i ucieka. Dopiero wtedy dociera do Erin znaczenie tych słów, pędzi za nią do szatni, nadal oczywiście naga, i mówi: „Nie, nie jestem gay. Myślałam po prostu, że pracowałaś z jedną z moich przyjaciółek... Nie, nie... To znaczy..." Nawet agenci Secret Service zaczęli się śmiać tak głośno, że mieli kłopoty ze złapaniem oddechu. - Jonathanie Bennetcie, zapłacisz mi za to! - Zemsta? - śmiał się Bennett. - Tego właśnie was uczą w CIA? - Gocza! - krzyknął po hebrajsku. Młody oficer wywiadu nie mógł w to uwierzyć. Adrenalina buzowała mu w żyłach. Serce zaczęło walić jak młotem. Dwa razy sprawdził elektronikę, żeby wykluczyć możliwość awarii, a potem chwycił czerwony telefon, który stał przed nim i wybrał numer 212. Ktoś odebrał natychmiast. - Ken? - Akszaw. - Taw. Nadeszła kolej na kapitana Jonaha Jarkona, żeby złapać za słuchawkę telefonu i przekazać wiadomość. I właśnie to zrobił. Kilka sekund później czerwony telefon zadzwonił w bunkrze operacyjnym Izraelskich Sił Obrony, znajdującym się osiem pięter pod Ministerstwem Obrony w śródmie- 189 ściu Jerozolimy. Minister obrony Chaim Modine odebrał go i słuchał uważnie. - Taw. Odpalcie ptaszki i czekajcie w pogotowiu. Jego akcent był równie mocny, jak naglący ton głosu. Modine przełączył telefon na tryb oczekiwania i szybko odwrócił się do premiera Davida Dorona, stojącego obok wielkiego stołu konferencyjnego z szefem Mosadu Avim Zadokiem, szefem Szin Bet Jossim Ben Ramonem, szefem Amanu, generałem brygady Jonim Barakiem i generałem Urim „Wilkiem" Ze'ewem, szefem sztabu Izraelskich Sił Obrony. - To Jarkon. Odebraliśmy właśnie sygnał blisko granicy z Jordanią. - Możemy mieć pewność? - zapytał premier. - Nie, ale nie stać nas na pomyłkę. - Uri? - Zgadzam się. Musimy działać szybko. Zadok i Ben Ramon skinęli potakująco głowami. Premier nie wahał się. - Wykonać. Modine przełączył telefon na rozmowę. - Kapitanie, ma pan pozwolenie. Operacja Widmowy Piorun jest rozpoczęta. #** Bennett już się uspokoił i nalewał teraz wszystkim kolejny kieliszek brandy. Dołożył też drew do kominka. - No, dobrze - naciskał - a jak się poznaliście? - Prawdę mówiąc, Jon, znałem ojca Erin - odpowiedział prezydent, który zdążył już spoważnieć. - Kiedy go spotkałem po raz pierwszy, Sean McCoy służył w Komandzie Foki w Wietnamie. Potem wróciliśmy do Stanów, ja skierowałem kroki na Wall Street, a on do CIA, gdzie doszedł do stanowiska zastępcy dyrektora operacyjnego, najpierw pod rządami Nixona, a potem Cartera. Bennett wyczuwał zmianę w zachowaniu prezydenta. 190 - Poza Julie, ojciec Erin był moim najlepszym przyjacielem. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak on. - Był? - Sean zginął podczas tajnej misji, dokładnie rzecz ujmując, w Afganistanie, po wkroczeniu tam Sowietów w siedemdziesiątym dziewiątym. - Och... przepraszam... współczuję. Spojrzał na Erin. Już się nie uśmiechała. - Dzięki - powiedziała. - Panie prezydencie, naprawdę nie ma potrzeby... - Wiem - prezydent wszedł jej w słowo - ale to ważne, żeby się dowiedział, skoro już tu jest i macie razem pracować. Niechętnie skinęła głową na zgodę, a prezydent kontynuował. - Tak więc, kiedy pracowałem w Fidelity, przyczyniłem się do otworzenia konta dla Erin i jej mamy, rozumiesz, żeby pomóc im jakoś przejść przez to wszystko. - Jesteś jedynaczką? - zapytał Bennett. McCoy kiwnęła głową. - Kiedy powołałem GSX - prezydent mówi! dalej -jej mama, Janet, pracowała dla nas, jak sądzę, chyba ze dwa lata. - Dokładnie - dodała McCoy. - Problem polegał jednak na tym, z czego wtedy nie zdawałem sobie sprawy - nie od razu w każdym razie - że Janet cierpiała na wyjątkowo złośliwą odmianę raka jajników i... i była jak żołnierz. Poza Julie i Seanem nie spotkałem w życiu nikogo tak wyjątkowego. Miała niesłychaną siłę i optymizm. Była zadziwiająca. - Nic o tym nie wiedziałem. - Nie mówi się zbyt często o takich rzeczach - pomogła mu Erin cicho. - Wiedzieliśmy oboje z Julie, że miała coś, czego nam brakowało - odezwał się prezydent po krótkiej przerwie, w czasie której zapatrzył się w ogień. - Wydaje mi się, że dopóki jej nie spotkałem, nie wierzyłem w Boga. Jej historia 191 była wprost niewiarygodna. Chrystus naprawdę zmienił jej życie i jestem przekonany, że to właśnie z jej powodu zaczęliśmy zadawać sobie z Julie wiele pytań natury duchowej. Była zupełnie pogodzona z chorobą i dobrze wiedziała, dokąd uda się po śmierci. A my z Julie nigdy nie mieliśmy takiej pewności. Sam nie wiem. Janet sprawiła, że zaczęliśmy się zastanawiać. W pokoju ponownie zapadła cisza. Bennett nie miał pojęcia, co powiedzieć. - Kiedy to wszystko się działo? - Wydaje mi się, że na rok przed twoim przyjściem. Ostatecznie tamtego roku Erin zamieszkała z nami i dziewczynkami, prawda? - Tak. Na około dziesięć miesięcy. - Dlatego mieliśmy okazję dość dobrze się poznać. Moje dziewczynki zakochały się w niej. Ja, z kolei, nie mogłem jej znieść. - Bardzo śmieszne, sir. Erin doceniała niewinne przekomarzanie się prezydenta. Nie widziała go od bardzo dawna - a jego rodzinę ostatni raz spotkała ponad dziesięć lat temu. Kiedy w Londynie przez telefon odebrała polecenie jak najszybszego przyjazdu do Kolorado, i to samolotem wojskowym, na spotkanie z prezydentem, nie bardzo wiedziała, czego może się spodziewać. Po niespokojnej nocy, którą spędziła w bunkrze bazy Peterson, niemal godzinę rozmawiała z prezydentem przy śniadaniu. Wtedy, odbierając telefony od wiceprezydenta i najrozmaitszych zagranicznych przywódców, zapoznał ją pokrótce z sytuacją. Potem odesłał ją na kilka godzin, żeby zaczekała na spotkanie z Bennettem i przedstawienie jej w nowej roli. Może to dziwne, ale nagle zaczęła czuć się tu jak w domu. Sam fakt, ze przebywała w epicentrum niesłychanie ważnych misji, wykonywanych na polecenie samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, sprawiłby, że ojciec i matka byliby z niej dumni. Starała się zapanować nad sobą i nie 192 zdradzić gwałtownych emocji, jakie odczuwała. Nie było to łatwe. - Julie i ja znaliśmy małą Erin - choć teraz już wcale nie małą -jeszcze zanim przyszła na świat. Julie ustawiła nawet dziecinny prysznic dla Janet w naszym starym domu w Cherry Creek, ale nie pamiętam dokładnie, kiedy to było. - Kochałam tamten dom - powiedziała McCoy zapatrzona w ogień. - Ja też - dodał prezydent. - Ja też. Jednostka 212 - Sajeret Maglan - z Izraelskich Sił Obrony składała się z najlepiej wyszkolonych, tajnych specjalnych drużyn operacyjnych. Trzech pilotów i ośmiu komandosów, fachowców od operacji specjalnych, zajęło już miejsca. Dwa zbudowane w Ameryce helikoptery bojowe AH-64 Apache i towarzysząca im maszyna Sikorsky Blackhawk miały włączone silniki i były gotowe do startu. W ukrytej w większości pod ziemią, supertajnej bazie sił powietrznych na pustyni Negew panowało pełne pogotowie bojowe. Tak więc, gdy kapitan Jarkon wybiegł z centrum dowodzenia z rozkazami, jego drużyna mogła ruszać. Jarkon wskoczył na tył blackhawka i dał znak uniesionym kciukiem. Po chwili cała formacja wzbiła się w powietrze i znikła bez śladu. Lot bez świateł, przy utrzymywaniu ciszy w eterze i na niskim pułapie - czasami na wysokości piętnastu metrów nad majaczącą w dole pustynią - przeraziłby większość ludzi, ale nie żołnierzy z Jednostki 212. Ćwiczyli podobne operacje w ciemności w złowrogich, widmowych górach i nad pustynią Negew od lat i byli pewni swoich umiejętności. Ujmując rzecz dokładnie, trzech pilotów nadzorowało jedynie pracę komputerów, które wykonywały większość roboty. Trzeba przyznać, że Izraelczycy doprowadzili niemal do perfekcji posługiwanie się autopilotami. Nocą co kilka miesięcy Izraelskie Siły Obrony dokonywa- 193 ły tajnych lotów skomputeryzowanymi, zdalnie sterowanymi samolotami nad terenami państw, które graniczyły z Izraelem. Były to małe bezzałogowe maszyny rozpoznania, poruszające się na niewiarygodnie niskich pułapach, które kierowano do wcześniej ustalonych miejsc spotkania na terytorium nieprzyjaciela. Zdalnie sterowane samoloty zbierały obfite dane na każdym metrze pokonywanej przestrzeni. Zapisywały na taśmie wideo cały lot za pomocą sprzętu noktowizyjnego, dzięki czemu izraelscy piloci mogli potem wielokrotnie oglądać trasy, którymi któregoś dnia przyjdzie im polecieć. Ta strategia pozwala lotnikom uczyć się na pamięć wszystkich szczegółów - szczelin, pęknięć, skał i głazów, drzew i nawet węży, jakie napotkają po drodze, aż będą mogli pokonywać ją z zamkniętymi oczami lub we śnie. Bardzo ważne były zarejestrowane przez bezzałogowe maszyny wszelkie wzniesienia i spadki terenu, każdy załom i skręt, przyspieszenie i zwolnienie lotu. Zgromadzone informacje przepuszczano potem przez wojskowe komputery i ponownie przeliczano, by dopasować je do wagi i czasu reakcji poszczególnych maszyn, które były cięższe i mniej zwrotne od małych, zdalnie sterowanych samolotów. W ten sposób powstały ściśle tajne płyty kompaktowe, które mogły dokładnie powtórzyć „zapis nutowy" trasy przez linie nieprzyjaciela do wcześniej określonego punktu przeznaczenia. W każdej chwili można było taką płytę załadować do komputera pokładowego z zainstalowanym specjalnym programem i odtworzyć. Tej nocy wszystkie trzy superciche śmigłowce Jednostki 212, sterowane właśnie z takiej płyty kompaktowej, leciały nad Morzem Czerwonym i nad poszarpanymi, groźnymi górami Arabii Saudyjskiej. Tym razem jednak nie były to ćwiczenia. Brały udział w akcji. Ali Kamal popadł w ekstazę. Znalazł właściwe miejsce niedaleko autostrady numer dziesięć, u zacienionej podstawy masywnej piaszczystej wy- 194 dmy, wysokiej na około osiemnaście metrów. Co prawda, przyjechał trzy minuty po terminie, ale zdążył. Jego drużyna pospiesznie przygotowywała się do działania. Pierwszy rozkaz przewidywał rozładowanie niemieckiego wielbłąda. Było to najtrudniejsze, najbardziej wyczerpujące i czasochłonne zajęcie z zadań, jakie mieli zrealizować. Wszystko zależało od tego, czy wykonają je prawidłowo. Kamal się nie denerwował. Przeciętnej drużynie zajmowało to trzydzieści cztery minuty i osiemnaście sekund, po czym potrzebowali jeszcze czterech minut i sześciu sekund na dokończenie pozostałych procedur. Rekord został ustanowiony w 1991 roku - trzydzieści jeden minut i dwanaście sekund. Trzy dni wcześniej drużyna Kamala poradziła sobie w dwadzieścia osiem minut i czterdzieści osiem sekund - co było nowym rekordem. Właśnie dlatego generał Azziz wybrał do tej misji tę drużynę. - Jakieś wieści? - zapytał premier. Wrócił do pokoju odpraw w bunkrze po odbyciu serii rozmów telefonicznych z członkami rządu, które przeprowadził z sąsiedniego schronu. - Jeszcze nie - odpowiedział minister obrony, spokojnie sącząc zimny, świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. - Proszę się nie martwić. To nie potrwa długo. Siedemdziesięciosześcioletni premier usiadł, wyjął okulary i zaczął przeglądać najnowsze meldunki wywiadu z Waszyngtonu. Londynu i Paryża. Koszmar stał się faktem i jeśli Amerykanie niczego nie zrobili albo nie zrobią, niewykluczone, że on będzie musiał przystąpić do działania. Może to z powodu zimnego nocnego powietrza. W Iraku był środek nocy, temperatura na pustyni spadała. A może winne było zmęczenie po całym długim dniu jazdy z Bagdadu, której jego drużyna nie przećwiczyła, choć przecież powinna. 195 A może dlatego, że nowe głowice okazały się znacznie cięższe od tych, których zawsze używali i na których trenowali. Wywołało to niezwykłe napięcie wśród ludzi, którzy potrzebowali więcej czasu i ruszali się zbyt wolno. Niewykluczone, że wszystko przez to, iż była to ich pierwsza misja, stawka zaś okazała się rzeczywiście bardzo wysoka. Wszyscy z nich byli za młodzi, by zdobyć doświadczenie w czasie wojny w Zatoce. W końcu jednak uporali się z zadaniem. Tym razem nie zdobyliby nagrody. Całość zabrała im trzydzieści dziewięć minut i dwadzieścia jeden sekund - kompletne fiasko. Ali Kamal pobiegł do rangę rovera i włączył telefon komórkowy. Dziesięć sekund później wybrał z pamięci numer telefonu w Berlinie. Stamtąd został automatycznie przełączony do Johannesburga w Republice Południowej Afryki, skąd sygnał przekazano do Sao Paulo w Brazylii. Z kolei cyfrowo sygnał powędrował do telefonu znajdującego się w bliskich okolicach Moskwy, skąd przekierowano go do Tangeru w Maroku. W tym miejscu został przechwycony przez stację na Gibraltarze - Eszelon, stanowisko nasłuchu prowadzonego przez amerykańską Agencję Bezpieczeństwa Narodowego na kontrolowanym przez Brytyjczyków Gibraltarze - po drodze do irackiego Ministerstwa Obrony, skąd przekazano go do osobistego pokoju odpraw wojennych Saddama Husajna, głęboko pod Bagdadem. - List jest ostemplowany i gotów do wysyłki - powiedział Kamal w dari, choć jego ojczystym językiem był arabski. - Chwalmy Allaha - odpowiedział głos w słuchawce, także w dari. - Kontynuuj i wysyłaj list. Kamal szybko wyłączył telefon i wrzucił na powrót do cennego rangę rovera. Wszystkie oczy były teraz zwrócone na niego, a on w skupieniu pokazał dłoń z rozczapierzonymi palcami. Mieli pięć minut na rozgrzanie rakiet R-17 Al-Hus-sajn - radzieckich pocisków balistycznych znanych na Zachodzie jako Scud B - by potem czekać na sygnał odpalenia. 196 To nie była misja humanitarna, a Kamal i jego ludzie nie pracowali dla Organizacji Narodów Zjednoczonych. W rzeczywistości już kilka dni wcześniej zamordowali całą załogę ONZ, wrzucili ciała do jeziora i przejęli jej pojazdy. Kamal i jego porucznik wdrapali się na wydmę, żeby za pomocą noktowizorów upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Nie byli zbytnio zdenerwowani. Od czasów wojny w Zatoce Amerykanie i ich sprzymierzeńcy ostrzelali te pustynne tereny ponad dwudziestoma ośmioma tysiącami rakiet, ale nigdy nie znaleźli, a tym bardziej nie zniszczyli irackich przenośnych wyrzutni rakietowych. Bo niby jak mieli tego dokonać? Bezkresne przestrzenie zachodniego Iraku obejmowały ponad czterdzieści sześć tysięcy kilometrów kwadratowych surowej,nieprzyjaznej pustyni. Łatwiej byłoby odszukać kroplę wody w Oceanie Indyjskim, niż ich odnaleźć, a tym bardziej nocą. Oczywiście Amerykanie i Brytyjczycy wytropili i zniszczyli kilka stałych wyrzutni rakietowych, ale nawet jednej przenośnej. I żadnej nie znajdą. Zwłaszcza takiej, która została ukryta w samochodzie żywnościowo-medycznego transportu misji Organizacji Narodów Zjednoczonych. Na dodatek nocą. Młody dowódca plutonu nie potrafił powstrzymać uśmiechu, kiedy podchodził do wierzchołka wydmy, choć w oczy i na twarz sypał mu się piach, który przeraźliwie szczypał. Może prezydent Husajn osobiście odznaczy go medalem honoru. Przeniknął go dreszcz emocji. Ponownie spojrzał za siebie na porucznika, znajdującego się niecałe dwadzieścia metrów za nim, usiłującego otrzepać się z piasku i przepłukać usta wodą z manierki. Popatrzył jeszcze niżej i zobaczył swoją drużynę oświetloną reflektorami rangę roverów. Dawała mu znak „Zaczynajmy". Rakiety były gotowe. Oni byli gotowi. Niech historia pisze się na nowo. Kamal uregulował noktowizor i położył się płasko na brzuchu na stoku wydmy. Ostrożnie przemieszczał się ku 197 szczytowi, oddalonemu jedynie o półtora metra. Po drugiej stronie powinny znajdować się dolina Jordanu, sam Jordan, Palestyna, Izrael i morze. Serce biło mu mocno, rozpierała go radość i duma. I wtedy to usłyszał. Kamal powoli wysunął głowę ponad wierzchołek i włączył noktowizor. Sparaliżował go szok wywołany tym, co zobaczył. Gdyby stał, śmigło izraelskiego apache'a odcięłoby mu głowę, a teraz obracało się kilkadziesiąt centymetrów nad nim. Kamal przykucnął instynktownie, spojrzał w dół na drużynę i usiłował krzyczeć, ale nie mógł. Zresztą i tak nie miałoby to znaczenia. Nigdy nie przekrzyczałby warkotu helikoptera. Widział osłupienie na twarzach swoich ludzi. To nie był strach. To było niedowierzanie. Nadchodziła śmierć. Trzydziestomilimetrowe działka apache'ów plunęły kulami. Ogień i dym tryskały z nich, kiedy pociski smugowe siekły ludzi Kamala na krwawą miazgę. Dwa naprowadzane laserem pociski Hellfire trafiły jego bezcenny rangę rover i pojazd stojący za nim, sprawiając, że oba samochody wybuchły, zmieniając się w kule ognia. Kamal wrzasnął i wił się z bólu, usiłując ściągnąć z oczu noktowizor. Nagle kolejny apache pojawił się jakby znikąd. Dwa następne pociski Hellfire eksplodowały, niszcząc pozostałe rangę rovery. A potem dwa inne uderzyły w ciężarówkę Daim-ler-Benz, która również zmieniła się z hukiem w kulę ognia, podsycanego setkami litrów rezerwowego paliwa do diesla. Kiedy wszyscy ludzie z drużyny Kemala leżeli zabici lub rzęzili w agonii, blackhawk szybko wylądował w pobliżu, a ośmiu komandosów i kapitan Jonah Jarkon wysypali się z niego przez boczne drzwi i pobiegli, by zabezpieczyć scu-da i usunąć z niego głowicę. Kamal nadal wrzeszczał z bólu, ale żaden z komandosów nie mógł go usłyszeć pośród ciągłych wybuchów i przy warkocie trzech helikopterów. Kamal usiłował sięgnąć po omacku po broń, ale w tej samej chwili pilot dowódca grupy zawrócił śmigłowcem - bez 198 przerwy wypatrując nieprzyjaciela - i dostrzegł dwudziestosześcioletniego dowódcę miotającego się histerycznie na stoku wydmy. Jednym przesunięciem włącznika i naciśnięciem kciuka pilot skończył niedolę Alego Kamala, choć wątpił przy tym, czy posyła go do raju w objęcia siedemdziesięciu dziewic. Dwa helikoptery Apache odleciały na pewną odległość, powiększając w pełni ubezpieczany obszar dla komandosów i włączyły radary dużej mocy, żeby sprawdzić, czy w okolicy są jeszcze jakieś ruchome wyrzutnie rakiet albo samoloty. Niczego nie wykryły. Teren był czysty. Sześć minut później komandosi - każdy ubrany w kombinezon przeciwpromienny i ochronne gogle, hełm i rękawice - wyjęli głowicę z korpusu rakiety, zabezpieczyli ją w dokładnie izolowanej i hermetycznie zamykanej skrzyni, a potem umieścili w blackhawku. Śmigłowiec wystartował, dołączył do maszyn Apache i razem z nimi rozpoczął lot do bazy, zostawiając ładunki wybuchowe z czasowymi zapalnikami, mające zniszczyć to, co zostało ze scuda B i wyrzutni w kilka sekund po akcji sił izraelskich. - Lód na patyku jest już w chłodni - powiedział kapitan Jarkon do cyfrowo kodowanego radiotelefonu. Było to jedyne połączenie dokonane tej nocy. Teraz pytanie brzmiało: Jaki smak miał lód na patyku? Z Wiednia do Moskwy pociąg jedzie zazwyczaj około pięćdziesięciu dwóch godzin. Ta trasa to coś więcej niż tylko powolna, nużąca i spokojna podróż przez pokryte śniegiem pola, osady, wsie i Karpaty. Jest jak cofanie się do serca ciemności. Ze szklanką gorącej rosyjskiej herbaty w zmarzniętych dłoniach, pajdą ciepłego razowego chleba i parującym talerzem kaszki warniszki można siedzieć przy niewielkim stoliku w wagonie sypialnym, grać w karty, palić papierosy, zatopić się w lekturze powieści albo gapić w sufit i myśleć o wszystkim lub niczym albo trochę o wszystkim i trochę 0 niczym. Jeśli jednak odważysz się wyglądać przez zaszro-nione, brudne okno klaustrofobicznego przedziału, zobaczysz smutny, zniszczony wojną krajobraz, pobliźniony niemiecką okupacją i uciskiem Sowietów. Przemkniesz przez Bratysławę, biedną, ale dumną stolicę Słowacji, miasto handlu, nauki i historii, założone przez Rzymian i Celtów, ostatecznie zasiedlone przez Słowian w VIII wieku i liczące teraz niemal pół miliona mieszkańców. To właśnie tam osiągnięto kiedyś pokój, kiedy Napoleon 1 Franciszek II podpisali traktat preszburski w 1805 roku po bitwie pod Austerlitz. Także tam wspaniała akcja ratunkowa spaliła na panewce i miała tragiczny finał. W 1942 roku hitlerowcy - może z cynizmu, a może nie - zaproponowali rabbiemu Weissmandlo-wi i kobiecie o nazwisku Gisi Fleischmann wykupienie od 200 śmierci w komorze gazowej miliona Żydów za dwa miliony dolarów. Ani rabbiemu, ani Fleischmann, ani ich przyjaciołom nie udało się nakłonić nikogo z Zachodu do wyasygnowania takiej sumy. Niewykluczone, że w grę wchodziła bezduszna obojętność Zachodu. Może też obawiano się, że pieniądze zdobyte w ten sposób przez Niemców zostaną wykorzystane na walkę z aliantami. Mogło też chodzić o coś zupełnie innego. Niemniej pieniądze nigdy nie nadeszły, a milion istnień skazano na zagładę. W czasie podróży do Moskwy zahacza się także o Lwów, największe miasto w zachodniej Ukrainie. Z niekończącym się rynkiem pod gołym niebem i popadającymi w ruinę cerkwiami, które nie przetrwały czasów ateizmu, Lwów wydaje się miastem, które wpadło w pułapkę minionego czasu. Kiedy jest ciepło, w naprawdę ładnych, otoczonych drzewami parkach babcie bawią się z wnuczętami. Młode matki pchają wózki z dziećmi. Starcy grają w szachy i domino. Wyczuwa się więzi rodzinne i wiarę, które scalają to społeczeństwo liczące siedem wieków. Panująca tu moda jest ponura, pozbawiona koloru i bardzo przypomina Amerykę z lat trzydziestych. Ciężarówki i samochody są stare i pozbawione cech indywidualnych, tworzą coś w rodzaju czarno-bia-łych scen z Mayberry. Wystawy sklepowe są proste i mało ciekawe - żadnych neonów i reklam, mają tylko kilka rodzimych marek, za to wszechobecne są szyldy typu „Piekarnia", „Apteka", „Mięsny", choć haki i półki świecą pustkami. W mieście wyczuwa się atmosferę, jaką odtwarzano w hollywoodzkich filmach o wielkim kryzysie. Lwów także, jak większość miast i miasteczek w tym rejonie, ma swoją smutną historię i zranioną duszę. Lwów nie uniknął okupacji niemieckiej, trwającej od 1941 do 1944 roku. Z tego miasta wywieziono tysiące Żydów do obozów koncentracyjnych, gdzie SS i gestapo realizowały plan całkowitej ich zagłady. Jakby tego nie było dość, wtoczyła się Armia Czerwona, by „wyzwolić" dla komunizmu miasto, zabijając, okaleczając i zniewalając i tak już umęczo- 201 nych obywateli i rozpoczynając nową wojnę, tym razem zimną, nową epokę gett i gułagów. Miasto tak często przechodziło z rąk do rąk, że miało nawet cztery nazwy - ukraiński Lwiw, polski Lwów, radziecki Lwów i niemiecki Limberg. Ostatecznie podróż pociągiem przez pustoszoną przez Niemców i Rosjan Ukrainę dobiega końca i dojeżdża się do rosyjskiej granicy, gdzie podróżnych witają ogrodzenia z drutu kolczastego, ogromna wieża strażnicza i reflektory szperacze. Kilkudziesięciu żołnierzy, wszyscy w zielonych wełnianych mundurach, zielonych czapkach z czerwonymi otokami i złotymi naszywkami, chodzi z karabinami maszynowymi, prowadząc owczarki niemieckie, co wygląda jak scena żywcem przeniesiona z „Na Zachodzie bez zmian". Żołnierze wchodzą do pociągu nie tylko po to, żeby sprawdzić paszporty i wizy, ale też by przetrząsnąć wszystkie przedziały od góry do dołu i zrewidować wszystkich pasażerów od stóp do głów. Zaglądają nawet do silników i okablowania pod wagonami, w poszukiwaniu kontrabandy, narkotyków, broni i bomb, a ostatnio także wąglika i innej broni dujour. Zadowoleni, gdy wszystko jest w porządku, kierują potem pasażerów do całkiem sporego budynku kontroli celnej po drugiej stronie granicy - brudnego, dusznego, gorącego i zatłoczonego pomieszczenia. To ostatnia szansa na kupienie gazety, zatelefonowanie, zdobycie czegoś do jedzenia i picia, skorzystanie z niewiele czyściejszej toalety, choć „czyściej-sza" jest w Rosji określeniem bardzo względnym. Potem nadchodzi wreszcie pora powrotu do pociągu i zaczyna się trzystukilometrowa jazda przez wspaniały rosyjski „spichlerz" do stolicy nad mętną rzeką Moskwą. Przyjazd pociągiem od przylotu samolotem do Rosji różni przede wszystkim rozluźniona kontrola na granicy w czasach postzimnowojennych, luka, którą Czterech Jeźdźców Apokalipsy miało zamiar wykorzystać dla swojej zemsty. Radzieckie granice były kiedyś nieprzekraczalne. Rosyjskie zaś przypominają ser szwajcarski. 202 Podróż związana z pobytem na lotniskach Wschodu czy Zachodu łączy się z mijaniem kamer wideo i pokazywaniem się przed bardzo nowoczesnym sprzętem obserwacyjnym, co może łączyć się z użyciem, na przykład, programu rozpoznawania twarzy, będącego swoistym dziełem sztuki. Ma się do czynienia z ekspertami od zwalczania terroryzmu, postawionymi w stan największej gotowości, którzy do bólu sprawdzają pasażerów i porównują ich ze zdjęciami dostarczonymi przez amerykański FBI, rosyjskie FSB i Interpol, uaktualniane codziennie, czasem co kilka godzin. Wślizgnięcie się incognito przez rozległe granice Rosji, obejmujące jedenaście stref czasowych, pilnowane przez źle ubranych i licho opłacanych żołnierzy, bardziej zainteresowanych upiciem się niż sprawdzaniem każdego pętaka, którego nie stać na samolot do Moskwy, jest całkiem łatwe. Wwiezienie broni do tego kraju nie jest już takie proste. Natomiast wyszkolenie ludzi chętnych do jej użycia i wysłanie ich do Rosji, gdzie z kolei broni jest pod dostatkiem, by na miejscu wykonali zadanie, nie przedstawia żadnego problemu - a o to przecież chodzi. Ostatecznie Federacja Rosyjska to prawie osiemnaście milionów kilometrów kwadratowych, niemal dwa razy tyle, ile zajmują Stany Zjednoczone. A w czasie, kiedy kraj balansuje na krawędzi głodu, pewnie tylko garstka ludzi - jeśli ktoś w ogóle - z prawie stu pięćdziesięciu milionów obywateli przejmuje się tym, kto przyjeżdża do ich ojczyzny, a jeszcze mniej tym, czy robi to samochodem, ciężarówką czy pociągiem. Większość ludzi zastanawia się po kilka razy dziennie, jak się stamtąd wyrwać. Właśnie był to jeden z takich dni. - Panie prezydencie, musimy natychmiast pana przenieść -powiedziała agentka Sanchez. - Dlaczego? Co się dzieje? - Szach-mat jest na linii. Ma na miejscu Radę Bezpieczeństwa Narodowego. Sytuacja zmienia się bardzo szybko - 203 odpowiedziała Sanchez, pchając jego wózek w otoczeniu innych agentów. Przejechali z prywatnego gabinetu dowódcy do przyległego pokoju konferencyjnego. Corsetti, Iverson i Black już na nich czekali, podobnie jak generał David Schwartz, dowódca NORAD-u. - Bennett, McCoy, chodźcie tu! - krzyknął prezydent, gdy Sanchez ustawiała jego wózek przy dębowym stole na końcu pokoju. Wszystkie ślady po świątecznym obiedzie zniknęły. W miejsce nagich ścian pojawiły się ekrany wideo, monitory komputerów i najnowocześniejsza mapa świata, wykonana w ramach Threatcon. Podobnej Bennett nigdy nie widział. Nawet blat stołu konferencyjnego został pospiesznie usunięty przez ludzi NORAD-u, dzięki czemu odsłonięto cztery rzędy kodowanych telefonów - po jednym na każdą stronę stołu - i podłączone do Internetu laptopy, umożliwiające każdemu z osobna czytanie na bieżąco informacji o rzeczywistym zagrożeniu i przesyłanie sobie nawzajem wiadomości, bez potrzeby odzywania się w sytuacji, gdyby akurat trwała narada. Bennett popatrzył na ścianę nad głównym monitorem wideo, gdzie wisiało dwanaście zegarów cyfrowych, po jednym na każdą ważniejszą strefę czasową. Była teraz dziewiętnasta trzynaście w NORAD-zie, dwudziesta pierwsza trzynaście w Waszyngtonie i czwarta trzynaście następnego dnia w Jerozolimie. - To niesamowite - wyszeptał Bennett do McCoy, kiedy oboje usiedli obok Blacka. - Widziałaś już kiedyś coś takiego? - A jak myślisz, skąd czerpałam pomysły na urządzenie naszego małego pokoju odpraw w Londynie? - szeptem odpowiedziała McCoy. Bennett popatrzył na nią przez dłuższą chwilę. - Myślałem, że po prostu naoglądałaś się za dużo filmów z Bondem - powiedział. Wszyscy byli gotowi. Poza prezydentem i sekretarzem Iversonem cala Rada Bez- 204 pieczeństwa Narodowego była fizycznie obecna w prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych pod Białym Domem. Zgromadzili się tam wiceprezydent, doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego Marsha Kirkpatrick, sekretarz obrony Burt Trainor, sekretarz stanu Tucker Paine, dyrektor CIA Jack Mitchell, prokurator generalny Neil Witt-more, czterogwiazdkowy generał Ed Mutschler, przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów i ich najbliżsi współpracownicy. W odróżnieniu od szefa antyterrorystycznej grupy operacyjnej, nieobecni byli dyrektorzy FBI i Secret Service, ale obaj czekali w gotowości w swoich gabinetach. Wiceprezydent od razu przeszedł do rzeczy. - Przede wszystkim, jak się pan czuje, panie prezydencie? - Dobrze. Dostaliście wszyscy wyniki moich badań? - Tak, sir. Chuck chciałby wiedzieć, czy powinniśmy przekazać je mediom? - Oczywiście. Ludzie muszą znać fakty, jeśli chcemy, żeby dokładnie zrozumieli, dlaczego mamy zamiar oddać cios z taką siłą. Marsho, jesteś tam? - Tak, sir - odpowiedziała Kirkpatrick. - Zadzwoń do Marcusa Jacksona z „Timesa". Zapoznaj go pokrótce z moim stanem i przekaż mu wyniki badań na zasadzie wyłączności. Zasugeruj, żeby podał to jako informację, której źródłem był „wysoko postawiony urzędnik państwowy". Chcę, żeby to wyglądało na celowy, wykalku-lowany przeciek, wiadomość dla świata, że uważamy atak terrorystyczny za preludium do wojny. - Tak, sir. - Dobrze. Upewnij się, że Jackson wziął to na warsztat i zrobi z tego ważną wiadomość na pierwszą stronę. „Times" włoży to na swoją stronę internetową około północy waszego czasu. Kiedy tylko ta informacja znajdzie się w sieci, każ Chuckowi skontaktować się z ludźmi z zespołu prasowego Białego Domu, który jest w bazie Peterson, i zawiadomić ich, że pełną relację otrzymają o czwartej rano - szóstej czasu wschodniego. Chcę, żeby we wszystkich porannych pro- 205 v«_r gramach telewizyjnych i w audycjach radiowych mówili jutro o tym, w jak poważnym stanie jest prezydent, i że wysoko postawiony urzędnik rządowy mówi o mającym nastąpić niedługo zmasowanym odwecie. - Sir, tu Tucker. - Słucham, Tucker. - Czy to mądre posunięcie? Powinniśmy postępować ostrożnie, żeby nie zaogniać sytuacji. - Widzi mnie pan, panie sekretarzu? Jestem teraz na ekranie wideo? - Tak, sir. - W takim razie, z całym szacunkiem, o czym pan, do cholery, mówi? - Sir... sir, nie możemy traktować tego jak sprawy osobistej. Tu nie chodzi o pana, sir. - Nie, nie o mnie chodzi, masz rację, Tucker - odpowiedział prezydent, zmuszając się do zachowania spokoju, co nie uszło uwagi Bennetta. - Chodzi o amerykańskiego prezydenta, o bezpieczeństwo naszego rządu i obywateli. Chodzi o brytyjską rodzinę królewską, o kanadyjskiego premiera. Chodzi o saudyjską rodzinę królewską. - Uważam, sir, że... - Wiem, o czym mówisz, Tucker, i nie potrafię wyrazić, jak bardzo się z tym nie zgadzam. Nie zaognimy sytuacji, panie sekretarzu. Sytuacja jest zaogniona. Najzwyczajniej w świecie reagujemy na wojnę, którą nam wypowiedziano. Chcę, żebyśmy się dobrze zrozumieli: to jest wojna. Jesteśmy w stanie wojny, i nie jest to już wojna z terroryzmem. To wojna przeciwko państwu lub państwom, które się tego dopuściły. Uderzymy. I to solidnie uderzymy. Wyrażam się jasno? Wszyscy poza sekretarzem stanu pokiwali w milczeniu głowami. Tucker Paine wyglądał, jakby dostał pięścią w brzuch. Czuł się upokorzony sposobem, w jaki potraktował go prezydent. Nie odważył się jednak wyjść. W jego ocenie wszystko 206 się sypało. Chłodne umysły były w mniejszości. Tego dnia wygrywały emocje. - A teraz, Jack, co masz? - kontynuował prezydent. Kirkpatrick wymknęła się na chwilę z pokoju, żeby zadzwonić do Marcusa Jacksona, korespondenta „New York Timesa" z Kolorado. - Sir, w CIA jesteśmy przekonani, że wydarzenia z ostatnich trzydziestu sześciu godzin nie są aktami terrorystycznymi - powiedział Mitchell. - W rzeczywistości to działania wojenne. Dyrektor CIA skupił na sobie niepodzielną uwagę obecnych. Zaczął metodycznie przedstawiać dowody zebrane przez jego ludzi. - W ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin Irak zestrzelił trzy nasze samoloty zwiadowcze. Stawia w gotowości jednostki zmechanizowane i bombowce. Mobilizuje siły Gwardii Republikańskiej. Wysyła drużyny rozpoznania na granice z Kuwejtem i Arabią Saudyjską. Ulice Bagdadu przypominają wymarłe miasto. Przez ostatnie dwanaście godzin żaden pojazd stamtąd nie wyjechał - poza samochodami oenzetowskiej pomocy, które wracały do Jordanii. A Saddam wygłosił właśnie niesamowite przemówienie. Pozwólcie, że zacytuję: „Moi bracia Arabowie. Jeśli nie możemy przywrócić chwały Palestynie, rozciągającej się od rzeki do morza i od morza do rzeki, z jej koroną Al-Quds (Jerozolimą), to powinniśmy zmieść z powierzchni ziemi syjonistycznych najeźdźców. Sprawimy, że popłynie krew ze zbrodniczych syjonistycznych okupantów i wytoczymy ją z nich do końca. Chodzi mi tylko o to, by uradować Allaha, i przywrócić chwałę naszemu arabskiemu narodowi. Allah nie zawiedzie arabskiego narodu i zatriumfujemy. Chwała Allahowi... Chwała Allahowi... Chwała Allahowi... Niech będą upodleni imperialiści i syjoniści, wrogowie naszego narodu... Niech Allah przeklnie Żydów". Koniec cytatu. - Jack, jesteś pewny tłumaczenia? - Absolutnie, sir. Właśnie dostałem je z Agencji Bezpie- 207 czeństwa Narodowego. Przeraża mnie w tym jednak to, że Saddam używa języka, jakim posługiwał się dawniej w przemówieniach skierowanych do Ligi Arabskiej. Zdaniem moich chłopaków najważniejsza różnica polega na tym, że kiedyś mówił o „wyzwoleniu" Palestyny. Teraz z kolei mówi o „zmieceniu" syjonistów „z powierzchni ziemi". - 1? - Cóż, sir, nie jesteśmy jeszcze wszystkiego pewni. Potrzebujemy więcej czasu na analizę, ale nie ma wątpliwości, że retoryka Saddama jest bardziej zażarta niż kiedykolwiek. Jakby go świerzbił palec do pociągnięcia za cyngiel. A to niedobrze. Mój zespół obawia się też, że Saddam stał się jeszcze bardziej zdesperowany i irracjonalny. - Skąd to można wiedzieć? - dopytywał się prezydent. - Oczywiście nie można wiedzieć na pewno, sir, ale mamy niepokojące dowody poszlakowe warte rozpatrzenia. Mniej więcej półtora roku temu brytyjski wywiad podsłuchał rozmowę telefoniczną pomiędzy osobistym lekarzem Saddama Husajna a jego ojcem. Telefon był kodowany, a wynikało z niego, że właśnie postawiona została diagnoza i nie wyklucza się, że Saddam ma nieuleczalnego raka prostaty. Potem, około dziesięć miesięcy temu, najstarszy syn Saddama, Udaj, zginął w wypadku samochodowym na przedmieściach Tikri-tu. Naszym zdaniem nie było to ukartowane ani nic w tym rodzaju. Chłopak - prawdę mówiąc dorosły czterdziesto-ośmioletni facet - miał za sobą długą historię szybkich samochodów i łatwych kobiet. Nie jesteśmy jednak tego pewni. W sumie chodzi o to, że według naszych analityków ta śmierć była dla Saddama wyjątkowo silnym ciosem. Wychowywał Udają na swego dziedzica i niewykluczone, że wini nas albo Izraelczyków za próbę usunięcia go. W 1996 roku, jak pamiętacie, ktoś - nie wiemy kto, ale na pewno nie my, przypuszczamy jedynie, że mogli to zrobić Irańczycy - rzeczywiście usiłował dokonać zamachu na Udają. Nie udało się, ale osiem kul sparaliżowało faceta od pasa w dół. - Mów dalej. 208 - A więc, panie prezydencie, może pan sobie przypomina, że dwa i pól miesiąca później młodszy syn Saddama, Ku-saj, zginął w wyniku wybuchu bomby podłożonej w samochodzie w centrum Bagdadu. Uważamy, że była to robota jednej z rewolucyjnych frakcji Kurdów. Nie ma to jednak większego znaczenia. Jesteśmy natomiast pewni, że niezależnie od tego, kto naprawdę za tym stał, Saddam wini pana i premiera Dorona. Wniosek z tego jest taki, że Saddam Hu-sajn ma teraz siedemdziesiąt trzy lata, umiera i nie ma synów. Nikogo, kto przedłużyłby linię rodu. Nie ma komu przekazać władzy. Jeśli naprawdę uważa, że kończy się jego czas,nie sposób powiedzieć, czego może się dopuścić. Prezydent milczał, zasępiony i odległy. - A co z gulfstreamem? - zapytał, nagle zmieniając temat. -Czy są dowody, że Irak jest z tym powiązany? - Mówiąc szczerze, są - odpowiedział Mitchell. - Kanadyjczycy odnaleźli właśnie dwóch pilotów, mających prowadzić gulfstreama, który pana zaatakował. Byli związani, zakneblowani i dostali porządnie po głowach, a potem zostawiono ich przed hotelem w Toronto niedaleko lotniska. - Dobry Boże. - Znaleźliśmy także trzech menedżerów z firmy nafciar-skiej, którzy mieli lecieć tym samolotem. To samo: dostali mocno po głowie, a potem porzucono ich w jakimś lesie za terenem lotniska. - Więc samolot został porwany? - Niezupełnie. - Jakieś wskazówki, kto w takim razie znalazł się w samolocie? - Tak, sir, jest coś - odparł Mitchell. - Mamy tych łobuzów nagranych na taśmie ochrony. - I kto to? - Dwóch mężczyzn w kombinezonach pierwszego i drugiego pilota gulfstreama. Ujęcia są równie wyraźne, jak w słoneczny dzień w Houston -jedno pochodzi z kamery nakierowanej na frontowe drzwi prywatnego terminalu, a dru- 209 I gie z kamery za kontuarem, gdzie podpisywali fakturę za paliwo, bo płacili kartą kredytową - kradzioną, oczywiście. - Nazwiska, Jack, nazwiska. - Porównaliśmy nagranie z naszą bazą danych. Nie uwierzy pan, kto nam wyskoczy}? - Kto? - Daoud Malik i Ahmed Dżafar. Obaj należą do Al-Nak-bah, co w tłumaczeniu oznacza katastrofę, kataklizm, klęskę. To grupa szyicka, utworzona przez Irańczyków, zęby pomagać w wojnie Czeczeńcom. Przewodzi jej gość o nazwisku Mohammed Dżibril. - Facet, który najwyraźniej usiłuje zająć miejsce bin La-dena? - zauważył wiceprezydent. - Owszem. - Mów dalej - domagał się prezydent. Bennett nie wierzył własnym uszom. Znajdował się bardzo daleko od Wall Street, nie potrafił skupić uwagi na niczym, poza toczącą się rozmową, i coraz bardziej niepokoiło go, do czego to wszystko może doprowadzić. Nalał sobie szklankę wody i w milczeniu zaoferował to samo innym. Ale poza McCoy nikt nie chciał pić. - Na Malika i Dżafara polowaliśmy przez ostatnie kilka lat. Mieliśmy stosunkowo rzetelne raporty, że ukrywają się w obozie szkoleniowym na Uralu. Jak widać, nie udało nam się ich złapać. - To jasne. - Wiemy z całą pewnością, że Saddam Husajn finasował Mohammeda Dżibrila. - A nie mówiłeś wcześniej, że to Irańczycy go finansują? -wtrąciła Kirkpatrick. - Irańczycy rzeczywiście dali Al-Nakbah pieniądze na samym początku, żeby mogła walczyć z Rosjanami w Czecze-nii. Al-Nakbah otrzymała też pewne sumy od ultranacjonali-stycznej rosyjskiej frakcji Jurija Gogołowa. - Ultranacjonaliści? Lepiej chyba powiedzieć faszystowscy fanatycy - odezwał się prokurator generalny. 210 - To prawda. - Boże, miej nas w opiece, jeżeli Gogołow kiedykolwiek zostanie następnym carem Rosji - dodał prokurator. - Amen - powiedziała Kirkpatrick. - Dlaczego Gogołow się w to miesza? - zapytał prezydent. - Sprawa jest skomplikowana, sir. Gogołow to Rosjanin, ale nienawidzi obecnego rządu Rosji, na którego czele stoi prezydent Wadim. Uważa Wadima za zdrajcę. Zbyt łagodnego wobec Zachodu. Nazbyt miłego dla Jerozolimy i pobłażliwego dla rosyjskich Żydów emigrujących do Izraela. Do furii doprowadza także Gogołowa fakt, że pan i Wadim zbliżyliście się w ostatnich latach, a zwłaszcza to, że zgodnie współpracujemy przy niszczeniu Al-Kaidy i talibów. Jest gotów finansować każde ugrupowanie rewolucyjne albo terrorystyczne, które mogłoby osłabić Wadima, w tym Al--Nakbah. - Okej, Jack. Zbierz wszystko do kupy. Co to w sumie oznacza? - Sir, Mohammed Dżibril i Al-Nakbah czerpią z kilku źródeł, w tym od Irańczyków i Gogołowa. Ale w ostatnich kilku latach większość pieniędzy - około sześciu milionów dolarów - Dżibril dostał z Iraku, mówiąc dokładnie od prawej ręki Saddama Husajna, generała Khalida Azziza, szefa Gwardii Republikańskiej. To bezpośrednio łączy Irak z zamachem na pana. - Wiemy to na pewno? - zapytała Kirkpatrick. - No cóż, proszę pani, do sądu bym z tym nie poszedł. Jeszcze nie. Dowody są jednak całkiem solidne. Sfotografowaliśmy Malika i Dżafara półtora roku temu w Berlinie. Zdjęcia obu mężczyzn pojawiły się na ekranach monitorów. - Od tamtej pory nic nie zrobili, ale spotkali się z facetem z irackiego wywiadu w Pradze i gadali z nim w miejscowym hotelu przez ponad cztery godziny. Na ekranach widać było więcej zdjęć. 211 - Właściwie to nas zaciekawili. Dlatego śledziliśmy ich do Madrytu, gdzie przez dwa miesiące prowadzili sklep. Dostawali przelewy z Berlina i Pragi, a pieniądze były przepuszczane prze/ szwajcarski bank w Bazylei. Okazało się, że to płatności za sprzedawaną nielegalnie na czarnym rynku iracką ropę, wbrew embargu Stanów Zjednoczonych. Mamy wszystkie potrzebne dokumenty, które tego dotyczą. To właśnie stamtąd pochodzi te sześć milionów. Potem Malik i Dżafar wyjechali z Madrytu do Kairu. Byliśmy przekonani, że zmierzają z powrotem do Bagdadu. Poprosiliśmy wtedy Egipcjan, żeby ich zwinęli. - Dlaczego sami ich nie zgarnęliśmy? - Nie mieliśmy wystarczających dowodów, zęby ich zatrzymać, sir. Wystarczyło zagrozić Egipcjanom wstrzymaniem pomocy z zagranicy, żeby od razu nabrali ochoty na współpracę z nami. - Jak w takim razie uciekli? - zapyta! prezydent. - Szczerze, sir? - Jack. - Nie będzie pan zadowolony. - Jajuż jestem niezadowolony. - Malik i Dżafar zostali wypuszczeni w chwili, gdy ostatnia rata amerykańskiej pomocy zagranicznej została przelana na konto w Kairze. - Chyba żartujesz. - Nie, sir, przeciwnie. Poprosiłem, żeby szef naszej kair-skiej placówki odbył parę rozmów telefonicznych w przeddzień autoryzacji przelewu. Rozumie pan, chciałem dać im do zrozumienia, że się im przyglądamy. - I? - Nikt do niego nie oddzwonił aż do następnego dnia, a właściwie do następnej nocy. Do tego czasu po tych dwóch nie było już śladu. Oczywiście Egipcjanie natychmiast oświadczyli, że jest im bardzo przykro. - No pewnie. - A dokąd Malik i Dżafar pojechali? 212 - Cóż, tego nie jesteśmy pewni. Uznaliśmy, że ruszyli z powrotem do Bagdadu przez Chartum. Mamy zdjęcia gulf-streama, który wylądował w Chartumie nazajutrz, uzupełnił paliwo i odleciał do Bagdadu. Te zdjęcia także zostały pokazane Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. - Gulfstream, powiadasz? - Tak, sir. Co prawda, nie widzieliśmy, kto był w środku, bo nikt nie wysiadł ani też nikt nie wsiadł, samolot tylko zatankował. Nie mieliśmy jednak dość chłopaków, żeby się tym dokładniej zająć, a tym bardziej oficjalnego pozwolenia na zrobienie czegokolwiek. Prezydent odchylił się w wózku, chcąc wygodniej siedzieć. - A co z Londynem, Paryżem i Rijadem? Co wiemy o tamtych operacjach? - Nic, to znaczy jeszcze nic, sir. I tak dopisało nam szczęście, że mamy to, co mamy. Prezydent pokiwał głową, przejrzał notatki i wypił łyk wody. - Dobrze, uporządkujmy wszystko. Wiemy już na pewno, kim byli faceci, którzy usiłowali mnie zabić. - Potwierdzam. - I jesteśmy przekonani, że Al-Nakbah zaczęła działalność dzięki pieniądzom z Iranu i od jakiegoś rosyjskiego ul-tranacjonalisty, ale większość środków w ostatnich dwóch latach dostała od Iraku. - Potwierdzam. - Malik i Dżafar byli kilka miesięcy temu w Bagdadzie? - Potwierdzam. - Coś jeszcze? - Niepokoi nas rozmowa podsłuchana dosłownie przed chwilą przez Agencję Bezpieczeństwa Narodowego, panie prezydencie. - Jaka rozmowa? - Eszelon, stacja agencji na Gibraltarze, przechwyciła po- 213 łączenie. Jesteśmy niemal pewni, że pochodziło z pustyni w zachodnim Iraku. - Kto dzwoni z komórki w środku nocy, na dodatek z pustyni? - O to właśnie chodzi, sir. To się nie trzyma kupy. I coś jeszcze. Na mniej więcej godzinę przed tym połączeniem jeden z naszych satelitów wojskowych dostał żądanie podania współrzędnych dla GPS z zachodniego Iraku. Z pojazdu na autostradzie numer dziesięć do Ammanu. Wiemy jedynie, że tą trasą jeździ oenzetowski konwój z pomocą - wielka ciężarówka i cztery rangę rovery. Konwój przepadł bez wieści. - Czego dotyczyła ta rozmowa? - Będziemy to mieli za kilka minut, sir. - O co chodzi, twoim zdaniem? - Mówiąc szczerze, panie prezydencie, jeszcze nie wiem. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie informacje, jakimi dysponujemy, o planach Irakijczyków, mam złe przeczucia. Usiłujemy ustalić fakty. Powiem panu więcej, jak tylko będzie to możliwe. Prezydent cierpiał, a ból jeszcze się wzmagał. Szepnął coś do agentki Sanchez, a potem zwrócił się do reszty. - Przepraszam was. Rzeczywiście nie najlepiej się czuję. Chyba środki przeciwbólowe przestają działać. Zróbmy sobie kilka minut przerwy. Muszę pogadać z lekarzami. A potem wrócimy do tego, dobrze? - Nie ma problemu, panie prezydencie - odpowiedział wiceprezydent. - Spotkajmy się za piętnaście minut. Czternaście minut później Marsha Kirkpatrick weszła ponownie do prezydenckiego Centrum Operacji Kryzysowych. Chwilę później agentka Sanchez wprowadziła do pokoju konferencyjnego wózek inwalidzki z prezydentem. Punktualność prezydenta była legendarna i niezawodna, nawet kiedy był pod wpływem bardzo silnych leków. Wznowiono posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. 214 - Marsho, pozwól, że zacznę od ciebie. - Prezydent nie marnował czasu. - Co masz? Kirkpatrick nalała sobie filiżankę świeżo zaparzonej kawy. - Właśnie skończyłam rozmawiać z Marcusem Jackso-nem z „Timesa", panie prezydencie. Aż się ślinił. Informacja idzie na pierwszą stronę, na górną połowę z ogromnym nagłówkiem. - Co napisał? - Nie chciał powiedzieć, ale myślę, że będzie pan zadowolony. Prezydent spojrzał na swojego zastępcę. - Bili, kiedy ostatni raz byłem zadowolony z tego, co napisał Marcus Jackson? - Nie mam pojęcia. - To była pańska charakterystyka po wojnie w Zatoce dla „Denver Post" - wtrącił się Bennett. Wszyscy spojrzeli na niego tak, jakby właśnie zaklął w obecności papieża. Black i McCoy skrzywili się. Przez chwilę nikt się nie odzywał, dopiero Kirkpatrick przerwała ciszę. - Panie Bennett, jest pan tutaj gościem, a nie uczestnikiem narady - powiedziała tonem, który sprawił, że Bennett poczuł się tak, jakby ojciec zabronił mu wychodzić z domu przez miesiąc. - To prawda, ale on ma rację - włączył się prezydent. -Kiedyś Jackson był dla mnie miły. Potem zaczął się zachowywać jak kompletny... no cóż, kompletny idiota. - Woda sodowa - dodał wiceprezydent. - To spotkanie jest ekranowane, nikt nas nie podsłucha? -zapytał prezydent. - Lepiej, żeby tak było - odparł wiceprezydent. Wszyscy się roześmiali. Bennett ponownie zamknął się w swojej skorupie. Lepiej, kiedy cię widzą, niż słyszą, powiedział sobie w duchu. To rozgrywka pierwszej ligi, a on był zaledwie nowicjuszem. - W porządku. Wracamy do sprawy. Jack, zajmijmy się tym przechwyconym połączeniem telefonicznym. 215 - Tak, sir. Mamy transkrypcję podsłuchanej rozmowy z irackiego telefonu komórkowego. - Dobrze. O co w niej chodzi? - Jest w języku dari. - Ale o czym rozmawiali? - Telefonujący powiedział: „List jest ostemplowany i gotów do wysyłki". I tyle. Nic więcej. A potem, ten do kogo dzwonił, odpowiedział: „Chwalmy Allaha. Kontynuuj i wysyłaj". Są jeszcze jakieś trzaski, ale to wszystko. - Wszystko? - zapytał prezydent. - Czego można się z tego domyślić? - W zwykły dzień to nic by nie znaczyło, sir - odpowiedział Mitchell. - W zwykły dzień ta trzysekundowa rozmowa przez komórkę czekałaby na zapisanie, transkrypcję, nie mówiąc o tłumaczeniu, przez co najmniej dwa tygodnie. Dzisiaj wszystkiego pilnujemy znacznie dokładniej. - I? - I, sir, obawiam się, że gdzieś są szykowane jakieś operacje. - W Iraku czy Iranie? - W Iraku. - Co to ma wspólnego z dari? - Właśnie dlatego jesteśmy zdania, że chodzi o operację. Irakijczycy nie orientują się w naszych możliwościach podsłuchowych, sir. To znaczy, nie są pewni. Dlatego uważamy, że rozumowali w następujący sposób: nawet jeśli tak krótka rozmowa zostanie przechwycona i nagrana - co w sumie jest mało prawdopodobne, ale dzięki Bogu się zdarzyło - nawet jeśli będziemy ją mieli, nie zdołamy jej dokładnie namierzyć. Możemy pomyśleć, że jest z Jordanii, Arabii Saudyjskiej albo Syrii, ale nie z Iraku. A gdyby nawet udało się namierzyć ją precyzyjnie, dari nas zmyli i skieruje nasze podejrzenia na Irańczyków. - Okej.Ale...? - Ale z powodu przechwycenia sygnału GPS godzinę wcześniej nasi analitycy nabrali pewności, że wysłano go 216 z jednego z oenzetowskich rangę roverów, które straciliśmy na dziesiątce. - Oznacza to? - Oznacza to, że oenzetowskie pojazdy mogły stać się częścią irackiej operacji wojskowej albo wywiadowczej i nie są już konwojem z pomocą. - Burt, co ty o tym myślisz? - spyta! prezydent. - Nos mi mówi. że to pachnie wojskiem - odpowiedział sekretarz Trainor. - Dlaczego? - Wojska jordańskie zamknęły granice kilka minut po ataku na pana, panie prezydencie. Nic z Iraku nie mogłoby do nich wjechać, zresztą i tak nie widzieli niczego na tamtej drodze. - Ta autostrada rozdziela się i druga odnoga biegnie do Syrii, mam rację. Burt? - zapytała Kirkpatrick. - Tak, ale Syryjczycy też się upierają, że nic do nich nie przyjechało. - Wierzymy im? - Potwierdziliśmy to u Izraelczyków - odpowiedział Mit-chell. - Mają tam... jak by to ująć... Mają w pobliżu nieruchomości i twierdzą, że nie przejeżdżał tamtędy żaden konwój. - A co z ONZ-etem? Co oni mówią? - zapytał Paine. - Misja ONZ-tu w Ammanie przekazała nam, że od kilku dni nie miała żadnych wieści od ludzi z konwoju. Wystosowali oficjalne zapytanie, ale irackie Ministerstwo Spraw Zagranicznych milczy w tej sprawie. 1 nikt z ich zespołu nie mówi w dari. - Co takiego usiłujecie mi przez to powiedzieć? - ponownie zapytał prezydent. Bennett widział wyraźnie, że prezydent jest naprawdę zaniepokojony. - Sir, istnieje kilka możliwości - odparł Mitchell. - Po pierwsze Irakijczycy mogą wysyłać kolejną grupę terrorystów w przebraniu na pustynię, żeby potajemnie przeszła przez granicę i znalazła się w Jordanii, a tam zaatakowała 217 królestwo Haszymidów - może nawet króla i królową - albo żeby dostała się na Zachodni Brzeg i do Izraela i zaatakowała premiera Dorona. - Co mówią Jordańczycy? - Szczerze? Szef jordańskiego wywiadu usłyszał o wszystkim ode mnie przez telefon po raz pierwszy. - A Izraelczycy? - naciskał prezydent. - Cóż, sir, to zupełnie inna para kaloszy. Kilkanaście godzin temu trzy wojskowe helikoptery wystartowały z tajnej bazy na pustyni Negew. Jeden z naszych satelitów zarejestrował start. Początkowo myśleliśmy, że lecą z misją zwiadowczą do Arabii Saudyjskiej. Robią to stale, dlatego nie zwróciliśmy na to uwagi. Ale potem któryś z naszych ekspertów przyjrzał się temu dokładniej. Barry, możesz wrzucić wszystkie zdjęcia na ekran? Prezydent patrzył na ekran zamontowany w ścianie i wyciągał szyję, żeby lepiej widzieć, gdy obraz zaczął się wyostrzać. Podobnie zrobił Bennett. - Jasny gwi... - Nie wierzę własnym oczom - wtrącił wiceprezydent. - Powiedz mi. na co dokładnie patrzę, Jack - poprosił prezydent. - Nie chciałbym za szybko wyciągać wniosków, ale to mi wygląda na helikopter pełen komandosów. - I dokładnie tak jest, sir. Widzi pan od góry dwa amerykańskie helikoptery Apache i jeden helikopter Sikorsky Blackhawk, przelatujące nad Zatoką Akaba w okolicach Ej-latu na wysokości około trzydziestu metrów nad wodą. - Po co? - Gdyby to był jeden apache, powiedziałbym, że dokonuje rozpoznania. Dwa helikoptery Apache mogą oznaczać, że zabierają stamtąd coś lub kogoś. - A blackhawk, Jack? - Dzięki niemu to stało się ciekawsze. Uważam, że planują zabranie kogoś lub czegoś ze sobą do kraju. I to właśnie mnie niepokoi. - Co to może oznaczać? 218 Mitchell wziął głęboki wdech. Bennett zerknął na McCoy, która wyglądała ponuro jak nigdy. Prezydent pogładził się po brodzie, a potem nawiązał kontakt wzrokowy z wiceprezydentem, później zaś z Kirkpatrick. Po chwili obrócił się ponownie do Mitchella. - Icoty nato,Jack? - Sir, nie sądzę, żebyśmy mieli do czynienia z irackimi terrorystami. Wierzę, panie prezydencie, że widzimy rodzaj irackiej operacji dotyczącej rakiet pod przykrywką oenzetowskiej ciężarówki z pomocą humanitarną. - Przyjmując zatem, że to prawda, dlaczego Izraelczycy się nie wtrącają i nie udaremnią wystrzelenia scuda? Wystarczyłoby przecież wysłać tam kilka odrzutowców lub parę apache'ów, żeby ich roznieść na strzępy. Mitchell nic nie powiedział. Bennett spojrzał na Blacka, a potem rozejrzał się po pokoju, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. Prezydent milczał. Pochylił się jedynie do przodu i czekał na odpowiedź Mitchella. - Jack? - Panie prezydencie? To była Kirkpatrick. Prezydent spojrzał na ekran znajdujący się przed nią. - Dlaczego nie zabiorą tego scuda czy cokolwiek to jest? - Jest tylko jedno możliwe wyjaśnienie, panie prezydencie - odpowiedziała Kirkpatrick powoli. Prezydent czekał. Bennett popatrzył na Tuckera Paine'a. On także najwyraźniej niczego nie rozumiał. Podobnie jak prokurator generalny. Wszystko wskazywało na to, że Burt Trainor się domyślał. Mitchell oczywiście wiedział, Kirkpatrick też. McCoy ścisnęła delikatnie dłoń Bennetta pod stołem. Ona także już wiedziała. Zaskoczony, ale wdzięczny jednocześnie, odpowiedział uściskiem. - Sir, Izraelczycy muszą być przekonani, że cokolwiek to jest, ryzyko związane ze zniszczeniem tego jest zbyt wielkie. Sposób, w jaki Kirkpatrick to powiedziała, sprawił, że krew odpłynęła Bennettowi z twarzy. Nagle zrobiło mu się 219 zimno, poczuł, że jest lepki od potu i przerażony - jak w chwili, kiedy spojrzał w oczy człowieka z blizną na izraelskim lotnisku i zobaczył cień zbliżającej się śmierci. - Zbyt ryzykowne? - Prezydent nie dawał za wygraną. -Co takiego usiłujesz... Nie... nie myślisz chyba o... Prezydent zamarł. Wyglądał blado. Chyba zbierało mu się na wymioty. Co? - Bennett wołał w duchu. O czym oni mówią? Teraz prezydent właśnie się domyślił. Czy ktoś to wreszcie powie? Bennett nie śmiał zapytać. Nie w tym momencie. Nie po tym, jak Kirkpatrick starła go na proch. Zdesperowany popatrzył na wiceprezydenta - jego pomarszczona i stara twarz zszarzała. Wiceprezydent wpatrywał się w przerażone, szklane oczy swego przyjaciela i mentora, prezydenta Jame-sa Michaela MacPhersona. Dreszcz przeszedł po ciele Ben-netta. - Izraelczycy - zaczął powoli mówić wiceprezydent Stanów Zjednoczonych - są przekonani, że Irak ma zamiar użyć broni masowego rażenia. Bennett zamyślił się nad grozą tego oświadczenia, podobnie jak wszyscy pozostali. - Jaki jest najczarniejszy scenariusz? - zapytał prezydent. -Chcę go poznać. Nikt nie palił się do udzielenia odpowiedzi na to pytanie, dlatego zawisło w powietrzu, podczas gdy zebrani zastanawiali się nad koszmarem, który mógł ich czekać. - Może być chemiczna - dodał wiceprezydent. - Może być biologiczna... wąglik... sarin... gaz musztardowy... ebola... albo... - Albo - prezydent wszedł mu w słowo - może być jeszcze gorzej... Nie dokończył zdania, ale nie musiał. Cała Rada Bezpieczeństwa Narodowego wiedziała, co ma na myśli, i sami myśleli to samo. Nawet Bennett wreszcie zrozumiał. Irak miał zamiar użyć broni nuklearnej. 10 Czterech Jeźdźców Apokalipsy dojechało na miejsce. Wysiedli na Dworcu Kijowskim, jednej z ośmiu głównych stacji kolejowych Moskwy, gdzie codziennie przewijało się około dwóch i pół miliona podróżnych. Każdy z nich wziął oddzielną taksówkę z placu Dworca Kijowskiego nad brzegiem rzeki Moskwy, w pobliżu gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nie było wątpliwości, że zmierzają do tego samego miejsca, czyli hotelu National. Zaprojektowany w 1903 roku przez znanego rosyjskiego architekta Aleksandra Iwanowa i zbudowany za oszałamiającą, jak na tamte czasy, sumę miliona rubli, historyczny monument chełpił się tym, że był siedzibą pierwszego radzieckiego rządu w 1918 roku i gościł Włodzimierza Lenina. Ściśle mówiąc, Lenin zajmował przez jakiś czas pokój numer 107, dopóki nie przeniósł się na Kreml, po drugiej stronie placu Czerwonego. Całkowicie odnowiony między 1991 a 1995 rokiem, kiedy sieć Royal Meridien go kupiła, hotel National stał się jednym z najbardziej luksusowych i najdroższych hoteli stolicy. Cztery masywne marmurowe posągi greckich bogów witały gości w foyer. Urządzona z przepychem restauracja Mo-skowskaja oferowała najlepszy barszcz i strogonowa w mieście. Cudowna muzyka na żywo, grana na fortepianie, zdawała się bez przerwy wypełniać bar Aleksandro w skij -wspaniałą oranżerię ze szklanym dachem przywodzącym na myśl namiot, z naturalnym światłem i bujnie rosnącymi drze- 221 wami i krzewami w środku i na zewnątrz - często zatłoczoną biznesmenami i turystami do godziny trzeciej nad ranem. Ale wygląd hotelu zupełnie nie interesował Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Zależało im na jego lokalizacji przy ulicy Twerskiej i w sąsiedztwie bladozółtych gmachów Kremla. Szybko załatwili formalności w recepcji, wzięli klucze do sąsiadujących ze sobą czterech pokoi, zarezerwowanych wiele miesięcy wcześniej, i sprawiali wrażenie, jakby nie mieli niczego w planach - przez całe dnie w ich pokojach były włączone telewizory, ustawione na kanał CNN. Nigdzie nie dzwonili. Nie zamawiali niczego z room service'u. Nigdy nie pokazali się w publicznych miejscach hotelu, nie wspominając o wychodzeniu na zewnątrz. Można było pomyśleć, że wystarcza im pobyt w pokojach. Tym samym zmuszali ludzi, którzy ich śledzili, do takiego samego postępowania. Sytuacja stała się szalenie niekorzystna dla „ogonów". Cały sprzęt podsłuchowy, wbudowany kiedyś w hotelowe ściany przez KGB, został usunięty przez nowych właścicieli. Ponieważ mimo wysokich cen goście zapełniali wszystkie dwieście dwadzieścia cztery pokoje, amerykańska ekipa musiała wcielić się w kelnerów, administratorów i turystów, którzy wpadli tu z odwiedzinami do znajomych. Tak więc agenci dyskretnie infiltrowali budynek, podczas gdy ich dowódca rozlokował się w piwnicy, w centrum ochrony hotelu, będącym prawdziwym dziełem sztuki w swoim rodzaju, i połączył się z Langley,bo potrzebował dalszych instrukcji. Jeźdźcy byli otoczeni i cały czas trzymani na oku. Teraz potrzebne było tylko pozwolenie na ich zatrzymanie. Lepiej, żeby to nie byli znowu oni. Satelitarny pager SkyTel Marcusa Jacksona wydał z siebie furiacką serię wysokich dźwięków, kiedy on właśnie zasypiał. Marcus zaklął, poszukał po omacku okularów, włącznika lampy i pagera, zmory jego życia, wszechobecnej elektronicznej smyczy, na której przez dwadzieścia cztery 222 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, trzymali go redaktorzy z Nowego Jorku. Był piątek, dochodziła trzecia nad ranem na Wschodnim Wybrzeżu. Dwóch redaktorów pastwiło się nad tym, co napisał przez większość nocy i wreszcie oddało tekst do druku -a jego odesłali do łóżka. Czy naprawdę nie mogą dać mu spokoju przez kilka parszywych godzin, żeby mógł się przespać? Na liście płac byli przecież także inni dziennikarze. Niech też urabiają sobie ręce po łokcie. On właśnie skupił uwagę świata na najbardziej sensacyjnych wiadomościach od czasu ataków, a nagłówki w porannym wydaniu „New York Timesa" są dowodem jego wyczynu: „Stany Zjednoczone szykują się do natychmiastowego, zmasowanego odwetu. Trzy amerykańskie samoloty zestrzelone na Irakiem -źródła wskazują na Saddama jako winnego. Rany prezydenta okazały się znacznie poważniejsze, niż informowano wcześniej". Widać taki już mój los, podsumował Jackson. Po ostatnich kilku dniach korespondent z Białego Domu był fizycznie i emocjonalnie wypruty, padał z nóg. Rozpaczliwie tęsknił za żoną i córkami bliźniaczkami. Nie dalej jak parę godzin wcześniej wczołgał się do łóżka i zgasił światło -tuż po godzinie dwudziestej pierwszej czasu Kolorado - kiedy prezydencka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego zadzwoniła do niego z tym sensacyjnym materiałem. Potem dostał naglącą wiadomość od rzecznika prasowego Białego Domu, Chucka Murraya. Zaraz po nim zadzwonił do niego z krótką informacją osobisty lekarz prezydenta. Potem był faks z pokoju sytuacyjnego Białego Domu. Następnie na polecenie Kirkpatrick, jako tak zwane źródło, zadzwonił ktoś wysoko postawiony z CIA - główny współpracownik Mit-chella - i przekazał mu szczegółowo, jak kształtują się najnowsze poglądy administracji, dotyczące ewidentnego udziału Iraku w atakach. Jackson znalazł wreszcie okulary i uciszył pager. To nie był Nowy Jork. To Murray -911. Szukał dłonią włącznika 223 światła, a potem poczłapał do łazienki, gdzie ładowały się, wyłączone, dwa telefony komórkowe. Złapał jeden, włączył i wybrał z pamięci numer prywatnej komórki Murraya. Odebrał od razu. - Chuck. lu Marcus - powiedział Jackson beznamiętnym głosem, jakby jego ciało i umysł nadal były pogrążone we śnie. - Gambit się przenosi, masz dziesięć minut. - Co? Dlaczego? Dokąd jedziemy? - pytał Jackson, nagle rozbudzony, z wysoko podniesionym poziomem adrenaliny. - Nie mogę powiedzieć. Pakuj się i schodź do holu. Jak najszybciej. - Dlaczego? Po co taki pośpiech? - Nie mogę powiedzieć, Marcus. Nie teraz. Dołącz do dziennikarzy. Autokar rusza za dziesięć minut. Air Force One startuje za kwadrans. Żadnych wyjątków. Oficjalnie nie istnieli. Przez niemal sześć lat ta elitarna drużyna trenowała, przygotowując się do tej właśnie chwili. W tym czasie nadano jej kryptonim KomDuch. Gdyby popełniła najmniejszy błąd, taki los czekałby ją w rzeczywistości. Przezwisko Komando Duchów premier nadał jej osobiście. Pierwsza faza misji sił specjalnych była zakończona. Operacja Widmowy Piorun okazała się oszałamiającym sukcesem. Obsługa irackiej rakiety Scud została unieszkodliwiona, a pocisk - nazwany „Lodem na patyku" - znalazł się w „chłodni", starannie zabezpieczony i dostarczony z powrotem do tajnej izraelskiej bazy wojskowej zwanej czule „Wesołym miasteczkiem". Teraz miała się rozpocząć druga faza - operacja Pogromcy Duchów - ale jej powodzenie było trudne do przewidzenia. Elitarna drużyna złożona z dwudziestu siedmiu izraelskich konstruktorów rakiet, saperów, fizyków nuklearnych i ekspertów od broni chemicznej i biologicznej tłoczyła się nerwowo w specjalnie zaprojektowanym pokoju operacyjnym, kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią pustyni Ne- 224 gew. Mieli do spełnienia jedną misję i dziesięć minut na jej ukończenie. Potem zadzwoni premier i rozpęta się prawdziwe piekło. Generał Azziz starał się nie oddychać za szybko i za głęboko. Sprawy nie szły zaplanowanym trybem i bardzo potrzebował teraz dokładnych informacji wywiadu. W Bagdadzie dochodziła godzina jedenasta. Przepadła cała noc i większość poranka, a Saddam Husajn oczekiwał meldunku o dokonanym pomyślnym ataku na Tel Awiw. Co więcej, domagał się, żeby generał osobiście wytłumaczył mu, co poszło nie tak. I to był problem. Azziz nie miał pojęcia, co się stało. Nie był nawet pewny, czy rzeczywiście wydarzyło się coś, co nie było zgodne z planem. Jak do tej pory faktem było, że nie nastąpi! atak na Izrael. Jak też, że Kamal i jego ludzie się nie zgłosili. Azziz nie miał najmniejszej ochoty na telefonowanie do tej drużyny - Q17 -ani też na wysyłanie samolotu albo helikoptera, żeby sprawdzić, co się z nią działo. Jeszcze nie teraz. Istniało zbyt duże ryzyko. A może mieli po prostu techniczne problemy z rakietą, dające się łatwo i szybko usunąć? A może ukrywali się przed izraelskimi, jordańskimi albo amerykańskimi ekipami zwiadowczymi? Niewykluczone, że ciągnik im się zepsuł i właśnie go naprawiali. Wiele rzeczy mogło się nie udać, ale też wiele rzeczy nadal mogło iść ustalonym trybem. Ta misja była zbyt ważna - decydująca - żeby ją spieprzyć i się wycofać. Azziz wiedział, że ma więcej rakiet, w tym własną - Klejnot Koronny. Ale jak szybko może je rozlokować? Na świecie panowała jasność dnia. Mający strategiczne znaczenie element zaskoczenia był stracony na co najmniej kolejne dziesięć godzin. Co gorsza, mógł być stracony na zawsze. Tel Awiw powinien zatrząść się w posadach od zadanego ciosu. Świat miał wstrzymać oddech. Izraelczycy i Amerykanie mieli poważnie zastanowić się nad odwetem. I co teraz? 225 Niemniej jego prawdziwy problem byl znacznie bardziej naglący. Azziz wiedział doskonale, że ani izraelski, ani amerykański atak nie zagrażał jego życiu w najbliższym czasie. To Saddama Husajna się bal. Musiał rozwiązać sytuację i to bardzo szybko. Było zimno, wilgotno i ohydnie. Połyskujący zielono-biały helikopter Komandos Jeden oświetlony reflektorami był gotów do startu z jednego z trzech lądowisk znajdujących się przed tunelem prowadzącym z góry Cheyenne. Dwa inne helikoptery transportowe wojsk powietrzno-desantowych stały w gotowości, podczas gdy sześć śmigłowców Apache zataczało nad nimi kręgi, a F-16 przelatywały w tę i z powrotem. Siły Powietrzne Żandarmerii Wojskowej w pełnym uzbrojeniu utworzyły kordon wokół lądowisk helikopterów i pobliskiego parkingu. Agentka Sanchez połączyła się przez radio z każdym z członków drużyny, dokonując ostatniej kontroli. Wszystkie systemy pracowały nienagannie. - Wszystko w porządku, panie prezydencie! - zawołała Sanchez, starając się przekrzyczeć ogłuszający warkot śmigłowców. - Jest pan gotów? - Tak. Ty, Futbol, Jon, Erin i Deek idziecie ze mną! -krzyknął prezydent z wózka inwalidzkiego. - Zespół lekarzy i resztę waszych chłopaków załadujcie do śmigłowców Drugiego i Trzeciego. - Załatwione, sir - odpowiedziała Sanchez. - Do dzieła. Sanchez i jej agenci przenieśli najpierw prezydenta, ostrożnie podnosząc go i usadawiając razem z wózkiem w helikopterze w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się fotel, i szybko zatrzasnęli kuloodporne boczne drzwi. Gambit był już bezpieczny, a Sanchez siedziała za nim. Kolejni agenci przyprowadzili pospiesznie Bennetta,McCoy i doradcę wojskowego o pseudonimie Futbol, który niósł walizkę z kodami odpalenia broni jądrowej, do drzwi po drugiej stronie, przez które błyskawicznie weszli do środka. 226 Bob Corsetti i sekretarz Werson już kilka minut wcześniej odlecieli do bazy Peterson innym helikopterem. W momencie gdy drzwi się zamknęły, maszyny wystartowały. Ani Bennett, ani McCoy nigdy przedtem nie byli w Komandosie Jeden, podobnie jak Black. Okazało się tam znacznie ciaśniej, niż się spodziewali. Podróż miała jednak trwać bardzo krótko, ograniczała się do skoku do bazy Sił Powietrznych, gdzie czekały Air Force One i dwa transportowce C-130 pełne tego, co zostało z kawalkady samochodowej prezydenta oraz sześć F-16 uzbrojonych w sidewindery - pociski klasy powietrze-powietrze - kołujących po niebie i gotowych do akcji. Kiedy helikoptery zniżyły lot i zawisły nad ziemią, Ben-netta uderzyła ogromna liczba żołnierzy i pracowników ochrony, trzymających wartę. Widział strzelców wyborowych Secret Service na dachach pobliskich hangarów, drużyny SWAT Secret Service, otaczające prezydencki samolot, czołgi, humvee i wozy pancerne ustawione wzdłuż pasa startowego. Nikt z mężczyzn i kobiet znajdujących się w dole nie wiedział, co przyniesie przyszłość. Nikt nie wiedział, czy następny atak nastąpi niebawem ani też, jaką formę przybierze. Czy wszyscy z nich wstąpili na służbę, by doczekać takiej chwili? Czy byli gotowi oddać życie? Dlaczego? Dlaczego uważali, że warto, mimo że jako silni, przebiegli i mądrzy Amerykanie mogli robić, co tylko chcieli? Ale oni najwyraźniej byli częścią czegoś ważnego, czegoś, co kochali, i w co głęboko wierzyli. Bez wahania oddaliby życie, jeśli zaszłaby taka potrzeba, za prezydenta Stanów Zjednoczonych i zasady, jakie ich kraj i on reprezentowali, nawet jeśli na niego nie głosowali albo wręcz go nie lubili. Mówiąc szczerze, Bennett nic z tego nie rozumiał. Nic a nic. Wychował się w rodzinie, która gardziła bronią i nie ufała nikomu, kto ją nosił. Nie był pacyfistą, ale sympatyzował z tym ruchem. Wierzył, że góra pieniędzy i porządny drink mogą rozwiązać większość problemów. I przeraźliwie 227 bal się śmierci. Nie bardzo wiedział dlaczego, ale nie zastanawiał się nad tym wcześniej. Nie potrafił sobie wyobrazić, jakie motywy kierują osobą gotową umrzeć za obcego człowieka albo kolegę, a jeszcze mniej za kraj lub sprawę. Dziś po raz pierwszy w życiu czuł w sobie pokorę i wdzięczność, był wzruszony patriotyzmem żołnierzy i agentów Secret Service. Do niedawna często myślał, że „patriotyzm" to wyświechtany slogan dla prostych ludzi. Pamiętał, jak w szkole średniej i na uczelni miał poczucie wyższości wobec kumpli, którzy szli do wojska, by taplać się w błocie i „bawić w wojnę". Nic go to nie obchodziło, przecież jego celem było zostanie grubą rybą na Wall Street i zrobienie dużych pieniędzy. Miał zamiar być harwardzkim globtroterem, który lata odrzutowcami z Londynu i Davos do Hongkongu i Tokio. Wysiadywanie na wyścigach samochodowych, jedzenie hot dogów (które nazywał „parówkami z tłuszczu"), żłopanie piwska i śpiewanie „Jestem dumny z tego, że jestem Amerykaninem" Lee Greenwooda wydawało mu się zawsze oszustwem. Nigdy go nie pociągało. Marzył o dyplomie MBA, pracy na Wall Street, kupowaniu „Wall Street Journal" i „New York Timesa" każdego ranka, uspokajającym zapachu skórzanej teczki, kiedy będzie wsiadał do windy i jechał w górę wieży ze stali i szkła i wysiadał na samym szczycie świata. I właśnie tego dokonał. Wierzył, że „nowy porządek na świecie" jest osiągalny. Wierzył w „dwudziestopierwszowieczną globalną finansową architekturę". Kolegom z całego świata wydawał się w tej sprawie bardzo elokwentny. Naprawdę wierzył, że sieć światłowodowa i przetwarzany w komputerach kapitał pogarszają sytuację narodów. Dlaczego nie utworzyć raczej jednej gigantycznej globalnej strefy wolnego handlu, niż zmagać się z wszystkimi ograniczeniami handlowymi i komplikacjami? Dlaczego nie wyrzucić na śmietnik wszystkich kursów wymiany i związanych z nimi napięć i nie pozbyć się spekulantów walutowych, zarabiających krocie, niszczących prawdziwe wartości i przyprawiających o wrzody żołądka? 228 Teraz jednak Bennett nie wiedział, w co ma wierzyć. Mężczyźni i kobiety znajdujący się na ziemi, pod nim, mieli coś, czego mu brakowało, i choć nie przyznałby się do tego za żadne skarby, pociągało go to. Podobnie było z prezydentem, gdy się nad tym zastanowić. I z McCoy. Nie bardzo jednak potrafił to nazwać. W każdym razie nie w tej chwili. Kiedy Komandos Jeden dotknął lądowiska w bazie wojskowej w czasie wojny, zrozumiał, że musi się tego dowiedzieć. Świat zmieniał się tak szybko. To, co w jego życiu było stałe, nagle przestało być stałe. Siedział obok najpotężniejszego człowieka na świecie i jednocześnie nigdy jeszcze nie czuł się tak bezradny. Dziesięć minut później Air Force One - otoczony przez myśliwce - oderwał się z rykiem silników od pasa startowego i wziął kurs na Waszyngton. Air Force One i jego latająca armada znaleźli się na wysokości trzynastu i pół tysiąca metrów. Byli wysoko ponad chmurami, znacznie ponad pułapem, z którego można byłoby dostrzec jakieś topograficzne punkty odniesienia, pozwalające pasażerom - nie dopuszczonym do tajnych informacji - na zorientowanie się, w jakim kierunku zmierzają. Prezydent i jego rodzina przebywali w prywatnych kabinach razem z zespołem lekarzy wojskowych. Dziennikarzy rozlokowano w ogonie samolotu, przypięto pasami do foteli i zadbano, by nie mogli ani odbierać telefonów, ani używać komórek. Trudno się było dziwić, że jako reporterzy bardzo chcieli wiedzieć, co się dzieje. Niczym owce zagnane do bezpiecznej zagrody - zapewnieni przy tym przez Chucka Murraya, że przez najbliższe kilka godzin nie dostaną żadnych nowych informacji - w większości starali się choć trochę pospać. Nie mieli pojęcia, co ich czeka w przyszłości. Dlaczego zatem nie odpocząć? Corsetti wrócił do miejsc zajmowanych przez wyższych 229 rangą urzędników państwowych, a potem wskazał na Ben-netta, McCoy i Blacka. - Wy troje, ruszcie tyłki i jazda do sali konferencyjnej. - Co się stało? - zapytał Bennett. - Prezydent zwołał wideokonferencję z Radą Bezpieczeństwa Narodowego. - A co ze mną? - dopytywał się Murray. - Prześpij się, Chuck - zaproponował Corsetti. - Muszę tam być, Bob - nalegał Murray. - Niekoniecznie, Chuck. Prześpij się, to będziesz ładniejszy. Corsetti uśmiechnął się, ale Murraya to nie rozbawiło. - Co się dzieje, Bob? - wyszeptał Murray. - Wierz mi, wolałbyś nie wiedzieć. Dziewięciu stało w lewym końcu, dziewięciu w prawym. Osiemnastu młodych, wysportowanych, gładko ogolonych, nieuzbrojonych, a mimo to stanowiących elitę wojowników - Q18 i Q19 - ubranych w zielone mundury i czarne berety, stało w równych rzędach, z rękami po bokach, w przestronnym, brudnym i dawno niewykorzystywanym betonowym bunkrze za pałacem prezydenckim. Generał Azziz, wystrojony w kompletny mundur galowy, siedział na wielkim, rzeźbionym w ornamenty i kunsztownie pomalowanym fotelu, przypominającym tron, ustawionym pośrodku przeciwległej ściany. Za nim widać było czterech uzbrojonych po zęby osobistych ochroniarzy. Gdy Azziz wstał, osiemnastu komandosów padło na kolana i pochyliło się, dotykając czołami zakurzonej cementowej posadzki. Azziz napawał się przez pewien czas ich hołdem, a potem wyszczekał po arabsku rozkaz. Żołnierze w jednej chwili znowu stali w rzędzie, wyprężeni. - O potężni wojownicy naszego Zbawiciela i Pana, Króla królów, Odkupiciela naszego błogosławionego narodu! -krzyczał Ktlyl. - O. potężni wojownicy Jedynej Prawdziwej Nadziei naszego ludu, prezydenta i bezpośredniego potomka 230 wielkiego króla Nabuchodonozora, który władał naszą ziemią żelazną ręką i złotym sercem! O potężni wojownicy Jego Ekscelencji Saddama Husajna! - Chwała Jego Ekscelencji! -odkrzyknęli chórem żołnierze, a w ich liczbie ochroniarze generała. - Niech jego imię będzie sławione! - Potężni wojownicy, zostaliście wybrani przez naszego Zbawiciela, naszego Obrońcę, do najbardziej zaszczytnej misji i nie wolno wam zawieść Jego Ekscelencji. - Nigdy nie zawiedziemy Jego Ekscelencji! - wykrzyknęli młodzi komandosi. - Nigdy nie zawiedziemy Jego Ekscelencji! - Potężni wojownicy, którzy wyruszyli przed wami, zawiedli. Zawiedli i zostali unicestwieni przez brudnych, nikczemnych syjonistów, których ohydne państwo i wszystko, co się w nim znajduje, jest hańbą, trucizną i szpetotą ziemi. Żołnierze nie odezwali się, ale kiedy Azziz spojrzał w prawo, dostrzegł, że ich oczy się powiększyły, a pięści zacisnęły. - Tamci mężczyźni przysięgali mnie, Allahowi i Jego Ekscelencji, że nigdy nie zawiodą. Ale zawiedli. Ich ofiara dla Najwyższego była dopiero początkiem. W bunkrze zapanowało milczenie - słychać było jedynie zwielokrotniany echem głos generała. - Ci słabi, zhańbieni ludzie nie żyją. Żałuję tylko, że sam ich nie zabiłem. Teraz umrą ich kobiety. Teraz umrą ich dzieci. Teraz umrą ich rodzice. Teraz umrą ich kuzyni, wujowie, dziadowie. Umrą od straszliwej chyżej szabli kata, broniącego Jego Ekscelencję. - Chwała Jego Ekscelencji! - krzyknęli żołnierze unisono. - Pułkownik Szastak! - wrzasnął generał. - Tak jest, sir. - Zameldować się. - Tak jest, sir. Pułkownik Szastak, dowódca Q18, przeszedł energicznie na środek pomieszczenia i zamarł w ukłonie przed generałem. 231 - Powstań. Dowódca wyprężył się, sztywny i dumny. Generał go wezwał. Generał zaszczycił go dowodzeniem nowymi siłami, które miały stoczyć ostateczną bitwę z syjonistami. On nie zawiedzie jak tamci, zapyziali żołnierze,którzy wyruszyli przed nim, parszywcy, których nazywał towarzyszami i przyjaciółmi jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu. On przyniesie chlubę ojczyźnie. On przyniesie chlubę pięknej żonie i czterem córeczkom. I nie zawiedzie. Ujmując rzecz dokładnie, nigdy nie będzie miał na to szansy. Generał wyciągnął pistolet, czterdziestkę piątkę z kolbą inkrustowaną złotem - prezent sprzed roku od Jego Ekscelencji - wycelował w twarz pułkownika 7 odległości mniej więcej metra. Oczy mężczyzny stały się wielkie jak spodki, a potem eksplodowały w chmurze krwi i dymu. - Potężni wojownicy, niech to będzie nauczką dla każdego z was - powiedział generał, kiedy komandosi patrzyli, jak ich dowódca pada bez życia na ziemię, a wokół niego tworzy się błyskawicznie kałuża krwi. - Niech śmierć pułkownika Szastaka stanie się inspiracją dla waszego życia. Nie wolno wam zawieść. Zrozumiano? - Panie prezydencie, mamy tu cały zespół - powiedział wiceprezydent. Bennett, McCoy, Black i oficjalny fotograf z Białego Domu siedzieli po jednej stronie dębowego stołu. Corsetti i Werson zajęli miejsca naprzeciwko. Prezydent ustawił wózek inwalidzki u szczytu stołu. Tuż za nim stanęła agentka Sanchez. Spojrzenia zebranych były skierowane na ekrany znajdujące się w końcu niewielkiej sali konferencyjnej. - Dobrze. Zaczynajmy. Jack, masz jakieś nowości? - Obawiam się, że tak, sir — odpowiedział Mitchell.-Kilka. Po pierwsze, odebrałem przed chwilą pilny telefon od Chaima Modine'a, izraelskiego ministra obrony. - Co Chaim przekazał? - Nic dobrego, sir. 232 - Chcę wiedzieć. - Mieliśmy rację. Izraelczycy wysłali grupę szturmową do zachodniego Iraku kilka godzin temu. Zaatakowali jednostkę ze scudem B i przechwycili rakietę. Dokładnie mówiąc, głowicę. Samą rakietę wysadzili w powietrze. Chaim przesłał nawet trochę zdjęć. - Naprawdę'? - zapytał wstrząśnięty prezydent. - W porządku. Zobaczmy to. Corsetti przyćmił światła za pomocą pilota wmontowanego w stół konferencyjny. To, co pojawiło się na ekranie numer dwa, umieszczonym przed Bennettem, przyprawiło go o dreszcz, zarówno z powodu niesamowitej technologii, jakiej wymagało, jak i działania na wyobraźnię. Pełne grozy zielono-czarne zdjęcia termowizyjne z noktowizora zrobione przez helikopter Apache, w którym leciał dowódca drużyny, pokazywały przebieg całego zdarzenia, w tym brutalną śmierć Alego Kamala, choć oczywiście nikt z Amerykanów nie znał jego imienia i nazwiska. - Cóż, z tego co wiem, Chaim Modine nie pali się do pokazywania taśm wideo z misjami komandosów - stwierdził prezydent. - Co jeszcze ma, Jack, i czego chce? Bennett widział, że Mitchell z niechęcią przenosi spojrzenie na ekran numer jeden, znajdujący się tuż przed nim. Powściągliwość nie leżała w naturze dyrektora CIA. a mimo to stał się oględny. - Zbadali tę głowicę, sir - zaczął ostrożnie. - Powiedz proszę, że była konwencjonalna. Mitchell pokręcił przecząco głową. - Chemiczna? Mitchell ponownie pokręcił głową. - Biologiczna? Po raz trzeci Mitchell zaprzeczył ruchem głowy. Wszyscy obecni cicho, ale słyszalnie wciągnęli powietrze. Bennett spostrzegł kątem oka, jak Sanchez zakrywa usta dłonią w geście przerażenia. Prezydent robił wrażenie, jakby wolał teraz nic nie mówić, jakby niewypowiedzenie tego 233 głośno mogło sprawić, że stałoby się to nieprawdą. Ale było prawdą i dobrze o tym wiedział. Wszyscy wiedzieli. - Irakijczycy mają własne głowice nuklearne - powiedział w końcu prezydent. - Izraelczycy faksują wszystkie dane, jakie ich ludzie potrafili zgromadzić o tej głowicy, sir. Przesyłają nam właśnie zdjęcia i wydruki z licznika Geigera, wszystko, czego potrzebujemy. Są nawet skłonni pozwolić naszemu ambasadorowi i attache wojskowemu ją zobaczyć, jeśli tego sobie zażyczymy. Musimy działać szybko. - Wnioski? - spytał prezydent. - Głowica ma dość skomplikowaną budowę i jest śmiercionośna. Naukowcy izraelscy twierdzą, że mogłaby zadziałać. Gdyby trafiła w Tel Awiw, powiedzmy w centrum Di-zengoffa, w śródmieściu... - To centrum handlowe? - Tak, sir. Mosad oblicza, że w czasie milisekundy spłonęłoby ponad milion ludzi. Kolejne dwa lub trzy miliony umarłoby przez następne kilka miesięcy. - Boże, zmiłuj się nad nami - wyszeptał prezydent. - Naprawdę ważne pytanie brzmi: czy jest ich więcej? -odezwał się wiceprezydent. - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia - odpowiedział Mit-chell. - Analitycy Mosadu i spece od wywiadu wojskowego są zgodni: Saddam Husajn nie zacząłby tej gry, mając tylko jedną atomówkę. Ma ich więcej i jest gotów użyć ich na zasadzie „wóz albo przewóz", i to nie tylko przeciwko Tel Awiwowi, ale też, jeśli tylko będzie miał szansę, przeciwko Waszyngtonowi i Nowemu Jorkowi. Pamiętajcie, że rozmawiamy o facecie, który już raz posłużył się bronią masowego rażenia. Zabił bronią chemiczną około stu tysięcy własnych obywateli w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Dlatego musimy być przygotowani na wszystko. - Czego chce Modine? - zapytał prezydent ponownie. - Nie chodzi tylko o Modine'a, sir. Cały izraelski Gabinet 234 Obrony właśnie głosował na zwołanym nadzwyczajnym posiedzeniu. -I? - Sir, mamy godzinę na decyzję. Albo zrzucimy bombę jądrową na Bagdad... - Mitchell przerwał w połowie zdania. - Albo co? - zapytał prezydent. Miał przekrwione oczy, z których wyzierało zmęczenie, ale także ogromny niepokój. - Albo my zrzucimy bombę, albo zrobi to Izrael. Bennett czuł się jak sparaliżowany. Myślał bardzo intensywnie, starając się poskładać wszystko w sensowną całość. Izraelczycy zapobiegli właśnie nuklearnemu atakowi irackiemu. Teraz szykowali się do uderzenia na Bagdad własną bronią jądrową, która oficjalnie nigdy nie istniała. Niemniej z pewnością dobrze wiedzieli, jakie to będzie miało konsekwencje. Niewiele będą mieli dowodów, by pokazać je światu i spotkają się z niewielkim zrozumieniem. Tak naprawdę nie zostali przecież zaatakowani. Jeszcze nie. Tak naprawdę nie stracili miliona obywateli w milisekundę. Jeszcze nie. Jeśli jednak Irak zgromadził więcej broni atomowej, Izrael stał przed rychłym nuklearnym holocaustem, łączącym w sobie wszystkie okropieństwa faszystów, jeśli nie gorszym. Około sześciu milionów Żydów straciło życie podczas drugiej wojny światowej w nazistowskich obozach zagłady i komorach gazowych. Dzisiaj około sześciu milionów lzra-elczyków mieszkało w całym państwie Izrael. Każdy z. nich znajdował się teraz w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Dlatego Izraelczycy prosili Amerykanów o zrzucenie bomby przeciwko Saddamowi Husajnowi - w ciągu godziny. Mimo wszystko mamy przecież powód, pomyślał Bennett. Mamy wytłumaczenie. To nasz prezydent omal nie zginął w zamachu przeprowadzonym przez irackich terrorystów. To nasze samoloty zostały zestrzelone przez irackie rakiety ziemia-powietrze. To nasze wieże World Trade Cen-ter i Pentagon zostały zaciekle i niespodziewanie zaatakowane. To nasz Biały Dom i budynek Kapitolu zrialazły się na liście dalszych celów. To Stany Zjednoczone przewodzą 235 globalnej koalicji, która dąży do zdławienia terroryzmu. I to nasz prezydent może dokonać najbardziej przekonującego przedstawienia irackiego państwa jako śmiertelnego zagrożenia światowego pokoju i dobrobytu. Już i tak powiedzieliśmy przecież światu, że Irak jest częścią „osi zła" razem z Iranem i Koreą Północną. Ale z niewiadomych powodów -po części politycznych, po części strategicznych - tak naprawdę nigdy nie podjęliśmy zdecydowanych działań militarnych, żeby tę oś zneutralizować. Czy prezydent naprawdę wyda rozkaz uderzenia? Jak mógłby? A jednocześnie -jak mógłby tego nie zrobić? Czarny telefon zadzwonił tylko raz. Agent CIA, przebywający w centrum ochrony w piwnicy hotelu National, odebrał po angielsku. Usłyszał polecenie sprawdzenia poczty e-mailowej, a potem w słuchawce zapadła cisza. Poczta została sprawdzona, przeczytana i natychmiast skasowana przez dowodzącego agenta. Zespół miał pozwolenie na skorzystanie z pomocy rosyjskich sił specjalnych i wkroczenie do akcji w odpowiednim momencie. Agent przekazał po cichu polecenie swoim ludziom: - Macie być gotowi za kwadrans. Ta chwila nadeszła. Premier Dawid Doron siedział naprzeciw swoich najważniejszych doradców wojskowych. Minister obrony skończył właśnie rozmawiać z dyrektorem amerykańskiej CIA oraz sekretarzem obrony i w każdej minucie spodziewał się wiadomości od prezydenta. Premier nie mógł jednak czekać. Musiał być gotowy do uderzenia i, jeśli zajdzie taka potrzeba, do wykonania tego natychmiast - nawet jeśli nie upłynie pełna godzina. Doron odwrócił się do ministra obrony Mo-dine'a i generała Uriego Ze'ewa, szefa sztabu Izraelskich Sił Obrony i skinął głową. Ze'ew podniósł słuchawkę telefonu, wycisnął czterocyfro-wy numer, a potem odczytał powoli pierwsze dziewięć cyfr 236 kodu rakiet nuklearnych, autoryzując tym samym natychmiastowe napełnienie ich paliwem, choć jeszcze nie odpalenie. - Rozpocząć operację Kosmiczna Sprawiedliwość - teraz! Sekretarz stanu przerwał milczenie. - Sir, mówi Tucker. - Słucham, Tucker. - Czy to możliwe, że Izraelczycy blefują? - Nie bardzo rozumiem. - Sir, mają własną broń nuklearną. Czy istnieje możliwość, że podają nam fałszywe informacje, żeby sprowokować atak, który na zawsze zneutralizuje zagrożenie ze strony Iraku? - Żartujesz sobie? - zapytał prezydent z niedowierzaniem w głosie. - Nie, nie wydaje mi się. Jack? Jak myślisz, czy to możliwe? - Sir, myślę, że możliwe, ale mało prawdopodobne. Właśnie potwierdziliśmy ich atak na wyrzutnię scuda. Za kilka minut będę miał dla pana zdjęcia satelitarne. Zatem wiemy, że uderzyli na jednostkę z rakietą. Wiemy, że coś tam znaleźli. Nasi analitycy uważają, że Modine stawia sprawę jasno. Czterech moich najlepszych ludzi przesłuchało tę rozmowę i przejrzało dane. Biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się w tej chwili na świecie, to wydaje się realne. - Burt, a co ty powiesz? - Sir - sekretarz obrony Burt Trainor nie wahał się. - Byłem przy rozmowie Jacka i jego zespołu i obawiam się, że muszę się z nimi zgodzić. Moi ludzie i ja uważamy, że to czysta sprawa i bardzo poważna. - Marsha? - Cóż, sir, szczerze mówiąc, nie przypuszczam, żeby Izraelczycy bawili się z nami w gierki. A jeśli chodzi o to, co z tym zrobimy... - Sir, tu znowu Tucker. - Zaczekaj sekundę. Bili, jakie wyciągnąłbyś z tego wnioski? 237 ¦ - To wszystko jest nierealne, to koszmar, sir - odezwał się wiceprezydent. - Zgadzam się jednak z Marshą. To nie są gierki. Przez większość z ostatnich trzydziestu lat Saddam stara! się wyprodukować broń jądrową. Wiemy o tym. Wiemy też, że byi tego bardzo bliski tuż przed inwazją na Kuwejt w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku. Oenzetowska komisja znalazła dowody na istnienie zakrojonego na szeroką skalę planu rozwoju broni masowego rażenia: chemicznej, biologicznej i jądrowej. Cholera, Jack pomógł nawet w ucieczce z Iraku dwóm wybitnym fizykom, choć jeden z nich potem wrócił. Tak więc od dawna wiedzieliśmy, że taki moment się zbliża. Może chłopcy Jacka i chłopcy Burta mieli rację kilka lat temu. Może już na początku wojny z terroryzmem powinniśmy dobrać się do Saddama. Nie mam pojęcia. Co się stało, to się nie odstanie. Nie ulega jednak wątpliwości, że teraz musimy coś zrobić. Problem przedstawia się następująco: ile atomówek ma Saddam? Nie wiemy. Jakie będzie jego następne posunięcie? Czy naprawdę jest umierający? Czy jest zdesperowany? Tego też nie wiemy. Pewne jest jedno - że nie mamy za dużo czasu, a Izraelczycy uderzą, jeśli szybko nie zadziałamy. - Osirik? - Zgadza się, sir. Izraelczycy zaatakowali i zniszczyli iracki reaktor jądrowy w Osirik jeszcze w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku. Dodam, że nie uprzedzili nas o tym. Uważam, że powinniśmy dziękować Bogu, że to zrobili. Nie ma najmniejszych podstaw, by wątpić, że premier Doron wyda rozkaz uderzenia za godzinę, jeśli my wcześniej nie podejmiemy takiej decyzji. Najważniejsze pytanie brzmi: Czy rzeczywiście zaczeka tak długo, biorąc pod uwagę śmiertelne zagrożenie, na jakie wystawieni są jego współobywatele? - Bili, chcesz przez to powiedzieć, że powinniśmy to zrobić? - zapytał prezydent. - Mamy uderzyć pierwsi? - Panie prezydencie! - krzyknął Paine. - Na rany boskie, niech mi pani powie, że nawet przez moment nie bierze pan 238 poważnie pod uwagę możliwości odpalenia na Bagdad mię-dzykontynentalnej rakiety balistycznej z głowicą nuklearną. Wszyscy obecni w sali konferencyjnej w Air Force One i w prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych pod Białym Domem aż się wzdrygnęli. Sama myśl o użyciu amerykańskiej broni nuklearnej po raz pierwszy od nalotu na Hiroszimę i Nagasaki w 1945 roku wydawała się tak nierealna, że trudno było się nad nią zastanawiać. Ale to właśnie robią, pomyślał Bennett. A czas ich goni. - Biorąc pod uwagę fakt, że nie mamy w tej chwili zbyt wielkiego wyboru, co pan zamyśla, panie sekretarzu? - spytał prezydent. - Przepraszam, sir, ale radziłbym wziąć głęboki wdech. Cofnąć się, na rany boskie. Niech taka myśl nawet nie powstanie w pańskiej głowie. - Obawiam się, panie sekretarzu, że nie stać mnie na taki luksus. - To nie luksus, sir. Mówimy tu o życiu, jakie znamy. Niech pan pomyśli, sir. Tylko pierwszego dnia zginęło w Hiroszimie ponad czterdzieści pięć tysięcy ludzi. Dwadzieścia tysięcy umarło przez następne kilka miesięcy. To była wówczas jedna czwarta mieszkańców tego miasta. Jeśli dobrze pamiętam, w Nagasaki pierwszego dnia zginęło ponad dwadzieścia dwa tysiące, a kolejne dwadzieścia tysięcy kilka miesięcy potem. A to były niewielkie miasta, sir. Bagdad to zupełnie co innego. Mówimy o... - O pięciu milionach mieszkańców - wtrącił sekretarz Trainor. - O pięciu milionach, sir. Pięć milionów istnień. Nie może pan winić ich za działania szaleńca. Woskowo blada twarz sekretarza stanu stała się czerwona. Nie chodziło już o politykę. Teraz traktował to jak sprawę osobistą. - Słyszałem cię dobrze i wyraźnie, Tucker. Nie żywię urazy do Irakijczyków. Prawdę mówiąc, współczuję im z powodu tego, co Saddam im zrobił. Ale co mam odpowiedzieć 239 premierowi Izraela? On z kolei staje w obronie sześciu milionów ludzi. Sam ocalał z holocaustu. Był jeńcem wojennym w Libanie. Mogę cię zapewnić, że nie będzie siedział z założonymi rękami. A co ze mną? Na ilu konferencjach religijnych i przy ilu odsłonięciach pomników ofiar holocaustu powtarzałem: „Nigdy więcej"? - Nie! - wykrzyknął Paine. - Nie! Możemy dokonać bombardowania. Możemy znowu wysłać inspektorów, żeby szukali broni. W żadnych okolicznościach nie wolno nam zaatakować obcego państwa, nawet Iraku, bronią masowego rażenia. Nie jesteśmy ludźmi tego rodzaju, sir. Nie po to Bóg ustanowił ten wspaniały kraj. Bennett obserwował prezydenta, który rozważał różne możliwości. Nie przedstawiały się dobrze i wszyscy o tym wiedzieli. Mijały minuty. Nikt nie ośmielił się odezwać słowem. Byli świadomi, że jeśli prezydent szybko nie podejmie decyzji, Izraelczycy zrobią to za niego. Bennett skłaniał się ku argumentacji sekretarza stanu. Myśl o wykorzystaniu broni jądrowej - zwłaszcza przeciwko jakiejś stolicy — była przerażająca. Paine mógł robić wrażenie pretensjonalnego, ale to nie oznaczało, że nie miał racji. Przecież była dostępna nawet bardzo silna konwencjonalna broń. Czy prezydent rzeczywiście brał ją pod uwagę, czy też może dał się ponieść emocjom, które w tym momencie brały górę? Nie ulegało wątpliwości, że Saddam Husajn przekroczył Rubikon i wypowiedział wojnę. Czy rzeczywiście posłużenie się bronią atomową było jedynym rozwiązaniem? - A co ty o tym myślisz, Stu? - Prezydent zwrócił się do Wersona. - Prawdę mówiąc, sir, moim zdaniem nie masz wielkiego wyboru. Choć mi się to nie podoba, nadal uważam, że powinieneś to zrobić. - Jak zareagują Rosjanie? - Sądzę, że jeśli wytłumaczy pan całą sytuację Wadimo-wi jeszcze przed uderzeniem, spotka się pan ze zrozumieniem, choć na pewno nie z entuzjazmem. 240 - Jack, a co ty nam powiesz? - Cóż, sir, moim zdaniem musimy to zrobić. Jeśli już tak postanowimy, to powinniśmy przeprowadzić to dobrze. - Co masz na myśl i? - Powinniśmy zrobić to co Harry Truman. Panie prezydencie, kiedy nadszedł czas, żeby unieszkodliwić Japończyków w czasie drugiej wojny światowej i raz na zawsze położyć kres zagrożeniu, jakim byli dla naszych obywateli i naszych interesów , nie zrzucił jednej bomby na miasto nieprzyjaciela. Zaatakował dwa miasta. Dzisiaj Irak jest najniebezpieczniejszym reżimem na naszej planecie. Osobiście objąłbym tym określeniem także Iran, ale Irańczycy nie byli zamieszani w żadne z ostatnich wydarzeń. Możemy być jednak pewni, że w przyszłości staną się bardzo poważnym problemem. Zwłaszcza gdy na dobre zabierzemy się za ich sąsiadów. Ale, jak zostało powiedziane, musimy skupić się na najbardziej palącej kwestii, jaką musimy rozstrzygnąć, na Iraku, który jest epicentrum zła obecnych czasów. To wylęgarnia terroryzmu. Robi wszystko, żeby kupić, zbudować albo ukraść broń jądrową, nie wspominając o chemicznej i biologicznej. Werbuje rosyjskich naukowców. Grozi, że „spopieli" Izrael. Musimy raz na zawsze usunąć Saddama i jego zasob>;y broni. Świat musi też poznać cenę, jaką trzeba zapłacić za wypowiedzenie nam wojny. Próbujesz z nami zadzierać, to sprawimy, że wyparujesz. Jeśli zamierza pan tak postąpić, panie prezydencie, to nie może się pan ograniczać do półśrodków. Jak Truman. Jedno uderzenie po drugim. - Jakie jeszcze miasto byś zaatakował, Jack? - Tikrit, niewielka mieścina nad Tygrysem około sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Bagdadu. Rodzinne miasto Saddama. Znajduje się tam pałac prezydencki. Wykopał stamtąd oenzetowskich inspektorów, kiedy szukali broni masowej zagłady. Uważamy, że ma tam ogromne podziemne magazyny z materiałami chemicznymi, biologicznymi i jądrowymi. Jest tam w pobliżu Al-Alam, gdzie jak wiadomo, buduje silnikii do rakiet. Uderzmy na Bagdad i Tikrit, a świat dowie się, że traktujemy to poważnie. 241 Paine wychodził z siebie, ale usiłował nad sobą panować. Prezydent słuchał uważnie, zastanawiał się nad tym, co usłyszał, a potem zwrócił się do sekretarza obrony, Trai-nora. - Burt, jak dużo czasu potrzebowałaby międzykontynen-talna rakieta balistyczna na dotarcie do Bagdadu i Tikritu? - Panie prezydencie, na rany Chrystusa, błagam, niech się pan na to nie godzi - upierał się Paine. - Popadamy w zbiorowe szaleństwo. Jego słowa nie wywarły najlepszego wrażenia, ale prezydent starał się nie rozpraszać. - Burt? - Prezydent wrócił do zadanego pytania. Bennett widział, jak szybko niezadowolenie z postawy Paine'a zmienia się u prezydenta w nieskrywaną wściekłość nie tyle z powodu poglądów sekretarza, ile jego zadowolenia z siebie i przekonania o własnej słuszności. To zaniepokoiło Bennetta przede wszystkim dlatego, że zgadzał się ze stanowiskiem Paine'a albo przynajmniej bardzo się ku niemu skłaniał. Jeśli Paine straci teraz zaufanie MacPhersona, co według Bennetta albo już się stało, albo stanie za moment, żywotnie ważne poglądy zostaną wyeliminowane i powstanie próżnia, która może mieć bardzo duże znaczenie. - Wystrzelenie minutemana z jednego z podziemnych silosów? - odpowiadał Trainor. - Około dwudziestu pięciu, trzydziestu minut. - A z łodzi podwodnej? - Sir, mamy w tej chwili na Oceanie Indyjskim kilka sea wolfów, łodzi przystosowanych do ataku nuklearnego. Powiedziałbym, że osiem do dziewięciu minut do poszczególnych miast, albo do obu jednocześnie. - Skutki uderzenia? - Cóż, sir, Irak to państwo mające czterdzieści milionów obywateli. Jak już mówiłem, w Bagdadzie i jego okolicach żyje mniej więcej pięć milionów. Tikrit jest stosunkowo mały. Ma wielkie znaczenie strategiczne, jak podkreślał Jack, 242 jako miejsce urodzenia Saddama, jego rodzinne miasto i miejsce, gdzie znajduje się kilka jego najsilniej strzeżonych podziemnych bunkrów. Ale nie jest to ośrodek gęsto zaludniony. Tak więc, skutki uderzenia na oba miasta? Zależą od typu i siły rażenia użytej broni. Myślę, że można mówić o liczbie nie mniejszej od jednego do trzech milionów ofiar pod koniec pierwszego tygodnia. To minimum. - Dobry Boże - westchnął Paine. - Minimum? - dopytywał się prezydent. - Obawiam się, że tak, sir. Tucker Paine wstał z miejsca. - Panie prezydencie, nie mogę uczestniczyć w... - Panie sekretarzu, niech pan siada albo będzie pan usunięty ze stanowiska - rzucił wrogo prezydent. - Doceniam pański sprzeciw i szanuję pańskie poglądy, podobnie jak nie potępiam ludzi, którzy się z panem zgadzają. Potrzebna mi pańska rada, a nie wybuchy histerii, panie sekretarzu. I nie będę ich więcej tolerował. Czy wyraziłem się jasno? - Panie prezydencie, ja... - Czy wyraziłem się jasno?! - Było widać, że MacPher-son jest wściekły. Sekretarz Paine nadal stał, ale nic nie odpowiedział. - Panie wiceprezydencie?! - zawołał MacPherson. - Tak, panie prezydencie? - Chcę, żeby w pomieszczeniu, gdzie pan jest, znalazło się dwóch dodatkowych agentów Secret Service i to natychmiast. Sekretarz usiądzie i będzie słuchał. Weźmie udział w rozmowie, ale zachowa spokój. Albo zostanie wyprowadzony, zamknięty i oskarżony o łamanie prawa federalnego. Czy to jasne? - Jak słońce, sir. Bennett patrzył na monitor i widział, jak dwóch agentów wchodzi do pokoju i staje blisko sekretarza stanu. Oszołomiony Paine wycofał się powoli i usiadł, nadal czerwony jak burak. Z trudem powstrzymywał emocje. 243 Wszyscy mieli na sobie kuloodporne kamizelki z kewlaru. Dwudziestu czterech amerykańskich i rosyjskich komandosów zajęto pozycje na piątym piętrze i dachu hotelu National. Każdy z nich był ubrany na czarno od czubka głowy po buty. Uzbrojenie każdego z nich wystarczyłoby do wszczęcia małej wojny. Oni jednak nie mieli wszczynać wojny, tylko jej zapobiec. Amerykański i rosyjski dowódca drużyny sprawdzili godzinę i zsynchronizowali zegarki. Nadszedł czas. Stłoczeni przy schodach kilka metrów od drzwi, mieli stamtąd wyskoczyć. Pokazali sobie nawzajem uniesiony kciuk. Potem po angielsku i rosyjsku wyszeptali rozkazy do mikrofonów zamontowanych przy słuchawkach. W tej samej chwili ośmiu komandosów spuściło się po linach przy frontowej ścianie hotelu i wrzuciło granaty ogłuszające do wszystkich czterech pokoi. Rozrywające bębenki w uszach eksplozje zatrzęsły budynkiem i przeraziły przechodniów. - Bieg, bieg, bieg! - krzyczał dowódca amerykańskiej drużyny. On i jego rosyjski odpowiednik wybiegli na korytarz wraz z dwunastoma komandosami. Kilka sekund później wyłamali cztery pary drzwi i wrzucili do wypełnionych dymem pokoi kolejne granaty ogłuszające. Zaczęli strzelać. Rozkazy mieli wyraźne. Dopaść Czterech Jeźdźców żywych lub martwych. Ponieważ zapoznano ich z pełną morderstw barbarzyńską przeszłością tych demonów w ludzkiej skórze, postanowili zneutralizować ich od razu i nie ryzykować. Był tylko jeden problem. Kiedy dym się rozwiał, dowódcy drużyn poczuli, jak robi się im niedobrze. Zapalono światło, ale nikogo tam nie było. Na ekranach telewizorów widać było wiadomości CNN, lecz po Czterech Jeźdźcach nie został nawet ślad. 11 - Co to znaczy, że ich zgubiliście?! Mitchell chodził nerwowo w pomieszczeniu Globalnego Centrum Operacyjnego głęboko pod kwaterą główną CIA w Langley i krzyczał do mikrofonu połączonego ze słuchawkami, które miał na głowie. - Sir, wpadliśmy do pokoi, ale ich tam nie było - odpowiedział dowódca amerykańskiej drużyny. Mówił do kodowanego telefonu satelitarnego z korytarza piątego piętra hotelu National. - To gdzie, do jasnej cholery, mogli się podziać?! - Nie mam pojęcia, sir. - I co, spodziewasz się, że zadzwonię teraz do prezydenta i powiem, że moi chłopcy właśnie zgubili czterech najgroźniejszych terrorystów, jacy chodzą jeszcze po naszej planecie?! - Nie wiem, sir... - Znajdź ich! Obudź prezydenta Wadima. Niech postawi na nogi Armię Czerwoną, a ty rozwalaj miasto, dopóki ich nie znajdziesz. Zrozumiano?! - Tak jest, sir. - To do roboty! Bennett opryskał twarz zimą wodą i wpatrywał się we własne odbicie w łazienkowym lustrze. Prezydent był teraz w swoim gabinecie na pokładzie samolotu i rozmawiał przez telefon z izraelskim premierem. 245 Corsetii, a także pozostali członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego zajęci byli rozmowami telefonicznymi, zbierali więcej informacji i dyskutowali o najróżniejszych możliwościach, które powinno się wziąć pod uwagę. Bennett roz-masowal kark i ukradkiem połknął valium. Serce biło mu jak szalone. W głowie mu huczało. Bolała go szyja. Oczy miał przekrwione. Czuł, że zaczyna mieć gorączkę. Marzył jedynie o tym, by znaleźć ciche miejsce, zwinąć się w kłębek i zasnąć. Kilka minut później wrócił do pokoju konferencyjnego i nalał sobie kawy do kubka, dodał dwie śmietanki i wsypał dwie torebki cukru. Stewardesa przyniosła wielki półmisek kanapek, tacę z warzywami i sosem, małe paczuszki raffles ifritos, oraz spory talerz owsianych ciastek z rodzynkami. Bennett poczuł nagle, że jest głodny jak wilk. Ogarnęły go wyrzuty sumienia, bo chyba nie powinien jeść w takim momencie, ale nie powstrzymały go od pochłonięcia kanapki z pełnoziarnistego pszennego chleba z szynką i szwajcarskim serem z sałatą, pomidorem i sosem, a także wielkiego, grubego i ciepłego ciastka. Black szybko do niego dołączył, wziął dwie kanapki, wypił dwie dietetyczne cole i zjadł dwa ciastka. McCoy siedziała w rogu, pogryzała marchewkę i seler naciowy i w milczeniu popijała je wodą Evian. - Bob, tu Jack - powiedział dyrektor CIA. - Nie jest dobrze. Szef personelu Białego Domu nacisnął guzik uruchamiający kodowanie połączenia satelitarnego - przekazanego mu właśnie przez speca od łączności 7 Air Force One - docisnął słuchawkę do ucha i spojrzał na prezydenta. - Co masz, Jack? - Muszę rozmawiać z prezydentem. - Dlaczego? Co się dzieje? - Zgubiliśmy ich. - Kogo? 246 - Jak to kogo? Domyśl się, Bob. Trwało to chwilę, ale nagle Corsetti wyrwał się z odrętwienia spowodowanego zmęczeniem i zrozumiał, co zaszło. - Zgubiliście Czterech Jeźdźców? - Muszę rozmawiać z prezydentem... i to zaraz. *** Dziesięć minut później prezydent, Werson i Corsetti ponownie znaleźli się w sali konferencyjnej. Wózek prezydenta został jak poprzednio ustawiony u szczytu stołu; prezydent nie wyglądał na zadowolonego. Wszyscy zajęli swoje miejsca. Wznowiono połączenie z prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych. - Rozmawiałem właśnie z Doronem - zaczął prezydent. -Przekazał mi w skrócie wszystko, co wiedzą. Mają tam kilku agentów wypatrujących jakichkolwiek oznak, że scudy są umieszczane na pozycjach. Jak do tej pory nic się nie dzieje. A teraz Jack poinformował mnie, że gdzieś w Moskwie zgubił Czterech Jeźdźców. Zebrani się skrzywili. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Corsetti zatrzymał na moment spojrzenie na Bennetcie. Nigdy nie utrzymywali bliskich kontaktów. Dla Bennetta Corsetti był stanowczo za bardzo konserwatywny, a z kolei dla Corsettiego Bennett zdecydowanie zbyt niechętnie wykładał gotówkę na kampanię prezydencką lub na partię. Ciekawe, co Corsetti by zrobił, gdybym mu powiedział, że głosowałem na Dukakisa, dwa razy na Clintona i na Gore'a? Pewnie wyrzuciłby mnie z tego samolotu w połowie trasy, pomyślał Bennett. Denverski don nie traktował dobrze innowierców. I vice versa, pomyślał Bennett. On znał dobrze Wall Street. Corsetti znał Waszyngton. Obaj byli lojalni wobec prezydenta. Lepszej pary nie wyswatano by w niebiosach. Kto powiedział, że różnice to coś złego? - Marsho? - Tak, panie prezydencie? - zareagowała Kirkpatrick. 247 ¦ - Połącz się z Agencją Bezpieczeństwa Narodowego. Powiedz im, że chcę mieć pełny obraz satelitarny każdego metra Iraku, i to od tej chwili. Niech fotografują każdy iracki hangar, dom, szopę, każdy czołg, ciężarówkę i trójkołowiec, co minutę przez całe dnie, aż się dowiemy, gdzie ukrywają rakiety i będziemy mogli wziąć je na cel i zniszczyć. Zrozumiałaś? - Tak, sir. - Nie obchodzi mnie, co muszą zrobić. Jeśli to wymaga przeprogramowania zadań ich ptaszków, niech się do tego zabierają. Jeśli potrzebują wsparcia ze strony Sił Powietrznych, U-2, SR-71 blackbirdów, bezzałogowych predato-rów, zdalnie sterowanych samolotów zwiadowczych Global Hawk czy czegokolwiek, niech to dostaną. Jak łatwo możecie sobie wyobrazić, Doron bardzo się denerwuje. Jest gotów uderzyć na Bagdad. Powiedział mi jakby mimochodem, że w czasie kiedy rozmawiamy, tankują paliwo do rakiet. Błagałem go, żeby jeszcze się wstrzymał. Powiedziałem mu, że szykujemy się do zdecydowanego działania i ustawiamy siły na pozycjach. Przekazałem mu, że Rada Bezpieczeństwa Narodowego właśnie obraduje i że poinformujemy go dokładnie o naszych postanowieniach nie dalej jak za godzinę. - Co on na to, sir? - zapytał wiceprezydent. - Nie rozwodził się. Stwierdził jedynie, że mam pięćdziesiąt trzy minuty, dwadzieścia siedem sekund i ani sekundy więcej. Iverson nie mógł uwierzyć, że się tu znalazł. Z wielu powodów możliwość, że leciałby Air Force One z prezydentem Stanów Zjednoczonych w czasie globalnego kryzysu atomowego, była ostatnią rzeczą, na jaką miałby ochotę. Nie zajmował się podobnymi sprawami od bardzo dawna, a teraz rozpętało się prawdziwe piekło. Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił otrząsnąć się z nienawiści do człowieka, któremu pomógł zo- 248 stać prezydentem. To przez niego wszystkie plany, strategie i prace, jakimi zajmował się przez ostatnie kilka lat, wzięły w łeb. Nigdy nie chciał być sekretarzem skarbu. Marzył o tym, że zostanie miłiarderem, że znajdzie się na liście Forbes 400 i to na jej szczycie, jeśli byłoby to możliwe. Jego najlepsze pomysły zostały odłożone ad acta. Prezydent zmusił go do objęcia stanowiska. Najpierw uruchomił przeciek o zbliżającej się nominacji, co chętnie podchwycił dziennikarz „Wall Street Journal", a potem kazał Corsettie-mu podgrzewać sprawę w oczach opinii publicznej i pozyskiwać aprobatę polityczną aż do chwili, gdy Iverson nie mógł odmówić. A chciał powiedzieć nie. I powinien tak zrobić. Objęcie stanowiska sekretarza skarbu oznaczało pozbycie się udziałów w GSX i Funduszu Joshua, i to wtedy, gdy osiągnęły najwyższą wartość w historii. Oczywiście i tak był bogaty, ale interes z Medexco zwielokrotniłby w ogromnym stopniu jego majątek. A teraz -już po kilku miesiącach - wszystko przepadło. Wszystko. Ani prezydent, ani Corsetti nie mieli pojęcia, jak bardzo był wściekły z tego powodu. Tliła się w nim prawdziwa złość, której nikomu nie udałoby się tłumić zbyt długo. Nagle Werson poczuł, że BlackBerry wibruje mu na udach. Zerknął, żeby sprawdzić ostatnie e-maile i nie mógł uwierzyć własnym oczom. To oni. Nie byli zadowoleni. Żądali odpowiedzi. Jak śmieli pisać do niego, i to tutaj. I teraz. Szybko skasował wiadomość i wyłączył laptopa. Sporo wysiłku kosztowało go zachowanie spokoju i włączenie się w obrady Rady Bezpieczeństwa Narodowego. - Sekretarzu Trainor - powiedział prezydent stanowczym tonem. - Tak, sir. - Niech mi pan coś zarekomenduje, i to szybko. - Cóż, panie prezydencie, po pierwsze chciałbym powie- 249 dzieć, że jeśli zdecyduje się pan to zrobić, odradzałbym wydawanie rozkazu użycia miedzykontynentalnej rakiety balistycznej. Prezydent by} tą odpowiedzią najwyraźniej wstrząśnięty. - Dlaczego? Sekretarz obrony mówił spokojnie i starannie dobierał słowa, co było zrozumiałe w świetle reakcji, z jaką spotkał się sekretarz stanu. - Wierzę, sir, że wszystkie nasze strategiczne siły jądrowe są najwyższej próby, ale... - Ale co? - Ale chciałbym przedstawić panu taki oto scenariusz. Co się stanie, jeśli odpalimy minutemana albo peacemakera, ale rakieta nie zadziała prawidłowo? Co będzie, jeśli wybuchnie w silosie? Albo w atmosferze, gdzieś po drodze, jak wahadłowiec Challenger? Albo eksploduje w stratosferze? Sir, a co się stanie, jeśli rakieta zadziała bezbłędnie, lecz trafi nie w ten kraj, w który powinna? - Burt, nie bardzo rozumiem, co takiego usiłujesz mi powiedzieć. Twierdzisz, że nie można polegać na naszych strategicznych siłach jądrowych? - Nie, sir. Mówię tylko, że nie chcę się o tym przekonywać. I nie chcę, żeby przekonywała się o tym reszta świata. Wierzę, że świetnie funkcjonują, ale nie chciałbym, by mi udowadniano, że nie miałem racji w sprawie o takiej skali. Skutki mogą być katastrofalne, i to zarówno jeśli chodzi o liczbę zabitych, jak i utratę przez nas odstraszającego wizerunku potęgi jądrowej. Poza tym nawet jeśli wszystko zadziała bez zarzutu - o czym nie jestem przekonany - jest to zbyt duża siła rażenia. Prezydent wziął głęboki wdech, potem skinął głową w kierunku Corsettiego, który szybko nalał mu szklankę wody. - Zatem zgadza się pan z sekretarzem stanu. Nie odpaliłby pan ładunku jądrowego na Bagdad? - Nie ujmowałbym tego w ten sposób, sir. - To o co panu chodzi? 250 - Jeśli zdecyduje się pan na atak jądrowy - powtarzam, jeśli - rekomendowałbym użycie taktycznej broni atomowej. Pocisk manewrujący odpalany z powietrza, Cruise. - Jaśniej, panie sekretarzu. - Sir, w każdej chwili możemy wysłać nieuchwytne dla radarów bombowce B-2 z bazy lotniczej Whiteman niedaleko Kansas City. Można je uzbroić w konwencjonalne pociski manewrujące, ale też w AGM-129 A. To pociski typu Cruise klasy powietrze-ziemia, lecące z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę o zasięgu około dwóch tysięcy mil morskich. Można im zamontować głowice jądrowe W-80-1. Są wyjątkowo celne. - Niech mi pan objaśni trochę lepiej te W-80. - Cóż, sir, W-80 jest właściwie głowicą nuklearną rakiet balistycznych montowanych na łodziach podwodnych. W-80-1 to głowica jądrowa zaprojektowana do montażu na wystrzeliwanych z powietrza pociskach manewrujących. To broń o dwustopniowej implozji radiacyjnej. Długa na dziewięćdziesiąt centymetrów, waży około stu trzydziestu pięciu kilogramów. Może nieść ładunek o sile stu pięćdziesięciu ki-loton. Panie prezydencie, ujmując rzecz dokładnie, stanowi to odpowiednik zdetonowania w jednym miejscu stu pięćdziesięciu milionów kilogramów dynamitu. Bennett poczuł, jak w jednej chwili zbiera mu się na wymioty. - Zaprojektowano ją w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku w Los Alamos - kontynuował sekretarz. -Pierwszy raz użyto w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym roku. Produkcję zakończono w latach dziewięćdziesiątych. Zbudowaliśmy ich około siedmiuset. Po rozmowach Start Dwa mamy teraz na składzie mniej więcej czterysta sztuk. - Panie prezydencie? - odezwała się Marsha Kirkpatrick, prezydencka doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Tak,Marsho? 251 - Załóżmy przez chwilę, że wyda pan rozkaz takiego uderzenia. Nie może pan jednak zrobić tego jednoosobowo. Będzie pan musiał skonsultować się z Kongresem, a także z sojusznikami. Z Rosją. - I Doronem - dodał Mitchell, z niepokojem w głosie. -Premier czeka na odpowiedź. - Wiem, wiem. Bili, powiedz coś. Co ty o tym myślisz? - To niezupełnie tak, sir. Zasadnicze pytanie brzmi: Co zrobimy potem? Chodzi mi o to, że będzie to bezprecedensowy rozdział w historii ludzkości. Wydaje mi się, że powinniśmy mieć choćby ogólne pojęcie, co będzie w nim napisane, i wyjaśnić to zarówno Kongresowi, jak i naszym sprzymierzeńcom. - Okej, ale o tym za chwilę. Powiedz najpierw, co radziłbyś zrobić? Wiceprezydent byf dobrym człowiekiem. Bennett darzył go wyjątkowym szacunkiem. Starszy pan miał znacznie większe doświadczenie w pracy rządu - zwłaszcza federalnego i w sprawach bezpieczeństwa narodowego - niż prezydent. I zawsze okazywał zimną krew w sytuacjach kryzysowych. Jeszcze bardziej przyciągało Bennetta do niego to, że wiceprezydent był strategiem. W latach osiemdziesiątych przewodniczył senatorom popierającym wysiłki prezydenta Rea-gana, mające na celu oskrzydlenie i przechytrzenie imperium zła. W latach dziewięćdziesiątych opowiadał się zdecydowanie i nieugięcie za włączeniem do systemu obrony rakiet strategicznych i modernizacją sił nuklearnych. Przyczynił się także w bardzo dużym stopniu do opracowania wytycznych nowej roli, jaką Stany Zjednoczone powinny odgrywać w postradzieckim świecie. Ten człowiek potrafi rozgrywać partie trójwymiarowych szachów, ma umiejętność wykalkulowania i oceny każdego możliwego posunięcia, kontrposunięcia i kontrkontrposunię-cia w sprawach polityki wewnętrznej i wydarzeń ogólnoświatowych, pomyślał Bennett, i zwyciężania. Nic dziwne- 1 252 go, że w Secret Service nadano mu kryptonim Szach-mat. Pasuje jak ulał. - Od jednego do trzech milionów ludzi? - Wiceprezydent wolno pokręcił głową. - Z których większość to niewinni cywile? Bagdad i Tikrit skażone na całe dziesięciolecia? - Bili, rozumiem. Wiem, że to przechodzi wszelkie pojęcie. Zadaję ci proste pytanie: Czy to ukróci raz na zawsze zagrożenie ze strony sponsorowanego przez Irak terroryzmu i na dobre uniemożliwi Saddamowi Husajnowi wykorzystanie broni masowej zagłady? - Ukróci i uniemożliwi. - Czy będzie to wyraźnym przesłaniem dla innych państw, które nawet bardzo mgliście rozważają atak przy użyciu broni masowego rażenia na Stany Zjednoczone albo na naszych sprzymierzeńców, że mamy wystarczające środki i wolę, by raz na zawsze zetrzeć je z powierzchni ziemi? -Tak, sir, będzie. - Czy twoim zdaniem zapewnimy w ten sposób światu pięćdziesiąt, sto lat pokoju? - Tego nie jestem do końca pewny. Ale zasadniczo tak, instynkt mi podpowiada, że to możliwe. - Czy mamy inne, dostępne natychmiast, wykonalne i skuteczne rozwiązanie? Wiceprezydent zastanawiał się przez moment. To oczywiście było sednem całej sprawy. Ku własnemu zdziwieniu Bennett przekonał się, że oczekuje po tym człowieku pomysłu na lepsze wyjście z sytuacji. - Dysponując trzydziestoma minutami? Nie. Bennett pojął, że pociąg decyzji ruszył właśnie ze stacji, i miał ochotę z niego wyskoczyć. - Czy moglibyśmy najechać zachodni Irak, zaatakować Bagdad, okupować miasto, odnaleźć i zastrzelić Saddama? Gdybyśmy mieli od sześciu do dziewięciu miesięcy? Tak. Zakładając oczywiście, że pogodzimy się ze stratą co najmniej od dziesięciu do dwudziestu tysięcy amerykańskich żołnierzy, a może znacznie więcej. Prawdopodobnie. Czy 253 amerykańska opinia publiczna pogodzi się z tym? Wątpię. Czy utrzymamy przy sobie sojuszników, zwłaszcza w świecie arabskim? Na pewno nie. Czy może się to stać naszym kolejnym Wietnamem? Z pewnością. Byłeś tam, Jim... panie prezydencie. Wiesz, jak to wygląda. Chcesz wrócić? - O co w gruncie rzeczy ci chodzi, Bili? - naciskał prezydent. - Podaj wnioski. - Tkwimy po uszy w bagnie. - Zauważyłem. - Sir, osobiście nie popieram uderzenia jądrowego. W żadnych okolicznościach... Wszystkie oczy zwróciły się na wiceprezydenta. McCoy przygryzła wargę. Bennett wstrzymał oddech. Prezydent ze-sztywniał. - ...w żadnych okolicznościach, poza sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. Bennett czuł, jak brakuje mu tlenu. Był przerażony, dusił się, zrobiło mu się zimno. - Mówiąc czysto teoretycznie, to ohydne, groteskowe i na granicy barbarzyństwa - kontynuował wiceprezydent. - Jednak w terminach dostępnych natychmiastowo możliwości wojskowych, wobec zagrożenia bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i naszych sprzymierzeńców to jest konieczne. To daje nam miażdżącą przewagę. Ma decydujące znaczenie. Wierzę, że zapewni światowy pokój na pięćdziesiąt, może sto lat. - Czy sprawa jest tego warta? - zapytał prezydent. - Cóż, sir, chyba tak. Ponownie wrócę do mojego poprzedniego pytania. Co potem? Dokąd będziemy zmierzali? - Księga Eklezjasty. - Przepraszam, co, sir? - Jest czas, by zabijać, i czas, by leczyć. Czas, by burzyć, i czas, by budować. Czas, by kochać, i czas, by nienawidzić. Czas wojny... Słowa na moment zawisły w powietrzu. - ...i czas pokoju. 254 - Tak, sir. To może nawet dobry sposób przedstawienia tej sytuacji. Nie możemy myśleć jedynie o tym, jak zniszczyć nieprzyjaciela. Musimy zastanowić się, jak przebudować nowy świat, świat pokoju i prosperity. Bennett domyślał się, że prezydent najchętniej wstałby teraz i zaczął chodzić po pokoju. Zawsze tak robił podczas strategicznych narad w GSX, kiedy próbował rozpatrzyć wszystkie aspekty i możliwości podejścia do nowego interesu. Teraz jednak był przykuty do wózka inwalidzkiego, pozbawiony snu, zmuszony do decydowania o użyciu broni jądrowej w środku nocy, na wysokości trzynastu i pół tysiąca metrów i oddalony o tysiące kilometrów od swoich najlepszych doradców do spraw bezpieczeństwa narodowego. Choć prezydent nie mógł chodzić, niespodziewanie zdecydował się na modlitwę. Nie mówiąc ani słowa więcej, pochylił głowę, zamknął oczy i złączył dłonie. Bennett nie spuszczał z niego wzroku. Kilka następnych minut wydawało się wiecznością. Bennett aż wrzał wewnętrznie, wściekły na przyjaciela i mentora za marnowanie drogocennego czasu, kiedy tak niewiele go zostało. Nie było czasu na bajki. Okoliczności wymagały racjonalnego myślenia i logicznych decyzji. Ważyły się losy świata. Carrie Downing była inteligentna, z klasą i miała trzydzieści dwa lata. Była wschodzącą gwiazdą w Excite@Home, kiedyś światowego lidera wśród szerokopasmowych dostawców interne-towych. To znaczy lidera do czasu, gdy w październiku 2001 roku firma znalazła się na granicy utraty płynności finansowej i odpowiednie władze zamroziły jej kapitał, żeby usatysfakcjonować wierzycieli, zgodnie z artykułem jedenastym ustawy o bankructwie. Jej marzenie o płynięciu na fali ku statusowi milionera utonęło szybciej od „Titanica". Ona i razem z nią ponad tysiąc trzystu pracowników znalazło się na bruku, kiedy terro- 255 ryści z Al-Kaidy uderzyli na Pentagon i World Trade Center, a gospodarka amerykańska zaczęła szybko pogrążać się w recesji. Tak więc Downing zrobiła to, co każdy mający aspiracje twórca programów może zrobić, gdy wszystkie jej udziały straciły na wartości ze stu dolarów w 1999 do nędznych trzynastu centów za akcję dwa i pół roku później. Wstąpiła do FBI. Po krótkim szkoleniu na specjalistkę od elektronicznego kontrwywiadu i antyterroryzmu szybko robiła coraz lepsze wrażenie na przełożonych. Przydzielono ją do elitarnego zespołu i ściśle tajnego projektu, znanemu zewnętrznemu światu jako Latarnia Magiczna. Program komputerowy będący prawdziwym dziełem sztuki, a jednocześnie budzący ogromne kontrowersje, był częścią Poszerzonego Projektu Planu Drapieżników. Miał umożliwić wyłapywanie z wiadomości e-mailowych możliwie jak najwięcej konkretów. Można go było potajemnie zainstalować na twardym dysku komputera potencjalnego wroga Stanów Zjednoczonych albo wysłać jako wirus do takiej osoby, dołączając go do niebudzącego podejrzeń listu lub ogłoszenia. Pozwalał FBI otwierać zaszyfrowane pliki, a nawet odczytywać indywidualne ustawienia, takie jak hasła, dzięki czemu uzyskiwano dostęp do najważniejszych danych finansowych i szczegółów organizacyjnych najbardziej nieuchwytnych przestępców i syndykatów przestępczych. Wymykał się przy tym większości nawet bardzo zaawansowanych, dostępnych na rynku programów antywirusowych -przynajmniej jak dotąd. Nawet najlepsza technologia jest skuteczna jedynie wtedy, gdy korzystają z niej odpowiedni ludzie. To właśnie tacy ludzie, jak Downing, otrzymali zadanie włamywania się do komputera wziętego na cel, kradzież danych i szybkie wycofanie się bez zostawiania śladów. Chodziło przy tym o zdobywanie informacji, które pomagałyby kolegom agentom przy rozpracowywaniu najtrudniejszych spraw. Downing 256 była w tym dobra. Bardzo dobra. Przez kilka ostatnich lat przyczyniła się do zakończenia tak wielu dochodzeń, że znalazła się na liście najlepszych współpracowników dyrektora FBI Scotta Harrisa i zyskała przezwisko Królowej Drapieżników. Co prawda, nie oznaczało to, że omijały ją nocne zmiany. Poza tym była to przecież najpracowitsza i najbardziej efektywna pora dla zespołu Magicznej Latarni. Zresztą, czy miało to jakieś znaczenie? Mimo wyjątkowej urody, śmiałości, zaraźliwego śmiechu nie była na randce, od kiedy zaczęła pracować w zespole Excite@Home. Koleżanki, z którymi mieszkała, powtarzały jej, ze nie powinna pracować po dwanaście, czternaście godzin na dobę. Ona jednak przyzwyczaiła się do braku życia towarzyskiego i coraz bardziej angażowała się w pracy. Teraz Carrie Downing zamarła. Wszelkie oznaki zmęczenia czy użalania się nad sobą zniknęły w jednej chwili. Wpatrywała się w dopiero co przechwyconą wiadomość e-mailo-wą i nie miała pojęcia, co z nią zrobić. Wiedziała, kto był adresatem. Cel - prywatne konto pocztowe na AOL Stuarta Wersona, sekretarza skarbu Stanów Zjednoczonych - był jednym z sześćdziesięciu trzech kont należących do najwyższych urzędników państwowych, których monitorowanie osobiście autoryzował dyrektor FBI. Ale to nie Iverson per se przyciągnął jej uwagę. To nazwisko wysyłającego wiadomość sprawiło, że podniosło się jej ciśnienie krwi. Szybko sprawdziła adres i system, a potem jeszcze trzykrotnie przeanalizowała wyniki. Przeszedł ją dreszcz. Wszystko, co robiła w FBI, było zabawne, na luzie i tajne - do tej pory. Ta wiadomość okazała się inna i Carrie miała tego świadomość. Czuła, jak serce jej wali, a nad górną wargą pojawiają się kropelki potu. Nie zastanawiając się, chwyciła słuchawkę stojącego przed nią telefonu i wybrała z pamięci numer dowódcy warty Operacyjnego Centrum Zwalczania Terroryzmu, znajdującego się na niższym piętrze. 257 Prezydent uniósł głowę i odezwał się spokojnym, cichym głosem. - W porządku. Posłuchajcie mnie. Nie mówię, że tak właśnie zrobimy. Zastanówcie się jednak, czy sposób reakcji jest odpowiedni na tę chwilę. Bennett zerknął na monitor pokazujący akurat Tuckera Paine'a. Nie potrafił stłumić współczucia. Starszy mężczyzna wyglądał na wstrząśniętego. Prezydent zebrał myśli i kontynuował: - Powiedzmy, że ponownie zadzwonię do premiera Doro-na, kiedy skończy się to spotkanie, i odmówię jego prośbie. Poinformuję go, że przystępujemy do natychmiastowego zmasowanego uderzenia z powietrza na Irak. Co więcej, oświadczę, że na podstawie coraz większej liczby, coraz bardziej niepokojących meldunków wywiadu Stany Zjednoczone bezzwłocznie wypowiadają Irakowi wojnę. Do walki z reżimem Saddama Husajna rzucimy całą naszą potęgę militarną. Dodam przy tym, że w czasie kilku dni możemy -powtarzam, możemy - użyć przeciwko Irakowi jednej lub więcej broni masowej zagłady. Czy jego rząd i kraj poprą Stany Zjednoczone, jeśli zostaną podjęte takie właśnie działania? Bob Corsetti odezwał się po raz pierwszy w trakcie tej narady: - Słusznie. Wypowiedzmy wojnę, ale przy założeniu, że na razie wstrzyma się pan z rozkazem ataku nuklearnego. Przystąpmy bez zwłoki do nalotów. Zrównajmy z ziemią Bagdad i Tikrit bombami konwencjonalnymi, wyślijmy 82 na zachodnią pustynię Iraku, żeby zapolował na ruchome wyrzutnie scudów. Zyskamy dzięki temu na czasie. Jeśli będzie pan musiał iść na całość, na pewno podejmie pan taką decyzję. Miejmy nadzieję, że nie będzie to konieczne. Ale pod żadnym pozorem nie wolno nam zdradzić, że Izraelczy-cy nas o to prosili. Jeśli to zrobimy, nie może być nawet śladu udziału Izraelczyków. - To konieczne - zawtórowała mu Kirkpatrick. - Musi 258 pan, panie prezydencie, kazać Jackowi, Burtowi albo mnie, najpewniej jednak Jackowi, oddzwonić do ministra obrony Modine'a, natychmiast po rozmowie z izraelskim premierem i osobiście nalegać, żeby Izrael nie zaatakował Iraku pierwszy i nie dopuścił do przecieku informacji o poczynaniach ich komandosów. I niech mu pan powie, że potrzebujemy w Waszyngtonie przejętej głowicy do dziewiętnastej czasu wschodniego. Teraz włączył się wiceprezydent. - Właśnie. Przemówi pan do narodu o dwudziestej pierwszej. Wyjaśni pan, że Stany Zjednoczone udaremniły iracki atak za pomocą rakiety jądrowej na Izrael. Oświadczy pan, że ten akt został uznany za wrogie działanie przeciwko Stanom Zjednoczonym. Wyjaśni pan, że dzięki naszym dotychczasowym poczynaniom większość komórek terrorystycznych na świecie została zlikwidowana. Musi pan pomóc zrozumieć ludziom, że obecna sytuacja wykracza daleko poza wojnę z terroryzmem, że rząd Iraku wypowiedział wojnę Stanom i grozi nam zagładą. Powie pan światu, że nasze siły... nie, zbudowane w Ameryce apache, wkroczyły do akcji i schwytały iracki oddział ze scudem, a potem przejęły głowicę. Pokaże pan zdjęcia, objaśni zagrożenie bronią chemiczną, biologiczną i nuklearną ze strony Iraku i wyjaśni, że jeśli natychmiast nie podejmie się zdecydowanych działań, nikt nie będzie bezpieczny wobec irackiego ataku bronią masowej zagłady. - A potem, panie prezydencie - dodała Kirkpatrick -ogłosi pan wypowiedzenie wojny. Powie pan, że „wszystkie, pełne odwagi siły wolności zatriumfują nad tchórzliwymi wojskami zła" i że Amerykanie oraz „wszyscy ludzie kochający wolność na całym świecie muszą przygotować się na najmroczniejszy moment w historii naszej cywilizacji". Przygotuje pan ludzi na to, co ma pan zamiar zrobić, wyjaśni im swoje powody, i poprosi, by modlili się z panem za nasze siły zbrojne w chwili śmiertelnego zagrożenia, jakie zawisło nad naszym narodem. 259 - A skończy pan - doda! Corsetti niemal wpadając Mar-shy w stówo - słowami skierowanymi do Irakijczyków: „Niech Bóg ulituje się nad waszymi duszami, bo my nie będziemy mieli litości". - Nie - odpowiedział prezydent, unosząc rękę w geście protestu przeciwko słowom Corsettiego. - Nie mam zamiaru kończyć uwagą o zemście, choćby nie wiem jak uzasadnionej. - Ale, panie prezydencie... - Nie, Bob, wiem, co masz na myśli. Jednak odpowiedź brzmi: Nie. Posłuchaj, należy wyłuszczyć sprawę przeciwko Irakowi. To będzie zwięzłe, jasne i przekonujące. Musimy jednak zacząć też mówić o nowym zagadnieniu, jakim jest pokój i dobrobyt, zwłaszcza na Środkowym Wschodzie. Oczywiście nie będę o tym wspominał w dzisiejszym przemówieniu, ale musimy uwzględniać to w rozmowach między sobą, z Izraelczykami i Palestyńczykami. - O czym pan mówi, sir? - zapytał sekretarz Paine. - O świecie postsaddamowskim. Mówię o zlikwidowaniu raz na zawsze zagrożenia wojną na Środkowym Wschodzie, 0 sprowadzeniu do Białego Domu Izraelczyków i Palestyńczyków, razem. Mówię o traktacie pokojowym i przedsięwzięciu naftowym, nad którym pracuje Bennett. Dlaczego? Aby umożliwić każdemu Izraelczykowi i każdemu Arabowi korzystanie z owoców dobrobytu, jeśli zgodzą się współżyć w pokoju. Żeby zaoferować światu przyszłość, nadzieję 1 plany związane z dobrem, a nie złem. Fala silnego niepokoju, połączonego z narastającą ciekawością, ogarnęła zebranych, łącznie z sekretarzem Paine'em. Czas uciekał bardzo szybko, a nie mieli pojęcia, dokąd prezydent zmierza. - Okej, wiem, że mamy mało czasu, ale darujcie mi jeszcze moment - kontynuował prezydent. - Potrzebne nam pozytywne zakończenie, mam rację? Dobrze. Zastanówcie się nad tym. Skoro świat ma przeżyć koszmar, przygotujmy się, by zaofiarować mu również marzenie o pokoju między Pale- 260 styńczykami i Izraelczykami. I to nie dlatego, że ni stąd, ni zowąd się pokochają, ale dlatego, że koszty wojny są zbyt wysokie, a zyski z pokoju aż nadto lukratywne. - Co pan przez to rozumie, sir? - naciskał Paine. - Cóż, oto co myślę... - Prezydent przerwał na chwilę, żeby napić się wody i uporządkować myśli. - Gdy skończy się wojna z Irakiem, natychmiast przystąpimy do współpracy z Izraelczykami i Palestyńczykami, żeby zmienić Medexco w firmę, której akcje znajdą się w obrocie publicznym. Szefostwo spółki stanie się niewyobrażalnie bogate, ale sprawą zasadniczą, przy której będziemy się upierać, jest założenie, że każdy Izraelczyk i każdy Palestyńczyk dostanie w niej udziały z inicjującej oferty publicznej, i to na początku. - Podobnie jak zrobiła to Thatcher w Wielkiej Brytanii -wtrącił Bennett. Szczęściem nie został tym razem skarcony przez Kirkpatrick ani przez nikogo innego. - Coś w tym rodzaju - potwierdził prezydent. - Każdy Izraelczyk i każdy Palestyńczyk będzie miał udziały w firmie. Fundusz Joshua wyłoży miliard dolarów jako kapitał inwestycyjny. Umowa jest już załatwiona. Wszyscy inwestorzy Funduszu Joshua zatrzymają swoje udziały, ale idąc w ofertę publiczną, sprawimy, że Izraelczycy i Palestyńczycy staną się nagle, niemal w cudowny sposób, bardzo bogaci. - Naprawdę myśli pan o przystąpieniu do interesu załatwionego przez Bennetta? - zapytała Kirkpatrick. - Bezwzględnie - odpowiedział prezydent. - Wszyscy zostaliście zapoznani z najważniejszymi szczegółami, prawda? - Tak, sir - potwierdziła Kirkpatrick. - Nie bardzo jednak rozumiem, jak się to ma do tego, co robimy tutaj? Serce waliło Bennettowi jak młotem, w głowie miał gonitwę myśli, a jednocześnie jasno widział sytuację, jak nigdy w życiu. Prezydent spojrzał na niego, uśmiechnął się i kontynuował: - Większość ludzi nie ma pojęcia, na czym siedzą Izraelczycy i Palestyńczycy, jeśli chodzi o ropę i gaz. Niektórzy 261 z was, ci, którzy przeczytali informacje, pewnie nadal się nie orientują. To niemal przekracza granice wyobraźni. Początkowo myśleliśmy, że to tylko gaz ziemny. W zeszłym roku jednak odkryli ropę. Niewiarygodne ilości ropy. Ujmując sprawę najprościej: porównywalne ze złożami Arabii Saudyjskiej, która jako największy producent naftowy na świecie dysponuje jedną czwartą znanych zasobów. Saudyjczycy wydobywają około ośmiu i pół miliona baryłek dziennie, mam rację? Tak więc, kiedy cena ropy balansuje pomiędzy dwudziestoma pięcioma a trzydziestoma dolarami za baryłkę, zgarniają w sumie dobrze ponad dwieście milionów dolarów dziennie, prawie osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu miliardów rocznie przy obecnych cenach. Bennett, McCoy i ich zespół uważają, że kiedy rozpocznie się wiercenia, sprowadzi na miejsce sprzęt do rafinowania, a potem wszystko ruszy pełną parą, Medexco stanie się nagle najpotężniejszą firmą naftową na świecie. Ostatecznie będzie mogło wydobywać od pięciu do sześciu milionów baryłek ropy dziennie, co da w sumie od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu miliardów dolarów rocznie za samą sprzedaż nieprzetworzonej ropy naftowej, no i gazu, nie wspominając o wszystkich produktach z rafinerii i zyskach z ich sprzedaży detalicznej. - Tam naprawdę jest aż tyle ropy i gazu? - spytał wiceprezydent. - Tak - odpowiedział MacPherson. - W rzeczywistości, jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie inne możliwe produkty i źródła, stanowiące o wielkości zysków, które my... cóż, ja już nie... które GSX i Fundusz Joshua obmyśliły i wyszczególniły w biznesplanie, nie minie wiele czasu, a roczna sprzedaż wyniesie, skromnie licząc, mniej więcej od stu osiemdziesięciu do dwustu dwudziestu miliardów rocznie. - To więcej niż cały obecny produkt krajowy brutto Izraela - zauważył wiceprezydent. - Masz rację. O takiej skali rozmawiamy. Na dzisiaj PKB Izraela wynosi sto dwadzieścia miliardów dolarów rocznie. To przedsięwzięcie zmieni absolutnie wszystko. Ale to nie 262 koniec. Medexco stanie się największą firmą naftową na świecie tak samo jak, powiedzmy, ExxonMobil, która ma obrót w wysokości dwustu pięćdziesięciu miliardów dolarów rocznie. - Medexco będzie warta cholerną fortunę. - Sekretarz Paine aż westchnął. Do tej pory nie wiedział nic o poczynaniach Bennetta. - Oczywiście - MacPherson mówił dalej - wszystkie te liczby będą aktualne w optymalnych warunkach, to znaczy, jeżeli w tym regionie dojdzie co najwyżej do niewielkich aktów przemocy, ale nie do wojny. To jasne, że ogromne platformy wiertnicze do wydobywania ropy i gazu oraz rafinerie staną się niesłychanie łatwym celem ataku, który w jednej chwili mógłby uczynić tę inwestycję bezwartościową, gdyby, podkreślam, nadal panował tam agresywny terroryzm lub doszło do wybuchu wojny. - To dlatego Bennettowi udało się wejść w to za niewielkie pieniądze? - zapytał wiceprezydent. Bennett popatrzył na prezydenta, który skinieniem głowy zachęcił go do mówienia. - To prawda, sir - zaczął Bennett. - Pamiętacie, jak mało John D. Rockefeller zainwestował w Standard Oil w tysiąc osiemset sześćdziesiątym drugim roku? Było to jedynie cztery tysiące dolarów. Siedem lat później... - ...stał się właścicielem około dziewięćdziesięciu procent akcji tej firmy - dokończył za niego wiceprezydent. -I miał kurę, która znosiła złote jajka. - Właśnie. - Bennett podjął wątek. - A reszta to już historia. To dlatego GSX tak zdecydowanie zachęcała Fundusz Joshua do natychmiastowego zainwestowania w to przedsięwzięcie miliarda dolarów. Wiadomo, że inni także mogliby podjąć ryzyko w podobnych okolicznościach. Oczywiście, gdybyśmy zapewnili pokój... - Dokładnie rzecz ujmując, gdyby Irak został skutecznie wymazany w powierzchni ziemi - skorygował go sekretarz Paine. 263 Bennett jednak nie dal się sprowokować. - ...gdybyśmy zapewnili pokój, który utrzyma się przez jakiś czas, wszystkie te kalkulacje okażą się dyskusyjne albo w najlepszym razie skromnie liczone. Prawdziwa wartość firmy może stać się wielokrotnie wyższa i to praktycznie z dnia na dzień. - A co zrobiłbyś potem? - zapytał wiceprezydent. Bennett ponownie spojrzał pytająco na prezydenta, ale ten nie zamierzał go powstrzymywać. - Moim zdaniem będziemy w stanie powiększyć początkowy kapitał inwestycyjny w inicjującej ofercie publicznej i podwyższyć go do setek miliardów dolarów, żeby zakończyć budowę wszystkich koniecznych obiektów znacznie szybciej, niż zaplanowano. Widzielibyśmy potem budowę ogromnych portów handlowych w Gazie. Egipcjanie powinni wtedy bardzo szybko się przyłączyć. Wyobrażam sobie, że byliby zainteresowani zbudowaniem ogromnych rafinerii na pustkowiach Synaju. - A co z Jordanią? - zapytał Paine. - Myślę, że Jordania będzie zachwycona tym pomysłem -powiedział Bennett z uśmiechem. - Erine? - Na pewno - odezwała się McCoy. - Przeprowadziliśmy z Jonem symulację takiego rozwoju wydarzeń. Uważamy, że Jordańczycy mogliby inwestować bezpośrednio w Medex-co - albo budować rafinerie i podobne obiekty na własnym terytorium - lub, co mnie i Jonowi wydaje się bardziej prawdopodobne, szybko przestawiliby się na bardzo drogie osiedla mieszkaniowe, kurorty, pola golfowe. Mogą bowiem śmiało konkurować z innymi, bo dysponują ziemią, przestrzenią i dobrą siłą roboczą. Wystarczy zainwestować spore pieniądze w ten kraj, by się o tym przekonać. Przewidujemy, że Gaza, Zachodni Brzeg i Synaj z dużym prawdopodobieństwem zmienią się w nową Arabię Saudyjską, skupiając się na wierceniach, rafinowaniu i rozwoju przemysłowym związanym z przeróbką ropy naftowej. Jesteśmy zdania, że Izrael stanie się drugą Doliną Krzemową i Szwajcarią tego regionu, 264 przemieniając się w jedną ze światowych stolic zaawansowanych technologii, bankowości, usług finansowych i opieki zdrowotnej. Jak przypuszczamy, Jordania będzie odpowiednikiem Palm Springs lub Phoenix w tym rejonie, rozumiecie państwo: turystyka, handel, kurorty, luksusowe centra odnowy biologicznej... - Świat Biltmorów i Ritz-Cartlonów? - spytał wiceprezydent. - Mniej więcej - zgodziła się McCoy. MacPherson włączył się do rozmowy. - Możliwości będą wyjątkowe - powiedział. - Izrael i jakakolwiek forma istnienia Palestyny również jako państwa, jaka wyłoni się po ostatecznych negocjacjach pokojowych, mogą stać się potencjalnie zarówno bogatsze, jak i znacznie silniejsze gospodarczo od większości innych krajów OPEC, ale tylko razem. Bennett zauważył, że sekretarz stanu, podobnie jak inni, był najwyraźniej zaintrygowany tym, co usłyszał. - Sprzedawane publicznie akcje Medexco - włączył się Bennett - z zatrzymaniem ogromnej większości udziałów, przynajmniej na początku, przez obywateli Izraela i Palestyny - chyba że sami zdecydują się je sprzedać - będą niczym prezent od Boga dla mieszkańców tych państw, zwłaszcza dla rodzin arabskich, z których bardzo wiele żyje w skrajnej nędzy. - Najlepsze domysły? - zapytał prezydent. Bennett spojrzał na McCoy. - Erin? - Panie prezydencie, nasze przewidywania sugerują, że każdy Izraelczyk i Palestyńczyk będzie mógł mieć udziały -po roku od wprowadzenia inicjującej oferty publicznej - warte w sumie od pół miliona do miliona dolarów na rodzinę. - Mówisz poważnie? - zapytał wiceprezydent. - Za kilka lat od dzisiaj - dodała McCoy - jeśli zapanuje spokój i wydarzenia potoczą się właściwym trybem, a ludzie będą raczej trzymali akcje, niż je sprzedawali po inicjującej 265 ofercie publicznej i następującym po niej okresie, będą mieli prawdopodobnie wielokrotnie więcej. - Żeby przedstawić to w jakiejś perspektywie - wtrącił Bennett - powiem jedynie, że przeciętna palestyńska rodzina ma dzisiaj dochód rzędu półtora tysiąca dolarów rocznie. Zmienimy większość z nich w multimilionerów i to praktycznie z dnia na dzień. - Niewiarygodne - odezwała się Kirkpatrick, pospiesznie dokonując analizy kosztów i zysków. - Zachęta do osiągnięcia pokoju, prawdziwego,długotrwałego pokoju byłaby niezwykła. - Jakie byłyby tego skutki dla Stanów Zjednoczonych, twoim zdaniem, Jon? - zapytał wiceprezydent. - Cóż, sir, myślę, że będzie lepiej, jeśli na to pytanie odpowie panu prezydent - powiedział Bennett, odwracając się do MacPhersona. - Dziękuję, Jon. - Prezydent miał na to gotową odpowiedź. - Jak przypuszczam, Bili, mówimy tu o poważnym bodźcu dla globalnej gospodarki i możliwości uniknięcia totalnego załamania się zaufania konsumentów i inwestorów, z jakim możemy mieć wkrótce do czynienia, jeśli nie zadziałamy zdecydowanie na kilku frontach. Założyłbym, że zwykły szok psychiczny po zlikwidowaniu największego zła na naszej planecie, a potem - w stosunkowo bardzo krótkim czasie - podanie do wiadomości publicznej odkrycia i przygotowań do wydobywania ropy naftowej i gazu w Ziemi Świętej, po którym nastąpiłaby uroczystość podpisania traktatu pokojowego w Białym Domu, podziałałyby elektryzująco na inwestorów i konsumentów na całym świecie. Nagle wszystko będzie wydawało się możliwe do osiągnięcia. Pokój i prosperity zostaną uznane jako cechy charakterystyczne nowego tysiąclecia. Moim zdaniem zaufanie konsumentów odbuduje się niemal od razu. Będzie tak, jak jeszcze nigdy przedtem. - Albo nie - dodał Mitchell. - Racja - zgodził się prezydent. - Albo nie. Mamy tylko 266 jedną możliwość, żeby tego dokonać. Jeśli dobrze to przeprowadzimy, stworzymy reszcie świata okazję, by także na tym skorzystała. Ale jeśli schrzanimy sprawę, zarówno my, jak i reszta świata, znajdzie się w bardzo, powtarzam, bardzo poważnych kłopotach. Wszyscy rozważali teraz w milczeniu niesłychaną wagę decyzji, jakie miały zostać podjęte. Nie było jednak wątpliwości, że nastrój i motywacja zmieniły się diametralnie. - Mogę się oczywiście mylić w całej tej sprawie - dodał prezydent - ale, jak dobrze wiecie, instynkt prowadził mnie przez wiele lat i nigdy nie zawiódł. - Nikt temu nie zaprzeczy, panie prezydencie - odezwał się wiceprezydent. - Sir - wtrącił sekretarz Paine - nie zapominajmy, że aby osiągnąć ten cel, musimy użyć broni nuklearnej. - To prawda. - W takim razie, panie prezydencie, muszę powtórzyć raz jeszcze, że stawka nie jest tego warta. Błagam pana. Proszę tego nie robić. - Proszę mi wierzyć, panie sekretarzu, że rozumiem dobrze, co pan mówi. - Jak pan w ogóle może brać po uwagę spalenie żywcem kilku milionów ludzi, dokonane naciśnięciem jednego guzika, w mgnieniu oka? Nie możemy stać się tacy sami jak barbarzyńcy, z którymi musimy walczyć. Wynik nigdy nie usprawiedliwi użytych środków. Nigdy. Tego nauczyły nas Hiroszima i Nagasaki. Tego nauczył nas Wietnam. Taką samą lekcję dostali Sowieci w Afganistanie. Chryste, jak pan może... - Panie sekretarzu, to nieprawda. - Prezydent wszedł mu w słowo. Mówił bardzo stanowczo. - To nieprawda. Po prostu nieprawda. Lekcja, jaką odebraliśmy w Wietnamie, dowodzi, że prowadzenie sprawiedliwej wojny, wojny przeciwko imperium zła i jego akolitów, pałających żądzą zniewolenia ludzkości, nie może zakończyć się porażką, w takiej wojnie trzeba zwyciężyć. Lekcja w Afganistanie 267 pokazała, co wynika z unikania działań wojennych, bez żadnego zainteresowania zwycięstwem. A lekcje odebrane w Hiroszimie i Nagasaki, panie sekretarzu, udowodniły jedno, to mianowicie, że prezydentowi nie wolno pod żadnym pozorem nigdy zawahać się przez użyciem koniecznych środków, mających zapobiec rzezi wśród amerykańskich obywateli i naszych sprzymierzeńców. - Sir, ale to odpłacanie złem za zło. Ta zasada stała się fundamentem tego, co mamy nadzieję pokonać. - Nie, nie, i jeszcze raz nie. To zatrzyma zło raz na zawsze. - Jak? Wykorzystując narzędzia zła, instrumenty wojny? - Instrumenty wojny nie są złem. panie sekretarzu. Nie same w sobie. Stają się takie, gdy wpadają w ręce tych, którzy chcą użyć ich do czynienia zła. Przeciwdziałanie rzezi niewinnych Amerykanów nie jest złem. Jest głęboko moralne i niepodważalnie sprawiedliwe. - Panie prezydencie, czy pan wie, co pan mówi? Wie pan? Powiedzmy, że najedziemy Irak. Może, podkreślam, może, stracimy pięćdziesiąt tysięcy Amerykanów. Może tak, może nie. To najczarniejszy scenariusz. Pan mówi o zamordowaniu pięćdziesięciokrotnie większej liczby ludzi i na dodatek cywilów. - Po czyjej jesteś stronie, Tucker? Paine wyglądał na zaszokowanego. - Nie podoba mi się to, sir. - Mnie także - kontynuował prezydent. - Przysięgałem, że będę przestrzegał amerykańskiej konstytucji, że będę chronił i bronił naród amerykański przed wszelkimi zagrożeniami, zagranicznymi i krajowymi, a nie, że będę chronił i bronił każdego mężczyznę, kobietę i dziecko, którzy mieszkają na ziemi. Nie jestem Bogiem. Nie odpowiadam za wszystkich. Odpowiadam za to, żeby nasi niewinni obywatele - niewinni Amerykanie - nie zostali zgładzeni ani przez Saddama Husajna, ani przez Mohammeda Dżibrila, ani przez kolejnego Osamę bin Ladena. Przez nikogo. Nigdy. Koniec 268 i kropka. To nie ja doprowadziłem nas na skraj wojny jądrowej, panie sekretarzu, ale Husajn. Nie mam zamiaru wysyłać dziesięciu, dwudziestu albo pięćdziesięciu tysięcy ani nawet pięciuset Amerykanów na pewną śmierć w czasie przedłużającej się wojny na irackiej ziemi, nie wtedy, gdy wiem, że Saddam dysponuje bronią nuklearną, wąglikiem, sarinem i VX... Nie wówczas, gdy wiem, że Saddam jest umierający, zdesperowany i nas nienawidzi; kiedy może myśleć, że nie ma nic do stracenia... Nie wtedy, gdy wiem, że nasi współobywatele mogą być wymordowani przez Rzeźnika z Bagdadu. To, panie sekretarzu, byłoby złem. A ja do tego ręki nie przyłożę, pan także nie powinien tego robić. Po raz pierwszy Bennett był zadowolony, że tych dwóch mężczyzn nie znajdowało się w tym samym pomieszczeniu. Niezależnie od tego, w jak bardzo złym stanie był prezydent, mogłoby dojść do rękoczynów. Niemniej, choć szanował i kochał prezydenta, i uważał, że to, co mówi ma sens, całkowicie popierał stanowisko Paine'a. Nie miał pojęcia, co prezydent powinien zrobić, poza wydaniem rozkazu uderzenia z powietrza. Wiedział też, że żadne okoliczności nie upoważniają do ataku jądrowego. Poza tym Bennett był przekonany, że choćby dowodzący w tej chwili swoich racji MacPherson robił to najbardziej przekonująco i najzajadlej, uspokoi się za kilka godzin i zmieni zdanie. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. - To właśnie do tego nie chcę przykładać ręki - odpowiedział sekretarz równie zaciekle. - Mówi pan o naciśnięciu guzika, a potem o wydobywaniu ropy i uczynieniu wszystkich Izraelczyków i Palestyńczyków spasionymi szczęśliwcami. Opowiada pan o swoim marzeniu o rurociągu, o Me-dexco. I tu się zgadzam, to jest ważne. To jest bardzo atrakcyjne. W innych okolicznościach byłoby pewnie doskonałym pomysłem. Ale tu i teraz to nie przejdzie. Nie może pan zabić milionów niewinnych Irakijczyków bronią jądrową, a potem przystąpić do przekazywania udziałów do oferty publicznej. To błędne rozumowanie, panie prezydencie. 269 11 Zdecydowanie błędne. Takie postępowanie nie przystoi ani panu, ani narodowi amerykańskiemu. - Pogubił się pan zupełnie, panie sekretarzu - odparł prezydent. - Pozwoli pan, że będę wyrażał się jasno. Jeśli Stany Zjednoczone postanowią użyć broni nuklearnej przeciwko zbrodniczemu nieprzyjacielowi, to nie po to, żeby przynieść pokój i prosperity Izraelowi i Palestynie. Nie. Zrobimy to, zęby chronić życie i żywotne interesy narodowe naszych obywateli i sprzymierzeńców, a także, by zneutralizować śmiertelne zagrożenie, które zawisło nad naszą cywilizacją i grozi jej unicestwieniem. Koniec i kropka. A zapytano, panie sekretarzu, co może stać się potem? Zapytano, jak mamy postępować po podjęciu tak straszliwej i przerażającej decyzji? To, o czym mówię, jest jedną z możliwości. Nie jedyną. To nie jest panaceum. Niemniej jest jedną z wielu odpowiedzi. Tak, świat nadal będzie miał problemy. Tak, nadal będziemy musieli radzić sobie z Koreą Północną, Chinami, Sudanem, AIDS i rakiem, z ubóstwem i rasizmem, a także wszystkimi innymi grzechami, chorobami i plagami, które istniały w zeszłym tygodniu i miesiąc temu. Upieram się jednak, że to rozwiązanie może stać się jednym z wielu świetlistych promieni, przebijających się przez bardzo ciemną chmurę. Może to i jest marzenie o słonecznym dniu po nadciągającej straszliwej burzy. O tym właśnie mówię, panie sekretarzu, i jestem głęboko rozczarowany pańskimi zastrzeżeniami, które są z tym jawnie sprzeczne. Bennetta okropnie bolały plecy i kark. Siedział skulony i napięty. Bardzo zaniepokoił się o kierunek, jaki obiorą sprawy. - Panie prezydencie, mamy tylko osiemnaście minut. To był Mitchell. Czas uciekał. - Panie i panowie - zaczął prezydent - musimy przystąpić do działania. Będziemy mieli jeszcze czas na podjęcie ostatecznej decyzji, ale są sprawy, którymi trzeba się zająć natychmiast. 270 Bennett instynktownie sięgnął po dłoń McCoy pod stołem i ścisnął ją lekko. Erin spojrzała na niego i odpowiedziała uściskiem. - Sekretarzu Trainor. - Tak, sir. - Niniejszym polecam panu natychmiastowe przystąpienie do rozpoczęcia operacji Nadciągający Cyklon. Proszę zacząć zmasowane bombardowania Bagdadu, Tikritu i wszystkich irackich baz lotniczych. Wolno używać tylko broni konwencjonalnej. Niech lecą bombowce B-52,F-18,F-111, wszystko, co macie. Zacznijcie od pocisków manewrujących odpalanych z powietrza i tomahawków z lotniskowców... i niech to zaboli. - Tak jest, panie prezydencie. - Niech 82 i delta force znajdą się tam natychmiast i zaczną polowanie na scudy. Jak daleko stamtąd znajdują się w tej chwili? - Są już prawie na miejscu, sir. Lecieli przez całą noc ze Stanów. - To dobrze. Niech 6 drużyna Komanda Foki i chłopcy z zespołu nagłego poszukiwania broni jądrowej wsiadają do helikoptera i lecą do Bagdadu. Chcę, żeby znaleźli się w teatrze wojny jak najszybciej. W momencie, gdy wywęszymy kolejną próbę odpalenia rakiety z głowicą jądrową, wyślemy ich, tak jak Izraelczycy posłali KomDucha, żeby rozbroili pocisk i wymontowali głowicę. Pamiętaj, nie mamy dużo czasu i musimy utrzymać Izraelczyków i Saudyjczy-ków z dala od tej wojny. Zrozumiałeś? - Tak, sir. - Okej. Potem niech z whitemana wystartują B-2 i polecą do Incirliku w Turcji, tak szybko, jak się da. Niech każdy ma załadowane taktyczne rakiety jądrowe, ich systemy celowania będą ustawione na Bagdad i Tikrit, tak na wszelki wypadek. To rozumie się samo przez się, ale chcę, żeby pan, panie sekretarzu, rozkazał pilotom co następuje: Nie wolno odpalać rakiet jądrowych bez mojego bezpośredniego rozka- 271 zu i bez odpowiednich autoryzujących kodów odpalenia. Nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji. Chcę jednak, żeby byli na miejscu, jeśli zajdzie potrzeba. Prośmy Boga, żeby to nie było konieczne. - Tak,sir. Sekretarz obrony podniósł słuchawkę kodowanego telefonu, by przekazać dyspozycje do Połączonego Komitetu Szefów Sztabów w Pentagonie. - Sanchez? - Tak, panie prezydencie? - Sprowadź tu Futbol a jak najszybciej i powiedz mu, żeby zadzwonił do Narodowego Centrum Dowodzenia Wojskowego w Pentagonie i dowiedział się, jak sprawy stoją. - Zajmę się tym od razu, sir. - Dobrze. Bili, zwołaj najważniejszych ludzi z Kongresu. Wiem, że są rozsiani po całym kraju, ale koniecznie muszę się z nimi naradzić, dlatego zorganizuj spotkanie tak szybko, jak się da. -Tak, sir. - Bob, połącz mnie natychmiast z premierem Doronem. Potem daj mi przewodniczącego Arafata na oddzielnej linii. I przyślij Chucka Murraya. Niech się skontaktuje z sieciami telewizyjnymi i zacznie koordynować przecieki. I lepiej niech to będą odpowiednie wiadomości, Bili. Nie możemy sobie pozwolić na spieprzenie tej sprawy. - Tak, sir. - Potem zadzwoń do Szekspira w Białym Domu. Niech zacznie pisać konspekt przemówienia na dzisiejszy wieczór. Sprawdź, co się dzieje w biurze rzecznika prasowego. Chcę znać szczegóły uroczystości żałobnych. Upewnij się, że pierwsza dama też je dostała. Dowiedz się, czy Franklin Graham może przyjść i coś powiedzieć. Sam do niego zadzwoń, Bob. Przekaż mu, że się z nim skontaktuję, jak tylko będę miał wolną chwilę. - Załatwione, sir. Corsetti przeszedł na drugi koniec pokoju konferencyjne- 272 go, chwycił słuchawkę kodowanego telefonu i połączył się z centralą Białego Domu, żeby wykonać powierzone mu zadania. - Marsha, połącz się ze wszystkimi sojusznikami. Zacznij od Londynu. Potem dzwoń do prezydenta Wadima w Moskwie. - Panie prezydencie? To był sekretarz Paine. Nikt nie miał wątpliwości, że zostawiono go samemu sobie, ale też najwyraźniej złość mu przeszła. Jednak prezydent nie przestał odnosić się do niego bardzo oficjalnie. - Tak, panie sekretarzu? - Jedno pytanie. - Co takiego? - Panie prezydencie, uwalnia pan siły równe boskim, a razem z nimi nieuniknione, ale też niezamierzane konsekwencje. Kto może przewidzieć, co stanie się potem? Co będzie, jeśli któregoś dnia Moskwa postanowi użyć broni nuklearnej? Albo Pekin lub Phenian czy Indie lub Pakistan? Mój Boże, panie prezydencie, a co się stanie, jeśli Teheran postanowi użyć broni jądrowej przeciwko Izraelowi? Co wtedy? Co zrobimy? Co będziemy mogli im odpowiedzieć, kiedy spojrzą nam w oczy i wytkną: „Hej, wy zrobiliście to pierwsi". W pokoju zapadła niesamowita cisza. - Panie sekretarzu, nie mam nawet piętnastu minut. Nie żyjemy w doskonałym świecie i wydaje mi się, że będę musiał przekroczyć pewne granice, skoro się do nich zbliżyłem. Mam pracę do wykonania i zamierzam się tym zająć. Prezydent skinął głową do Corsettiego i połączenie zostało zerwane. Wideokonferencja dobiegła końca. Było po debacie. Nadszedł czas na najtrudniejszą część - unieszkodliwienie Saddama, zanim Irak będzie mógł wystrzelić pocisk nuklearny. A czas uciekał. Dawid Doron popatrzył na kolegów, wziął głęboki wdech i sięgnął po słuchawkę. 273 , ¦ - Jak mniemam, panie prezydencie, usłyszę pańską odpowiedź. - Panie premierze, dzwonię, żeby poinformować pana, że Stany Zjednoczone przystąpiły właśnie do wojny z Republiką Iraku. Działania wojenne będą prowadzone na szeroką skalę. Wyczerpany premier izraelski odetchnął z ulgą. - Pociski manewrujące są już w powietrzu - kontynuował MacPherson. - Bombowce startują w czasie naszej rozmowy. Przemieszczamy siły lądowe tak szybko, jak to możliwe. Ma pan moje słowo: chcemy obalić Saddama Husajna i zneutralizować jego machinę wojskową, niezależnie od kosztów. - To wiadomość, na którą czekałem, przyjacielu. - O godzinie dwudziestej pierwszej czasu wschodniego wygłoszę z Owalnego Gabinetu przemówienie telewizyjne. Wyjaśnię przebieg wydarzeń, które doprowadziły do tej sytuacji. Wytłumaczę, z jakich powodów nasze bezpieczeństwo narodowe, nasze życiowe interesy, a także nasi przyjaciele i sojusznicy znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Dawidzie, muszę jednak wiedzieć jedno i pytam cię jako przyjaciel. - Tak, panie prezydencie. - Jeśli uznam za konieczne użycie broni masowej zagłady przeciwko Irakowi, bo okaże się, że żadne inne sposoby nie są w stanie doprowadzić do zniszczenia sił Saddama wystarczająco szybko, czy twój rząd poprze nas publicznie i na forum ONZ? - Oczywiście - odpowiedział premier bez wahania. - Jak jeszcze możemy pomóc? - Możecie wycofać własne siły jądrowe, Dawidzie - odparł MacPherson łagodnie, ale stanowczo. Nastąpiła długa cisza w słuchawce. - Błagam, nie proś mnie o to - odezwał się w końcu Doron. - Muszę. Fakt, że Stany Zjednoczone mogą użyć tej bro- 274 ni, jest dostatecznie przerażający. Żebyśmy się dobrze rozumieli - jeśli twój kraj po nią sięgnie, pociągnie to za sobą straszliwe reperkusje międzynarodowe. Tego możesz być pewny. - Panie prezydencie, mam świadomość, ile ryzykujemy w oczach międzynarodowej opinii. A nawet handlu międzynarodowego. Niemniej jesteśmy na krawędzi, sir. Mówimy tu o przetrwaniu żydowskiej rasy. Mój rząd życzy panu jak najlepiej w tej kampanii wojskowej. Postawmy jednak sprawę jasno - jeśli dostrzeżemy choćby najmniejsze oznaki, że Irak ponownie szykuje się do użycia broni masowego rażenia, zareagujemy. Będziemy reagować zdecydowanie. Ruszymy do działania straszliwymi siłami i będziemy działać bez ostrzeżenia. - Nalegam, byś ponownie to przemyślał - odpowiedział MacPherson, usiłując przywołać przekonujące argumenty, jakiekolwiek argumenty, które mogłyby sprawić, że izraelski premier zmieni zdanie. - Tego nie mogę zrobić. - W takim razie chyba będzie lepiej, jeśli to mój kraj tym się zajmie, tak byście nie musieli przejmować sprawy w swoje ręce. 12 To była mordercza burza - w złym miejscu i o złym czasie. Na Środkowym Wschodzie był dzień, ale wydawało się, że jest czarna noc. Wiatry szalały w rejonie Morza Śródziemnego - tak samo w Libanie, Syrii, jak i w północnym Iraku - osiągając w porywach prędkość od ponad siedemdziesięciu do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Strugi ulewnego deszczu przesuwały się horyzontalnie. Zygzaki błyskawic rozświetlały ciemne złowieszcze niebo, pozwalając każdemu, kto był dość odważny albo na tyle głupi, by przebywać w rejonie rażenia piorunem, zobaczyć chy-boczące się dwa amerykańskie lotniskowce o napędzie atomowym, unoszące się na monstrualnych falach, mających od dziewięciu do dwunastu metrów wysokości. Na pewno nie był to odpowiedni moment do rozpoczynania wojny. Jednak to nie piechurzy, marynarze i lotnicy decydują, kiedy rozpocznie się bitwa. Priorytetowy e-mail dotarł z centrum dowodzenia. Był bardzo ważny. Wiadomość szybko rozszyfrowano, wydrukowano i włożono do teczek z napisem „Ściśle tajne", a potem dostarczono kapitanom obu okrętów. Kilka minut później - mimo szalejącego sztormu - dziesiątki odrzutowych myśliwców zaczęło startować z pokładów „U. S. S. Theo-dore Roosevelt" i „U. S. S. Ronald Reagan", najnowszych dziewięćdziesięciosiedmiotysięczników, amerykańskich lotniskowców klasy Nimitz, będących szczytem osiągnięć technologicznych. 276 Naczelny dowódca przesłał wiadomość. Ameryka przystępowała do wojny - w tej chwili. Człowiekiem wziętym na celownik był Saddam Husajn. *** - Nie baw się ze mną w kotka i myszkę, Downey - powiedział Sam Maxwell, dowódca warty antyterrorystycznej, który siedział przed rzędem szesnastu monitorów komputerowych i pięciu gigantycznych ekranów telewizyjnych na piątym piętrze FBI w Centrum Operacyjnym 2 i nie wierzy! własnym uszom. - Nie jestem w nastroju do żartów. - To nie żart, sir. Powtarzam panu, że właśnie to odebrałam. Sprawdziłam trzy razy. To prawda. - Twierdzisz, że sekretarz stanu Iverson dostał właśnie wiadomość od Jurija Gogolowa? - Tak, sir. - I otworzył ją? - Tak. Została przekierowana z jego prywatnego konta na AOL-u do jego BlackBerry'ego, otworzył ją na pokładzie Air Force One. A potem wykasował. Miała bardzo dziwną treść. Nic z niej nie rozumiem. Nie bardzo wiem, co robić. Pomyślałam, że pan i dyrektor powinniście zobaczyć ją jak najszybciej. - Zrozumiałem, Downey. Okej. Siedź cicho. Nikomu nic nie mów. Idę do ciebie. Prezydent skończył rozmowę z Doronem i odwrócił się ponownie do Bennetta. - Jon, jak tylko będziemy w Andrews, chcę, żebyście ty, Erin i Deek natychmiast wsiedli do samolotu i polecieli do Izraela. Ze wszystkim zapoznam was pokrótce po drodze. Kiedy wylądujecie, skontaktujecie się bez rozgłosu z Gali-sznikowem i Sa'idem i przekażecie, czego chcę od nich w sprawie planu pokojowego. Potem będziecie musieli spotkać się osobiście, ale każde z was oddzielnie, z Doronem i Arafatem. Omówicie z nimi pokojowy scenariusz. Krok po 277 kroku. Kawałek po kawałku. Doron zbyt szybko sięga po broń, ale nie winię go za to. Musimy jednak sprawić, żeby on i jego ludzie pomyśleli o życiu, jakie nastąpi po tym, jak usuniemy Saddama, o rozgrywce końcowej. Arafat to inna historia. Być może jest dzisiaj jedynie honorowym przywódcą bez autentycznej władzy, bo przestał być automatycznie wybieranym liderem Palestyńczyków, ale nie oszukujcie samych siebie. On i lojalni mu ludzie nadal skutecznie rządzą tym miejscem. Jest właściwym człowiekiem, którego musicie przekonać. Kluczem do Arafata, Jon, jest postawienie sprawy jasno. Albo podpisze traktat, który uczyni z niego i reszty Palestyńczyków ludzi bogatszych niż kiedykolwiek to sobie wyobrażali, śnili o tym albo mieli na to nadzieję -albo on i jego kolesie są skończeni. Złowieszcze słowa zawisły w powietrzu. Stawianie ultimatum nie jest w stylu MacPhersona, pomyślał Bennett. Ale podobnie było z jego stosunkiem do wojny atomowej. - Utnę wszelką pomoc Stanów Zjednoczonych dla Arafata - kontynuował prezydent. - Wyślę tam rangersów i Delta Force, żeby polowali na terrorystów. A potem dobierzemy się do niego. Mam dość Arafata i jego skorumpowanej bandy. Nadszedł czas, żeby przewodzili, idąc za nami albo, do cholery, usunęli się z drogi. Jeśli będę musiał zmieść Irak z powierzchni ziemi, to możecie mi wierzyć, trzeba będzie ruszyć głowami i zaprowadzić pokój w całym rejonie albo palestyńscy przywódcy będą musieli się liczyć z bardzo poważnymi konsekwencjami. Rozumiesz? Bennett wpatrywał się w prezydenta z niedowierzaniem. - Czy to dla ciebie jakiś problem, Jon? - Nie, panie prezydencie, ja po prostu... - Co po prostu? - Przepraszam, to znaczy... Jeszcze godzinę temu pracowałem na Wall Street. A teraz pan chce, żebym poleciał do Izraela i negocjował plan pokojowy z Jasirem Arafatem, w czasie gdy Saddam Husajn będzie zrzucał nam na głowy rakiety z głowicami nuklearnymi? 278 - Po pierwsze, Irak nie dostanie drugiej szansy odpalenia jakiejkolwiek rakiety, jądrowej czy konwencjonalnej. Po drugie, kogo mam wysłać? Tuckera Paine'a? Znasz sytuację. Wiesz wszystko o umowie dotyczącej ropy. I znasz mnie. Jesteś odpowiednim człowiekiem, Jon. Stałeś się częścią tego planu, a ja ci gwarantuję, że zrobię, co do mnie należy. Nie dopuszczę, żeby Irak zaatakował Izrael bronią atomową. Koniec i kropka. Bennett pomyślał, że wcale nie jest przekonany racjami prezydenta i generalnie nie najlepiej się czuje w narzuconej roli. Perspektywa śmierci podczas nuklearnego holocaustu w kraju, o którym tak niewiele wiedział i którego losem się przejmował, niemal sparaliżowała Bennetta, który zwykle zachowywał zimną krew. *#* Środek dnia nie jest odpowiednią porą na wlatywanie do serca ciemności. Ale oni nie mieli wyboru. W Arabii Saudyjskiej, o którą chodziło w tym momencie, nie szalała ulewa, rozświetlana piorunami. Za to nad ziemią przetaczała się burza piaskowa, niebezpiecznie ograniczając widoczność. Ameryka jednak ogłosiła DefCon Jeden niezależnie od burzy piaskowej czy sztormu z piorunami. Tak więc, bez ostrzeżenia dwadzieścia pięć F-15E Strike Eagles - będących częścią 48. Skrzydła Myśliwców (noszącego przydomek Skrzydła Wolności w czasie rządów Eisen-howera) - wystartowało z rykiem silników z bazy lotniczej Księcia Sułtana niedaleko Al-Kharj w Arabii Saudyjskiej, około godziny lotu na południowy wschód od Rijadu, i pomknęło nisko nad pustynią, zmierzając ku północy do Iraku. Rozkazy z centrum dowodzenia w Tampie były jasne: zlikwidować irackie stanowiska obrony przeciwlotniczej, ustanowić amerykańską stuprocentową przewagę w powietrzu, a potem wytropić i zniszczyć irackie ruchome wyrzutnie rakiet. Polowanie na scudy z wysokości tysiąca pięciuset metrów 279 i przy szybkości dwóch machów przypominało szukanie igty w stogu siana. Najpierw jednak trzeba było zdobyć przewagę na niebie. Właśnie do takich akcji szkolono pilotów i oficerów obsługujących zestawy uzbrojenia. Niemniej wymagało to czasu. A czasu mieli bardzo mało. Zanosiło się na ponaddźwiękową zabawę w kotka i myszkę zjedna niewiadomą. Myszka mogła okazać się atomowa. Stracił element zaskoczenia. Ale nadal miał w ręku karty do gry. Generał Azziz siedział sam w prywatnym ośrodku dowodzenia z oczami wlepionymi w rząd monitorów komputerowych, na których pokazywały się najświeższe meldunki 0 postępie mobilizacji elitarnej Gwardii Republikańskiej 1 agentów za oceanem - wiedział, że nadal może zadać nokautowy cios. Pytanie brzmiało: Kiedy? Sprawnie wystukał na klawiaturze trzy zakodowane wiadomości e-mailowe. Pierwsza była dla Czterech Jeźdźców, uciekających teraz z Rosji, by jak najszybciej zająć wyznaczone pozycje. Cel ich misji: zabicie Dmitrija Galisznikowa („brudnego Żyda", jak obelżywie określił go Saddam) i Ibra-hima Sa'ida („parszywego zdrajcę własnego narodu", dodał iracki przywódca), a potem krwawe akcje samobójcze polegające na zdetonowaniu bomb w Jerozolimie, Tel Awiwie, Hajfie i Eljacie. Drugi e-mail był do jego „asów w rękawie" niedaleko Moskwy - Gogołowa i Dżibrila - uruchamiał następną fazę kampanii terroru. Trzecią wiadomość wysłał do swojego zabezpieczenia, Pana K., w Stanach Zjednoczonych. Azziz podniósł potem słuchawkę telefonu i wyszczekał po arabsku rozkazy swojemu zastępcy w centrum dowodzenia i kontroli, znajdującym się dalej w korytarzu. - Ogłoś alarm ogólny. W ciągu godziny spodziewamy się amerykańskich samolotów. Niech wszystkie siły będą gotowe do walki. I zamknij bunkier. Bitwa niedługo się zacznie. 280 Air Force One wylądował w bazie Andrews w piątek 0 czwartej trzydzieści nad ranem. Minęły dopiero trzy dni od pierwszego ataku kamikadze na prezydenta i jego kawalkadę samochodową w Denver. Ale od tamtej pory wszystko się zmieniło. Prezydent,Corsetti, Futbol i grupa agentów Secret Service, dowodzonych przez Jackie Sanchez, polecieli Komandosem Jeden z dodatkowym helikopterem ochrony do Białego Domu, żeby zdążyć na czas i odebrać najnowsze meldunki o pierwszym nalocie. Werson kazał swojej ochronie zawieźć się do domu. Chciał wziąć prysznic, ogolić się, zmienić ubranie 1 zająć się pilnymi sprawami, zanim wróci do Departamentu Skarbu, żeby załatwić konieczne telefony i pomagać w kryzysowej sytuacji. Tymczasem Bennett, Black i McCoy zabrali bagaże, rozsiedli się w pokoju dla obsługi i czekali, aż G4, który leciał za Air Force One przez całą noc, uzupełni paliwo, zapasy i będzie gotów, by pomknąć z nimi na pokładzie do Izraela. Długa podróż, przeciągająca się do rana, miała się jeszcze wydłużyć. O godzinie piątej rano Werson znalazł się w niedawno kupionej, rozległej posiadłości w Georgetown. Członkowie jego ochrony z Secret Service zajęli pozycje wokół rezydencji i w środku domu, przy frontowych i kuchennych drzwiach. Werson pobiegł od razu na piętro do sypialni, obejrzał najświeższe wiadomości CNN o jądrowym kryzysie na Środkowym Wschodzie, ustawił laptopa na biurku znajdującym się obok starego łoża z baldachimem. Zanim skończył brać szybki prysznic i włożył dopiero co odebrany z pralni garnitur od Brooks Brothers, komputer był już zalogowany na stronie AOL-u. Ściągał pocztę. Minęła dłuższa chwila od czasu, kiedy mógł spokojnie sprawdzić konto. „Masz wiadomość" - rozległ się miły głos,odsłuchiwany ponad czterdzieści milionów razy dziennie, ponad dwadzie- 281 ścia siedem tysięcy razy na minutę przez ludzi na całym świecie, mających konta na AOL-u. Większość poczty okazała się śmieciami. Poza jedną wiadomością. Ostatnią. Nadeszła kilka minut wcześniej, jakby wysyłający wiedział, że adresat wkrótce znajdzie się w domu, co oczywiście nie było możliwe. Iversonbał się ją otworzyć. Była oznaczona jako „Oferta specjalna/zamów od razu", co nie budziło żadnych podejrzeń. Natychmiast się domyślił, kto mu ją przesłał i co będzie w niej napisane. „Panie I. - musi Pan ODPOWIEDZIEĆ NATYCHMIAST na naszą OFERTĘ SPECJALNĄ. Proszę przesłać nam swój akces i ZAŻĄDAĆ NAGRODY. Przypominam: jeśli nie odezwie się Pan w ciągu dwudziestu czterech godzin, oferta zostanie anulowana i stanie się nieaktualna. A Pan K. - następny na liście - wygra. Proszę do tego nie dopuścić. Niech Pan DZIAŁA JUŻ DZISIAJ". Oczywiście Iverson wiedział, o co chodziło. Nawet spodziewał się dokładnie takiego tekstu. Niemniej teraz, gdy otrzymał wiadomość, wpatrywał się w litery z niedowierzaniem. Były dowodem na horror, jaki miał nastąpić. Chyba że do sobotniego ranka zdąży odesłać swój błyskotliwie opracowany pomysł - a ktoś (nie wiedział jednak kto) wcieli w życie plan zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych. I to wkrótce. Zwłaszcza jeśli Stany Zjednoczone zaczną bombardować Bagdad i cofną go w czasie do epoki kamienia łupanego. Nie miał pojęcia, kim był uśpiony agent - Pan K. Nie miał też żadnych możliwości skontaktowania się z nim. Tym bardziej że był przecież nowym sekretarzem skarbu. Nie powinien tego robić teraz, gdy poznał na wylot amerykańską Se-cret Service, odpowiedzialną za ochronę prezydenta. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. A najmniej on sam. Ale oto znalazł się w określonym punkcie. Jeśli chciał zrealizować plan, miałby nawet łatwiej, biorąc pod uwagę nową rolę, jaką los wyznaczył mu do odegrania. Co by się stało, gdyby zechciał wszystko odwołać? To by- 282 łoby trudniejsze. W jaki sposób mógłby poinformować dyrektora Secret Service, Buda Norrisa, o uśpionym agencie, 0 którym nic nie wiedział? I jak wyjaśniłby, bez wplątywania się samemu, kto mu powiedział o zbliżającym się zamachu na prezydenta? Wszystko działo się zbyt szybko. Kiedy wiele lat temu poznał Gogołowa, nie miał pojęcia, w co się pakuje ani dokąd zaprowadzi go ta znajomość. Skąd miał to wiedzieć? Iverson przystanął na chwilę i zastanowił się. Czy rzeczywiście tak było? Czy był zaskoczony? Może nie do końca. Urodzony 23 stycznia 1940 roku w małej wiosce w Alpach Szwajcarskich, Iverson był jedynym dzieckiem bardzo zamożnej bankierskiej rodziny. Jego matka, także jedynaczka, przyłapała męża in flagranti w skarbcu z sekretarką, co doprowadziło do bolesnego i pełnego goryczy rozwodu w 1948 roku. Walka o przyznanie nad nim opieki przerodziła się w wyjątkowo nieprzyjemną aferę, ostrą, poniżającą licytację, w której oboje rodzice chcieli przekabacić syna na swoją stronę. Zapewniając sobie w końcu wyłączną opiekę nad synem, matka niespodziewanie postanowiła wykorzystać posiadane znajomości i znaczny własny majątek - prawie sześćdziesiąt dziewięć milionów dolarów, które rodzice zostawili jej w spadku - żeby wyemigrować do Stanów Zjednoczonych 1 zacząć życie od nowa w Nowym Jorku. Zabraniając chłopcu jakichkolwiek kontaktów z ojcem, niemal od razu wysłała go do kolejnych szkół z internatem od Delaware po Mas-sachusetts, przygotowując go do ostatniego etapu, jakim miały być studia na Harvardzie oraz dyplomy zarówno licen-cjacki, jak i MBA, by mógł rozpocząć pracę w bankowości, gdzie jej rodzice i pradziadowie zgromadzili fortuny. Problem jednak polegał na tym, że Stuart nie interesował się bankowością. Przynajmniej nie jako drogą kariery. Mówił biegle po angielsku, niemiecku, francusku i rosyjsku, a po ukończeniu Harvardu znalazł pracę w Wydziale Spraw Zagranicznych Departamentu Stanu. Wyjechał z kraju, zaj- 283 Jfflfet mując najróżniejsze stanowiska w Hongkongu, Pradze, Paryżu i Bonn, zanim ostatecznie znalazł się w Moskwie jako attache ekonomiczny w 1973 roku. To właśnie wtedy przedstawiono mu Jurija Gogołowa, byłego dowódcę Specnazu, który został dyrektorem ochrony rosyjskiego banku centralnego, a tym samym jego kariera uległa radykalnemu i niespodziewanemu zwrotowi. Być może szefostwo amerykańskiego kontrwywiadu powinno to przewidzieć. Bogaty, lekkomyślny, pozbawiony głębokich osobistych, zawodowych i finansowych więzi ze Stanami Zjednoczonymi, Iverson był właściwie klasycznym przykładem człowieka do zwerbowania przez radziecki wywiad. Tyle że nie został zwerbowany przez KGB do szpiegowania przeciwko Stanom. Zwerbował go Gogołow, żeby szpiegował przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Kiedy tych dwóch mężczyzn zaprzyjaźniało się powoli przez sześć lat od 1973 do 1979 roku, Iverson (przepracował w Moskwie dwie kadencje jako attache ekonomiczny, a potem został przeniesiony do Departamentu Stanu, gdzie odpowiadał za monitorowanie radzieckiej gospodarki, później zaś w 1989 roku został amerykańskim ambasadorem w Moskwie) przekonał się z czasem, że tak naprawdę Gogołow jest kretem w Narodowym Banku Rosji. Nie był jednak na usługach żadnego obcego wywiadu. Pracował dla siebie. Zaciekły rosyjski nacjonalista, Gogołow, był zagorzałym przeciwnikiem obecności komunistycznego reżimu w ojczyźnie, poza tym wściekała go panosząca się w Politbiurze korupcja, której miał okazję przyglądać się z bliska na co dzień dzięki pozycji, jaką zajmował w banku. Marzeniem Gogołowa - a właściwie jego życiową misją - było osłabianie Kremla od środka, werbowanie i szkolenie rzeszy podziemnej kadry rebeliantów, oddanych hasłu „Rosja dla Rosjan" i gotowych pogrzebać komunistów, jak niegdyś Nikita Chruszczow chciał pogrzebać Zachód. Kiedy Związek Radziecki zaatakował Afganistan w 1979 roku, Gogołow - wtedy odpowiedzialny za bezpieczeństwo 284 całego szefostwa rosyjskiego banku centralnego w Moskwie - wierzył, że jest świadkiem początków końca. Afganistan miał się stać radzieckim Wietnamem. Kabul byłby moskiewskim Hanoi. Im więcej osiemnasto-, dziewiętnastoletnich rosyjskich żołnierzy ginęło z rąk mudżahedinów, tym Gogołow zdobywał większe poparcie dla swojej sprawy. 1 wtedy właśnie Werson do niego przystał. Latem 1981 roku w kurorcie nad Morzem Czarnym, gdzie obaj spędzali wakacje, Gogołow zrobił pierwszy ruch. Poprosił Wersona, żeby zaczął inwestować niewielkie części jego funduszy -z dala od oczu FBI, przy wykorzystaniu prywatnego konta w Bazylei w Szwajcarii - według skomplikowanego, ale fascynującego schematu. Najpierw zaczęli razem „kupować" lojalność młodszych rangą, ale dobrze zapowiadających się wojskowych i polityków, zajmujących stanowiska w różnych republikach radzieckich. Potem przystąpili do finansowania nowego ugrupowania paramilitarnego, jakie Gogołow tworzył, a którym dowodził pozostający w cieniu człowiek z Teheranu, Mo-hammed Dżibril. Dzięki dawnym powiązaniom ze Specnazu Gogołow wybrał ludzi, którym mógł zaufać i wciągnąć ich na listę. Potrzeba było jednak choćby niewielkiej gotówki na przypieczętowanie umów i dostarczenie każdemu z rekrutów środków na werbowanie kolejnych członków grupy. Jasno stawianym przez Gogołowa celem nie było szkodzenie interesom amerykańskim, ale rozszerzanie ich wpływów - chciał posłużyć się kapitalizmem do destabilizacji radzieckiego imperium od wewnątrz i ustanowienia Stanów Zjednoczonych jedynym supermocarstwem na planecie. O skuteczności tych poczynań - podobnie jak o motywacji Gogołowa - Werson nie był do końca przekonany. Ale tak naprawdę nie miało to znaczenia. Zapowiadała się niezła zabawa - daleko bardziej ekscytująca od życia biurokraty, a tym bardziej bankiera. 2 sierpnia 1981 roku Iverson zgodził się współpracować, a w zamian chciał od nowego „partnera w interesach" tylko 285 jednego. Zażądał najświeższych i najdokładniejszych informacji wywiadowczych o polityce i gospodarce Związku Radzieckiego, uzyskanych przez nową tajną siatkę, tworzoną przez Gogołowa. Im więcej Iverson wiedział o wewnętrznych mechanizmach działania sowieckiego imperium - zwłaszcza o jego mocnych i słabych stronach ekonomicznych, a tym bardziej o gospodarowaniu zasobami naturalnymi, takimi jak ropa naftowa i gaz ziemny - tym stawał się cenniejszy dla przełożonych z Departamentu Stanu i przyjaciół w Białym Domu. Iverson potrafił pojąć, co się święci. Wiedział, że dni Związku Radzieckiego są policzone. Dostrzegł też strategiczną okazję, by donieść o tym jako pierwszy i oddzielić się od ciemniaków, jakich miał wokół siebie, uważających Rea-gana za wariata. Przewidział rychłe wyrzucenie Związku Radzieckiego na śmietnik historii. Jego układ z Gogołowem opierał się na starej zasadzie - ręka rękę myje. Chodziło 0 zrobienie interesu starego jak świat, ale choć stawka była wysoka, Iverson doszedł do wniosku, że cena była tego warta. Niemniej powinien był przewidzieć też - a nie przewidział - że szachista kalibru Gogołowa nie będzie usatysfakcjonowany samą przyjaźnią z Amerykaninem. Miał także inne ambicje. Znacznie większe. Zabójcze ambicje. Gogołow i Dżibril wierzyli, że uda im się ostatecznie zbudować nowy strategiczny sojusz rosyjsko-perski, łączący potęgę nuklearną Moskwy z zasobami ropy i gazu Teheranu 1 strategicznie ważnymi portami na nigdy niezamarzających wodach Zatoki Perskiej i Oceanu Indyjskiego. Przymierze rosyjsko-irańskie stałoby się najbogatszym i najpotężniejszym sojuszem północno-południowym na ziemi, a Gogołow oferował Wersonowi wczesne wkupienie się do sojuszu. Na drodze stała tylko jedna przeszkoda: Irak. Gdyby udało się wyeliminować to państwo - najlepiej zmieść z powierzchni planety na zawsze - marzenie Gogołowa i Dżibrila o rosyjsko-perskim sojuszu byłoby o krok od realizacji. 286 Pytanie brzmiało: Jak pozbyć się Iraku? Trwająca osiem lat wojna pomiędzy Teheranem a Bagdadem kosztowała miliony ofiar, ale nie wyłoniła zwycięzcy. Tak więc wojna pomiędzy tymi dwoma państwami nie wchodziła w grę. Irak był klientem Rosji. Zatem wojna pomiędzy Moskwą a Bagdadem nie była możliwa. Pozostawiało to na placu boju jedynie dwa państwa zdolne zmienić Irak w kupę gruzu: Stany Zjednoczone i Izrael. Ale jak pchnąć takie kraje do wojny nuklearnej z Irakiem? I rozpoczęła się amerykańska „wojna z terroryzmem". W styczniu 2002 roku ówczesny prezydent George W. Bush określił Irak, Iran i Koreę Północną mianem „osi zła". Wtedy Gogołow i Dżibril wpadli na pewien pomysł. Czasochłonny, wymagający mnóstwa pieniędzy i trochę szczęścia, ale jeśli chytrze rozegraliby tę partię szachów, wkupiliby się w łaski Saddama Husajna, stali się jego pozornymi sprzymierzeńcami i mogli zaproponować mu pomoc w zniszczeniu Stanów Zjednoczonych - Wielkiego Szatana - i Izraela -Małego Szatana. Plan przewidywał także zaoferowanie Saddamowi fizyków jądrowych i materiałów do produkcji broni nuklearnej oraz najświeższe meldunki wywiadu z Tel Awiwu, Jerozolimy, Londynu i Waszyngtonu. Ostatecznym przypieczętowaniem układu miało być zaproponowanie Saddamowi usług lversona, najlepszego przyjaciela amerykańskiego prezydenta i jego najbardziej zaufanego powiernika. A potem, kiedy Saddam najmniej by się tego spodziewał, powiadomiliby o wszystkim Amerykanów i Izraelczyków, którzy przystąpiliby do definitywnego unicestwienia Iraku. A kiedy Irak przestałby istnieć, nowy rosyjsko-irański sojusz stałby się najpotężniejszym graczem, jaki pozostałby na geopolitycznej szachownicy. I dopiero wtedy zaczęłaby się prawdziwa zabawa. Tak to wyglądało przynajmniej w teorii. Jednak każde ogniwo mogło zawieść. Ale w tym momencie - w każdym razie zdaniem Gogołowa i Dżibrila - wszystkie elementy 287 systemu „ruszyły". Nie wiedzieli połowy tego, co wiedział Iverson. W rzeczywistości amerykański prezydent nie spieszył się z nuklearnym atakiem na Irak, choć Iverson delikatnie go do tego namawiał. Stanowisko sekretarza skarbu nigdy nie mieściło się w planach Iversona. Gogołow i Dżibril wpadli w ekstazę, kiedy się o tym dowiedzieli. Iverson z kolei znienawidził nawet sam pomysł awansu. Miał pełną świadomość, że będzie się łączył z nowym, zwiększonym ryzykiem - wyczerpującym badaniem jego życiorysu, rozpatrzeniem kandydatury przez Senat, ciągłą obecnością agentów Secret Service, niekończącą się uwagą mediów. Przekreślało to także jego największe pragnienie, a mianowicie udział w finansowych akcjach megainteresu, który po cichu pomagał realizować. Teraz nie mam odwrotu, pomyślał Iverson. Swoją przyszłość przypieczętował już dawno temu. W 1981 roku, kiedy po raz pierwszy zaczął obracać funduszami Gogołowa i jego wewnętrznego kręgu. W 1995 roku, gdy pomógł Gogołowowi uniknąć wpadki w czasie gorączkowego polowania na kreta za panowania Jelcyna. W 1999 roku, kiedy odnowił znajomość z Gogołowem w praskim hotelu i dyskutował z nim o tym, o ile lepsza dla planów Gogołowa była administracja Clinton-Gore, od nowej, twardej, trzeźwo myślącej administracji republikanów. I oczywiście w ostatnim miesiącu, kiedy się zgodził -choć niechętnie - na popełnienie zdrady i pomógł w przygotowaniu zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych. A wszystko po to, by stać się pierwszoplanowym graczem w świecie pionków, i to tak, żeby uszło mu to na sucho. Werson szybko wykasował wiadomość, pozostawiając ją bez odpowiedzi. Skasował wszystkie wiadomości z prywatnego konta na AOL-u, a także z Messengera za pomocą mi-crosoftowego Outlooka. Wszedł w „Usunięte elementy" i wyczyścił kosz. Potem się wylogował, zamknął lap-top i wyszedł na zewnątrz, gdzie czekał już lincoln town car. 288 Nie był gotów do odpowiadania Gogołowowi, który później przesłałby wiadomość do Azziza. Nie mógł podjąć decyzji. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Czas uciekał. A on potrzebował pewności. Był zmęczony, głodny, w głowie mu łupało. Nie stać go było na popełnienie błędu. Maxwell i Downing nie spędzili razem zbyt wiele czasu. A zresztą tak wczesna pora nie była odpowiednia do zacieśniania znajomości. Przeznaczenie ma dziwne sposoby doprowadzania zdolnych mężczyzn i kobiety przed oblicza tych, którzy mają władzę i są na tyle mądrzy, by wykorzystać ich umiejętności. Dwójka młodych agentów stała na grubym niebieskim dywanie na siódmym piętrze w gabinecie szefa i spoglądała na portrety Teddy'ego Roosevelta, Bobby'ego Kennedy'ego i Martina Luthera Kinga juniora, zanim skupiła wzrok na Scotcie Harrisie o zapuchniętych od niewyspania oczach, który nie wyglądał na zadowolonego. Nieumyty, nieogolony, dyrektor miał na sobie dżinsy i szary podkoszulek z emblematem FBI, na głowie zaś granatową czapkę z wyhaftowanymi pośrodku białymi literami FBI. Patrzyli w milczeniu, kiedy czytał dwa przechwycone e--maile od Gogołowa do sekretarza skarbu Wersona - pierwszy Werson odebrał na pokładzie Air Force One, drugi odebrał i skasował w domu nie dalej jak dwadzieścia minut temu. Harris przerzucił stos dodatkowych papierów w nowo utworzonym, ściśle tajnym segregatorze, leżącym na jego biurku. Sięgając po kubek z firmowym logo, napełniony po brzegi świeżo zaparzoną kawą Gevalia, upił kilka łyków, zanim uniósł głowę i odezwał się do dwójki agentów. - Jesteście absolutnie przekonani, że obie te wiadomości pochodzą od Gogołowa? - Tak, sir - odpowiedziała Downing szybko, w pełni świadoma skali implikacji, jakie to za sobą pociągnie. - Zgadzasz się z tym, agencie Maxwell? - Tak, sir. Trzykrotnie sprawdziłem jej wyniki. To pewne. 289 . - Czy mówiliście o tym komukolwiek? - Nie, sir - odpowiedziała Downing. - A co z pozostałymi e-mailami? - zapytał ją Harris. - Kiedy przechwyciłam pierwszą wiadomość, sir, przyszło mi do głowy, że przecież jeszcze inne e-maile mogły być wysyłane i odbierane przez osobisty komputer sekretarza, zanim uruchomiliśmy Magiczną Latarnię. Mając pańskie pozwolenie na przeszukanie, poparte dyrektywą prezydenta, natychmiast dobrałam się do twardego dysku w komputerze sekretarza i zaczęłam rekonstrukcję przychodzącej i wychodzącej poczty z ostatnich kilku lat. - I znalazłaś ich dziewięć plus tę, która właśnie nadeszła? - Tak, sir. Siedem jest od Gogołowa. Trzy wysłał do niego. Każda jest opatrzona datą, sir. Wiadomość wpięta jako pierwsza w segregator była wysłana przez Iversona do Gogołowa dokładnie na miesiąc przed zamachem na prezydenta. Odpowiedź od Gogołowa nadeszła trzy dni później. Następną Werson dostał dzień po ataku. I tak dalej. - Zatem Werson zainicjował kontakt. - Cóż, sir, nie jestem pewna, czy możemy wyciągnąć taki wniosek. Nie ulega jednak wątpliwości, że znali się, zanim kontaktowali się e-mailami. I znali swoje prywatne adresy poczty elektronicznej. Ale tak, tekst ostatniej wiadomości pana Iversona wskazuje, że nie pozostaje bierny. - Twoim zdaniem nie odpowiedział na dwie ostatnie wiadomości Gogołowa? - Przynajmniej nie z osobistego komputera. Pan Iverson skasował je, a potem starał się zatrzeć wszelkie ślady. - A co powiesz na tę, Max? - zapytał Harris, biorąc z segregatora wydruk jednej szczególnej wiadomości. - Wspomina się w niej o podróży. Sprawdziłeś dokładnie daty, żeby mieć pewność, że Iverson rzeczywiście pojechał? - Tak, sir, i wszystko się zgadza. Gogołow pisał, że spotka się z Iversonem w Pradze w kawiarni drugiego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Uzyskaliśmy potwierdzenie, że Iverson wykupił bilet na lot Bri- 290 tish Airways z Denver w Kolorado do Londynu na pierwszego sierpnia tego roku. Przesiadł się tam na samolot do Pragi, a wrócił do Denver przez Bazyleę w Szwajcarii czwartego sierpnia. - Żeby postawić sprawę jasno, Max. Nie chcę mieć wniosków pozbawionych podstaw. Czy twoim zdaniem sekretarz Iverson i Jurij Gogołow są zamieszani w zamach na prezydenta? - Tak, sir. Wszystko na to wskazuje. Choć dodałbym, że najprawdopodobniej nie działali sami, ale to oczywiste. Jak pan wie, sir, Gogołow na pewno ściśle współpracuje z Mo-hammedem Dżibrilem. Obaj wykładali ogromne pieniądze na irackie operacje wywiadowcze, w tym działania Czterech Jeźdźców przez ostatnie dziesięć lat. - Jak oceniasz ostatni e-mail? - On najbardziej mnie niepokoi. Myślę, sir, że możemy tu mieć do czynienia z planem kolejnego ataku na prezydenta w ciągu następnego tygodnia lub coś koło tego, zwłaszcza teraz, gdy jesteśmy z Irakiem w stanie wojny. Tak naprawdę obawiam się wspomnianego w nim Pana K. - Rozumiem. Co potrafisz z tego wywnioskować? - zapytał Harris i wypił kolejny łyk kawy. - Wątpię, czy sekretarz Werson wie, kim jest Pan K. Wynikałoby jednak, że to uśpiony agent, znajdujący się już na wyznaczonej pozycji w Stanach Zjednoczonych, gotowy do uderzenia w momencie, gdy dostanie polecenie, jeśli sekretarz nie dostarczy własnego planu zamachu. Harris bał się, że Maxwell ma rację. Chwycił słuchawkę telefonu i zadzwonił, żeby sprawdzić czy Doug Reed, szef wydziału antyterrorystycznego FBI jest na miejscu. Okazało się, że właśnie przyjechał i usiadł za biurkiem. - Reed, przyjdź tu. I to zaraz. Telefon Corsettiego zadzwonił tuż przed godziną szóstą. To był Chuck Murray. - Co masz, Chuck? 291 - To jest już u Drudge'a. - Co? - Przekonaj się sam. - O czym ty mówisz? - Drudge podaje właśnie do wiadomości, że jesteśmy w stanie wojny. Dowiedział się o wszystkim, a mnie chyba zamęczą telefonami. Prasa wpadła w furię. Nie dość, źe dziennikarze nie wiedzieli dziś rano, że zaczęliśmy wojnę, to jeszcze Drudge ich ubiegł. Minęły wszystkie terminy ostatecznego składania materiałów do dzisiejszych wydań. Nie mają żadnych informacji. Nie można nad nimi zapanować, Bob. Muszę wiedzieć, co mogę im przekazać i to szybko. - Dobrze, dobrze. Uspokój się. Rozpuść pogłoskę, że o dziewiętnastej będzie odprawa w pokoju prasowym. Dodaj, że informacje będzie przekazywał ktoś z wyższych urzędników. - Kto? - Nie wiem. Gdybym wiedział, nie robiłbym z tego tajemnicy. Powiedz po prostu, że to jeden z wyższych rangą urzędników. Potem coś wymyślę. I uruchom przeciek, że prezydent przemówi do narodu o dwudziestej pierwszej. Ale nie puszczaj całej farby, Chuck. Niech ludzie wiedzą, że sprawa jest poważna, że nie jest najlepiej. I bardzo szybko wszystko idzie ku gorszemu. Corsetti rzucił słuchawkę, włączył komputer i ściągnął „Raport Drudge'a". Jasna sprawa. Oto miał go przed oczami. Jakim cudem ten facet to zrobił, na dodatek z jakiejś dziury w Palm Beach? XX RAPORT DRUDGE'A XX 26 LISTOPADA 2010 XX 05.49.59 czasu wschodniego XX „New York Times" Jackson: CIA obwinia reżim Saddama Husajna o zamach na prezydenta ..Washington Post". Woodword: Prezydent szykuje wojnę na pokładzie Air Force One 292 ..The Wall Street Journal": Ropa naftowa Izraelczyków i Palestyńczyków: odkrycie ogromnych złóż zagraża OPEC WOJNA! DEFCON JEDEN SAMOLOTY WOJENNE USA ATAKUJĄ IRAK ****wyłączność na świat**** (przy cytowaniu należy wymienić „Raport Drudge'a" jako źródło) Jak przekazały rządowe źródła „Raportowi Drudge'a", prezydent James MacPherson postawił w nocy siły amerykańskie w stan najwyższej gotowości bojowej - DefCon Jeden - wojna - i wydał zgodę na zmasowany atak z powietrza na Irak. Samoloty amerykańskie przystąpiły do bombardowania irackich baz wojskowych, stacji radarowych i wyrzutni SAM (rakiet ziemia-powietrze) około godziny 4.30 czasu wschodniego. Także oddziały amerykańskie kierują się do tego rejonu. „Zapomnijcie o nalocie chirurgicznym - powiedział jeden z wyższych urzędników. - Irak usiłował zabić prezydenta. To nasza reakcja. To jest wojna. Saddam jest skończony. Kropka". Linki Przygotował: Matt Drudge Raporty są przenoszone, gdy okoliczności wskazują na ich blokowanie Aktualizacja: http://www.drudgereport.com Doug Reed pracował w FBI od osiemnastu lat. Były szef sekcji kontrwywiadu, służył też kiedyś jako szef sekcji terroryzmu międzynarodowego i kierował zespołem do spraw Iraku w sekcji antyterrorystycznej. 293 Był także bezpośrednim przełożonym i mentorem Dietri-cha Blacka, choć ostatnio bardzo rzadko się widywali. Reed zamknął segregator. - Sir, dobra wiadomość brzmi: wygląda na to, że sami przyszpililiście najwyższego rangą szpiega w historii Ameryki. - 17 - I niepodważalnie współkonspiratora przy zamachu na prezydenta. - A jak brzmi zła wiadomość? - Zła wiadomość to ta, że facet, który chce zabić prezydenta, ma dostęp do wszystkich danych Secret Service. Nie wiemy, z kim współpracuje. Może nie być jedynym kretem w najwyższych kręgach rządu amerykańskiego. Jest też zabójca, Pan K., który najwyraźniej planuje dokończenie zadania, jeśli Iverson tego nie zrobi. Moim zdaniem Werson nie ma pojęcia, kim jest Pan K. A my z kolei nie mamy za dużo czasu, żeby poznać jego personalia. Nie wiemy nawet, gdzie zacząć poszukiwania. Jakby tego było mało, nie wiemy, komu możemy ufać. Panem K. może być każdy, poczynając od szefa personelu Białego Domu. - Corsetti? - „C" dla zmyłki może być zamienione na „K". Albo rzecznik prasowy Białego Domu. - Murray? - Chuck Murray. Ta lista ciągnie się w nieskończoność. - Potrzebny mi plan - powiedział Harris. -1 to na wczoraj. Na wysokości dwunastu tysięcy metrów niebo jest słoneczne, niebieskie i bezchmurne. Nawet jeśli dwanaście kilometrów niżej toczy się na świecie wojna. Z pułkownikiem Frankiem Oaklandem i drugim pilotem, podpułkownikiem Nickiem Brindisim za sterami - Bennett nazywał obu „przymusowymi abstynentami", ponieważ musieli go odwieźć - G4 mknął ku Tel Awiwowi niemal z pręd- 294 kością dźwięku. McCoy ściągała do komputera najświeższe doniesienia wywiadu z Langley, gdy tymczasem Black załatwiał przez telefon naziemny transport i środki bezpieczeństwa. Jon Bennett dopijał trzecią kawę i czekał na telefon z Waszyngtonu. *#* Ustawy były jasne jak słońce. Jak artykuł 18, część 1, rozdział 37, sekcja 794. „Ktokolwiek zamiarem lub czynem chce działać na szkodę Stanów Zjednoczonych lub na korzyść obcego państwa..." To nie byłoby trudne do udowodnienia. Poczynania Iver-sona w oczywisty sposób dowodziły zamiaru zaszkodzenia - czytaj: zabicia przywódcy Stanów Zjednoczonych w interesie Iraku. „...kontaktuje się, dostarcza lub transmituje albo próbuje kontaktować się, dostarczać lub transmitować..." Harris miał oskarżycielskie e-maile - dowody czarno na białym. „...do jakiegoś obcego państwa lub jakiejkolwiek frakcji albo partii czy lądowych lub morskich sił zbrojnych wewnątrz obcego państwa, niezależnie od tego, czy uznawanego, czy nie przez Stany Zjednoczone, do jakiegokolwiek przedstawiciela, oficera, agenta, pracownika, poddanego lub obywatela tego kraju, zarówno bezpośrednio, jak i pośrednio..." To będzie trochę trudniejsze. W tym może okazać się pomocny Mitchell z CIA. Musiał udowodnić, że w czasie, kiedy e-maile były pisane, Gogołow w jakiś sposób działał jako frakcja... działał we współpracy z irackim wywiadem wojskowym i/lub samym irackim prezydentem. Harris nie dysponował takimi meldunkami z wywiadu. Był jednak pewny, ze CIA dostarczy mu tego, czego potrzebował, kiedy będzie mógł poprosić o to bez ryzyka. „...jakikolwiek dokument, pismo, książkę kodów, książkę sygnalizacyjną, rysunek, zdjęcie, negatyw fotograficzny, 295 światłokopię, pian, mapę, model, notatkę, instrument, urządzenie lub informację odnoszące się do bezpieczeństwa narodowego..." Czy szczegóły udaremniania ochrony przez Secret Service prezydenta Stanów Zjednoczonych - naczelnego wodza sił zbrojnych kraju - wypełniają znamiona zawarte w tym przepisie? Dyrektor FBI nie miał wątpliwości, że na pewno tak. „...podlega karze śmierci..." Praktycznie rzecz biorąc, w grę wchodziło także dożywocie. Harris był w stanie myśleć jedynie o sprawiedliwej karze dla człowieka, który usiłuje zabić w jednej osobie nie tylko prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale także najlepszego przyjaciela. Kości zostały rzucone. - Panie Bennett, tu centrala Białego Domu. - Proszę mówić. - Linia jest kodowana. Proszę zaczekać, łączę z prezydentem. Bennett czekał przez chwilę, a potem usłyszał znajomy głos przyjaciela i mentora - a teraz ponownie szefa. - Halo? Jon? Jesteś tam? - Tak, panie prezydencie. Jestem. - To dobrze. Posłuchaj, bombowce są już w drodze. Pociski typu Cruise. F-15. F-16. F-l 11. Cały zestaw. Poza tym weszliśmy już do zachodniego Iraku, gdzie piechota poluje na scudy. Właśnie rozłączyłem się z Doronem. Rozmawialiśmy prawie dwadzieścia minut. Jest gotów wstrzymać się na jakiś czas z atakiem jądrowym, przynajmniej dopóki będziemy mieli rezultaty. Powiedziałem mu, że przylatujecie. Powiedziałem też, że mamy pewne pomysły na zawarcie trwałego pokoju i doprowadzenie do prosperity jako przeciwwagę do tego, co się dzieje. Jest gotów słuchać. Muszę ci jednak wyjawić, że obecnie nie interesuje go, co będzie za miesiąc albo za rok. Usiłuje bronić swojego kraju z godziny na godzinę. Nie powiem, żebym miał mu to za złe, dlatego mówiliśmy 296 głównie o szczegółach dotyczących wojska, a nie interesu z ropą i traktatu pokojowego. - Panie prezydencie, to wszystko brzmi bardzo sensownie i całkowicie się z panem zgadzam. Ale, wie pan, aż prosi się o pytanie: Jaką rolę mogę w tym odegrać? To znaczy, czy rzeczywiście powinienem tam lecieć tak od razu? - Tak, tak, musiałeś lecieć, Jon, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, muszę go przekonać, że bezpieczeństwo i dobrobyt Izraela leżą nam na sercu, i to w dalekiej perspektywie. Że jesteśmy w tym wszystkim razem. Że nie muszą się czuć wyizolowani i samotni. Że mamy poważne powody, dla których zależy nam na ich przetrwaniu. Gdy dojdą do wniosku, że są zostawieni sami sobie, uderzą własnymi siłami, a ja obawiam się, że może się to okazać katastrofalne w skutkach. Twoja podróż do Izraela - ze wstępnym zarysem strategii zakończenia walki i zaprowadzenia trwałego pokoju -jest częścią mojego całościowego planu utrzymania Izraela z dala od tej wojny i uniknięcia konieczności wykorzystania broni nuklearnej. Jesteś ze mną? - Tak myślę, sir. - Jesteś w tej sprawie moim ambasadorem, Jon. Dowodem, że myślę śmiertelnie poważnie o współpracy z nimi na dłuższą metę. Mówiąc szczerze, Stany Zjednoczone przestały już wierzyć, że polityka naciskania na Izrael, by coraz bardziej ustępował Arafatowi, jest właściwa. Wiem, że tak samo jak ja jesteś absolutnie przekonany, iż trwały pokój izraelsko-palestyński przyniesie wszystkim bardzo konkretne i duże korzyści. Nie może być znowu widziany jako seria kompromisów. Musi być postrzegany jako inwestycja, która zwróci się z nawiązką. Ale niejako miliardy dolarów z amerykańskiej i europejskiej pomocy. Wyłącznie jako zysk z bogactwa stworzonego przez Palestyńczyków i Izraelczyków, współpracujących przy naftowo-gazowym przedsięwzięciu. Muszę w jakiś sposób przekonać Dorona oraz jego ludzi, że to możliwe, by dostrzegli konkretny potencjał, jaki niesie ze sobą poniechanie wojny nuklearnej. Czy to brzmi sensownie? 297 - Tak, sir. Wspomniał pan jednak o dwóch związanych ze mną najważniejszych powodach. Ten był pierwszy. A drugi? - Musisz być stanowczy i szczery, Jon. - Okej... Bennett stal się czujny. Nie miał pojęcia, co prezydent zamierzał jeszcze powiedzieć, nie był jednak pewny, czy chce to usłyszeć. - Muszę dać Izraelowi zakładnika. - Co takiego? - Zakładnika, Jon. Muszę dać Doronowi i jego ludziom kogoś blisko ze mną związanego, kto będzie na miejscu w Izraelu, na wypadek gdyby coś miało się stać przez kilka następnych dni lub tygodni, dopóki sytuacja się nie wyjaśni. Muszą wierzyć, że nic złego się nie stanie, i dlatego stawiam w tej grze życie ludzkie, niezależnie od tego, czy oni wszyscy przeżyją, czy zginą. - Postawił pan moje życie. - Cóż, twoje, Erin i Deeka. Przez chwilę Bennett nie wiedział, co powiedzieć. - Czy Izraelczycy o to prosili? - Nie, to wyszło ode mnie. - Zaoferował pan, że postawi nas na irackim celowniku, żeby trzymać Izrael z dala od wojny? - W gruncie rzeczy tak. Bennett wpatrywał się przez okno G4 w jasnoniebieskie niebo i połacie białych chmur znajdujące się poniżej. W zasadzie został właśnie skazany na śmierć przez prezydenta Stanów Zjednoczonych. Czuł, jak krew napływa mu do karku i do uszu. Twarz mu poczerwieniała, zaczęła go piec. Sporo wysiłku kosztowało go odzyskanie kontroli nad głosem. - W porządku. Coś jeszcze, sir? - Jon? Wziął głęboki wdech. - Tak, sir? - Nie dopuszczę, żeby cokolwiek wam się stało. Obiecu- 298 ję. Muszę kończyć. Harris z FBI czeka na drugiej linii. Zadzwoń zaraz po wylądowaniu. Po tych słowach w telefonie zapadła głucha cisza. Harris rozważył możliwości - i nie był zadowolony. Jedynym zadaniem trudniejszym od wytropienia i złapania szefa mafii albo terrorysty - otoczonego ochroniarzami zdolnymi zabijać - było wytropienie i złapanie sekretarza skarbu Stanów Zjednoczonych, któremu towarzyszyli agenci Secret Service wyszkoleni do jego ochrony. Niemniej polowanie zostało rozpoczęte, a pętla się zaciskała. Stuart Morris Iverson stał się teraz numerem pierwszym na liście „Najbardziej poszukiwanych" przez FBI. Poszukiwanym za wielokrotne morderstwo. Wielokrotne usiłowanie zabójstwa i spiskowanie. Wielokrotne szpiegostwo. I zdradę. Świat nie wiedział o tym, oczywiście. Podobnie jak sam Iverson ani grupa jego ochroniarzy. W sprawę wtajemniczonych było tylko dwanaście osób. Ale jeszcze jeden człowiek miał się właśnie dowiedzieć. Black podziękował Mitchellowi i odłożył słuchawkę. - Dyrektor chce, żebyśmy spotkali się z Galisznikowem i Sa'idem w domu doktora Eliezara Mordechaja w Jerozolimie - powiedział kolegom. - A kto to? - zapytał Bennett. - Doktor M. to przyzwoity człowiek. Były dyrektor Mosa-du. Zna Saddama Husajna lepiej niż ktokolwiek na tej planecie. Jest blisko z Doronem, pracował też przez kilka ostatnich lat jako cichy kanał w kontaktach prezydenta MacPhersona z Arafatem. Jest zaprzyjaźniony z prezydentem. To długa historia. Ograniczmy się do stwierdzenia, że tak samo patrzą na świat. Ważne w tym wszystkim jest to, że Mordechaj tak naprawdę nie pracuje już w rządzie izraelskim. Dlatego będzie mógł nam pomóc w opracowaniu strategii trzymania Dorona za rękę, a jednocześnie udzieli wskazówek, jak najlepiej porozumieć się z Arafatem i jego ludźmi. 299 - Okej - powiedział Bennett. Nie był w nastroju do rozmowy, choć w duchu był wdzięczny za każdą pomoc, na jaką mógł liczyć. - Przy okazji - mówił dalej Black - jak już znajdziemy się na miejscu, będzie na nas czekał pancerny chevy subur-ban z ambasady. Skierowałem jedną z grup antyterrorystycznych, żeby oczyściła dom doktora M. z jakichkolwiek potencjalnych zagrożeń. Sprawdzamy też życiorysy jego gospodyni, służby i sąsiadów, a potem jeszcze potwierdzimy wszystko w Mosadzie i Szin Bet, tak na wszelki wypadek. Blackowi płacono za podejrzliwość, był więc podejrzliwy. - Doktor M.? - zapytała McCoy. - Dobrze go znasz? Usiedli we troje przy stole konferencyjnym, zastawionym palmtopami i filiżankami z kawą. McCoy pomogła Bennet-towi załogować się do kodowanej satelitarnej sieci komputerowej CIA, umożliwiającej mu - i jednocześnie im wszystkim - dostęp do plików i udostępnianie ich sobie nawzajem w trakcie rozmowy. - Poznałem go całkiem dobrze przez lata, kiedy pracowałem w Izraelu - odparł Black. - Był wtedy dla mnie kimś w rodzaju mentora. - Co możesz nam o nim powiedzieć? - pytała dalej McCoy. Black otworzył ściśle tajny plik FBI oznakowany jako „dEMTROP" i przesłał go e-mailem Bennettowi i McCoy. Znajdowało się w nim aktualne zdjęcie „dEM", czyli doktora Eliezara Mordechaja, a także podstawowe dane z życiorysu i raport „TROP" o jego powiązaniach z izraelskim wywiadem przez ostatnie kilka dziesięcioleci. Bennett i McCoy otworzyli plik każde w swoim komputerze i czytali najważniejsze dane. Eliezar Samuel Mordechaj, doktor nauk politycznych. Jedynak. Urodzony 28 maja 1935 roku w Tobolsku na Syberii. Jego rodzina uciekła stamtąd wiosną 1941 roku przez centralną Azję, Afganistan, Iran i Irak, by ostatecznie dotrzeć do Palestyny jesienią 1945 roku. Ojciec, Władimir walczył w izraelskiej wojnie o niepodległość w 1948 roku, a potem 300 pracował jako profesor katedry filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Hebrajskim. Matka Miriam była pielęgniarką. Oboje zginęli w wyniku zamachu bombowego na restaurację w Jerozolimie w 1953 roku, kiedy Eliezar był na obozie szkoleniowym Izraelskich Sił Obrony. Eliezar został oficerem wywiadu, najpierw w organizacji wywiadu wojskowego nazywanego Aman, później w Mosadzie. Ukończył Uniwersytet Hebrajski, ma absolutorium z filologii rosyjskiej i sowietologii, zdobył także tytuł magistra, a potem napisał pracę doktorską z zagadnień dotyczących Bliskiego Wschodu. Piął się pracowicie po szczeblach kariery w Mosadzie, najpierw był oficerem operacyjnym, później analitykiem specjalizującym się w polityce zagranicznej Związku Radzieckiego. Mówił biegle po rosyjsku, arabsku, w dżibri i po angielsku oraz oczywiście w języku ojczystym, po hebrajsku. Dyrektor wydziału arabskiego Mosadu w latach 1976-1984. Dyrektor wydziału broni jądrowej Mosadu w latach 1985- -1987. Naczelny dyrektor Mosadu od 1988 do 1996 roku. Pomagał w opracowaniu planu uratowania izraelskich zakładników przetrzymywanych w Entebbe w Ugandzie w 1976 roku. Pomagał przy opracowywaniu planu zbombardowania irackiego reaktora jądrowego w Osiriku w 1981 roku. Pomagał przy opracowywaniu planu zamachu na Khalila al-Wazira (vel Abu Dżihada) -jednej z ważniejszych postaci Organizacji Wyzwolenia Palestyny, odpowiedzialnego za wiele ataków terrorystycznych na Izraelczyków - w Tunisie 16 kwietnia 1988 roku. I tak dalej. Omówienie zajmowało kolejne strony. - Wniosek, jaki się nasuwa - odezwała się McCoy -jest jeden: ten facet był najwyższej klasy szpiegiem. - Nadal jest, jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie - wtrącił Black. - Jednym z najlepszych na świecie. A może i najlepszym. Kiedy przeszedł na emeryturę, zaczął grać na giełdzie i najwyraźniej rozbił bank. Zawsze podejrzewałem, że podebrał jakieś dobre raporty wywiadu o Intelu w czasie, 301 gdy był jeszcze w Mosadzie, ale nie słyszeliście tego ode mnie, dobrze? Zresztą nieważne. Zbudował ogromny dom na wspaniałym kawałku ziemi z widokiem na Jerozolimę. Nigdy tam nie byłem, ale podobno jest bardzo okazały. - A jaki jest jako człowiek? - zapytała McCoy. - Cichy. Łagodny. Nikt by się nie domyślił, że był szefem Mosadu. To znaczy wygląda jak mól książkowy, niczym stary angielski profesor z Oksfordu. Siwy. Łysiejący. Grube szkła w okularach. Rozpinane swetry. Pali fajkę. - Powinniśmy przywieźć mu jakiś dobry tytoń. - A kto powiedział, że nie przywieziemy? - odpowiedział Black pytaniem, wyjmując niewielką paczuszkę z teczki. - Dobra robota, nie ma co. - Dlatego dobrze mi płacą - dodał Black. - Powiedziałeś, że pracowaliście razem, i to blisko. - Całkiem dobrze się nam współpracowało. Okazał się dla mnie bezcenny, kiedy próbowałem zmontować tam skuteczny zespół antyterrorystyczny i opracować strategię. Doktora Mordechaja poznałem na przyjęciu w domu amerykańskiego ambasadora w Hercliji latem, jak mi się wydaje, w czerwcu albo w lipcu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku, tuż przed inwazją Saddama na Kuwejt. Do tamtej pory niczego tak naprawdę nie zrobiłem w Izraelu. Byłem tam wcześniej na wakacjach z żoną. Irak bez przerwy „wymachiwał szabelką", jak się to wtedy najczęściej określało, więc Federalny Urząd Śledczy doszedł do wniosku, że trzeba wzmocnić wysiłki w Izraelu i spędzać więcej czasu z chłopakami z Szin Bet i Mosadu. Naszym specjalnym zadaniem - o czym wtedy nie mówiliśmy Izraelczykom - było opracowanie planu ewakuacji. W razie gdyby wybuchła wojna i prezydent wydał odpowiednie polecenie, musieliśmy wiedzieć, gdzie mieszka, pracuje lub jakie miejsca odwiedza w Izraelu w danym momencie każdy Amerykanin, jak ich wszystkich zebrać i dostarczyć do sześciu różnych punktów ewakuacyjnych i jakie środki będą nam potrzebne od Szóstej Floty znajdującej się na Morzu Śródziemnym, żeby zabrać 302 ich stamtąd i dostarczyć bezpiecznie do domu. Okazało się później - oczywiście - że wojna nie wybuchła, ale Saddam zaczął gromadzić rakiety. Nigdy jednak nie musieliśmy już pocić się nad planem ewakuacyjnym. Bennett wpatrywał się w widok za oknem. Black nie był pewny, czy słuchał go uważnie. Mimo to postanowił mówić dalej. - W każdym razie spotkałem doktora Mordechaja na tym przyjęciu, a następnego dnia zjedliśmy razem lunch. Bardzo dużo rozmawialiśmy o Saddamie, Iraku i o tym, że coś się święci. Nigdy nie zapomnę tego, co mi wtedy powiedział. - Dlaczego? Co to było? - zapytała McCoy. - Powiedział, cytuję: „Problem z wami, Amerykanami, polega na tym, że nie wierzycie w zło". - Co niby przez to rozumiał? - O to samo go spytałem. Wyjaśnił mi, że jego zdaniem CIA, FBI i faceci z rządu nie potrafią prawidłowo przewidzieć straszliwych, katastrofalnych wydarzeń, bo w rzeczywistości nie wierzą w istnienie zła, w obecność ciemnych, niegodziwych wymiarów duchowych, które mogą skłaniać ludzi do popełniania niewyobrażalnych czynów. Odpowiedziałem mu na to: „Nie mam pojęcia, o czym pan mówi". A on na to: „No, właśnie. Weźmy, na przykład, człowieka takiego jak Saddam Husajn. Saddam powtarza światu od lat, że ma żądania terytorialne wobec Kuwejtu. Rozbudowuje siły zbrojne. Tworzy broń masowej zagłady. Przemieszcza oddziały nad granice. Daje wszystkim do zrozumienia, że przystępuje do akcji. Ale chłopcy i dziewczynki z Centralnej Agencji Wywiadowczej i Departamentu Spraw Międzynarodowych twierdzą, że tego nie zrobi. Chce jedynie podnieść cenę na ropę naftową. Ot, wymachuje szabelką. Ot, napina mięśnie. Z pewnością nie dokona inwazji. Bo dlaczego miałby tak postąpić? To przecież nie ma sensu, to irracjonalne. Jeszcze nigdy naród arabski nie zaatakował innego narodu arabskiego. Dlaczego teraz miałoby do tego dojść?". - Miły pan doktor był zdania, że nasi ludzie błędnie oce- 303 niali sytuację? - zapytał Bennett, który najwyraźniej słuchał znacznie uważniej, niż Black przypuszczał. - Bo byli w błędzie. - Tak. oczywiście, ale wtedy nie mogliśmy tego wiedzieć. - Nie, właśnie chodzi o to, że mogliśmy. Dlatego to powiedział. Saddam malował mapę z zaznaczonymi drogami, a my po prostu nie mogliśmy uwierzyć, że uruchomi samochód i wyruszy w podróż. - Nikt w to nie wierzył. Trzeba byłoby mieć kryształową kulę, żeby wiedzieć, o czym Saddam myśli, i być Bogiem, by wpaść na to, co zamierza. Ten facet to wariat. - Nie, nie i jeszcze raz nie - odpowiedział Black. - Nie rozumiecie sedna sprawy. Doktor Mordechaj właśnie to usiłował wskazać. Z jednej strony mówimy sobie, że Saddam Husajn jest osobą racjonalną, lecz kłamie jak najęty. Twierdzi, że napadnie na Kuwejt, ale, naszym zdaniem, wcale nie zamierza tego zrobić. Kłamie. Blefuje i tyle. Bawi się z nami w gierki. Gdy napadł na Kuwejt, uznaliśmy, że jest wariatem - szalonym, nieprzewidywalnym, irracjonalnym człowiekiem, kwalifikującym się do szpitala psychiatrycznego. - O co ci chodzi? Albo jemu? - Doktor M. uważa, że jest trzecie wytłumaczenie. Saddam Husajn nie jest wariatem ani też nie kłamie. Działa racjonalnie, kalkuluje każdy ruch, ale tkwi w nim zło. Tak więc oznajmił światu, co zamierza - dokonać aktu zła, nie aktu szaleństwa - a potem tak właśnie zrobił. Potrzeba było grupy wysoko opłacanych analityków z dyplomami Harvar-du, żeby zignorować jego ówczesną prostotę działania. - Hej, coś mi to przypomina - powiedział Bennett, czując się nieswojo z dyplomem MBA z harwardzkiej szkoły biznesu. - Mnie też, bracie - odpowiedział Black, który także był absolwentem Harvardu. - To dlatego jestem absolwentką Whartona, chłopcy -wtrąciła McCoy, uśmiechając się. - Ale poważnie, czyżby uważał, że jemu poszłoby lepiej? - Ależ poszło. Jadłem z nim lunch w kawiarni na świe- 304 żym powietrzu na Starym Mieście i powiedział mi wtedy bez ogródek, że Saddam uderzy, i podał nawet dokładną datę: piątego sierpnia. Pomylił się jedynie o trzy dni. - Miał informatora w kręgu Saddama? - Nie. Powiedział, że nie potrzebuje kogoś takiego. Stwierdził, że wszystko, co trzeba było wiedzieć z zakresu podstawowych informacji wywiadu, podstawowych danych, można było wyczytać w gazetach. Podkreślił jednak bardzo mocno, że wywiad to coś więcej niż wyszukiwanie faktów. Chodzi o ich właściwą analizę, o wyciągnięcie prawidłowych wniosków, nawet przy niekompletnym materiale. W tym przypadku różnica między doktorem Mordechajem a najwyższymi przywódcami z amerykańskiego rządu polegała na tym, że doktor potraktował zapowiedzi Saddama poważnie, a oni nie. Albo mówiąc jego słowami, zacytuję: „Uważam, że Saddam Husajn jest nie tylko skłonny do popełnienia niewyobrażalnego zła, ale stać go, by to zrobić, a wy nie. I to ja mam rację, a nie wy. Nie wynika to z faktu, że wiem więcej od waszego rządu. Tak nie jest. Wiem mniej. Wierzę jednak, że siły zła zmuszają złych ludzi do popełniania złych czynów. Właśnie na tej podstawie przewiduję, co może się wydarzyć. Dzięki temu zostałem szefem Mosadu, młody człowieku. I dlatego jestem dobry w tym, co robię. To będzie piekielny sierpień, a moja ojczyzna ucierpi bardzo poważnie, bo twój kraj nie wierzy w zło, a mój narodził się z popiołów holocaustu". Cała trójka milczała przez chwilę. - Co się stało potem? - zapytała w końcu McCoy. - Wstał, zapłacił za siebie rachunek i wyszedł. Bennett odchylił się w wygodnym skórzanym obrotowym fotelu, przeczesał palcami włosy, a potem sięgnął po kryształowy talerzyk z czerwonymi i zielonymi cukierkami. - Hm, cóż, nie mogę się doczekać poznania jego następnego proroctwa - powiedział cicho i spojrzał w okno na błękitne niebo, bo nie bardzo wiedział, co mógłby dodać. - Ktoś chce m&m'sa? 305 Generał Azziz miał świadomość, że to hazardowa rozgrywka, w której stawką jest jego życie, ale był gotów na śmierć. Wiedział aż nadto dobrze, że każdy jego oddech służy jednemu - zadowoleniu Saddama Husajna. Był bezwzględnie oddany reżimowi. Bezdzietny wdowiec. Naprawdę chciał -wręcz gorliwie - poświęcić siebie i swych rodaków, byle tylko zemścić się na Izraelu i Stanach Zjednoczonych. To właśnie trzeba było zrobić: wziąć udział w samobójczej misji z bombą. Na samą myśl o tym, co go czeka, poczuł gwałtowny przypływ energii. Wiedział też, oczywiście, że Saddam żąda rezultatów. A wyniki były osiągalne. Tyle że instynkt kazał mu czekać. Potrzebował jeszcze odrobiny czasu, by zorkiestrować ostatni koncert w swojej karierze. Jedyne pytanie brzmiało: Czy on i jego koledzy przeżyją amerykańską brutalną, nieustępliwą kampanię bombardowań do czasu, gdy wszystko będzie gotowe i nastanie chwila wiecznej chwały? Jako dumny architekt tego niewiarygodnego kompleksu bunkrów Azziz był pewien jednego - odpowiedź na to pytanie brzmi: Tak. Poczeka, aż sytuacja dojrzeje, a on będzie gotów. Prezydent odłożył słuchawkę telefonu i zapatrzył się w sufit. Dwóch agentów Secret Service stało na warcie przed przeszklonymi drzwiami. Pierwsza dama spała, głośno chrapiąc. On sam drzemał od kwadransa, może dwudziestu minut -kilka godzin odpoczynku zalecili mu lekarze - kiedy zadzwonił telefon. Teraz w głowie kłębiły mu się myśli. To nie mogła być prawda. To niemożliwe. Musiał zyskać pewność. Ale jak to zrobić? MacPherson ponownie sięgnął po słuchawkę i zadzwonił do Corsettiego, który odebrał po drugim dzwonku. - Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił, Bob. - Tak, panie prezydencie? 306 - Zadzwoń do Stu. Powiedz mu, że spotkam się z nim w południe w Camp David. Mam niewielką sprawę, którą muszę załatwić jak trzeba. Moim zdaniem jest właściwą osobą, która może mi w tym pomóc. - Tak, sir. - Jak Szekspir radzi sobie z wieczornym przemówieniem? - Całkiem nieźle. Razem z Marshą spotykamy się z nim o dwunastej, żeby przejrzeć rezultaty jego wysiłków. - Dobrze. A teraz zadzwoń do Stu. Upewnij się, że będzie w Camp David punktualnie o dwunastej. - Co do sekundy, sir. Rozległ się brzęczyk w palmtopie BlackBerry Bennetta. Jon pochylił się w fotelu i szybko sprawdził otrzymanego e-maila. Był od matki z Florydy, oznaczyła go jako pilny -911. Natychmiast do niej zadzwonił. - Mama? Tu Jon. Co się dzieje? Starsza pani była w histerii. - Jon... chodzi o twojego ojca... Jon... - z trudnością wymawiała słowa - .. .on... miał rozległy zawal serca... - O mój Boże! - ...Nie dają mu szans... Mówią o dwudziestu czterech godzinach życia... w najlepszym razie... Nie wiedział, co powiedzieć. - ...gdzie jesteś, Jon?... Musisz tu zaraz przyjechać... Potrzebuję cię... Bennett był w szoku. Nie mógł jechać do domu. Nie mógł nawet powiedzieć matce, gdzie się znajduje. A najgorsze z tego wszystkiego było to, że nie mógł powiedzieć dlaczego. Komandos Jeden wylądował w Camp David przed jedenastą w piątkowy ranek. Nadciągała burza, wzmagał się wiatr, zaczynało padać. Jedynie MacPherson, agentka specjalna Jackie Sanchez i załoga helikoptera byli na pokładzie. W Camp David czekali już 307 na prezydenta dyrektor FBI Scott Harris, agent specjalny Doug Reed, trzej członkowie zespołu Reeda i specjalistka komputerowa Carrie Downing. Tłoczyli się w wartowni Osika i jeszcze raz omawiali plan. Prezydent dopytywał się, czy plan zadziała. Lepiej, żeby zadziałał, pomyśleli Harris i Reed, bo nie było planu B. W słuchawce w uchu Reeda rozległ się głos jednego z agentów. - Sierra Jeden do Romea. Ser Szwajcarski jest na ziemi. Ma do was sześćdziesiąt sekund. - Zrozumiałem Sierra Jeden. Panie prezydencie, on już tu jest. Zastępcy Reeda zajęli pozycje wokół pokoju, sprawdzili broń i czekali z łomoczącymi sercami. Reed wśliznął się za drzwi, podczas gdy Harris stanął przed prezydentem. Zgodnie z poleceniem Reeda, Downing przeszła do dalekiego końca pokoju. Nie miała broni. - Sierra Jeden, Ser Szwajcarski o dziesięć sekund. Reed nie odpowiedział. Słyszał, jak otwierają się zewnętrzne drzwi wartowni, a potem dobiegły go głosy sekretarza i jego szefowej personelu, Lindy Bowles. Sanchez poprosiła agentów Iversona, żeby zaczekali na zewnątrz, aż spotkanie dobiegnie końca. I wtedy usłyszeli. Dwa mocne puknięcia. - Stu, czy to ty?! - zawołał prezydent. - Wchodź. - Panie prezydencie, Scott, panowie - powiedział Iverson spokojnie. - Straszna burza, prawda? Jego słowa jeszcze nie ucichły, kiedy usłyszał kliknięcie charakterystyczne dla odbezpieczania broni. Lufa rewolweru Smith&Wesson kaliber czterdzieści pięć ACP znalazła się dokładnie za jego lewym uchem. Iverson poczuł, jak krew zastyga mu w żyłach. Gra była skończona. 13 Na świecie panowała ciemna bezksiężycowa noc, minęła godzina dwudziesta czasu izraelskiego w piątek. Biały chevy suburban dotarł krętymi wąskimi uliczkami do masywnej bramy ze stali i kamieni, minął ją i zjechał na ustronny podjazd. Dom doktora Eliezara Mordechaja zbudowano na szczycie jednego ze wzgórz na północnym skraju Jerozolimy. Gdy nad Izraelem zbierały się najczarniejsze chmury w dziejach jego istnienia, Dietrich Black poczuł się znacznie lepiej na widok dwóch furgonetek ochrony z amerykańskiej ambasady, czekających na nich, dokładnie tak jak sobie tego życzył. W końcu jego praca polegała na oczekiwaniu nieoczekiwanych wydarzeń. Do jego zadań należało teraz upewnienie się, że nic się nie przytrafi Jonathanowi Meyersowi Bennet-towi, nowo powołanemu architektowi prezydenckiego tajnego planu pokojowego na Środkowym Wschodzie. Była to praca, którą potraktował poważnie. Wartownik komandos natychmiast rozpoznał Blacka i się z nim przywitał, a mimo to bardzo uważnie obejrzał zdjęcia w identyfikatorach wszystkich pasażerów suburbana, począwszy od Bennetta. Agenci ochrony, uzbrojeni w M-16, pilnowali terenu z psami wyszkolonymi do wyczuwania bomb. Nad każdym „i" musiała być postawiona kropka. Każde „t" musiało mieć poprzeczną kreskę. Nie można było oczekiwać więcej. 309 Bennett wiedział od Blacka, że doktor Mordechaj sam zaprojektował swój dom. Z widocznymi wpływami Franka Lloyda Wrighta - coś jak wodospad, ale bez wody - budowla wydawała się niemal wtopiona we wzgórze. Wyłożona kocimi łbami ścieżka -oświetlona po obu stronach niewielkimi, niezbyt jasnymi lampami, wkopanymi w ziemię - prowadziła upoważnionych do tego gości labiryntem krętych schodów z kamienia. W końcu dotarli do gigantycznego, grubego wspornika z poszczerbionego piaskowca. Wspornik sterczał na zewnątrz niczym ogromny klif. Roztaczał się stąd po prawej stronie wspaniały widok na Stare Miasto, a po lewej na ocienione, łukowate, przypominające jaskinię wejście do domu. Drzwi frontowe, których nie powstydziłoby się żadne muzeum, mogła podziwiać jedynie garstka osób. Masywna płyta z libańskiego cedru, ręcznie rzeźbiona w sceny z historii Jerozolimy, zdobiła zewnętrzną ich część, łagodnie podświetloną miniaturowymi lampami, umieszczonymi w kamieniach czerniejących powyżej. Od chwili gdy McCoy, naciskając dzwonek, zawiadomiła gospodarza o ich przybyciu, czemu towarzyszyło echo dzwonków równie pięknych, jak w Bazylice Grobu Świętego w dolinie poniżej, trójka Amerykanów nagle zdała sobie sprawę, jak mało wiedzą. Przeszłość doktora Mordechaja niemal jak z powieści „płaszcza i szpady" zdążyła już ich zaintrygować brakiem zakończenia. Niespodziewanie jednak zaczynali rozumieć, że ten dom jest swego rodzaju odzwierciedleniem osobowości człowieka otoczonego tajemnicą, nieprzeniknionym mrokiem i cieniem magii. Wszyscy na lotniskowcu wymiotowali. Mimo to helikopter SH-60B Seahawk - wersja dla marynarki wojennej śmigłowca piechoty Blackhawk - wystartował z pokładu „Reagana" i poleciał w środek szalejącej burzy. Ładunek: 6. Drużyna Foki i trzej specjaliści od zwalcza- 310 nia terroryzmu z Narodowych Laboratoriów Badawczych Lawrence Livermore, z których każdy byt członkiem ściśle tajnego rządowego amerykańskiego zespołu nagłego poszukiwania broni jądrowej. Misja: Udaremnienie podjęcia drugiej próby odpalenia rakiety nuklearnej na Izrael lub jego sąsiadów przez Saddama. Prawdopodobieństwo powodzenia misji: W najlepszym razie ograniczone. Zapobieżenie atakowi rakietowemu -a tym bardziej atakowi nuklearnemu - z ruchomej wyrzutni było jak milion do jednego. A ponieważ Izrael już raz tego dokonał i to z powodzeniem, nikt w helikopterze nie łudził się, że mają jakieś szansę. *** Drewniane drzwi się otworzyły. Dwóch agentów Mosadu, którzy ich przywitali, było podświetlonych od tyłu, dlatego rysy ich twarzy pozostały niewidoczne. Jednak uzi wiszące im po bokach dawały się rozpoznać bezbłędnie. Po raz drugi w czasie krótszym od pięciu minut Bennett, McCoy i Black zostali poproszeni o pokazanie identyfikatorów ze zdjęciem. Poproszono ich też o położenie kciuków na elektronicznym czytniku linii papilarnych, podłączonym do bardzo nowoczesnego notebooka, którego cienki monitor jaśniał w półmroku. Kiedy czekali przez moment na potwierdzenie numerów indentyfikacyjnych z Security Service i odcisków palców, maleńki, ledwie widoczny aparat fotograficzny ochrony, zamontowany na suficie, robił zdjęcia każdemu z gości z szybkością karabinu maszynowego. Wizerunki wszystkich trzech twarzy zostały niemal w jednej chwili przetworzone cyfrowo i sprawdzone w szybko dostępnych bazach danych. Program identyfikacji twarzy błyskawicznie dokonał „selekcji cech charakterystycznych". Komputer przeliczył pik-sele ich oczu i ust. Zeskanował osiem różnych punktów, „znaków topograficznych", na każdej twarzy. Przeanalizo- 311 wał ich kości policzkowe i strukturę czaszek. Porównał potem trójwymiarowe „odlewy twarzy" z tysiącami portretów kryminalistów i terrorystów z całego świata. Kilka sekund później zabrzęczał telefon komórkowy jednego l Izraelczyków. Dzwonił doktor Mordechaj. Obserwował ich z pokoju ukrytego głęboko we wnętrzu domu. Kiedy tylko komputer udzielił im zgody na wejście, to samo zrobił doktor. Jeden z izraelskich agentów zamocował cienkie metalowe łańcuszki w trzech przepustkach dla gości, podał im je, instruując jednocześnie, że powinni mieć je zawsze przy sobie w domu i na przyległym terenie. Poprosił także, by zdjęli mokre płaszcze i buty i schowali je do niewielkiej szafy w holu. Po prawej i lewej stronie widać było długie nieoświetlone korytarze, biegnące na wschód i na zachód. Jednak zamiast podążyć którymś z nich, poprowadzono trójkę gości przez mroczny korytarz znajdujący się na wprost. Było tam prawie jak w tunelu - sufit stanowił wspornik z piaskowca, przechodzący przez zewnętrzną ścianę - który kończył się szerokimi, krętymi schodami. To właśnie tam zaczęli wreszcie iść powoli na górę na pierwsze - główne - piętro, gdzie doświadczyli eksplozji światła, kolorów, dźwięków i zapachów, które przeniosły ich do świata bardzo różnego od tego, w jakim żyli. Kilka e-maili dotarło tuż przed obiadem. Przynosiły dobre wieści. Jego siły dostawały baty, ale generał Azziz nie był tym zaniepokojony. Czy bokserzy z Zachodu nie nazywali podobnych sytuacji „symulowaniem słabości"? Dla toczących bój Amerykanów Irak będzie wyglądał na stłamszony, osłabiony i poharatany - a potem uderzy, kiedy wrogowie będą się tego najmniej spodziewali. W e-mailu od Q19 było napisane, że są gotowi ruszać na pierwsze słowo Azziza. E-mail od Czterech Jeźdźców potwierdzał, że mają doskonały czas w osiąganiu celu. Istniał 312 też jeszcze, oczywiście, ukryty w szpitalu dziecięcym w centrum Bagdadu, „koronny klejnot" misji, którą prezydent Hu-sajn nazwał Ostatni Dżihad - ostatniej w historii wojny przeciwko Zachodowi i zdrajcom z Syjonu. Bennett, Black i McCoy weszli po kręconych schodach. Kiedy znaleźli się na górze, okazało się, że patrzą na wspaniałą szklaną kopułę, zainstalowaną w miejsce sufitu, przez którą roztaczał się spektakularny widok na księżyc i gwiazdy. Widok był niczym niezakłócony i przykuwał uwagę. Na pewno się go nie spodziewali. Prawda jednak była taka, że to nie kopuła, ale ciepłe i łagodne światło lamp znajdujących się w różnych miejscach ogromnego pokoju sprowadziło ich tutaj z mrocznego tunelu. Kiedy ich oczy stopniowo przyzwyczaiły się do światła, zaczynali dostrzegać dom wypełniony cennymi skarbami. Grube, bogato zdobione, purpurowo-złoto-rdzawoczerwone perskie dywany pokrywały błyszczącą brązową podłogę z twardego drewna. Rozłożyste, zielone, młode palmy - co najmniej sześć sztuk - rosły w wielkich czerwonawych glinianych donicach, ustawionych w różnych miejscach. Widać też było duże włoskie skórzane kanapy i fotele i stojące przy nich niewielkie stoliki o nogach z kutego żelaza i szklanych blatach, na których leżały pochodzące z wykopalisk starożytne bibeloty z całego Bliskiego Wschodu oraz najnowsze wydania magazynów z Izraela, Europy i Stanów Zjednoczonych. Wytworny czarny fortepian stał niemy, nieużywany w jednym z rogów pokoju. Obok niego dostrzegli wypchanego wielbłąda naturalnej wielkości, którego szklane lśniące oczy zdawały się podążać za nimi, gdy szli. Mahoniowy stół z nakryciami z porcelany, srebra i kryształu dla czterech osób - choć z łatwością można było podejmować przy nim co najmniej dwunastu gości - znajdował się w innym rogu. Na środku stołu postawiono ogromny wazon ze świeżymi różami. 313 Za stołem nad zabytkową komodą, na której stały rodzinne fotografie, na kredowobiałej nierównej ścianie, robiącej wrażenie litej skały wewnątrz góry z piaskowca, wisiał obraz. Nie był to jednak zwykły obraz. Przytłaczające, ogromne płótno błękitów, jaskrawych żółci i powłóczystych pociągnięć pędzla umaczanego w czerwonawopomarańczowej farbie, pobudzało wyobraźnię, ale wydawało się zupełnie niezrozumiałe. Na niewielkiej tabliczce poniżej widniał zwykły napis: Jackson Pollock, Niebieski (Moby Dick), 1943. Dalej figurował cytat z typowej dla Pollocka enigmatycznej wypowiedzi: „Kiedy maluję, nie wiem zupełnie, co robię. Dopiero potem następuje coś w rodzaju »uświadomienia« i widzę, 0 co mi chodziło. Nie boję się dokonywania zmian, zniekształcania widoku, bo obraz ma własne życie". Sztuka abstrakcyjna nie robiła wrażenia na Dietrichu Blacku. Najbardziej uderzyło go w tym miejscu to, że nigdzie nie widział kuchni. A jednocześnie czuł jej zapach. Imbir i kurkumę, kminek i kolendrę wyczuł jako pierwsze, potem był zapach pomidorów, cebuli, sproszkowanej chili 1 pieczonego jagnięcia. Soczyste indyjskie curry, wywołujące napływ śliny do ust, gotowano gdzieś w pobliżu, a obok na pewno dochodził, parując, ryż basmati. McCoy zamknęła na chwilę oczy i nasłuchiwała. Słyszała szmer fontanny, trzask ognia płonącego w wielkim kamiennym kominku. A kiedy wsłuchała się dokładniej, doszedł do niej łagodny dźwięk strun z koncertu skrzypcowego Bacha, sączący się z ukrytych w całym domu głośników Bose. Była to jedna z jej ulubionych płyt kompaktowych, utwór w wykonaniu lcchaka Perlmana, urodzonego w Izraelu skrzypka, którego prezydent Reagan odznaczył w 1986 roku amerykańskim Medalem Wolności. Jako młoda dziewczyna McCoy brała przez krótki czas lekcje gry na skrzypcach i je znienawidziła. Ale w 1993 roku spotkała Perlmana w ambasadzie amerykańskiej w Pradze i niemal się zakochała. Przyjechał do pełnej romantyzmu stolicy Czech na koncert, w którym występował razem z wio- 314 lonczelistą Yo Yo Ma, a McCoy dała się złapać na haczyk. Kiedy nie siedziała w odrzutowcu i nie oblatywała świata dookoła z Jonem Bennettem, opracowując jednocześnie interesy naftowe warte miliardy dolarów, wieczorami zwykle przesiadywała w swoim londyńskim domu w Notting Hill, zwinięta w kłębek pod afgańskim kocem, czytała ulubione książki i zasypiała przy akompaniamencie skrzypiec wspaniałego Icchaka Perlmana. Bennett rozejrzał się po „jaskiniowym" pokoju. Niewiele go tu zainteresowało, choć zapach curry i muzyka nie uszły jego uwagi. Miał jednak inne rzeczy na głowie, jak choćby irackie rakiety wycelowane w Izrael. W pokoju było ciepło, ale nie za gorąco. Od czasu do czasu pojawiał się skądś chłodny powiew, lecz dopiero teraz domyślił się skąd. Zostawił McCoy i Blacka i ruszył w kierunku wielkiego okna i przesuwanych przeszklonych drzwi, prowadzących na werandę. Z urządzonej na górnej powierzchni wspornika z piaskowca werandy roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na Stare Miasto. Co więcej jednak, stanął twarzą w twarz z doktorem Elie-zarem Mordechajem, który najwyraźniej pojawił się znikąd. Helikopter Skyhawk wtargnął w przestrzeń powietrzną Iraku szybko, zdecydowanie i poza zasięgiem radarów. Podążając trasą nad autostradą numer dziesięć w kierunku Bagdadu, maszyna leciała na wysokości zaledwie piętnastu metrów nad ziemią z prędkością ponad stu osiemdziesięciu węzłów, a załoga była gotowa otworzyć ogień z zamontowanych na nosie karabinów maszynowych 7,62 mm do każdego pojazdu wojskowego, na jaki natknęłaby się w czasie polowania na ruchome wyrzutnie scudów. - Napastnik Jeden Sześć, Napastnik Jeden Sześć, tu Podniebne Rancho. Czy mnie słyszysz? - odezwał się starszy kontroler z E-3 AWACS - powietrznego systemu ostrzegania i kontroli -jakieś sześć tysięcy sześćset metrów nad ziemią. - Podniebne Rancho, tu Napastnik Jeden Sześć. Słyszę cię wyraźnie. 315 - Żądałeś uzupełnienia paliwa. Możemy ci podesłać cysternę za około... Nagle migotanie ostrzegawczych światełek i brzęczyki wypełniły kokpit skyhawka. - Co? O mój Boże. Podniebne Rancho, jakiś padalec nas namierzył. Ktoś tam pośród burzy wycelował właśnie w helikopter i szykował się do strzału. - Napastnik Jeden Sześć, powtórz. Nie mamy niczego na radarze. - Jakiś drań nas dorwał, Podniebne Rancho. Daj mi osłonę... szybko... albo przejdziemy do historii. Podpułkownik Curtis Ruiz, pilot skyhawka, przyjrzał się instrumentom pokładowym w desperackiej próbie ustalenia, co się dzieje, zanim będzie za późno. - Napastnik Jeden Sześć, tu Podniebne Rancho. Widzimy go teraz. Masz irackiego miga-29 pędzącego wzdłuż autostrady za tobą z szybkością dwóch machów. Jest niewiele ponad trzydzieści kilometrów z tyłu, ale szybko cię dogania. Wysyłamy do ciebie dwa F-14. Czekaj w pogotowiu. Czekać w pogotowiu? - pomyślał pilot skyhawka. Co to niby ma znaczyć, do jasnej cholery? Za dwie minuty oni wszyscy będą historią. Downing podniosła słuchawkę już po pierwszym dzwonku. To był Harris, który rozpaczliwie potrzebował dobrych wiadomości. Choć wróciła do siedziby głównej FBI, nic dla niego nie miała. Jeszcze nie. Czy będzie miała cokolwiek? To zależało od rozwoju wydarzeń. Obiecała jednak, że będzie czuwać i żłopać cienką służbową kawę w nadziei, że coś się stanie. I to wkrótce. W chwili gdy skończyli przedstawiać się sobie nawzajem, rozległ się dzwonek przy drzwiach. 316 - To muszą być oni - powiedział doktor Mordechaj. -Proszę za mną. Poprowadził ich z powrotem krętymi schodami do frontowych drzwi. Zerkając na monitor ochrony, natychmiast rozpoznał twarze bez pomocy wyrafinowanego sprzętu, minął podenerwowanych agentów Mosadu, otworzył drzwi i zaprosił do środka Dmitrija Galisznikowa i Ibrahima Sa'ida. - Spóźniliście się - wytknął im, obejmując jednocześnie i całując zgodnie z tradycją panującą na Środkowym Wschodzie, a potem przedstawił ich Bennetowi i jego zespołowi. Kiedy obaj mężczyźni znaleźli się w środku, doktor kazał agentom Mosadu zająć pozycje przed domem, a potem szybko zamknął drzwi i je zablokował. Następnie zamiast skierować się ku schodom, starszy pan ruszył w stronę ciemnego korytarza, doszedł do jego końca, otworzył drzwi wyglądające jak drzwi do szafy wnękowej, a potem gestem ponaglił, by szli za nim. - Panie i panowie, pozwólcie, że pokażę wam coś, co zaprojektowałem i zbudowałem w tym domu, żeby się trochę zabawić - powiedział doktor Mordechaj z uśmiechem. -Myślę, że będzie to dla was spora frajda. Oszalał, czy co? - pomyślał Bennett. Zaciekawieni, weszli wszyscy do „szafy", a następnie - na dziwną prośbę gospodarza - zamknęli za sobą drzwi. W momencie gdy to zrobili, usłyszeli hydrauliczny kop. To nie była szafa. To winda, i właśnie jechali w górę. Po chwili drzwi otworzyły się w garderobie przy gabinecie doktora Mordechaja we wschodnim skrzydle przestronnego domu. Wszyscy ruszyli za nim przez gabinet, sypialnię, kuchnię i dalej korytarzem do salonu ze wspaniałą szklaną kopułą zamiast sufitu. No, pewnie, pomyślał Bennett - to miejsce jest równie tajemnicze jak jego właściciel. 317 ¦ Ruiz zrobił unik. Mając na pokładzie Oddział Foki i zespół nagłego poszukiwania broni jądrowej, których życia nie mógł ryzykować, odbił mocno w lewo, wzniósł się do góry na wysokość dzie-więciuset metrów, zanurkował i odbił w prawo. Bip, bip, bip.bip. - Strzelił do nas. Podniebne Racho, zostaliśmy zaatakowani. Powtarzam, zostaliśmy zaatakowani. Ruiz gwałtownie poderwał śmigłowiec, a potem skręcił w lewo pod ostrym kątem. W tej samej chwili rosyjska AA-10 rakieta klasy powietrze-powietrze przemknęła mu przed twarzą z szybkością czterech machów, mijając sky-hawka o centymetry. - Podniebne Rancho, Podniebne Rancho, jesteśmy atakowani. Jesteśmy atakowani. Gdzie, do cholery, jest nasza osłona? - Napastnik Jeden Sześć, tu Samotny Komandos i Tonto. Gnamy z szybkością dwóch machów. Gotowi do załatwienia bandyty. Bip, bip, bip, bip. Kolejny pocisk znalazł się w powietrzu. Każdy sygnalizator zagrożenia w kokpicie zdawał się wołać o pomoc. - Znowu strzelił. Znowu strzelił. Samotny Komandos? Gdzie jesteś? Skyhawk wzniósł się niemal pionowo w górę - trzysta metrów, sześćset metrów, dziewięćset metrów - a potem Ruiz skierował go ku ziemi pod ostrym kątem, byle dalej od zbliżającej się rakiety. Nagle drugi pilot wrzasnął śmiertelnie przerażony: - Odbij w lewo, odbij w lewo, dawaj, dawaj, dawaj, no, już, już,już. Pierwszy pilot przechylił drążek tak mocno, że niemal wyrwał go z podłogi - i w samą porę. Wszystkich na pokładzie rzuciło na lewą ścianę, ale głowy skierowały się natychmiast na prawo - zobaczyli następną rakietę AA-10 przemykającą przed oknem, uderzającą w ziemię i zmieniającą się 318 pod nimi w ogromną kulę ognia. Helikopter otoczyły języki płomieni, dym i piach. Migotanie lampek ostrzegawczych i brzęczyki wypełniły wnętrze kokpitu. - Dostaliśmy. Trafił nas. Podniebne Rancho, palimy się... Powtarzam... palimy się. Ruiz instynktownie szarpnął drążek, żeby nabrać wysokości i odlecieć od kuli ognia w dole. Było to jednak ryzykowne. Wystawi maszynę na celownik ruskiego miga. Jeśli bandyta na ich ogonie był rzeczywiście migiem-29, na pewno miał jeszcze cztery AA-10 gotowe do odpalenia i odesłania ich do królestwa, które miało nadejść. Ruiz nie miał zbyt dużego wyboru. Gdyby udało mu się przy tym obrócić, może zdołałby odpalić kilka własnych rakiet Hellfire i załatwić drania. To mogła być ich jedyna szansa, a przy tym Ruiz nie zamierzał dać się zestrzelić bez walki. Jeśli przyjdzie im zginąć, to zabiorą bandytę ze sobą. Nagle dwa F-14 Tomcaty przemknęły nad nimi z rykiem silników, mijając wzbijającego się skyhawka o mniej niż sto metrów. Leciały nisko, szybko i zdecydowanie, prosto na irackiego miga. - Uważaj! - wrzasnął drugi pilot. - Co to było? - zapytał Ruiz. - Hej tam, cześć, chłopaki - odezwał się pilot pierwszego tomcata. - Dobrzy faceci są już na miejscu. - Tonto też - krzyknął jego skrzydłowy. - Ja załatwić zły człowiek, Kemosabe. - Masz go? - Namierzony. - Zdejmij go, Tonto. - Dwa lisy, dwa lisy. Dwie rakiety AIM-9 Sidewinder odpaliły z boków F-14 Tonta. Oba samoloty odbiły do tyłu, wznosząc się niemal pionowo do góry, podczas gdy sidewindery leciały z sykiem ku swojej ofierze. Wszyscy w skyhawku nie odrywali oczu od 319 radaru, wskazującego miga na ich ogonie i tomcaty powyżej . A potem zobaczyli, jak to się stało. Sidewindery rozerwały kokpit miga, eksplodując z niesamowitą siłą, która rozświetliła niebo i stała się widoczna z odległości wielu kilometrów. - Niech cię cholera, Tonto. - Kogo niech cholera? - Ciebie. Niech cię cholera. - Świetna robota, chłopcy, i dzięki! - wykrzyknął Ruiz, odetchnął z ulgą, a jednocześnie usiłował ustalić zakres zniszczeń helikoptera. - Kim był ten facet w masce? - zapytał ze śmiechem Samotny Komandos. - Nie dekoncentrujcie się, panowie! - zawołał kontroler zE-3. - Zrozumiałem, Podniebne Rancho - odpowiedział Tonto. - Nie spuszczamy oczu z radaru. Nic nie ma, ale będziemy sprawdzać. - Napastnik Jeden Sześć, tu Podniebne Rancho. W jakim jesteś stanie? - Podniebne Rancho, tu Napastnik Jeden Sześć. Wygląda na to, że jesteśmy cali. Powtarzam, jesteśmy cali. Niewiele brakowało, ale jest okej. Kontynuujemy misję zgodnie z rozkazem. - Zrozumiałem. I z Bogiem, chłopcy. Wszyscy w pokoju zdawali sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa. Za kilka godzin - w środku nocy czasu izraelskiego - prezydent Stanów Zjednoczonych wyjaśni całemu światu, jakim zagrożeniem dla Ameryki, jej sojuszników i dla całego Zachodu jest Irak. Jednak teraz musieli załatwić istotną sprawę; ważne pytania czekały na odpowiedzi. Osiemdziesięcioletni doktor Mordechaj był siwy, łysiejący, drobny i słabowity. Miał zmierzwioną, gęstą brodę i cie- 320 pte spojrzenie oczu, które kryły się za okularami w okrągłej złotej oprawce. Miał też bystry umysł. W miarę jak noc mijała, Bennetta coraz bardziej intrygował ten zdecydowany w ruchach, mądry starzec i jego dwóch towarzyszy broni. Przygotowali grunt dla Dorona, Arafata i wszystkich możliwych uczestników przedsięwzięcia „ropa--za-pokój". Bennett chciał wiedzieć jedno: jak to było możliwe, że świecki rosyjski Żyd i umiarkowany muzułmanin z Ramal-lah przystąpili do współpracy przy inwestycyjnym przedsięwzięciu, dla którego protestancki prezydent amerykański był nagle gotów balansować na krawędzi wojny i pokoju? Skromny, przypominający sowę Sa'id wyjaśnił z wyraźnym palestyńskim akcentem. - Jonie, Vaclav Havel powiedział kiedyś: „Rzeczywistym sprawdzianem dla człowieka nie jest granie przez niego roli, jaką dla siebie wymarzył, ale odgrywanie roli, jaką powierzyło mu przeznaczenie". Wierzę w to. To nie ja, palestyński Arab, zdecydowałem o współpracy z rosyjskim Żydem. Byłem jak najdalszy od tego. Moim zdaniem to los albo przeznaczenie lub Bóg. Nie wiem. Ale wierzę głęboko, że narodzi się tu coś wspaniałego, wielkiego i trwałego - pokój i dobrobyt, które wprawią świat w zdumienie i olśnią nawet nas, cyników. Sa'id oderwał wzrok od Bennetta i spojrzał w okno na kopułę meczetu na Świętej Skale, podświetloną i połyskującą, jakby była ze złota. - Widzisz, Jon, wychowałem się jako obcy na obcej ziemi - mojej ziemi. Była okupowana wielokrotnie przez Babi-lończyków, Persów, Egipcjan, Seldżuków, Brytyjczyków i Jordańczyków, a teraz przez Izraelczyków. Mój ojciec był agentem nieruchomości. Cóż mogę powiedzieć? Miał rację. Wartość nieruchomości zależy od trzech zasadniczych czynników - lokalizacji, lokalizacji i lokalizacji. Jeszcze kilka lat temu zastanawiałem się, o co w tym tyle krzyku? Dlaczego wszyscy walczymy tak zajadle o ziemię, która sama w sobie 321 jest niewiele warta? Jeśli już o coś walczyć, to należałoby walczyć o zatokę. O miejsca, gdzie jest gaz i ropa naftowa. O miejsca, które kryją bogactwo. Takie postawienie sprawy miało dla mnie sens. Ale oczywiście najzacieklejsze boje toczyły się tutaj - w tym miejscu, na tej ziemi, na tych wzgórzach, w tym mieście -jeszcze zanim odkryliśmy gaz i ropę. Dlaczego? Nigdy nie potrafiłem tego wyjaśnić. Zacząłem wierzyć, że działają tu jakieś nadnaturalne siły, Jon. Niewidzialne moce przystąpiły do dzieła - anioły i demony, siły światła i ciemności - poruszają się cicho i potajemnie, niczym wiatr. Nie możesz zobaczyć wiatru. Nie możesz go posmakować. Ale on jest realny. Łatwo dostrzec efekty jego działania. I tak samo jest z niewidzialnymi mocami walczącymi o kontrolę nad Ziemią Świętą. Są prawdziwe. Żyją. Wpływają na kształt tego, co się tu dzieje, zmieniają jednych w bohaterów, innych w fanatyków. Wierzę także, że są uwikłane w kosmiczną bitwę, w której zwycięzca bierze wszystko, ale jej losy nie zostały jeszcze przesądzone. Nawet nie próbuję udawać, że to rozumiem. Ja w to po prostu wierzę. Bo tu żyję. I wiem, że nie jest to normalne miejsce. W pokoju zapadło milczenie i słychać było jedynie trzaski drewna płonącego na kominku. - I na swój sposób - nie pytaj jaki - mam przeczucie, głębokie wewnętrzne przekonanie, że dobro tak czy inaczej zatriumfuje nad złem - kontynuował Sa'id. - Że przedsięwzięcie z gazem i ropą się powiedzie. Że pomożemy ludziom zdobyć majątki, o jakich nawet nie myśleli. Że wskażemy ludziom, ile jest warta współpraca dla dobra ich dzieci, nawet jeśli ich rodzice, rodzice ich rodziców i rodzice rodziców ich rodziców pozostawali w stanie wojny od pokoleń. Popatrzcie na Francuzów i Niemców, na Japończyków i Koreańczyków. Sprawili, że to jest możliwe. Nie ma powodu, byśmy nie mogli tego dokonać. Marzę na jawie, że właśnie nadszedł czas. Bennett myślał o tym przez chwilę, a potem spojrzał prosto w ciepłe brązowe oczy Ibrahima Sa'ida. 322 - A jeśli wszyscy usmażymy się w nuklearnym piekle? McCoy aż się skrzywiła na bezceremonialność Jona. Sa'id nawet nie mrugnął. - Przynajmniej umrę po stronie aniołów, a nie demonów. - Reed, dawaj. - Sir, tu Maxwell. - Mów. - Jest tego więcej. - Czego? - Przeoraliśmy bilingi telefoniczne i wyciągi bankowe sekretarza Iversona z ostatnich dziesięciu lat. Nie wygląda to dobrze. - Niech zgadnę: niewykazywane konta na Karaibach. - Strzał w dziesiątkę. Mówiąc dokładnie, pięć kont. Wszystkie na Kajmanach. Dokonywano operacji z bankami w Bazylei i Zurychu. - Ile wysłał potworom? - Żeby to wiedzieć, potrzebuję więcej czasu, sir. - Strzelaj. Miliony? - Nie, sir. Raczej dziesiątki milionów. Stuart Iverson znalazł się w areszcie domowym. Był poddany prawie dwudziestoczterogodzinnemu przesłuchaniu przez FBI w tajnym biurze niedaleko Camp David. Niemal nikt o tym nie wiedział. Ani doradczyni do spraw bezpieczeństwa narodowego, ani szef personelu Białego Domu, ani wiceprezydent. Większość personelu Białego Domu i Departamentu Skarbu była przekonana, że sekretarz wykonuje właśnie ściśle tajną misję, zleconą przez prezydenta, związaną z próbą sił z Rosją, i nie można mu przeszkadzać pod żadnym pozorem. Co zresztą po części pokrywało się z prawdą. Tymczasem wszystkimi sprawami zajmował się zastępca sekretarza skarbu, który w razie konieczności miał bezpośredni dostęp do Corsettiego i prezydenta. Komunikowanie 323 się z Wersonem przez kogokolwiek poza prowadzącym sprawę agentem FBI zostało kategorycznie zabronione dopiero co podpisanym, niepodlegającym dyskusji rozkazem prezydenta. O północy doktor Mordechaj ogłosił zawieszenie broni w werbalnej potyczce. Śniadanie wyznaczono dokładnie na godzinę ósmą. Wtedy też mieli podjąć przerwaną dyskusję. Zebrali notatki i skierowali się do pokoi gościnnych we wschodnim skrzydle tej niesamowitej budowli. Black zadzwonił do domu - była to rozmowa miejscowa, ponieważ jego mieszkanie znajdowało się o kilka przecznic od kampusu Uniwersytetu Hebrajskiego - żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku z żoną, Katriną, i trzema córeczkami. Nie widział ich od ponad tygodnia. Bały się. A przecież nie wiedziały nawet połowy tego co on. Nie mógł powiedzieć im prawdy o rozmiarach zagrożenia wiszącego nad Izraelem. Nawet gdyby mógł, też by nie powiedział. Katrina wiedziała, czym jest wojna. Przygotowała maski przeciwgazowe, zapasy wody, żywności i latarki. Nie było jednak takiej siły, która pchnęłaby Blacka do wyznania, że zarówno ona, jak i dziewczynki mogłyby zostać zmiecione z powierzchni ziemi przez iracką rakietę jądrową. Sama myśl 0 tym była przerażająca. A one potrzebowały odpoczynku 1 spokoju. Tęskniły za nim. On tęsknił za nimi jeszcze bardziej. Dobre w tym wszystkim było jedynie to, że najpóźniej w styczniu - czyli za niecałe dwa miesiące - mieli opuścić Izrael całą rodziną i pojechać do Stanów Zjednoczonych na przekładane od bardzo dawna dwutygodniowe wakacje w Disney Worldzie. Black obiecał sobie, że jeśli przeżyją ten koszmar, nic nie odciągnie go od rodziny i Królestwa Magii. Zaczynał się robić za stary do tej roboty, i dobrze o tym wiedział. Był czas, kiedy ratowanie świata przed terroryzmem stanowiło jego jedyną ambicję. Teraz zaś potrzebował 324 piasku, słońca, pina colady i trochę wolnego, żeby pobarasz-kować z dziećmi i zjeść obiad przy świecach z piękną, spokojną i cierpliwą żoną. Bennett w tym czasie wyłączył palmtopa, wrócił do swojego pokoju i wystukał szybko e-maila do matki. Poprosił ją o najświeższe wieści o ojcu i ponownie przeprosił, że nie ma go w kraju i nie może przyjechać do domu. Był to jeden z niewielu przypadków w jego życiu, kiedy naprawdę tęsknił za rodzicami. Myśl, że traci ojca i nie będzie mógł się z nim pożegnać, sprawiła, że źle się poczuł. Nie miał ochoty na sen, potrzebował za to świeżego powietrza, by rozjaśniło mu się w głowie. Ruszył korytarzem, przeszedł przez salon i wyszedł na werandę z piaskowca z widokiem na Stare Miasto. McCoy już tam siedziała, opatulona grubym wełnianym swetrem i czyściła berettę kaliber 9 mm, którą trzymała w torebce. - Naprawdę wiesz, jak się tym posługiwać? - zagadnął Bennett. - Mam ci pokazać? - odpowiedziała, unosząc prawą brew. - Wierzę ci na słowo. Gdzieś w górze rozległ się grzmot pioruna. Bennett wychyli! się przez barierkę z kutego żelaza i zapatrzył na migające światła Starówki i jaśniejącą kopułę meczetu na Świętej Skale. - Nigdy nie zwiedzałem Jerozolimy - powiedział cicho, niemal do siebie. McCoy wsunęła nowy magazynek, zatrzasnęła go i odłożyła berettę. - Kiedyś jeszcze zwiedzisz. - Nie wiem. - Jon, czyżbyś naprawdę uważał, że prezydent pozwoli nam tu umrzeć? - Nie wydaje mi się, żeby to rzeczywiście od niego zależało. McCoy popatrzyła na przyjaciela, na przedwczesne pa- 325 semka siwych włosów na skroniach i drobne zmarszczki wokół szarozielonych oczu. Wydawał się przebywać myślami bardzo daleko stąd. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Dlatego zachowała milczenie. - Nie mogę przestać myśleć o chłopcach z Secret Ser-vice - wyznał Bennett. - W żaden sposób nie potrafię tego pojąć. Co sprawia, że człowiek rezygnuje z własnego życia, żeby ratować cudze? Pytanie zawisło w powietrzu i przez kilka minut nie doczekało się odpowiedzi. - Nie na to się pisałem, Erin. Wiesz? Nie jestem agentem Secret Service. Nie pracuję dla FBI ani dla CIA. Ty i Deek wybraliście takie życie. W porządku. To świetnie. Ale ja nie... Sam nie wiem... Jestem po prostu gościem z Wall Street, a nie bohaterem. Jestem prostym facetem, który usiłuje stać się milionerem. To wszystko. McCoy nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Jona nie opuściło poczucie humoru. Przez jakiś czas milczeli - słychać było jedynie drewniane dzwoneczki wietrzne, odległe grzmoty i lekkie bębnienie kropli deszczu, który zaczynał padać. Bennett znowu przerwał milczenie. - Myślę, że ojciec z tego nie wyjdzie. McCoy nigdy jeszcze nie widziała Bennetta w takim stanie, niepewnego, zaniepokojonego. - Tak mi przykro, Jon. Kiwnął głową. - Tęsknię za nim. Nigdy w życiu za nim nie tęskniłem, a teraz tęsknię. Niebo na horyzoncie przecięła błyskawica. - Ty już przez to przechodziłaś, prawda? - zapytał ją. - Dwukrotnie. - Czy potem jest łatwiej? -Nie. - Ile miałaś lat? - Byłam całkiem młoda, kiedy straciłam tatę. Choć właś- 326 ciwie znacznie gorzej zniosłam śmierć mamy, bo wiedziałam, że zostanę zupełnie sama na świecie. Przerażało mnie to. Byłam wtedy zupełnie innym człowiekiem. Niepewna siebie. Zła. Zgorzkniała z wielu powodów. Poza tym byłyśmy z mamą bardzo blisko... Ani ona, ani Bennett nigdy nie zwierzali się sobie z prywatnych spraw; Erin nie była przekonana, czy to odpowiedni moment na takie rozmowy. - Jak sobie z tym poradziłaś, to znaczy z utratą mamy? - Nie wiem. Jedyne, co było w tym dobrego, to że obie wiedziałyśmy, że ona umiera, że zostało jej tylko kilka miesięcy życia. Naprawdę chciała mnie na to przygotować. Wypełniałyśmy razem jej ostatnią wolę. Wybrałyśmy pieśni na jej pogrzeb. Kwiaty. Całą oprawę. Pamiętam, że kiedyś wysłuchała kazania o kobiecie, która także umarła na raka. Ta kobieta przyszła do swojego pastora i powiedziała mu szczegółowo, jak wyobraża sobie własny pogrzeb, które fragmenty Biblii mają być odczytane. A potem, kiedy wszystko zostało wyjaśnione, dodała, że chce być wystawiona w otwartej trumnie z widelcem w prawej dłoni. „Z widelcem? Dlaczego z widelcem?" - zapytał pastor. A ona na to: „Kiedy byłam mała, uwielbiałam wspólne kolacje w kościele. Gdy posiłek się kończył i ludzie zmywali naczynia, jedna ze staruszek podchodziła wtedy do mnie i szeptała: »Zacho-waj widelec«. Przepadałam za tym. Wiedziałam, co to oznacza, a mianowicie, że czeka mnie jeszcze coś lepszego -szarlotka, ciasto czekoladowe albo placek z jagodami. Pastorze - mówiła kobieta - kiedy umrę, chcę, by ludzie podchodzili, żeby na mnie popatrzeć, bo wtedy będą pytać: »Dla-czego ona trzyma widelec w ręku?«. Proszę im wtedy opowiedzieć moją krótką historyjkę i przekazać im dobrą wiadomość - że kiedy zna się Chrystusa, ma się świadomość, że czeka cię jeszcze coś lepszego. Czeka cię jeszcze coś lepszego". Bennett widział, że McCoy z trudem panuje nad emocjami. - Mama uwielbiała tę opowieść. Miała to kazanie nagra- 327 ne na taśmie i puszczała je raz za razem. Poprosiła mnie, bym dopilnowała, żeby miała widelec w ręku w czasie pogrzebu. Chciała, by jej przyjaciele wiedzieli i żebym ja wiedziała, iż kiedy rzeczywiście zna się Jezusa Chrystusa i to bardzo osobiście, czeka cię jeszcze coś lepszego. McCoy odwróciła się i spojrzała Bennettowi prosto w oczy. - Tak właśnie sobie z tym poradziłam, Jon. Wiem, że czeka mnie jeszcze coś lepszego. Bennett patrzył na krople deszczu, które zaczęły padać na jej gładkie policzki i wielkie zielone oczy. - Masz świra na punkcie Jezusa, co, McCoy? - powiedział łagodnie, uśmiechając się. Odpowiedziała uśmiechem. - Nie wiesz o mnie najważniejszego, Jonie Bennetcie -powiedziała. - To prawda - przyznał - ale chciałbym się dowiedzieć. *** Tymczasem w Waszyngtonie właśnie minęła godzina osiemnasta. Reed i Downing byli w gabinecie Harrisa, kiedy podczas przerwy w spotkaniu z Radą Bezpieczeństwa Narodowego zadzwonił prezydent. Za trzy godziny miał wygłosić przemówienie do narodu i potrzebne były mu najświeższe wiadomości z FBI. - Gdzie jesteśmy? - zapytał MacPherson. Przekazanie złych wieści spadło na Harrisa. - Nic się nie wydarzyło. Jeszcze nie, panie prezydencie. - Scott, nie mamy za wiele czasu. Secret Service musi się dowiedzieć. W tej chwili wie tylko Sanchez. Nie uda nam się zbyt długo utrzymać tego w tajemnicy. - Rozumiem, panie prezydencie. Naprawdę to rozumiem. Już o tym rozmawialiśmy. Nie mamy pojęcia, kim jest Pan K. Jesteśmy przekonani, że to ktoś z rządu. Może z Białego Domu. Zwłaszcza jeśli brał udział w przygotowaniu zama- 328 chu na pana w Denver. Tak więc możemy mieć do czynienia z uśpionym agentem, pracującym dla Saddama. To może być każdy. Nie wiemy, kto to jest, i dopóki się nie dowiemy, nie wolno nam ryzykować mówienia o tym komukolwiek. Prezydent nie był zachwycony. Świat gwałtownie zmierzał ku wojnie nuklearnej. Jeden z jego najstarszych przyjaciół - sekretarz skarbu, o czym trzeba było głośno krzyczeć - został aresztowany, bo usiłował go zabić. A teraz ludzie FBI uważali, że jego szef personelu, rzecznik prasowy albo jeden z kilkuset ludzi, którzy dla niego pracowali, planuje go usunąć. Jakby tego było mało, nie mógł powiedzieć o tym własnym ochroniarzom, bo niewykluczone, że uśpionym agentem był jeden z nich. - Co w takim razie robimy? - Trzymamy się planu, sir. Dziesięć minut po aresztowaniu sekretarza obecna tutaj agentka Downing wysłała Gogo-łowowi odpowiedź e-mailem. Nadała ją z prywatnego konta sekretarza na AOL-u w jego imieniu, zachowując jego styl pisania poprzednich wiadomości. Przekazała Gogołowi, że sekretarz ma już opracowany doskonały plan. Teraz potrzebuje jedynie kontaktu z Panem K., żeby przekazać mu szczegóły i sfinalizować zamierzenia. - Co się stanie, kiedy ludzie zorientują się, że Iversona nie ma nigdzie w pobliżu? Czy Gogołow, Saddam i wszyscy inni nie staną się podejrzliwi? - Proszę posłuchać, sir, przeglądaliśmy... - Daruj sobie przemowę. Odpowiedz na pytanie. Gniew prezydenta przerażał Harrisa, choć oczywiście rozumiał, pod jak silną presją się znajduje. - Tak, sir. Dziś po południu wysłaliśmy w imieniu sekretarza informację dla prasy, w której bardzo pozytywnie ocenia obniżenie stóp procentowych w czasie kryzysu przez banki centralne Francji i Wielkiej Brytanii i nalega, by bank niemiecki zrobił to samo. Dostały ją wszystkie gospodarcze agencje informacyjne, a w poniedziałek rano jego oświadczenie znajdzie się na pierwszej stronie „Wall Street Jour- 329 nal". W Narodowym Klubie Prasy zarezerwowaliśmy termin w przyszłym miesiącu na wygłoszenie przez Iversona „ważnego przemówienia" zatytułowanego „Przyszłość relacji gospodarczych Stanów Zjednoczonych i Izraela". To także wywoła spore zainteresowanie. Dziś wieczorem dzwonili z „Meet the Press". Russert chce jak najszybciej skontaktować się z sekretarzem. - Dobrze. Saddam i jego ludzie będą musieli przyjąć, że Iverson nadal żyje i robi co trzeba i gdzie trzeba. - Taką mamy nadzieję. Sądzę, że to wystarczy. - Tak, masz rację. No to czekamy i liczymy, że Gogołow się odezwie. - Taki jest plan, sir. Nastąpiła krótka przerwa, w czasie której prezydent zbierał myśli. - A co sam sekretarz ma na swoją obronę? - zapytał w końcu. - Naprawdę chce pan wiedzieć, panie prezydencie? To trochę skomplikowane. - Domyślam się, że szykujecie dla mnie raport? - Tak, sir, właśnie go przygotowujemy. - Teraz przekaż mi jedynie najważniejsze punkty. Ile mu płacili za zdradę? - I tu leży pies pogrzebany sir, bo... oni mu nie płacili. - Nie bardzo rozumiem. Stu nigdy w życiu nie kiwnął palcem za darmo. - Nie znaleźliśmy niczego, co by świadczyło, ze Gogołow, Dżibril czy nawet Irakijczycy kiedykolwiek zapłacili mu choć centa. - Co? O czym ty mówisz? - Cóż, panie prezydencie, wygląda na to. że Werson... - Co? Wyduśże to z siebie wreszcie. - Panie prezydencie, wygląda na to, że Werson im płacił. Bennett obudził się nagle - wystraszony i zlany zimnym potem. 330 Widział mężczyznę i broń wycelowaną w swoją głowę. Słyszał wystrzał. Czuł pieczenie ognia i kwaśny zapach prochu, i dym. To tylko koszmarny sen, powtarzał sobie w duchu. To był tylko koszmarny sen. Wyczerpany, roztrzęsiony i zdezorientowany spojrzał na zegarek - szósta trzydzieści - sięgnął po okulary leżące na nocnej szafce, usiadł na łóżku i usiłował wymazać z pamięci brutalną scenę, która powracała do niego raz po raz. Z trudem uzmysłowił sobie, gdzie się znajduje. Izrael. Jerozolima. Rezydencja na wzgórzu. Wschodnie skrzydło. Drugie drzwi po prawej stronie. Pomiędzy pokojami Blacka po lewej stronie i Sa'ida po prawej. Dokładnie naprzeciwko sypialni McCoy i znajdującego się obok pokoju Galisznikowa. I to nie pistolet mu groził, ale rakieta z głowicą nuklearną. Bennett zajmował dobrze wyposażony apartament. Stało w nim podwójne łóżko, na suficie wisiał wentylator, na dużym stole mógł położyć palmtopa i dokumenty. Kolorowy telewizor był podłączony do talerza satelitarnego. Z lekko przyciemnionych kuloodpornych okien z robionymi na zamówienie żaluzjami roztaczał się wyjątkowo piękny widok na Stare Miasto Jerozolimy. Kiedy Bennett wrócił do pokoju na noc, zastał w nim swoją torbę z ubraniami na niewielkiej szafce na bagaże, przyniesioną tam najwyraźniej przez jednego z ochroniarzy. Dwa czyste ręczniki frotte oraz obszerny, gruby i wyglądający na bardzo wygodny szlafrok w takim samym kolorze leżały na łóżku. Obok nich ustawiono dwa niewielkie wiklinowe koszyczki zawierające małe mydła o pomarańczowym zapachu, szampon, płyn do płukania ust, pastę do zębów i szczoteczkę do zębów. Było tu równie elegancko jak w hotelu King David, a może nawet jeszcze bardziej. Tyle ze taniej. Telewizyjne przemówienie prezydenta, które wstrząsnęło Ameryką, dobiegło końca. 331 Ludzie wystraszyli się na dobre. Na całym świecie zapełniły się kościoły, synagogi i meczety. Dziesiątki tysięcy mieszkańców Waszyngtonu zebrało się przed Białym Domem - w rękach trzymali świece jak przy nocnym czuwaniu, modlili się o pokój dla Jerozolimy i dla świata. BlackBerry Bennetta zasygnalizował odebranie nowej wiadomości. Była od Blacka. Nie spał przez większą część nocy. Ale nie dlatego, że cierpiał na bezsenność. Nie pozwolono mu. Tuż po godzinie drugiej w nocy obudzili go ludzie z centrów operacyjnych FBI i CIA. Operacja Czarny Ogier ruszyła ku południu. Bennett poczuł z żyłach zastrzyk adrenaliny. Wieści nie były dobre. Czterech Jeźdźców żyło i nie zostało złapanych. Czterech najgroźniejszych terrorystów na świecie cieszyło się wolnością mimo intensywnego polowania, jakie na nich prowadzono, żeby ich złapać i usunąć. Bennett szybko odpisał koledze znajdującemu się w pokoju obok. „deek - po co byli w moskwie? najprawdopodobniejsze wyjaśnienie". Chwilę później odczytał odpowiedź. „jon - najoptymistyczniejszy scenariusz? krótki zimowy wypad... najczarniejszy?... pojechali, żeby się spiknąć z go-gołowem - może by dostać nowe rozkazy albo pieniądze... tak się to odbywało w przeszłości". „dokąd twoim zdaniem teraz zmierzają?" „nie mam pojęcia - nie wiem nic pewnego - ale boję się, że... ruszyli do Waszyngtonu, żeby oddać kolejny strzał do prezydenta... ale nie powołuj się na moją ocenę w tej sprawie -deek". Bennett zastanawiał się nad tym przez chwilę. Jacyś ludzie - najwyraźniej Irakijczycy - byli o krok od zabicia prezydenta. Usiłowali tego dokonać od lat, o czym świadczył choćby nieudany zamach na Busha seniora w Kuwejcie po 332 wojnie w Zatoce. Clinton nie zrobił niczego, by przykładnie ukarać Saddama. A teraz Irakijczycy znowu zabrali się do dzieła i nie spoczną, póki nie doprowadzą sprawy do końca. Przyszedł też e-mail od McCoy, zajmującej pokój po drugiej stronie korytarza, „jon - dzień dobry... hej, widziałeś poranne wiadomości?... przemówienie wszystkimi wstrząsnęło... specjalnie wstałam wcześniej, żeby obejrzeć powtórkę na CNN... prezydent odwalił niesamowitą robotę... to było oszałamiające... teraz cały świat wie, jaka jest stawka... nagłówek z »new york timesa«: „prezydent ujawnia dramatyczne dowody, świadczące o tym, że Irak usiłował odpalić rakietę z głowicą nuklearną na Izrael; oddziały specjalne udaremniają atak; stany zjednoczone grożą »pełną od-płatą«; nie wykluczamy opcji nuklearnego ataku... »btw« napisało w nagłówku: langley mówi, że nasze spotkanie z doronem i arafatem jest umówione na poniedziałek... szczegóły wkrótce - erin - ps. dobrze spałeś? pps. - uwielbiam to miejsce!... szkoda, że nie zostajemy tu na dłużej -żeby je lepiej poznać - stawiam pięćdziesiąt dolców, że w tym domu jest znacznie więcej do zobaczenia, niż się wydaje". Bennett nie potrafił powstrzymać uśmiechu. McCoy to bystra, mądra i dobra agentka. Był coraz bardziej przekonany, że jest jego przyjaciółką. Zawsze myślała z wyprzedzeniem. Zawsze też wyszukiwała coś dla niego. I miała rację. W tym domu było coś zarówno przyciągającego uwagę, jak i tajemniczego. To samo można by powiedzieć o niej, pomyślał Bennett. „dzień dobry-odpisał.-jak spałem?... lepiej nie pytaj... jeszcze nie czytałem gazet... ani nie słuchałem przemówienia... zdążę to zrobić przed ósmą... co do twojego »zakła-du« - nie ma mowy - żartujesz sobie?... oczywiście, że jest tu znacznie więcej, niż się wydaje... ten facet jest jak duch-ta winda była niesamowita... prawdopodobnie w piwnicy jest tajemne przejście do Jordanii, Syrii albo Chin... do zobaczenia na śniadaniu -jon". 333 Stara! się, by ton wiadomości był żartobliwy. Była to jednak fasada. Ona na pewno natychmiast domyśli się, w jakim naprawdę jest nastroju. Zbyt zmęczony, by się tym przejmować, nacisnął ikonę „wyślij" i poszedł wziąć prysznic. Budynkiem lekko zatrzęsło. Światła gasły i zapalały się. Generał Azziz wiedział, że jemu i jego ludziom - oraz ich znamienitemu przywódcy -nic nie grozi ze strony amerykańskiego ostrzału rakietami Cruise, rozbijającymi w pył siedzibę Ministerstwa Obrony nad ich głowami. W końcu Azziz sięgnął po słuchawkę telefonu. Wybrał z pamięci numer młodego i przerażonego, nadal jednak żyjącego i lojalnego kapitana z Q19, jednej z elitarnych drużyn odpalania rakiet, znajdujących się pod komendą generała. - Kapitanie, tu generał Azziz. Macie pozwolenie. Przemieścić się do Sektora Szóstego. A potem czekać na instrukcje ode mnie. - Tak jest, sir. - Chwalmy Allaha. Bennett doceniał zwięzłość i szybkość wywodu. Doktor Mordechaj zaczął mówić przy śniadaniu. Przedstawił Bennettowi, McCoy i Blackowi analizę sposobów jak najskuteczniejszego prowadzenia w poniedziałek rozmów z izraelskim premierem Doronem i (teraz honorowym) palestyńskim przewodniczącym Arafatem. Galisznikow i Sa'id wtrącali uwagi sugerujące, jak najlepiej sformułować ostateczne pokojowe ustalenia pomiędzy Palestyną a Izraelem i pogodzić je z naftowym przedsięwzięciem Medexco-PPG jako częścią centralną. Bennett był wdzięczny za pomoc. Nauki, jakie otrzymał od tych starszych, mądrzejszych i bardziej doświadczonych mężczyzn, były zarówno krzepiące, jak i pouczające. Nadal się bał, ale przynajmniej nie był sam. Inni rozumieli niebez- 334 pieczeństwo znacznie lepiej od niego. I nie wiedzieć czemu byli nastawieni optymistycznie. - Doktorze - zaczął Bennett - czy mogę zadać panu pytanie? - Oczywiście - padła szybka odpowiedź. - Skąd u pana ta niemal niezachwiana pewność, że wszystko ułoży się pomyślnie? Starzec odchylił głowę, spojrzał Bennettowi w oczy, otaksował go wzrokiem, ocenił powagę pytania. - Nie wierzę, żeby Bóg załatwił z nami wszystko, co miał do załatwienia - powiedział po chwili tajemniczo. -Z kim? - Z Izraelem. Z narodem żydowskim. Myślę, że ma względem nas ogromne plany. Uważam też, że ma plany wobec Irakijczyków. *** Wyniki ściśle tajnej nocnej ankiety Białego Domu zostały obliczone. Corsetti przyjrzał się liczbom. Były niewiarygodne. Dziewięćdziesiąt jeden procent Amerykanów poparło prezydenckie wypowiedzenie wojny Irakowi. Dziewięćdziesiąt procent wierzyło, że Saddam Husajn próbował użyć broni nuklearnej przeciwko Izraelowi. Osiemdziesiąt pięć procent uważało, że Saddam Husajn ponownie spróbuje posłużyć się bronią masowego rażenia. I co naprawdę szokujące - osiemdziesiąt jeden procent popierało użycie broni jądrowej w sytuacji, gdyby prezydent uznał to za konieczne dla obrony bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Może nie będzie takiej konieczności, pomyślał Corsetti. Ale może to zrobić. Teraz nie było co do tego wątpliwości. Nie mieli dużo czasu. Była druga godzina w nocy w Waszyngtonie. Od sobotnich uroczystości żałobnych dzieliło ich jedynie dwanaście 335 godzin. Norris i jego zespół zebrali się, by omówić szczegóły z ostatniej chwili, trzykrotnie sprawdzili trasę kawalkady samochodowej, przejrzeli ostatnie meldunki wywiadowcze FBI, CIA i Wydziału Wywiadu Ochrony Secret Service. Norris ogromnie martwił się możliwością kolejnego ataku z powietrza. Dlatego wszystkie lotniska w Marylandzie, Wirginii i w Waszyngtonie zostaną zamknięte od południa do godziny szesnastej, w tym lotniska Reagana, Dullesa i Baltimoure/Waszyngton. F-15 Strike Eagels będą wykonywały patrole bojowe, a powietrzny system ostrzegania i kontroli pomoże Norrisowi skoordynować cały ruch na niebie. To jednak nie wystarczy. Nie tego dnia. Norris wziął słuchawkę telefonu i polecił włączenie dwóch strzelców ze stingerami do kawalkady. Mieli jechać w jednym z suburbanów za prezydentem, podczas gdy Norris umieści Kupidyna - swojego najlepszego speca od stin-gerów - na dzwonnicy katedry razem z dwoma strzelcami wyborowymi. Katedra była najwyższym budynkiem w mieście. Stamtąd jego chłopcy od operacji specjalnych będą w stanie wszystko zauważyć i - gdy zajdzie potrzeba - zareagować. ¦i 14 Prezydent spał jak dziecko. Miał świadomość, o jaką stawkę chodzi. Zdawał sobie sprawę, że może będzie musiał wydać rozkaz użycia broni nuklearnej po raz pierwszy od czasów Trumana. Świat już także o tym wiedział. Ale on wiedział też o czymś, co dla reszty świata stanowiło tajemnicę. Prawdopodobnie był na muszce kogoś z jego własnego personelu. Mimo to strach go nie paraliżował. Wiedział, że miliardy ludzi odmawiały modlitwy w jego intencji; odczuwał też i spokój, dzięki któremu wydawał się wszystko rozumieć. Umilkł dzwonek budzika. Było kilka minut po godzinie szóstej czasu wschodniego - najwyższa pora, żeby nadać ostatni szlif mowie pogrzebowej, jaką miał wygłosić za kilka godzin. Zadzwonił do Corsettiego - drzemiącego na kanapie w biurze - i poprosił go, żeby przyniósł ostatnią wersję przemówienia od Szekspira do jego pokoju. Telefon postawił Corsettiego na nogi. Momentalnie znalazł się przy biurku. - Tak, panie prezydencie... Natychmiast, panie prezydencie... Na które piętro, panie prezydencie? Najwyższy czas rzucić tę robotę i zacząć zarabiać prawdziwe pieniądze, pomyślał Corsetti. Kiedy dorastał, nawet nie marzył o tym, że będzie zarabiał sto czterdzieści tysięcy dolarów rocznie. W latach sześćdziesiątych brzmiałoby to nierealnie. A teraz ta kwota wydawała mu się ledwie jałmużną. Ostatnio wszystko policzył. Szesnaście godzin pracy 337 dziennie. Siedem dni w tygodniu. Pięćdziesiąt dwa tygodnie w roku. W sumie pięć tysięcy osiemset dwadzieścia cztery godziny rocznie. Wynikało z tego, że zarabiał jedynie dwadzieścia cztery dolary za godzinę. Nie tak tragicznie. Gdyby Iverson zaczepił go w jakiejś firmie na Wall Street, mógłby zarabiać nawet pięćset dolarów za godzinę. Mógłby ograniczyć czas pracy do czterech tysięcy godzin rocznie - nie więcej niż siedemdziesiąt siedem godzin tygodniowo - mieć wakacje na swoją miarę - a mimo to spokojnie brałby dwa. miliony rocznie. Całkiem niezła sumka jak na syna hydraulika z Fort Collins. Tak, to postanowione. Corsetti już wiedział co zrobi, kiedy trzecia wojna światowa się skończy: wyjedzie z Waszyngtonu i znajdzie prawdziwą pracę. A teraz zamiast gnać po schodach na górę z prezydenckim przemówieniem, wysłał je po prostu faksem. Pracuj mądrzej, powiedział sobie, a nie ciężej. Zegar tykał. Waszyngtońska policja metropolitalna zaczęła blokować ulice, odholowała pojazdy nieuprawnione do parkowania i przekierowała ruch z trasy przejazdu prezydenckiej kawalkady, choć tak naprawdę nie było wielu samochodów, które trzeba było zmuszać do objazdu. Większość mieszkańców Waszyngtonu przewidziała utrudnienia związane z ochroną uroczystości żałobnych i dlatego trzymała się z dala od określonych ulic. W dodatku nad stolicą rozpętała się gwałtowna burza z piorunami, która sprawiła, że nawet bezdomni się pochowali. Nad domami unosiły się helikoptery nadzoru policyjnego, z których agenci lustrowali ulice za pomocą bardzo silnych lornetek w poszukiwaniu oznak jakichkolwiek kłopotów. W okolicznych szpitalach dwukrotnie sprawdzono, czy zebrano dostateczny zapas krwi grupy prezydenta. Tak na wszelki wypadek. Ponownie skontrolowano komisariaty policji, by mieć pewność, że nie zginęły mundury, odznaki i ra- 338 diowozy. Tymczasem zespoły techniczne Secret Service usuwały z trasy przejazdu skrzynki na listy i pojemniki na śmieci, schodziły do podziemnych tuneli, żeby sprawdzić, czy nie ma tam terrorystów albo ładunków wybuchowych, i zaspawały studzienki. Przeczesały też dokładnie budynki katedry i przyległe do niej tereny, szukając ludzi nieupoważnionych do przebywania w okolicy, broni, materiałów wybuchowych, broni chemicznej i biologicznej. Także na wszelki wypadek. Około godziny jedenastej na miejscu zjawiły się drużyny strzelców wyborowych i speców od stingerów. Przystąpiły do zajmowania pozycji na dzwonnicy, na dachach domów stojących naprzeciw katedry po drugiej stronie ulicy. Broń załadowano, sprawdzono i skontrolowano ponownie. Celowniki uregulowano, przetarto soczewki w lunetach. Wreszcie kawalkada złożona z piętnastu pojazdów znalazła się na podjeździe. Załadowano do niej potrzebną broń i przenośny sprzęt łącznościowy. Między tylnym wyjściem z Białego Domu a dwiema identycznymi limuzynami rozstawiono biały namiot, tak by nie można było dostrzec prezydenta, strzelić do niego, czy - co bardziej prawdopodobne -żeby po prostu nie zmókł. Bud Norris pomyślał o wszystkim. Przewidział wszystko poza tym, o czym nadal nie poinformowało go FBI. Downing podniosła słuchawkę już po pierwszym dzwonku. - Downing, słucham. - Tu Reed. Mów. Co masz? - Nic,sir. Zero. - Nic? Daj spokój. Czy jest możliwe, żeby korzystał z innego systemu e-mailowego? - Niewykluczone. Namierzamy teraz wszystko, co wychodzi cyfrowo z Rosji i Iraku. Mamy podsłuchy na wszystkich kablach telefonicznych. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego monitoruje łączność satelitarną. Jak dotąd, nic nie mamy. 339 Reed z hukiem odłożył słuchawkę. Nerwowo przeczesał dłońmi rzednące włosy. Może Pan K. nie istnieje. Może dowiedział się o aresztowaniu Wersona. Może Gogołow i Irakijczycy wystraszyli się z innych powodów. Może, pomyślał Reed. A może po prostu go sobie odpuścili. Harris przeszedł na pozycję. Wkroczył do Centrum Operacyjnego Informacji Strategicznych FBI na piątym piętrze budynku Roberta F. Kenne-dy'ego i zajął miejsce. Przyjrzał się tablicy Threatconu i szeregowi monitorów komputerowych, pokazujących każdy szczegół rychłego wyjazdu prezydenta z Białego Domu. Spojrzał też na pięć wielkich telewizorów zawieszonych powyżej, na których widać było najświeższe relacje z wojny przeciwko Irakowi. Nie zamierzał ryzykować. Na jego polecenie na lądowisku dla helikopterów w Pentagonie czekał śmigłowiec FBI z drużyną ratowania zakładników, w pełni zapoznaną z sytuacją, gotową wystartować w każdej chwili, o czym nie wiedzieli ani Bud Norris, Secret Service, ani nikt inny. Harris kazał też snajperom z drużyn ratowania zakładników ukryć się w strategicznych punktach na trasie przejazdu kawalkady, i rozkazał im śledzić wszystkie ruchy wykonywane przez agentów Secret Service - tak na wszelki wypadek. Doug Reed i jego zespół - z Maxwellem i Downing - także byli w gotowości i mogli w ciągu kilku sekund wkroczyć do akcji. Teraz nie pozostawało nic innego, jak czekać i się zamartwiać. O godzinie trzynastej czterdzieści pięć prezydent nadal siedział w Owalnym Gabinecie. Kończył dziewiątą, ostateczną wersję. Podobało mu się to, co dostał. Szekspirowi - jego głównemu twórcy przemówień - udało się wreszcie napisać tak, jak powinien. I ani trochę przed czasem. Doron będzie oglądał transmisję. To musiało być dobrze napisane. I było. 340 Corsetti wsunął głowę przez uchylone drzwi i powiedział prezydentowi, że czas jechać. Sanchez połączyła się przez radio z kierowcą najnowszego nabytku floty Secret Service: zbudowanej na specjalne zamówienie pancernej, niemającej sobie równych limuzyny cadillac znanej jako Pozorna Zwyżka, którą dostarczono w samą porę, żeby zastąpiła skasowaną Reżyserkę. MacPherson potrzebował jeszcze kilku minut. Poprosił Corsettiego o palmtopa BlackBerry, wystukał krótką wiadomość i wysłał. Teraz był gotów. Nadszedł czas występów. - Lutownica do Sierry Jeden, słyszysz mnie? Ed Burdett, snajper na pozycji numer jeden w drużynie ratowania zakładników - na bloku mieszkalnym naprzeciwko katedry - odpowiedział natychmiast. - Słyszę, Lutownica - wyszeptał. - Melduj się. - Słyszę bez zakłóceń. Na pozycji. Wszystko w porządku. Odbiór. - Zrozumiałem, Sierra Jeden. Lutownica do Sierry Dwa, czy mnie słyszysz? Daryl Knight, snajper na pozycji numer dwa - wysoko na dachu innego kompleksu budynków naprzeciwko katedry -także szybko odpowiedział. - Lutownica, słyszę cię. - Melduj się. - Lutownica, u mnie to samo. Słyszę wyraźnie. Na pozycji. Wszystko w porządku. Odbiór. Harris kontynuował kontrolę siedmiu snajperów FBI na trasie. Wszyscy zajęli pozycje i każdy przekazał wiadomość „Wszystko w porządku". Żadnych oznak kłopotów. Przynajmniej na razie. - Gambit ruszył. Powtarzam, Gambit ruszył. Prezydent wyszedł z Owalnego Gabinetu i w otoczeniu 341 I agentki Sanchez i sześciu innych agentów skierował się ku rzędowi pojazdów. Rozeszły się słuchy, że Saddam Husajn ma przemówić przez radio do narodu irackiego. MacPherson uznał, że posłucha tego później z nagrania albo przez radio w samochodzie. Teraz miał na głowie własne przemówienie. Jeśli w tej chwili nie wyjedzie na uroczystości żałobne, spóźni się, a Gambit, podobnie jak jego poprzednik w Białym Domu, był bardzo punktualny. - Zrozumiałem, Gambit ruszył - potwierdził Norris. -Status Szach-mata? - Szach-mat jest bezpieczny w bunkrze - odpowiedział ochroniarz wiceprezydenta. - Zrozumiałem. Szach-mat bezpieczny. Wszystkie sektory, podajcie status. Kupidyn, słyszysz? Melduj się. - Zrozumiałem, Baza. Tu Kupidyn. Słyszę bez zakłóceń. Niebo czyste. Murawa sucha. Dobre warunki, żeby ruszać. Oślepiająca błyskawica rozbłysła niedaleko dzwonnicy, a zaraz potem rozległ się grzmot pioruna chyba w jeszcze bliższej odległości, a deszcz zmoczył do suchej nitki wszystkich snajperów w tej okolicy. Niebo nie było czyste, a o murawie można było powiedzieć cokolwiek, tylko nie to, że jest sucha. Ale szyfr to szyfr; przestrzeń powietrzna była zabezpieczona. Norris wykonał następny ruch. - Baza do dowódcy Kuszy. Melduj się. - Zrozumiałem, Baza - odpowiedział dowódca drużyny SWAT. - Drużyna Kuszy gotowa do akcji. - Baza do Świecy. Melduj się. - Zrozumiałem, Baza. Świeca gotów do akcji. - Baza do Lelka - Norris połączył się z pilotem Komandosa Jeden, helikoptera w pełni uzbrojonego i gotowego do startu w każdej chwili z bazy Sił Powietrznych Bolling. -Melduj się. - Baza, zrozumiałem. Burza jak diabli. Lelek jest na pozycji, gotów do akcji. Miejmy tylko nadzieję, szefie, że dzisiaj interesy pójdą jak zawsze. - Zrozumiałem, Lelek. Baza do Światłokopii. Melduj się. 342 Cisza. Żadnej odpowiedzi. Jedynie trzaski wyładowań elektrostatycznych. Dowódca drużyny technicznej w katedrze nie zgłaszał się. Norris sprawdził radio i częstotliwość. - Baza do Światłokopii, melduj się. Powtarzam, melduj się - powiedział raz jeszcze. - Tu Światłokopia. Przepraszam. Tak, jestem tu. Sprawdzaliśmy ostatnich gości, sir. Jesteśmy gotowi do akcji. Norris odetchnął z ulgą. Nie życzył sobie niedociągnięć. Nie dzisiaj. Natychmiast jednak uświadomił sobie, że musi postępować ostrożnie, żeby nie dać poznać po sobie narastającego niepokoju, który objawiał się skurczem żołądka. Wszyscy oczekiwali po nim nadania tempa akcji i utrzymania niezakłóconej łączności. I to miał zamiar robić. - Baza do Pomocnika. Melduj się. - Tu Pomocnik, w porządku, Baza. Pomocnik gotów do akcji. Samochód, który miał jechać za prezydentem - z sześcioma agentami w pełnym uzbrojeniu i w kamizelkach z kelva-ru - był już na miejscu i mógł ruszać. - Baza do Zmyłki. Melduj się. - Zrozumiałem, Baza. Zmyłka zapięta na ostatni guzik. Bierzmy się do dzieła, sir. - Baza do Pozornej Zwyżki. Melduj się. - Zrozumiałem, Baza. Gambit bezpieczny. Pozorna Zwyżka gotowa do akcji. I o to chodziło, pomyślał Norris. Nic więcej nie można było zrobić, pozostawało szybko jechać i gorąco się modlić. - Bambusowe Szczypce, tu Baza. Przesyłka zapakowana. Możesz się toczyć. Ciężkie, czarne, stalowe bramy Białego Domu sterowane elektronicznie otworzyły się na całą szerokość. Masywne metalowe barierki zaprojektowane tak, by zatrzymały ewentualne ciężarówki z bombami, jakich użyli islamscy ekstremiści w Bejrucie w 1982 roku, kiedy zabili dwustu czterdziestu jeden żołnierzy piechoty morskiej - 343 zostały cofnięte, a kawalkada pojazdów ruszyła, wyjeżdżając w burzę. Bennett nie odrywał oczu od wiadomości na Sky News, kiedy nadszedł e-mail. Wszyscy obecni w domu doktora Mordechaja tłoczyli się przed telewizorem i oglądali najświeższe relacje z przygotowań prezydenta MacPhersona i Saddama Husajna do wygłoszenia ważnych przemówień. Świat nadal był w szoku po wystąpieniu prezydenta USA poprzedniego wieczoru, kiedy to oskarżał Irak, siedząc obok pozostałości po irackiej głowicy jądrowej. A teraz Rzeźnik z Bagdadu także miał wystąpić publicznie, pierwszy raz od chwili, gdy zaczęły się amerykańskie bombardowania. Bennett spojrzał na BlackBerry'ego i zaczął czytać wiadomość. Została wysłana z komputera Corsettiego, ale jej autorem był prezydent. „jon - wszystko u was w porządku?... zaraz jadę na uroczystości żałobne... muszę przyznać, że nie czuję się godny tego zadania... świadomość, że ktoś dobrowolnie poświęcił własne życie - najcenniejszy dar, jaki można ofiarować -bym żył dalej, jest trudną lekcją pokory... najgorsze jest jednak to, że wiem, jak bardzo na ten dar nie zasługuję... chyba najlepsze, co mogę zrobić, to być wdzięcznym, i spróbować prowadzić życie, które będzie warte tej ofiary... ale czy to może być proste?... hej, w tej chwili przydałby się nam bardzo twój dobry humor... tęsknimy za wami wszystkimi - za tobą, deekiem i mccoy... julie, dziewczynki i ja modlimy się za was... nie masz pojęcia, jon, jak ciężko burt, jack.marsha i cały zespół pracują, by zapewnić wam bezpieczeństwo... z czasem się dowiesz... ale teraz proszę, zaufaj mi... wiem, że to niełatwe... ale masz bardzo ważne zadanie, jon - wpływasz na zmiany - nie przemęczaj się w czynieniu dobra, obiecujesz?... hej, pomyślałem, że zainteresują cię dwa wersy, które wybrałem do mowy ku czci agentów, którzy odda- 344 li za mnie życie - z mateusza 16.26 - jezus zapytał: »bo cóż pomoże człowiekowi, jeźliby wszystek świat zyskał, a na duszy swej szkodę podjął?« - i z jana 15.13 -jezus powiedział apostołom: »większej nad tę miłości żaden nie ma, aby kto duszę swą położył za przyjacioły swoje«... mój ojciec nazywał to GRR - »głosem rozsądnej rady«... pomyśl o tym, młodzieńcze... dobrze ci się przysłużą - twój przyjaciel, mac". Sznur pojazdów podążał ulicami zalewanymi strugami deszczu. Prezydent siedział z tyłu Pozornej Zwyżki i słuchał przekazu na żywo z Bagdadu - mrożącej krew w żyłach przemowy Saddama Husajna ukrytego w jakimś bunkrze. „Mówi się, że jesteśmy częścią »osi zła«, ale przecież świat widzi na własne oczy, że Ameryka i Izrael to zło wcielone, są synami Szatana i muszą być zniszczone" - grzmiał iracki przywódca. „Reżimy MacPhersona i Dorona to reżimy terrorystyczne, szukające okazji, by pożreć nasze ciała, chłeptać naszą krew, mordować naszych synów i zniszczyć nasz sposób życia. Te zrakowiałe narośle zabiją nas, jeśli nie zostaną usunięte. Zagrażają światu arabskiemu, światu islamu. Ich terrorystyczne rządy dobiegają końca. Błagamy cię, Allahu, unicestwij ich swoim gniewem, który jest jak miecz. Spraw, niech ich krew popłynie przez święte miasto Al-Quds jak rzeka sprawiedliwości". To był sygnał. Azizz zapalił nowe cygaro. Pozwolił, by dym powoli wypełnił mu płuca, otoczył smugami jego głowę i wznosił się ku sufitowi. Potem sięgnął do komputera i zaczął pisać. Nadszedł czas. Przeszedł go niekontrolowany dreszcz. Prezydent szybko przemyślał niektóre uwagi i odpowiedział Saddamowi bezpośrednio. Kłopot jednak był w tym, że 345 . nie wszyscy zebrani w katedrze słyszeli mowę irackiego przywódcy. Kameralna uroczystość żałobna rozrosła się. Wzięło w niej udział ponad ośmiuset żałobników, w tym rodzin agentów, ich przyjaciół i kolegów, kongresmanów, senatorów i zagranicznych dygnitarzy. W tej chwili zebrani słuchali gitary solowej. Spodziewali się hołdu składanego niektórym z najdzielniejszych pracowników państwowych, którzy uczciwie na to zasłużyli. Ale jak prezydent mógłby nie zareagować, kiedy reszta świata słuchała Saddama, tłumaczonego i nadawanego jednocześnie w radiu i telewizji na całym globie? Kiedy kawalkada kierowała się na północ Massachusetts Avenue, a potem skręciła w prawo w Wisconsin, wziął słuchawkę telefonu i zadzwonił do wiceprezydenta, bezpiecznego w prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych pod Białym Domem. Miał jedynie kilka chwil, ale rozpaczliwie potrzebował rady Szach-mata. U-2 mknął po nocnym niebie na wysokości dwudziestu czterech tysięcy metrów. Klik. Klik. Klik. Klik. Klik. Amerykańskie samoloty bojowe rozbijały w proch wojskowe obiekty Saddama. Ale rozkaz prezydenta był jasny jak słońce. Fotografować z góry każdy centymetr kwadratowy Iraku raz po raz w gorączkowym polowaniu na broń masowej zagłady. Śródmieście Bagdadu wydawało się mało prawdopodobnym miejscem, gdzie można by ją znaleźć. Tyle że pilotowi nie wolno było podważać rozkazów. Jego misja polegała na nadleceniu, sfotografowaniu gruzów i ucieczce, zanim namierzy go obsługa irackich samów i odpali rakiety. Jak dotąd wszystko szło dobrze. - Pozorna Zwyżka się zbliża. Zabezpieczyć teren wokół katedry. 346 Gdy prezydencka kawalkada podjeżdżała do kościoła, czarne, burzowe niebo rozcięła kolejna błyskawica. - Migawka, tu Peseta. Przygotować się do przyjazdu. Agent dowodzący, zajmujący wysuniętą pozycję, przeszedł do frontowych drzwi i postawił znajdującą się w środku drużynę w stan pogotowia. - Zrozumiałem, Peseta. Jesteśmy na pozycjach. Chórzyści, gotowość na jeden. Gambit podjeżdża. Powtarzam. Gambit podjeżdża. Gotowość na jeden. - Masz wiadomość. Downing wstrzymała oddech. - O mój Boże. Szybko sprawdziła diagnostykę i uruchomiła namierzanie. To było to. Mieli punkt zaczepienia. Chwyciła słuchawkę telefonu i wybrała z pamięci numer Harrisa. - Odbierz, no, odbierz - mamrotała pod nosem. - Harris, mów. - Mamy go. Właśnie się odezwał. - Co napisał? - Ściągam wiadomość, niech pan zaczeka. - Downing, pospiesz się. Dawaj. - Jeszcze chwila. Już prawie ją mam. - Downing. - Już. już ją mam: „Zdejmij go". Jest napisane „Zdejmij go". - Do kogo przyszła, Downing? Do kogo? - Chwilę, sir. Jeszcze tego nie mam. - Downing. - Wiem, wiem. Już prawie... jeszcze sekunda... idzie... Mam. - Nazwisko, Downing. Podaj mi nazwisko. Sanchez dała sygnał prezydentowi. Był czas, żeby iść. Ale prezydent machnął ręką i dalej roz- 347 mawiał z wiceprezydentem, K.irkpatrick i Corsettim, przebywającymi w prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych. Kirkpatrick i wiceprezydent nalegali, żeby MacPherson trzymał się scenariusza, powiedział to, co zostało wcześniej ustalone, i zignorował Saddama. - Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych odpowiadają w pańskim imieniu nawet teraz, kiedy rozmawiamy - powiedział wiceprezydent. - Ma pan wspaniałe przemówienie do wygłoszenia. Jest mocne. Jest wymowne. Ma duchową siłę. I nikt nie przeoczy moralnej klarowności kontrastu z przemówieniem Saddama. Kirkpatrick zgadzała się z tym. - Niech pan trzyma kurs, panie prezydencie. My będziemy martwić się o resztę. Corsetti wpadł w szał. Krzyczał, że brak natychmiastowej odpowiedzi to polityczne i strategiczne samobójstwo. Uchylanie się przed bezpośrednimi groźbami Saddama Husajna na oczach całego świata będzie oznaką słabości i będzie świadczyć o oderwaniu od rzeczywistości. Śmierć kilku agentów Secret Service to straszna rzecz, ale światu ujawniono groźbę nuklearnego holocaustu. Prezydent musi dać światu rodzaj zapewnienia -jakiegokolwiek - że jest światełko na końcu tego długiego i mrocznego tunelu. Chwila była najodpowiedniejsza. Wóz albo przewóz. - Już jest, sir. Proszę poczekać. Konto z AOL-u. Waszyngton. Północny wschód - nadane z Moskwy, ale prze-kierowane z Bagdadu. - Daj mi to pieprzone nazwisko, Downing. - Proszę: Gary Sestanowicz. - Przeliteruj. -G-A-R... - Nie, nazwisko. - Przepraszam, sir. S-E-S-T-A-N-O-W-I-C-Z. Kiedy Downing literowała, Harris przekazał nazwisko agentowi Maxwellowi, który natychmiast wpisał je do 348 ogólnego systemu komputerowego FBI i uderzy! klawisz „enter". - No, szybciej, szybciej. Kim jest ten facet?! - krzyczał Harris, mając nadzieję wbrew logice, że nazwisko to będzie w przepastnej bazie danych. - O mój Boże - wyjąkał Maxwell w drugim końcu centrum operacyjnego. - Co takiego?! Kto to?! - Jest agentem. - Jednym z naszych? -Nie. - To czyim? - Secret Service, przedtem służył w CIA, operacje specjalne. - Co robił? - Nie uwierzy pan, sir. - Maxwell, nie mam czasu na... - Uczył mudżahedinów zabijania Rosjan, sir. Czwórka rozmówców osiągnęła kompromis. Corsetti podyktował kilka nowych linijek, włączonych do początku przemówienia. Wiceprezydent i Kirkpatrick doradzili parę modyfikacji. Prezydent notował wszystko tak szybko, jak umiał. Wszystkie sieci telewizyjne przerwały transmisję z Bagdadu i skierowały kamery na zalewaną deszczem prezydencką limuzynę, zaparkowaną przed wejściem do katedry. Prezydent nadal siedział w środku. Ludzie na całym świecie zaczynali się zastanawiać: Dlaczego prezydent nie wysiada? Co jest nie tak? Harris połączył się z Budem Norrisem w Centrum Operacyjnym Secret Service. - Norris, mów. - Bud, tu Scott. Gary Sestanowicz. Kto to jest? - Dlaczego pytasz? Co chcesz... 349 - Bud, odpowiedz, i to zaraz. - Jeden z moich najlepszych ludzi, znasz go, ma kryptonim Kupidyn, to facet, który pomógł uratować prezydenta w Denver. Pamiętasz? Harris zamarł. Kupidyn. Pan K.? Facet był teraz na dzwonnicy i celował w prezydenta z wyrzutni stingera. Jak to możliwe? Dlaczego? Harris nie miał czasu na zastanawianie się. - Scott? O co w tym wszystkim chodzi? - Nie mogę powiedzieć, zaraz się z tobą skontaktuję ponownie. To było kłamstwo. Norrisa nie wtajemniczono w całą sprawę. Nie miał pojęcia, że Iverson został aresztowany ani też o tym, że prezydent uruchomił operację, będącą prowokacją przy wykorzystaniu wysoko zaawansowanych technik. Harrisowi brakowało czasu na wprowadzanie go w szczegóły lub przekonywanie. W najlepszym razie miał kilka sekund na uratowanie Gambita. Nacisnął klawisz wyciszenia, tak że Norris go nie słyszał. Przez drugą linię połączył się z Downing. - Downing. - Tak, sir. - Czy ten facet przeczytał już e-mail? To znaczy, czy wiemy, że go odebrał? - Zrobił to właśnie w tej chwili. Chciałam panu coś przekazać, ale zablokował mi pan linię. - Co przekazać? - Że ten e-mail trafił do jego prywatnego komputera, do domu, ale potem został przekierowany radiowo prawdopodobnie do jego BlackBerry'ego. Prawdę mówiąc, patrzę teraz, jak go otwiera. Harris myślał gorączkowo. Nie było czasu na wprowadzanie Norrisa. Zresztą, co mógłby zrobić? Tak, Norris miał innych strzelców wyborowych na dzwonnicy. Jeśli powie cokolwiek na częstotliwości Secret Service, Kupidyn także to usłyszy i wystrzeli, zanim zostanie powstrzymany. 350 Harris chwycił słuchawki z mikrofonem i nacisnął guzik na konsoli, którą miał przed sobą. - Lutownica do Sierry Jeden. Słyszysz mnie? - Sierra Jeden, słyszę - odpowiedział Burdett. - Sierra Jeden, podejrzanym jest operator wyrzutni stin-gera na dzwonnicy. Widzisz go? Burdett nie wierzył własnym uszom. - Zrozumiałem, sir. Który? - Kupidyn. Znasz go? Czy go znał? Kupidyna? Oczywiście, że go znał. Ich córki chodziły do tej samej szkoły. Od dziesięciu lat co kwartał razem uczestniczyli w szkoleniach w Quantico. - Sir,ja... - Sierra Jeden, czy go widzisz? Burdett otworzył szybko okno, nakierował lunetę z czter-dziestokrotnym powiększeniem, zamontowaną na karabinie snajperskim Remington model 700 i wziął Kupidyna na celownik. - Mam go, sir. Ale... - Jest w zasięgu strzału? - Tak, sir, ale... Burdett widział, jak przyjaciel naciska na wyrzutni stinge-ra przycisk IFF - identyfikacji przyjaciel/wróg - odbezpiecza broń, przesuwa dźwigienkę uruchomienia w górę i w dół, włączając zespół chłodzenia baterii, co sprawiło, że broń ożyła. - O mój Boże. - Sierra Jeden, o co chodzi? - On się szykuje do strzału w prezydenta. - Sierra Jeden, zdejmij go. Powtarzam, zdejmij go. Burdett odbezpieczył karabin, wziął głęboki wdech i próbował wycelować, co nie było proste przy porywistym wietrze. Nagle wokół niego rozprysły się odłamki szkła. Burdett rzucił się na ziemię, szukając osłony, a przez okno wpadało coraz więcej kul. 351 Co ci faceci wyprawiają? Ogień pochodzący od dwóch strzelców wyborowych po jego lewej i prawej stronie zaskoczył Kupidyna, zaburzy} jego koncentrację. - Kod czerwony. Kod czerwony. Snajper na godzinie pierwszej! - krzyczał jeden ze strzelców. Natychmiast zajadła siła ognia Secret Service została skierowana w okno mieszkania, w którym chował się Burdett. Koledzy Kupidyna dostrzegli lufę karabinu Burdetta wyłaniającą się z uchylonego okna. Nie wiedząc, że snajperzy z FBI stanowią ich osłonę, uznali w jednej chwili, że to nieprzyjaciel i zaczęli strzelać. Kto tam był i szykował się do strzału do Gambita? - zastanawiał się Kupidyn. Czy Gogołow, Dżibril lub Azziz mieli tu innego uśpionego agenta? Biedak, pomyślał Kupidyn. Kimkolwiek był facet, chowający się w tamtym mieszkaniu, na pewno nie zostanie islamskim bohaterem. Co najwyżej stanie się kolejnym męczennikiem. - Lutownica, Lutownica, Sierra Jeden jest pod ostrzałem. Powtarzam, Sierra Jeden jest pod ostrzałem. Grad kul, brzęk tłuczonego szkła, odrywane kulami od ścian kawałki betonu zmieniły w piekło kryjówkę snajpera, wypełniając ją ogniem, dymem i cementowym pyłem. - Nie strzeliłem. Nie strzeliłem. Przerwana akcja, przerywam akcję, przerywam. Burdett doczołgał się do drzwi, usiłując przedostać się na korytarz i zachować życie. Sestanowicz - alias Kupidyn - stał jak zahipnotyzowany strzelaniną. Podobnie jak reszta świata. Cała kanonada była nadawana na żywo przez krajowe i zagraniczne ekipy telewizyjne do wszystkich zakątków ziemi. Transmisję oglądało ponad dwa miliardy ludzi. 352 Nagle ostre światło błyskawicy i grzmot pioruna przywróciły go do rzeczywistości. Zerknął na BlackBerry'ego przyczepionego do paska, start z wyświetlacza krople deszczu i ponownie przeczytał wiadomość, żeby mieć pewność. Dwuwyrazowa wiadomość i jej pochodzenie nie budziły wątpliwości: „Zdejmij go". I o to chodziło. Jurij Gogołow, człowiek finansujący jego partnera, Mohammeda Dżibrila, mężczyznę, którego poznał i szkolił dawno temu w górach Afganistanu, mężczyznę, który stał się jego kochankiem i przewodnikiem na Szlaku Islamu, miał dla niego misję. Fakt, że narodziła się w bunkrze Saddama Husajna, niczego nie zmieniał. A on nie zamierzał sprawić zawodu. Szybko wrócił do przerwanego zadania, ale zobaczył jedynie, że prezydencka limuzyna odjeżdża z piskiem opon z podjazdu w manewrze uniku. Kupidyn sprawdził stingera, odbezpieczył, ponownie załadował zespół chłodzenia i wycelował. To było to. Jeden strzał i będzie po wszystkim. - Sierra Dwa, Sierra Dwa, tu Lutownica. Słyszysz mnie? - Słyszę, Lutownica. - Sierra Dwa, jesteś w zasięgu strzału? Powtarzam: Jesteś w zasięgu strzału? Agent specjalny Daryl Knight, wysoko na innym bloku mieszkalnym, ledwie widział cokolwiek przez szalejącą na zewnątrz burzę z piorunami. Ale jego okno było uchylone, a uwaga Secret Service - i jej ogień - skoncentrowane na kimś innym. Nawet jeśli był to jego kolega, Burdett. - Gotów, Lutownica, poczekaj... Harris - serce waliło mu jak młotem - widział na ekranie monitora, jak prezydencka limuzyna wyjeżdża na Wisconsin Avenue. - Sierra Dwa. W siatce celownika remingtona Knighta znalazła się twarz Sestanowicza... - Nie ma czasu! - wrzeszczał Harris. 353 m I ...zakryta czarnymi goglami narciarskimi, które stały się znakiem firmowym Kupidyna... - Zdejmij go! .. .dostosował kąt do wichury... - Teraz! ...i nacisnął cyngiel... Kula z ładunkiem kumulacyjnym kalibru 308 pomknęła pewnie w cel. Ostatni obraz, jaki zapamiętał Knight, to głowa Sestano-wicza, rozbryzgująca się na kawałki, miazga z krwi i kości. ¦ 15 Bennett wraz z pozostałymi gośćmi Mordechaja i samym gospodarzem wpatrywał się w ekran telewizora. Zebrani nie wierzyli własnym oczom, kiedy oglądali horror rozgrywający się w Waszyngtonie. Nagle, bez ostrzeżenia, salon pogrążył się w ciemności. Telewizor zgasł, podobnie jak wszystkie światła w domu doktora Mordechaja. Dało się wyczuć obecność czegoś złego, śmiertelnego i mrocznego. Szkolenie, jakie Mordechaj odebrał w Mosadzie, natychmiast kazało mu działać. - Za mną! - krzyknął, padając na podłogę za biurkiem i czołgając się w kierunku zachodniego skrzydła. Galisznikow i Sa'id także natychmiast znaleźli się na podłodze i przeczołgali za Mordechajem. Bennett zawahał się. Był pewny, że odnajdzie powrotną drogę do swojego pokoju. Ale co potem? Co się stanie, jeśli oddzieli się od pozostałych i zostanie sam, nieuzbrojony i nieprzygotowany na to, co może się wydarzyć? Wbrew instynktowi odwrócił się, dołączył do Galiszni-kowa i Sa"ida i ruszył za Mordechajem, który prowadził ich szybko przez salon, potem korytarzem i przez kuchnię, gabinet -jedyną bezpieczną drogą ucieczki. - Biegiem przez te drzwi! - krzyknął Mordechaj. W blasku niemal oślepiających błyskawic Bennett widział doktora wskazującego na drzwi windy. - Ale przecież nie ma prądu! - zawołał Bennett, dołączając do reszty. - Spokojnie. Winda ma własne zasilanie. Pośpieszcie się. 355 Black i McCoy stali z tyłu z pistoletami gotowymi do strzału. Szalejąca od kilku godzin burza nasilała się, ale instynkt podpowiadał im, że przerwa w dostawie prądu nie ma nic wspólnego z żywiołem. - Tędy, Erin - wyszeptał Black. Zaczęli iść w drugą stronę, oddalali się od Mordechaja długim korytarzem, biegnącym przez wschodnie skrzydło domu, do sypialni używanej przez Blacka. - Masz gogle? - zapytała cicho McCoy. Black zawsze zabierał ze sobą noktowizor, dokądkolwiek jechał. Przestrzegał standardowych procedur obowiązujących speców od zwalczania terroryzmu. - Są w torbie, poczekaj sekundę - odpowiedział. - Tędy. Nie wstawajcie. Mordechaj i trzej mężczyźni, którzy mu towarzyszyli, wczołgali się przez drzwi i stłoczyli w windzie. Nie było wątpliwości, że miała osobne zasilanie i działała bez zakłóceń. Mordechaj wystukał osobisty siedmiocyfrowy kod dostępu, a potem w mgnieniu oka ciężkie stalowe drzwi zatrzasnęły się za nimi. Sekundę później opuszczali się w masyw góry, bardzo głęboko, pod dom. Kiedy w końcu drzwi windy otworzyły się ponownie, Bennett nie wierzył własnym oczom. Można by pomyśleć, że znaleźli się w innym świecie - widział całą masę połączonych ze sobą urządzeń, najnowszych osiągnięć w zaawansowanych technologiach, skomputeryzowane pokoje odpraw, które mogły się śmiało równać z najlepszymi dokonaniami NORAD-u i CIA. Kwatery sypialne. W pełni zaopatrzona kuchnia. Łazienki i prysznice. Niezależne sieci łączności, zasilanie prądem, doprowadzenia wody i systemy ogrzewania, wentylacji i klimatyzacji. Robiło to duże wrażenie. Bennett ocenił, że w bunkrze może przebywać ponad dziesięć osób przez co najmniej kilka tygodni. Mapy Threatconu nie różniły się od wiszących w Białym 356 Domu w pokoju sytuacyjnym i przedstawiały ostatnie ruchy wojsk irackich na lądzie, morzu i w powietrzu, wszystko uaktualniane w czasie. Rząd komputerów wychwytywał najnowsze oceny Mosadu, Szin Bet i Amanu. Pięć wielkich ekranów telew1Zyjnych pokazywało najnowsze przekazy satelitarne, podczas gdy tuzin mniejszych czarno-białych monitorów ukazy wał obraz z maleńkich kamer ochrony rozmieszczonych w całym domu i na przylegającym terenie. Widok był przerażający - ciała zastrzelonych agentów amerykańskich i izraelskich służb ochrony. Myśli kłębiły się w głowie Bennetta. Co tam się działo na górze? Kto usiłował ich zabić i dlaczego? Co więcej, gdzie się teraz znajdował? Jakim cudem Mordechaj dokonał tego wszystkiego? Jak to sfinansował? Ile czasu zajęła bu- wanie ow3.? Ciekawość zżerała Bennetta, ale nie było czasu na zadaanie pytań-Nie w tej chwili. Teraz liczyło się tylko jedno: Odnaleźć przyjaciół i sprowadzić ich na dół do tego bezpiecznego miejsca. - Człowiek zabity. Człowiek zabity. Kupidyn dostał. Po-wtarzam: Kupidyn dostał Sanchez słyszała gorączkowe komunikaty na alarmowej częstotliwości, gdy limuzyna prezydencka mknęła w kierunku Białego Domu Tymczasem helikopter Apacne z pełnym uzbrojeniem -smagany wichurą i deszczem - otworzył ogień z trzydziesto-milimetrowych działek zamontowanych na nosie i strzelał do mieszkania, które drużyna rozpoznania Secret Service wskazała jako miejsce, skąd wychynęła lufa karabinu snajpera. Reakcja miała ogromną siłę niszczycielską a Bud Norris nie miał pojęta, co się dzieje. Wtedy zadzwonił telelon Norrisa. To był Scott Harns z centrum operacyjnego FBI - z bardzo pobieżnym wyjaśnieniem powstałego zamieszania. 357 '** ii Black szybko i po cichu wśliznął się do swojego pokoju, pierwszego po prawej. Leżał na brzuchu i uważał, by nie unieść głowy na tyle wysoko, że stałaby się widoczna dla nieprzyjaciela, patrzącego przez żaluzje. Nagle potężna eksplozja wstrząsnęła domem. Oszołomioną ogłuszającym hukiem McCoy - czekającą na korytarzu - rzuciło na ścianę. Ogień, dym i szkło wypełniały wnętrze. I wtedy ich usłyszała - mężczyzn krzyczących po arabsku. - Bieg, bieg, bieg! Black także ich usłyszał. W przeciwieństwie do McCoy nie zrozumiał, co mówili, ale nie miało to znaczenia. Założył noktowizor, złapał zapasowy, wystawił głowę na korytarz i spojrzał w lewo. Dostrzegł dwóch mężczyzn w czarnych hełmach i czarnych kombinezonach, opuszczających się z dziury w dachu nad kręconymi schodami, w miejscu gdzie była kiedyś wspaniała szklana kopuła. Drewniane belki z dachu płonęły teraz pośrodku salonu, dostarczając trochę światła, ale prawie żadnej osłony. Błyskawicznie obrócił głowę w prawo i zobaczył McCoy, zwiniętą w kłębek w rogu na końcu korytarza - wystawioną na strzał. McCoy od razu podchwyciła jego spojrzenie, a on szybko rzucił jej zapasowy noktowizor i gestem pokazał, żeby weszła do pokoju Sa'ida na końcu korytarza po prawej stronie. Nie miał pojęcia, gdzie są Bennett, Mordechaj i reszta. Ale przynajmniej on i McCoy żyli i mieli broń. Usłyszeli potężny wybuch nad sobą. Doktor Mordechaj natychmiast zamknął za nimi stalowe drzwi grube prawie na metr i zablokował szyb windy, uniemożliwiając każdemu, ktokolwiek był na górze, opuszczenie się na dół, nawet gdyby udało mu się obejść zabezpieczenie w postaci kodu dostępu. Potem poprosił, żeby Galisznikow i Sa'id usiedli w dwóch obrotowych fotelach wyłożonych poduszkami, ustawionych przed rzędem komputerów i ekranów telewizyjnych. 358 Galisznikowowi podał słuchawki i powiedział, żeby słuchał i obserwował na bieżąco wszystko, co dzieje się w Waszyngtonie, a potem o tym informował. Widzieli dokładnie strzelaninę wokół katedry i prezydencką limuzynę pędzącą ku bezpiecznemu miejscu w kompleksie Białego Domu, dlatego konieczne było baczne obserwowanie rozgrywającego się dramatu. Sa'idowi wyznaczył zadanie polegające na niespuszcza-niu z oka monitorów ochrony i ciągłe przekazywanie Ben-nettowi i jemu tego, co działo się na górze. Najwyższy priorytet miało ustalenie, gdzie są Black i McCoy oraz pomaganie im, na ile to będzie możliwe. Potem Mordechaj złapał Bennetta, wepchnął do bocznego pokoju, zapalił tam światło i otworzył szafkę pełną broni automatycznej i masek przeciwgazowych, kamizelek kuloodpornych i radiowych zestawów słuchawkowo-mikrofonowych. - Na górze jest ich dwóch, obaj z AK-47 i w noktowizorach! -krzyknął Sa'id ze słyszalnym zdenerwowaniem i napięciem w głosie. - Wskoczyli właśnie do środka przez kopułę i przechodzą przez salon. - Nie ma wątpliwości, że szukają właśnie ciebie, Eli - powiedział Galisznikow. - Gdzie są Black i McCoy? - zawołał Bennett. - Nie widzę ich. Nie widzę. - Jon, weź te klamoty - odezwał się Mordechaj, podając Bennettowi broń i kilka pudełek amunicji. - Ja? - zapytał Bennett. W końcu nie można było o nim nawet powiedzieć, że należał do kółka strzeleckiego. - A kto niby ma iść na górę, ja? - odparował starzec. -Nie możemy zostawić tych dwoje samych. Jeśli szybko nie dostaną porządniejszej broni, za pięć minut będzie po nich. Black wczołga! się do niewielkiej szafy. Poprzedniego wieczoru, kiedy znudzony myszkował po pokoju, znalazł klapę w tylnej ścianie szafy, podobną do tysięcy innych zamontowanych w wielu domach i prowadzą- 359 cych na strych. Ale przejście za tą klapą nie wiodło na strych, tylko do następnego pokoju gościnnego. Po co? Nie miał pojęcia i wcale go to nie obchodziło. Otworzył ją i szybko przeszedł do sypialni Bennetta. Przebiegł przez pokój i w tylnej ścianie szafy znalazł identyczną klapę. Jednak tym razem, kiedy wychodził po drugiej stronie, spojrzał prosto w lufę beretty McCoy. - To ja! - wrzasnął bez zastanowienia, a potem szybko ściszył głos. - To tylko ja. McCoy odetchnęła głęboko, a chwilę później usłyszeli, jak ktoś krzyknął po arabsku: - Mam ich. W końcu korytarza. Osłaniaj mnie. - Szybko, za mną - rozkazała Blackowi. McCoy zanurkowała do szafy. Black błyskawicznie ruszył jej śladem, przekonany, że jej instynkt działał bez pudła. W tej części domu znajdowała się jeszcze jedna ukryta winda, niczym nieróżniąca się od zamontowanej w szafie Mor-dechaja. Wsiedli do niej, zamknęli za sobą drzwi, nacisnęli guzik i zniknęli z pola widzenia. Właśnie wtedy dwóch terrorystów wpadło do pokoju i otworzyło ogień z broni maszynowej, zagłuszając odgłosy zjeżdżającej windy. - Są we wschodniej windzie! - krzyknął Sa'id. - Dokąd jadą? - zapytał Bennett. - Na parter. Wyjdą na końcu korytarza prowadzącego do frontowych drzwi. Bennett rzucił się biegiem do głównego pokoju odpraw. W ręku trzymał uzi, dwa kolejne przewiesił przez plecy. Przebiegł wzrokiem po rzędzie monitorów i dostrzegł dwóch mężczyzn w maskach, ubranych na czarno od stóp do głów, biegnących ku drzwiom. - Kolejnych dwóch terrorystów! - krzyknął do Morde-chaja. - Gdzie to jest? - Przymocowują ładunki wybuchowe do frontowych drzwi. Mordechaj, Bennet, Galisznikow i Sa'id widzieli Blacka 360 ¦ i McCoy w windzie na jednym z monitorów. Za chwilę jej drzwi miały się otworzyć, a oni najpewniej skierują się pogrążonym w mroku korytarzem prosto na kilogram C-4, gotowy wysiać ich w zaświaty. - Black i McCoy wpadną prosto na nich! - wrzasnął Bennett. - Czy możemy ich jakoś ostrzec? - Winda nie jest podłączona do systemu audio - odpowiedział Mordechaj. Mogli jedynie patrzeć z przerażeniem. Winda zatrzymała się. Nagle kolejna potężna eksplozja wstrząsnęła domem. Black i McCoy wpadli na siebie, przewrócili się na podłogę, żywi, choć trochę poturbowani. Drzwi windy otworzyły się. Black dusząc się dymem, uniósł się i wysunął głowę na korytarz, jednocześnie mierząc z czterdziestki piątki. Zobaczył dwóch kolejnych terrorystów przemieszczających się ku kręconym schodem. Rzucił się naprzód, wyskoczył z korytarza, obrócił wokół własnej osi, wycelował i błyskawicznie posłał w ich stronę cztery kule. Jedna chybiła celu o kilka centymetrów, ale trzy pozostałe rozerwały szyję u podstawy głowy, praktycznie odrywając ją od tułowia terrorysty. Mężczyzna osunął się na podłogę w kałuży bulgoczącej krwi. Black niemal od razu schował się z powrotem w korytarzu. McCoy znalazła się tuż za nim. W samą porę. Drugi terrorysta omiótł pomieszczenie trzema seriami z AK-47, a potem rzucił się pędem po schodach na górę. - Prezydent jest bezpieczny! - zawołał głośno Galisz-nikow, relacjonując najświeższe doniesienia z telewizji. Bogu dzięki, pomyślał Bennett. Chciałby bardzo móc powiedzieć to samo o Blacku i McCoy. Black ponownie wystawił głowę zza węgła i zlustrował korytarz, ale nikogo nie zauważył. 361 Przebiegł na drugą stronę do korytarza prowadzącego do zachodniego skrzydła i do windy, której wcześniej używał doktor Mordechaj. Ponieważ nikt nie pojawił się w zasięgu wzroku, kilka sekund później McCoy biegiem do niego dołączyła. - Jaki masz plan? - zapytała, usiłując złapać oddech. - Jest tak: jednego zabiliśmy, więc jeszcze trzech jest na górze, mam rację? - zapytał i załadował smith&wessona. - Też tak myślę. - Okej, skoczę na górę, ty zostaniesz tutaj. Jeśli zjadą windą ze wschodniego skrzydła, rozwal ich. Jeśli ktoś będzie schodził głównymi schodami, strzelaj. Tak samo, jeśli ktoś będzie chciał się tu dostać frontowymi drzwiami. Rozumiesz? - Rozumiem. - Dobrze. Bennett nie mógł słyszeć, o czym rozmawiało tych dwoje. Widział jedynie na monitorze, jak Black odbiega i zostawia McCoy samą. Nie spodobało mu się to. Nacisnął guzik i czekał, aż winda ze wschodniego skrzydła zjedzie na dół. Niewiele mógł zrobić, ale przynajmniej dostarczy McCoy uzi i trochę amunicji. Otworzył drzwi tak cicho, jak potrafił. Black padł na brzuch i czołgał się po podłodze przez gabinet Mordechaja. Drogę znajdował dzięki noktowizorowi. Ostrożnie wyjrzał przez uchylone drzwi i zobaczył w głębi korytarza jednego z terrorystów .'stojącego tyłem do niego. Czy powinien strzelić? Zostałoby wtedy tylko dwóch, ale jednocześnie rozpętałoby się piekło. Dwa AK-47 przeciwko jego czterdziestce piątce? Niezupełnie odpowiednia proporcja. Daj spokój, pomyślał. Strzelaj. Uniósł rewolwer i wycelował. Nagle inny terrorysta wyszedł zza rogu i spojrzał wprost na niego. - Wróg! - wrzasnął mężczyzna po arabsku. 362 Black nie wiedział, co tamten krzyknął. I niewiele go to obchodziło. Mocno nacisnął cyngiel. Kula poszybowała za wysoko. Wystrzelił jeszcze dwie kule. I znowu obie chybiły. Strzelił raz jeszcze. Tym razem kula odbiła się rykoszetem od ściany, podczas gdy terrorysta uniósł karabin maszynowy i pociągnął za cyngiel. Black posłał w jego stronę kolejne dwa pociski i zamarł. Jakby oglądał wszystko na zwolnionym filmie - obie kule opuszczają wśród płomieni lufę rewolweru, rozcinają powietrze i przebijają się przez paciorkowate, czarne, pozbawione życia oczy wpatrzonego w niego terrorysty, który upadając, puścił jeszcze serię z karabinu. Kule śmigały bezładnie we wszystkich kierunkach. Ale było już po nim. Na zawsze. Black nie tracił czasu na sprawdzanie wyników swojej roboty. Błyskawicznie schował się z powrotem w windzie, zatrzasnął drzwi i zjechał na dół do McCoy. - Tak, tak! - wiwatowali mężczyźni w bunkrze pod domem. Dwóch załatwionych. Dwóch do rozwałki. *** Przestraszyły ją odgłosy. W dali ciemnego korytarza naprzeciwko widziała i słyszała, jak zaczynają się otwierać drzwi windy we wschodnim skrzydle. Dodatkowo usłyszała strzały na górze. Serce waliło jej jak młotem. Nie miała pojęcia, kto wyłoni się zza tych drzwi. Black był na górze, to jasne. To nie on. Rozwalić drania. Zaczekała jeszcze ułamek sekundy, aż drzwi otworzyły się trochę szerzej, a potem zobaczyła niewyraźną sylwetkę z karabinem maszynowym w rękach. To na pewno nie był Black. Zaczęła strzelać - spokojnie, gładko, tak jak ją uczo- 363 no. Podwójny ładunek w tors. Mężczyzna osunął się na ziemię, nawet nie wiedząc dobrze, kto go zaatakował. Drzwi do windy za nią także zaczęły się uchylać. McCoy obróciła się błyskawicznie i wycelowała w szparę. Miała jedynie nadzieję, że to Black. - McCoy,toja... Deek. - Rączki! Rączki! -krzyknęła, czując, jak rośnie jej poziom adrenaliny. Drzwi otworzyły się, Black wyszedł z windy z uniesionymi rękami. Oboje odetchnęli z ulgą, ale Black nagle rzucił się w jej stronę. - Uważaj! - krzyknął Black. - Na ziemię! McCoy klęczała już na jednym kolanie, a teraz padła płasko na podłogę. Zakrwawiony mężczyzna w windzie unosił karabin. Black wycelował z rewolweru i nacisnął cyngiel. Nic się jednak nie stało. Nie miał już naboi, a ranny przeciwnik nadal unosił broń. - McCoy, wypadam z gry! - krzyknął Black. McCoy spojrzała do góry i zobaczyła lufę karabinu maszynowego wycelowaną w jej twarz. Instynktownie wpakowała cały magazynek dziewięciomilimetrowej beretty w niewyraźną postać. Broń wypadła mężczyźnie z rąk. Usłyszała, jak krzyknął i osunął się na ziemię bez życia. Było po wszystkim. Niewiele brakowało. Black stał i patrzył. W sekundę później wziął się w karby. Kiedy doszedł do siebie, zaczął szybko ładować broń. McCoy robiła to samo. - Ilu zostało? - zapytała, wsuwając nowy magazynek i rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu oznak jakiegokolwiek ruchu w ciemnym korytarzu. - Policzmy - odpowiedział, szybko podsumowując wyniki wspólnej akcji. - Dwóch mamy w korytarzu. Jeden jest w kuchni. W takim razie powinien zostać jeszcze tylko jeden. Tak myślę. Na górze. - Co chcesz zrobić? - Wchodzenie po schodach jest zbyt ryzykowne. Jeśli facet siedzi w salonie, zobaczy nas, zanim my będziemy go wi- 364 dzieli. Na pewno wie o windach. Może czekać przy jednej albo drugiej. - Black popatrzy! dokoła. - Gdzie podziała się reszta? - zapytał szeptem. - Nie mam pojęcia - odpowiedziała McCoy. - Po prostu zniknęli. - Rozumiem. To dziwne. - Rusz głową, Deek. Potrzebny nam plan. - Okej. Pojedziesz windą w zachodnim skrzydle - zdecydował Black, wskazując na drzwi za sobą, te same z których przed chwilą się wyłonił. - Ja wjadę po drugiej stronie. Kiedy drzwi się otworzą i zobaczysz jakiś ruch, zacznij strzelać. Jeśli nie, postaraj się dostać do salonu. Po drodze sprawdzaj dokładnie łóżka, szafy, wszystko. Nie ryzykuj, Okej? - Spokojna głowa. - Dobrze. To do dzieła. - Deek? - zapytała McCoy. - Czy myślisz to samo co ja? - Czterech Jeźdźców? - Aha. - Wkrótce się przekonamy. Najpierw jednak załatwmy ostatniego faceta, zanim on dobierze się do nas. Black szybko sprawdził korytarz. Był pusty. Przebiegł na drugą stronę do windy we wschodniej części, chwycił AK--47 i zerwał maskę z twarzy zabitego terrorysty. Potem odciągnął go w głąb korytarza i zostawił pod okiem kamer ochrony. Sanchez i MacPherson dotarli do prezydenckiego Centrum Operacji Kryzysowych pod Białym Domem. Wiceprezydent i Kirkpatrick, którzy wiedzieli już, że prezydentowi nic nie grozi, odbywali wideokonferencję z Mit-chellem, przebywającym w siedzibie CIA, oraz sekretarzem Trainorem i generałem Mutschlerem, znajdującymi się w Pentagonie. - Jim, dzięki Bogu - powiedziała pierwsza dama, obejmując męża i pomagając mu usiąść. Nie wypuszczała z dłoni jego ręki. 365 - Panie prezydencie, Bogu dzięki, nic panu nie jest - powtórzy! niemal jak echo wiceprezydent. - Rozmawialiście z Harrisem? - zapytał prezydent w odpowiedzi. - Przed chwilą, sir. Wszystko nam powiedział. - Kupidyn? - Niewiarygodne. Trzeba było poinformować nas o tym wcześniej. - A mogłem? Oka kamer wyostrzyły obraz twarzy martwego mężczyzny leżącego w korytarzu. Przetworzony natychmiast na zapis cyfrowy, został wrzucony do sprawdzenia w szybkiej bazie danych. Kilka sekund później doktor Mordechaj zobaczył na monitorach wyciąg z kartoteki Interpolu. Nie było wątpliwości, to Irakijczyk. Jednym słowem Czterech Jeźdźców zjawiło się tu, by ich sprzątnąć. - Sir, mam więcej złych wieści - odezwała się Kirkpa-trick. - Co tym razem? - zapytał prezydent, wstrząśnięty i zły. - W domu Mordechaja doszło do wybuchu. - O mój Boże. Co się stało? Co z Bennettem i jego zespołem? - Są nadal w tym domu, sir. Nie wiemy, co się tam wydarzyło ani w jakim są stanie. Jeszcze nie. Od razu zleciłam skierowanie satelity nad to miejsce, żebyśmy mogli zobaczyć, co dzieje się w środku. Za sześćdziesiąt sekund dom znajdzie się w zasięgu satelity. - Połączcie mnie z Doronem. - Usiłowaliśmy się do niego dodzwonić, sir - odpowiedziała Kirkpatrick - przez ostatnie piętnaście minut. Bez skutku. Nie udaje się to od czasu strzelaniny w katedrze. Naszym zdaniem zwołał nadzwyczajną naradę. Boimy się, że mogą debatować nad pierwszym uderzeniem na Irak. 366 - Próbujcie dalej. Próbujcie na każdy numer, jaki mamy. Prezydent gotował się ze złości. Z trudem powstrzymywał się przed wybuchem, którego ofiarą stałby się ktoś z obecnych. Jeden z jego osobistych agentów Secret Service usiłował go zabić. Trójka jego najlepszych ludzi została przyszpi-lona - prawdopodobnie zabita - gdzieś w Izraelu. A Irak i Izrael balansowały na krawędzi konfliktu nuklearnego. - Czy Szósta Drużyna Seal nadal jest na „Reaganie"? -zapytał prezydent. - Nie, sir - odpowiedziała Kirkpatrick. - Leci właśnie do Bagdadu z chłopcami z zespołu nagłego poszukiwania broni jądrowej. - Trudno. Wyślijcie kogoś na ratunek grupie Bennetta. I to migiem! Drzwi windy w zachodnim skrzydle otworzyły się w pokoju doktora Mordechaja. McCoy trzymając przed sobą berettę, rozglądała się z niepokojem. W szafie nikogo nie było. Posuwała się naprzód bardzo powoli. W gabinecie też nikogo nie było. Black nacisnął guzik, ale winda zamiast w górę, zaczęła jechać w dół. Na dół. Dlaczego zjeżdża na dół? Black starał się nie poddawać panice, wycelował czterdziestkę piątkę przed siebie i był gotów do strzału. McCoy sprawdziła korytarz - pusty. Przebiegła błyskawicznie do sypialni Mordechaja - pusta. Potem wsunęła lufę beretty w uchylone drzwi łazienki, szukając tam śladów czyjejś bytności. Nic. Wróciła biegiem do gabinetu i przylgnęła do ściany, jednocześnie starając się obmyślić jakiś plan. Winda zatrzymała się ze zgrzytem - ale drzwi pozostawały zamknięte. 367 To koniec, pomyślał Black. Zaraz zginę. - Black - wyszeptał Bennett. - Słyszysz mnie? Black oniemiał. - Jon? To ty? - Tak, ja. - Gdzie jesteś? - Zaraz otworzę drzwi. Nie strzelaj. - Nie strzelę, jeśli ty nie strzelisz. Black nie tracił poczucia humoru, nawet kiedy do niego strzelano. Drzwi windy otworzyły się. A Deek zobaczył to, co Bennett i reszta widzieli jakieś pól godziny wcześniej: robiący ogromne wrażenie podziemny bunkier, w którym Mor-dechaj mógł monitorować dwie wojny naraz - o ojczyznę i własny dom. - Nie możemy zostawić McCoy samej na górze - powiedział Bennett, trzykrotnie sprawdzając uzi. Wszedł do windy. - Naprawdę wiesz, jak się tym posługiwać? - zapytał Black. - Hej, to proste, celujesz i strzelasz. - Nie szalej. Jon. Uzi to nie polaroid. McCoy szybko i ostrożnie wyjrzała zza rogu. Nadal nie widziała nikogo w korytarzu prowadzącym do kuchni. Gdzie się podziewał Black? Miałby znacznie lepszy widok na salon i kuchnię od strony wschodniego skrzydła niż ona z gabinetu Mordechaja. Trzymała berettę blisko twarzy, myślała intensywnie o tym, co powinna zrobić. Spojrzała w dół na podłogę korytarza i dostrzegła coś małego i czarnego. Co to takiego? Było większe od magazynku z nabojami. Może portfel? Ponownie spojrzała na korytarz i szybko to podniosła. Okazało się, że trzyma w ręku BlackBerry'ego. Przełączyła go na „brak dźwięku/wibracja", żeby nagle nie zadzwonił. Szybko wystukała wiadomość. „jon - gdzie jesteś? - widziałeś blacka? - erin". 368 Bennet poczuł niespodziewanie, jak wibruje jego BlackBerry. Wieści odMcCoy. - Deek, popatrz - wyszeptał Bennett. Obaj wpatrywali się w wiadomość i dopiero po chwili Black zorientował się, że zgubił palmtopa. - Gdzie ona jest? - zapytał Black także szeptem. Winda stanęła, drzwi się otworzyły. Black wyskoczył do salonu z AK-47 gotowym do strzału i przyglądał się wszystkiemu dokładnie w poszukiwaniu oznak życia lub ruchu. Nic. Ruszył ostrożnie naprzód, osłaniając Bennetta, który odpisywał McCoy. „gdzie jesteś? czekaj tam. idziemy po ciebie". Kiedy skończył, Black wskazał na klapę w szafie w swojej sypialni i poinstruował go, jak przechodzić przez tajne połączenia między pokojami, a potem cicho wyjaśnił, że sam pójdzie korytarzem, później przez sypialnie po drugiej stronie holu. Kiedy zastuka dwa razy w ścianę, obaj powinni wpaść do salonu i otworzyć ogień. Black zdjął noktowizor i założył go Bennettowi na głowę. Mieli tylko jedną parę, a nie ulegało wątpliwości, że Black ma znacznie większe doświadczenie w podobnych sytuacjach. Można było powiedzieć, że są zarówno pewni siebie, jak i gotowi. Black wyjrzał przez drzwi, cofnął głowę, dwukrotnie sprawdził karabin maszynowy, a potem przebiegł na drugą stronę. zakladka.. W holu rozległy się strzały. Słychać było charakterystyczne podzwanianie metalowych łusek spadających na drewnianą podłogę. Bennett opadł na kolana, trzęsąc się ze strachu. Z plecami przyciśniętymi do ściany, wcisnął się w kąt przy klapie, ale nie odważył się jej otworzyć i wejść do środka. Co by się stało, gdyby ten potwór czekał po drugiej stronie? Nagle w całym domu zapanowała niesamowita cisza. Bennett wyprężył się, żeby usłyszeć cokolwiek. Gdzie był ten facet? Czy Black go trafił? Jego BlackBerry zawibrował ponownie. To była McCoy. Znajdowała się w gabinecie dok- 369 tora Mordechaja. Pospiesznie do niej napisał: „nic mi nie jest -nie wiem, co z deekiem". Odpisała: „modlę się za was, chłopaki". Może to dziwne, ale po tych słowach poczuł się lepiej. Zebrał się na odwagę, wyrównał oddech, poprawił noktowizor i ostrożnie uniósł klapę. Wycelował z uzi do środka, zajrzał w tunel, nie ruszając się choćby o milimetr, nie wydając najmniejszego dźwięku. Niczego nie dostrzegł. Żadnego ruchu. Żadnych oznak, że był tam człowiek. I co teraz? BlackBerry zawibrował ponownie. Bennett miał nadzieję, że to McCoy. Ale to nie była ona. Wiadomość nadano z Białego Domu, oddalonego o pół świata. „jon - prezydent żąda kontroli stanu... wszystko z wami ok?... wywiad mówi o wybuchu, strzelaninie w domu... drużyna foki w drodze... za pół godziny... bądź w gotowości - k". Pisała Kirkpatrick. Prezydent wysyłał im na ratunek Drużynę Foki z Marynarki Wojennej. Dzięki Bogu, pomyślał. Może modlitwa McCoy rzeczywiście zadziałała. Ale za pół godziny możemy już nie żyć, dodał w duchu. Black dostał. Krwawił bardzo mocno z paskudnej rany w prawym łokciu. Pomyślał nawet, że kość może być pogruchotana. Czy była to prawda, czy nie i tak z trudem trzymał broń, a przy tym jego umiejętności strzeleckie z lewej ręki były prawie żadne. Powoli, cierpiąc męki, przemieszczał się przez sypialnie, zostawiając za sobą krwawy ślad. Dotarł wreszcie do ostatniego pokoju i przykucnął przy drzwiach. Wzrok mu się mącił. W głowie zaczynało się kręcić z powodu upływu krwi. Jeśli wcześniej coś się nie wydarzy, straci przytomność za mniej niż pięć minut. - Satelita jest na pozycji, panie prezydencie! - krzyknęła Kirkpatrick. Prezydent i wiceprezydent siedzieli ścieśnieni w rogu przy słuchawce telefonu i zastanawiali się nad możliwymi działa- 370 niami z przewodniczącym Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. Niemniej na dźwięk głosu Kirkpatrick obaj natychmiast się odwrócili i zaczęli patrzeć na monitor znajdujący się na odległej ścianie. Światła zostały przyciemnione. Szum elektroniczny wyczyszczony. Prezydent i członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego patrzyli na dom doktora Mor-dechaja - pokazywany jako termowizyjny obraz w wysokiej rozdzielczości. - Kto to? - zapytał prezydent. Mitchell - połączony z nimi systemem wideokonferencji i oglądający ten sam przekaz na monitorze w Centrum Operacyjnym CIA w Langley - odpowiedział natychmiast. - Osoba daleko po lewej stronie to chyba McCoy, panie prezydencie. - A co z tymi dwoma po prawej stronie domu? - Jedna w górnej części ekranu w północnej sypialni wschodniego skrzydła wygląda na większą, wyższą, to prawdopodobnie Black. Trzecia, czołgająca się tunelem, to według mojego rozeznania Bennett. - Reszta ciał w domu wygląda na trupy. - W rzeczy samej, sir. - A człowiek skulony na kręconych schodach? Czy to doktor Mordechaj? - Wątpię, sir. Wygląda na bandytę. Nasi ludzie najwyraźniej go otoczyli, ale o tym nie wiedzą. Odezwał się instynkt walki prezydenta. - Marsho, możesz od razu wysłać im e-maila? - Oczywiście, sir. - To dobrze. Przekaż im, co widzimy. Niech McCoy przejdzie do kuchni. A potem za róg za tamtą ścianą. Powiedz jej, że w chwili gdy zajmie pozycję, każemy Blacko-wi i Bennettowi otworzyć drzwi, paść na ziemię i ostrzelać schody. Kiedy bandyta przykucnie, McCoy wyskoczy i wpakuje mu cały magazynek w tył głowy. - Załatwione, panie prezydencie. 371 Chwilę później Bennett odebrał wiadomość. Podobnie McCoy - i to dwa razy, na swojego BlackBar-ry'ego i Blacka. Black nie dostał niczego. I szybko tracił przytomność. Izraelski premier Dawid Doron naradzał się ze swoimi ludźmi. - Tak to wygląda, panowie. Obawiam się, że losy Izraela są w naszych rękach. Wszyscy zgadzamy się, że ostatni atak na amerykańskiego prezydenta to dzieło Saddama. Wiemy, co usiłował nam wyrządzić. Wiemy, że jest zdesperowany, i prawdopodobnie może uważać, że nie ma nic do stracenia. Mimo nieustających amerykańskich nalotów Saddam nadal rozdaje przerażające karty o strategicznym znaczeniu. Boję się, że została mu co najmniej jedna z nich. I nasze nazwiska są na niej wypisane. Pytanie brzmi: Co robimy? Siedzimy z założonymi rękami i czekamy? Czekamy na rzeź? Czy też uderzymy pierwsi? Musimy podjąć decyzję, i to w tym momencie. Doron rozejrzał się po pokoju. Na sercach wszystkich zebranych legł ogromny ciężar, związany z tym najbardziej krytycznym momentem w długiej, tragicznej i wyjątkowej historii żydowskiego narodu. - To nasze pięć minut, panowie. Okażmy się godni tej chwili. #** Azziz siedział w pokoju kontroli ze słuchawką telefoniczną w ręku. Na drugim końcu linii znajdował się jego najwyższy zwierzchnik, Saddam Husajn. Jego rozkazy były jasne. Nadszedł czas na Ostatni Dźihad. McCoy dwukrotnie sprawdziła berettę. Na sztywnych nogach, powoli, ostrożnie i cicho, pokonując centymetr po centymetrze, przeszła do kuchni, a potem 372 z powrotem na korytarz i stanęła przy łuku, który był wejściem do salonu. Prezydent i jego zespół patrzyli, jak zajmowała pozycję. W tej samej chwili Kirkpatrick wysłała e-maila do Blacka i Bennetta, żeby byli gotowi. Kiedy dostaną następną wiadomość, mieli wyskoczyć z pokoi, gdzie się schowali, i otworzyć ogień. Mordechaj,Galisznikow i Sa'id widzieli wszystko, co się działo. Ale też na nic nie mieli wpływu. Robiący ogromne wrażenie sprzęt, zgromadzony przez doktora, umożliwiał im jedynie odbieranie wiadomości przesyłanych do domu drogą radiową. Dzięki temu mogli przechwytywać i czytać wszystko, co wysłano e-mailem z Białego Domu do Bennetta, Blacka i McCoy, bo nie było to szyfrowane. W jaki sposób jednak mogliby im pomóc? Galisznikow zaproponował, żeby jedną z wind wjechali na parter i prześliznęli się do ostatniego terrorysty tunelem w ścianach. Mordechaj sprzeciwił się temu pomysłowi. Prezydent miał własny plan, który właśnie realizowano. Jakiekolwiek zakłócenie jego wykonania mogło jeszcze bardziej skomplikować i tak niebezpieczną sytuację. Serce waliło Bennettowi jak miotem. Ciężko oddychał. Nogi miał jak z waty. Wytarł spocone dłonie i położył BlackBerry'ego na dywanie, tak że widział przed sobą ekran jaśniejący w ciemności i mógł z łatwością dostrzec, kiedy zawibruje, gdy nadejdzie kolejna wiadomość z Białego Domu. Przycisnął uzi mocno do boku, odbezpieczył i położył rękę na gałce u drzwi. O to chodziło. Teraz nie miał już odwrotu. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden - i już, pomyślał Bennett. Zobaczył, jak niewielkie urządzenie zaczyna drgać. Wstał odruchowo, przekręcił gałkę i uchylił drzwi. Klik. Z jakiegoś powodu jednak się zawahał. Spojrzał szybko 373 w dół na nowego e-maila. Nie pochodził z Białego Domu. To jego matka pisała ze szpitala - ojciec właśnie umarł. Bennett zastygł, nie dowierzając oczom. Nie potrafił zebrać myśli. Nie umiałby wymówić słowa. Stał jak sparaliżowany. Jednak wystawianie się na widok Czwartego Jeźdźca, znajdującego się o niecałe dwadzieścia kroków dalej nie było mądrym posunięciem - niezależnie od tego, z jakiego powodu. Irakijczyk usłyszał skrzypnięcie uchylanych drzwi, wystawił głowę, dostrzegł ciemną sylwetkę Bennetta i zaczął strzelać. Sypialnia wypełniła się kulami i dymem. Bennett błyskawicznie otrzeźwiał. Nigdy w życiu nie strzelał z broni. Nawet żadnej nie trzymał w ręku. Ale teraz - powodowany wściekłością - obrócił się wokół osi i puścił serię, zanim trzy kule przedziurawiły mu tors i zbryzganego krwią rzuciły na podłogę. Deek nie miał BlackBerry'ego. W żaden sposób nie mógł się dowiedzieć o planie prezydenta. Usłyszał jednak przerażający krzyk Bennetta i w tej samej chwili poderwał się na równe nogi i wybiegł na korytarz. Jego AK-47 pluł kulami i dymem. Jedna z kul Blacka trafiła Irakijczyka w ramię, zrzucając go ze schodów. Black także dostał, tym razem w pierś. Teraz McCoy przystąpiła do dzieła. Dokonując półobrotu, wyskoczyła przez łukowe przejście, zobaczyła Irakijczyka staczającego się po kręconych schodach i błyskawicznie wpakowała wszystkie dwanaście naboi w jego skręcające się, powyginane ciało. I wtedy strzały umilkły. Stało się cicho. Za cicho. - Co się tam dzieje? - Prezydent domagał się wyjaśnień. - Nie wiem - odpowiedziała Kirkpatrick. - Nie wysłałam następnego e-maila. - Dlaczego Bennett zaatakował? Na to jednak nie było odpowiedzi. 374 Mordechaj, Galisznikow i Sa'id wyskoczyli z windy z uzi w rękach. Krzyknęli do McCoy, żeby nie strzelała, i minąwszy ją, biegli dalej. I właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyli pole walki w całości, w kolorze, a nie na ekranie czarno-białego ekranu monitora. Wstrząśnięci, stanęli jak wryci. McCoy wyjęła pusty magazynek z beretty, wsunęła ostatni pełny i szybko oddała broń Galisznikowowi i Sa'idowi. - Upewnijcie się, że wszyscy bandyci nie żyją i zbierzcie ich broń, każdą sztukę - rozkazała im, a potem pobiegła do Blacka i Bennetta. Najpierw natknęła się na Blacka. Leżał w kałuży krwi u wejścia do wschodniego korytarza. Uklękła obok niego i palcami prawej dłoni sprawdziła mu puls na szyi. Och, Boże, pomyślała i odruchowo zakryła usta lewą ręką. Och, Boże, nie. Było za późno. Black nie żył. Na czworakach zbliżyła się do Bennetta, rozciągniętego na podłodze przy ścianie sypialni. - Błagam, błagam, nie pozwól umrzeć i jemu - powtarzała cicho, bo wyglądał na martwego. Krew widać było wszędzie, wyciekała z obu jego ramion i prawego przedramienia. W sumie jednak szczęście mu dopisało. Żaden z życiowo ważnych organów wewnętrznych nie został uszkodzony, nie dostał kuli w twarz. Szybko sprawdziła mu puls. - Jon żyje! - krzyknęła do pozostałych. - Pomóżcie mi go przenieść. - Znieśmy go na dół - powiedział doktor Mordechaj. -Jest tam w pełni wyposażony gabinet lekarski. Krew. Środki znieczulające. Narzędzia chirurgiczne. Wszystko. - Świetnie - odezwała się McCoy. - Zabierajmy go! - Burt, mamy problem. Sekretarz obrony Burt Trainor obserwował powietrzną wojnę nad Irakiem w Narodowym Centrum Dowodzenia pod Pentagonem. Wszystko szło dobrze - do tej chwili. 375 m - Co takiego, Jack? - Jeden z moich ptaszków wypatrzy} właśnie niezwykłą aktywność, poruszenie w budynku, który miał być szpitalem dziecięcym w śródmieściu Bagdadu. Przekierowuję właśnie do ciebie przekaz na żywo. Obraz ożył z trzaskiem na głównym ekranie przed Traino-rem, przesyłany z fotoelektronicznego satelity szpiegowskiego Keyhole, którym w tym przypadku był USA-116. Z pomiędzy najbardziej zaawansowanych technologicznie satelitów szpiegowskich, jakie kiedykolwiek zbudowano, ten przekazywał najlepszy obraz - tak wyraźny, że umożliwiał amerykańskim szefom wywiadu i dowódcom wojskowym przeczytanie tablic rejestracyjnych samochodu lub logo na czapce baseballowej. Mógł nawet zrobić zdjęcie człowiekowi z filiżanką kawy w ręku i w praktyce pozwalał na ustalenie, czy kawa była normalna, czy też bezkofeinowa. W chwili gdy Trainor zobaczył obraz, poczuł nudności. To było coś więcej niż „niezwykła aktywność". Oglądany przez niego dziewięciopiętrowy budynek szpitala został zupełnie opróżniony i zmieniony w najnowocześniejszy ośrodek wyrzutni rakietowych. Dach otworzył się na oścież, podobnie jak działo się to na niektórych stadionach sportowych, rozsuwających kopuły za pomocą specjalnych mechanizmów, tak by drużyny mogły grać na świeżym powietrzu. Mitchell i Trainor wpatrywali się teraz w kadłub masywnej broni - połyskującej osiemnastometrowej rakiety. I nie była to rakieta krótkiego lub średniego zasięgu typu Al-Hu-sajn, która z trudem mogła dolecieć do Izraela. Widzieli prawdziwy balistyczny pocisk między kontynentalny, zdolny uderzyć w Waszyngton, Nowy Jork czy w jakikolwiek punkt w Ameryce Północnej lub Europie. Uzupełniano w nim właśnie paliwo i szykowano do odpalenia. - Zgadzasz się. Burt? - zapytał Mitchell. - Nie chciałbym wychodzić z tym sam. - Jestem z tobą - powiedział Trainor, patrząc z niedowie- 376 rzaniem w ekran. - Patrzymy na iracką międzykontynental-ną rakietę balistyczną niemal na pewno uzbrojoną w głowicę jądrową i nie mamy więcej niż dziesięć, piętnaście minut na jej unieszkodliwienie. Trainor odwrócił się do oszołomionego przewodniczącego Połączonego Komitetu Szefów Sztabów, generała Mut-schlera, który skinął głową. A potem zwrócił się do jednego ze współpracowników: - Połącz mnie z prezydentem, i to migiem. - Czy Drużyna Foki może ją unieszkodliwić? - zapytał prezydent. - Na to mamy za mało czasu - odpowiedział sekretarz Trainor. W tej sytuacji prezydent polecił Trainorowi,by przekazał najnowszy meldunek wywiadu do naczelnego dowództwa, kazał wystartować samolotom B-2 i wydał rozkaz pozostałym amerykańskim siłom lądowym i powietrznym - w tym 6. Drużynie Foki i specjalistom z zespołu nagłego poszukiwania broni jądrowej - natychmiastowej ewakuacji z teatru działań wojennych. Pozostawało jednak pytanie: Czy to wystarczy i czy zareagowali na czas? Iraccy inżynierowie rzucili się do zakończenia zadania. Wiedzieli, jakie grozą im konsekwencje, gdyby zawiedli . Zbiorniki paliwa były prawie pełne. Kończono wprowadzanie do komputerów współrzędnych celu. Potrzebowali jeszcze kilku minut i Ostatni Dżihad wzniesie się w powietrze. Dwa w pełni uzbrojone B-2 Spirit wystartowały z rykiem silników z Incirliku w Turcji. Mierzący ponad dwadzieścia metrów bombowiec dowodzący - oznaczony jako Bravo Delta Foxtrot, pilotowany przez podpułkownika Dave'a Kachinskiego - wleciał w przestrzeń powietrzną Iraku od północy na wysokości pra- 377 ¦ ¦ J wie piętnastu tysięcy metrów. Jego wsparcie - oznaczony jako Bravo Delta Bravo - znalazł się tam kilka sekund później. Stan Bennetta został szybko ustabilizowany. Bezpieczny w gabinecie lekarskim w podziemnym bunkrze, miał podłączone kroplówki, dostał plazmę i środki przeciwbólowe. Ale nic innego tutaj nie można było zrobić. Trzeba było go przewieźć na urazówkę, a ciało Blacka do kostnicy. Jedyna dobra wiadomość: 3. Drużyna Foki wkrótce tu przybędzie i zabierze ich na „U.S.S. Reagan". Kachinski zameldował się drogą radiową w centrum operacyjnym NOR AD. Połączono go z Narodowym Centrum Dowodzenia, dowództwem lotnictwa strategicznego w bazie Sił Powietrznych Offutt i z prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych znajdującym się pod Białym Domem. - Kryształowy Pałac, tu Bravo Delta Foxtrot. Czekamy na rozkazy. Cała Rada Bezpieczeństwa Narodowego skupiła się wokół naczelnego wodza sił zbrojnych i też czekała na to, co zdecyduje. Zakończono tankowanie rakiety. Program namierzania celu został wgrany. Byli gotowi. Kosztujący ponad dwa miliardy dolarów B-2A to cud współczesnej sztuki wojennej. Bombowce znane lepiej jako stealth - opływowe, czarne i praktycznie niewykrywalne przez radary - zostały zaprojektowane przede wszystkim do zrzucania bomb nuklearnych. Ale czy zrzucą? - Doktorze Mordechaj - odezwała się cicho McCoy. Dopiero teraz zaczynała odczuwać szok wywołany śmier- 378 cią jednego przyjaciela i ciężkim stanem drugiego. Siedziała pośrodku głównego pokoju operacyjnego, szklanymi oczami wpatrując się we wszystkie ekrany. - Tak, Erin - odpowiedział łagodnie starszy pan. - Chyba powinnam zadzwonić do prezydenta. - Oczywiście. Jest tu telefon, z którego możesz skorzystać. - Dziękuję. Przez chwilę nie ruszała się z miejsca, usiłując przypomnieć sobie numer do prezydenta. I nie mogła. Poziom adrenaliny i wspomnienie przeżytych emocji sprawiły, że miała zamęt w głowie i nie mogła się skoncentrować. Ostatecznie wycisnęła numer centrali Białego Domu - 202 456 1414 — i powiedziała telefonistce, kim jest i skąd dzwoni. - Panie prezydencie, iracka rakieta jest gotowa do odpalenia! - krzyknął sekretarz Trainor. - Nie ma czasu na atak B-52. Jeśli ma pan zamiar zrzucić bomby nuklearne na Bagdad i Tikrit, musi pan to zrobić w tej chwili. Musimy też zawrócić B-52 i kazać im zmiatać stamtąd jak najszybciej albo staną się historią. Chwila nadeszła. Czas decyzji. Marsha Kirkpatrick odebrała telefon. Dzwoniła McCoy. Chciała wyjaśnić, co się wydarzyło. Ale na to brakowało czasu. - Erin, posłuchaj mnie, słuchasz? - Kirkpatrick weszła jej w słowo. - ...tak... - odpowiedziała niewyraźnie McCoy, jakby nieobecna. Kirkpatrick zawahała się. Czy naprawdę powinna to powiedzieć tej dzielnej młodej kobiecie, zwłaszcza po tym, co przeszła? McCoy zaczęła tłumaczyć, że dzwoni z pokoju operacyjnego w bunkrze znajdującym się kilkadziesiąt metrów pod ziemią, osłoniętym zbrojonym betonem i granitem. 379 ¦1 - Erin, Irakijczycy mogą za kilka minut wystrzelić rakietę z głowicą nuklearną. - O mój Boże. Na Izrael? - Tego nie jesteśmy pewni. Ale możliwe, że w was. A może w nas. Prezydentowi znowu przerwano. Dzwonili z NORAD-u. - Kryształowy Pałac, tu ponownie Bravo Delta Foxtrot. Powtarzam, jesteśmy wysoko, mamy widoczność, czekamy na rozkazy. Prosimy o decyzję. Prezydent wziął głęboki wdech. Rozejrzał się po pokoju. Czas mu się skończył. Pot ściekał mu po twarzy. Azziz sprawdził konsolę komputera. T minus trzy minuty. - No, dalej! - wrzasnął. - Niech to już się stanie! McCoy była w zupełnym szoku. - Erin? O co chodzi? - zapytał doktor Mordechaj, kiedy odłożyła słuchawkę telefonu. Popatrzyła na trzech uroczych starszych panów. Drżała jej dolna warga. Usiłowała wziąć się w karby, starała się być tak silna, jak jej matka pod koniec życia. - Irakijczycy... - nie potrafiła dokończyć zdania. - Co? Co Irakijczycy, Erin? - Sa'id domagał się odpowiedzi. - ...mają zamiar odpalić balistyczną rakietę międzykon-tynentalną... - Och, Boże - wyszeptał Galisznikow. - Och, Boże. Głos prezydenta zabrzmiał bardziej stanowczo, niż wszyscy się spodziewali. - Sekretarzu Trainor, proszę wydać pilotom B-52 rozkaz powrotu do bazy. 380 Cała czwórka - Mordechaj, Galisznikow, Sa'id i McCoy -odwrócili głowy w stronę wielkich ekranów usytuowanych na ścianie przed nimi. Na jednym widać było wiadomości CNN. Na drugim Sky News. Na kolejnym BBC. Na następnym izraelską Dwójkę. Kolejny pokazywał RTR z Moskwy. Nadal nie było żadnych informacji o mającym nastąpić wkrótce odpaleniu rakiety jądrowej. Tyle że jakim cudem byłoby to możliwe? Nikt przy zdrowych zmysłach nie dopuściłby do przecieku tak przerażającej wiadomości. - Bravo Delta Foxtrot. Mówi prezydent Stanów Zjednoczonych. Wszyscy w prezydenckim Centrum Operacji Kryzysowych wstrzymali oddech. Odruchowo wyprostowali plecy, choć prezydent nie zmienił pozycji i siedział zgarbiony na wózku inwalidzkim. - Tak, panie prezydencie - usłyszeli odpowiedź zakłócaną trzaskami elektrostatycznymi. - Bravo Delta Foxtrot... Prezydent zamknął oczy i pochylił głowę. - Nie zrozumiałem, panie prezydencie, proszę o powtórzenie. Mijały bezcenne sekundy. - Nie zrozumiałem, panie prezydencie. Powtarzam, nie zrozumiałem. Proszę powtórzyć. Odbiór. Prezydent otworzył oczy i spojrzał w dół na niewielką, niewiększą od karty kredytowej, plastikową kartę, którą trzymał w spoconych, trzęsących się dłoniach. - Bravo Delta Foxtrot, czy przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów dał wam kody odpalenia? - Tak, sir. Czekamy na weryfikację, sir. Pierwsza dama wzięła głęboki wdech, złożyła dłonie i przycisnęła je do ust. Patrzyła prezydentowi w oczy i usiłowała odczytać coś z jego nieprzeniknionego wyrazu twarzy. - Tango, Tango, Alfa, Zulu, Siedem, Dziewięć, Foxtrot, Dziewięć. 381 Julie Macpherson westchnęła. Nagle w głowie zaczęło jej huczeć. W gardle poczuła pieczenie. - Sprawdzam, sir, Tango, Tango, Alfa, Zulu, Siedem, Dziewięć, Foxtrot, Dziewięć. - Zgadza się. - Mam potwierdzenie, sir. - Bravo Delta Foxtrot... - Tak, sir. Oficjalny fotograf Białego Domu trzaskał zdjęcia jak opętany, zagłuszając słabe połączenie. Prezydent uniósł dłoń. Klikanie migawki i błyski lampy ustały. - Ty i twój skrzydłowy macie autoryzację do odpalenia broni. Proszę potwierdzić. - Zrozumiałem, panie prezydencie. Bravo Delta Foxtrot potwierdza sprawdzone rozkazy. Mamy autoryzację do odpalenia broni. - Niech Bóg ma was w opiece, lotnicy. - I pana, sir. Dym zaczął się unosić z potężnych silników rakiety. Niedługo rozpocznie się odliczanie. T minus dwie minuty. Piloci B-2 pośpiesznie zakończyli ostateczne przygotowania. Obaj dwukrotnie sprawdzili instrumenty i zmówili krótką modlitwę. Ułamek sekundy później pociągnęli za cyngle. Każdy z pilotów zwolnił sześciometrową, ważącą tysiąc sześćset kilogramów rakietę typu Cruise z zamontowaną głowicą nuklearną W-80-1. Rakiety gładko odłączyły się od samolotów i z ponaddźwiękową szybkością pomknęły ku celom. Tego już nie można było odwołać. Azziz podniósł słuchawkę kodowanego telefonu i wybrał numer z pamięci. 382 - Czas T minus minuta, ekscelencjo. - Chwała Allahowi. McCoy odwróciła głowę i nastawiła ucha. Ktoś cicho szeptał jej imię. To Bennett. Pobiegła do gabinetu barskiego stania obok leżanki i wzięła go za rękę. Małym ręczmk.em starła u pot z czoła i uśmiechnęła się. Bennett drżał. - Wszystko w porządku - pow.edz.ała. - Wyjdziesz "^' nie musiała kłamać. Pewność przebija- mu Zy- Muszę c, coś powiedzieć... - odezwał się zachrypnie-tym, słabym głosem. - Hej, hej,cicho. ywa,, Jon. Prezyden, mnie zabije. jeśW sie uśm,echnąc, a po,em znowu chc,a> mówić. i coś powiedzieć... To ważne... ię nisko nad nim i poczuła jego słaby oddech na policzku. yśtze z°nnaL.em ukryty skarb... I nie cnce go '"polem ścisnął jej rękę i zapatrzy! sie w jej oczy. *** Wszystkie systemy ruszyły. A77is odliczał przez telefon. T mSetnaście... czternaście... trzynasce... dwa- naście... jedenaście... 383 ^i ¦ I Prezydent pochylił głowę. Jego zespół czekał w nerwowym napięciu. Fotograf z Białego Domu zrobił jeszcze kilka zdjęć, ale zaraz przestał. Panowała głucha cisza, sytuacja wydawała się nierealna. Wzrok wszystkich skupił się na sejsmografie - połączonym z bardzo wrażliwym czujnikiem ustawionym przez amerykańskie siły specjalne na pustyni niedaleko Bagdadu. W bunkrze nie mogło być więcej niż szesnaście stopni ciepła, a mimo to prezydent czuł kropelki potu zbierające mu się na czole. I wtedy to się stało. Przypominający igłę pisak sejsmografu zaczął gwałtownie wibrować. Prezydent spojrzał na ekrany wiszące na ścianie. Skupił spojrzenie na przekazie na żywo z satelitów szpiegowskich, znajdujących się w stratosferze, i z bezzałogowych samolotów zwiadowczych, unoszących się nad granicą iracko-ku-wejcką. To co zobaczył, przekraczało granice jego pojmowania. Błyski jasnego białego światła. Dwie ogromne kule ognia. Radioaktywne wichury, osiągające ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Nagle unicestwienie ogromnych partii starożytnych miast. Dwa typowe słupy dymu w kształcie grzybów, wznoszące się na wiele kilometrów, coraz wyżej ku niebu. W mgnieniu oka - w czasie potrzebnym na naciśnięcie guzika - było po wszystkim. W głębi duszy MacPherson wiedział, że to dopiero początek.