Książka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl ClLIFF GARNETT OPERACJA „OGIEŃ MORSKI” PRZEKŁAD MACIEJ PINTARA Prolog 5 listopada, godzina 17.45 czasu zachodnioeuropejskiego, Moskwa, Federacja Rosyjska Dimitrij Lenkow szedł wzdłuż wschodniego muru Kremla. Nie zwracał uwagi na wspaniałą architekturą Moskwy. Chodził tędy zbyt często, by doceniać piękno kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego, zachwycać się dzwonnicą Iwan Wielki wewnątrz murów Kremla, czy podziwiać inne atrakcje turystyczne w swoim rodzinnym mieście. Zmarszczył nos, gdy poczuł smród śmieci niesiony wiatrem od GUM-u. Zwykle dokuczał tylko latem, ale teraz była krótka odwilż. Spojrzał na zachód za GUM i wzdrygnął się. Za domem towarowym, na placu Dzierżyńskiego, wznosiła się dawna centrala KGB. Spędził tam stanowczo zbyt dużo czasu jako agent niskiego szczebla. Grzebał w aktach po dwanaście godzin dziennie za psie pieniądze. Kiedy KGB przerodziło sig w Federalną Służbę Bezpieczeństwa, jego sytuacja nie poprawiła się ani trochę. Lenkow zasłonił twarz lichym szalikiem z gryzącej wełny, żeby ochronić się przed zimnym południowym wiatrem i ukryć uśmiech satysfakcji. Niedługo będzie bogaty. Niedługo będzie go stać na dziwki spod hotelu Rossija. Jak cudzoziemca. Jak aroganckich Amerykanów, Niemców i Francuzów. Nienawidził ich za to, że mają pieniądze. Ale niedługo on też będzie je miał. Wybierze sobie najładniejsze dziewczyny spośród prostytutek hotelowych. Koniec z kobietami cuchnącymi barszczem i z brudem pod paznokciami. Koniec z dwupokojowym mieszkaniem, które dzielił z matką, dopóki pół roku temu nie umarła na źle leczone zapalenie płuc. Dotknął kartki papieru w kieszeni palta i jego ponurą słowiańską twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Harować dla komunistów czy dla Putina i całej reszty - co za różnica. Dobrze jadają, wożą się. czarnymi mercedesami i ochlapują błotem przechodniów. Mają najładniejsze kobiety. Ale po dzisiejszej sprytnej kradzieży i on do nich dołączy. Skulił się pod uderzeniem ostrego listopadowego wiatru. Mroźne podmuchy przynajmniej wywiały odór śmieci. Minął hotel Rossija i wszedł ostrożnie na most nad rzeką Moskwą. Mimo że świeciło słabe słońce, woda już zamarzała. - Bahamy - powiedział głośno, bo słowa tłumił gruby szalik. - Tam jest ciepło. Tam pojadę, kiedy... Urwał i rozejrzał się podejrzliwie. Całe życie szpiegował innych i sam był szpiegowany. Nic nie znaczył. Ale nawet ludzkie zera mają swoje miecz-ty, marzenia. Teraz jest kimś, bo ma w kieszeni ważne informacje. Przysięgł sobie, że teraz będzie zarozumiały jak Amerykanie, wyniosły jak Francuzi i jak Niemcy, będzie zostawiał po sobie skórki pomarańczy. Przystanął po drugiej stronie mostu i przyjrzał się ulicy. Piesi zmagali się z wichurą. Mijali go obojętnie. Przejeżdżały drogie zagraniczne samochody i dychawiczne rosyjskie furgonetki. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Ale Lenkow wiedział, że władza potrafi obserwować. Popatrzył na ołowiane niebo i śniegowe chmury w poszukiwaniu helikoptera albo samolotu szpiegowskiego. Potem przeklął własną głupotę. Przecież nic nie wiedzą, pomyślał. Dziś rano nawet nie podejrzewał, że znajdzie się w gabinecie admirała. Okazja czyni złodzieja. Od razu się zorientował, co leży w grubej tekturowej teczce na biurku admirała Kuznieco-wa, który dowodził atlantycką flotą okrętów podwodnych. Kiedy oficer wyszedł do toalety, Lenkow zadziałał, jakby sam demoniczny duch Rudolfa Abla skierował go przeciwko byłym przełożonym. Poklepał się po kieszeni i ledwo dosłyszał poprzez szum wiatru uspokaja-j ący szelest papieru. Ruszył szybko w stronę parku Riepina między dwiema odnogami rzeki. Co za szczęście, że kiedyś szpiegował Amerykanów. Dzięki temu wiedział, gdzie zadzwonić, gdy skopiował ściśle tajny dokument. I słyszał o akcji terrorystów przeciw jego znienawidzonym przełożonym. Wszystko poszło zaskakująco gładko. Przedstawiciela Sinn Fein w Moskwie bardzo zainteresowała jego oferta. Nawet się nie targował, kiedy usłyszał astronomiczną sumę. Powinienem był zażądać więcej, pomyślał Lenkow. Ale co tam. I tak zarobi więcej niż przez całe życie harówki w Rosji. Po sprzedaniu dokumentu Sinn Fein da łapówkę komu trzeba i wsiędzie do pierwszego samolotu odlatującego z Moskwy. Skorzysta z nieuwagi strażników na lotnisku i ostempluje sobie zezwolenie na wyjazd z kraju. - Bahamy - powtórzył i rosyjska zima wydała się przez chwilę mniej sroga. W parku zwolnił. Nie bardzo wiedział, z kim ma się spotkać. Z politycznym przedstawicielem Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Ale jak ten ktoś wygląda? Zaczął zabijać ramiona dla rozgrzewki. Palto było ciepłe, ale czuł chłód samotności. W parku było coraz mniej ludzi. Setki butów zamieniły gruby śnieg na ścieżkach w ohydne błoto. Ohydne jak Moskwa. Jak cała Rosja. Lenkow splunął. Ślina zamarzła, zanim dotknęła ziemi. Arktyczny mróz. Prawdziwa rosyjska zima. Znalazł ławkę, usiadł i owinął się szczelniej paltem. Jeśli będzie trzeba, posiedzi tu nawet całą noc. Forsa. Chce być bogaty. Odmrożone palce u nóg to niska cena za późniejsze wylegiwanie się na plaży wśród pięknych kobiet w topless. Usłyszał skrzypiące kroki na świeżym śniegu. Obejrzał się przez ramię. Przez śnieg brnęła pochylona i skulona z zimna kobieta. Jej samotne ślady pasowały do jego samotności. Przy ławce podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. Rozpromienił się. To nie Rosjanka. Za ładna. I ten oryginalny kolor włosów. Lenkow rzadko widywał kobiety o włosach w kolorze miedzi i o tak bladej twarzy. Zaczerwienione od zimna policzki podkreślały regularność jej rysów. Lodowate spojrzenie zielonych oczu sprowadziło go na ziemię. - Masz towar? - zagadnęła po angielsku z silnym irlandzkim akcentem. - Bez żadnej wymiany haseł? - zapytał trochę zaskoczony. - Ty masz kody, a ja to, czego pragniesz - odparła i rozchyliła płaszcz. Miała wspaniałą figurę. Nie to, co rozepchane ziemniakami Rosjanki. Tam, gdzie jego znajome były grube, ona była szczupła. Tam, gdzie one były szorstkie, ona była gładka jak jedwab i pociągająca do bólu. Ale nie rozchyliła płaszcza po to, żeby pochwalić się swoim ciałem. Z jej ramienia zwisała skórzana torba. Zapewne z pieniędzmi. - Chcę to najpierw zobaczyć - zażądał Lenkow. - Oczywiście, Dimitrij. Przysunęła się bliżej, żeby mógł sięgnąć do torby. Zajrzał do środka i chciwie wytrzeszczył oczy. Odsunęła się. - Teraz pokaż swoje - powiedziała. W pośpiechu nie wyczuł jej drwiącego tonu. Wyciągnął z kieszeni kartkę i chwycił mocno, żeby wiatr nie wyrwał mu jego przyszłości. Położyła na jego ręce dłoń w rękawiczce i uważnie przyjrzała się treści. Lenkow myślał przez moment, że kobieta uczy się na pamięć kolumn liter i cyfr. Potem dotarło do niego, że porównuje je ze znanymi już wzorcami, żeby sprawdzić, za co płaci grubą forsę. - W porządku - odezwała się i usiadła przy nim na zimnej ławce. Przez warstwy ubrań oddzielające ich ciała, poczuł jej ciepłe udo. Przyspieszyło mu serce. Może po załatwieniu interesu nawiążą romans? W końcu wystarczy wylecieć dziś wieczorem z Rosji. - Daj mi kody uzbrajające - powiedziała - i możesz wziąć forsę z mojej torebki. Odwróciła się trochę, żeby znów mógł sięgnąć do pieniędzy. Było mu niewygodnie, spieszył się. Chciał być bogaty jak Amerykanin. Natychmiast. Zabrała mu kartkę i trzymała w bezpiecznej odległości. Lenkow chwytał nieporęczne paczki funtów brytyjskich w banknotach o wysokich nominałach. Kobieta przyłożyła mu za uchem pistolet tokariew kupiony na czarnym rynku i wpakowała w głowę kulę kaliber 7,62. Wystrzał zagłuszył wiatr. Zapakowała pieniądze z powrotem do torby i zapięła płaszcz. Potem odepchnęła ciało Lenkowa. Osunęło się na bok na ławkę. „Zło jest daleko od ciebie, gdy śnisz i marzysz" - zacytowała ironicznie świętego Patryka. Wydała dziki okrzyk radości i odeszła po swoich śladach. 6 listopada, godzina 8.05 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Celtyckie Kapitan Anatolij Urbanów zacisnął pięści i wetknął ręce do kieszeni munduru, żeby inni oficerowie nie zauważyli jego irytacji. Nie przejmował się podoficerami i marynarzami. Był ze starej szkoły, która nakazywała utrzymywać we flocie radzieckiej żelazną dyscyplinę. Na starzejącym się atomowym okręcie podwodnym klasy Tajfun, typ 941, jego rozkazy znaczyły więcej niż prawo. Nawet Bóg, w którego nagle uwierzyło tylu członków załogi, nie miałby szans, gdyby chciał się z nim kłócić. Urbanów był więc tym bardziej zirytowany, że namierzyły go brytyjskie niszczyciele. Bogu na tronie lepiej się nie sprzeciwiać. - Dziób trzy stopnie w dół - rozkazał. Pierwszy oficer przekazał rozkaz dalej. Urbanów ryzykował, ale nie widział innego wyjścia niż zanurzenie u południowego wybrzeża Irlandii. „Górski" wyruszył ze schronów dla okrętów podwodnych Rosyjskiej Floty Północnej w Litsa Guba i przemknął się przez Atlantyk na wschód. Płynął do Anglii wzdłuż południowego wybrzeża Irlandii w nadziei, że przechytrzy wyrafinowane urządzenia obserwacyjne, które marynarka brytyjska wypożyczyła od Amerykanów. Urbanów usłyszał powtarzające się ping, ping, ping i już wiedział, że nie zejdzie na czas do płytkiego dna. Pierwszy oficer spojrzał na niego pytająco, ale przezornie wolał trzymać język za zębami. Sasza Borken wykorzystywał każdą okazję, żeby poderwać autorytet kapitana wśród załogi. Marzyło mu się przejęcie dowództwa. Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Niech komandor porucznik Borken rządzi sobie na tej kupie złomu. Urbanów miał na oku coś innego: jeden z okrętów podwodnych czwartej generacji z pociskami strategicznymi. Admirał Gromów już wiele lat temu zapowiedział wprowadzenie tych jednostek. Stępkę „Jurija Dołgorukiego" położono w stoczni Państwowego Ośrodka Budowy Atomowych Okrętów Podwodnych „Siewmasz" w Siewierodwińsku w listopadzie 1996 roku. Urbanów był na tej uroczystości. Przysięgł sobie, że kiedy „Jurij Dołgorukij" wypłynie w morze, on będzie na jego pokładzie jako kapitan. Jeśli pozna taktykę przeciwnika, Brytyjczycy nie złapią go w pułapkę, gdy będzie dowodził okrętem klasy Borej. - Panie kapitanie - zawołał operator sonaru - proszę spojrzeć. Urbanów stanął za marynarzem i uśmiechnął się. Południowe wybrzeże Irlandii obejmowała niczym czuła kochanka warstwa ciepłej wody. To dziwne zjawisko powodował Prąd Zatokowy, który rozdzielał się wokół wyspy. - Schodzimy, schodzimy - przynaglił kapitan. Dwie siedmiołopatowe śruby tajfuna skierowały okręt pod ciepłą warstwę, by ukryć go przed sonarem i zakłócić jego ślad termiczny. - Kurs dziewięćdziesięt pięć stopni, cała naprzód - dodał Urbanów. Borken chciał zaprotestować, ale przekazał rozkazy. Płynięcie z pełną mocą przez nieznane wody nie było bezpieczne. Zwłaszcza blisko dna. Urbanów słyszał zgrzyt śmieci ocierających się o stusiedemdziesięciodwumetrowy kadłub. - Niepotrzebnie nas pan naraża, kapitanie - odezwał się sztywno Borken. - To tylko ćwiczenia. - Na które się nie zgodziłem - przypomniał Urbanów. - Polityka, cholera! Co mnie obchodzą stosunki międzynarodowe? To sprawa polityków z tłustymi tyłkami. Ja chciałem tylko poznać taktykę Brytyjczyków. Z sześcioma przestarzałymi tajfunami musimy zmaksymalizować wysiłki i znaleźć słabe punkty przeciwnika. - Mówi pan tak, jakby to była wojna - odparł Borken. Ciemnymi oczami świdrował swojego niebieskookiego dowódcę. - W każdej chwili może być wojna. Problem na Bałkanach to próbka tego, co się może stać gdzie indziej. NATO zaatakowało suwerenne państwo. A gdyby zamiast Jugosławii wybrało Czeczeno-Inguszetię? - Wybuchłaby wojna! - Oczywiście, komandorze - odrzekł sarkastycznie Urbanów. - Oni są nieprzewidywalni. Musimy być przygotowani. Cały czas musimy strzec się zdrady. - Nigdy nie odważą się na pierwszy krok. Mamy na „Górskim" pociski balistyczne. - Nieuzbrojone pociski balistyczne - poprawił cierpko Urbanów. - Moskwa boi się dać nam kody uzbrajające. Dźwigamy dwadzieścia najlepszych rakiet z biura projektowego Makajewa. Każda ma dziesięć głowic nuklearnych. I co? Równie dobrze moglibyśmy mieć na okręcie stalowe słupy z betonowymi blokami na szczycie. - Admiralicja nie chce, żeby wpadły w ręce Brytyjczyków - odpowiedział Borken. Urbanów uśmiechnął się drwiąco. Co za naiwność. Moskwa boi się, że zostaną odpalone w rosyjskie cele, jeśli w Dumie zmieni się władza. Po chwili spoważniał. Borken nie jest naiwny. Komandor niczego nie mówi bez powodu. Trzeba o tym pamiętać. Idzie do celu po trupach. Nie będzie miał wyrzutów sumienia, jeśli awansuje kosztem swojego dowódcy. Urbanów żałował, że nie mogą się wynurzyć i skorzystać z radaru po- wierzchniowego. Musiał dokładnie namierzyć niszczyciele brytyjskie, żeby się im wyniknąć. Co więcej, chciał zobaczyć, czy obserwują ich samoloty. Tak blisko wybrzeża Irlandii mogłaby wystarczyć obserwacja z lądu, żeby zlokalizować „Gorskiego". Ale amerykańskie satelity szpiegowskie nie mogły go wykryć. TK13 i jego TK17 miały specjalne oprzyrządowanie komputerowe do zakłócania radaru. Nie była to tak zaawansowana technologia, jak w amerykańskich samolotach stealth F- 117, czy nawet lockheed sea shadow, ale wystarczyła, by uniknąć wykrycia z orbity. Miał dwa peryskopy, ale wolał nie ryzykować ich użycia. Brytyjski sonar był skuteczny, o czym świadczyły powtarzające się ping, ping, ping. Sonar aktywno- pasywny na kadłubie „Gorskiego" blisko dziobowego przedziału torpedowego pokazywał obecność co najmniej trzech okrętów brytyjskich. Ale wszystkie zostały za rufą. Gdyby znów namierzyły „Gorskiego", Urbanów mógł spróbować manewru „szalony Iwan". Rozważał też atak torpedowy. Miał cztery sześciusettrzydziestomilimetrowe „cygara", ale chyba lepsze byłyby miny. W razie potrzeby mógł jeszcze wykorzystać zakłócacze echa, choć czuł, że Królewska Marynarka Wojenna nie da się oszukać. Co gorsza, mógłby zwrócić na siebie uwagę niszczycieli, jeśli dzięki jego unikom szukałyby go w złych miejscach. Mimo to warto było sprawdzić ich reakcję. Miał rozkazy wybadać Brytyjczyków pod każdym względem. Podrapał się po gęstej brodzie. - Przygotować się do odpalenia torpedy - zdecydował. - Dla zmylenia przeciwnika... Przerwały mu dzwonki alarmowe. Aż podskoczył. Rozbłysły czerwone światła ostrzegawcze. Serce omal nie rozerwało mu piersi. - Awaria reaktora! Promieniowanie! - nadeszło potwierdzenie, którego się spodziewał. Spojrzał na sonar. Żadnych sygnałów. Wykołował Brytyjczyków. Świetnie. Po co mająwiedzieć o problemach technicznych Rosjan. Zwłaszcza o kłopotach z napędem atomowym. Może się wynurzyć, skontaktować z jednym z okrętów podwodnych Delta IV na Morzu Pomocnym i nie przyznawać się do niczego. Wzdrygnął się na myśl, jakie zniszczenia w Irlandii mogłoby spowodować uszkodzenie reaktora o mocy stu dziewięćdziesięciu megawatów, gdyby nie udało się go naprawić. Dwaj przyjaciele Urbanowa, starzy podwodniacy, tak właśnie zginęli. Jeden okręt uratowano, drugi spoczął na dnie morza pięć kilometrów pod powierzchnią. „Górskiemu" to się nie zdarzy. Nie tak blisko brzegu. - Wynurzenie, wynurzenie - warknął Urbanów. - Wszyscy przygotować się do opuszczenia okrętu. Zachwiał się, gdy „Górski" przebił dziobem powierzchnię morza. Po każdej stronie kiosku była klapa ewakuacyjna. Gdyby kazał je otworzyć, uratowaliby się tylko oficerowie. Musiał działać tak, żeby nie stanąć przed sądem wojskowym. Panika w korpusie oficerskim byłaby prostą drogą do tego, żeby do końca życia rąbał lód na Syberii. Na całym okręcie rozbrzmiewały odgłosy otwieranych klap i tupot nóg na metalowych drabinkach. Urbanów podszedł do konsoli kontrolnej i oblizał suche wargi. Poziom promieniowania w prawym reaktorze drastycznie wzrastał. Operator wyłączył go, ale sytuacja stawała się dramatyczna. Urbanów otworzył usta, żeby wydać rozkaz wyłączenia drugiego reaktora, gdy nagle zauważył coś dziwnego. Odczyty promieniowania w drugiej jednostce były normalne. Przy awarii jednego reaktora i skażeniu całej rufy promieniowanie powinno być tak samo silne na całym okręcie. - Borken, co jest... Urbanów odwrócił się i zobaczył tłumek podoficerów i marynarzy stojących za jego zastępcą. Borken celował do niego z pistoletu. Kapitan „Gorskiego" słyszał, jak załoga opuszcza okręt. Jego ludzie odeszli. Ich miejsce zajęli nowi. Rozdział pierwszy 6 listopada, godzina 8.30 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon, Waszyngton Henry Scanlon, starszy analityk z DIA - Agencji Wywiadowczej Obrony, otworzył laptop i podłączył go do systemu briefingu komputera Sun SPARCstation. Podniósł wzrok, gdy do pokoju wszedł generał George H. Gates, przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów. Generał rozmawiał po drodze z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego i podsekretarzem stanu. Analityk z DIA westchnął ciężko. Działał w zawoalowanym świecie szarości i półprawd. Jego zadaniem było wyłożyć wszystko czarno na białym, żeby inni mogli podjąć decyzje. Żałował, że wie tylko to, co przekazali mu inni analitycy z DIA. Nikt nie potrafił dodać nic więcej. Ani NSA - Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, ani NRO - Krajowe Biuro Rekonesansu, ani nawet zagraniczne agencje zajmujące się ELINT, czyli wywiadem elektronicznym, czy HUMINT - zbieraniem informacji od swoich szpiegów. Wpatrzył się w ekran laptopa, uruchomił program prezentacyjny PowerPoint i otworzył okno Adobe FrameMaker na wypadek, gdyby potrzebował coś wynotować. Na briefingach zawsze wrzeszczano na niego, żeby podawał więcej informacji. Czasami zastanawiał się, po co przychodzi na te spotkania i słucha obelg. Mógłby robić prezentacje w sieci wewnętrznej Pentagonu i odpowiadać na pytania przez komórkę. Jeśli będą chcieli więcej - zwykle nieistotnych - szczegółów technicznych, niech przysyłają faksy z żądaniami. Nienagannie ubrany analityk z CIA Mitchell Todd, siedział już przy stole z drewna wiśniowego. Zawsze był wyluzowany i Scanlon nienawidził go za to. To briefmg techniczny. Nie chodzi o problemy polityczne czy kulturowe. Przynajmniej na razie. Scanlon nie czuł satysfakcji, że Todda też szybko wezmą w obroty. Nie miał klucza do rozwiązania zagadki. Dyrektor wywiadu centralnego ledwo zdążył wysłać raport. Scanlon wątpił, by dyrektorowi starczyło czasu na dokładne zapoznanie Todda z sytuacją. Wydarzenia następowały zbyt szybko. - Zaczynajmy - powiedział Gates, sadowiąc się wygodnie w skórzanym fotelu obrotowym na prawo od Scanlona. Górne światło odbiło się w czterech gwiazdkach na naramiennikach generała i zamieniło je w srebrzyste konstelacje. Baretki na jego piersi przypominały ogród Szalonego Kapelusznika z Alicji w krainie czarów. Mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Łysiejący generał odchylił się do tyłu, zaplótł mocne dłonie na szerokim torsie i przybrał minę władcy, który czeka, żeby wydać rozkaz egzekucji. - Dziękuję panom - powiedział Scanlon i zaprzągł do roboty komputer. Światła przygasły i na ekranie za nim pojawił się pierwszy slajd. Scanlon poprawił ostrość, wziął głęboki oddech i spróbował uporządkować myśli. - Niewiele wiemy o sytuacji, jaka zaistniała na pokładzie rosyjskiego okrętu podwodnego „Górski" pięć godzin temu. Pierwsze meldunki pochodzą od członków załogi, którzy przybili do brzegów Irlandii. Około czternastu z nich poprosiło o azyl, reszta o kontakt z ich przełożonymi i natychmiastowe odesłanie do domu. - „Górski"? To ten, co brał udział w manewrach z Brytyjczykami? - zapytał doradca z NSC, Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przerzucił głośno plik papierów, co zirytowało Scanlona. Facet dostał wszystkie dane, podobnie jak wiceprezydent. Powinien był przynajmniej zajrzeć do dokumentacji albo poprosić swoich ludzi, żeby wprowadzili go w sprawę. - Tak, sir. SSBN. Z napędem atomowym i systemem D-19, czyli dwudziestoma pociskami MIRV'd RSM-52. To trzystopniowe rakiety na paliwo stałe. Każda ma dziesięć dwustukilotonowych głowic nuklearnych. Są podobne do naszych W-88. Na okręcie jest jeszcze inne uzbrojenie, przeznaczone do walki podwodnej, ale to w tej chwili mało ważne. - Coś poszło nie tak z ich sprzętem? - zapytał generał Gates. Scanlon był wściekły, że gość się wtrąca i zdradza, co będzie dalej. Chciał przedstawić problem bez robienia sensacji, ale teraz przepadło. Znał generała i powinien był to przewidzieć. - Rzekomo opuścili okręt z powodu awarii prawego reaktora. Potwierdzili to wszyscy marynarze. Jednak nie wykryliśmy żadnego wycieku radioaktywnego. Scanlon wyświetlił kilka odczytów satelitarnych. - Obejrzeliśmy dokładnie powierzchnię okrętu, wodę dookoła i za rufą. Ani śladu zwiększonego promieniowania. Wszystko w normie. - Może część załogi, która została na pokładzie, zatkała dziurę skarpetką? - zażartował Todd. Przestał się uśmiechać, gdy Scanlon pokazał następne zdjęcie satelitarne. Kilka szybkich zbliżeń ujawniło niewyraźne powiększenie komputerowe trzech pontonów. Ciągnęły za sobą czwarty, mocno obładowany. - Rosjanie zostawili okręt w zupełnym porządku. Ale tu mamy dowód, że na pokład weszło co najmniej piętnastu innych ludzi. Być może porywaczy. - Nie można tak po prostu przejąć rosyjskiego okrętu- zaprotestował szef operacji morskich. Właśnie przyszedł i usadowił się przy drugim końcu dużego owalnego stołu. Jego złote galony rozjaśniły mrok. Scanlon przyćmił światło o jeden stopień. Zanim zdążył odpowiedzieć, do pokoju wszedł pospiesznie wiceprezydent. Wymamrotał przeprosiny za spóźnienie, usiadł obok szefa operacji morskich i rozłożył papiery. - Panowie wybaczą. Jestem na bieżąco, przynajmniej do tego momentu. Proszę kontynuować, panie Scanlon. Rozejrzał się, żeby zobaczyć, kto jest. Scanlon wziął głęboki oddech. Kątem oka dostrzegł, że Todd zesztywniał. Obecność wiceprezydenta wszystko zmieniła. Mógł zdecydować, że należy użyć sił zbrojnych i przekazać prezydentowi, co sugerują zebrani w tym pokoju. A prezydent mógł im dać zielone światło albo powiedzieć, żeby wsadzili sobie swoje pomysły gdzieś. Sprawy nabierały tempa. - Jeśli kapitan „Gorskiego" lub część oficerów i załogi współpracowała z porywaczami - zaczął Scanlon - okręt mógł zostać uprowadzony. Wystarczył fałszywy alarm o awarii reaktora, pozbycie się lojalnych marynarzy z oficerem politycznym włącznie i wpuszczenie terrorystów na pokład. Generał Gates pokręcił głową. - Po co? Nie, przepraszam, głupie pytanie. Dla forsy. Ich marynarze od miesięcy nie dostają żołdu. Zerknął na analityka z CIA i Todd zrozumiał, że robi się gorąco. Sytuacja społeczna i ekonomiczna w Rosji i jej siłach zbrojnych była jego specjalnością. - Nie jest tajemnicą, że warunki życia w Rosji są tragiczne - odrzekł Todd. Chciał zablokować wszelką krytykę pod swoim adresem i pokazać, jaki z niego ekspert. To on powinien prezentować ten materiał, nie jakiś analityk z DIA. To jego agencja wywiadowcza nazywa się Centralna. - Każdego można tam kupić - mówił - ale ten kapitan to nie każdy... Zajrzał do papierów i znalazł potrzebne informacje. - Anatolij Urbanów ma swoje ambicje, ale to gorący patriota. Robiliśmy kilka podejść do niego i nic. Wolałby raczej zginąć niż sprzedać ojczyznę. Obojętnie, za jaką sumę. Znamy przebieg jego kariery. O ile wiemy, jest przewidziany na dowódcę jednego z nowych okrętów podwodnych klasy Borej. - Nie wiemy, kto wszedł na „Gorskiego" - kontynuował Scanlon. - Ale załoga liczyła stu sześćdziesięciu ludzi. Po odjęciu tych, którzy zeszli na ląd, na pokładzie musiało pozostać około dwudziestu. Między nimi mogą być zabici i ranni. Ale również tacy, którzy potrafią obsługiwać cały okręt. Zwłaszcza pod dowództwem Urbanowa. Może mu chodzić o coś, o czym nie mamy pojęcia. - A co z głowicami nuklearnymi? - zapytał doradca z NSC i zerknął na wiceprezydenta. - Nie zdetonują ich? Wiceprezydent nie odzywał się, tylko uważnie słuchał. Scanlon zauważył, że marszczy czoło, jakby zastanawiał się nad kierunkiem działań. - Kody uzbrajające są dobrze strzeżone w moskiewskim biurze admirała Jewgienija Kuzniecowa - wtrącił się Todd. - Urbanów na pewno ich nie dostał, skoro „Górski" brał udział we wspólnych manewrach z Marynarką Królewską. - Jeśli Rosjanie bali się, że poznamy ich tajemnice, to po co zostawili na okręcie pociski? - zapytał doradca z NSC. - To były ćwiczenia taktyczne, więc nie spodziewali się obcych na pokładzie. Poza tym, „Górski" patrolował pomocny Atlantyk, zanim dostał rozkaz przyłączenia się do operacji „Morze Celtyckie". Todd wydawał się cholernie zadowolony z siebie, że tak zgrabnie to wyjaśnił. Scanlon pokazał na ekranie dokładne dane o wspólnych manewrach, choć wątpił, by kogoś zainteresowały. Za dużo szczegółów. Nawet dla szefa operacji morskich, byłego podwodniaka. - Jak powiedział pan Todd, podejrzewam, że Urbanów ma kody odpalające pociski, ale na nic mu się nie przydadzą bez kodów uzbrajających głowice. Scanlon zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Dlaczego nie wziął urlopu, jak chciała żona? Szusowałby teraz w Yermont po świeżym śniegu, zamiast wić się tutaj jak piskorz. To ten palant Keyes musiałby się teraz gimnastykować w tej sytuacji bez wyjścia. Znów wziął głęboki oddech i uspokoił się. Nie, lepiej to załatwić osobiście. Keyes spieprzyłby sprawę. Sytuacja jest wyjątkowo paskudna. Prezydent chciałby, żeby tym problemem zajął się najlepszy. Nawet jeśli ten najlepszy ma za mało informacji. Półprawdy, kłamstwa, niejasności. Nic pewnego. I musi to wszystko właściwie zinterpretować, bo inaczej zginą ludzie. Mnóstwo ludzi. - Nie ma zatem wycieku radioaktywnego i sposobu na uzbrojenie głowic. Nawet, gdyby Urbanów zdecydował się odpalić pociski. W czym więc problem? Chce pan wysłać holownik po „Gorskiego"? - roześmiał się doradca z NSC i zaczął zbierać papiery, jakby szykował się do wyjścia. - Problemem są ludzie, sir. Kto wszedł na okręt? Kto na nim rządzi? Człowiek z CIA wzruszył ramionami. Generał Gates spojrzał na doradcę. Z końca stołu odezwał się szef operacji morskich. - Tamci w pontonach to nie Rosjanie. - Czekali na odpowiedni moment i przypłynęli z irlandzkiego kutra -odrzekł Scanlon. - Próbujemy ustalić, kto jest jego właścicielem. Może mieć powiązania z IRA. - Więc „Gorskiego" porwano - stwierdził autorytatywnie szef operacji morskich. - Kto ma okręt podwodny, nie potrzebuje odpalać pocisków nuklearnych, żeby narobić niezłego bigosu. Pamiętam, co było z Yankee K-219 u wybrzeży Bermudów w 1986. Przypadkiem otworzyła się klapa wyrzutni, woda zalała pocisk, połączyła się z paliwem stałym i okręt wypełnił trujący gaz. Kapitan zatopił jednostkę i stanął przed sądem wojskowym. - Tak, sir - zgodził się Scanlon. - To podobna sytuacja. Równie niebezpieczna. Głowice są źródłem materiału radioaktywnego. Jest tak samo zabójczy, jak trujące paliwo rakietowe. Celowe uszkodzenie obu reaktorów spowodowałoby skażenie całego wybrzeża irlandzkiego. Gdyby stało się to dalej na północ, powiedzmy na wysokości Dublina, mogłyby zginąć dziesiętki tysięcy ludzi. - Namierzamy okręt, więc niech Angole go zatrzymają - warknął doradca z NSC. Nagle zrozumiał, że problem jest poważniejszy, niż myślał. - Jeśli „Górski" się zanurzy, zgubimy go - odparł Scanlon. - Rosjanie nie mają technologii „niewidzialności" stealth, ale wymyślili jakieś nowe urządzenie zapobiegające wykryciu tajfunów przez satelity. Doradca zmiażdżył wzrokiem szefa operacji morskich. - Więc dopadnijcie go, póki jest na powierzchni. Na co czekacie? - Nie mamy tam żadnej jednostki... - zaczął szef, urwał i spojrzał na analityka z DI A. - Coś jeszcze? Czegoś pan nie powiedział? - Sir, jeśli to terroryści opanowali okręt, mogli również zdobyć kody uzbrajające. Dwanaście godzin temu w Moskwie zamordowano niskiego rangą funkcjonariusza Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Sprawa pozornie bez znaczenia, ale ten fakt bardzo zainteresował biuro admirała Kuzniecowa. To nietypowe. Wywiad elektroniczny NSA kontroluje jego łączność. Warto zwrócić uwagę na aktywność floty z Archangielska. Kuzniecow wysłał w morze sporo okrętów. Nie znamy powodu. Chyba, że wie o porwaniu „Gorskiego" i kradzieży kodów uzbrajających przez terrorystów. - Jakich terrorystów? - zapytał ostro wiceprezydent. - Nie mogę iść do prezydenta z mglistymi domysłami. - Groźba skażenia wybrzeża Irlandii jest bardzo realna, sir - odparł Scanlon. - Wystrzelenie pocisków w miasta europejskie również. Te rakiety mają zasięg ośmiu tysięcy trzystu kilometrów, czyli pięciu tysięcy dwustu mil. Scanlon zaczekał, aż cywile zrobią sobie obliczenia. Najlepszy z matematyki okazał się podsekretarz stanu. - Mogą spaść na Nowy Jork! Zbladł i wstrzymał oddech. Scanlon bał się, że facet zemdleje. Byłoby niedobrze. Problem był nie tylko techniczny i wojskowy. Również polityczny. I dotyczył Rosji. - I na Waszyngton, sir. „Górski" normalnie patroluje z bliska nasze wschodnie wybrzeże. Można przypuszczać, że ma w zasięgu wszystkie miasta od Bostonu do Miami. - Chce pan powiedzieć, doktorze Scanlon, że może wystrzelić nad Stany Zjednoczone dwieście głowic nuklearnych? - zapytał doradca z NSC. Wyglądał, jakby potrzebował mocnego drinka albo garści tabletek na nadkwasotę żołądka. - Sir, przypuszczamy, że okręt i kody uzbrajające są w rękach IRA. Terroryści mogą się zadowolić skażeniem wybrzeża Irlandii. To byłby akt buntu. Tymczasowe skrzydło Irlandzkiej Armii Republikańskiej nie jest zadowolone z rozmów pokojowych w Irlandii Północnej. Ale CIA wie więcej na ten temat. Scanlon zobaczył zmarszczone czoła i zagryzanie ołówków. Nawet skrajny sceptycyzm. - Jeśli to robota IRA, nie będziemy długo czekać na odpowiedź. - Zatopić ich - powiedział doradca z NSC. - Środki są. Nie mamy w tamtym rejonie okrętów wojennych, ale Angole mają. Możemy też wysłać F-15 strike Orzeł z bazy lotniczej w Anglii. Zrobić chirurgiczne cięcie, żeby nie wysadzić w powietrze głowic albo reaktorów. - A jeśli na pokładzie nie ma IRA, sir? Jeśli Rosjanie próbują naprawić uszkodzenie albo stłumić bunt, żeby odpłynąć na południe i uratować okręt? Tak czy inaczej, na pewno nie chcą, żebyśmy się wtrącali. Skutki polityczne byłyby bardzo poważne. Scanlon przełknął z trudem. - Ale jest zagrożenie! - zaprotestował szef operacji morskich, człowiek czynu. - Jeśli „Górski" się zanurzy, możemy go nie znaleźć. Ma te cholerne gadżety do niewykrywalności. A jeśli na pokładzie jednak są terroryści z IRA, wpłyną do ujścia Tamizy, zaparkują przed drzwiami królowej i rozwalą reaktory? Nie możemy do tego dopuścić! - W tej chwili „Górski" jest dla nas zagadką- odrzekł Scanlon. - Nie znamy sytuacji na pokładzie. Rosjanie nie informują nas, co się dzieje. To śliska sprawa polityczna. - Jeśli ci terroryści są z IRA, nie możemy pozwolić, żeby Angole sami rozwiązali ten problem. To przekreśliłoby na dobre rozmowy pokojowe. Sinn Fein podniosłaby krzyk o zakulisowych działaniach. Lata starannych zabiegów dyplomatycznych poszłyby na marne. Podsekretarz stanu doszedł już trochę do siebie. Scanlon widział, jak mruży oczy i wyobraża sobie przykre skutki porwania okrętu. O ile to porwanie. Dlaczego tak mało wiadomo, do cholery? - Więc co robimy? Przecież nie zostawimy „Gorskiego" własnemu losowi. Jeśli się zanurzy, a rosyjska załoga jest zbuntowana, może dopłynąć do naszych brzegów i podjąć jakąś samodzielną akcję. A jeśli okręt opanowała IRA, nie możemy dopuścić, żeby Brytyjczycy wyparowali w chmurze pyłu radioaktywnego, albo żeby ci cholerni terroryści skazili wybrzeże Irlandii. Generał Gates miał zawziętą minę. Scanlonowi waliło serce i wyschło mu w ustach. Odkaszlnął. - Kody uzbrajające dają im nowe możliwości. Mogą odpalić pociski przeciwko nam, Brytyjczykom albo dowolnemu państwu europejskiemu. To byłby największy akt terroryzmu w historii. - Więc jesteśmy w sytuacji bez wyjścia - podsumował szef operacji morskich. - Załatwimy „Gorskiego" przy użyciu F-15, możemy spowodować wyciek radioaktywny albo nawet eksplozję dwustu głowic nuklearnych na wodach między Irlandią i Anglią. Jeśli nie zrobimy nic, może zdarzyć się to samo. - Rosjanom na pewno nie spodobałaby się nasza interwencja, jeślistara-ją się zachować swój problem w tajemnicy, a na zdjęciach pana Scanlona jest ekipa ratownicza, a nie porywacze - zauważył podsekretarz stanu. Dostał nerwowego tiku i mrugał lewym okiem. Scanlon czuł się niepewnie, kiedy na to patrzył. Oto człowiek, który za dużo w sobie tłamsi. Generał Gates przeszył Mitchella Todda groźnym spojrzeniem. - Co powiedzieli Rosjanie? - Nic - odrzekł analityk z CIA. - Siedzą wyjątkowo cicho. O jedynej aktywności wojskowej wspomniał już doktor Scanlon. Nietypowe ćwiczenia floty z Archangielska. - A kto chciałby się przyznać do poważnego problemu z reaktorem na manewrach? Albo do porwania przez terrorystów najbardziej potężnego elementu swojej floty? Jeśli podejmiemy złą decyzję, panowie, mogą być miliony ofiar - powiedział ponuro generał Gates. - Cokolwiek zrobimy, Brytyjczycy muszą mieć czyste ręce podczas rozmów pokojowych w Irlandii Pomocnej - dodał podsekretarz stanu. Wróciły mu kolory i już nie wyglądał, jakby za chwilę miał zemdleć. Najwyraźniej podjęcie jakiejkolwiek decyzji dobrze na niego podziałało. Scanlon uważał go za człowieka, któremu trudno podjąć decyzję, ale jeśli w końcu to zrobi, trzyma się tego. Ale co doradzić prezydentowi? W pokoju panowało milczenie. Słychać było tylko szum klimatyzacji. Scanlon prawie żałował, że nie wrzeszczą na niego. Cisza rozdzierała mu duszę niczym ostry nóż. Na Amerykę lub Europę mogło spaść dwieście głowic nuklearnych. Terroryści mieli mocny argument. Nawet gdyby na „Gorskiego" nie dotarły kody uzbrajające, uszkodzenie reaktorów i skażenie radioaktywne byłoby bez porównania groźniejsze niż wyciek ropy z „Exxona Yaldeza". Nie zginęłoby trochę ptaków morskich, lecz dziesiętki lub setki tysięcy ludzi. Po wystrzeleniu rakiet z uzbrojonymi głowicami - miliony. W samych Stanach Zjednoczonych. Czas działał przeciwko nim i nie było łatwych rozwiązań. Wiceprezydent zebrał papiery, wetknął je pod pachę i wstał. - Sytuacja jest wyjątkowo poważna, panowie. Panie Todd, niech pan przygotuje pełny raport dla prezydenta na wypadek, gdybym tego potrzebował. Generale Gates, proszą natychmiast opracować plan akcji. Nie ma chwili do stracenia. - Tak jest, sir- odrzekł Gates. - Uważam, że to zadanie dla jednostki TALON. Jeśli zgadza się pan ze mną, będziemy potrzebowali maksymalnego wsparcia logistycznego.- Wiceprezydent wziął głęboki oddech. - Niech pan działa. Byle szybko. Odwrócił się i zostawił ich, żeby mogli wziąć się do pracy. Rozdział drugi 6 listopada, godzina 10.55 czasu wschodnioamerykańskiego, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, Frederick, Maryland Sam Wong siedział na zimnej kamiennej ławce przed pomnikiem krypto-grafów NSA. Na ziemi przed nim i po obu jego stronach leżały wysokie sterty pękatych teczek z papierami. Od czasu do czasu poprawiał okulary, brał głęboki, powolny oddech i patrzył na czarną granitową ścianę. Miała ponad trzy i pół metra szerokości i prawie dwa i pół wysokości. Pod jej trójkątną głowicą widniały sto pięćdziesięt dwa nazwiska wojskowych i cywilnych kryptografów, którzy zginęli za ojczyznę. Patrząc na nie, miał poczucie przynależności, jedności z przeszłością i determinacji, żeby służyć krajowi tak dobrze jak oni. Mimo pretensji szefa, że znów zapomniał o porannym zebraniu personelu. Mimo że przegapił dwa ostateczne terminy złożenia idiotycznych formularzy, ile ołówków zużyje w następnym roku finansowym, który właśnie zaczął się pierwszego listopada. Mimo... Wzruszył ramionami. Po prostu zapomniał. Choć termin zebrania zaznaczył w kalendarzu na swoim biurku, a sekretarka wydziału przypominała mu trzy razy o zaległym zapotrzebowaniu na ołówki. Miał dobrą wymówkę. Nawet jeśli nikt mu nie wierzył. Sprawdzał swój rozkład zajęć tylko pierwszego każdego miesięca. Potem nie chciało mu się wygrzebywać go spod góry papierów na biurku. Ugryzł wilgotną kanapkę z masłem orzechowym i galaretką. Nazywał ją lunchem. Żałował, że to nie pizza nowojorska, na której się wychował we Flushing. Otworzył tekturową teczkę i przerzucił wydruki. Zatrzymał się przy tajnych szczegółach technicznych zastosowania bitów kwantowych - tak zwanych gubitów - w komputerze skonstruowanym w ośrodku badawczym japońskiej firmy NEC w Tsukubie. Szybko zapisał w notesie elektronicznym, jak to się może wiązać z komputerem optycznym, budowanym przez pewnego profesora na Uniwersytecie Kolorado. Jeszcze nie wiedział, po co mu ta informacja, ale w końcu większość danych spływających na jego biurko niczym wezbrana rzeka była uważana przez szefa i wszystkich w wydziale za śmiecie. Miał inne zdanie. Uśmiechnął się. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać i kiedy. Poza tym w pracy głównie się nudził. A tak mógł udawać, że robi coś ważnego. Odłożył dane techniczne i wziął odtajniony raport o rosyjskich radarach pracujących w paśmie K. Dawno wyszły z użycia i rdzewiały. Materiał był spóźniony o całe lata, ale interesujący. Dobry analityk powinien wiedzieć jak najwięcej. Sam dokończył kanapkę i spojrzał na napis na pomniku. „Pełnili cichą służbę". Ciekawe, jak każdy z nich pracował i zginaj... Z zamyślenia wyrwał go cichy sygnał i wibracje przy pasku. Chciał wyłączyć przywoływacz, ale powstrzymał się. Najpierw odczytał cyfry na wyświetlaczu. Wcisnął przycisk potwierdzający przyjęcie wiadomości, zebrał papiery i wyszedł na ulicę. Musiał wrócić do biura i zadzwonić z bezpiecznego telefonu. Czuł przyspieszone bicie serca. Wiedział, że wreszcie będzie mógł odłożyć na bok rutynowe zajęcia. Był potrzebny generałowi Kraussowi i drużynie Orzeł z jednostki TALON. Poszedł szybko Emory Road. Tak przebierał krótkimi, chudymi nogami, że prawie biegł. Minął zadrzewiony teren, gdzie czasem jadał lunch. Bez pociągania za „elektroniczną smycz" nie mógł go tu znaleźć żaden przekładacz papierków. Skręcił w prawo w Canine Road i uśmiechnął się. Wielu ludzi wyśmiewało nazwy ulic w Fort Meade, ale Sam wiedział, skąd się wzięły. Canine Road nie oznaczało „psiej drogi", jak się niektórym zdawało. Generał porucznik Ralph Canine został w roku 1952 pierwszym dyrektorem NSA. Przedtem kierował Agencją Bezpieczeństwa Sił Zbrojnych, poprzedniczką Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Za jego rządów NSA rozkwitła i stała się ważnym elementem obrony kraju. Sam był dumny, że idzie po śladach generała, gdy jego własne pospieszne kroki zaprowadziły go po schodach na trzecie piętro do jego gabinetu w trzecim wydziale operacyjnym. Innym analitykom nie podobało się, że ma osobny gabinet, kiedy oni gnieżdżą się w klit- kach. Ale zasłużył na niego i go potrzebował. Choćby przy takich okazjach, jak teraz. - Sam - zawołała od drzwi sekretarka. - Musisz... - Zajmę się tym - odkrzyknął, choć nie wiedział, o co chodzi. Miał pilną robotę. Generał Krauss musiał zebrać drużynę Orzeł. Sam usadowił się na krześle, popracował kilka minut na komputerze, potem połączył się bezpieczną linią z biurem generała w Pentagonie. Krauss zgłosił się osobiście po drugim sygnale. Bardziej warknął niż się przywitał. - Dzień dobry, panie generale - powiedział Sam. - Jak najszybciej - rzucił szorstko Krauss. - Całość. Zbiórka tutaj. Wszystko załatwione. Kryptonim „Ogień Morski". Wyłączył się. Sam delikatnie odłożył słuchawkę na widełki. Generał nigdy nie był zbyt rozmowny, ale dziś mówił krócej niż zwykle. Co oznaczało, że nie ma chwili do stracenia. Żadnego „za pięć minut" czy „ona tego nie zrozumie". Sam spojrzał na monitor komputera. Jego wezwanie już poszło. Dostało najwyższy priorytet i wszyscy je odebrali. Czasem zastanawiał się, skąd wie przed faktem, co trzeba zrobić? A gdyby generał chciał tylko przedyskutować jakieś szczegóły techniczne przed spotkaniem w Białym Domu? Nieraz tak było, bo Sam potrafił wykorzystać swój wszczepiony biochip do podłączenia się do komputerów NSA. Ale nie tym razem. Instynkt? Nieważne, jak to nazwie. Wystarczy, że ma jakiś sposób. Do roboty. I do diabła z zapotrzebowaniami na ołówki i nudnymi zebraniami personelu. Zabezpieczył komputer, schował południową lekturę do dolnej szuflady i zawiadomił sekretarkę wydziału, że nie będzie go do odwołania. Potem pobiegł na służbowy parking. Nie powinien tu parkować, ale miał układ ze starszym sierżantem. Kablówka w domu za odwracanie głowy, kiedy wjeżdża. Waliło mu serce. Czym będzie „Ogień Morski"? Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Fort Detrick, Maryland Sara Greene siedziała przy komputerze. Obracała wolno trójwymiarowy obraz na monitorze, żeby zobaczyć go w rzucie przestrzennym. Potrząsnęła głową i krótkie ciemne kosmyki podskoczyły lekko. Potem utkwiła zielone oczy w odrażającej komórce nowotworowej, którą modelowała. Krępy biolog w białym fartuchu laboratoryjnym zajrzał jej przez ramię. - I co pani o tym myśli, pani kapitan? Jest pani ekspertem. - Doceniam pańską wiarę we mnie, panie majorze, ale jeszcze nie widziałam czegoś takiego. Skąd to się wzięło? Sara odwróciła bladą twarz do drugiego naukowca. Major Clayton pracował w Dowództwie Badań Medycznych i Materiałów Wojennych w Fort Detrick od trzech lat. Kierował projektami, którymi nikt inny nie chciał się zajmować. Rozgryzł dwie odmiany ulubionej broni biologicznej terrorystów z Bliskiego Wschodu. Obie wywoływały wąglika. Wynalazł też metodę zwalczania wirusa ebola. Udało mu się zmniejszyć śmiertelność do osiemdziesięciu procent. Dzięki tym sukcesom awansował na naukowca numer dwa w Ośrodku Biologii Eksperymentalnej i Obliczeniowej. Claytonowi zabłysły oczy. - Być może z jednego z meteorytów znalezionych na Antarktydzie. Sara uśmiechnęła się. Nabijał się z niej. - A skąd jeszcze, poza Marsem, mogłoby to pochodzić? -zapytała. Przez moment zastanawiała się, czy major ją podrywa. Nie była klasyczną pięknością. Miała za mały biust i za dużo mięśni. Nie zawdzięczała ich ćwiczeniom w siłowni, tylko ciężkiej pracy w dzieciństwie, które spędziła w Burlington w Yermont. Odsunęła się od komputera i wstała. Przy wzroście metr sześć-dziesięt dwa była niższa od Claytona o dobre piętnaście centymetrów. - Znaleźliśmy to w ciele greckiego marynarza. Przypłynął do portu w Nowym Orleanie, poszedł do dzielnicy francuskiej i tam zmarł. Miał szybką śmierć. Na widok skupionej miny majora, Sara zwątpiła, żeby jąpodrywał. Wpatrywał się uważnie w model komórki rakowej na ekranie. Nie była pewna, czy to jej się podoba. Nastroiła się zawodowo i skoncentrowała na problemie. - Rak zabił go w ciągu niecałej doby?! - Być może w ciągu kilku godzin. Coś przyspieszyło rozrost nowotworu. Może jego szczególna sekwencja genowa albo jakiś katalizator chemiczny, co jest bardziej prawdopodobne. Sara pokręciła głową. - Katalizator rakowy? Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Sztuczny mógłby być użyty jako broń. Aż podskoczyła na dźwięk pagera. Co za irytujący sygnał! Zerknęła na wyświetlacz. Słowo „TALON" zelektryzowało ją. - Przepraszam, sir. Jestem na dyżurze i muszę lecieć. Sytuacja alarmowa. - Ależ pani kapitan, to... Major Clayton mógł gadać do ściany. Kapitan Sara Greene już biegła, żeby złapać wahadłowe połączenie między Narodowymi Instytutami Zdrowia i stacją czerwonej linii kolei MetroRail. Musiała dostać się szybko do Shady Grove, a stamtąd do Pentagonu. Badanie raka mogło być fascynujące, zwłaszcza jego potencjał jako broni biologicznej. Jednostka TALON stawała jednak przed większymi wyzwaniami. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, ONI - Biuro Wywiadu Marynarki, Pentagon, Waszyngton - Daj się namówić, Jen. Będzie fajnie, pełny luz. Cały weekend na wodzie. Popłyniemy w górę wybrzeża, zawiniemy do Cape Cod i... Komandorze - odparła lodowato porucznik Jennifer Margaret Olsen - mam chorobę morską. Przy najlżejszej bryzie zwrócę wszystko, co zjadłam przez ostatni tydzień. Utkwiła piękne niebieskie oczy w nudnym palancie, który myślał, że oboje grają w jednej lidze. Jak go spławić? Nie jest w jej typie. Gdyby nie był starszy stopniem, szybko by go zgasiła. Ale chciała mu odmówić elegancko, nie robiąc afery. Mogły jej się przydać jego kontakty. Biuro Wywiadu Marynarki było nie tylko centralą siatki szpiegowskiej, ale również wydziałem dochodzeniowym. Komandor znów gapił się na nią łakomie. Jennifer tylko się uśmiechnęła. Nie mógł oderwać wzroku od jej pełnego biustu; rzadko patrzył jej w oczy. Nie unikała seksu „rekreacyjnego", ale wolała bardziej muskularnych facetów. Chłodnych, wyrafinowanych i... Aż podskoczyła na dźwięk przywoływacza. Odczytała komunikat. Było tylko jedno słowo. Spojrzała na zegar ścienny w swoim biurze. Mogła być w gabinecie wojennym Pentagonu za dziesięć minut. Wystarczyło zejść na dół. Wiedziała, że innym członkom drużyny Orzeł zajmie to, być może, godziny. Ale zjawią się jak najszybciej, bez względu na to, gdzie się teraz znajdują. - Muszę iść na odprawę - powiedziała szorstko. Komandor cofnął się, gdy zgromiła go wzrokiem za to, że ją szpieguje. - Dziwna wiadomość - wymamrotał zmieszany. - „Talon" to ten odrzutowiec treningowy, tak? T-38? - To typ suwaka do zapinania worka na zwłoki. Takiego, w jakim może się pan znaleźć, jeśli będzie pan za dużo węszył, sir. Wstała od biurka, pozamykała na klucz szuflady i wyszła bez słowa. Cokolwiek chciał od niej generał Krauss, była gotowa. Miała dosyć szarej codzienności w ONI. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Ośrodek Lotnictwa Bojowego Marynarki nad rzeką Patuxent, Maryland - Mam cię, Trójka! - zaskrzeczało radio. Kapitan Hunter Evans Blake III pokręcił głową, poprawił słuchawki i opuścił wyświetlacz. Obraz poligonu w świetle dziennym zmienił się. Było teraz widać tylko przeciwnika. Blake nie kalkulował; po prostu reagował. Eksperymentalny helikopter bojowy poderwał się niczym rosyjski SU-29 przy akrobacji nazywanej „kobrą". W końcu łopatom wirników zabrakło powietrza, żeby utrzymać go w górze i stracił szybkość. Rozbłysły czerwone lampki i rozległy się ostrzeżenia głosowe. Hunter wyłączył je wściekle. Rozpraszały go, kiedy musiał się skoncentrować. Nos maszyny zanurkował. Blake dał pełną moc. Kadłub wpadł w wibracje, zaczęły odpadać części. Hunter nie widział w tym nic niebezpiecznego i manewr się udał. Grumman F-14 tomcat zwolnił, ale i tak przeniknął za szybko, żeby odpalić pocisk sidewinder lub użyć działka M-61. XH-72 zakołysał się od podmuchu. Hunter wszedł na ogon odrzutowca i wziął go na cel. Wdusił kciukiem przycisk ogniowy i „wystrzelił" rakietę powietrze-po-wietrze. Ścisnął drążek i „dołożył" tomcatowi z dwudziestomilimetrowego karabinu maszynowego. Kiedy poczuł się bezpieczny, znów poderwał helikopter, dodał gazu i poleciał za myśliwcem, waląc z eksperymentalnego działka laserowego ALA-1. - Dostałeś, dostałeś, dostałeś! - zachichotał. Wszystkie systemy uzbrojenia działały prawidłowo. Każdy strzał trafiał w cel, pokazywały to kamery. Blake udowodnił, że powolny śmigłowiec z ciężkim opancerzeniem może pokonać najlepszy myśliwiec marynarki wojennej. Hunter służył w lotnictwie. Jego dzisiejszy przeciwnik, George „Szpila" Silver, w marynarce. Tym większa była satysfakcja ze zwycięstwa. Pilotom marynarki zdawało się, że to oni rządzą w powietrzu. - Hej, Szpila! Następnym razem wezmę cessnę i zestrzelę cię z wiatrówki! - Chyba we śnie, Trójka! Po prostu dziś miałeś fart. - Chcesz, żebym powiększył zdjęcia do wielkości plakatów? Wyślę je twojemu dowódcy. I twoim tak zwanym dziewczynom, żeby zobaczyły, jaki z ciebie cienias. - XH-72 - zaskrzeczał w radiu głos kontrolera lotów. Hunter mruknął pod nosem. „Góra" nie cierpiała pogawędek w powietrzu. Nie obchodziło ich, że Blake jest w eksperymentalnej maszynie i zademonstrował jej możliwości. Hunter wiedział, że powinien zaczekać z żartami do wylądowania. Szpila postawiłby mu kolejkę w barze Szybka Lufa i wtedy by pogadali. Ale rozpierało go zadowolenie. Dlaczego nie może się pochwalić swoimi umiejętnościami właśnie teraz? - Zgłasza się XH-72. Co jest, Buster? - Mam dla ciebie wiadomość. Najwyższy priorytet. Odbiór. - Nie wrócę do bazy tak szybko jak mój kumpel z marynarki. Powiedz, o co chodzi. Odbiór. - TALON - nadeszła elektryzująca odpowiedź. - Wiesz może, co to znaczy? - Że masz mi załatwić transport do Pentagonu, jak tylko wyląduję. Nie jutro. Natychmiast. - Masz zezwolenie na lądowanie, XH-72. Przeskoczysz do tomcata, którego „zestrzeliłeś" i komandor Silver podrzuci cię do Waszyngtonu. - Niech będzie - odrzekł Hunter. - O ile się nie zgubi. Wycisnął z silników pełną moc i wylądował zaledwie kilka minut po dużo szybszym odrzutowcu Silvera, Lot z poligonu w Maryland do Pentagonu trwał niewiele dłużej. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Szkoła Piechoty, obóz w Lejeune, Karolina Północna Facet z nożem Ka-Bar był wielki, szybki i bardzo sprawny. Atakował bez dźwięku. Doskonale wyćwiczony zabójca. Ale nie na tyle, by pokonać prawie dwumetrową górę mięśni, jaką był Jack DuBois. Błysnęło srebrzyste ostrze i Jack odskoczył, unikając pchnięcia w brzuch. Złapał mocny nadgarstek, obrócił się zwinnie, niczym matador z muletą. Ostrze przecięło mu koszulę. Obracał się dalej. Nagle zacisnął palce jak stalowe obręcze. W ostatniej chwili szarpnął ramię napastnika do tyłu i podciął mu nogi. Facet zwalił się ciężko na ziemię. Jack natychmiast wylądował na nim i wygiął mu rękę tak, że ostrze zbliżyło się do szyi przeciwnika. - Mam cię - powiedział Jack. Wściekły błysk w oczach faceta zmusił go do szybszej reakcji. Pochylił się do przodu i naparł całym swoim ciężarem na nóż. Ostrze wbiło się w ziemię po rękojeść tuż obok szyi napastnika. Jack wstał i cofnął się. Spojrzał na grupę żołnierzy. Do zwiadu zgłosiło się wielu ochotników. Gapili się na niego wytrzeszczonymi oczami. Jeszcze nie widzieli, żeby ktoś tak łatwo pokonał ich instruktora. Jack DuBois nie powiedział im, że to nie było łatwe. I że ma wroga w sierżancie artylerii, który właśnie otrzepuje się z kurzu. Podoficer był kmiotem z jakiejś dziury w Alabamie. A może w Arkansas. Nieważne. W każdym razie uważał się za lepszego od każdego czarnego. Nawet od takiego jak Jack. DuBois dowodził kompanią zwiadowczą. Walczył na polu bitwy wystarczająco często, żeby wiedzieć, że w wojsku nie ma miejsca dla rasistów. Przez nich ginęli ludzie. Zanotował sobie w pamięci, by powiedzieć dowódcy wyszkolenia, że ma u siebie zgniłe jabłko i im szybciej się go pozbędzie, tym lepiej. - Oto jak można przeżyć, drogie panie, i wykończyć żałosnego frajera, który was atakuje - oświadczył Jack, obserwując wkurzonego sierżanta. Nie miał pojęcia, jakim cudem ten facet został instruktorem. W pełni ufał przełożonym i oficjalnej polityce. Uważał, że przysłali go tutaj, żeby wykopał artylerzystę. - Dobrać się parami i ćwiczyć - warknął sierżant. - Tak, jak pokazał wam ten czar... znaczy się... pan kapitan. Jack już miał go wziąć na stronę, kiedy obok zahamował z poślizgiem hunvee. Zza kierownicy wyskoczył kapral, podbiegł do Jacka i pospiesznie zasalutował. - Wiadomość z góry, sir - zameldował i wyciągnął pager Jacka. DuBois spojrzał na słowo na wyświetlaczu, potwierdził przyciskiem odbiór i schował pager do kieszeni koszuli. - Muszę natychmiast dostać się na północ - powiedział. - Wszystko załatwione, sir. Mam pana zawieźć prosto na lotnisko. Dopilnuję, żeby pańskie rzeczy doleciały później. - Doskonale, kapralu - pochwalił Jack i wsiadł do samochodu. Żołnierz odpalił silnik i ruszył ostro, wzbijając tuman kurzu. DuBois wolno pokiwał głową. Jednostka TALON wchodzi do akcji. Świetnie. Potrzebował prawdziwego wyzwania. - Radio jest ustawione na waszą kwaterę główną? - zapytał kierowcę. - Tak jest, sir. Jack połączył się z dowódcą bazy i złożył mu raport o instruktorze. Dowódca nie był zachwycony sugestią kapitana, która zabrzmiała jak rozkaz. Powiedział, że bardzo niechętnie pozbędzie się sierżanta, bo facet jest cholernie dobry w swojej robocie. Jack miał wątpliwości, czy w ogóle to zrobi. Postanowił, że za jakiś czas sprawdzi, czy instruktor został przeniesiony. Nie zamierzał zostawić tej sprawy. W korpusie marines służyli wartościowi żołnierze. Byłoby zbrodnią stracić choćby jednego z powodu koloru skóry. Godzina 11.14 czasu wschodnioamerykańskiego, Morze niedaleko wyspy Vieques Przed komandorem porucznikiem Stanislausem Michaelem Powczukiem rozciągało się bezkresne morze. Jak wielu jego poprzedników z morskich sił specjalnych Navy SEAL, zmagał się z silnym prądem między Roosevelt Ro-ads na Portoryko i wyspą Vieques. Siedem mil morskich od Roosy Roads. Siedem mil morskich piekła, nawet jeśli nie płynie się z dwudziestodwukilo-gramowym plecakiem na grzbiecie. Stan był silny i miał skórę byka. Gdy walczył z wodą, na jego ciele odznaczały się rozdarcia i rozcięcia. Komandosi z Navy SEAL już nie pływali tą trasą w ramach ćwiczeń - wymiękli, jak uważał Stan. On musiał ją kiedyś zaliczyć, żeby się zakwalifikować. I nadal to potrafił. Nawet z ciężkim plecakiem. Bolał go każdy centymetr ciała. Paliło go w płucach, widział jak przez mgłę. Ale nie zamierzał się poddać. Chciał sobie udowodnić, że jest takim samym twardzielem jak dziesięć lat temu. - Cieniasy - mruknął z pogardą. - Ich ćwiczenia są dobre dla panienek. Wiedział, że to nieprawda. Ale wkurzał się celowo, żeby pobudzić mięśnie do pracy i nie przestać płynąć. Jeszcze trochę. Silny prąd cofnął go dalej niż był pięć minut wcześniej. Zignorował zmęczenie i przyspieszył. Gdyby sobie odpuścił, prąd zniósłby go z powrotem do Roads. Łatwe wyjście z sytuacji. Ale ciemny zarys wyspy Vieques wskazywał, że do celu zostały dwie mile. Ponad dwie trzecie drogi za nim. Mimo że na zmagania z morzem zmarnował już większość dnia. Ludzie zawsze tu odpadali. Nie byli tacy dobrzy, jak Stan Powczuk. Ani tacy zdeterminowani. Przyspieszył. Ramiona bolały go tak, że łzy napływały mu do oczu. Ale zaraz zmywała je słona woda. Nie musiał tego robić. Chyba że dla własnego spokoju ducha. Był instruktorem w SEAL i powinien potrafić tyle, ile wymagał od swoich ludzi. Podpuścił go kolega; powiedział, że nie przepłynie Roads. Stan podwoił zakład. Potem oświadczył mocnemu w gębie skurwielowi, że zrobi to z dwudziestodwukilowym plecakiem materiałów wybuchowych. Stan usłyszał zbliżającą się motorówkę, ale nie przestał płynąć. Do wyspy została mila. Mila mokrego piekła. Po całym dniu w wodzie tracił siły z każdym ruchem. - Komandor porucznik Powczuk? - zawołał ktoś. Stan płynął dalej. Gdyby teraz zwolnił, przegrałby walke_ z prądem. Odwrócił się dla nabrania powietrza i krzyknął: - Zostaw mnie, człowieku! Została mi już tylko mila. - Ma pan pilną wiadomość, sir. - Odbiorę na wyspie. Potężna pierś wznosiła się, gdy Stan chwytał życiodajny tlen. Jakby wciągał napalm do płuc. Ale płynął dalej, nie odpuszczał. Musiał wygrać zakład. - Nic z tego, sir. Rozkaz admirała. Mam upoważnienie, żeby wyciągnąć pana z wody łodzią, jeśli będzie trzeba. - O co chodzi? - TALON, sir. Tylko to kazali mi przekazać. Stan zauważył, że porucznik nie jest zachwycony perspektywą wleczenia go za motorówką do Portoryko. - To dlaczego nie mówisz od razu, do cholery? Podpłynął do burty i spróbował się podciągnąć. Nie utrzymał siana zdrętwiałych ramionach i zsunął z powrotem do wody. Odpędził porucznika, którzy rzucił się na pomoc i przy drugiej próbie wdrapał się do łodzi. Porucznik gapił się na niego ze zgrozą. - To prawda, sir, że płynął pan, żeby wygrać zakład? - Prawda. - Jaka była stawka? Ile jest wart taki sposób samobójstwa? Stan uśmiechnął się krzywo, zrzucił plecak i usiadł na dnie motorówki. - Dychę - zarechotał. ,- Dziesięć dolarów, sir?! - Dziesięć centów. Dziesięć centów i miliard dolców. Tyle jest warte prawo do chwalenia się. Ruszyli w stronę portu. Stan spoważniał. Przegrał zakład i będzie musiał zapłacić. Nieważne, że generał Krauss wezwał go do Pentagonu. Nie może wyjaśnić, dlaczego nie dopłynął do celu. Jasna cholera! Ale bezpieczeństwo operacji przede wszystkim. Jak zwykle. Stan Powczuk pocieszał się tylko tym, że jego i resztę jednostki TALON czeka zapewne udział w jakiejś akcji. Godzina 10.14 czasu środkowoamerykańskiego, Teksas - Tak jest, synu, nie spiesz się - szepnął Travis Barrett. - Patrz wzdłuż lufy i przesuwaj strzelbę po linii lotu przepiórki. Kiedy będziesz miał ją na celowniku, strzelaj. Ale nie przestawaj przesuwać broni. - Wiem, tato. Syn Travisa, Randall, uniósł strzelbę i przyłożył do ramienia. Kiedy ptak poderwał się do lotu, zrobił wszystko dokładnie według instrukcji. Huknął strzał i przepiórka runęła w dół. Travis klepnął chłopca w ramię. - Brawo! Sam bym tego lepiej nie zrobił. Randall podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się z przymusem. - Akurat! Cieszył się z celnego strzału, ale wiedział, że ojciec przez ten czas strąciłby całe stado. Niewielu chłopaków miało ojców, którzy byli takimi dobrymi myśliwymi. E, tam - nikt nie miał! - Chodź, zobaczymy, czy Alamo znalazł ptaka. Spotkali psa kilka metrów dalej. Wypuścił z pyska przepiórkę i usiadł. Travis poklepał go po łbie. Nigdy nie miał lepszego psa myśliwskiego i był cholernie dumny z syna. Żałował, że nie mogą spędzać razem więcej czasu. Ale jego była żona Lavonne przy każdej okazji rzucała mu kłody pod nogi. Rozwód nie przebiegł gładko. Robiła wszystko, żeby nastawić dzieci przeciwko ojcu. Z córką, Betty Sue, udało się jej. Z Randallem nie. - Szykuje się dobra wyżerka - powiedział Travis. - Zabierzemy ją do obozu i... Urwał i sięgnął do paska po pager. Zerknął na wyświetlacz i pokręcił głową. Potem spojrzał na Randalla. Synowi zrzedła mina. - Musisz lecieć - domyślił się chłopiec. - Niestety, synu - przyznał Travis. Potwierdził przyjęcie wiadomości i wyjął specjalny telefon komórkowy, zaprojektowany przez NSA. Travis wystukał numer. Miał nadzieję, że nie będzie musiał tego robić w czasie polowania z Randallem. - Tu major Travis Barrett z armii Stanów Zjednoczonych. Kod „Ikar", baza sił powietrznych Kelly, za godzinę. Wyłączył się i schował komórkę. - Muszę się pospieszyć, synu. Chcesz pojechać ze mną? - Jasne! - ucieszył się Randall i zaraz zmarkotniał. - Ale mama nie będzie zadowolona. Kelly jest na drugim końcu San Antonio. - Myślisz, że jej powiem? Travis położył rękę na ramieniu chłopca i poprowadził go do sfatygowanego pikapa chevy rocznik 63. Samochód wyglądał jak ruina, ale chodził jak rakieta. Miał potężny podrasowany silnik V-8 o pojemności siedmiu tysięcy pięciuset centymetrów sześciennych. Travis wcisnął swoje prawie dwumetrowe ciało za kierownicę i zaczekał, aż Randall zapnie pasy. Kodeks drogowy Teksasu nie wymagał ich używania w ciężarówkach, ale Travis zawsze się przy tym upierał. I żadnej jazdy z tyłu na skrzyni. Poczekał, aż chłopiec posadzi Alamo między nimi i mocno obejmie. Potężny silnik zaryczał, bieg wszedł z szarpnięciem i chevy wystrzelił na drogę. Travisowi dopisało szczęście i po niecałej godzinie zahamował przed bramą bazy. - Sto dwadzieścia osiem kilometrów w czterdzieści osiem minut! - zachwycił się Randall. - To była jazda! - Muszę cię tu zostawić, synu. Naprawdę pilnie mnie potrzebują. - Zaczekaj, tato. Musisz zadzwonić do mamy, żeby mnie zabrała. Travis uśmiechnął się, rozejrzał i zniżył głos. - Prowadziłem samochód w wieku czternastu lat. Ty też możesz. Stajesz się mężczyzną. Wiem, że już jeździsz traktorem po ranczo dziadka. Ale jeśli uważasz, że sobie nie poradzisz... - Poradzę sobie. Wiesz, że dobrze prowadzę, tato. - Jedź bardzo ostrożnie, słyszysz? I nie mów mamie. Zaparkuj za rogiem i resztę drogi przejdź pieszo. Powiedz jej, że nie miałem ochoty na kolejną kłótnię. Chłopcu błyszczały oczy. - Dobrze, będę uważał. - Zadzwonię za kilka godzin i sprawdzę, czy dotarłeś do domu. Nie kręć się po mieście i nie podrywaj panienek. I pamiętaj, żeby wyczyścić strzelby. Uścisnął synowi rękę i zmierzwił mu włosy. Patrzył, jak Randall zawraca i odjeżdża z psem na siedzeniu obok. Pomyślał, że chłopiec szybko dorasta. Im więcej wiary wkłada w syna, im więcej oczekuje, tym więcej dostaje w zamian. - Zabiorą pana, sir - powiedział sierżant pilnujący bramy i wskazał kciukiem furgonetkę za sobą. Tylne drzwi otworzyły się i Travis zobaczył trzech mężczyzn. Przygotowywali dla niego ciśnieniowy skafander wysokościowy. Wsiadł. Pomogli mu zdjąć zniszczone ubranie myśliwskie i włożyć skafander. - „Aurom" już tu jest? - zapytał. - Tak, sir. Wycofali jaz operacji na południu. Będzie pan w Waszyngtonie, zanim się pan obejrzy. Furgonetka podwiozła go do samolotu szpiegowskiego „Aurora", który zastąpił SR- 71. Travis leciał nim już dwa razy i nie cierpiał tego. Kokpit był zaprojektowany dla dwóch karzełków. Teksański olbrzym ledwo się w nim mieścił. Dzięki silnikowi wytwarzającemu pulsacyjną falę detonacyjną maszyna osięgała prędkość ośmiu machów - poruszała się ośmiokrotnie szybciej niż dźwięk. Podobnie jak samolot rakietowy drużyny, X-37. Travis miał szansę dotrzeć z Teksasu do Pentagonu przed innymi członkami zespołu, którzy byli w Waszyngtonie. Wylądował w stolicy po niecałych czterdziestu pięciu minutach lotu. Drużyna Orzeł z jednostki TALON była w komplecie. Rozdział trzeci 6 listopada, godzina 14.09 czasu wschodnioamerykańskiego, Pentagon, Waszyngton Sam tak się spieszył, że zaparkował samochód w bazie lotniczej Bolling i dojechał do Pentagonu metrem. Wyskoczył z wagonu, wbiegł na ruchome schody i nagle uświadomił sobie, że gdzieś zapodział identyfikator. Na górze stanął z boku, żeby przepuścić innych przez punkt kontrolny i zaczął grzebać w kieszeniach. Nic. Przestraszył się, że zostawił plastikową kartę na biurku w Fort Meade. Potem przypomniał sobie, że w drodze tutaj pokazywał identyfikator przy wjeździe do bazy Bolling. - Jakiś problem, sir? - zapytał wartownik, który górował nad Samem niczym wieża. - Nie, dlaczego... ja tylko... O, jest! Sam triumfalnie pokazał kartę i wręczył wartownikowi. Facet uważnie porównał zdjęcie z jego twarzą i wpuścił go niechętnie do części handlowej. Sam rozejrzał się, zerknął na zegarek, potem popatrzył na stoisko z przekąskami na dziedzińcu Pentagonu. Był głodny. Na śniadanie zjadł tylko małą torebkę chipsów, na lunch kanapkę. Znów zerknął na zegarek. Nie miał czasu. Chociaż generał Krauss skontaktował się najpierw z nim, Sam wiedział, że jednostka TALON szybko zgłasza się na rozkaz. I wysłał wszystkim wiadomość o najwyższym priorytecie. Mogli być na drugim końcu świata, a mimo to zjawić się w gabinecie wojennym w Pentagonie wcześniej niż on, choć miał do przejechania tylko trasę z Frederick w Maryland. Ruszył przez tłum, przekroczył granicę strefy B i znalazł właściwą windę do podziemi wielkiego budynku biurowego. Znów musiał pokazać identyfikator. Kontrola na dole była bardziej dokładna. Wzór siatkówki oka zgadzał się, ale Sam jak zwykle miał problem z próbą głosu. Zastanawiał się nad lepszymi sposobami wychwytywania w głosie oznak alergii, przeziębienia, czy nawet stresu. - Odciski palców, sir - powiedziała potężna kobieta w mundurze żandarmerii wojskowej i oparła rękę na broni na wypadek, gdyby zaprotestował. Sam zamrugał i zerknął na nią. W końcu się wydało, że nie zaliczył próby głosu. Wyciągnął prawą dłoń. Kobieta z wprawą zdjęła jego odciski palców i wrzuciła do komputera dla porównania. - Kiedy będziecie tu sprawdzać DNA? - zapytał. - Nic mi o tym nie wiadomo, sir - odparła szorstko. Pewnie, że nic o tym nie wiedziała. Jak pół tuzina innych żandarmów patrolujących czujnie hol na wypadek czegoś niezwykłego. Wykonywali tylko swoją robotę. Nigdy nie kwestionowali rozkazów, nie żartowali i nie zastanawiali się, co może przynieść jutro. Sam przeciwnie. Czytał tajne raporty o porównywaniu próbek DNA. Superkomputer przyspieszał ten proces, ale jeszcze nie na tyle, żeby znacząco skrócić czas kontroli wchodzących. - Może pan wejść, sir - oświadczyła kobieta i wskazała trzecie drzwi na lewo. Wyglądały najmniej imponująco ze wszystkich. Sam wszedł i drzwi zamknęły się za nim. Poszedł wolno wąskim korytarzem. System ochrony znów się zmienił. Kto zapuściłby się nielegalnie aż tutaj, musiałby być bardzo sprytny. I zapewne chciałby kogoś zabić. Sam wiedział, że korytarz w ciągu kilku sekund może się wypełnić superklejem, który zatrzymałby wszystko z wyjątkiem czołgu. Mógłby nawet udusić intruza, gdyby zalepił mu usta i nozdrza, ale nie o to chodziło. Wystarczyłoby spowolnić ewentualny atak. Po włączeniu się alarmów zjawiłby się silny oddział wartowniczy i zlikwidował każde zagrożenie. Sam zwolnił, potem zatrzymał się na moment przed metalowymi drzwiami na końcu korytarza. Przypominały wejście do skarbca bankowego. Usłyszał ciche dźwięki odsuwających się rygli i po chwili przekroczył próg pokoju odpraw. Natychmiast przekonał się, że instynkt go nie zawiódł. Mimo że pierwszy dostał wezwanie, zjawił się ostatni. Wśliznął się na krzesło obok swojego przyjaciela, Jacka DuBois. Black Jack wyszczerzył zęby i uniósł kciuk. Wokół stołu siedzieli pozostali członkowie drużyny Orzeł w różnych strojach. Jack miał na sobie odprasowany, choć trochę poplamiony mundur polowy. Major Barrett był w lotniczym skafandrze ciśnieniowym, kapitan Blake w kombinezonie pilota, Sara Gre-,ene w fartuchu laboratoryjnym na cywilnym ubraniu. Komandor Powczuk wyglądał, jakby wyłowiono go z akwarium; wciąż zwisały z niego wodorosty. Porucznik Olsen przyszła w bardzo eleganckim mundurze marynarki wojennej. Przypominała plakat werbunkowy. Gdyby Sam nie był jeszcze członkiem drużyny, na widok Jennifer zgłosiłby się na ochotnika do każdej operacji. - Straszne korki - powiedział do generała Kraussa, chcąc usprawiedliwić swoje spóźnienie. Uśmiechnął się słabo i wyjął notes elektroniczny, żeby w razie potrzeby wszystko zapisać, a potem zorganizować. - Wiem, jak pan tu podróżował - odrzekł generał brygady, Jack Krauss. -I dziękuję, że nie tracił pan czasu najedzenie. Odkaszlnął i zaczął odprawę. Był wysoki i oszczędny w słowach. Prawdziwy dowódca. Prawy rękaw przypiął starannie, żeby ukryć brak ręki. Z jakiegoś powodu nie miał dziś protezy, ale jego osobowość dominowała nad ułomnością fizyczną. Siwe włosy nosił przycięte prawie tak krótko jak Travis Barrett. Nie tracił czasu na głupstwa i szybko wprowadził ich w szczegóły. - Generał Gates przekazał tę sprawę głównemu dowódcy operacji specjalnych. Generał Freedrnan wybrał drużynę Orzeł jako najlepszą do wykonania operacji „Ogień Morski". Światła przygasły i na ścianach pojawiły się slajdy. Pokazywały rosyjski okręt podwodny klasy Tajfun, tajemnicze postacie wchodzące z pontonów na pokład, a w oddali ciemne wybrzeże Irlandii. Krauss spojrzał na Powczuka. - To typowa operacja morska, komandorze. Jest pan naszym ekspertem. Dobrze, że już pan ćwiczył taki manewr, bo na „Gorskiego" można się dostać tylko z wody. Travis Barrett popatrzył na podsumowanie faktów i pokiwał głową. Już zaczynał planować. Podniósł wzrok, gdy generał się zawahał. - Ile mamy czasu na ćwiczenia, sir? - Gdybym mógł, wysłałbym was tam już wczoraj. Patrząc realistycznie, możemy wam dać dwanaście godzin. - Godzin, sir?! Travis popatrzył na zebranych i zobaczył na ich twarzach pełną gotowość. Był dumny ze swojej drużyny. Wszyscy utrzymywali najwyższą formę bojową i nie bali się żadnego wyzwania. - Czy to jakiś problem, majorze? - Nie, sir. Oczywiście, że nie - odrzekł Travis i zauważył, że Powczuk szczerzy zęby. Mógłby ruszać nawet zaraz. - Jak mówi stare powiedzenie: Jedyny łatwy dzień był wczoraj" - odezwał się Stan. - Przekona się pan, że to prawda, komandorze - zapewnił ponuro Krauss. - Ta operacja wymaga kontaktu nie tylko z materiałem radioaktywnym, urządzeniami jądrowymi i być może z trującym gazem, ale również z terrorystami z IRA i najgorszą z możliwych rzeczy. - Z polityką, sir? - zapytał Jack. - Tak. Zdradziecką i zabójczą. Gorszą niż skażenie całych Wysp Brytyjskich. Angole nie mogą się tym zająć. Gdyby do akcji weszła SAS czy SBS, Sinn Fein natychmiast zerwałaby rozmowy pokojowe. Odcięłaby się od wszelkiej działalności terrorystycznej tymczasowego skrzydła IRA, albo znalazłaby inny pretekst. Zajęcie przez SAS rosyjskiego okrętu zadziałałoby jak detonator. - Rosjanie nam nie pomogą, prawda? - zapytała Sara. - Nie powiedzą nam o ewentualnych problemach medycznych, z jakimi możemy się spotkać na „Górskim"? - Ich stanowisko jest do przewidzenia. Powiedzą: O co chodzi? To przecież wspólne ćwiczenia marynarki rosyjskiej i brytyjskiej. Ruscy wysłali przez Morze Pomocne tyle okrętów w tamtym kierunku, że mogliby zacząć wojnę. Ale oczywiście wszystkiemu zaprzeczą. - Co się dzieje z kodami uzbrajającymi? - zapytała Jen. Poprawiła się na krześle i wpatrzyła uważnie w Kraussa. Kiedy chciała, wyglądała jak bezmó-zga blondynka, ale Travis wiedział, że prawdopodobnie więcej wyłowi z tego, czego generał nie powie, niż z tego, co od niego usłyszy. Żaden psycholog nie dowiedziałby się z prostej odpowiedzi tyle, ile Jennifer Olsen. - Wiadomo tylko, że zginęły z biura admirała Kuzniecowa. Podejrzewamy, że są w rękach IRA, być może w drodze na „Gorskiego". Ale nie jesteśmy pewni. Może to zbieg okoliczności. Wątpliwe, żeby IRA tak to zaplanowała. - Chcieli tylko opanować okręt, sir? - zapytał Stan. - To wystarczy. Nawet jeśli nie uzbroją głowic. Wyobraźmy sobie, że na Londyn spada pocisk z dziesięcioma nieuzbrojonymi głowicami. Uderzenie rozrzuciłoby pluton na przestrzeni kilku kilometrów kwadratowych. Zagrożenie utrzymywałoby się przez miesięce, zanim oczyszczono by teren. A gdyby głowice eksplodowały, akcja terrorystów byłaby jeszcze bardziej udana. Jen w zamyśleniu zagryzła dolną wargę. - Tak czy inaczej, wygraliby. - Poruczniku Olsen, ze względu na pani wywiadowcząprzeszłość i obecną pracę w ONI, bardziej przyda się pani w Irlandii niż na „Gorskim". Przeniknie pani do dowództwa IRA i zniszczy kody uzbrajające. Albo przynajmniej dowie się, czy w ogóle je mają. - Robota szpiegowska, sir? - Dostanie pani taki sprzęt, jaki Sam uzna za najbardziej przydatny, kontakty i wszystkie informacje o politycznych i terrorystycznych powiązaniach ERA, jakie ma departament stanu i CIA. - Tak jest, sir. - Leciała pani kiedyś „Aurorą"? - Nie, sir. - Czeka na panią ta, którą przyleciał major Barrett. Pilot grzeje silnik. Start za godzinę. - Liczy się każda minuta, sir - odrzekła Jennifer i spojrzała na Sama. Podał jej nowy notes elektroniczny. Wprowadził tam pospiesznie spis potrzebnego sprzętu, kontakty do zapamiętania i wszystkie dane wyciągnięte z komputerów Pentagonu, jakie przyszły mu do głowy. Jen wzięła małe urządzenie i wyszła. Starała się zapamiętać jak najwięcej, zanim ją wyposażą i wyślą do Irlandii z ośmiokrotną szybkością dźwięku. Nie było tak źle. Nie musiała zabierać żadnego sprzętu do operacji specjalnych. - Jaki ma pan plan desantu i odwrotu? - zapytał Krauss w nadziei, że Travis już opracował strategię. - Potrzebujemy okrętu podwodnego do ćwiczeń, sir. - Załatwione. U wybrzeży Connecticut czeka na was SSN „Albuąuerąue" klasy Los Angeles. Travis rozejrzał się. - Co powiecie na desant z powietrza? Wszyscy skinęli głowami. Z wyjątkiem Sama. Pracował gorączkowo nad zestawem wyposażenia. - A ty, Sam? - zapytał Travis. - Dobrze skaczesz ze spadochronem? Analityk z NSA podniósł głowę i przytaknął. - To będzie cholernie niebezpieczna akcja - ostrzegł Krauss. - Czy ktoś z was strzelał już wewnątrz okrętu podwodnego? Polecam tylko pistolety i strzelby. Rykoszet z waszej broni mógłby być gorszy niż ogień przeciwnika. - Możemy użyć pocisków z materiałów kompozytowych - zauważył Sam. - Są skuteczne w walce, ale przy uderzeniu w metal rozpadają się w pył. Stan zmiażdżył go wzrokiem. Często dawał do zrozumienia, co myśli o jego znajomości broni. - Weźmiemy HK P9S, sir - powiedział. - Są krótsze i lżejsze od coltów 45 i nie zacinają się. Mają rolkowy opóźniacz odrzutu zamka H7K, który... - Panowie, panowie! - przerwał Krauss. - Uzbrojenie wybierze major Barrett. Zalecam tylko broń o małym zasięgu. - Możemy wziąć XM-29, sir - nie ustępował Sam. - Z „inteligentną" amunicją bezłuskową, żeby mosiędz nie grzechotał o ściany okrętu... - O grodzie - warknął Stan. - Tak, oczywiście, o grodzie - ciągnął nie zrażony Sam. - W standardowym magazynku jest pięćdziesięt nabojów i... - Amunicja bezłuskowa nie blokuje lufy - przypomniał Barrett. - Mosiędz się rozszerza i wstrzymuje odrzut zamka. Mogłoby się zdarzyć, że kfr-muś z nas wypali samoczynnie cały magazynek, gdyby cofnęła się odpowiednia ilość gazów prochowych. I co z wzajemnym oddziaływaniem na siebie elektrycznego systemu ogniowego i naszych generatorów pola na nadgarstkach? W walce wręcz możemy ich używać z dobrym skutkiem, ale nie chcę, żeby odpaliły komuś cały magazynek w XM-29. Jest jeszcze problem z za-1 kłócaniem nadajników-odbiorników w naszych biochipach i innych urządzeń podłączonych do zestawu bojowego. - Muszę mieć dobry monitoring sensorów stanu zdrowia w biochipach - odezwała się Sara. - Mogą być lepszymi wskaźnikami promieniowania niż wszystkie inne urządzenia. - A kondensatory w pasach? - wtrącił się Jack. - Ktoś straci zasilanie główne, zacznie ich używać i odpalą mu całą amunicję? To byłoby dość stresujące. Spojrzał przepraszająco na Sama. Tym razem był po stronie Staną. - Panowie, panowie! - powtórzył Krauss. - Szczegóły dopracujecie później. Interesuje mnie plan działania, majorze. - Tak jest, sir. Przepraszam. Skaczemy ze spadochronami w skafandrach nurków, podpływamy do „Gorskiego", wchodzimy do części rufowej, zabezpieczamy reaktory. Od tego momentu nie jest istotne, co się dzieje na dziobie. Odcinamy zasilanie wszystkich systemów. Po wyłączeniu reaktorów posuwamy się naprzód. Po drodze zabezpieczamy każde stanowisko. Będziemy mieć wystarczającą siłę ognia, żeby poradzić sobie z terrorystami. Bez względu na to, czym dysponują. Sam, sprawdź, jakie jest standardowe uzbrojenie na tajfunie. Nasze zestawy bojowe dadzą nam przewagę. Hunter wyprostował się na krześle i pochylił do przodu. - Załatwimy ich z fasonem, w eleganckich strojach. Do tej operacji nadaje się osprey, sir. Przy odwrocie mogę utrzymywać szybkość ośmiu kilometrów na godzinę, jak CH-46 sea knight. Chcecie użyć nowej uprzęży desantowej SPIE? Rozejrzał się i zauważył, że Stan przytaknął. SPIE zastąpiła starszy sprzęt w jednostkach Navy SEAL. - Zlokalizowałem V-22 super osprey - odezwał się Sam. - Goły, bez uzbrojenia. Będziemy mieć do dyspozycji maksimum przestrzeni ładunkowej. - Przećwiczysz z nami kilka szybkich zrzutów i odwrotów, Hunter -powiedział Travis - i wystartujesz do Anglii. Przez ten czas potrenujemy kilka godzin na okręcie. Weźmiemy X-37, polecimy na miejsce i zrobimy desant. Zatankujesz w Lakenheath i wrócisz po nas. - Dobra - odrzekł Hunter. - Wygląda na to, że wszystko ustalone - podsumował generał Krauss. -Wchodzicie na okręt, zabezpieczacie go, likwidujecie terrorystów. Sprawdzacie, czy ktoś z rosyjskiej załogi z nimi współpracuje. Jeśli tak, zdrajców też likwidujecie. Tylko żadnego zabijania zakładników. Nie mogą zginąć niewinni Rosjanie. Robicie zdjęcia, kopiujecie wszelkie ważne dokumenty, jakie znajdziecie. Pani zna rosyjski, kapitan Greene? - Trochę - przytaknęła Sara. - Ja też, panie generale - dodał Travis. - Doskonale. Poszukacie czegoś o przerwanym zadaniu „Gorskiego", zorientujecie się w rosyjskiej wersji technologii stealth, sprzęcie komputerowym i tak dalej. Wiecie, o co chodzi. Niech Sam wam pomoże wybrać najważniejsze rzeczy. - Ja też całkiem nieźle znam ruski - wtrącił się Stan. - Dotrzyma pan towarzystwa majorowi Barrettowi. Sam i kapitan Greene zajmą się sprzętem szpiegowskim. Tylko nie zostawcie na okręcie odcisków palców. Rozumiecie, o czym mówię? - Tak jest, sir - odpowiedział Travis. - Załatwimy to tak, jakby nas tam w ogóle nie było. Sam znów zaczął swoje. - To znaczy, że nie może być rozrzuconego mosiędzu. Co komandor porucznik na to, żeby zamiast regulaminowych pistoletów Navy SEAL, użyć X-73? Są jeszcze lżejsze i mogą strzelać seriami „inteligentnych" pocisków. Travis Barrett już miał powiedzieć Samowi, żeby odłożył tę dyskusję na później, gdy generał Krauss skinął mu głową. Major Barrett wstał. Reszta drużyny Orzeł też. Zasalutowali. - Do roboty. Za trzydzieści sześć godzin oczekuję meldunku o sukcesie. Po tych słowach generał brygady Jack Krauss zostawił ich, by mogli szczegółowo zaplanować akcję. Travis wziął głęboki oddech i szybko wypuścił powietrze. Zegar tykał. Czas uciekał. Rozdział czwarty 6 listopada, godzina 31.34 czasu zachodnioeuropejskiego Jennifer Olsen wierciła się w niewygodnym skafandrze ciśnieniowym. Uwierał ją w każdej pozycji. Co gorsza, chciało jej się siusiu, ale za żadne skarby nie przyznałaby się do tego pilotowi. Bała się, że da jej jakąś gów-nianą radę w stylu macho. Obraził się, że spadł do roli osobistego kierowcy. Jen rozumiała go, ale operacja jednostki TALON była ważniejsza niż zdjęcia lotnicze Ameryki Łacińskiej. Bez względu na to, jak bardzo były potrzebne agencji antynarkotykowej DEA do rozpracowania kolumbijskich karteli ko-kainowych. - Odbiera pani sygnał, poruczniku? - odezwał się w słuchawkach poirytowany głos pilota. - Satelita nas wywołuje. - Mam go, pułkowniku. Dzięki - odpowiedziała Jen, udając bardziej wesołą niż była. Szybkie „powitanie" cyfrowe potwierdziło, że przekaz dociera pod właściwy adres. Jennifer wątpiła, żeby pilot mógł podsłuchiwać, nawet gdyby chciał. Została połączona z satelitą lecącym niewiele wyżej niż ona. Odruchowo spojrzała w górę. „Aurora" podróżowała blisko nominalnej granicy kosmosu na wysokości trzydziestu tysięcy metrów. Jen słyszała, że mogą nawet przekroczyć ten pułap. Niebo wyglądało jak czarna otchłań. Samolot drżał, gdy na dziobie wybuchało paliwo. Eksplozje wyrzucały do przodu fale uderzeniowe, które usuwały z drogi atmosferę i próżnia wsysała kadłub. Przy dobrej widoczności, z ziemi widać było obłoki pary przypominające sznur pereł. Jennifer pomyślała, że są za wysoko, żeby ktoś to zobaczył. Poza tym, lecieli nad Atlantykiem. „Aurorę" mogło chyba dostrzec tylko kil- ku islandzkich rybaków. Samolot niczym pocisk zataczał łuk z Waszyngtonu do Szkocji, skąd Jen miała się szybko dostać do Irlandii. - Jak mnie pani słyszy, poruczniku Olsen? - zapytał krystalicznie czysty głos. - Głośno i wyraźnie - odpowiedziała Jen. - Jest nas troje na linii. Damy pani maksimum informacji wywiadowczych o IRA i jej skrzydle tymczasowym, które naszym zdaniem jest odpowiedzialne za obecną sytuację. Jennifer uważnie słuchała dwóch mężczyzn i kobiety z departamentu stanu, NSA i CIA. Włączali się kolejno. Jen czuła już zawroty głowy, ale wszystko przyswajała. Wyćwiczono ją nie tylko do zabijania. Nauczono ją, jak chłonąć wiadomości i myśleć. W długiej drodze drużyny Orzeł do sukcesu te umiejętności były ważniejsze niż strzelanie. - Nie możemy wprowadzić pani do „Tymczasowych" - uprzedził analityk z CIA. - Nie bezpośrednio. Nie mamy kontaktów i wyglądałoby to zbyt podejrzanie. - Więc jak do nich dotrę? - zapytała Jen. Znów zmieniła niewygodną pozycję i zamrugała. Z prawej strony wyłoniło się Słońce. Zbliżało się z zadziwiającą szybkością. Przez moment miała wrażenie, jakby zerwała wszystkie więzy z Ziemią i orbitowała w przestrzeni niczym w statku kosmicznym. - Będzie pani gorącą zwolenniczką Sinn Fein, która przywozi dużą sumę pieniędzy. Dokumenty dostanie pani po wylądowaniu. - Zdążę się z nimi zapoznać w drodze do Irlandii. Gdzie nawiążę kontakt? - W Dublinie. To już załatwione. Spotka się pani z Michaelem O'Rour-ke, strategiem Sinn Fein. Jest podwójnie podejrzliwy, bo działa teraz poza swoim terenem, czyli Belfastem. Przypuszczamy, że ma dobre układy z „Tymczasowymi". Zaoferuje mu pani pieniądze i przechwyci kody uzbrajające, zanim dotrą na tajfuna. - Łatwo powiedzieć - odparła sucho Jennifer. - Bo to się łatwo mówi. Podam pani szczegóły, które przekonają O'Ro-urke'a o pani lojalności i oddaniu dla sprawy IRA. Jennifer odchyliła się do tyłu. Jasne światło z tablicy rozdzielczej rzucało cienie na jej twarz. Słuchała potoku informacji. Musiała je znać. Jedno małe potknięcie, jeden pominięty drobiazg i skończyłaby jak wielu innych, którzy próbowali przeniknąć do organizacji terrorystycznej. Co gorsza, w wyniku jej wpadki na „Gorskiego" mogłyby dotrzeć kody uzbrajające. Jeśli w ogóle były w rękach „Tymczasowych". Rozdział piąty 6 listopada, godzina 17.44 czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia Umiem latać wszystkim, co ma skrzydła - pochwalił się kapitan Hunter Blake. - A także tym, co ich nie ma. Wbij mi rakietę w dupę, to dolecę na Księżyc. - Tak jest, sir - odrzekł drugi pilot, w stopniu chorążego. - Chce pan zobaczyć zdolności wznoszenia i... - Posłuchaj, chłopie - przerwał mu Hunter- Osprey i ja pochodzimy z jednej fabryki. Zbudowano nas z tej samej stali. Jesteśmy więcej niż braćmi; jesteśmy bliźniakami. Wiem o nim wszystko. - To dość nowy samolot, sir - zauważył poirytowany chorąży. W końcu to była jego maszyna, a Hunter zachowywał się jak jej właściciel. Bez wyraźnego powodu testował ją do granic wytrzymałości. A jeszcze bardziej wkurzało chorążego to, że arogancki pilot USAF miał ją zabrać na jakąś tajną operację. To nie jego osprey, do cholery! - W Strefie 51 testowałem już nowsze - odparł Hunter. - Stacjonował pan w Edwards? - Tego nie powiedziałem. Jezioro Papoose. Strefa 51. Najbardziej tajne miejsce w Edwards zanim je zamknęli i przenieśli do bazy lotniczej Michael w Utah. Hunter z wprawą przechylił samolot i wyrównał sześć metrów nad spienionymi trzymetrowymi falami Atlantyku. Travis Barrett uznał, że nie będą ćwiczyć desantu i odwrotu, bo mają za mało drogocennego czasu. Wolał, żeby drużyna potrenowała na okręcie podwodnym. Powtarzali odwrót, ale Hunter chciał się upewnić, czy poradzi sobie z V-22 super osprey. Na wzburzonym morzu unosił się manekin, którego wyrzucił przy pierwszym przelocie. Chorąży spojrzał na kipiel w dole. - Chce go pan wyciągnąć z tej zupy, sir? - Muszę przećwiczyć ratowanie nieprzytomnego marynarza - wyjaśnił Hunter i skoncentrował się na pilotowaniu maszyny. - Wyłowię go i sprawdzę, czy nie jest „ranny". Latałem już przy gorszej pogodzie. Powinno się udać za pierwszym razem. - Tak jest, sir - odrzekł sceptycznie chorąży. Widział już takich speców w różnych stopniach oficerskich. Przy sztormie żadnemu nie udała się ta sztuczka. - To łatwiejsze niż pilotowanie tamtego UFO w Strefie 51 -powiedział Hunter, po mistrzowsku poruszając sterami. Wiatr uderzył w maszynę, kiedy wytraciła szybkość i zawisła nad wodą. Wyloty silników na obrotowych skrzydłach skierowały się w dół. Hunter musiał teraz uważać. Zbyt silne strumienie wydechowe mogły zdmuchnąć manekina spod samolotu. - UFO, sir? Pan żartuje, prawda? Hunter zerknął na chorążego z nieprzeniknioną miną i pokręcił głową. Dodał gazu, opuścił ospreya i zaraz poderwał. - Złapał pan, sir! Przy pierwszym podejściu! Pętla trzyma. - Wciągnij go - rozkazał Hunter i ustawił skrzydła z silnikami do lotu poziomego. Nie musiał dłużej ćwiczyć. Zawiadomił przez radio Travisa. - Dobra robota, Hunter - pochwalił Barrett. - Jeśli chcesz zrobić jeszcze jeden czy dwa przeloty, nie ma sprawy. Jeśli nie, startuj do celu. Wiesz, gdzie tankować po drodze. - Spotkanie na południowym krańcu Irlandii - potwierdził Hunter. - Udanego lotu - pożegnał go Travis. - Widzimy się po drugiej stronie wielkiej wody. Hunter zwiększył moc i odleciał z powrotem w kierunku wybrzeża Mas-sachusetts. Musiał wysadzić chorążego, wziąć paliwo na przelot pierwszego etapu podróży transatlantyckiej i zabrać kilka litrów gorącej kawy, żeby nie zasnąć za sterami. Załadowanie sprzętu drużyny nie powinno zająć sprawnej obsłudze naziemnej dużo czasu, ale Hunter już się niecierpliwił. Chciał wystartować jak najszybciej. Chorąży obejrzał się do tyłu. - Wie pan, sir, co pan wziął na pokład? - zapytał drżącym głosem. Hunter zerknął przez ramię na mały szary tors manekina i wielkie czarne oczy o łezkowatym kształcie. - To samo, co w Nevadzie - odparł z poważną miną. - Tylko ten nie jest prawdziwy. Śmiali się z niego, kiedy kupił kukłę kosmity w sklepie z pamiątkami w Las Yegas. Ale ubaw, jaki miał dzięki niej, był wart tuzin razy więcej niż kosztowała. Rozdział szósty 6 listopada, godzina 18.29 czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia Nie pękaj, Sammy - powiedział Jack DuBois, widząc strach Sama Won-ga przed skokiem z dużej wysokości ze spadochronem z opóźnionym otwarciem. - Robiłeś to już mnóstwo razy. To pryszcz. Sun Tsu mawiał: „Zwycięża ten, kto wie, kiedy może walczyć, a kiedy nie". Sam skinął głową i oblizał suche wargi. - Wiem. Ale Sun Tsu nigdy nie skakał ze spadochronem. Po prostu nie pasuje mi ta pogoda. Albo raczej pomysł wysiadki w nieznane z doskonale pilotowanego samolotu. Stan Powczuk po raz ostatni sprawdził oporządzenie. - Nie nazwałbym tego doskonałym pilotażem - warknął. - Wolałbym, żeby za sterami siedział Blake. Mimo że już skakałem z tą załogą. - Hunter jest w drodze do Irlandii - przypomniał Travis Barrett. - Nieważne, kto nas zrzuci, a ta załoga ma doświadczenie. Liczy się to, co będzie w wodzie. Sara Greene popatrzyła uważnie na panel z instrumentami przed sobą. - Fale są dość -wysokie, Travis. Dopłyniemy do okrętu przy takim wzburzonym morzu? - Musimy - odparł Travis. - Morze Irlandzkie też nie będzie spokojne. Trzeba ćwiczyć w trudnych warunkach, żeby potem łatwo nam poszło. - Prawdziwa walka rozegra się w środku ruskiego okrętu - zauważył Jack i sprawdził swoje uzbrojenie. Sam przekonał ich do wzięcia amunicji bezłuskowej. Pociski wyglądały zwyczajnie, ale obudowy z ładunkami miotającymi były prostokątne i detonowane elektrycznie. W czasie sztormu mogły być niebezpieczne. Jack widział tylko jedną ich zaletę: kanciasta kostka amunicji nie turlała się po samolocie, kiedy piął się na pułap skoków i szarpał nim wiatr. Travis dotknął słuchawki w uchu. - Dwie minuty do zrzutu - uprzedził. - Sprawdźcie sprzęt. Włączył funkcję autotestu w swoim zestawie bojowym. Elektronika działała szybciej niż człowiek. Zapaliły się tylko zielone lampki. Travis włożył bojowy hełm sensorowy BSH i połączył się przez satelity z kwaterą główną Połączonej Jednostki Specjalnej. Zameldował, że ćwiczenia trwają. - Testujemy odbiorniki-nadąjniki w biochipach - polecił. Dźwięki o różnym natężeniu i czasie trwania upewniły go, że odpowiedziała cała drużyna. Potem sprawdził łączność głosową. - Saro, podaj status na sensorach zdrowia w biochipach. - Wszyscy w formie - odpowiedziała i spojrzała znacząco na Sama. Analityk NSA mimo zestawu bojowego jakby zapadł się do wewnątrz. Ekwipunek i broń czyniły z niego olbrzyma, ale jego postawa i odczyty, które śledziła Sara, pokazywały co innego. - Meldujcie się - warknął Travis. Wszyscy kolejno potwierdzili to, co już wiedział z własnego sprzętu monitorującego. Broń naładowana, odbezpieczona, gotowa do strzału. Skafandry uszczelnione. Podszedł do klapy i uderzył go podmuch wiatru. Travis wychylił się i spojrzał w nieprzeniknioną ciemność trzy tysięce metrów pod sobą. Ruchem głowy opuścił BSD - bojowe urządzenie sensorowe. Łączyło go z satelitami i widział teraz ocean jak W dzień. W odległości kilku kilometrów zobaczył okręt podwodny. Jego promieniowanie podczerwone wzmacniało pół tuzina innych niewidocznych części widma optycznego i na siatkówce oka Travisa wyświetlał się trójwymiarowy obraz. - Cel zlokalizowany - oznajmił. - Przygotować się do skoków. Sięgnął po wąż tlenowy i połączył go z maską na twarzy. Cichy syk gazu i podpowiadał, że czas wziąć się do roboty. - Według numerów... skacz! Kolejno człapali do otwartych drzwi i robili krok w ciemność. Pierwszy Stan, potem Jack, Sam i Sara. Ledwo zniknęła, Travis poszybował w dół i poczuł się tak, jakby świat dookoła przestał istnieć. Zawsze lubił tę osobliwą utratę kontaktu z rzeczywistością. Instrumenty wskazywały jego pozycję z dokładnością co do milimetra, ale mógł udawać, że zerwał więzy z ziemią i leci, a nie spada z szybkością dwustu kilometrów na godzinę. Sprawdził, gdzie są inni. Niedobrze, za bardzo się od siebie oddalili. Mieli opadać swobodnie, a potem kierować się na okręt podwodny i otworzyć spadochrony w ostatniej chwili - zaledwie kilka metrów od celu. Duża wysokość, późne otwarcie. Byli niewidoczni na radarze, a samolot oddalił się na tyle, że im nie zagrażał. W drodze do gęściejszej warstwy atmosfery Travis utrzymywał ciszę radiową. Chciał być na okręcie, zanim czujna, wypatrująca ich załoga zorientuje się, że jednostka TALON w ogóle jest w pobliżu, a co dopiero na pokładzie. Im niżej, tym silniejszy był wiatr. Travis musiał korygować kierunek opadania. Każda poprawka trwała kilka sekund. Skafander był konieczny w zimnej wodzie, ale w powietrzu przeszkadzał. Travis sprawdził swoją pozycję i zaklął pod nosem. Wiatr zepchnął go spory kawałek od celu. Starał się wycelować w okręt, ale przegrywał zmagania z wiatrem. W ostatnim możliwym momencie otworzył spadochron i spróbował zbliżyć się do celu. Zderzenie z lodowatym Atlantykiem zaparło mu dech. Wpadł głęboko pod powierzchnię, uwolnił się od linek czaszy i wynurzył. Wzburzone morze miotało nim na wszystkie strony. - Trzy kilosy! - mruknął. Wylądował całe trzy kilometry od okrętu! Dopłynięcie do niego przy takich falach nie będzie łatwe. Przed wyruszeniem musiał sprawdzić pozycje reszty drużyny Orzeł. - Skurwysyn! - zaklął, kiedy przerwał ciszę radiową. - Meldujcie się, do cholery! Podajcie pozycje. - Jestem sześć kilosów na pomoc od ciebie - dobiegł wkurzony głos jego zastępcy. - W górze tak dmuchało, że zniosło mnie z kursu. Stan zwykle dokładnie trafiał w cel. Skakał najlepiej w drużynie. Travis był tak samo wściekły, jak on, że wiatr zepchnął ich tak daleko. Wiedział, że Stan najbardziej wini siebie. Ale nikt z drużyny nie wylądował bliżej. Byli rozrzuceni po oceanie z każdej strony okrętu. Szybki atak grupowy nie udał się. - Jestem kilometr na południe od ciebie - zgłosił się Jack. - A ja dwa dalej od niego - zameldował Sam. - Nie przydam wam się zbytnio, bo raczej nie dopłynę do okrętu w tym tygodniu. Mam wiatr w twarz i chyba cofa mnie Prąd Zatokowy. - Nie jesteś osamotniony - mruknęła Sara. Zbliżyła się do celu najbardziej ze wszystkich, bo pomagał jej wiatr i fale. Ale okręt powoli jej uciekał. - Mówiłeś im, Travis, żeby patrolowali morze, albo przynajmniej nie odpływali? - zapytała. - Nie - odparł. Chciał, żeby ten desant jak najbardziej przypominał prawdziwy. Wszystko poszło nie tak. Prawa Murphy'ego jeszcze raz bezlitośnie się sprawdziły. Kapryśny, zmienny wiatr rozproszył ich, mimo że byli świetnymi spadochroniarzami. Przy wzburzonym morzu nawet taki dobry pływak jak Stan miałby trudności z dotarciem do okrętu. O ile w ogóle by mu się to udało. Inni nie byli gorsi, ale on służył w Nawy SEAL. Uważał wodę za swojego sprzymierzeńca, nie wroga. Tym razem sprzymierzeniec go zdradził. Travis Barrett nadał umówiony sygnał, żeby ich zabrano. Przegrał. Musiał wyciągnąć wnioski z tego doświadczenia i wymyślić lepszy sposób opanowania okrętu podwodnego. Czas szybko uciekał, a TALON jeszcze nie postawił stopy na pokładzie. Rozdział siódmy 6 listopada, godzina 23.53 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Celtyckie Anatolij Urbanów patrzył wściekły na swojego pierwszego oficera. Sasza Borken panoszył siew sterowni jakby był kapitanem. Urbanów wiedział, że to się nigdy nie zdarzy. Czuł, że on też nie ma już szans na dowodzenie nowym okrętem podwodnym klasy Borej. Dobry kapitan nie oddaje okrętu terrorystom. Zwłaszcza takim durniom. Spojrzał na ich przywódcę. Cuchnący olbrzym imieniem Colin chodził od jednego panelu kontrolnego do drugiego. Urbanowa najbardziej niepokoiło to, że najwyraźniej wie, na co patrzy. Jego ludzie znali się na tym mniej, ale szybko się uczyli. Rosyjscy zdrajcy udzielali im instrukcji. Urbanów chętnie zobaczyłby buntowników na szubienicy. A może mają rację, że Bóg istnieje? Wtedy powinni się smażyć w najgłębszych czeluściach piekła. Ale chwilowo ani jedna, ani druga kara nie wydawała się prawdopodobna. - Wiem, że masz kody odpalające, Anatolij - powiedział Borken. - Ale nie ma ich w twoim sejfie. Gdzie je schowałeś? - Nie przydadzą ci się. - Ja mam jedną połowę, ty drugą. Razem możemy odpłacić głupim biurokratom za to, że nas głodzą, okradają i pozbawiają godności. Trzymają nas w tej kupie złomu i wysyłają na bezsensowne manewry z naszymi wrogami! Urbanów miał dosyć pierwszego oficera. - Durak. Twarz Borkena pociemniała na dźwięk obraźliwego słowa. Podszedł i uderzył kapitana. Mocno. Urbanów zatoczył się i wpadł na panel. Wtrącił się Colin. - Spokój - warknął do Borkena. - Jest nam potrzebny. Mówiłeś, że bez niego nie poradzimy sobie z tą łajbą. Pierwszy oficer wojowniczo wysunął podbródek. - Wiem to samo, co on. - Z wyjątkiem tego, co zrobiłem z kodami - zauważył Urbanów. Colin stanął między dwoma Rosjanami. Wydawał się teraz potężniejszy i groźniejszy. Kapitan znał się na ludziach i w przeszłości stawiał czoło potencjalnym buntownikom. Teraz zobaczył swoją śmierć. Przywódca terrorystów nie wyglądał na kogoś, kto blefuje. Może nawet zabijał dla przyjemności. - A ty nie pyskuj - ostrzegł Urbanowa Colin. -I nie obrażaj go. Wie, co robi. Ty też powinieneś z nami współpracować. Byłbyś bogaty. Mamy forsy jak lodu. - Terrorysta - powiedział Urbanów, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy. - Dlaczego miałbym ci wierzyć? Chodzi ci tylko o zabicie niewinnych ludzi. - Gadasz, jakby rakiety na tym okręcie nie mogły zrobić tego samego, gdybyś je wystrzelił. Nie chrzań, że jesteś pacyfistą. Nie chciałbyś zobaczyć, jak amerykańskie miasto znika w atomowym grzybie? Urbanów nie odpowiedział. Był żołnierzem i wykonywał rozkazy. Ale Colin trafił w jego czuły punkt. Tyle ćwiczeń i wszystko na darmo. Amerykanie wygrali zimną wojnę bez jednego strzału. Bez prawdziwej próby sił. To go bolało. Więc dlaczego nie przyłączył się do „Tymczasowych"? Spojrzał na zadowolonego z siebie Borkena. Oto powód. Nic, co robi Sasza Borken nie może być słuszne. - Prawda jest taka - oświadczył Colin - że nie potrzebujemy kodów odpalających rakiety, bo mamy kody uzbrajające głowice. - Co?! - wyrwało się jednocześnie obu Rosjanom. Terrorysta wyszczerzył zęby w uśmiechu. Przypominał teraz wilka. - Możemy uzbroić głowice. Więc po co wystrzeliwać pociski? Wpłyniemy na Tamizę i Londyn wyparuje w chmurze dymu nuklearnego. - Nie wolno wam... - zaprotestował Urbanów, choć nie wiedział, dlaczego. Nie kochał nadętych Brytyjczyków bardziej niż Amerykanów, ale to był jego okręt. W tym momencie zrozumiał, co czuje zgwałcona kobieta. Na tyle, na ile mężczyzna jest w stanie to zrozumieć. W otwartym włazie przejścia do przedziału reaktorowego ukazała się głowa jednego z Irlandczyków. - Ponton rozładowany, Colin! - Kiedy wszystko będzie na miejscu? - Już ułożyliśmy. Teraz Jory maluje, żeby wyglądało jak reszta. Za niecałe pięć minut wszystko będzie połączone jak trzeba. - Co się dzieje? - zapytał Borken. - Co robicie? - To tak ci ufają nowi przyjaciele? - zadrwił Urbanów. Zamilkł, kiedy Colin zmiażdżył go wzrokiem. Człowiek z IRA odwrócił się do pierwszego oficera. - Trzymamy się naszego planu, panie dowódco. Za kilka minut twoi ludzie będą nam potrzebni do pomocy w przedziale reaktorowym. Borken popatrzył na Urbanowa z szyderczym uśmiechem. - Rozłączyłem obwód, żeby myślał, że jest awaria reaktora - powiedział do Colina. - Dobrze zrobiłeś. Nie musimy teraz główkować, jak wykombinować jakieś fałszywe uszkodzenie. Część ludzi jest z przodu przy wyrzutniach, inni pracują przy reaktorach. Musimy się wiele nauczyć o waszej technologii. „Górski" to wspaniały okręt. - Powinien pójść na dno - odparł Borken. Urbanów zauważył minę Colina, Borken nie. Los „Gorskiego" był przesądzony. Terroryści mogli zdetonować głowice wewnątrz okrętu albo wystrzelić pociski w odległe cele. Wtedy tajfun stałby się najbardziej ściganą jednostką pływającą w historii. Żadna marynarka wojenna nie przepuściłaby okazji zatopienia go. Co tam „Bismarck". Podniósłby się krzyk, żeby zatopić „Gorskiego". Nie uratowałoby go kiepskie oprogramowanie komputerowe do maskowania, które miało przedłużyć o kilka żałosnych lat służbę przestarzałego okrętu podwodnego. Amerykanie nie spoczęliby, dopóki nie zniszczyliby tajfuna. - Jaka jest jego największa szybkość na powierzchni? - zapytał Colin. - Tylko dwanaście węzłów - odrzekł Borken. - Chcesz płynąć pełną mocą w wynurzeniu? Pod wodą możemy wyciągnąć dwadzieścia siedem. - Lepiej, ale jeszcze nie. Chcę, żeby moi chłopcy nauczyli się samodzielnie obsługiwać ten twój jacht. Trzymaj go na powierzchni i płyń z szybkością jednego czy dwóch węzłów, żeby nie wzbudzać podejrzeń. - Za późno - odezwał się bezradny Urbanów. - Część załogi, która opuściła okręt, opowie wszystkim, co się stało. Colin roześmiał się. - Nie wiedzą, czy całować własne tyłki, czy „kamień krasomówców" w Blarney. Osiada mgła wojenna. Prawdziwa zresztą też. Ukryjemy się w niej. Nagle spoważniał. - Gdzie jest twoja połowa kodów odpalających? Dwaj silni mężczyźni chwycili Urbanowa i powlekli w stronę dziobu. Nie zdążył wymyślić na tyle mocnego przekleństwa, żeby dosadnie wyrazić swoją nienawiść do Colina i Borkena. Szarpał się, ale bez skutku. Ciągnęli go między gąszczem wyrzutni rakietowych do dziobowych luków torpedowych. - Co chcecie zrobić? - zapytał ostro. - Borken mówił, że w tej rurze jest całkiem spore ciśnienie. Podobno wystarczające, żeby człowiek pomyślał, że już po nim. Ciemność, ciśnienie i niepewność, czy cienie wystrzelą. - Jesteśmy na powierzchni, Colin - zaprotestował Borken. - Powinniśmy się zanurzyć. Zejść na pięćdziesięt metrów i wystrzelić go! Miał wielką ochotę zrobić ze swojego byłego kapitana żywą torpedą. - Nie wystrzelą go. Ale posiedzi sobie w ciemności i ciasnocie. - Jestem podwodniakiem - odparł Urbanów. - Ciasnota, ciemność i wilgoć nie robią na mnie wrażenia. - Na razie. Zobaczymy później. Colin dał głową znak. Jego człowiek wepchnął Urbanowa do luku torpedowego nogami do przodu. Urbanów spojrzał w górą i zobaczył uśmiechnięte twarze swoich oprawców. Potem klapa się zamknęła. Mimo odgłosu uruchomionych pomp próbował zachować spokój. Ciśnienie rosło. W końcu omal nie zaczął krzyczeć. Od ogromnego nacisku powietrza potrzebnego do wystrzelenia torpedy pękł mu bębenek w jednym uchu. Ciemno. Gorąco. Nie spodziewał się tak wysokiej temperatury. Rozwiązał w głowie równanie. Im wyższe ciśnienie, tym więcej ciepła. I mnóstwo nieznanych dźwięków. Czy Borken zamierza go wystrzelić? Gwałtowna dekompresja natychmiast go zabije. Albo umrze po kilku sekundach w zimnej wodzie morskiej. Nawet, jeśli wypłynie żywy na powierzchnią. Ciemno. Gorąco. Rosnące ciśnienie i panika. Jak długo wytrzyma? Ile jeszcze, do cholery? Anatolij Urbanów wytrzymał prawie dwie godziny. Potem ból ucha zmusił go do poddania się. Ujawnił tajną informację, którą tak starannie ukrywał. Ciemność i gorąco zniknęły, gdy wyciągnęli go z luku torpedowego. Ale poniżenie i poczucie winy pozostały, kiedy terroryści poszli do wyrzutni przygotować pociski do wystrzelenia. Czekali tylko na kody uzbrajające głowice, które mogły zniszczyć półkulę pomocną. Zawiódł jako oficer i jako człowiek. Rozdział ósmy 6 listopada, godzina 20.20 czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia Jack DuBois przeciągnął się i rozprostował nogi. - Polatamy sobie więcej niż Blake - powiedział. - Ledwo wyschniemy, znów jesteśmy w powietrzu. Travis zignorował krytykę pod swoim adresem. Na ćwiczeniach nigdy nic nie wychodziło idealnie. Były po to, żeby w czasie akcji wszystko grało. - Tym razem skaczemy z małej wysokości - oznajmił. - Sam mówi, że prognoza pogody dla Irlandii raczej wyklucza udany zrzut z dużego pułapu. Zwłaszcza jeśli „Górski" będzie w ruchu. Radar na okręcie może wykryć samolot, więc trzeba się uwinąć z wejściem na pokład. Wpadamy do wody i szybko płyniemy do celu. Musimy to zrobić maksymalnie w trzy minuty. Wywiad satelitarny uważa, że na tajfunie mogli wystawić czujki. - Co?! -wtrącił się Jack. -Nasz mały hydrant już nie chce opłynąć świata dookoła? Ciągle robisz te głupie zakłady, Stan, ile wytrzymasz w wodzie? Odpuść to sobie. Kiepsko na tym wychodzisz. Lepiej graj na giełdzie. Stan się zjeżył. Przegrał ostatni zakład. Nie dopłynął do wyspy Vieques i będzie musiał zapłacić. Nieważne, że wezwano go służbowo, kiedy brzeg był tuż-tuż. - Chcę mieć tę operację z głowy - warknął. - Czyja to wina, że nie lubisz moczyć swoich drogocennych roztańczonych stóp? - Fakt, wolałbym siedzieć w jakimś przytulnym klubie nocnym przy dobrej muzyce - przyznał Jack. Uniósł się, szarpnął mocno luźny pasek zwisający z pasa kondensatorowego Sama i wsunął na miejsce. Sam uśmiechnął się słabo z wdzięcznością. Widać było po oczach, że myślami jest gdzie indziej. Był połączony z odległym superkomputerem NSA i zbierał informacje. - Travis - odezwała się Sara. - Przy pierwszym lądowaniu w wodzie wysiadł ATMP Sama. Nie wiem, dlaczego. - Sprawdź swój system, Sam - polecił Travis. - Na ćwiczeniach ATMP nie jest ci potrzebny, ale na „Górskim" będzie. - Nie mogę tego zostawić? - zapytał Sam i sięgnął do automatycznego przeciwurazowego pakietu medycznego. Mikrosystem mógł mu uratować życie, gdyby został ranny. Różne stymulanty utrzymałyby go w formie przez czterdzieści osiem godzin. Wstrzykiwane leki pozwoliłyby mu przeżyć, o ile nie straciłby kończyny lub nie został trafiony w któryś z głównych narządów. Ale nawet wtedy ATMP potrafił czynić cuda, zanim nadejdzie pomoc lekarska. - Nie - odparł ostro Travis. - To próba generalna. Pełne wyposażenie. Wszystko, co weźmiemy na „Gorskiego". Sprawdźcie zestawy bojowe. Włączył autotest w swoim. Znów same zielone lampki. Łączność w porządku. Wziął karabin XM-29 i umocował na plecach. Potem sprawdził pistolet XM-73. Chciał się przekonać, jak spisze się to uzbrojenie i czy nie powinien skorzystać z sugestii generała Kraussa, żeby użyć strzelb. Uważał, że drużyna ma wystarczającą siłą ognia do pokonania wszelkiego oporu, zwłaszcza załogi rosyjskiej. W normalnych warunkach na „Górskim" było mało broni ręcznej i pilnował jej oficer polityczny. Jak zwykle, niewiadomą byli terroryści. Jak są uzbrojeni? Travis brał kiedyś udział w operacji przeciwko terrorystom, którzy używali tylko małokalibrowych pistoletów. Ale jeden z nich miał rusznicą przeciwpancerną z czasów drugiej wojny światowej i rozwalił skądinąd dobrze opancerzonego humvee. Travis zasygnalizował gotowość do desantu z niskiego pułapu. Stan skakał z Sara, Jack z Samem. Travis został bez pary. Pokazał im, żeby podeszli do otwartej klapy. W otworze wył wiatr. Tym razem samolot leciał zaledwie dwieście metrów nad oceanem. Pękate skafandry były uszczelnione, wszystko gotowe. Travis opuścił wizjer BSD, odnalazł wzrokiem okręt podwodny i dał znak. Pierwsza dwójka szybko zniknęła. Sam zawahał się, potem poszedł w ślady Jacka. Zdał sobie sprawą, że lepiej skoczyć niż rozdzielić się z partnerem. Travis deptał mu po piętach. Tym razem nie miał czasu na rozmyślania i upajanie się wolnością. Spadochron szarpnął nim niemal natychmiast. Travis ściągnął linki czaszy i skierował się tam, gdzie Jack i Sam wpadli do wody. Stan i Sara manewrowali zawzięcie, żeby wylądować w tym samym miejscu. Travis obserwował z góry cel ataku. Z wysokości niecałych stu metrów okręt podwodny „Albuąuerąue" wyglądał jak nieziemski stalowoszary wieloryb. Grzbiet wyginał się wdzięcznym łukiem nad powierzchnią morza. Zgrabny kształt psuł tylko kiosk najeżony peryskopami i antenami. Okręt miał rozkaz pozostać na powierzchni, więc antena ELF, która w zanurzeniu zwykle ciągnęła się za nim kilometrami była zwinięta. Wszelką łączność utrzymywano przez widoczne urządzenia nawodne. Travis rozważał podłożenie przy nich kilku ładunków wybuchowych, potem uświadomił sobie, że na „Górskim" nie będzie to miało znaczenia. Jakiekolwiek wsparcie od „Tymczasowych" musiało przypłynąć w pontonach, a Rosjanie już tam prują pełną parą, żeby odzyskać okręt. Szkoda czasu na wysadzanie w powietrze anten. Lepiej go wykorzystać na wyłączenie reaktorów i zlikwidowanie porywaczy. Przy zderzeniu z oceanem Travisowi zagrzechotały zęby. Czasami wolałby wylądować na betonie niż na morzu. Uwolnił się od spadochronu i szybko popłynął do punktu zbiórki drużyny. Sam i Jack unosili się w wodzie i czekali na niego. Stan i Sara dołączyli minutę później. Oboje świetnie pływali i mimo pokonania dłuższego dystansu nawet się nie zmęczyli. Travis rozstawił ich w wachlarz i ruszył żabką w stronę okrętu. Tym razem wylądowali dokładnie we właściwym miejscu. Fale popychały ich do celu niczym niewidzialne, mokre i zimne ręce. Sto metrów lodowatego Atlantyku szybko zostało za nimi. Dotarli do rufy okrętu, omijając ostrożnie prądy podwodne wytwarzane przez obracające się leniwie śruby. Travisa uderzyła cisza, z jaką woda omywa kadłub. Opływowy kształt powodował to nawet na powierzchni przy sztormowej pogodzie. Travis szybko znalazł najlepsze miejsce do wspięcia się po burcie. Za sobą miał Jacka i Sama, Sara i Stan kryli tyły. Na pokładzie ściągnęli skafandry. Travis poszukał wzrokiem straży. Skierował wizjer BSD na kiosk i zobaczył w podczerwieni wyraźny zarys sylwetki. - Wartownik na górze - powiedział cicho. - Jest twój, Jack. DuBois przemknął jak cień, żeby wspiąć się na kiosk i zneutralizować obserwatora. Zanim pokonał połową drabinki, Travis wydał następne rozkazy. - Stan i Sam, właz rufowy. Mieli wyłączyć reaktory. Travis wskazał pobliską klapę przy zamkniętej wyrzutni rakietowej. Prowadziła do śródokręcia. Po wejściu mogli odciąć ewentualne wsparcie z dziobu, kiedy Stan i Sam zaczną działać. - Sara, tędy. Travis otworzył następny właz, szybko zerknął do środka i zszedł w dół. Przystanął po paru stopniach i rozwinął kabel optyczny z miniaturową kamerą na końcu. Miała wielkość ziarnka ryżu. Opuścił przewód kilka metrów niżej, potem pogłaskał jak kota, żeby stwardniał. Mógł teraz obracać kamerę. Zbadał teren sensorami wizji i podczerwieni. W odległości sześciu metrów zobaczył dwóch ludzi. Rzucił w ich kierunku NLG - bezpieczny generator obezwładniający. Małe urządzenie trzasnęło i wytworzyło trzymetrową kulę promieniowania porażającego neurony. Mężczyźni dostali skurczy i drgawek, potem upadli. Stracili koordynacją ruchową na minimum pięć minut. Travis strząsnął kabel z kamerą, zsunął się do końca drabinki i zeskoczył w przysiadzie. Gdy rozglądał się dookoła, dołączyła do niego Sara. Przez jego sensory przelatywały tuziny obrazów. Musiał zdecydować, co jest najważniejsze. Wybór nie był trudny. - Naprzód - powiedział. - Osłaniaj mnie. Sara odczepiła XM-29 i położyła się na brzuchu. Travis zobaczył, jak omiata otoczenie wiązką laserową ze swojego karabinu. Kiedy czerwona kropka znajdowała cel, po naciśnięciu spustu „inteligentny" pocisk podążał tym tropem, dopóki nie trafił w wyznaczony punkt. Travis zderzył się z grodzią i uświadomił sobie, że poruszanie się tutaj nie jest łatwe. W zestawie bojowym ledwo przeciskał się przez ten „las sherwoodzki". W kierunku rufy ciągnęły się dwa rzędy wyrzutni pocisków ICBM. Musiał przedzierać się przez barykadę jak przez metalową dżunglę. Travis Barrett dobrnął niezgrabnie do końca przedziału rakietowego i nadział się na sześciu uzbrojonych marynarzy. Wystrzelił serię ćwiczebnych pocisków z miękkiego plastiku i wyeliminował dwóch. Pozostali wyszarpnęli pistolety. Dał nura za osłonę i znów walnął w grodź. Nagle zrozumiał, że jest chwilowo uziemiony. Czterej mężczyźni mieli go na muszkach. Wyciągnął lewą rękę i włączył WRFFG - nadgarstkowy generator pola częstotliwości radiowej. Elektroniczny sprzęt monitorujący w pobliżu marynarzy zwariował - rozległ się przeraźliwy pisk ostrzegający o przeciążeniu. Travis skorzystał z zamieszania i wyskoczył z ukrycia. Wylądował na brzuchu i uniósł do oka XM-29. Wycelował i dwa razy nacisnął spust. Następna para przeciwników wypadła z gry. Ale pozostali otworzyli do niego ogień z amunicji ćwiczebnej i dookoła zagwizdały plastikowe pociski. - Sara! - zawołał przez radio Travis. Potrzebował wsparcia. Odpowiedziała mu cisza. Przełączył się na inną częstotliwość. Nic. Zerknął szybko na odczyt kontrolny swoich systemów. Większość elektroniki nie działała. Zniszczył ją WRFFG użyty wewnątrz stalowego kadłuba okrętu. Mikrochipy Travisa były odporne na radiację, ale tak samo bezbronne wobec skoncentrowanego promieniowania, jak tamte w komputerach wroga. Spróbował się wycofać i wciągnąć pozostałą dwójkę przeciwników w zasadzkę. Ale zestaw bojowy utrudniał wśliznięcie się w wąską szczelinę. Przy obrocie Travis uderzył o coś głową. Hełm walnął go tak, jakby do niego strzelano. - Poddaj się! - wrzasnął z obłędnym uśmiechem jeden z marynarzy. Najwyraźniej podobał mu się ćwiczebny atak. Traktował to jak dziecinną zabawę w policjantów i złodziei. Travis miał nadzieję, że kapitan okrętu nie zapomniał wymienić całej ostrej amunicji na plastikową. Głuche plaśnięcie obok głowy upewniło go, że nie musi się obawiać pocisków w stalowych płaszczach rykoszetujących od pancerza na jego ciele. Martwił go jednak brak swobody ruchów, którą w ciasnym wnętrzu okrętu podwodnego ograniczał jego pękaty ekwipunek. Zamarkował ucieczkę w prawo, skoczył w lewo i dwoma strzałami załatwił wesołego marynarza. Kumpel „zabitego" dał nogę, wołając głośno o pomoc. Travis pobiegł za nim i wpakował mu kulę w plecy. Ścigany dopadł do interkomu. - Zaatakowali nas! - wrzasnął. - Weszli na pokład! Przypływ adrenaliny uchronił go przed śmiercią po pierwszym strzale w kręgosłup. Zamknął się dopiero po trafieniu czwartym półpłynnym pociskiem. Travis poruszał się szybko w zupełnej ciszy. - Co ty gadasz? - zaskrzeczało w głośniku. - Już są? - Przepraszam, fałszywy alarm - odpowiedział Travis. - Nic się nie dzieje. Odwrócił się od mikrofonu. Marynarz siedział na pokładzie i gapił się na niego wytrzeszczonymi oczami. Travis zmiażdżył go wzrokiem. Wiedział, że w zestawie bojowym wygląda jak przybysz z Marsa. Marynarz otworzył usta, ale Travis położył palec na wargach. - Nie żyjesz - szepnął. - Więc się, kurwa, zamknij. Potem ruszył do włazu prowadzącego do części rufowej. Miał nadzieję, że Stan i Sam uporali się już z załogą i przygotowali do wsunięcia pręty regulacyjne, żeby wyłączyć reaktory. Bez radia czuł się zdezorientowany. Obejrzał się i zobaczył Sarę. Ostrzeliwała atakujących ją marynarzy, którzy próbowali przyjść z pomocą pokonanym kolegom. Waliła do nich jak do kaczek i eliminowała z walki jednego za drugim. Kilku „zginęło", zanim reszta zrozumiała, że tędy się nie przebiją. Travis na chwilę przyłączył się do niej. Zawiadomił przez jej radio innych, jaka jest sytuacja. Potem musiał ją zostawić i trzymać się planu. Stan i Sam mogli być zmuszeni do walki z ponad tuzinem przeciwników, gdyby nie udało mu się dotrzeć do następnego przedziału w kierunku rufy. Wiedział tylko tyle, że kapitan okrętu kazał większości swojej załogi nosić broń, żeby upozorować to, co drużyna Orzeł zastanie na „Górskim". Travis był pewien, że gdyby kapitan nie spodziewał się gości na pokła-dzi«, drużyna mogłaby łatwo opanować ten okręt. Takie zadanie nic by nikomu nie dało. Okręty podwodne nie pływają na powierzchni i nie wystawiają się na cel. Travis potrzebował zbrojnego oporu, żeby udoskonalić plan ataku. Przy próbie przejścia przez właz uderzył o grodź. Zestaw bojowy znów mu przeszkodził. Hałas zwrócił na niego uwagę. Strzelił dwa razy, ale przeciwnik odpowiedział ogniem i trafił go w prawy bok. Pancerz w zestawie bojowym odbiłby większość prawdziwych pocisków, ale mimo to Travis zostałby lekko ranny. Elektryczny szum jego XM-29 wypełnił ciasny przedział wodoszczelny. Na metalowych grodziach rozprysła się plastikowa amunicja ćwiczebna. Travis zrozumiał, że rykoszety pocisków w stalowych płaszczach zamieniłyby małe pomieszczenie w komorę śmierci. Zginęliby obaj - on i przeciwnik. Zanotował sobie w pamięci, żeby używać amunicji dum-dum albo kompozytowych pocisków z prasowanego proszku metalowego, o których wspomniał Sam. Dotarł do końca przedziału i trafił na zamknięty właz. Klapa była zaryglowana od zewnątrz. Załoga „Albuquerque" zorganizowała się i zaczęła utrudniać drużynie zadanie. Travis usłyszał za sobą kroki i odwrócił się z palcem na spuście. Zobaczył Jacka. - Wysiadło mi radio - zawołał. - Jaka sytuacja? - Stan walczy, Sam ciągle pracuje - odparł DuBois. - Coś nie gra z prętami, albo nie umie ich wsunąć. A może spieprzył się komputer zabezpieczający. - Używali generatorów pola częstotliwości radiowej? - zapytał Travis. Jack powiedział coś szybko przez radio, słuchał przez chwilę, potem skinął głową. - Mogli schrzanić urządzenia zabezpieczające i komputery sterujące prę-tami. Wystrzeliwanie pola częstotliwości radiowej w brzuchu stalowego wieloryba to kiepski pomysł. - To dlatego jesteś „głuchoniemy"? Travis przytaknął. Kiedy Jack mówił, przyjrzał się zamkniętej klapie. - Wysadź ją - powiedział. - Załóż ładunki tutaj i tutaj... Pokazał miejsca. Jack już odwijał kabel detonacyjny z rolki ze stalową krawędzią tnącą w kształcie litery V. Przyczepił detonator i przeciągnął dwa cienkie przewody w głąb przedziału rakietowego. Jeden drut owinął wokół lewego nadgarstka, drugi zbliżył do swojego pasa kondensatorowego. Przez ten czas Travis odciągnął marynarzy, którzy obserwowali wszystko z zapartym tchem. Jeszcze jedna część ćwiczeń różniła się od prawdziwej operacji. Załoga powinna być martwa. Teraz Travis musiał ochronić tych ludzi przed wybuchem. - Zamknij na moment właz - powiedział Jack. Travis dopchnął klapę do pozycji ryglowania i upewnił się, Czy nie przeciął przewodów. Huknęło, właz odskoczył i odrzucił go krok do tyłu. Siłę eksplozji spotęgowała ciasnota pomieszczenia. Wpadli w dym, wywalili kopniakiem naderwaną wybuchem klapę i otworzyli ogień do zbitej grupki osłupiałych marynarzy. - Jak Sara? - zapytał Travis. - Daje wszystkim ostro w dupę i nie pyta o nazwiska - odparł Jack. Pobiegli naprzód, przeszukali koje i kuchnię okrętową. Znaleźli kilku marynarzy z rękami do góry. Poczęstowali każdego plastikowym pociskiem, żeby później mieć spokój. Ruszyli dalej, dotarli do rufowego przedziału torpedowego i zobaczyli plecy załogi ostrzeliwującej gęsto Staną i Sama. - Dlaczego jeszcze nie zgasło światło? - zapytał Travis. Jack przekazał mu odpowiedź Sama. - Muszą wsunąć pręty ręcznie. Przepaliły się wszystkie silniki elektryczne. - Jasna cholera! - zaklął Travis. - Mam nadzieję, że nie potrącą mi tego z wypłaty. - Po tym, jak podziurawiliśmy tamten samolot pasażerski kilka miesięcy temu, wszyscy będziemy długo bulić - odparł Jack, Ruszył naprzód, poobijał się w wąskim przejściu, w końcu zajął dogodną pozycję do strzału. Travis ugrzązł w ciasnym kącie, wreszcie jakoś się wydostał. Zestaw bojowy chronił go, ale w korytarzach okrętu podwodnego robił z niego niemal kalekę. Travis uniósł karabin, znalazł cel i nacisnął spust. Przeciwnik schylił się i Travis chybił. Jego plastikowy pocisk trafił... w ramię Staną. Jack otworzył ogień krzyżowy i Travis otrząsnął się z chwilowego szoku po postrzeleniu własnego człowieka. W ciągu minuty uporali się z marynarzami i dwoma marines i dołączyli do Staną i Sama w przedziale reaktororowym. Jack sprawdził sensor stanu zdrowia w biochipie Staną. - Kiepska sprawa - stwierdził. - Do końca akcji będziesz jednoręki. Stan spojrzał na Travisa z dziwną miną. Nie oskarżycielsko, a jednak z urazą - Sam potrzebuje pomocy, żeby ręcznie wsunąć pręty - powiedział. - Jego łączność komputerowa nie podpowiada mu żadnego innego sposobu. - Nie ma sprawy - odparł Jack. Napiął mięśnie i razem z Samem przepchnął kadmowe pręty regulacyjne przez labirynt do serca reaktora. Travis zobaczył, że zielone lampki zmieniaj ą kolor na czerwony i okręt pogrążył się w ciemności. Zapaliły się światła awaryjne zasilane z akumulatorów, ale szansę załogi na pokonanie intruzów zmalały jeszcze bardziej. - Naprzód - rozkazał Travis. Ta część operacji została wykonana. Ruszył, potem przystanął i przełączył się z jednego obwodu na następne. Jego l BSD nie działało. Przepalił nie tylko systemy łączności, ale również część l sensorów optycznych. Została mu podczerwień i kilka innych funkcji. - Stan, przejmujesz dowodzenie. Mam za dużo uszkodzeń, żeby skutecznie kierować akcją. Zabezpieczę to stanowisko, ty wykończysz resztę załogi. Żadnego sprzeciwu, żadnej dyskusji. Najważniejsza była operacja. Stan zawiadomił Sarę, potem ruszył. Travis zauważył, że jego barczysty zastępca ma jeszcze więcej problemów z przeciskaniem się przez wąskie włazy niż on. Travis był wysoki, Stan szeroki. Obaj z trudem przepychali swoje zestawy bojowe przez ucho igielne każdego korytarza. Travis umieścił przy dwóch włazach czujniki ruchu, żeby ostrzegły go przed potajemnym atakiem. Usadowił się z karabinem i pistoletem pod ręką i zaczaj obserwować wejścia do przedziału reaktorowego. Drużyna wyeliminowała załogę na rufie, ale mogła kogoś przeoczyć. Travis musiał czuwać, żeby ktoś nie uruchomił na nowo zasilania na okręcie. Był wkurzony, że tu sterczy. Zgodnie z planem na jego miejscu powinien być Sam. Ale Sam miał w pełni sprawny sprzęt i uzbrojenie, a Travis nie. Bez narzekań, najważniejsza jest operacja. Travis zerkał na zegarek i stoper ustawiony na odliczanie do zera. Planował, że cała akcja potrwa najwyżej czternaście minut. Minęło już ponad dziewiętnaście. Reaktory zabezpieczone, to już coś. Obsługa wyrzutni rakietowych zneutralizowana. W porządku. Drużynę nieoczekiwanie spowolnił własny ekwipunek. Kiepsko. Travis pomyślał o ranach postrzałowymi. Trafił Stana. Trzeba rozwiązać ten problem. Inteligentne pociski sprawdzały się, ale niekoniecznie w ciasnym okręcie podwodnym. To samo z tym cholernym generatorem pola częstotliwości radiowej. Travis zniszczył ważne części urządzeń odpalających pociski rakietowe, ale również własne radio i sensory. Podejrzewał, że Stan i Sam też użyli swoich generatorów i uszkodzili komputer sterujący wsuwaniem prętów regulacyjnych. Udało się wyłączyć reaktory ręcznie, ale zmarnowali na to cenny czas. Travis był niespokojny. Nie wiedział, jak reszta drużyny radzi sobie z zaalarmowaną załogą. Przez głowę przelatywały mu różne możliwości. Tutaj byli podwodniacy nieprzyzwyczajeni do walki wręcz i ognia karabinowego. Terroryści na „Górskim" mogli się okazać zahartowanymi weteranami zdolnymi odeprzeć atak garstki komandosów, nawet z jednostki TALON. Czas wyłączania reaktorów musiał być skrócony, a szybkość zajmowania reszty okrętu zwiększona. I to bardzo. Travis usłyszał zgrzyt i uniósł pistolet. Kropka celownika laserowego zatrzymała się na pękatej postaci w otwartym włazie. Jack wyciągnął rękę i wystawił do góry kciuk. Travis zaczekał chwilę, żeby się upewnić, że Black Jacka nie użyto jako przynęty. Kiedy zobaczył, że wchodzi sam, opuścił broń. - Skończyliśmy, szefie - zameldował DuBois. - Dwadzieścia dziewięć minut od wylądowania w wodzie do zabezpieczenia całego okrętu. Czeka nas jeszcze kupa roboty - odparł ponuro Travis. Taki czas wykonania prawdziwej operacji oznaczałby ołowiane trumny dla połowy Irlandii. I dla drużyny Orzeł z jednostki TALON. Rozdział dziewiąty 6 listopada, godzina 21.0O czasu wschodnioamerykańskiego, Nowa Anglia Travis ignorował wściekłe spojrzenia kapitana „Albuąuerąue" stojącego w otwartym włazie kwatery starszych oficerów. Facet stracił kontrolę nad swoim okrętem w niecałe pół godziny. Czuł się wykołowany, okradziony i bezradny. Nieważne, że jego marynarze nie znali taktyk walki stosowanych przez drużynę Orzeł. Z pewnością uważał, że powinien był odeprzeć atak, skoro o nim wiedział. Nawet jeśli nie znał dokładnego czasu desantu. - Mamy duże problemy - zaczął bez wstępów Travis i popatrzył po twarzach zmordowanej drużyny siedzącej wokół stołu. - Opanowanie okrętu trwało za długo, a sprzęt nie spełnił oczekiwań. Wiedział, że nie potrzebuje im tego mówić. Zerknął na Staną. Twarz Powczuka była bez wyrazu, ale Travis czuł, że jest porządnie wkurzony. - Przepraszam, Stan, że wyłączyłem cię z akcji - powiedział. - Miałem przeciwnika na celowniku, ale przesunął się. Odległość była za mała, żeby „inteligentny" pocisk zdążył zmienić tor. - Travis? - odezwał się Sam. - Wiem od Stana, co się stało. Chyba znalazłem wyjście. - To wal - przynaglił Travis. - Czas ucieka. Po zabezpieczeniu okrętu połączył się z generałem Kraussem. Dowiedział się, że Jen wylądowała w Szkocji i jest już w drodze do Irlandii, żeby wytropić bazę dowództwa „Tymczasowych". Hunter zatankował ospreya drugi raz i zbliża się do miejsca spotkania z drużyną, skąd zabierze ich do punktu zrzutu na tajfuna. Wszystko szło dobrze, z wyjątkiem tej części operacji, za którą odpowiadał Travis. Zaczynał rozumieć, co czuje kapitan okrętu. Odwrócił głowę i zobaczył, że oficer odszedł i zamknął za sobą właz. To dobrze. Travis nie musi go wypraszać z tajnej narady, co dla obu nie byłoby przyjemne. Sam oblizał wargi. - No, więc... - zaczął - wszyscy mamy mikrochipy, tak? Używamy ich do kontroli stanu zdrowia i łączności. A gdyby tak zaprogramować „inteligentne" pociski, by identyfikowały każdy sygnał z naszych implantów cybernetycznych i zapobiegały otwarciu ognia? - Biologiczna IFF? - zapytała Sara. - Pocisk robi identyfikację „przyjaciel czy wróg", jak myśliwiec? Sam wolno przytaknął. - Sara i ja możemy przeprogramować chipy na ciągłą transmisję sygnału. „Inteligentny" pocisk będzie go odbierał i nie wypali. To by nas uchroniło od pomyłkowego wystrzelania się nawzajem w ciasnym okręcie podwodnym. Biochipy nie muszą nadawać ciągle. Przegrzałyby się. Wystarczyłoby co kilka mikrosekund, jak radiolatarnia. - Ile by to trwało? - zapytał Travis. - Niedługo. Muszę się połączyć z superkomputerem NSA... ^ - A nie jesteś? - zjeżył się Travis. - Niestety, szefie - odrzekł Sam i pokazał ręką dookoła. - Stalowy kadłub. Działa jak klatka Faradaya. Nie przepuszcza sygnałów. Wszystko uziemione. Będę musiał wyjść na zewnątrz. - Jest jeszcze coś- ciągnął Travis. - Użyłem nadgarstkowego generatora częstotliwości radiowej i przepaliłem sobie sensory. Odbicie od stalowych ścian. - Prawdopodobnie, szefie. Zwykle jesteśmy na zewnątrz albo w budynkach. Bez takiej ilości metalu dookoła. Grubego metalu, który odbija impuls częstotliwości radiowej. - Travis? - zapytała Sara. - Czy twoje wszczepione biochipy są uszkodzone? - Nie wiem - wyznał Travis. - Możesz nad tym popracować, kiedy rozmawiamy? - Jasne - odpowiedziała. Sam przesiadł się obok niej i włączyli walizkowe urządzenie monitorujące. - Trav - odezwał się Stan - odpuśćmy sobie ten pomysł z IFF. Lepiej polegać na własnych umiejętnościach niż na gadżetach. Travis zastanowił się przez moment. - Wypróbujemy pomysł Sama. Jeśli wypali, da nam dużą przewagę taktyczną. Nie chcę powtórzyć własnej pomyłki. W czasie operacji wszyscy musimy być zdatni do walki. - Miałem z tym problem, szefie - wtrącił się Jack. - Kiedy trzeba, potrafię być giętki jak wąż. - Wąż w trawie - mruknął Stan. - Tak go nazywają ci, co robią z nim interesy. Jacka ubawił komentarz Powczuka. - Nazywają mnie jeszcze gorzej - odparł. - Fakt, że ja ciebie też gorzej nazywam. Ale nie o to biega. Chodziło mi o to, że spowalniał mnie zestaw bojowy. Na zewnątrz nie było problemu. Bez żadnych kłopotów wlazłem na kiosk i załatwiłem wartownika. Kiedy weszliśmy do środka okrętu, zacząłem się obijać o wszystko jak wieloryb wyciągnięty na brzeg. - Ma rację - przyznała Sara. - Przejścia są dużo węższe niż myślałam. Jestem prawie dwa razy mniejsza od Jacka i też miałam kłopoty z poruszaniem się. Travis westchnął ciężko. Winił tylko siebie za postrzelenie Powczuka, ale sytuacja była trochę bardziej skomplikowana. Było ciasno i nie mógł oddać czystego strzału. Mała odległość i brak kropki laserowej na zamierzonym celu też działały na jego niekorzyść. Jakby nie wystarczyło, że ostrzeliwali ich przeciwnicy. Trafianie własnych ludzi jest niedopuszczalne. - Szefie, twoje biochipy przeprogramowane - oznajmił Sam. - Chipy łączności i biosensory znów działają i wprowadziliśmy ci z Sara odpowiednie sekwencje identyfikacji „przyjaciel czy wróg". * - Więc nie mogę cię rozwalić? - zapytał Stan i wycelował z pistoletu do Sama. - Zaczekaj! - A więc? - zadrwił Stan. Sam wyciągnął rękę. - Muszę przeprogramować twoje pociski, człowieku! Stan wyjął magazynek i podał mu amunicję w kwadratowych obudowach. Sam przesunął j ą pod przyrządem, który wyglądał jak ręczny skaner laserowy w supermarkecie. Potem sprawdził odczyt i oddał pociski Stanowi. - Spróbuj teraz. Stan wcisnął magazynek do pistoletu i wycelował w pierś Sama. - Zaczekaj moment - wtrącił się Travis. - Wyceluj we mnie. Muszę sprawdzić, czy rzeczywiście wszystko u mnie znów działa. Stan uśmiechnął się lekko. - Tak jest, sir. Nie musiał mówić, że przyszedł czas na rewanż. Ściągnął spust. Elektryczny system ogniowy zawarczał cicho, ale strzał nie padł. Stan ustawił czerwoną kropkę celowniczą dokładnie na piersi Travisa i spróbował jeszcze raz. Nic. - Wygląda dobrze - stwierdził Travis. - Sam, zaprogramuj całą naszą ostrą amunicję na IFF. - A co z problemem zestawów bojowych, Trav? - zapytał Jack. - Odchudzimy się i zabierzemy mniej sprzętu. Zastanawiam się poważnie nad przydatnością kombinezonów kamuflujących niskiej widzialności. To już historia. Nadgarstkowe generatory częstotliwości radiowej też. Bardziej nam zaszkodzą niż pomogą. - Właśnie - zgodził się Jack. - Ale w czasie akcji musimy utrzymywać ze sobą bliższy kontakt. Przy gorszej ochronie trzeba się wzajemnie pilnować. - Fakt - przyznał Travis. Rozważał wydanie rozkazu zdjęcia całych zestawów bojowych, ale wiedział, że będą potrzebować tego ekwipunku do szybkiego opanowania „Gorskiego". Zestawy bojowe były nowoczesną wersją scyzoryka armii szwajcarskiej. Miały wszystko, co mogło być potrzebne w ogniu walki. Nie było sposobu, żeby przerwać akcję, doposażyć się i potem działać dalej. Efektywność drużyny brała się z wyszkolenia i możliwości szybkiego użycia dużej siły ognia. Travis popatrzył na zebranych. - Trzeba zrzucić trochę wagi i przeprogramować inteligentne pociski. Coś jeszcze? Sam podniósł rękę, ale nie przerwał pracy na polowym urządzeniu do ; przeprogramowywania amunicji. - Sam? , - Muszę utrzymywać łączność z komputerem NSA na wypadek, gdybym na „Gorskim" miał taki problem z prętami reaktora, jak tutaj. Wszystkie szczegóły techniczne muszę mieć pod palcami. - Wielowarstwowy kadłub Tajfuna zablokuje łączność satelitarną - odrzekł Travis. - Chcesz umocować na zewnątrz przekaźnik i przeciągnąć do l środka współosiowy kabel antenowy, żeby się podłączyć? - To ryzykowne - zauważył Jack. - Nie możemy przewiercić kadłuba i wypuścić anteny na powierzchnię -powiedział Travis. - Stan? Sara? Macie jakieś pomysły? Sam? - Spróbujmy z „powtarzaczem". Może przez niego przechodzić cała nasza łączność radiowa. Będziemy stale informować generała Kraussa i górę o sytuacji. Travis wzruszył ramionami. Stała łączność miała dobrą i złą stronę. Krauss powinien znać sytuację, ale od powodzenia tej operacji zależało życie dziesiątek tysięcy ludzi. Gdyby w czasie walki drużyna choć na chwilę znalazła się w tarapatach, przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów mógłby wydać rozkaz zatopienia okrętu podwodnego. A to przekreśliłoby szansę na zwycięstwo. I przesądziło o losie drużyny. - Nie mamy czasu. Bierzmy sprzęt i przećwiczmy jeszcze raz opanowanie tego okrętu. Załoga będzie dokładnie wiedziała, kiedy i jak wejdziemy. Już to z nami przerobiła. Są jeszcze jakieś problemy? - Hm... tak - odpowiedział Sam i spojrzał na Staną, jakby pytał o zgodę. - Rozkład wewnętrzny tajfuna jest inny niż tego okrętu. Na tajfunie wyrzutnie rakietowe sąz przodu, a sterownia w środku. Rosjanie umieścili reaktory z tyłu, żeby w razie awarii wyciek radioaktywny nie zdetonował pocisków. -. Łatwo jest wyłączyć z akcji rosyjskie wyrzutnie? - zapytała Sara. - Niezbyt - wyznał Sam. - Ktoś będzie musiał się dostać do przedniej części okrętu i zrobić to na miejscu. O ile wiem, mają własne zasilanie, żeby otwarcie klap i wystrzelenie rakiet było możliwe nawet przy nieczynnych reaktorach. - Więc wyrzutnie i reaktory trzeba zneutralizować jednocześnie - powiedział w zamyśleniu Travis. W ciągu minuty operacja stała się bardziej skomplikowana niż przewidywał. Musiał teraz podzielić uszczuploną drużynę. Oba cele były jednakowo ważne, więc nie mógł skoncentrować sił na jednym, a potem na drugim. Zwłaszcza że terroryści najprawdopodobniej siedzieli w sterowni w centralnym punkcie okrętu. - Jak się dostaniemy z dziobu na rufę, Sam? - To dość łatwe. Nie trzeba przechodzić środkiem, przez sterownię. Przy obu burtach są korytarze między głównymi kadłubami. Megąbyć trochę ciasne, ale zmieścicie się. Gdyby „Tymczasowi" chcieli pilnować środka i boków, nie wystarczyłoby im ludzi. - Mogli zaminować boczne przejścia - zauważył Stan. - Wątpię - odparł Travis. - Uważają, że mają pełną kontrolę nad „Gorskim". Jeśli wpadli na to, że mogą korzystać z tych korytarzy, nie założyli tam pułapek. Travis i Sam szybko dopracowali szczegóły przedostania się z dziobu na rufę bez deptania po odciskach sobie i terrorystom. Travisa najbardziej gnębiła konieczność podzielenia małych sił, a obie akcje były ważne. Ale tak działała jednostka TALON. Miała to w statucie. - Każdy zna swój przydział - powiedział Travis. - Do roboty! Wiedział, że wystarczy im czasu na jeszcze jedno ćwiczenie. Nawet jeśli nie wypadnie ono tak realistycznie, jak mogłoby, gdyby było więcej czasu. - Na nich! - krzyknął Jack i cała drużyna Orzeł odpowiedziała mu chórem: Na nich! Travis skinął głową i przygotował swój zestaw bojowy. Po godzinie mieli za sobą następny zrzut i przećwiczyli wejście na pokład. Po godzinie i osiemnastu minutach jeszcze raz opanowali okręt, mimo że teraz załoga wiedziała wszystko o ich ataku. Travis zarządził odwrót i odlot do Irlandii samolotem rakietowym X-37. Skończył się czas ćwiczeń i nadszedł czas operacji. Rozdział dziesięty 7 listopada, godzina 5.OO czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia Jennifer Olsen wygładziła wełnianą spódnicę i rozejrzała się. Podróż z Waszyngtonu do Dublina zaliczyła w takim tempie, że czuła się jak pijana. W czasie lotu „Aurorą", a później helikopterem z bazy w Szkocji wpompowano w nią tyle informacji, że miała jeszcze większy szum w głowie. Musiała je poszufladkować, bo jedna pomyłka oznaczała jej śmierć i fiasko operacji. - Najpierw najważniejsze - powiedziała sama do siebie i popatrzyła na mapę turystyczną. Dostała ją od pilota helikoptera przed wylądowaniem w pobliżu Kilbarrack. Nie weszła na lotnisko w Dublinie, bo wkurzyła ją zaostrzona kontrola pasażerów. W hotelu się nie zameldowała. Skorzystała z DART - szybkiego tranzytu na obszarze Dublina - i wysiadła na Tara Street. Ze stacji zadzwoniła do dyżurnego agenta CIA. Dał jej aktualny namiar na Michaela O'Rourke'a, przedstawiciela Sinn Fein, którego oficjalnie nie było w mieście. Jego potajemny przyjazd do Dublina wyglądał podejrzanie, ale CIA ustaliła, że z pomocy przeniknęło jeszcze sześciu innych ludzi uważanych za terrorystów z tymczasowego skrzydła IRA. Jen wyszła ze stacji metra i rozejrzała się dokoła. Wciągnęła głęboko ostre powietrze przesycone solą morską i spalinami i ruszyła w kierunku Tempie Barr. Z bocznych ulic wyłaziła skrajna nędza i zaniedbanie, ale rejon Tempie Barr był odnowiony. Budynki przerobiono na luksusowe apartamentowce i eleganckie sklepy. Jennifer podświadomie ścisnęła mocniej neseser i starała się Wczuć w miejscową atmosferę. Nie miała powodu zwiedzać Dublina, czy dowiadywać się czegokolwiek o Irlandii, z Belfastem włącznie, ale czuła, że potrzebuje czasu na uspokojenie się. Chciała przetrawić dane wpompowane w nią przez pół tuzina czołowych analityków i wchłonąć coś z regionu, który „Tymczasowi" narazili na takie ryzyko. Musiała być w szczytowej formie, bo była tu sama i nie mogła liczyć na natychmiastowe wsparcie. Szła machinalnie wzdłuż nabrzeża, ale błądziła myślami gdzie indziej. Zastanawiała się, jak Travisowi i innym idą manewry. Do tej pory powinni opanować wszystko do perfekcji. Gdzieś na południe od Irlandii płynął rosyjski okręt podwodny klasy Tajfun, widmo zbiorowej zagłady. Jeśli „Tymczasowi" mieli kody uzbrajające, na Anglię, na całą Europę i Stany Zjednoczone mogły spaść megatony nuklearnej śmierci. Nawet jeśli terroryści nie wykradli Rosjanom kodów lub nie zdołali ich przekazać swoim ludziom na „Górskim", okręt również stwarzał ogromne zagrożenie. Uszkodzone reaktory, uwolniona zawartość głowic nuklearnych, paliwo stałe w samych pociskach zmieszane z wodą morską i zamienione w trujący gaz mogły zabić dziesiątki tysięcy Irlandczyków. Albo Brytyjczyków, gdyby IRA skierowała tajfuna do ujścia Tamizy. - Nie, nie zrobiliby tego - powiedziała Jennifer sama do siebie. Przemyślała to. Z kodami uzbrajającymi terroryści zagraliby od razu kartą atutową. Bez kodów przypłynęliby prosto do Dublina. Użyliby szantażu, żeby Irlandia Pomocna zdobyła niepodległość, a oni władzę. Mogliby zaśmiecić Belfast odpadami radioaktywnymi, ale wątpiła w to. Lepiej zrujnować Dublin. - Nie sraj tam, gdzie jesz - mruknęła. Przechodzący facet obejrzał się zaciekawiony. Zobaczył, że zauważyła jego zainteresowanie, i szybko spłynął. Jennifer pokręciła głową i zagryzła dolną wargę. Jej wygląd przyciągał mężczyzn i wzbudzał niechęć kobiet. Mówienie do siebie jeszcze bardziej zwracało na nią uwagę. Zatrzymała się przy automacie telefonicznym i zaczekała chwilę. Rozproszył ją cichutki brzęczyk biochipa wszczepionego pod wyrostkiem sutkowatym. Sygnalizował łączność. Jennifer wiedziała, że nowa informacja musi być ważna, skoro została wysłana prosto do jej głowy niczym słaby głos podczas seansu spirytystycznego. - Tu Krauss - usłyszała dalekie echo. - Drużyna Orzeł w drodze. Zostało około dwudziestu ośmiu godzin. Blondynka westchnęła i rozejrzała się. Zawsze ta presja czasu. Miała niewiele ponad dobę na załatwienie tego, co przez miesiące nie udało się zawodowcom. Co gorsza, zasilanie nadajnika w jej biochipie szło z przekaźnika zamiast z zestawu bojowego. Małe urządzenie obciążało jej kieszeń. Przy kontakcie z Sinn Fein będzie musiała je wyrzucić. Gdyby terroryści ją przeszukali, byłoby po niej. - Skontaktuje się pani z naszą wtyczką u „Tymczasowych" - ciągnął Krauss. Zaskoczona Jennifer zamrugała. Nikt jej nie powiedział, że jakakolwiek grupa wywiadowcza ma swojego człowieka wewnątrz. Ciekawe, czy to mężczyzna, czy kobieta? - Hasło: „Irlandczykom śmieją się oczy" - zakończył generał. - Odzew: „Tylko w Ameryce". Jennifer szybko przycisnęła palec do ucha i włączyła nadajnik. - To mężczyzna, czy kobieta? - zapytała. Łączność nagle się urwała. Jennifer poczuła w głowie słaby prąd elektryczny, coś jak początek migreny. Nacisnęła jeszcze raz. Cisza. Trudno. Przynajmniej ma szansę znaleźć jakąś pomoc w szeregach wroga. Trzeba tylko wyczuć, kto może być zakamuflowanym agentem i wymienić idiotyczne hasła. Odwróciła się, wygrzebała z torebki trochę drobnych i położyła na półce pod telefonem. Podniosła słuchawkę. Telefon działał, nie tak, jak większość automatów w Waszyngtonie. Szybko wybrała numer i odczekała cztery sygnały. Wyłączyła się i powtórzyła numer. Tym razem ktoś odebrał przy piątym sygnale, ale nie odezwał się. - Mam przesyłkę dla pana 0'Rourke'a - powiedziała w cichą pustkę. -Dużą przesyłkę. Ze Stanów Zjednoczonych. - Kto mówi? - dobiegło szeptem przez szum na linii. Jennifer domyśliła się, że rozmowa przechodzi przynajmniej przez dwa przekaźniki, żeby utrudnić wytropienie numeru. - Jennifer Fitzgerald z Bostonu. Przywiozłam fundusz zebrany dla Sinn Fein. Długa cisza. Jennifer była ciekawa, czy zastanawiają się nad odłożeniem słuchawki, czy wysłaniem do niej zabójcy. Odwróciła się i popatrzyła na ulicę, jakby mogli jątak szybko wytropić. Mieli ten sam problem - ich kryjówkę też mógł ktoś odkryć. Uspokoiła si& że nie mogą jej łatwo namierzyć i znaleźć. Zwłaszcza, że dzwoni z automatu. - Jest pan zainteresowany? - zapytała w końcu. - Gdzie pani jest? -zachrypiało w słuchawce. Chcę rozmawiać z panem O'Rourke - upierała się, choć czuła, że nic z tego nie będzie. Jeśli Michael O'Rourke maczał palce w porwaniu „Gorskiego", mógł czekać na morzu na okręt. Albo być jedną z niewyraźnych postaci w pontonach, które sfotografowano, kiedy dopływały do taj fana. Jennifer musiała strzelać, bo facet był jedynym ważniakiem w Sinn Fejn, o którym CIA wiedziała, że wyjechał z Irlandii Północnej i jest w Dublinie. ; - Jak duża jest ta przesyłka?-zapytał głos. , - Bardzo duża. Mogą się z nim zobaczyć? - Gdzie pani jest? - padło bardziej ostro i niecierpliwie. Jen zrozumiała, że musi powiedzieć, bo inaczej straci rybkę skubiącą przynętę na haczyku. Rozejrzała się i opisała okolicę, irracjonalnie spodziewając się, że zaraz zahamuje samochód i wyskoczą z niego jakieś typy. - Pójdzie pani na południe, potem Nassau Street na zachód do Merrion Sąuare. Kawałek na pomocny zachód, między North i Fenian, jest małe skupisko domów. Na tym końcu kwadratu ulic, gdzie Trinity College. Tam pani zaczeka. - Na kogo? Szepczący głos w słuchawce zignorował ją. - Znajdziemy panią. Jak pani wygląda? - Jestem w jasnozielonej spódnicy, białej bluzce i ciemnobrązowym płaszczu. - Co?! Nie ma pani na sobie nic szmaragdowego? - zażartował po raz pierwszy ochrypły głos. Jennifer nie była pewna, czyjej się to podoba. „Tymczasowi" mieli w rękach wszystkie karty i mogli ją zastrzelić z przejeżdżającego samochodu. - Nie tym razem - odpowiedziała gładko. Potem usłyszała sygnał. Starannie odwiesiła słuchawkę, wypuściła z płuc powietrze i wyszła na ulicę. Zorientowała siew swoim położeniu i poszła na południe w kierunku Trinity College. Kiedy mijała śmietnik, wyrzuciła przekaźnik. Była teraz zdana wyłącznie na siebie. Nie miała już łączności satelitarnej, ani innego sposobu wezwania na pomoc kawalerii, gdyby wpadła w tarapaty. Ale lubiła samodzielne akcje. Poczuła przypływ adrenaliny i przyspieszyła. Bez problemu znalazła domy między dwiema ulicami po drugiej stronie ruchliwego placu. Dawno nic nie jadła, więc kupiła u ulicznego sprzedawcy trójkątny placuszek i coś do popicia. Cały czas miała neseser pod ręką i wypatrywała człowieka „Tymczasowych". - Jeden, jeśli piechotą - mruknęła. - Dwaj, jeśli taryfą. Zastanawiała się, jak długo będzie musiała się bać, że ją zlikwidują. Wątpiła, żeby ryzyko było duże. IRA nie zdradzi swoich planów, dopóki nie będzie gotowa do wykorzystania całej potęgi „Gorskiego". Jennifer znalazła ławkę, usiadła i założyła nogę na nogę. Mężczyźni patrzyli na blondynkę z uznaniem, kilku nastolatków po drugiej stronie ulicy gwizdnęło znacząco. Jeden nawet ruszył przez jezdnię z łakomym uśmiechem. Nie zdążył jej zaczepić. Przy krawężniku ostro zahamował samochód z dwoma facetami. Jennifer poznała po minach, kto ich przysłał. Kiedy wysiedli, jeden zagrodził drogę chłopakowi. Nastolatek wpadł na niego, nadął się i zaczął pyskować. Nagle cofnął się na widok czegoś pod krótką kurtką faceta i biegiem wrócił do koleżków. Jennifer była ciekawa, czy zobaczył dziewiątkę, czy bardziej egzotyczną broń. Czekała, żeby drugi facet przysiadł się do niej, ale stanął z daleka. Od strony Merrion Sąuare nadszedł szybko elegancki biznesmen. Typ z samochodu nie zareagował. Elegant zwolnił i zatrzymał się przed Jennifer. - Przepraszam panią, czy... reszta ławki jest wolna? - Proszę, niech pan siada - zachęciła. Ochroniarze nawet się nie obejrzeli. Przyglądali się przechodniom, jakby polowali na Brytyjczyków z MI-6 albo na agentów CIA. - Jest pani tak samo uprzejma, jak ładna. - Pochlebca z pana. - Irlandki są ładne, ale żadna pani nie dorównuje, pani Fitzgerald. Jennifer nawet nie mrugnęła, kiedy swobodnie wymienił jej fałszywe nazwisko. Facet miał rude włosy i piegi. Był dość przystojny, ale za młody na ważną figurę w Sinn Fein. Nie mógł być Michaelem O'Rourke'em. Najwyżej kontaktem. „Kontakt!" - zadźwięczało jej w głowie. A może to nasza wtyczka? Zastanawiała się, czy nie wymienić hasła. Nie zdążyła. Rudy nagle wstał, skłonił się lekko i wskazał otwarte tylne drzwi samochodu. Jennifer nie ruszyła się z miejsca. - Dokąd jedziemy? - zapytała. - Miło będzie zobaczyć, jacy hojni są amerykańscy przyjaciele - odrzekł uprzejmie. Wyciągnął rękę i wziął ją pod ramię, jakby chciał pomóc staruszce przejść przez jezdnię. Jennifer nie zaprotestowała. Pozwoliła się zaprowadzić do samochodu, ale mocno trzymała neseser. - Zobaczę się teraz z panem O'Rourke'em? - zapytała. Znała tylko jego rysopis, nie widziała zdjęcia. - Naturalnie - obiecał rudy, znów się skłonił i zamknął drzwi. Jennifer czekała na odjazd, ale samochód nadal stał przy krawężniku. Wyjrzała przez okno. Facet wetknął głowę do środka. - Jedno pytanie, śliczna. Skąd pani wie, że pan O'Rourke jest w Dublinie? Jennifer przetrawiła pytanie. Wiedziała, że jeśli jej odpowiedź nie zadowoli rudzielca, nie posunie się naprzód. - Od pewnego barmana nazwiskiem Feeley - odparła. Gdyby skontaktowali się z Feeleyem, potwierdziłby jej słowa. Dostał kupę forsy za zdradę. Był amerykańskim kontaktem O'Rourke'a, ale terroryzm przestał mu się podobać. Jennifer mogła mieć tylko nadzieję, że jeśli zmienił zdanie, został wyłączony z gry. Na zawsze. - Feeley, tak? - Powiedział, że O'Rourke mógłby wykorzystać te pieniądze od razu, przed powrotem do Belfastu. - Fakt, to się zgadza - przyznał rudy i cofnął się. Wygładził płaszcz i szybko odszedł. Dwaj ochroniarze gdzieś wyparowali, jakby nigdy ich nie było. Powiedziała coś nie tak? Feeley już sypnął? Serce podskoczyło jej do gardła. Wyciągnęła rękę, żeby złapać kierowcę za ramię. Obawiała się najgorszego. Nagle usłyszała cichy syk. Palce zsunęły się jej z pleców mężczyzny, gdy się odwrócił. Przyciskał chusteczkę do nosa i ust. Jen próbowała coś powiedzieć, ale świat wokół niej zawirował szaleńczo i zniknął. Rozdział jedenasty 7 listopada, godzina 5.15 czasu zachodnioeuropejskiego, Irlandia Tunter miał dosyć samotnego pilotowania ospreya nad Atlantykiem. Udawanie Lindbergha było zabawne tylko przez godzinę. Zabawa w walkę powietrzną z burzowymi chmurami zamiast myśliwców trochę dłużej. Potem po prostu leciał. Przez kilka następnych godzin zapoznawał się bliżej z przyrządami pokładowymi nietypowego samolotu z obrotowymi skrzydłami. Sprawdzał, jaki manewr może się skończyć kąpielą w morzu. Później była tylko rutyna. Kompletna nuda. Nie pomagały nawet litry kawy, którą zabrał. Pogoda przez cały czas dawała mu w kość, choć ominął najgorsze z regularnych sztormów nad północnym Atlantykiem. Jednak uniki wydłużały lot. Jedynymi jasnymi momentami podróży były tankowania, ale w powietrzu wracała monotonia. - Rozwojowy pilot - mruknął. - Jak cholera. Leciał i rozmyślał. Od czasu do czasu słyszał szum zakłóceń w swoim wszczepionym biochipie, ale nikt nie nawiązał z nim łączności. W czasie tej operacji był tylko kierowcą. Wyląduje, zaczeka aż Travis i reszta władują swoje tyłki do ospreya, potem wytropi okręt podwodny i będzie im życzył dobrej zabawy. - Zasrany szofer. Stan ma rację, że jestem pieprzonym kierowcą autobusu. Odruchowo skorygował kurs po gwałtownym podmuchu wiatru, który f oznaczał, że zbliża się południowe wybrzeże Irlandii. Hunter sięgnął do góry i włączył IFF, żeby nie zestrzeliły go miejscowe myśliwce. Odebrał sygnał, radiolatarnia naprowadziła go na właściwy kurs i wylądował miękko na środku wielkiego trawiastego lotniska. Dwunastu ludzi w panterkach rzuciło się biegiem do samolotu. Hunter rozpiął pasy i sprawdził broń osobistą. Przeszedł do tyłu ospreya i otworzył klapę. Wymiana sygnałów rozpoznawczych potwierdziła, że wszystko gra, ale nie zdejmował ręki z kolby automatycznej czterdziestkipiątki z tłumikiem. - Miło pana widzieć, panie kapitanie - dobiegł wesoły głos. - Ma pan jakieś problemy z maszyną? Zdążymy wszystko naprawić, zanim zjawi się reszta pańskiej załogi. Hunter przecząco pokręcił głową. - Pokażcie mi lepiej najkrótszą drogę do najbliższych krzaków. To był cholernie długi lot i muszę wypuścić wodę z chłodnicy. - Tak jest, sir. Kibel jest tam. Chemiczny. Hunter darował sobie zabawę w docinki. Zeskoczył na irlandzką ziemię i poszedł szybko do wskazanego przybytku. Ulżył sobie, wrócił do ospreya i obejrzał go dokładnie. Nie zauważył żadnych uszkodzeń. Mechanicy zabrali się do tankowania i sprawdzania, czy nie trzeba wymienić żadnej części. Hunter stwierdził z zadowoleniem, że znają się na swojej robocie i podszedł do ładunku pod ciemnym brezentem. Zmarszczył brwi. Był pewien, że zabrał ze Stanów wszystko, tymczasem w samolocie przybyło ponad dwieście kilogramów. - Da pan radę, sir - uspokoił go starszy sierżant, szef obsługi naziemnej. - Przekalkulowaliśmy czas lotu i zużycie paliwa. - Co to jest? - Jakaś łódź dla SEAL-sów. Dokładnie nie wiem. Kazali to załadować na wszelki wypadek. Rozkaz z samej góry. Sierżant znacząco wskazał kciukiem niebo. Hunter mruknął pod nosem i wszedł do kokpitu. Wolał sam wszystko prze- kalkulować. Miał zabrać prawie ćwierć tony dodatkowego obciążenia. Przebiegł liczby drugi raz, potem trzeci. Wyłączył komputer i odchylił się do tyłu. Nie było sposobu, żeby doleciał do Lakenheath z całym sprzętem, drużyną Orzeł i łodzią. Wiedział, że po zrzucie będzie tak potrzebny, jak zużyty kawałek papieru toaletowego, ale bez wyraźnego powodu nie zamierzał zatopić porządnego samolotu w Morzu Irlandzkim. Znalazł bezpieczną częstotliwość i połączył się z Kraussem. Minęło kilka minut, zanim dotarł do generała. - Przylot i tankowanie zgodne z planem - zameldował. - Sami potrzebne szczegóły na temat dodatkowego ładunku. - Generał Gates uznał, że szybka łódź może się przydać - odparł Krauss. - Więc niech analityk sprawdzi moje wyliczenia - powiedział Hunter i przekazał do Waszyngtonu swoje kalkulacje. - Wyłowi mnie jakiś okręt, jeśli wpadnę ospreyem do wody? - Nie doleci pan do Anglii? - Zależy, gdzie dorwiemy „Gorskiego" - odrzekł Hunter. - Z mojego komputera nawigacyjnego wynika, że trzeba go będzie trochę poszukać. Generał pomrukiwał przez moment. - Przedyskutuję to z majorem Barrettem - obiecał w końcu. - On zdecyduje. - Tak jest, sir. Bezpieczna łączność została zerwana. Hunter wyciągnął się w fotelu pilota i popatrzył na radar. - Nie wiem, gdzie jesteś, mój rosyjski przyjacielu tajfunie, ale wiem, gdzie jest drużyna Orzeł z jednostki TALON. Uśmiechnął się na widok punktu na ekranie. Transportowiec zatoczył krąg nad lotniskiem i szybko odleciał. Hunter wiedział, że jego przyjaciele sąw drodze na ziemię, choć nie widział ich nawet bardzo czuły radar. Wyszedł z samolotu, żeby się przywitać i namówić Travisa do zostawienia tej cholernej łodzi. Rozdział dwunasty 7 listopada, godzina 5.23 czasu zachodnioeuropejskiego, kanał św. Jerzego Urbanowa bolało uszkodzone ucho, ale, o dziwo, bardziej przeszkadzał mu wyprysk na dolnej wardze. Nie mógł się powstrzymać od ciągłego zwilżania go językiem. Podrażniał pęcherzyk i piekły go całe usta. Musiał oddać Colinowi jedno: nie dostał od terrorystów w zęby. Gdyby miał opuchnięte wargi, może nie mógłby mówić. Nie zdradziłby wtedy ojczyzny, nie złamał przysięgi i nie powiedział, gdzie ukrył kody odpalające pociski. Przekręcił się na bok, potem usiadł. Ciężki łańcuch krępujący mu nogi zagrzechotał głośno. Ból zaatakował nowe miejsca. Urbanów jęknął, gdy poruszył głową. Borken przykuł go do koi. Uważał, że to doskonały sposób usunięcia z drogi znienawidzonego dowódcy. Urbanów wsunął rękę do kieszeni spodni i znalazł kluczyk do kłódki. Nosił przy sobie klucze do większości zamków na „Górskim". Jego były przełożony nazywał go Houdinim. Myślał, że Urbanów ma magiczną władzę nad zamkami. Nie zdawał sobie sprawy, jakie irytujące jest czekanie, aż podwładni otworzą jakiś właz. I jak głupio czuje się kapitan, nie mogąc wejść do każdego zakamarka swojego okrętu. Łańcuch spadł z jego kostek. Urbanów przebrnął chwiejnie kilka kroków i usiadł za biurkiem, żeby się pozbierać. Żył. Tylko to mógł nazwać zwycięstwem. Słyszał, jak jego załoga - jego była załoga - przechodzi z hałasem między kadłubami. Zdrajcy mieli teraz nowych szefów. Z wewnętrznego korytarza dobiegł głos Borkena. Szkolił terrorystów z IRA na podwodniaków. Urbanów chętnie udusiłby go własnymi rękami. Ale musiał znaleźć inny sposób na wyładowanie gniewu. - Zatopię okręt - powiedział sam do siebie i poczuł niesmak. Walczył o to, żeby „Górski" nadal pływał. Na myśl o posłaniu tajfuna na dno zrobiło mu się niedobrze. Jak od nadmiaru francuskich potraw, którymi obżerał się w zagranicznych portach. Wstał i wyjrzał ostrożnie z ciasnej kajuty. Zobaczył biegnącego koryta1-rzem marynarza i szybko schował głowę. Mechanik mat. Tego zdrajcę też chętnie by udusił. Było wiele sposobów zatopienia okrętu, zwłaszcza starego. Urbanów musiał tylko znaleźć najlepszy. Uszkodzenie reaktorów nie wchodziło w grę. Ze słów Colina wynikało, że większość jego ludzi jest w części rufowej. Terroryści razem ze zdrajcami znającymi procedurę przygotowywali też pociski do wystrzelenia. I czekali na kody uzbrajające głowice. Urbanów poczuł, że żołądek wywraca mu się na drugą stronę. Jego okręt mógł wyrzucić z siebie megatony nuklearnej śmierci i byłaby to jego wina. Wściekłość skierowała go w stronę sterowni. Ukrył się w ciasnej niszy. Ledwo się tam zmieścił, ale mógł szpiegować terrorystów, którzy uczyli się sterowania „Gorskim". - O'Rourke dał cynk, że kody są w drodze - powiedział Colin do Borkena. - Przywiezie je osobiście, albo przetransmituje, jeśli mu się uda. - Amerykanie wszystko podsłuchują - ostrzegł Borken. - Wiemy, chłopie, wiemy. Na razie czas pracuje dla nas. Musimy szybko uderzyć. - Wystrzelicie pociski? - zapytał ostro Borken. - Gdzie? W jakie cele? - Tego nie wiem, O'Rourke zdecyduje. Chyba możesz je przeprogramować? - Oczywiście. Muszę mieć współrzędne satelitarne, ale... - Bez obaw - uspokoił Colin. - Obiecuję, że nie wycelujemy ich w Rosję. Urbanów był pewien, że pierwszy oficer ma to gdzieś. Dla forsy wysadziłby w powietrze Moskwę, Petersburg i każde inne miejsce. Kiedy Colin i Borken rozmawiali, kapitan przekradł się ostrożnie do stanowiska sterowania zanurzeniem i przypomniały mu się lepsze czasy. Miał wtedy przyszłość, karierę. Teraz została mu tylko hańba. Urbanów otworzył zawory zbiorników balastowych. Zrównoważył napełnianie bardzo dokładnie, żeby okręt się nie przechylił. Chciał posadzić „Gorskiego" na dnie, zanim terroryści zorientują się, że coś jest nie tak. Nagle wrzasnął z bólu. Colin walnął go w lewy nadgarstek kolbą pistoletu. - Po co chciałeś nas posłać na dno - zapytał terrorysta - skoro na tych wodach jest tak płytko? Czyżby kapitan zamierzał zatopić własny okręt? - Rozwal go! - przynaglił Borken. - Albo ja to zrobię. Rozległ się trzask zamka pistoletu i Urbanów zamknął oczy. W głowie zadźwięczało mu echo naboju wprowadzanego do komory. Myślał tylko o pęcherzyku na wardze i o tym, że już nigdy nie usłyszy Elvisa. Rozdział trzynasty 7 listopada, godzina 6.18 czasu zachodnioeuropejskiego, Irlandia Travis huśtał się pod czaszą spadochronu i ściągał linki, żeby zbliżyć się do ospreya. Obejrzał się i sprawdził, gdzie są inni. Przed chwilą wyskoczyli z samolotu rakietowego. Wszystko szło dobrze, według jego rozkazów. Obraz radarowy drużyny w „odchudzonych" zestawach bojowych był większy niż myśliwca stealth, ale niewiele. Na radarze mogli wyglądać jak stadko mew. Dotknął się za uchem i włączył mikrochip łączności z innymi. Skomplikowany system oszczędzał skąpe zapasy energii. Satelita nad ich głowami odebrał mikrowatowy sygnał i przekazał do drużyny. - Meldujcie - powiedział Travis i wysłuchał raportów. Sam był trochę roztrzęsiony, ale skoczył lepiej niż zwykle. Jack i Stan opadali tuż obok siebie. Zapewne kłócili się ó jakiś drobiazg, który nikogo nie obchodził, a najmniej ich. Sara kręciła korkociąg pięćdziesięt metrów dalej, ale szybko zmniejszała dystans. Travis przyjrzał się miejscu jej przyszłego lądowania i ocenił, że dotknie ziemi w odległości niecałych dziesięciu metrów od reszty. Przy takiej precyzji mogło im grozić wzajemne zaplątanie się w swoje linki. Czasami perfekcja drużyny była jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Ale tutaj przesadna dokładność nie miała znaczenia. Splątane czy nie splątane spadochrony zebrałaby i zaniosła obsługa naziemna pracująca przy ospreyu. Travis uderzył stopami w ziemię, zrobił dwa szybkie kroki i ściągnął czaszę w dół. Spłaszczenie i zrolowanie jej zajęło mu niecałą minutę. - Poradzę sobie - powiedział do dwóch mechaników, którzy chcieli mu pomóc. Reszta drużyny już biegła do ospreya ze spadochronami pod pachą. Hunter stał oparty o samolot i obojętnie dłubał w zębach, jakby miał pretensję, że się spóźnili. Travis szybko zerknął na zegarek. Zjawili się kilka minut przed czasem. Zależało mu, żeby to wykorzystać. Tych parę minut mogło się przydać na „Gorskim". - Miło znów pana widzieć, sir - powitał go Hunter, przedrzeźniając jego teksański akcent. Travis nie był w nastroju do żartów. - Odpuść to sobie, Blake - odparł. - Spieszymy się. Wszystko załadowane? - Tak jest, szefie - odrzekł pilot. - Oprócz tego... Urwał i pokazał ciemny brezent na szybkiej łodzi SEAL-sów, którą kazał im zabrać generał Gates. - Czego? - zapytał Travis. Patrzył, jak pozostali pozbywają się zbędnej części ekwipunku, wkładają skafandry i przypinają świeżo złożone spadochrony. Żałował, że nie mogli ich spakować osobiście, ale nie mieli czasu. Zdarzało się, że nawet w krytycznych momentach - a może zwłaszcza w krytycznych momentach - musieli polegać na innych. Travis zawsze wolał sam dopilnować szczegółów. Jeśli tylko miał czas. - Góra przysłała nam mały prezencik. Zabaweczkę dla naszego głupola. - Co? Hunter wkurzył się, że Travis jeszcze nie zaskoczył, o kim mowa. - Łódeczkę dla Staną! Prawie ćwierć tony dodatkowego obciążenia! - Dlaczego jeszcze nie jest w samolocie? - zapytał ostro Travis. - Krauss powiedział, że ty zdecydujesz, czy ją zabrać. Załadowanie i zabezpieczenie jej to robota na piętnaście minut. - O ile skróciłby się zasięg ospreya? - zapytał Travis. Myślał gorączkowo, co zrobić. Łódź mogła się przydać, ale tego nie było w planie. Mieli wyskoczyć blisko okrętu podwodnego, podpłynąć do niego i dostać się na pokład. Bez ryzyka, że wykryje ich radar albo obserwator. - O piętnaście minut lotu - odpowiedział Hunter. - Znasz aktualną pozycję „Gorskiego"? Travis zmarszczył brwi. - A tobie nie podali? Co z tym wywiadem, do cholery? Włączył zasilanie w zestawie bojowym, znalazł właściwy kanał i skontaktował się bezpośrednio z Kraussem. - Jeszcze nie na miejscu, majorze? - burknął generał. - Nie znam dokładnej lokalizacji celu, sir - odpowiedział Travis. - Blake nie dostał żadnej informacji. - Wzdłuż całego wybrzeża łapiemy tylko zakłócenia. Pogoda jest bardzo kiepska. Kapitan Blake ma już w swoim komputerze naszą najnowszą prognozę. Będziecie musieli zejść pod chmury i sami wypatrzyć, bo samoloty szpiegowskie i satelity nie mogą go wytropić. Wszystkie wojskowe jednostki pływające zostały wycofane, żeby nie spłoszyć porywaczy, więc jesteśmy ślepi. Nie chcemy, żeby się zorientowali, że ich szukamy. - Doceniam to, sir, ale muszę znać pozycję okrętu. Travis miał ochotę wykorzystać zabranie dodatkowego ekwipunku do wymigania się od polowania na „Gorskiego". - Przybliżoną ma pan w komputerze, ale to nic pewnego. Więcej nie da się zrobić. Czy to jakiś problem, majorze? - Nie, sir. Co z porucznik Olsen? - Nawiązała kontakt z Sinn Fćin. Zerwała łączność z nami, żeby uniknąć wpadki. Dopóki nie będzie pewności, co z kodami uzbrajającymi, trzeba zakładać, że zostały dostarczone. - Tak jest, sir - odrzekł Travis i skierował drużynę do ospreya. Hunter wskazał zakrytą łódź i Wzruszył ramionami. Travis pokręcił głową. Zostawią ją. Dodatkowe piętnaście minut lotu mogło się przydać do szukania „Gorskiego", skoro wywiad elektroniczny NS A nie potrafił go namierzyć, a „orbitujące oczy" NRO nic nie widziały przez chmury burzowe. - Niech pan się melduje, majorze. - Oczywiście, sir - obiecał Travłs, choć wiedział, że po wejściu do wnętrza tajfun a łączność może się urwać. Wielowarstwowy kadłub był grubszy niż w okręcie klasy Los Angeles, na którym ćwiczyli. Jeszcze nie zdecydował, czy pozwoli Samowi umieścić na zewnątrz przekaźnik. Wong mógł potrzebować stałego połączenia z komputerami NSA, żeby wiedzieć, jak wyłączyć rosyjskie reaktory. To było ważniejsze niż informowanie szarży w Waszyngtonie o sytuacji. Ale Travis miał jeszcze czas na podjęcie decyzji. Najpierw musieli opanować okręt i przekonać się, co zastaną w środku. - Wszyscy na pokład! - zawołał Hunter. - Ten pociąg zabiera samych hazardzistów! Wskoczył do kabiny pilota i zapiął pasy. Odpalił silniki i ustawił obrotowe skrzydła do niemal pionowego startu. Travis zerknął na pozostawioną łódź i zaraz o niej zapomniał. W ogniu walki zawsze zdarzała się zmiana planów w ostatniej chwili. Użycie łodzi nie było częścią jego oryginalnej strategii. Przy „Gorskim" wahaliby się niepotrzebnie, czy z niej skorzystać i czy warto przyzwyczajać się do nowości. Travis opadł na fotel drugiego pilota i Hunter zwiększył moc silników. Osprey wzbił się jak rakieta. Hunter przeszedł do lotu poziomego i wziął przybliżony kurs na tąjfuna. Travis sprawdził w komputerze nawigacyjnym, czy może zaktualizowano współrzędne. Pochodziły sprzed godziny. - Przypuszczasz, że „Gorski" jest gdzieś tutaj? - zapytał Huntera i wskazał najbardziej prawdopodobną lokalizację okrętu, gdyby nadal płynął wzdłuż wybrzeża w ślimaczym tempie dwóch węzłów. - Albo kawałek dalej w kierunku otwartego morza - odrzekł Hunter. Mapy pokazują, że w tym rejonie są płycizny i nawet trochę skał. Muszą je | ominąć. Inaczej mogliby osiąść na mieliźnie i stać się łatwym celem. - Przydałby się nam taki fart - powiedział Travis. - Ale Irlandczycy są za cwani, żeby tak głupio wpaść. - Jestem zaskoczony, że w ogóle płyną- odparł Hunter. - Musi im pomagać ktoś z załogi. W słuchawkach zadźwięczał czysty głos Sama. - Szefie, przeleciałem kilka możliwych scenariuszy. Wychodzi na to, że do sterowania „Gorskim" na powierzchni wystarczy ośmiu doświadczonych p ludzi, w tym dwóch oficerów, o ile jeden jest kapitanem albo jego zastępcą. i W zanurzeniu potrzeba o dziesięciu więcej. - Czy to możliwe, żeby podczas tego spacerku wzdłuż brzegu Rosjanie szkolili „Tymczasowych"? - zapytał Travis. - Nie pomyślałem o tym, ale rzeczywiście może tak być. - Chodzi ci o to - wtrącił się Stan - że nauczą się, ile trzeba i znikną nam pod wodą? Wejście na pokład byłoby kurewsko trudne, nawet na głębokości piętnastu metrów. - Gorzej - odpowiedział Travis. - Tajfuny mają jakąś oszukaną wersję l technologii stealth. Są niewidzialne dla naszych satelitów - Cholera, my też ich nie zobaczymy przez te chmury - przypomniał sobie Hunter. - Ta zasrana wata jest jak ołów. Przebił się w dół i wyrównał ospreya zaledwie piętnaście metrów nad wysokimi stalowoszarymi falami. Lecieli wzdłuż wybrzeża przez godzinę. Potem odbili kawałek nad otwarte morze. Trzymali się najbardziej prawdopodobnego kursu „Gorskiego". Sam nie wyłapywał promieniowania radioaktywnego, rozlanego oleju czy odpadków stałych wskazujących na uszkodzenie atomowego okrętu podwodnego. Travis był coraz bardziej pewien, że nie ma żadnej awarii i ścigają porywaczy trzymających palec na nuklearnym spuście. Nie miało znaczenia, czy terroryści chcą wystrzelić megatony śmierci, czy po prostu skazić wybrzeże i wymordować dziesiątki tysięcy ludzi. Musiał ich dopaść. Obserwował morze przez BSD i szukał sygnału termicznego tajfuna. - Zmienię trochę kurs - powiedział Hunter. - Jeśli „Górski" przyspieszył, może być dalej niż myślałem. Zmagał się ze sterami, gdy wiatr uderzał w ospreya. Lepsza byłaby obserwacja z pułapu trzech tysięcy metrów, ale nie przy tej pogodzie. Chmury wisiały zaledwie sześćset metrów nad wodą. Travis zerknął na zegarek. Miał nadzieję, że o tej porze już znajdą łódź. Odwrócił się w fotelu drugiego pilota, popatrzył w dół i zaczął zmieniać filtry w bojowym urządzeniu sensorowym. Nie zauważył promieniowania radioaktywnego, ale dostrzegł cieplejszą niż zwykle wachlarzowatą wstęgę na zimnym Morzu Irlandzkim. - Tam -powiedział jednocześnie z Samem i Sara. Oboje się roześmieli. Travis był skoncentrowany na ustawianiu powiększenia okrętu w lornetce i nie zwrócił uwagi na tę zsynchronizowaną reakcję. - Mamy go! - podniecił się Hunter i uniósł spiralnie samolot, nie odrywając oczu od instrumentów. - Ciężko będzie. Cholerny wiatr. - Żadna nowość - odrzekł Travis. - Zejdź nisko i wysadź nas obok tej nuklearnej bryki. Przejedziemy się nią. Czuł dziwny spokój. Nie skoczyło mu tętno i wszystko dookoła miało właściwe proporcje. Żadnych obaw, żadnego strachu, żadnego podniecenia. Słyszał kiedyś, że astronauta Gordon Cooper zasnął na wyrzutni w czasie wystrzeliwania jednej z pierwszych rakiet kosmicznych Mercury. Travis rozumiał, jak to było możliwe. Wyszkolił się w swoim fachu i nie widział niczego niezwykłego w skakaniu ze spadochronem, pływaniu czy innych etapach operacji. Po prostu taką miał pracę. Hunter zatoczył krąg i zszedł w dół. Wydawało się, że za chwilę samolot będzie sunął po falach. - Sto pięćdziesiąt metrów - zameldował. - Przy tym wietrze nikt na okręcie nie usłyszy naszych silników. - Drużyna, przygotować się do skoku! - warknął Travis, wstał i klepnął ^Huntera w ramię. - Dzięki za podwiezienie. Po powrocie do domu ja stawiam. - Więc tym bardziej muszę cię posadzić tak miękko, żebyś poczuł się jak na łonie kochanki - odrzekł Hunter i skupił całą uwagę na pilotowaniu. Tra-vis przeszedł do tyłu samolotu. Drużyna Orzeł stała przy otwartej klapie i czekała na sygnał. - Na moją komendę: trzy, dwa, jeden, skacz! - dobiegł wyraźny głos Huntera. Zanim echo rozkazu przebrzmiało w głowie Travisa, Sam i Jack byli na zewnątrz. Potem Sara i Stan, wreszcie on. Zniknęli z samolotu w niecałe pięć sekund. Dobrze. Nie rozproszą się w wodzie. Travis ustawił BSD na „Gorskiego" i zmarszczył brwi. Okręt był dalej niż się spodziewał. Zmienna prędkość wiatru? A może coś innego? Nie zdążył rozważyć pozostałych możliwości ze zbioru praw Murphy'ego. Uderzył w wodę i wpadł pod powierzchnię. Kopnął szybko dwa razy, wynurzył się i uwolnił od spadochronu. Przechylił głowę na bok i włączył nadajnik na hełmie. - Zbiórka przy mnie - rozkazał i odwrócił się gwałtownie. Ktoś unosił się w wodzie tuż obok niego. Stan i Sara już byli na miejscu. - Jack? Sam? Gdzie jesteście? - zapytał. - Tutaj, szefie - odpowiedział Sam i wypłynął z czarnej głębi. - Na nich! Travis zlokalizował „Gorskiego" laserowym miernikiem odległości i znów zmarszczył brwi. Okręt uciekał. Tajfun mógł płynąć pod wodą dwukrotnie szybciej niż na powierzchni. Travis oceniał, że teraz rozwija dwa węzły i przyspiesza. Zaczął go gonić. Drużyna dawała z siebie więcej niż na ćwiczeniach, ale okręt był coraz dalej. Travis schylił głowę i pruł naprzód jak nigdy. Mimo to dystans stale się zwiększał. - Stan, dasz radę...? - Nic z tego, szefie. Zasuwa cztery węzły albo więcej. Przy tych falach nie ma szans, żeby go dopaść. - Cholera - zaklął Travis, przestał płynąć i spojrzał na innych. Okręt powoli się oddalał. Zostali zupełnie sami na nieprzyjaznym morzu, bez żadnej możliwości doścignięcia celu. Rozdział czternasty 7 listopada, godzina 7.50 czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia Jen na przemian odzyskiwała i traciła przytomność. Samochód jechał ulicami Dublina. Niektóre budynki były nowoczesne, jak przystało na stolicę. Ledwo zaczęła z uznaniem kiwać głową i podziwiać śmiałą architekturę, kierowca wjechał do spalonej części miasta. Wyglądała gorzej niż Bejrut. Nagła zmiana zaszokowała Jen. Spodziewała się tego w Belfaście, gdzie IRA, Brytyjczycy i protestanci walczyli z sobą od lat. Ale nie tu. Wzdrygnęła się na widok ruin. Przecież Irlandia to kawałek Europy! Potem ogarnęła ją ciemność. - Daleko jeszcze? -wymamrotała. Rudy facet siedział teraz obok niej. Nie miała pojęcia, kiedy wsiadł do samochodu. - Według mnie, kręcimy się w kółko - zauważyła. Rudy uśmiechnął się. - Spieszy ci się, moja droga? - Nie jestem „twoją drogą", a gdybym chciała zwiedzić miasto, poszłabym do biura turystycznego. -. Musimy być ostrożni - odparł. - Chyba wiesz o tym? - Dlaczego? Znów uśmiechnął się zagadkowo. - Znasz odpowiedź. O ile naprawdę wierzysz w naszą sprawę. - W tej chwili prędzej uwierzę w krasnoludki niż w istnienie Michaela O'Rourke'a. Albo zawieziesz mnie do niego, albo wysiadam. - Tutaj? W tej zakazanej dzielnicy? Nie przeżyłabyś tu minuty. - Bez wielkiego mięśniaka do ochrony? - parsknęła Jennifer. - Jedziemy do O'Rourke'a, albo mnie wypuść. Rudy nachylił się do kierowcy i tamten skinął głową. - Masz szczęście. Tak się składa, że jesteśmy niedaleko kwatery głównej Sinn Fein. Rozparł się wygodnie i obserwował ją kątem oka. Jennifer nie zamierzała udawać spokojnej i obojętnej. Marnowali jej czas. Każdy w końcu straciłby cierpliwość. Nawet ten, kto „naprawdę wierzy w ich sprawę". Wiedziała, że za każdym razem, kiedy mijali pewien budynek, samochód był prześwietlany w poszukiwaniu nadajnika. Całe szczęście, że wyrzuciła przekaźnik łączności satelitarnej. Nie miała przy sobie niczego podejrzanego. Spodziewała się elektronicznej rewizji, ale ciągle przejeżdżali obok tego samego budynku z tym samym skutkiem. Gdyby w samochodzie była bomba, wścibskie urządzenie z pewnością by ją zdetonowało. - Nikt nas nie śledzi - oświadczył rudy. - Spełnię twoje życzenie, moja piękna. Wysiadaj. Samochód zahamował z piskiem opon. Rudy sięgnął do drzwi po stronie Jennifer, otworzył je i prawie wypchnął ją na ulicę. Samochód wystartował ostro i została sama z neseserem w ręku. Obróciła się dookoła, żeby zorientować się, gdzie jest. Poszukała wzrokiem punktów obrony i ewentualnych kierunków ataku. Potem weszła na popękany, nierówny chodnik. Kiedy omijała sterty śmieci, nie mogła się powstrzymać od porównania tej okolicy z eleganckim rejonem Tempie Barr. Co za kontrast. Oparła się plecami o zimny ceglany mur i czekała, co będzie dalej. Minęło dziesięć minut. Zaczęła podejrzewać, że ją rozgryźli. CIA ledwo zdążyła przygotować jej fałszywą tożsamość. Jennifer przebiegła w myślach swój nowy życiorys i znalazła tuzin punktów, w których prawda przeciekała jak przez sito. Co ją zdradziło? A jeśli przekupiony Feeley zmienił front i ją sypnął? Minęło jeszcze pięć minut. Zdała sobie sprawę, że skoro nie dzieje sienie . złego, „Tymczasowi" prawdopodobnie chcą tylko zmiękczyć stukniętą Amerykankę z dużą forsą. Po sprawdzeniu, że nie jest śledzona i nie ma pluskwy, mogli jej strzelić w głowę i wyrzucić ją z samochodu. Na pewno ją przeszukali, kiedy była nieprzytomna. Ale nie zabrali nesesera z pieniędzmi. Sprawa honoru? A może bali się, że w środku jest bomba? Przecznicę dalej rozległ się pisk opon. Zza rogu wyskoczył ciemnoczerwony samochód. Przejechał zakręt prawie na dwóch kołach. Kierowca podjechał do niej na pełnym gazie i wdepnął hamulec. Spod opon poleciały śmiecie. Mężczyzna nachylił się, opuścił szybę po stronie pasażera i przyjrzał się Jennifer. Z trudem powstrzymała uśmiech. Poznała go. - Witam, panie O'Rourke. Uniósł ciemne krzaczaste brwi. Był przystojny i elegancko ubrany. Modna fryzura musiała go kosztować ze sto dolców. Facet z klasą. - Niech pani wsiada, pani Fitzgerald - zaprosił. Otworzyła drzwi i klapnęła na siedzenie. Przerzuciła zgrabne nogi nad progiem auta i pospiesznie obciągnęła wełnianą spódnicę. Musiała przyznać, że Michael O'Rourke jest bardziej dyskretny niż wielu innych mężczyzn. Obserwował jej nogi, przyglądał się dużym piersiom, ale potrafił robić to tak, jakby interesowały go tylko oczy. Ta umiejętność na pewno mu się przydawała. Mógł patrzeć w jedną stronę, a widzieć wszystko dookoła. - Dziękuję - powiedziała i postawiła neseser bezpiecznie między kostkami. - Załatwia pan interesy inaczej niż się spodziewałam. - Chodzi pani o to samotne czekanie na ulicy? - zapytał. - Nic pani nie groziło. - A teraz? - rzuciła wyzywająco. O'Rourke zrobił zaskoczoną miną, potem się roześmiał. - W co ja wdepnąłem? - W kupę forsy. Tylko niech pan sobie daruje następne głupie numery. - A mogę spytać, skąd jest ta kupa forsy? - Od bogatych sponsorów z Bostonu, którzy popierają waszą sprawę, ale nie chcą się tym głośno chwalić. Wystarczy? - Jak bogatych? - Bardzo - zapewniła Jennifer. Musiała rzucić kośćmi i wejść do gry. -Niech pan zapyta Feeleya. A może już pan to zrobił? - A, tak. Feeley. Porządny gość. Szkoda, że między Dublinem i Bostonem jest taka różnica czasu. Jennifer nie mogła wyczuć jego stosunku do Feeleya. Ani do niej. - Więc wie pan, że to dopiero pierwsza rata. Nazwijmy ją zaliczką. Pół miliona. O'Rourke wytrzeszczył oczy. Jennifer zdawało się, że dostrzega w nich nie tylko zaskoczenie. Również chciwość. - Dolarów?! - Bez żartów - odparła i znów go zaskoczyła. - Funtów. Przeszły przez różne kanały i zostały wyprane. - Za co pani szefowie chcą się nam tak hojnie odwdzięczyć? - Na pewno nie za podział Irlandii Pomocnej. Są sympatykami IRA. - To może być problem - powiedział O'Rourke. Okrążył blok domów i wjechał w ciemny zaułek. W głębi uliczki błysnęło światło latarki. Zwolnił i zaczekał, aż uniosą się drzwi magazynu. Wprowadził samochód do środka i wyłączył silnik. Drzwi opuściły się i zatrzasnęły. Klamka zapadła. Jennifer poczuła niepokój. Nie miała już odwrotu. Ale czy kiedykolwiek miała? - Dlaczego? - zapytała. - Nie chce pan tych pieniędzy? - Takie układy z IRA są nielegalne. Jestem przedstawicielem Sinn Fein, nie walczącego ramienia. - Więc jak znajdę „Tymczasowych", żeby bezpośrednio przekazać im pieniądze? Jennifer naśladowała teraz O'Rourke'a. Patrzyła na wprost, ale widziała wszystko dookoła. Magazyn był pełen ciężarówek i samochodów osobowych; od starych, zajeżdżonych citroenów do nowiutkich land roverów. Między nimi spacerowały uzbrojone patrole. Wszyscy nosili pistolety albo rewolwery, większość miała również lekkie automaty. Na wiązaniach stropowych siedzieli trzej snajperzy. Obserwowali Jennifer przez lunety na karabinach. Poczuła się nagle jak w bieliźnie. - Niebezpiecznie mówić coś takiego - odezwał się O'Rourke, jakby głośno myślał - ale gdyby spodobał mi się kolor tej forsy, może mógłbym dopilnować, żeby znalazła się we właściwych rękach. Jennifer spojrzała mu chłodno w oczy. - Nie chciałabym zabierać panu czasu... Między nimi trwał pojedynek słowny i oboje o tym wiedzieli. O'Rourke wyciągnął rękę. Jennifer wręczyła mu neseser. Irlandczyk położył go na masce samochodu i otworzył. Przerzucił paczki banknotów i skinął głową. - Ładna sumka - przyznał. - Co za to chcą nasi dobroczyńcy? - Zerwania rozmów pokojowych - odpowiedziała po prostu. Zdążyło ich otoczyć pół tuzina mężczyzn. Zaglądali do nesesera ponad ramieniem O'Rourke'a, potem patrzyli na Jennifer. Zastanawiała się, czy któryś z nich jest wtyczką CIA, ale nie było okazji wymienić haseł. Michael O'Rourke rozgrywał tę partię samodzielnie. Jeśli Jennifer miała wcześniej jakieś wątpliwości, kto tu rządzi, teraz przestała je mieć. - Jako przedstawiciel Sinn Fein, z przyjemnością przekażę ten dar „Tymczasowym". Może być jednak pewne opóźnienie, bo mam na głowie masę innych spraw. - Jakich? - zapytała Jennifer. - Co może być ważniejsze niż przerwanie tej farsy nazywanej rozmowami pokojowymi? Powiedziała to gniewnym tonem i zacisnęła pięści. Zaróżowiły się jej policzki. Nie chciała przesadzić, ale musiała pokazać, że nie jest kimś postronnym, zwykłym gońcem z wypłatą. Była pod presją czasu i wiedziała, że Travis i reszta też są. Drużyna powinna już wylądować w miejscu zbiórki i być gotowa do desantu na „Gorskiego". Za kilka godzin opanują okręt. Zanim O'Rourke się dowie, trzeba ustalić, czy ma kody uzbrajające. Jeśli ma, potrafi je wykorzystać. I jest odpowiedzialny za porwanie tajfuna. Zawsze lepiej znać wroga i wiedzieć, kogo trzeba wyeliminować. O'Rourke przyjrzał się Jennifer. - Co za pasja, co za pragnienie wolności - powiedział, potem poklepał neseser. - Ta suma została dobrze zainwestowana. Wydarzą się rzeczy, jakich jeszcze nie było w historii. - To znaczy? - zapytała. - Mówi pan tak, jakby miała wybuchnąć trzecia wojna światowa. Jennifer starała się zbytnio nie pokazywać, że to ją obchodzi, ale nie mogła być całkiem obojętna. Chciała, żeby O'Rourke czymś się zdradził. Udało się. - Możliwe, możliwe. Uniosła brwi. - Chce pan zacząć wojną? Na większą skalę? Moich mocodawców mogłoby to bardzo zainteresować. - A kim oni właściwie są? - Powiedzmy, że mają do czynienia z czymś, co robi duże bum. Michael O'Rourke uśmiechnął się krzywo i Jennifer dostrzegła w jego twarzy okrucieństwo. Ale natychmiast znów zamaskował swoją prawdziwą naturę. Wziął Jen mocno pod rękę i zaprowadził do małego biura. Trzej uzbrojeni ochroniarze poszli za nimi, ale zostali na zewnątrz. W pokoju stało tylko drewniane biurko, trzy krzesła i metalowa szafka na akta. Pokazał, żeby Jennifer usiadła na wprost niego. Dzieliło ich zaledwie trzydzieści centymetrów. Trzymali łokcie na blacie i patrzyli na siebie, jakby mieli dokonać przełomu w stosunkach międzynarodowych. - Jest pani dokładnie taka, jak mówił Sean. - To ten rudy, który spotkał się ze mną? - Młody, bystry facet. Ma instynkt. I zimną krew. Jest potrzebna w tym ryzykownym biznesie. - Jest pan człowiekiem „Tymczasowych". Niech pan nie zaprzecza. Wiem to z dobrych źródeł. Dlatego przyjechałam do pana. Jeśli coś się szykuje, moi szefowie chcieliby wejść w ten interes. O ile to coś dużego. - Dofinansowali nas w dobrym momencie - odrzekł O'Rourke. - Potrzebujemy forsy na łapówki dla tych cholernych urzędasów w Dublinie. Podniósł wzrok, bo wszedł Sean. Rudy uśmiechnął się przelotnie do Jennifer i zwrócił do O'Rourke'a. - Powiedziała prawdę, Michael. - Cieszę się - odparł O'Rourke. - Na pewno doceni pani naszą ostrożność. Zdobycie informacji w Stanach trochę trwa. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy, co trzeba, żeby wysłać wiadomość. Jennifer popatrzyła na niego, potem na Seana i znów na niego. - Wiadomość? - Widzi pani, mamy Angoli na celowniku nuklearnym i nie mogą z tym nic zrobić. - Chcecie wysadzić w powietrze Belfast? Przecież to... - Nie Belfast. To nasz dom i wszyscy pragniemy tam wrócić. Dublin. Rozwalimy Dublin i może Londyn, i inne ważne miejsca, żeby wiedzieli, że nie żartujemy. Jennifer milczała. Wyglądało na to, że O'Rourke ma kody uzbrajające. Nie wystarczy mu uderzenie tajfunem w brzeg i uszkodzenie reaktorów. Odpali pociski. Wyciągnęła rękę i położyła na jego dłoni. - Jakie to ekscytujące - powiedziała bez tchu. - I pomyśleć, że biorę w tym udział. Ale potrzeba lat, żeby taki plan się udał. - Tylko godzin - zapewnił O'Rourke i poklepał japo ręce. Jennifer zauważyła charakterystyczne odciski na jego palcach. Dużo pisał odręcznie i często strzelał. - Zaczeka pani tutaj - powiedział - a ja skontaktuję się z moimi chłopcami na morzu. Roześmiał się i szybko wyszedł. Sean zawahał się, uśmiechnął przelotnie do Jennifer i poszedł za nim. Jen usłyszała trzask zasuwanego rygla na zewnątrz drzwi. Mimo to, spróbowała je otworzyć. Były zamknięte. Sprawdziła ściany i instalację elektryczną. Nie znalazła kamery. Mogła ją wprawdzie przeoczyć, ale nie miała nic do stracenia. Szybko przeszukała biurko i szafkę na dokumenty. Nic. Opadła na krzesło i wpatrzyła się w zamknięte drzwi. Wcisnęła włącznik biochipa za prawym uchem. Cisza. Była poza zasięgiem, zdana wyłącznie na siebie. Zastanowiła się nad najbardziej prawdopodobnym kierunkiem działania O'Rourke'a. Nie będzie publicznie groził Anglikom. Wystarczy im cicha groźba; czyli „Tymczasowi" na „Górskim". Jennifer westchnęła. O'Rourke ma kody uzbrajające. Z jego słów wynika, że dostarczy je na okręt. To bardziej precyzuje jej zadanie. Trzeba odzyskać i zniszczyć kody, potem wyeliminować O'Rourke'a i resztę terrorystów. Uśmiechnęła się na myśl, że może zakończyć swoją część operacji, zanim Travis i reszta drużyny Orzeł zdążą wejść na tajfuna. Miałaby się czym pochwalić, byłaby lepsza od nich. Utarłaby nosa zwłaszcza zarozumiałemu Hunterowi. Rozdział piętnasty 7 listopada, godzina 8.0O czasu zachodnioeuropejskiego, lot do bazy RAF-u w Lakenheath w Anglii Blake zrzucił swój „ładunek" i wzniósł się spiralnie do granicy widoczności. Włączył kamery, żeby zarejestrowały, co się da, zanim osprey zniknie w chmurach. Leciał jak najniżej w obawie przed radarem „Gorskiego". Wolał nie wkurzać terrorystów na pokładzie. Miał gdzieś rosyjską załogę, ale nie chciał, żeby jego przyjaciele natknęli się na wymierzone w nich lufy. Walczył z silnym wiatrem, w końcu przebił się przez chmury. Wisiały nad całym Morzem Irlandzkim aż do Anglii. Wyglądały jak dziwny szary świat skłębionych gór i dolin. Hunter miał zatankować w Lakenheath i czekać na rozkaz zabrania drużyny. Ustawił komputer nawigacyjny i wziął kurs na suchy ląd. Zamierzał znaleźć pub i zwilżyć gardło. Nie pociągało go ciepłe piwo, ale ostrzył sobie zęby na solidny łyk dobrej whisky. Ten eliksir bogów kosztował w Anglii dużo taniej niż w Stanach. Hunter obliczył, że będzie mógł wypić dwa razy więcej, zanim jego portfel wrzaśnie „dosyć!" - Co jest? Wyprostował się, kiedy usłyszał ostry trzask w słuchawkach. Pozmieniał częstotliwości, wreszcie znalazł specjalne pasmo alarmowe jednostki TALON. - Nadawaj, „Ogień Morski" - powiedział. - Zamieniam się w słuch. - Zabierz nas - dobiegł głos Travisa. - Cel dodał gazu i zwiał. - Zarządzasz odwrót? - zdumiał się Hunter. Przez kilka sekund czekał na odpowiedź. Jeszcze raz sprawdził częstotliwość i kody rozpoznawcze. Nie pamiętał, żeby Travis kiedykolwiek rzucił tak szybko ręcznik na ring. Jeśli drużyna Orzeł wycofa się teraz, trzeba będzie na miejscu ułożyć nowy plan. Szansa na sukces gwałtownie zmalała. Tajfun mógł im się wymknąć. Hunter dobrze wiedział, co by to oznaczało dla Irlandii, Anglii i świata. - Podaj sytuację - powiedział spokojnie Travis. Hunter sprawdził. - Mogę was zabrać do naszego pierwotnego punktu zbiórki. - Więc wracaj - rozkazał Travis. - Jak będziesz potem stał z paliwem? Hunter szybko obliczył. - Dolecę na oparach, cholera. Może będę musiał wysiąść i pchać tę brykę. - To włóż swoje skrzydlate buty - doradził Travis, - I uwiń się. Woda jest cholernie zimna, a cel raczej nie zawróci. - Tak jest, szefie. Hunter natychmiast zatoczył łuk i dał pełną moc. Silniki zaczęły żłopać paliwo jak smoki, ale liczył się czas. Zawiadomił przez radio punkt zbiórki, żeby przygotowali się do przyjęcia drużyny i tankowania. Potem skoncentrował się na pilotażu. Dzięki naprowadzaniu inercjalnemu w ospreyu doleciał prosto na miejsce. Travis i reszta unosili się w skafandrach na wzburzonym morzu. Hunter okrążył drużynę, żeby oznaczyć jej pozycję i wypuścił uprząż desantową. Kilka razy schodził w dół i kolejno zabierał każdego na pokład. Stłoczyli się z tyłu samolotu. Siedzieli w ponurym milczeniu. Hunterowi brakowało wspólnych żartów, ale podzielał ich przygnębienie z powodu klęski na tym etapie operacji. Sprawdził radar. Zdawało mu się, że namierzył 86 „Gorskiego", nie był jednak pewien. Jeśli odległy punkt oznaczał tajfuna, nikt nie dogoniłby go wpław. Nawet Stan, który pływał jak delfin. Przy ostatnim podejściu Hunter zabrał Travisa. Major wdrapał się do samolotu i zasygnalizował pilotowi powrót do miejsca zbiórki. - Jaki jest nowy plan? - zapytał Hunter, kiedy Travis zdjął skafander i usiadł w fotelu drugiego pilota. - Trzeba było zabrać łódź - odparł Travis. - Szefie, z dodatkowym obciążeniem moglibyśmy nie zlokalizować okrętu. - Wiem, wiem - odpowiedział kwaśno Travis. - Teraz już tego nie sprawdzimy. Z głębi ospreya wtrącił się Jack. - Jak powiedział Hyman Rickover, .jeśli okoliczności tego wymagają, przyjrzyj się faktom i brutalnie dokonaj koniecznych zmian, mimo drastycznych kosztów i opóźnień". - Naprawdę Rickover to powiedział? - zdziwił się Hunter. - Nie Sun Tsu? Przebił się wreszcie przez grubą warstwę chmur i wziął kurs na Irlandię. Paliwa ubywało w alarmującym tempie. Musiał bez przerwy żonglować szybkością i kątem lotu pod wiatr. - Naprawdę - odparł Jack. - Więc co zmienimy? Travis nie odpowiedział. Był głęboko zamyślony. Rozważał i oceniał opcje z taką samą wprawą, z jaką Hunter pilotował ospreya. 7 listopada, godzina 8.44 czasu zachodnioeuropejskiego, Irlandia Travis rozejrzał się po małej grupce swoich ludzi. - Straciliśmy przewagę, którą mieliśmy przy słabym świetle. Pięćdziesiąt metrów dalej mechanicy tankowali ospreya i ładowali na pokład ciężką łódź do następnej próby desantu na „Gorskiego". - Czy to ważne? - zapytał Stan. - Chmury burzowe zupełnie zasłaniają słońce. Możemy zaraz wrócić i spróbować jeszcze raz. Tam będzie ciemno jak o zmroku. - Stan ma rację - przytaknęła Sara. - Wątpię, żeby nas zobaczyli. Są pewnie zajęci obsługiwaniem okrętu i nie wystawili wacht. Bardziej powinniśmy martwić się o radar. Travis zauważył, że Sam przechylił głowę na bok. Do odbiornika w jego hełmie wpływał strumień informacji z komputerów NSA. - Co tam ciekawego, Sam? Sam wpatrywał się w coś, czego inni nie mogli zobaczyć. - Projekcje pokazują - odrzekł sennym głosem - że będziemy mieli większe szansę, jeśli zaczekamy do zachodu słońca. - Do tego czasu możemy zgubić okręt! - zaprotestował Stan. - Przygotują się do ataku i zanurzą! Ile im to zajmie? - Przeczucie mówi mi, że masz rację, Stan - powiedział Travis. - Jeśli okręt się zanurzy, zgubimy go. Ale desant o zmroku byłby korzystny. Sam, dlaczego z twojego scenariusza wynika, że powinniśmy zaczekać? - Nadciąga sztorm. O zachodzie słońca morze się uspokaja. Sara znów stanęła po stronie Staną. - Tym bardziej okręt może się zanurzyć. W czasie sztormu łatwiej będzie im płynąć pięćdziesięt metrów pod wodą niż na powierzchni. - Mają rację, Trav - wtrącił się Black Jack. - Jeśli się pospieszymy, zdążymy przed sztormem. Travis czuł ciężar odpowiedzialności. Miał przed sobą fakty. Każda minuta zwłoki zmniejszała szansę powodzenia operacji „Ogień Morski". Z łodzią mogliby wyskoczyć dalej od „Gorskiego" i szybko go dogonić. Zbliżyliby się do niego poniżej zasięgu radaru. Nie musieliby płynąć wpław i walczyć z falami. Byliby bardziej wypoczęci przy wchodzeniu na pokład. Ruszać natychmiast? Jeśli złapie ich sztorm, wszystko diabli wezmą. Czekać do zmroku? „Górski" może się zanurzyć i przepaść. - Nie ma gwarancji, że do zachodu słońca sztorm się skończy - nie ustępował Stan. - Masz rację - przyznał Travis. - Celujesz, strzelasz, trafiasz. - Więc startujemy? - zapytał Hunter. Travis wziął głęboki oddech i głośno wypuścił powietrze. - Nie. Ostygniemy i zaczekamy do zmroku. Sam, monitoruj sytuację. Pogodę, cynk od Jen, kurs okrętu, wszystko. - Załatwione - odrzekł Sam. Wciąż był senny od szybkiego napływu informacji do jego odbiornika. - To może być najtrudniejsza część operacji - powiedział Jack. - Czekanie? - zapytała Sara. Travis uśmiechnął się ponuro. Wiedział, co Jack ma na myśli. - Nie. Zawiadomienie Kraussa, że przez następne osiem godzin będziemy bezczynnie siedzieć na tyłkach. Połączył się z dowódcą bezpiecznym kanałem i zaczął wyjaśniać nowy plan operacji. Rozdział szesnasty 7 listopada, godzina 14.10 czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia Jennifer siedziała wyciągnięta na krześle i rozważała, jakie ma opcje. W końcu uznała, że był czas czekania, jest czas działania. „Tymczasowi" za długo się grzebią. Wstała i podeszła kocim krokiem do drzwi. Uklękła i wyjrzała przez szpary wzdłuż źle osadzonej framugi. Ciężki rygiel na zewnątrz uniemożliwiał ucieczkę. Uśmiechnęła się wolno, gdy zauważyła, że drzwi otwierają się do wewnątrz. Ich barykadowanie to robota głupiego, bo zawiasy są w biurze. Wybicie bolców zajęło jej niecałą minutę. Odciągnęła drzwi i wyśliznęła się z pokoju. W magazynie było cicho jak w grobie. Ciemne miejsca dawały jej osłonę. Ruszyła wzdłuż ściany na zwiady. Kilka razy przystawała i uważnie nasłuchiwała. Wycierała ręce o spódnicę i żałowała, że nie ma broni. Ale na spotkanie z Michaelem O'Rourke'em nie mogła niczego zabrać. Facet był zbyt ostrożny. Nie pozwoliłby nikomu zbliżyć się do siebie. Nawet kurierce z pół milionem funtów. Ukochane gadżety elektroniczne Sama też nie nadawały się do jej roboty. W pewnej chwili Jen przyłapała się na tym, że brakuje jej łączności i zapewnienia, że wszystko idzie dobrze. Była zupełnie sama. Mogła liczyć tylko na siebie. Doszła do sterty skrzyń. Za przeszkodą rozlegały się kroki, jakby ktoś spacerował niecierpliwie tam i z powrotem. Jen spojrzała w górę i zobaczyła prowizoryczną drabinkę prowadzącą na szczyt stosu. Wspięła się szybko na górę, położyła na brzuchu i popatrzyła w dół na O'Rourke'a i trzech innych mężczyzn. Chodził w kółko z komórką przy uchu. Jego obstawa miała automaty. Spod rozpiętych kurtek wystawały pistolety w kaburach pod pachami. Dwaj faceci byli praworęczni, jeden leworęczny. Jennifer nie wiedziała, czy to ważne, ale zawsze zauważała takie szczegóły. - Nareszcie jesteś, Faith! - krzyknął O'Rourke i przełożył telefon do drugiego ucha. - Ledwo cię słyszę. Masz je? Na pewno? To przywieź mi je jak najszybciej, kochanie. Spojrzał na trzech mężczyzn i uśmiechnął się szeroko. Jen zastanawiała się, czy Faith to w tym wypadku imię kobiety, czy okrzyk „na Boga!". W końcu domyśliła się, że to pierwsze. - Co?! Cholerne Angole! - ciągnął O'Rourke i jednocześnie informował swoich ludzi. - Utknęła w Londynie i nie może się wydostać. Nie wie, kiedy tu będzie. Jen zabiło serce, jakby trafiła na żyłę złota. O'Rourke prawie się przyznał, że „Tymczasowi" mają kody uzbrajające wykradzione Rosjanom. Dostaną je z Londynu. - Trzeba kończyć - powiedział O'Rourke do telefonu. - Amerykanie wszystko podsłuchują. Zaraz zlecą się jak muchy do świeżego gówna.... Bardzo się cieszę! Wyłączył się, zamknął komórkę i wetknął do kieszeni płaszcza. - Kiedy przyjedzie? - Boi się, że Angole mogłyby ją zgarnąć. Wysłała kody przez kuriera. - Newton chyba się przebije? Jego nie podejrzewają, co? O'Rourke się roześmiał. - Ma taki wygląd, że nikt go o nic nie podejrzewa. Idźcie przygotować sprzęt, chłopcy. Okręt na nas czeka. Będziemy potrzebować tego wszystkiego do oddania salwy. Jennifer rozpłaszczyła się na skrzyniach i wstrzymała oddech. O'Rourke został sam. Rozejrzał się i zmarszczył brwi, jakby wyczuł jej obecność. Ale nie spojrzał w górę. Odczekał jeszcze kilka sekund, znów wyjął telefon i szybko wystukał numer. - Newton? - zapytał z szerokim uśmiechem. - Gdzie teraz jesteś, stary? Miło mi to słyszeć. Masz je przy sobie? Bardzo dobrze. Za godzinę kogoś do ciebie przyślę. Poznasz go po wyglądzie. Nikt poza nami nie wie, że już jesteś w Irlandii. O'Rourke słuchał uważnie prawie minutę. - Nie mogę tam być zaraz - odpowiedział w końcu. - Potrzebny jest nam kuter, żeby dopłynąć do rosyjskiego okrętu, a szyper będzie gadał tylko z Sinn Fein. Bez obaw, chłopie. Zabierzemy kody na „Gorskiego". Odwalasz kawał dobrej roboty. Prawdziwy bohater rewolucji! O'Rourke skończył drugą rozmowę i przedarł się szybko przez stosy skrzyń. Jennifer podpełzła do przeciwnej krawędzi sterty. O'Rourke podszedł do małomównego, ponurego typa z ospowatą twarzą, którego Jen widziała wcześniej. Wydał mu szeptem jakieś polecenia. Facet kilka razy skinął głową. Wreszcie odsłonił lewą pachę i klepnął kaburę z „dziewiątką". Jennifer domyśliła się, że gość ma pojechać do Newtona po kody uzbrajające. Zastanowiła się, dlaczego lider Sinn Fein ukrywa przed innymi, że kody już są. Paranoja albo po prostu ostrożność. Im mniej wiedzą jego ludzie, tym mniej wyśpiewają w razie aresztowania. Jen orientowała się, że w Dublinie Brytyjczycy nie gniotąO'Rourke'a i „Tymczasowych". Ale terroryści zawsze muszą się liczyć z wpadką albo zdradą. Zdrada, pomyślała. Czy O'Rourke wie, że ma w swoich szeregach wtyczkę CIA? Czy wysyła ospowatego w tajemnicy przed innymi, bo obawia się, że ktoś z tamtych może być szpiegiem? Nie miała pojęcia. Zawodowi zabójcy i terroryści żyją dlatego, że nikomu nie ufają. O'Rourke najwyraźniej ufał człowiekowi, którego wysyłał. Silnik jednego z citroenów ożył i O'Rourke odjechał w towarzystwie trzech jludzi. Jennifer zeskoczyła na podłogę, otrzepała się i znów pożałowała, że nie ma broni. Ospowaty był większy od niej i ruszał się jak bokser. Na dodatek miał pistolet. Gdyby musiała go szybko wyeliminować, mogłaby mieć problem. Facet poszedł na tył magazynu do mercedesa z lat sześćdziesiątych przykrytego brezentem. Zdjął zakurzony pokrowiec, wsiadł i poszukał kluczyków l za osłoną przeciwsłoneczną, Jennifer podkradła się do bagażnika samochodu. Zastanawiała się, jak będzie śledzić ospowatego, jeśli nie uda jej się dostać do środka. Silnik zakrztusił się, prawie zaskoczył, potem zgasł. Mężczyzna spróbował jeszcze kilka razy, wreszcie wysiadł i podniósł maskę. Jennifer wykorzystała okazję. Podpełzła w kucki do drzwi kierowcy, uchyliła je i pociągnęła dźwignię bagażnika. Szybko uciekła z powrotem i wpakowała się do środka. Przymknęła pokrywę tak, że została tylko kilkucentymetrowa szpara. Miała nadzieję, że kierowca tego nie zauważy, nie podejdzie i nie znajdzie pasażerki na gapę. Aż podskoczyła, kiedy mercedes się zatrząsł. Potem zdała sobie sprawę, l że ospowaty zatrzasnął drzwi. Silnik znów zarzęził kilka razy, w końcu załapał. Facet dał pełny gaz, wystrzelił do przodu i pomknął przez zatłoczone ulice. Jennifer obijała się w bagażniku. Jak na tak drogi samochód, mercedes l był w kiepskim stanie. Bujał się na dziurawych jezdniach i ostrych zakrętach, jakby nie miał amortyzatorów. Zerknęła na zegarek. Była ciekawa, ile potrwa jazda do Newtona. Czuła, | że sukces jest w zasięgu ręki. Złapie kartkę z kodami i jej udział w „Ogniu Morskim" będzie zakończony. Uratuje Zachód przed zagładą nuklearną. Ale l to dopiero połowa operacji. Travis i reszta odzyskają okręt podwodny. Wiedziała, jacy są dobrzy i jak szybko działają. Wykonaj ą zadanie i wrócą do Waszyngtonu w ciągu doby. Po godzinie ospowaty zahamował z piskiem opon. Wyskoczył zza kierownicy i zostawił silnik na chodzie. Jennifer wyjrzała ostrożnie z bagażnika | i poszła za nim. Facet przeciął wąską ulicę i spojrzał w okno na pierwszym piętrze jakiejś rudery. Jen starała się udawać tutejszą, ale w pustym zaułku nie było to łatwe. Z okna wychylił się mężczyzna i pomachał do ospowatego. Kierowca mercedesa wszedł do domu. Jennifer przeszła przez jezdnię i rozejrzała się. Nikt jej nie śledził i nie zauważyła zaparkowanych samochodów z podejrzanymi typami. W uliczce było cicho jak w grobie. Jen wśliznęła się do budynku i zdążyła zobaczyć, jak ospowaty znika za zakrętem rozchwianych schodów. Wypróbowała je nogą. Zaskrzypiały tak głośno, że nie miała szans wspiąć się na górę bez hałasu. Machnęła na to ręką i wbiegła po stopniach najdelikatniej jak umiała. Kuliła się przy każdym trzasku i zgrzycie wyłażących gwoździ. Równie dobrze mogłaby strzelać z haubicy, żeby zaanonsować swoją obecność. Na piętrze wyjrzała zza rogu. Spodziewała się, że zobaczy wylot lufy pistoletu. Na widok pustego korytarza odetchnęła pełną piersią. Podeszła na palcach do mieszkania z oknem na zaułek i przyłożyła ucho do drzwi. - ... to, na co czeka pan O'Rourke? - Jest tutaj. Dostałem to od... Jennifer stężała. Mężczyzna urwał, jakby coś go zaalarmowało. Obróciła się i przywarła plecami do ściany. Jeśli wyjdzie, była gotowa rzucić mu się do gardła lub oczu. Aż podskoczyła, gdy w mieszkaniu huknęły strzały. Nie miała pojęcia, co robić. Zastanawiała się gorączkowo, jak zareagować, kiedy usłyszała dwa następne. Tym razem cichsze, jakby z broni z tłumikiem. Poczuła na czole krople potu, ale nie zdekoncentrowała się. Drzwi uchyliły się trochę. Czekała niczym zwinięta sprężyna. Otworzyły się szerzej. Wtedy eksplodowała - kopnęła je z całej siły. Zaskoczony mężczyzna po drugiej strome poleciał tyłem w głąb mieszkania. Jen wpadła tam za nim, żeby jak najszybciej zdobyć przewagę. Błyskawicznie ogarnęła wzrokiem mieszkanie. Ospowaty leżał na wznak. Z dziury w jego prawej skroni wyciekała krew. Drugi facet siedział skulony w fotelu i trzymał się za brzuch. Nie ruszał się i też wyglądał na trupa. Mężczyzna, którego załatwiła kopniakiem wylądował na podłodze, ale nie wypuścił broni. Jennifer rozpoznała rudego Seana, wysłannika O'Rourke'a. Miała tylko ułamek sekundy, żeby zadziałać. I wykorzystała to. Rozstawiła nogi, podciągnęła wysoko spódnicę i kopnęła. Trafiła stopą w rękę z pistoletem. Broń wyleciała w górę. Jen zrobiła obrót i walnęła rudego krótkim prostym w czoło, żeby nie wstał. Schyliła się i podniosła pistolet z tłumikiem. Dobrze leżał w jej dłoni. Cholernie dobrze. - Dawaj kartkę - zażądała. - Gdzie ją masz? Sean patrzył na nią z takim rozbawieniem, jakby przyglądał się harcującym kotkom. Zrzedła mu mina, kiedy zrozumiał, że blondynka zabije go i nawet nie mrugnie. - Spokojnie, moja piękna - powiedział. Jennifer wycelowała mu między oczy. - Masz trzy sekundy, dwie, jedną... Była pewna, że nikt nie zwróci uwagi na strzał, skoro po czterech po przednich jeszcze nie słychać policji. Zdąży obszukać trzy trupy, zabrać kody i zakończyć swoją część operacji przed śniadaniem. Sean zobaczył nadchodzącą śmierć. - Nie jest tak, jak myślisz, moja piękna. - Czas minął - oznajmiła Jen i zaczęła ściągać spust. Była zdecydowana t rozwalić faceta. - „Irlandczykom śmieją się oczy" - wyrecytował szybko. Rozdział siedemnasty 7 listopada, godzina 16.3O czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie Dlaczego ten skurwiel Hunter nie został pilotem bombowca? - wkurzył się Stan, gdy wypłynął na powierzchnię i wytrząsnął wodę z oczu. Łódź SEAL-sów wylądowała mu prawie na głowie. Całe szczęście - odrzekł Jack, unosząc się leniwie na falach. - Gdyby Travis kazał mu zrobić nalot bombowy, wytłukłby wszystkie ryby w oceanie, i Musielibyśmy zabulić kupę szmalu Agencji Ochrony Środowiska. Wystarczy tych gadek. Zabezpieczyć łódź - rozkazał Travis. Chwycił | linę holowniczą i przyciągnął się do motorówki. Fale cofnęły mu ją w twarz, ale był przyzwyczajony do takich nagłych zmian kierunku i zrobił unik. Kiedy łódź znalazła się w dole, wdrapał się do środka i zerwał gruby plastik, który chronił wnętrze przed zalaniem po uderzeniu w wodę. Stan przyłączył się do niego i szybko uporali się z uprzężą zrzutową. Jak dotąd, opóźnienie się opłaciło. Uniknęli krótkiego gwałtownego wiatru i trzymetrowych fal, a okręt podwodny jeszcze się nie zanurzył. Motorówką mogli go dogonić za godzinę. - Proszę o pozwolenie wejścia na pokład, sir! - zawołał Jack. - Wciągaj tu swoją żałosną dupę - warknął Travis i zabrał się do wyleli wania wody, której już zdążyli nabrać. - Stan, odpalaj silnik. Sam, masz namiary na tąjfuna? - Chyba tak - odrzekł Sam i wskazał gdzieś na wschód. - Dostałem nową i prognozę pogody. Znów nadciąga sztorm. Idzie prosto na nas. Będzie tu za niecałą godzinę. - Super - mruknął Jack. - Miałem robić za komandosa, nie za topielca. - Naucz się wreszcie pływać, to nie będzie problemu - doradził z krzywym uśmiechem Stan. Zanim Jack zdążył się odciąć, Powczuk wskazał mu ławką przed sobą. Jack usiadł i zaczął się przypinać. Stan pchnął przepustni-cę i skierował łódź prosto w nadchodzącą falą. Sara przechyliła się przez burtą. - Lepiej niż w wesołym miasteczku, prawda, Sam? - Zostaw go - ostrzegł ją Jack. - Chyba, że chcesz się przekonać, jak potrafi rzygać. Sara usiadła w środku i sprawdziła odczyty bio. Potem spojrzała na Sama. - Jesteś w całkiem dobrej formie. - Dzięki - odrzekł. - Wszystko gra. Woda mi nie przeszkadza. To jak samolot. Miał zamyśloną minę i pokazał reszcie, żeby się uciszyli. Był połączony z komputerami NSA. Odbierał i przeżuwał informacje szybciej niż jakikolwiek polowy terminal komputerowy. - Szybciej, Stan! - zawołał z dziobu Travis. Trzymał się burty i miał opuszczoną szybę hełmu, żeby woda nie pryskała mu w oczy. Badał horyzont swoim BSD w poszukiwaniu „Gorskiego". Odwrócił się kilka stopni w prawo, kiedy Sam podał mu ostatni namiar z satelity NRO. - Przykro mi, szefie, ale to wszystko. Zobaczyli okręt przez dziurę w chmurach i niebo zaraz znów się zasnuło. Sztorm zbliża się z szybkością pięciu węzłów. - A „Górski" płynie w jego stronę z szybkością czterech - odrzekł Travis. Myślał gorączkowo: okręt spróbuje zniknąć w sztormie, żeby lepiej się ukryć. Możliwe, że terroryści wykorzystają dodatkowy czas na naukę sterowania tajfunem pod wodą. Jeśli się zanurzą, będą poza zasięgiem drużyny. Sprawdził na liczniku Dopplera szybkość łodzi. Mimo wzburzonego morza, Stan wyciągał dziesięć węzłów. Travis podał Powczukowi kurs. Stan był bardzo doświadczonym sternikiem i dzięki niemu Travis miał jeszcze kilka minut na ponowne przemyślenie planu ataku. Po dwudziestu minutach zobaczyli przed sobą ciemny kadłub. Po trzydziestu byli gotowi do wejścia na pokład. - Czas na przedstawienie, ludzie - powiedział Travis, kiedy pięcioipółmetrowa motorówka zbliżyła się do „Gorskiego". Zerknął do tyłu; drużyna sprawdzała zestawy bojowe, broń ł resztę ekwipunku. Sam był bardziej obładowany niż inni, bo dźwigał sprzęt łącznościowy. Travis musiał teraz zdecydować, czy umieścić na zewnątrz okrętu przekaźnik i przeciągnąć do środka kabel. Będzie im potrzebne połączenie z komputerami NSA czy Sam poradzi sobie bez tego? Rozszyfruje cyrylicę, czy nie? Rozwinięcie kabla spowolniłoby drużynę, ale mogło się opłacić. - Sam, melduj. - Od Jen ciągle nic. - Terroryści muszą mieć kody uzbrajające - powiedział Travis. - Dlatego tajfun tak przyspieszył. Co z identyfikacją ludzi na pokładzie? - Nic pewnego, ale na dziewięćdziesiąt pięć procent to IRA. - Dobrze wiedzieć, do kogo się strzela; znać przynajmniej kilku - odrzekł Travis. Część załogi przyłączyła się do „Tymczasowych". Jaka? Wszyscy, którzy zostali na okręcie? Po wejściu do środka trzeba improwizować. Jest rozkaz, żeby wyeliminować porywaczy i ich rosyjskich wspólników, ale nie ruszać lojalnych marynarzy. Najważniejsze jest wyłączenie reaktorów i zabezpieczenie wyrzutni rakietowych. Kody uzbrajające mogą już być na „Gorskim". Lepiej założyć, że są, w ten sposób uniknie się później przykrych niespodzianek. Woda spod kadłuba tajfuna opryskała szybę hełmu Travisa. Starł krople i przyjrzał się burcie wielkiego okrętu. - Sam - powiedział cicho do mikrofonu - umocuj przekaźnik na górnym pokładzie. Jak będziesz schodził na dół, rozwijaj kabel. Jack, osłaniaj go. - Żadnych obserwatorów na kiosku? - zapytał Jack. - Nikogo nie widzę - odrzekł Travis, sprawdzając w wizjerze BSD kilka częstotliwości spoza widma optycznego. Ani sygnału termicznego, ani promieniowania. Nic. - Stan, pójdziesz z nimi - rozkazał. - Od razu zabezpieczycie reaktory. - Tak jest - odpowiedzieli chórem. Travis wziął głęboki oddech, dał krok za burtę łodzi i podpłynął do „Gorskiego". Chwycił się wycięć w kadłubie i wciągnął ze spienionej wody na górę. Trzymał się nisko w obawie przed wartami, których mógł nie zauważyć przez BSD. Nikogo. Zdjął skafander. - Sara! - zawołał. Sara Greene skoczyła do wody, wspięła się na okręt i rozpłaszczyła obok Travisa niecałą minutę po tym, jak zbadał pokład i zdecydował, że można ruszać dalej. - Reszta do włazu rufowego. - Prowadzi do przedziału tuż przed reaktorami - wyjaśnił Sam sennym głosem. Był ciągle połączony z odległymi komputerami NSA i odbierał projekcje cyfrowe bezpośrednio na siatkówce oka. - Stan, Jack, pilnujcie go - ostrzegł Travis. Kiedy Sam chłonął przesyłane informacje, nie bardzo wiedział, co się dzieje dookoła. Travis skinął na Sarę, żeby dołączyła do niego przy włazie na śródokręciu. Wyczuwał pod stopami, że pokład różni się od tamtego na amerykańskim okręcie podwodnym, na którym ćwiczyli. Nie umiał tego rozgryźć. Metal to metal. A jednak inny. Na tym zawsze polegał problem z ćwiczeniami, zwłaszcza tym razem. Nie byli w stanie dokładnie odtworzyć terytorium wroga. A to oznaczało niespodzianki. Travis posuwał się naprzód, uważając na grzebień ostrzy do łamania lodu. Przed kioskiem ciągnęły się klapy dwudziestu wyrzutni rakietowych. Były zamknięte, a mimo to groźne. Przełknął z trudem, kiedy uświadomił sobie znaczenie operacji „Ogień Morski". Jak niewiele potrzeba, żeby wystrzelić te pociski na Londyn, Nowy Jork i... Waszyngton. Wziął się do otwierania włazu. Obawiał się włączenia alarmu, który zauważy jakiś czujny terrorysta. Odkręcił koło ryglujące do oporu i pociągnął. Sara opuściła w ciemną czeluść sondę optyczną. Pogładziła górną część kabla, żeby zesztywniał i zaczęła obracać miniaturową kamerę. - Sześciu - zameldowała. - Wszyscy po stronie dziobu. To nie Ruscy. Po stronie rufy nikogo. Travis włączył do obwodu kamery swoje BSD, żeby widzieć to, co Sara. - Wchodzimy? - zapytała. - Zaczekaj. Coś tu nie gra. Travis uklęknął i skontaktował się z Samem na rufie tajfuna. Wszyscy trzej byli gotowi do wejścia. Czekali tylko na sygnał Travisa. Sam przymocował do kadłuba przekaźnik z kablem i miał już łączność z satelitą. Travis zmienił obraz i sprawdził, co odbiera Sam. Nic ważnego. Głównie informacje o zbliżającym się do nich sztormie. Zignorował je. - Szefie - szepnęła nagląco Sara. - Coś się dzieje. Travis przełączył się z powrotem na kamerę. W dole zobaczył mężczyzn w ciemnych kombinezonach nieprzemakalnych. Dwaj mieli strzelby z obciętymi lufami, trzej automaty HK. Szósty zachowywał się jak ich przywódca. Trzymał pistolet. Travis nastawił ucha. Żałował, że miniaturowa kamera nie ma mikrofonu, ale w tej operacji liczył się każdy gram wagi. - Co jest, do jasnej cholery? - zapytał ostro przywódca. - Jakaś łódź obija się o kadłub - odpowiedział ktoś przez interkom. -Szef nie wie, skąd się wzięła na środku tego zasranego morza. Travis pokręcił głową. Powinni byli zatopić motorówkę, ale liczyli na to, że zabiorą ją fale. Teraz już za późno na zmianę decyzji. - Wchodzimy! - rozkazał. Wiedział, że Jack, Stan i Sam już zjeżdżają w dół po drabince na rufie. Uniósł karabin i zbiegł schylony po szczeblach. Chwycił się końca poręczy, żeby trochę wyhamować i przerzucił nad nią nogi. Wylądował na pokładzie i nacisnął spust XM-29. Zagwizdały elektrycznie detonowane pociski i dwaj najbliżsi terroryści upadli. Nie nosili kamizelek kuloodpornych. Ich zaszokowani koledzy spóźnili się z odpowiedzią. Sara zdjęła jednego, stojąc jeszcze na drabince. Huknęła ogłuszająco strzelba. Travis wiedział, że bomba poszła w górę. Taki hałas musiał zaalarmować cały okręt. Travis i Sara mieli przeciwko sobie trzech uzbrojonych przeciwników, którzy już zdążyli się pozbierać. Dwaj skoczyli w lewo, jeden w prawo. Barrett i Greene byli zgraną parą, rozumieli się bez słów. Wybrali samotnego terrorystę jako łatwiejszy cel. Niech tamci dwaj strzelają do cieni i do siebie. Może sami się wykończą. Travis wśliznął się między wyrzutnie. Nasłuchiwał i badał teren przez wizjer BSD. Zauważył wystający czubek zniszczonego buta. Wycelował precyzyjnie i czerwona kropka znieruchomiała na bucie. Ściągnął spust. Facet zaskowyczał bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Odruchowo wyłonił się z kryjówki i Sara wpakowała mu trzy kule. - Wymiotę tamtych dwóch - powiedziała do Travisa. - Osłaniaj mnie. Travis podbiegł do trupa. Terrorysta leżał twarzą w dół. Travis miał stąd dobre pole ostrzału. Kiedy Sara wyskoczyła zza wyrzutni, wypalił tuż obok jej lewego ramienia. A przynajmniej próbował. Szarpnął mocniej spust, jakby to mogło przekonać XM-29 do współpracy. Dwaj terroryści otworzyli ogień do Sary. Jeden walił ze strzelby, broń drugiego brzmiała jak dziewięciomilimetrowy pistolet. Sara dostała dwa razy z dziewiątki i zwaliła się ciężko na pokład. Travis znów spróbował strzelić. Tym razem udało się. Wyeliminował terrorystę ze strzelbą. Nie zdążył skierować lufy na drugiego, Sara go wyręczyła. Podziurawiła faceta z pistoletu w rewanżu za dwie kule w pancerz jej zestawu bojowego. Travis rzucił się do klapy prowadzącej w kierunku rufy. Zaryglował ją i szybko obwiesił małymi granatami, żeby odstraszyć intruzów. - Co się stało? - zapytała Sany- Miałeś mnie osłaniać. - Karabin nie wypalił - wyjaśnił Travis. - IFF - domyśliła się. - Byłam za blisko twojej linii strzału i sygnał zablokował „inteligentne" pociski. Travis próbował stłumić w sobie przykre uczucie bezradności. - Nie tylko to - odparł gorzko. - W ogóle zablokował mi ten pieprzony karabin. Zmienił częstotliwość i złapał Sama. - Jak wyłączyć tę cholerną identyfikację „przyjaciel czy wróg" i przejść na ręczne celowanie i strzelanie? - Co? - zapytał sennie Sam. - Aha, przeprogramowanie potrwa kilka minut. Karabinów i pistoletów. Nie ma czasu na biochipy. - Wolałabym, żeby biochipy działały - wtrąciła słodko Sara. - To chyba najlepsze liczniki promieniowania, jakie mamy. - Jak dotąd, nic nie wykryłem - zameldował Sam. - Fakt - potwierdził Stan. - Na razie wszystko czyste jak ząb rekina. I trafiliśmy na słaby opór. Za kilka minut powinniśmy być przy reaktorach. - IFF zablokuje wam broń, jeśli będziecie strzelać za blisko siebie -ostrzegł Travis. - Mogę wyłączyć wszystkie biochipy - zaproponowała Sara - i zostawić tylko ich funkcję kontroli medycznej. - Zrób to. Sam nie ma czasu na majstrowanie przy amunicji. Travis obrócił się nagle. Ktoś dobierał się do klapy zabezpieczonej granatami. Popchnął Sarę za niską konsolę przyrządów. Pułapka eksplodowała i wokół rozprysły się odłamki. Wybuch ogłuszył go na moment, ale terrorysta ucierpiał bardziej. Została po nim tylko ręka ze złotym sygnetem na palcu. Travis nie miał pojęcia, gdzie się podziała reszta. Zza grodzi dobiegły krzyki. Pojawiła się lufa karabinu. Travis i Sara jednocześnie wycelowali i strzelili. Ich pociski wytrąciły terroryście broń. Rozległy się przekleństwa. Travis pokazał Sarze, że pora zabrać się do wyłączania wyrzutni rakietowych. Szkoda im było czasu na szukanie tajnej dokumentacji dla generała Gatesa, mimo to zaczęli szybko przerzucać instrukcje na pobliskich pulpitach. Travis przełączył się na BSD Sary i zobaczył, że skanuje i zachowuje każdą stronę. Może potrafiła tak szybko czytać, ale wątpił w to. Po chwili musiał się zająć odparciem następnego ataku na przedział rakietowy. Terrorysta zrobił unik, potem wpadł do środka przez właz od strony rufy. Travis trafił go w brzuch. Facet zgiął się wpół, ale za nim wskoczyli dwaj inni. Ukryli się na końcu przedziału. - Granat gazowy - uprzedził Sarę Travis i wystrzelił go. Stal brzęknęła o stal, rozległ się stłumiony huk. Pomieszczenie wypełnił gaz łzawiący. Travis upewnił się, czy ma dobrze założony aparat oddechowy i dał nura w dym. W termowizji zobaczył dwie sylwetki. Terroryści próbowali się schować. Jeden nie zdążył - dostał od Travisa kulą. Drugi był lepiej wyszkolony, albo miał fart. Udało mu się dać nogę. Travis pobiegł za nim w kierunku rufy niczym pies gończy. Wypatrywał ewentualnej zasadzki, ale wątpił, żeby tamten gdzieś się zaczaił, skoro w przedziale unosi się gaz. On mógł oddychać i dobrze widział, przeciwnik nie. Nagle sytuacja się zmieniła. Na Travisa spadła kaskada wody i ścięła go z nóg. Sunął po pokładzie, dopóki nie uderzył plecami w wyrzutnię. Podniósł się niezgrabnie. - Zanurzają się!-krzyknął. Jeśli właz jest otwarty, cały przedział rakietowy zaleje woda! Pamiętał z odprawy, że woda morska plus paliwo stałe w rakietach równa się gaz trujący. Dobrnął do drabinki pod włazem i zawahał się. Był teraz w zasięgu ognia terrorysty, którego ścigał. Kula albo utonięcie. Travis mógł sobie wybrać rodzaj śmierci. I musiał to zrobić szybko. Rozdział osiemnasty 7 listopada, godzina 16.30 czasu zachodnioeuropejskiego, Dublin, Irlandia To ty? - zapytała zaskoczona Jennifer Olsen. Od początku obserwowała każdego z terrorystów O'Rourke'a i zastanawiała się, który jest wtyczką CIA. Nie wiadomo dlaczego od razu skreśliła Seana. Może uważała, że jest zbyt przystojny, żeby oboje mogli być po tej samej stronie. A może po prostu tak dobrze się maskował. - Nie musisz mi podawać odzewu - powiedział Sean i podniósł się do i pozycji siedzącej. - Podejrzewam, że oboje wiemy dla kogo pracujemy, prawda moja piękna? - Nie będziemy się wygłupiać - zgodziła się Jen. - To dobre w filmach szpiegowskich. Sean poklepał się po kieszeni na piersi. - Mam je. Jeśli do mnie strzelisz, możesz przedziurawić kartkę. - Jedną? - upewniła się - Z kodami uzbrajającymi - potwierdził. Jen uświadomiła sobie, że ciągle celuje do niego z jego pistoletu z tłumikiem. Opuściła broń. Sean stanął chwiejnie na nogach. - Zaskoczyłaś mnie. To mi się dawno nie zdarzyło. I nigdy z taką piękną kobietą. Wyciągnął rękę. Jennifer dopiero po chwili zrozumiała, że chce odzyskać pistolet. Zanim mu go oddała, podniosła sigsauera, którego upuścił ospowaty i sprawdziła, czy jest przeładowany. Nabój był w komorze, wystarczyło nacisnąć spust. - Zaraz znów cię zaskoczę - powiedziała. - Chcę kody. Sean uniósł brwi. - Muszę cię zmartwić, moja droga. Przekażę je mojemu oficerowi operacyjnemu w naszej ambasadzie. Będą w Waszyngtonie, zanim tutaj zajdzie słońce. Jen zastanowiła się. Nadal mogła zabić Seana, mimo że byli po tej samej stronie. Miała rozkaz odzyskać kody wykradzione Rosjanom. Nikt nic nie mówił o współpracy jednostki TALON z CIA czy innymi agencjami rządowymi. Ale czy to ważne, kto je weźmie, skoro nie wpadną w ręce terrorystów? Sean uśmiechnął się. - Mamy ten sam problem, piękna. Już nie musisz się tu kręcić i rozpracowywać O'Rourke'a i reszty. Możesz pójść ze mną do ambasady i razem przekażemy kody. Oboje się zasłużymy. Na dole zapiszczały opony. Sean podszedł do okna. Nagle dostał postrzał w ramię i zatoczył się. Wytrzeszczył niebieskie oczy, klapnął na podłogę i oparł się plecami o spękaną gipsową ścianę. Łapał powietrze, jak ryba wyciągnięta z wody. Nie mógł wymówić słowa. - Co jest? - zapytała Jennifer i sięgnęła mu do kieszeni po kartkę. - O'Rourke... - wykrztusił w końcu. - cała reszta. Odepchnął ją, oparł pistolet o parapet okna i strzelił kilka razy. Seria z ulicy zamieniła przeciwległą ścianę w ser szwajcarski. - Daj mi kody - zażądała Jennifer. - Dostarczę je... Urwała, kiedy na schodach zadudniły ciężkie kroki. Co najmniej czterech. Nie przebije się. Sprawdziła tylne okno. Na zewnątrz przesunął się cień. Tędy też nie da rady. Jest otoczona. Z mieszkania nie było innej drogi ucieczki. Jen nie miała czasu na zastanawianie się, co poszło nie tak. Może O'Rourke odkrył, że Sean to wtyczka. Pewnie nie dostał wiadomości od ospowatego i wezwał kawalerię. Albo martwy Newton na krześle zdążył go jakoś zaalarmować. Wszystko sprowadzało się do jednego. Była w pułapce. Zostało jej tylko jedno wyjście. Sean patrzył na nią zamglonym wzrokiem. Miała nadzieję, że zrozumie. Wycelowała w niego sigsauera i czekała na właściwy moment. Kiedy do mieszkania wpadł O'Rourke ze swoimi ludźmi, nacisnęła spust. Pocisk trafił Seana w środek czoła i zabił go na miejscu. - Rzuć broń! -wrzasnął O'Rourke. Jen odwróciła się, opuściła pistolet i zaczęła swoją historyjkę. - Był wtyczką. Podwójnym agentem. Zabił tamtych dwóch. Wykonałam za pana wyrok. - Mówi prawdę, panie O'Rourke - potwierdził cicho typ z wycelowanym AK-47. - Widziałem, jak strzeliła do Seana. - Ja też mam oczy - warknął O'Rourke. - Skąd się tu wzięłaś? - Znudziło mi się czekanie w tamtej zamkniętej norze - odpowiedziała Jennifer i wskazała ospowatego - więc zabrałam się z nim na gapę. Przyszłam za nim tutaj, ale zostałam na dole. Nagle usłyszałam strzały. Ten Sean zabił tamtego w fotelu i tego. Mnie też chciał zastrzelić, ale coś usłyszał. Ktoś na ulicy trafił go w rękę. Wtedy złapałam pistolet i resztę już wiecie. O'Rourke przyglądał się jej przez chwilę, potem pokręcił głową. - Nic z tego nie rozumiem. Później o tym pogadamy. Popatrzył na nią, jakby chciał ją prześwietlić wzrokiem, odwrócił się i przeszukał Newtona i ospowatego. Jen nie miała teraz powodu udawać głupiej. - W lewej wewnętrznej kieszeni Seana - podpowiedziała. - Nie wiem, co jest na tej kartce, ale zabrał ją tamtemu w fotelu. O'Rourke wyjął kody uzbrajające. Uśmiechnął się szeroko i schował je szybko do bocznej kieszeni. - Chodźmy, moja droga. Chciałaś mieć udział w czymś wielkim? Proszę bardzo. - W jak wielkim? - zapytała z wyzywającym spojrzeniem, potem popatrzyła znacząco na jego krocze. - Lubię duże rzeczy. - Domyślam się. Jennifer czuła do siebie obrzydzenie, ale musiała czymś zająć O'Rour-ke'a. Gdyby zaczął jej zadawać kłopotliwe pytania i zestawił razem różne drobne fakty, byłoby po niej. A kody zostałyby wprowadzone do głowic nuklearnych i zamieniłyby dwadzieścia pocisków wycelowanych w Londyn i Waszyngton w broń masowej zagłady. Rozdział dziewiętnasty 7 listopada, godzina 16.39 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie Okręt zanurzał się. Travis walczył z wodospadem. Trzymał głowę tak, żeby strumienie spadały na hełm i mocno stawał na szczeblach drabinki. Kilka sekund później nie wszedłby tak wysoko, żeby zamknąć właz. Siła wlewającej się wody byłaby zbyt duża. Obsuwały mu się dłonie, ślizgały nogi. Wspinał się centymetr po centymetrze, wreszcie dotarł do ciężkiej okrągłej klapy. Podskakiwała i odbijała się niebezpiecznie od pierścienia dociskowego w pokładzie. Gdyby przytrzasnęła mu prawą rękę, do końca życia musiałby się drapać po jajach lewą. Zacisnął palce na kole, ale ześliznęły mu się nogi. Zaklął na całe gardło i zawisnął pod klapą. Jego ciężar dociągnął ją do pierścienia. Travis wierzgał w powietrzu nogami i obracał się. Każdy jego ruch dokręcał koło o ćwierć obrotu. W końcu woda przestała się wlewać. Dosięgną! nogami drabinki, z całej siły pociągnął właz i zaryglował. Na pokład spadły ostatnie krople. Udało się. Miał teraz problem jak wrócić na dół i nie dać się zabić terrorystom. - Jak sytuacja? - zapytał przez radio Sarę. - Nie jestem pewna. Został już tylko jeden, ale cwany. Nie wiem, czy oberwał. Sądząc po odgłosach, chowa się między wyrzutniami. Travis spróbował wypatrzyć terrorystę z wysokości drabinki. Bez skutku. Co nie znaczyło, że jest bezpieczny. Wziął głęboki oddech i zeskoczył na śliski pokład. Chciał natychmiast dać nura za osłonę, ale nogi wyjechały spod niego i upadł. To go uratowało. Przy drabince byłby w polu ostrzału przeciwnika. Wczołgał się wężowatymi ruchami za konsolę elektroniczną. Pociski zadźwięczały o metal nad jego głową. Nie mógł na razie wyjść, więc sprawdził sytuację u reszty drużyny Orzeł. - Jack, co u ciebie? - zapytał. - Mamy problem z przekonaniem obsługi reaktorów, żeby nas wpuściła. Sam nie chce wysadzać włazu, bo od wybuchu mógłby pęknąć któryś ze zbiorników ciśnieniowych po drugiej stronie grodzi. - Odetnijcie zasilanie reszty okrętu - rozkazał Travis. - Znalazłem gruby kabel, Trav - wtrącił się Stan. - Idzie w stronę dziobu. Jeśli go przetnę, może być kiepsko. Jesteśmy zanurzeni. Nie wiem, czy nie padnie system cyrkulacji powietrza. - Rąb - zdecydował Travis. Miał dosyć uników przed pociskami. Chciał wreszcie wykończyć terrorystów. To za długo trwało. Zerknął na zegarek. Oczywiście mieli opóźnienie. Do tej pory powinni już opanować część rufową tajfuna, a tymczasem Travis jeszcze nie uporał się z przeciwnikiem w przedziale rakietowym. Co gorsza, stracili element zaskoczenia. Planował przejąć kontrolę nad całym „Górskim", zanim porywacze zorientują się, że ktoś dostał się na pokład. - Zeskanowałam wszystkie dane z ich instrukcji - zameldowała Sara. -Przesłałam je przez przekaźnik Sama. - Przekaźnik nie działa. Lepiej dobrze pilnuj tych danych, bo nie dotarły do domu. Co z niewidzialnościątego okrętu? Jakie ma możliwości? - Przykro mi, Travis, ale nie zauważyłam tutaj takiego sprzętu komputerowego ani oprogramowania. Travis zaczął się czołgać za. konsolą z karabinem gotowym do strzału. Wiedział, że za kilka sekund naciśnie spust. Zamknął oczy i włączył skaner podczerwieni. Syk i trzask powiedziały mu, że Stan przeciął główny przewód zasilający, który biegł na dziób. Travis otworzył oczy i zobaczył nowy świat. W podczerwieni widział tylko upiornie zielone kształty. Uniósł się na moment, dostrzegł terrorystę z rozgrzanym pistoletem w dłoni i strzelił płynnym, wyćwiczonym ruchem. Pocisk trafił w cel. Travis zerwał się i pobiegł, zanim usłyszał odgłos upadającej broni przeciwnika. - Sara, osłaniaj mnie. Pomogę chłopakom. - Dobra. Travis przeskoczył nad trupem, przywarł na moment do zimnej grodzi, potem wpadł przez właz do wąskiego przedziału z kojami załogi po bokach. Zgasił strzałami światła awaryjne i czekał. Potrafił dobrze wykorzystać podczerwień. Powolne badanie terenu było lepsze niż pospieszne rozglądanie się. Elektronika zdążyła zarejestrować obrazy cieplne trzech przeciwników. Gdyby nie to, Travis wpadłby na ślepo w ich ogień krzyżowy. - Kto tam jest? - zawołał po rosyjsku. Jeden z mężczyzn ruszył w kierunku jego głosu, uniósł rękę i odpowiedział. Travis wpakował mu w pierś dwie kule. Nie wiedział, czy Rosjanin trzymał pistolet, czy tylko go pozdrawiał. Może myślał, że ktoś przyszedł na ratunek porwanej załodze. Ale dwaj pozostali natychmiast otworzyli ogień do Travisa. Padł na pokład i przetoczył się pod spuszczoną koję. W tej pozycji nie mógł celnie strzelać z karabinu. Położył go przed sobą, wyciągnął pistolet i załatwił jednego przeciwnika. Drugi skradał się wąskim przejściem między rzędami koi. Dostał dwa szybkie strzały w pierś. Travis zerwał się i znalazł właz do ciasnego korytarza, który biegł przez całą długość „Gorskiego" i omijał sterownię. Ledwo się w nim mieścił, ale nie zwracał na to uwagi. Starał się poruszać jak najszybciej, a jednocześnie jak najciszej. Nie chciał zaalarmować terrorystów w sterowni. Dotarł do końca, otworzył klapę wyjściową i zobaczył dwie sylwetki. Opuścił broń. - Idziecie w złym kierunku - powiedział cicho do mikrofonu. - Zawsze naprzód, nigdy w tył. Stan i Jack odwrócili się, rozpoznali swojego dowódcę i odwrócili się z powrotem. - Niektórzy kolesie tutaj to prawdziwe palanty - wyjaśnił Jack. - Myśleliśmy, że dogadamy się z obsługą reaktorów. Ale tam jest chyba zjazd terrorystów. Co najmniej czterech, wszyscy uzbrojeni. - Gdzie Sam? - Czai się obok włazu przedziału reaktorowego, żeby ustrzelić tych, co na nas wyskoczą - odrzekł Stan. - Choć nie wygląda na to, żeby chcieli ryzykować. - Sam, możemy im zrobić małe bum? - Szefie, to byłoby chyba najgorsze wyjście. Nie rejestrują żadnego podejrzanego promieniowania. Jeśli zdetonujemy ładunki, to się szybko zmieni. - Tak myślałem - przyznał Travis. Szukanie na pokładzie innego włazu do części rufowej nie wchodziło w grę. Nie miał pojęcia, jak głęboko zanurzył się okręt. Ani dokąd płynie. Na razie wykonali tylko jedno zadanie: zabezpieczyli przedział rakietowy. Sara wyłączyła panele sterujące wyrzutniami i uniemożliwiła wystrzelenie pocisków. Ale nie unieszkodliwiła ich całkowicie. Po wprowadzeniu kodów uzbrajających głowice mogły być zdetonowane wewnątrz „Gorskiego". - Na ile niesprawny jest okręt po odcięciu głównego przewodu zasilającego? - zapytał Sama Travis. - Wiem tyle, że śruby nadal się obracają. Pod wodą straciłem łączność z komputerami NSA. Przy zamykaniu włazu klapa przecięła kabel przekaźnika i zostałem bez pomocy z zewnątrz. Travis dopiero teraz uświadomił sobie oczywistą rzecz. - Właśnie! - krzyknął. - Ktoś musiał zamknąć właz rufowy! Ja zamknąłem tylko dziobowy. - Więc oprócz czterech terrorystów w przedziale reaktorowym mamy co najmniej jednego po tej stronie - powiedział Stan. - Znajdź go - rozkazał Travis. Zobaczył w podczerwieni, jak Powczuk zaczyna metodycznie sprawdzać koje i magazyn torped obok głównego korytarza. Był pewien, że terrorysta nie ukryje się przed Stanem. - Chodźmy - powiedział do Jacka. - Nie ma co tu sterczeć. Trzeba dokończyć operację. ' - Tak jest, sir! Travis włączył monitoring z użyciem BSD. Z przedziału rakietowego dobiegły odgłosy gwałtownej wymiany ognia. Rozpoznał karabin automatyczny i małokalibrowe pistolety. Pobiegł bocznym korytarzem, strzelając do świateł awaryjnych. - Masz problemy? - zapytał przez radio Sarę. - Ja?! - zdziwiła się. - Raczej tamci. Cała chmara „Tymczasowych". Zlatują się do mnie jak ćmy do ognia. I przypiekam ich. Jakby na potwierdzenie rozległa się seria z XM-29. - Jeśli skończy ci się amunicja, załatw ich jedną albo dwiema sarkastycznymi uwagami - doradził Jack. Travis nie mógł zobaczyć wyszczerzonych zębów na jego obrazie cieplnym, ale wiedział, że DuBois uśmiecha się od ucha do ucha. Zastanawiał się, czy nie wysłać go na pomoc Sarze, żeby rzeczywiście nie zabrakło jej amunicji. Tylko nie był pewien, kto z tej dwójki byłby bardziej urażony. - Opowiem im kilka głupich dowcipów - odparła Sara. - Szkoda marnować dobrego sarkazmu dla tych frajerów. Zachowam go dla ciebie! Po okręcie rozeszło się echo wybuchu jej granatu odłamkowego. Fala uderzeniowa dotarła do Travisa i Jacka. Travis zatoczył się trochę, potem pokazał Jackowi nowy kierunek. Wyglądało na to, że Sara poradzi sobie sama. W małym pomieszczeniu obok korytarza padły dwa przytłumione strzały. Stan znalazł terrorystę, który zamknął właz i przeciął kabel przekaźnika Sama. Powczuk przyłączył się do Travisa i Jacka. - Ruski marynarz - wyjaśnił. - Razem mamy trzech. Same niskie stopnie. - Więc nadal nie wiemy, czy Urbanów jest zdrajcą. - Nie. Stawiam na jego pierwszego oficera - powiedział Stan. –Na Borkena. - Trzeba uważać na obu - odparł Travis. Czuł niepokój na myśl o strzelaniu do rosyjskiej załogi. Miał rozkaz uratowania zakładników. Na razie on ł jego ludzie tylko się bronili. W przedziale reaktorowym mogło być inaczej. Terroryści mogli trzymać jakiegoś Rosjanina jako zakładnika i zmuszać go siłą do pokazywania im, jak działaj ą reaktory. Travis otrząsnął się. Nie zabijał osób postronnych czy ofiar. O ile Rosjan można tu było nazwać ofiarami. W końcu pozwolili komuś opanować swój okręt. Może nawet pomogli. Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś z załogi próbował walczyć z terrorystami. Travis sprawdził poziom promieniowania licznikiem Geigera, który miał w-zestawie bojowym. Wynik potwierdził meldunek Sama, że wszystko jest w normie. Rosyjskie zbiorniki ciśnieniowe były mniej szczelne od amerykańskich, więc wyższa radiacja nie dziwiła. Ale dlaczego Urbanów kazał załodze opuścić okręt, nadal było tajemnicą. Travis uporządkował myśli. - Zastanówcie się dwa razy, zanim strzelicie do Rosjanina - polecił. - Ofiara, to nie terrorysta - zgodził się Stan. Jack się nie odezwał. - Strzelaj od razu, jeśli wiesz do kogo - uprzedził go Travis. - Kapuję - mruknął Jack. Miał ochotę wykończyć całą obsługę reaktorów. Travis wiedział, że tak byłoby bezpieczniej, ale generał Krauss nie da-, wał im bezpiecznych zadań. Stan przyklęknął obok owalnej klapy włazu prowadzącego do nuklearnego serca „Gorskiego". - Zablokowali ją. - Przewierć - powiedział Travis. - Zajrzymy tam. Huknął strzał. - Uważaj, Trav! - krzyknął Stan. Pocisk odbił się od hełmu. Zaskoczony Travis odwrócił się, na moment go zamroczyło. - Gdzieś musi być drugi właz! - zawołał Sam. - Wyszli i walnęli do nas! Travis usiadł na pokładzie i zaczekał aż rozjaśni mu się w głowie. - Strzelili przez wywietrznik - poprawił. - Ktoś wystawił tamtędy pistolet. Tuż powyżej poziomu wzroku była kwadratowa dziesięciocentymetrowa kratka. Pod nią zwisał oderwany kawałek skomplikowanej instalacji wentylacyjnej. Gdyby nie ona, jakikolwiek gaz z przedziału reaktorowego rozszedłby się po okręcie. Travis nie wiedział, dokąd prowadzą rury i nie obchodziło go to. Znalazł sposób na wejście do przedziału reaktorowego bez robienia dziury w grubej stalowej grodzi. Rozdział dwudziesty 7 listopada, godzina 16.35 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie Rozwal go! - gorączkował się Sasza Borken. - Nie wie więcej niż ja! Urbanów uważnie obserwował minę Colina. Widział to, czego nie dostrzegał Borken. Przywódca „Tymczasowych" nie miał powodu zostawiać pierwszego oficera żywego po zakończeniu operacji terrorystów. Borken był za głupi, żeby zrozumieć, że po uzbrojeniu głowic i odpaleniu pocisków przestanie być potrzebny. - To spryciarz - odparł Colin. - Przyda mi się. Dużo wie o tym okręcie. - Colin! - rozległ się wrzask. - Mamy problem! Zaatakowali nas! Urbanów aż podskoczył. Nareszcie jakaś szansa - Co?! Colin odwrócił się gwałtownie do Borkena i przeszył go wściekłym spojrzeniem. - Mówiłeś, że to niemożliwe. Dlaczego radar ich nie wykrył? - Bo... bo musiałem pilnować Utbanowa. Gdybyś go zastrzelił, nie... - Zamknij się! - warknął Colin i zwrócił się do podwładnego. - Co się dzieje? - Zauważyliśmy łódź. Sporą motorówkę. Obijała się o kadłub. To nas zaalarmowało. - Ilu ludzi nią przypłynęło? - Nie wiem, Colin - odrzekł terrorysta. - Musieli przejść na okręt zanim | zauważyliśmy łódź. - Na górnym pokładzie na pewno już ich nie ma. Colin gniewnie zacisnął usta i zmiażdżył wzrokiem Borkena. Podszedł do konsoli i zaczął sprawdzać przez interkom wszystkie pomieszczenia. Zatrzymał się na przedziale rakietowym. Ciche trzaski mogły być strzałami, ale z jakiejś nieznanej mu broni. Zadudnił pistolet dziewiątka, potem huknęła strzelba. Odgłosy przekonały słuchających, że istotnie zostali zaatakowani. - Są w części dziobowej i chcą wyłączyć wyrzutnie z akcji - powiedział Borken. - Co za inteligencja - zadrwił Colin. - Mogą dostać się stamtąd do reaktorów? - Tędy - odpowiedział Borken i wskazał dziobowy właz sterowni, którym mała grupa „Tymczasowych" wyszła wcześniej do przedziału rakietowego, żeby zabezpieczyć pociski. Urbanów zagryzł wargę i skrzywił się. Z pęcherzyka zrobił się duży wrzód. Wciąż przypominał mu boleśnie, żeby trzymać język za zębami. Kapitan omal nie powiedział, że z dziobu na rufę można łatwo przejść dwoma tunelami biegnącymi między kadłubami przez całą długość „Gorskiego". Nie miał pojęcia, kto zaatakował jego okręt. Podejrzewał, że Amerykanie. Bez końca ćwiczyli takie operacje. Co ich obchodzi, tych imperialistycznych najemników, że zabiją irlandzkich terrorystów albo uczciwych marynarzy rosyjskich? Nawet, gdyby „Gorskiemu" przyszli na ratunek komandosi Specnazu, metody wejścia na okręt Byłyby inne. Wszędzie wywaliliby dziury i Colin wiedziałby, że jego ludzie padają na prawo i lewo. Urbanów miał ochotę powiedzieć Colinowi, jak łatwo Amerykanie mogą l się dostać do reaktorów i pozbawić cały okręt zasilania. I jak temu zapobiec. Ale wolał zatopić „Gorskiego". Jeśli tego nie zrobi, przejmą go Amerykanie. Tak czy inaczej, jego kariera jest skończona. Lepiej zginąć, niż dopuścić, żeby Colin i Borken użyli broni atomowej przeciw cywilom. Cokolwiek zrobi, los „Gorskiego" jest przesądzony. - Peter i Daniel, na dziób - rozkazał Colin. - Nie oszczędzajcie amunicji. Załatwcie tych cholernych skurwieli! Dwaj terroryści otworzyli właz. Przy eksplozji Urbanów zasłonił uszy rękami. To nie przerwało dzwonienia w rozerwanym bębenku. Jeden z mężczyzn uniósł do piersi rękę. Wybuch granatu urwał mu dłoń. - Niech to szlag! - wrzasnął Colin. - Kto wlazł na pokład? Cała kompania? Zaczął działać. Urbanowa przeszedł zimny dreszcz, kiedy zobaczył, że Colin zaczyna przygotowywać okręt do zanurzenia. Czerwona lampka na panelu sygnalizowała, że otwarty jest właz w przedziale rakietowym. Woda zaleje część dziobową. Urbanów przełknął z trudem i spróbował pogodzić się z tym, co go czeka. Kiedy woda morska dojdzie do paliwa stałego w rakietach, wytworzy się gaz, eksploduje i zatopi „Gorskiego". Z oderwaną częścią dziobową okręt pójdzie prosto na dno. To uchroni kapitana od hańby. Zginie. Chyba że powie Borkenowi, co się dzieje. Urbanów trzymał jednak język za zębami. „Górski" zadrżał i zaczął się zanurzać. Nagle zapaliła się zielona lampka. Amerykanie - czy ktokolwiek to był - zdążyli zamknąć właz. - Zablokowaliśmy ich w części dziobowej - zameldował terrorysta. Colin tylko skinął głową. Popatrzył na przyrządy sterownicze, ustawił kurs i przywołał gestem Borkena, żeby go sprawdził. Pierwszy oficer krótko przytaknął. - Zabijcie wszystkich - rozkazał Colin. - I oczyśćcie rufę. Niech nikt nie podchodzi do reaktorów bez mojego pozwolenia. - Tam są moi ludzie - przypomniał Borken. - Pomagają wam. Mam iść i... - Nie! - krzyknął Colin i sięgnął do kabury pistoletu pod pachą. Urbanów spojrzał na pierwszego oficera. Borken chyba zaczynał rozumieć, że jest prawie tak samo zbędny, jak były kapitan. Przywódca terrorystów opanował się po chwili. - Przepraszam, trochę puszczają mi nerwy. Jesteś mi potrzebny tutaj jako doradca. - Chyba już wyciągnąłeś z niego wszystko - odezwał się Urbanów. Zauważył, że jego komentarz rozdrażnił Borkena. - Zaraz będzie po sprawie. Nie mogło ich zostać dużo. Moi chłopcy są dobrzy. Wywalą ich stąd. Colin słuchał odgłosów walki. Z głośnika dochodziły strzały w części dziobowej. Bez przełączenia interkomu nie mógł wiedzieć, co się dzieje przy reaktorach. Urbanów nie był zaskoczony, kiedy w sterowni zapadła ciemność. Ktoś przeciął główny przewód zasilający. Zapaliły się światła awaryjne. Ruchome cienie nadawały pomieszczeniu upiorny wygląd. Colin popatrzył groźnie na kapitana. - Nawet o tym nie myśl - ostrzegł i położył rękę na kolbie pistoletu. - Dokąd miałbym uciec? - zdziwił się Urbanów. - Jesteśmy zanurzeni. Musiałbym długo płynąć do Murmańska. - Zapamiętaj to sobie! - krzyknął przywódca terrorystów do Borkena. - Skąd weźmiemy zasilanie głównych systemów? - Z akumulatorów - odparł pierwszy oficer i rozpoczął procedurę, której nauczył go były przełożony. Urbanów poczuł satysfakcję, że tak dobrze wyszkolił Borkena. Usłyszał ciche drapanie. Przypominało skrobanie szczurów w służbowej daczy nad Morzem Czarnym, gdzie spędzał miesiąc miodowy. Ale na „Gorskim" nie było gryzoni. Grupa abordażowa znalazła przejście między kadłubami i poszła prosto do przedziału reaktorowego. To oznaczało, że ma pod j. kontrolą wyrzutnie rakietowe i główne zasilanie okrętu. Niedługo opanuje całość. Urbanów wyciągnął się, zamknął oczy i spróbował przypomnieć sobie lepsze czasy, żeby nie myśleć o hańbie. Ale w wyobraźni widział tylko swoją śmierć. Rozdział dwudziesty pierwszy 7 listopada, godzina 16.49 czasu zachodnioeuropejskiego, baza RAF-u w Lakenheath, Anglia Hunter otrzepał się, rozprostował kości i na moment odwrócił się tyłem do ospreya. Miał godzinę lub dwie do powrotu po drużynę. Zamierzał wykorzystać ten czas do maksimum, - Gdzie tu jest jakiś dobry pub? - zawołał do mechanika, który szedł l Z narzędziami do ospreya, żeby zrobić przegląd. - Mamy tu klub oficerski, panie kapitanie - odrzekł sierżant sztabowy, za-wahał się, potem zniżył głos. - Jeśli może pan wyjść z bazy, zaraz za bramą południową jest takie miejsce, że nie będzie pan żałował. Wie pan, co mam na myśli. Hunter wyszczerzył zęby. - Chyba wiem. Dzięki. - Przerwa w jakiejś dłuższej operacji? Dostałem rozkaz specjalny, żeby tjąć się pańską maszyną. Pewnie coś ważnego. - Nie bardziej niż wypicie dobrej szkockiej, stary - odparł Hunter. - Znajdzie pan tam nie tylko to. Wie pan, o czym mówię. - Brzmi nieźle - przyznał Hunter, ale interesowała go tylko whisky. Szkocka w najlepszym gatunku. Taka, jakiej nie ma w Stanach. Sprawdził pager, potem sięgnął do kieszeni kombinezonu lotniczego i włączył wzmacniacz sygnału z wszczepionego biochipa, przez który kontaktował się z Pentagonem. Nie miał ochoty meldować się od razu. Niech Krauss i Gates dojrzeją. Poza tym są pewnie na naradach. Hunter nie lubił przeszkadzać generałowi i narażać się na opieprz. Po co .ć sobie humor? Zwłaszcza w takiej przyjemnej chwili. Oblizał wargi i prawie poczuł smak dobrej whisky. Obok hangaru stał humvee. Hunter zarekwirował go na wycieczkę poza bazę. W Lakenheath stacjonowały myśliwce F-15 strike Orzeł. Westchnął, kiedy przejeżdżał obok rzędu samolotów przy pasie startowym. Chętnie wypożyczyłby jeden do szybkiej akrobacji, ale w czasie krótkiego postoju nie zdążyłby zaliczyć wszystkich przyjemności. Zasalutował w bramie i wyjechał z bazy. Był ciekaw, jak daleko jest ten mityczny pub. Angole miały dziwne pojęcie o tym, kiedy można pić. I kiedy powinno się jeść. Zaburczało mu z głodu w żołądku, ale zignorował to. Najpierw najważniejsze. - No, proszę - powiedział nagle. - To chyba mój szczęśliwy dzień. Porządna knajpa. Zjechał do krawężnika i zatrzymał się. Pub był niecałe pół kilometra od bazy. Przez uchylone drzwi Hunter zobaczył światło i kilku lotników. Resztki dziennej zmiany relaksowały się przed ostrym piciem. Zastanowił się, czy wypada tu wejść oficerowi, w końcu postanowił zaryzykować. Pragnienie wzięło górę nad tradycją. Napiłby się nawet z szeregowcami, gdyby nie było innego wyjścia. Wszedł i rozejrzał się. Nie zmyliły go belki pod niskim sufitem i boazeria. Oszustwo. Jeśli budynek miał więcej niż dziesięć lat, Hunter był gotów zjeść to całe drewno do ostatniej drzazgi. Pub tylko udawał, że stoi tu od wieków. - Atmosfera - powiedział i skrzywił się na myśl, że bar wygląda jak stary pub, żeby przyciągnąć prawdziwych pijaków. W głębi zadzwonił najnowszy telefon komórkowy i zburzył sztuczny nastrój średniowiecza. Ale Hunter miał to gdzieś. Chciał się napić, a to była chyba jedyna okazja. - Dobry wieczór panu - zawołał schylony siwy barman^ rzucił na blat brudną ścierkę i sięgnął po szklankę. - Wygląda pan na mocno spragnionego. - Szkocką. Najlepszą, jaką macie. Nie te siki, które wysyłacie za ocean. Barman roześmiał się i pokazał butelkę z ciemnozieloną nalepką. Hunter skinął głową. - O to chodzi. - Oficer, który zna się na rzeczy - dobiegł z boku aksamitny głos. Hunter odwrócił się i wlepił zachwycony wzrok w młodą rudą kobietą ? - Przepraszam - powiedział. - Za co? - zapytała zaskoczona. - Za to, że nie zauważyłem pani wcześniej. Mógłbym tęsknić za tym cudownym głosem w czasie długich godzin nad chmurami, kiedy bronię świat przed siłami zła. Roześmiała się. Hunter też się uśmiechnął. Jej głos dźwięczał jak srebrne dzwoneczki. Włosy koloru miedzi miała odrzucone do tyłu, jakby uczesał je wiatr. Blada szczupła twarz była uosobieniem piękna. Gdyby anioły zstąpiły jja ziemię, żaden nie dorównałby jej urodą. Popatrzyła na srebrne belki na jego kombinezonie lotniczym. - Umie pan ładnie mówić, kapitanie. Hunter sięgnął do górnej kieszeni. Pomyślał, jak łatwo byłoby wyłączyć wzmacniacz sygnału biochipa. - Nie jest pani Angielką - powiedział. - Irlandka? - Ma pan tak dobre ucho, jak kwiecisty język - odrzekła. - Zgadł pan. 'Mam na imię Moira. Wyciągnęła delikatną dłoń, Hunter nie uścisnął jej, tylko uniósł do ust i złożył na niej długi pocałunek. - Tak się to robi na kontynencie? -.zapytał. Roześmiała się. - Wątpię, żeby sposób kontynentalny różnił się bardzo od amerykańskiego. Może mi pan oddać rękę, kiedy pan zechce. - Szkoda ją tracić - odrzekł. Pozwolił, żeby wolno cofnęła dłoń. Potem przykrył jej rękę na barze swoją. Nie zabrała jej. - Co tu robisz sama? - Mogłabym zapytać pana o to samo, kapitanie... - Mów mi Hunter, Moiro. Bronię wolnego świata i w każdej chwili mogą wezwać mnie z powrotem. Takie jest życie prawdziwego żołnierza. Jesteś tu sama? Przytaknęła. Uśmiechnął się zwycięsko. Roześmiała się. Znów zadźwięczały srebrne dzwoneczki. - Jestem przedstawicielką handlową z Dublina i uciekł mi samolot. Czekam na następną okazję. - Chętnie bym cię podwiózł, ale w mojej bryczce nie ma miejsca. Jak ci się udaje latać wojskowymi samolotami? - To tajemnica. Nie wydaj mnie, Hunter. Przez chwilę w milczeniu sączyli drinki. Hunter zauważył, że Moira pije tę samą drogą szkocką, co on. Ścisnął delikatnie jej rękę. - Nie planowałam tego, ale tak wyszło - odezwała się Moira. - Naprawdę chcę złapać okazję. - Jestem najlepszy - pochwalił się Hunter. - Nikt mi nie dorówna w poruszaniu drążkiem. Przy dobrej i złej pogodzie. Ścisnął jej rękę trochę mocniej. Odwzajemniła uścisk. - Podobno piloci amerykańscy latają tak szybko, że dziewczynom zapiera dech. - Ja umiem latać tak wolno, że też zaparłoby ci dech - odrzekł Hunter. Ich oczy się spotkały. Moira przechyliła lekko głowę i wskazała tylne drzwi. Hunter rzucił na bar dwudziestkę i poszedł za nią. Nie przejmował się tym, że obserwują go podoficerowie i szeregowcy. Bał się, że lada chwila wezwie go Travis i nie chciał zawieść pięknej kobiety. Moira wskazała wyrko przykryte kocem. - Wiem, że to niewiele - powiedziała - ale mówiłeś, że umiesz latać w każdych warunkach. Rzuciła telefon komórkowy na stertę skrzynek i zaczęła odkrywać koc. Hunter wziął jaw ramiona. Protestowała, ale uciszył ją pocałunkiem. Smak szkockiej na jej wargach i języku podniecał go tak samo, jak bliskość jej ciała. Poczuł, jak twardnieją jej sutki. On to spowodował. Ocierała się o niego jak kotka i błądziła ręką po jego kroczu. Dostał wzwodu. Nagle oderwała się od niego. - Nie wiem, czy powinniśmy -powiedziała cicho. –Mogą mnie wezwać w każdej chwili. - Oczywiście, że nie powinniśmy - odrzekł Hunter. - Mnie też mogą wezwać w każdej chwili. Więc nie traćmy czasu. Znów ją pocałował. Przestała protestować i odpowiedziała namiętnym pocałunkiem. Przywarła do niego i objęła nogami jego prawe udo. Zaczęła poruszać się uwodzicielsko w górę i w dół. Podniecała się. Hunter chwycił j ą za jędrne pośladki i mocno ścisnął. Jęczała cicho i poruszała się coraz szybciej. Kierował jej ruchami, które jego też podniecały. Kiedy podniósł jej spódnicę i sięgnął do majtek, odepchnęła go. - Chodźmy na łóżko - powiedziała. - Po co? Przeleć się ze mną. Ściągnął kombinezon lotniczy. Jego drążek sterowy był twardy i gotowy do lotu. Przynajmniej tak myślał. Gdy zdjęła bluzką, zobaczył to, o czym już wiedział. Nie nosiła stanika. Drążek stwardniał mu jeszcze bardziej. Odpięła spódnicę, wolno zsunęła majtki i odsłoniła złocistą kępkę między białymi udami. Hunter myślał, że eksploduje jak nastolatek przy pierwszym razie. Rozebrał się do końca. Zaparło mu dech, gdy wzięła członka do ręki. Zaczęła nim poruszać i nie robiła tego delikatnie. - Jak stal - powiedziała. - Gorąca, rozżarzona stal. - Muszę ją zahartować-odrzekł. Znów ją pocałował. W usta, w szyję, w uszy. Potem między piersiami. Wodził językiem od jednej do drugiej. Musiała rozluźnić chwyt, ale oboje nie zwracali na to uwagi. Nie teraz. Lizał i ssał sutki. Dyszała z podniecenia. - Już nie mogę - wyszeptała. - Czas na hartowanie - powiedział. Rozstawił lekko nogi. Znów chwycił ją za pośladki i przyciągnął do siebie. Zmierzwiona, wilgotna kępka przylgnęła do jego krocza. Hunter stężał i bez trudu uniósł Moirę w powietrze. Objęła go udami w pasie. Przytulali się, całowali i pieścili przez kilka minut. Potem żadne nie mogło już wytrzymać napięcia. Hunter uniósł Moirę wyżej, ustawił t wszedł w nią. Oboje wciągnęli powietrze, gdy zagłębił się w wilgotne, rozpalone wnętrze. Hunter i Moira poruszali się w najbardziej intymnym z istniejących tańców. Jej mocne mięśnie wewnętrzne masowały jego członek i przenosiły ich na wyżyny rozkoszy. W końcu Hunter nie mógł dłużej wytrzymać. Jego ciało drżało jak odsłonięty nerw. Pchał, kołysał i obracał biodrami. Szukał dojścia do najgłębszych intymnych zakamarków Moiry. Krzyknęła, złapała go za kark i odrzuciła głowę do tyłu. Chwycił ją w talii, kiedy się wygięła. Niemal dotykała rękami podłogi. Wszystko się zderzyło - inny kąt, intensywny nacisk i jego własne potrzeby. Odczuł takie samo rozluźnienie, jakie ona wcześniej. Hunter opadł w dół i pozwolił Moirze wyciągnąć się na wyrku. Zamknęła zielone oczy i zamruczała z zadowoleniem jak lwica po udanym polowaniu. Obserwował mięśnie pod jej mlecznobiałą skórą, zaokrąglenie bioder, falowanie piersi. I wyraz jej twarzy. - Dla mnie też to było coś wyjątkowego - powiedział. Uśmiechnęła się pełnymi czerwonymi wargami. - Więc może powtórzymy? Hunter aż podskoczył, kiedy usłyszał w głowie paplaninę dalekich głosów. Wzmacniacz sygnału biochipa leżał na podłodze na granicy zasięgu. Hunter odbierał tylko bełkot. Schylił się i podniósł kombinezon lotniczy. Głosy stały się czyste i wyraźne. - Mówiłem ci, że czekam na wezwanie. Mimo takiej przyjemności, muszę lecieć. Starał się powiedzieć to z jak największym żalem. Moira wybuchnęła śmiechem. - Wy, jankesi, wszyscy jesteście tacy sami. Zawsze się spieszycie. - Kilka minut temu byłem jedyny - przypomniał i wciągnął kombinezon. Moira nie poruszyła się. Hunter udawał, że wygładza ubranie i napawał się jej widokiem jak mógł najdłużej. - Szkoda, że już nigdy się nie spotkamy. Ja lecę do Irlandii, ty na jakąś tajną operację. Hunter westchnął. - Nie jest taka tajna. Raczej nudna. Kursuję tylko tam i z powrotem. Rozczarowana? - Że mnie zostawiasz i tylko latasz w kółko? - Mam nadzieję, że reszta tego, co ci mówiłem, nie wprowadziła cię w błąd. Moira roześmiała się. - Nie. Hunter po raz ostatni popatrzył z ociąganiem na nagą Moirę. - Dobrego handlu. Machnęła ręką, jakby chciała go wreszcie spławić. Nie poczuł się dotknięty. Zatrzymał się przy barze i zamówił pożegnalną szkocką. - Macie ciekawych klientów - powiedział. Stary barman zerknął na tylne drzwi. - A, owszem, owszem. A pan zaraz odlatuje i tak powinno być. Hunter dopił whisky i uśmiechnął się. Wyszedł z pubu, czując na sobie nienawistne i zazdrosne spojrzenia podoficerów i szeregowców. Nie dziwił się, że Moira nie zawracała sobie głowy żadnym z nich. Byli obsługą naziemną, zwykłymi mechanikami, nie pilotami. Wskoczył do samochodu i odjechał do bazy. Przy bramie po raz pierwszy zaniepokoił się, czy go wpuszczą. Trudno byłoby wytłumaczyć generałowi Kraussowi, że odmówili mu wjazdu, bo wybrał się z bazy na drinka i spotkanie z piękną kobietą. Ale obawy nie trwały długo. Wartownik zasalutował i pokazał, że droga wolna. Hunter nie miał nawet kłopotów z powodu samochodu. Odstawił go na miejsce, zanim właściciel zdążył zauważyć jego brak. Czym prędzej pobiegł do ospreya stojącego na asfalcie. - Znalazł się pan, kapitanie - zawołał mechanik, z którym rozmawiał wcześniej. - Zrobiliśmy drobne naprawy, ale potrzebowaliśmy pańskiej zgody na odpalenie silników. - Po co? - zapytał podejrzliwie Hunter. - Są w porządku. Sierżant sztabowy mrugnął do niego porozumiewawczo. - Pomyśleliśmy, że może będzie pan chciał zostać na ziemi trochę dłużej. Hunter przechylił głowę na bok i wysłuchał meldunków od generała Kraussa. Zagryzł wargi, kiedy dowiedział się, że do Pentagonu nie nadeszło nic od Barretta ani Olsen. Był jedynym członkiem drużyny Orzeł, który miał kontakt z Kraussem. Generał zażądał pełnego raportu. - Dzięki, ale muszę startować - powiedział. - W takim razie zatankujemy ten stary autobus i przygotujemy do drogi. Hunter zerknął na naszywkę z nazwiskiem nad kieszenią munduru mechanika. - Dzięki, sierżancie Zoritch. Przy najbliższej okazji stawiam kolejką. - W każdej chwili, panie kapitanie, w każdej chwili. Co to właściwie za operacja? Nie widujemy tu ospreyów. To baza myśliwców, wie pan. - Widziałem je przy pasie stanowym. Piękne maszyny. Choć wolą F-22. Hunter zostawił pomocnego, ale wścibskiego mechanika i wdrapał się do kabiny pilota. Zaczekał, aż sierżant Zoritch i jego ekipa pójdą po cysternę. Kiedy upewnił się, że nikt go nie usłyszy, połączył się z Kraussem. Musiał przekazać generałowi tyle informacji, ile miał. A potem sprawdzić, co się, do cholery, dzieje z Travisem i resztą. Rozdział dwudziesty drugi 7 listopada, godzina 16.58 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie Wepchnij im to do gardeł - powiedział Travis, cofnął się i przepuścił Staną z pojemnikiem gazu łzawiącego. Niski Powczuk stanął na palcach, włożył granat do wywietrznika i obejrzał się. Travis skinął głową. Zanim dokończył cichą komendę, Stan wyciągnął zawleczkę i gaz z sykiem wypełnił kanał wentylacyjny. Travis odwrócił się do Sama. Wong kucał z szybkoobrotową wiertarką z diamentowym świdrem. Zrobił otworek w grubej grodzi, żeby wsunąć do przedziału reaktorowego miniaturową kamerę. Wyjął zasilacz i wetknął do swojego systemu, Travis włączył obraz. - Gaz już do nich dochodzi - zameldował z zadowoleniem. - Za kilka minut zaczną się ewakuować. Usiadł i czekał. Takie momenty znosił najgorzej. Nie było sposobu na przyspieszenie działania gazu duszącego terrorystów, ani na unieszkodliwienie ich tak, żeby drużyna mogła bezpiecznie wejść do środka. - Travis! Aż podskoczył. Rozmyślał o zabezpieczeniu przedziału reaktorowego , i przejęciu kontroli nad całym okrętem. Gnębiło go to, że przecięcie głównego przewodu zasilającego nie pozbawiło reszty „Gorskiego" elektryczności. Odgłosy leniwie obracających się śrub wskazywały, że silniki nadal pracują i tajfun jest zanurzony. Jakie jeszcze urządzenia funkcjonują dzięki obwodom awaryjnym zasilanym przez ukryte okablowanie? Nieważne. Po wyłączeniu źródła mocy, czyli reaktorów jądrowych, wszystko siądzie. - O co chodzi, Saro? Travis obserwował wnętrze przedziału reaktorowego i podziwiał odporność terrorystów. Może przez lata zamieszek przyzwyczaili się do brytyjskiego gazu łzawiącego? Mieli mokre oczy i męczył ich kaszel, ale wytrzymywali to nie gorzej niż żołnierze sił specjalnych na ćwiczeniach. Cholera! - Wycofuję się. Muszą widzieć w podczerwieni, bo celują do mnie. - Oberwałaś? Długa cisza. Travis sprawdził jej biochip. Okazało się, że jest wyłączony, żeby nie uaktywniał się program IFF. Przyszedł mu do głowy tuzin rozwiązań, ale wszystkie były w tej chwili bezużyteczne. Mógł się uprzeć przy strzelaniu pociskami kompozytowymi z prasowanego proszku metalowego. Żadnych rykoszetów, wystarczająca skuteczność. Choć nie miało to nic wspólnego z przyczyną, dla której kazał Samowi wprowadzić do „inteligentnej" amunicji program identyfikacji „przyjaciel czy wróg". - Sara? Dostałaś? - Nie, majorze. Tylko ściągam na siebie ogień. Cofam się do przedniej części przedziału rakietowego obok wózków torpedowych. - Nie możemy oddać tego terenu - odparł Travis. - Stan, przejdź tam między kadłubami. My zajmiemy się reaktorami. Powczuk ruszył. Jego zielona sylwetka wiła się w ciasnych włazach i wąskich korytarzach. Zameldował się po niecałych dwóch minutach. - Majorze, dostała trzy kule. Dwie w lewą nogę, jedną w pancerz. - Jakim cudem? Używają haubicy stupięćdziesięciopięciomilimetrowej? - To mógł być pocisk nazywany „zabójcą gliniarzy”. Uratowały ją wstawki z kompozytu węglowego w zestawie bojowym. Kiedy Powczuk meldował, Travis słyszał w odbiorniku gwizdy i rykoszety pocisków. Sara i Stan byli pod gęstym ostrzałem. - Jack, daj im wsparcie - rozkazał. Oparł rękę na grodzi i zastanowił się, czy mimo ostrzeżeń Sama nie rozwalić stalowej płyty ładunkiem wybuchowym. Operacja się sypała. Musiał pchnąć wahadło jeszcze mocniej, żeby wróciło na stronę drużyny. Sam domyślił się, o co mu chodzi. - Szefie, nie - powiedział. - Tamci czterej w środku są już prawie ugotowani. Travis sprawdził sytuację przy reaktorach i pokręcił głową. Stan wpuścił gaz łzawiący do jednego z wywietrzników. Inne musiały działać, choć po przecięciu głównego przewodu zasilającego na pewno wolniej. Mimo zwarcia, takie urządzenia w przedziale reaktorowym, jak wentylatory, nadal były zasilane mocą kilkuset megawatów. - Musimy się wycofać - zameldował Stan. - Za dużo ich. - zniszczcie tyle sprzętu w przedziale rakietowym, ile zdążycie -rozkazał Travis. - Za późno, szefie - odezwał się Jack. - Wynosimy się stąd. Sara krwawi. Uaktywniłem jej automatyczny pakiet medyczny, bo miała wyłączony sensor stanu zdrowia w biochipie. Travis zaklął pod nosem. Kazał im wyłączyć biochipy, żeby nie blokowały systemów ogniowych w „inteligentnych" karabinach. Zapomniał, że automatyczne przeciwurazowe pakiety medyczne uruchamiają się na sygnał z biochipów. Pozbawił Sarę natychmiastowej pomocy medycznej. - Nic mi nie jest, Travis - zapewniła. - Tylko wkurza mnie, że musimy zostawić wyrzutnie w ich rękach. Travis wkalkulował takie ryzyko w swój plan. - Nie przejmuj się- odpowiedział. - Wracaj tutaj. Pomożesz Samowi i mnie. Jack, Stan, wymiećcie przeciwnika z przedziału rakietowego. Jeśli nie dacie rady, zniszczcie tyle sprzętu, ile się da. - Dobra, szefie - odparł Jack. Travis z powrotem przełączył obraz w BSD na reaktory i znów zaklął. Wywietrzniki prawie wydmuchały gaz łzawiący i terroryści dochodzili do siebie. Usłyszał za plecami Sarę. Sądząc po powolnych odgłosach kuśtykania, ledwo mogła się ruszać. - Osłaniaj nas, Saro - polecił bez odwracania głowy. - Musimy tam wejść, zanim gaz przestanie działać. Nie czekał na jej odpowiedź. Sara usiadła ciężko za nim i wzięła na cel właz do przedziału reaktorowego. Travis obrócił dookoła miniaturową kamerę i zobaczył, że próba otwarcia klapy niema sensu. Terroryści zaklinowali rygle meslem i dwoma płaskimi kluczami. Łatwiej byłoby wejść metr od włazu. - Szefie, nie musimy wywalać dużej dziury - powiedział Sam. - Zrobimy dwa małe otwory i wystrzelamy ich. Potem jeden powiększymy, sięgnę do środka i odblokuję klapę. - Dobra - zgodził się Travis i wybrał miejsce dla siebie. Umieścił ładunek wybuchowy tak, żeby wyciąć otwór dziesięć na dwadzieścia centymetrów na wysokości ramienia. Sam pracował bliżej klapy i niżej. - Gotowe - zameldował. - Osłaniam was - powiedziała Sara. - Ognia! - rozkazał Travis i odwrócił się dla ochrony przed wybuchem. Ładunki eksplodowały. W grodzi powstały otwory strzelnicze. Travis obrócił się, wsunął do środka karabin i nacisnął spust. Z odpowiednio bliskiej odległości „inteligentne" pociski wybierały za cel terrorystów. Broń Sama też zaterkotała, potem zamilkła, kiedy zajrzał przez lunetę do wewnątrz. Travis zbadał przedział reaktorowy w poszukiwaniu jakiegoś ruchu. Nic. Zostawił karabin w otworze i polecił Sanowi: - Otwieraj klapę. - Pracuję nad tym, szefie. Sam włożył rękę do środka i wyciągnął jeden klucz i mesel. Upadły z brzękiem na pokład wewnątrz przedziału reaktorowego. Trochę dłużej trwało wyjęcie drugiego klucza. Sam musiał sięgnąć głębiej. Nie zdążył cofnąć ramienia, gdy Travis wpadł przez właz, omiatając lufą wnętrze w poszukiwaniu celu. - Wchodźcie i bierzcie się do roboty - rozkazał. Popatrzył na prymitywny sprzęt, który wyglądał jak z serialu Flash Gordon z lat trzydziestych. W niczym nie przypominał wyrafinowanych urządzeń na okręcie podwodnym klasy LA, na którym ćwiczyli. - Mogę ci pomóc tłumaczyć instrukcje, Travis - zaproponowała Sara, kiedy dowlokła się do pulpitu pełnego księżek technicznych. - Nie ma potrzeby - powiedział Sam. - Zrobię to na wyczucie. Travis upewnił się, czy czterej terroryści są martwi. W głębi znalazł Rosjanina wciśniętego do szafki. Wygląd twarzy i stężenie pośmiertne wskazywały, że nie żył od dłuższego czasu. Zapewne jedna z pierwszych ofiar; być może marynarz, który odmówił udziału w spisku części załogi. Niedługo zacznie śmierdzieć. Travis zatrzasnął szafkę i rozejrzał się za taśmą samoprzylepną. Zakleić drzwiczki i otworki wentylacyjne i może da się wytrzymać fetor. - Nic dziwnego, że Ruscy nie nadążają za naszą technologią- powiedział, kiedy zrezygnował z poszukiwań. - Nie wynaleźli jeszcze nawet taśmy samoprzylepnej. - Potrzebna ci? - zapytał Sam i bezwiednie podał mu małą rolkę. Travis pokręcił głową. - Trzymaj ją. Tobie może się bardziej przydać. Rozkojarzony Sam podniósł wzrok znad swojej roboty. - Co? - Nie przeszkadzaj sobie. Zobaczę, co u Staną i Jacka. Chyba że potrzebujecie mojej pomocy. - Poradzą sobie - odparł Sam i z powrotem zagłębił się w obwodach sterujących prętami regulacyjnymi reaktorów. - Mój pakiet medyczny robi swoje. Nic mi nie jest - zapewniła Sara. Travis po raz ostami przeszukał przedział reaktorowy i odkopał broń od ciał terrorystów, których zabili z Samem. Potem wrócił szybko do przedziału rakietowego. Kiedy przeciskał się między kadłubami, słuchał odgłosów w sterowni. Przez całą drogę dźwięczały mu w uszach strzały. Skontaktował się ze Stanem. - Nie jest dobrze, Trav - zameldował Powczuk. - Nawet nie wiem, ilu ich jest. Zamelinowali się za panelami sterowniczymi. - Jakich materiałów wybuchowych możecie użyć? - zapytał Travis. - Nie mamy dużego wyboru - odpowiedział Jack. - Po drodze są wyrzutnie. Coś mocniejszego niż granat może narobić niezłego bigosu. Travis wiedział o tym. Rozerwanie wyrzutni mogło odsłonić paliwo stałe w silnikach rakietowych. Przedwczesna detonacja zatopiłaby okręt. Gdyby pociski zostały uzbrojone i odpalone bez otwierania klap, śmierć przyszłaby jeszcze szybciej. I nastąpiłby wyciek radioaktywny, któremu drużyna miała zapobiec. Travis przykucnął obok Staną i popatrzył na ruchome kształty w podczerwieni śmigające po przedziale rakietowym. - Widzę trzech. - Jest ich więcej - poprawił Jack. - Minimum pięciu albo sześciu. Mają ciężką broń. Jeden używa chyba karabinu maszynowego kaliber pięćdziesięt. - Sprowokujmy ich do otwarcia ognia, to może rozwiążą nasz problem -odrzekł Travis. - I na pewno też widzą w podczerwieni - powiedział Stan. - Może tylko przez lunety snąjperskie. Od czasu do czasu wyłapuję błysk, jakby szukali celu. Travis spojrzał w górę i zobaczył niską półkę nad panelem sterowniczym wyrzutni. Szturchnął Staną i pokazał mu ją. - Idę tam. Odwróćcie ich uwagę, dopóki nie zajmę pozycji. Położył się na brzuchu i zaczął czołgać. Dotarł do małej drabinki i zaryzykował szybkie uniesienie głowy. O mało jej nie stracił. Pocisk trafił w grodź centymetr od jego hełmu. Travis odruchowo szarpnął się do tyłu, potem podjął wkalkulowane ryzyko wspięcia się na górę. Jack i Stan osłaniali go. Otworzyli ogień do snajpera, który zdradził swoją pozycję. Travis wdrapał się na półkę i rozpłaszczył. Zbadał sensorami podczerwieni przedział rakietowy. - Pięciu - poinformował Staną i Jacka. - Przynajmniej tylu widzę. - Podejrzewam, że jest jeszcze jeden - ostrzegł Jack. - Raz widzę pięciu, raz sześciu. Travis wiedział, kiedy można zaryzykować, a kiedy trzeba być ostrożnym. Na półce był zupełnie odsłonięty. Chronił go tylko pancerz na ciele i hełm. I jego umiejętności strzeleckie, jeśli jakiś terrorysta wystawi głowę. Travis strzelił kilka razy, ale „inteligentne" pociski nie znalazły celu. Przeczołgał się jeszcze kilka metrów, potem znieruchomiał. Obok jednej z wyrzutni stłoczyli się trzej terroryści. Miał szansę wyeliminować połowę przeciwników. Wycelował dokładnie i zaczekał, żeby jeden z IRA poruszył się. Wtedy strzelił. Przeciwnik upadł bez dźwięku, ale dwaj inni weszli do akcji. Travis zobaczył nagle gorącą smugę, sunącą w jego kierunku. Zdążył tylko krzyknąć ostrzeżenie. - Granatnik! - wrzasnął do Staną i Jacka. Potem świat dookoła eksplodował w kuli ognia, która go wchłonęła. Rozdział dwudziesty trzeci 7 listopada, godzina 17.04 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie Załatwiliśmy ich, Colin - nadszedł meldunek z części dziobowej. - Wszyscy sztywni! Colin rozpromienił się. Odetchnął głęboko i odwrócił się do Borkena. - Odwaliliśmy kawał dobrej roboty, kapitanie Borken. - Ja tu jeszcze jestem kapitanem - wtrącił się Urbanów. Próbował zorientować się po odgłosach strzałów, jaka jest sytuacja w przedziale rakietowym, ale nie udało mu się. Kilka razy słyszał ludzi przechodzących między kadłubami. To też nic mu nie powiedziało. - Nie jesteś już nawet balastem - zadrwił Borken. - Pozwól mi go teraz zabić, Colin. - Niedługo, niedługo - odrzekł w zamyśleniu przywódca terrorystów. - Musimy naprawić główny kabel zasilający, który przecięli i odzyskać pełną moc. - Nie potrzeba - odparł Borken. - Akumulatory wystarczą do napędu, o ile nie zanurzymy się głębiej niż na dziesięć metrów. Na pokładzie zostało mało ludzi i system powietrzny może działać jeszcze długo. - W porządku - odpowiedział Colin. - Nie pomyślałem o tym. Urbanów zauważył, że przywódca terrorystów patrzy na sprzęt łącznościowy, jakby na coś czekał. - Okręt jest pod naszą kontrolą-zapewnił Borken. Nagle odezwało się radio. Colin aż podskoczył i rzucił się do konsoli. Potrafił poruszać się szybciej niż sugerowała jego niedżwiedziowata postura. Chwycił mikrofon. - Tu Duma Irlandii, odbiór - zawołał. - To ty, Colin? - Ja, Michael - przytaknął Colin i odwrócił się do jednego ze swoich ludzi. - To O'Rourke. Pora na ostami taniec. Urbanów stężał. Czuł, że czas szybko ucieka. Teraz Colin to potwierdził. - Co tam u ciebie, chłopie? - zapytał Michael O'Rourke. - W porządku. Choć mieliśmy trochę kłopotów. Ale już wszystko gra. Colin urwał i zawahał się. - Masz coś dla mnie? - Bierz kartkę i ołówek- odpowiedział O'Rourke. - Podam ci cyfry. Sprawdźcie je i przygotujcie bombki. i Colin przywołał gestem kilku swoich ludzi, żeby patrzyli, czy dobrze zapisuje. - Gotowe, Michael. Kiedy odpalamy? - Chciałbym być na pokładzie, kiedy ptaszki będą odlatywać - odrzekł O'Rourke. - Choć to niekonieczne. Zdaję się na ciebie. Ale uwielbiam takie rzeczy. Muszę się skontaktować z kilkoma osobami, żeby wiedziały, czego się spodziewać. W radiu rozległ się chichot. Colin przełknął głośno. - Ktoś nas słucha? Lepiej, żeby takie informacje nie wyszły na zewnątrz. - Nigdy nie wiadomo, chłopie. Niedługo się spotkamy. Na pewno wszystko gotowe? - Na pewno-odparł z przekonaniem Colin. - Płyniemy do miejsca spotkania. Tam się zobaczymy. Urbanów był ciekaw, czy tak się stanie. Wyglądało na to, że sprawy układają się po myśli terrorystów, ale to szczurze drapanie między kadłubami... Rozdział dwudziesty czwarty 7 listopada, godzina 17.O7 czasu zachodnioeuropejskiego, wybrzeże Irlandii Jennifer starała się nie wiercić, kiedy O'Rourke rozmawiał przez telefon poza zasięgiem jej słuchu. Próbowała coś wyczytać z jego miny, ale nie mogła. Zerknęła na zegarek. Ciekawe, co u Travisa i reszty? Sądząc po różowych smugach pod ciężkimi chmurami burzowymi, przed chwilą zaszło słońce. Zgodnie z planem „Górski" powinien już być zabezpieczony. Jeśli tak jest, dlaczego O'Rourke się nie wścieka? Wygląda, jakby wszystko szło po jego myśli. Jennifer żałowała, że już nie ma pistoletu, z którego zastrzeliła Seana. Pewnie nie wydostałaby się stąd nawet z bronią, ale może przynajmniej zniszczyłaby kartkę z kodami uzbrajającymi. Gdyby tylko... Otrząsnęła się. W tej operacji nie było żadnych „gdyby tylko". Nie miała kontaktu z generałem Kraussem ani z nikim, na kogo mogła zawsze liczyć. Od początku była zdana na siebie. Teraz nadszedł czas, żeby pokazała, co potrafi. Nieważne, jak to zrobi. Musiała zabić Seana, żeby zyskać na czasie. Człowiek umierał i skończyłby jako ser szwajcarski, gdyby O'Rourke zdążył wpaść wcześniej do pokoju. Sprytnie wykorzystała kody uzbrajające. Została w grze, ale była już tak blisko zakończenia swojej części operacji! Musisz grać dalej, powiedziała sobie. O'Rourke jej nie zabił. A więc połknął haczyk. Uratowało ją pół miliona funtów. Facet jest pazerny, chce wyciągnąć z jej źródeł następną forsę. Mimo że trzyma teraz w rękach losy świata. Jennifer spojrzała na jednego z jej strażników. Wyglądał na twardziela. Na policzku i czole miał bliznę jak po nożu. - Kiedy wyruszamy? - zapytała ostro. Słodkie słówka to nie z nim. Temu typowi trzeba rozkazywać. Dostanie konkretne polecenie, wykona je bez dyskusji. Wyczuje niepewność, zrobi po swojemu. A wtedy mogą zginąć ludzie. Facet wzruszył ramionami, jakby mało go to obchodziło. Wrócił O'Rourke. Miał minę kota, który zjadł kanarka. Brakowało mu tylko żółtych piórek dookoła ust. - Udany dzień - powiedział. - Bardzo ważny dla Irlandii. - Podzieli się pan dobrą wiadomością? - zapytała Jennifer. - Twoje pieniądze zostały wydane, pomogły sprawie. Zanim skarbnik Sinn Fein zdążył wyjaśnić więcej, rozległ się warkot helikoptera. O`Rourke przysłonił ręką oczy i popatrzył na niebo. - To po nas? - zapytała Jennifer. Śmigłowiec zaczął lądować. Usiadł na środku trawnika w parku. Kilku biegaczy przyjrzało się ciekawie maszynie, ale żaden nawet nie zwolnił. Irlandczycy - podobnie jak Amerykanie - przyzwyczaili się do dziwnych rzeczy. Taki widok nie robił na nich wrażenia. - Chodźmy - powiedział O*Rourke. - Mamy spotkanie na wybrzeżu. Zobaczysz, na co poszły twoje pieniądze. - Moi szefowie ucieszą się, że tak szybko pan je wykorzystał - odrzekła Jennifer. Poczuła, że O'Rourke trzyma jej ramię tuż powyżej łokcia w stalowym uścisku. Żaden amerykański gliniarz nie prowadziłby aresztanta bardziej stanowczo. Może nie była bezpieczna, ale O'Rourke nie zostawił jej trupa na trawie. A zatem jeszcze się nie zdecydował, co z nią zrobić. Jennifer wsiadła do helikoptera i zapięła pasy. O'Rourke usiadł obok niej i włożył słuchawki. Odczytywała z ruchu jego warg instrukcje. Lecieli na wybrzeże. Pomyślała, że może do „Gorskiego", ale po kilku minutach kazał pilotowi lądować. - Co się dzieje? - zawołała przez hałas wirnika. - Chcę cię komuś przedstawić - odpowiedział tylko. Jennifer wbiła plecy w oparcie. Niech to szlag! Nie odbierze mu kodów. Nie w powietrzu i przy dwóch ochroniarzach stłoczonych z przodu obok pilota. Typ z blizną albo l miał na nią ochotę, albo dostał rozkaz, żeby nie spuszczać jej z oka. Gapił się na nią bez przerwy. Wkurzał ją, ale nie narzekała. Po dwudziestu minutach lotu helikopter okrążył małe rybackie miasteczko i wylądował. O'Rourke zerwał słuchawki i wskazał drzwi. - Wysiadaj. Musimy się pospieszyć. Jakaś drużyna szturmowa, prawdopodobnie amerykańska, chce nam pokrzyżować plany. - A co Amerykanie mają do Irlandczyków? - zapytała Jennifer. Miała nadzieję wyciągnąć od niego więcej informacji. Roześmiał się. - Przywozisz ze Stanów tyle pieniędzy i pytasz, co Amerykanie do nas Walczę o wolność Irlandii - odrzekła ostrożnie Jennifer. - A, owszem, owszem. Oto osoba, którą chcę ci przedstawić. Do helikoptera podeszła energicznie młoda kobieta. Była wzrostu Jennifer. Morska bryza rozwiewała jej drugie rude włosy. Bardzo ładna, pomyślała , Jennifer, jeśli ktoś lubi urodę jak z cieplarni. Biała jak mąka. Chyba w ogóle nie wychodzi na powietrze. Ale sądząc po ruchach, jest w dobrej formie i ma taką figurę, że może się podobać niektórym facetom. - Moira! - wykrzyknął O'Rourke i objął rudą. - Udało się! - Przekazałeś kody? - zapytała bez tchu kobieta. Na jej bladych policzkach pojawiły się czerwone plamki, w zielonych oczach zabłysła dzika radość. Jennifer poczuła wewnętrzny chłód. To ta ruda musiała zorganizować kradzież rosyjskich kodów uzbrajających! - Newtona już nie ma. CIA - powiedział O'Rourke i Moira wzruszyła ramionami, jakby śmierć tamtego nic ją nie obchodziła. - Ale kody dotarły na miejsce! Moira odwróciła się i zmierzyła Jennifer wzrokiem. Uśmiechnęła się drwiąco. - Co to za laska? - Jennifer Fitzgerald, kurierka z Ameryki. Przywiozła nam mnóstwo forsy. - Naprawdę? - zdziwiła się Moira. Obeszła Jennifer dookoła, zatrzymała się za nią i położyła jej rękę na ramieniu. - Po tym, czego się dowiedziałam w Anglii, powiedziałabym, że to wtyczka. Rozdział dwudziesty piąty 7 listopada, godzina 17.07 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie Uderzenie o pokład wyrwało Travisa z oszołomienia. Przyjął wybuch pocisku z granatnika na hełm i lewe ramię. Stracił część pancerza i miał pęcherze na ciele. Uaktywnił na leżąco biochip, a potem pakiet medyczny. Zadrżał, kiedy leki popłynęły przez żyły i ból ręki zniknął. - W porządku, Trav? - usłyszał zaniepokojony głos Staną, który brzmiał jak z odległości tysiąca kilometrów. - Twój biosensor włączył się i wyłączył. Travis zauważył, że ma częściowo zniszczony obwód łączności, co powoduje echo. - Włączyłem go, żeby zadziałał pakiet medyczny, a potem wyłączyłem - wyjaśnił i spróbował wstać, ale ogień z broni automatycznej przygwoździł go do pokładu. - Co oni robią? - Trzymają nas z daleka od centrum sterowania wyrzutniami - odparł Jack. - Wzięli się ostro do roboty. Zdjąłem jednego, kiedy biegł do głównej konsoli. Chyba Rosjanina. Travis wyjrzał ostrożnie zza swojej konsoli. Pole widzenia ograniczały wyrzutnie, ale zobaczył wystającą stopę w rosyjskim bucie marynarskim. - Tak, to był Rusek - potwierdził. - Myślicie, że odzyskali kontrolę nad systemem? - Nie lubię hazardu, szefie - odpowiedział Jack - ale postawiłbym na to całą forsę. - Nie lubi hazardu! - parsknął Stan. - A kto kupił w Internecie te wszystkie akcje? Bierzmy się za nich. - Nie mamy wyboru - przyznał Travis. - Uzbrajają głowice. Dostał tę informację od Sary. Wiedziała to z wcześniejszego pospiesznego przeglądu rosyjskich instrukcji technicznych. Travis skulił się i ukucnął. Po lekach czuł się niezwyciężony. Starał się zwalczyć tę pewność siebie, bo groziła szybką śmiercią. Zanim wydał rozkaz ataku, sprawdził funkcjonowanie ręki i upewnił się, czy mocno trzyma się na nogach i czy ma jasną głowę. Zerknął na półkę, skąd chciał skoczyć na terrorystów. Pocisk z granatnika oderwał kawał konstrukcji wielkości wolkswagena „garbusa". Mieli szczęście, że nie przeszedł na wylot. Travis pokręcił głową. Bez przesady, taki pocisk nie mógłby rozerwać gięciu warstw stalowego kadłuba wytrzymującego miażdżące ciśnienie wody na dużych głębokościach. Rosjanie może nie dorównują Amerykanom pod względem nowinek technicznych, ale budują solidne okręty. - Na mój rozkaz: trzy, dwa, jeden, teraz! Stan Powczuk, Jack DuBois i Travis Barrett obrócili się i otworzyli ogień. , Mogli walić na oślep, ale nie zrobili tego. Byli doskonale wyćwiczonymi komandosami z jednostki TALON, dokładniej celowali i skuteczniej strzelali. Dwaj terroryści zginęli, zanim zdążyli pociągnąć za spusty. Dwaj inni zostali ranni i wycofali się. Tylko piąty tkwił niczym marmurowy posąg przy konsoli wyrzutni. Travis żałował, że nie kazał Sarze rozwalić w cholerę całej elektroniki. l Ale kto by przypuszczał, że będzie musiała się stąd wycofać? Zobaczył na swojej drodze jeszcze cztery trupy. Sara dobrze się spisała, ale terrorystów było za dużo, żeby mogła się tu utrzymać. Travis miał do siebie pretensję, że nie dał jej kogoś do pomocy. Ale na przeanalizowanie tego przyjdzie czas później, na odprawie. Teraz musiał robić uniki przed pociskami z włazów, które wcześniej uważał za zabezpieczone. Człowiek przy panelu wyrzutni obejrzał się przez ramię. Travis wpakował mu dwie kule w głowę. Mężczyzna osunął się na pokład, ale zdążył wcisnąć dłonią duży czerwony guzik na konsoli. Travis strzelał dalej, żeby tamten nie narobił więcej szkód. Nagle dostał w pancerz. Siła pocisku obróciła go. Kiedy znów spojrzał przed siebie, opróżnił do końca magazynek. - Mamy go, szefie - uspokoił Jack. - Zabezpieczcie wejścia jeszcze raz. Travis odsunął z drogi martwego terrorystę i przyjrzał się konsoli. Świeciła się na niej bateria lampek. Niektóre błyskały na żółto, kilka żarzyło się na zielono. Travis przestudiował rosyjskie napisy na tabliczkach pod lampkami przełącznikami. Nic mu to nie dało. Odczytał słowa, ale nie zrozumiał technicznych funkcji przełączników. - Sara, Sam, co się dzieje? - zapytał. - Już prawie wyłączyłem reaktory. Muszę wsuwać pręty ręcznie. W komputerze sterującym nastąpiło zwarcie, kiedy Stan przeciął główny przewód zasilający. - Nie... - zaczął Powczuk. - Zamknij się! - warknął Travis. - Odetnij całe zasilanie. Już! - Travis, pokaż mi panel - poprosiła Sara. Travis włączył małą kamerę w swoim hełmie i przetransmitował obraz. - Kiepsko to wygląda, Travis. Bardzo kiepsko. Wszystkie głowice są [uzbrojone, a ptaszki gotowe do odlotu. - Na jakiej głębokości jesteśmy? - zapytał. - Nie wiem - odparł Sam. - Sterowanie zanurzeniem jest z przodu. Z tajfuna można odpalić pociski dziesięć metrów pod powierzchnią. Sądząc po sposobie poruszania się okrętu, pewnie na takiej głębokości jesteśmy. - Tak się domyślam - przyznał Travis. - Czy kapitan może sam wystrzelić rakiety, czy potrzebuje oficera przy tablicy kontrolnej? - Zdalne odpalanie - wtrąciła się Sara. - Wszystkim rządzi kapitan albo jego zastępca. I oficer polityczny. - Co nam da rozwalenie sterowania wyrzutniami? - Nic. Po wprowadzeniu kodów uzbrajających wszystkie ptaszki są niezależne. Przykro mi, szefie. - Kapitan ma kod odpalający i może wystrzelić pociski, a głowice są już uzbrojone - podsumował Travis. - Super. Sprawy wymykały mu się spod kontroli. Jennifer nie przeszkodziła w przekazaniu kodów na „Gorskiego", a on nie zapobiegł ich wprowadzeniu, co było jeszcze gorsze. Okręt zamienił się w śmiertelną pułapkę. Z tyłu dobiegło kilka strzałów. Zignorował je. Leki z pakietu medycznego przyspieszyły bicie jego serca. Był rozdrażniony. Zwykle reagował spokojnie, nawet w takich niebezpiecznych sytuacjach, jak ta, ale nie teraz. Choć leki trzymały go na nogach, nie mógł pozwolić, żeby miały wpływ na jego decyzje. - Włącz swój biochip, Trav - poleciła mu Sara na prywatnej częstotliwości. - Mogę regulować dozowanie leków, nie musi tego robić twój „komputer pokładowy". - Za duże ryzyko - odparł. Wiedział, że Stan i Jack nadal są pod ostrzałem. Terroryści nie chcieli się poddać. Niech ich szlag! - Travis, naprawdę... - Pomóż Samowi wyłączyć reaktory. Jeśli nie możesz mi podpowiedzieć, jak unieruchomić te cholerne pociski, przestań szeptać mi do ucha. Travis spojrzał na wysokie wyrzutnie. W każdej tkwił ładunek o siłę eksplozji zdolnej zniszczyć duże miasto. Wątpił, żeby rakiety doleciały do Waszyngtonu czy Nowego Jorku. Nie z okolic Dublina. Ale Londyn? Zgliszcza. Berlin? Historia. Paryż? Koniec z wieżą Eiffla i Łukiem Triumfalnym. Rzym, Madryt, Kopenhaga i miliony ludzi były potencjalnymi celami najbardziej zabójczej broni masowej zagłady dawnego „imperium zła". - Jeśli nie możemy rozbroić głowic, muszą zostać na okręcie, - Lepiej samemu wylecieć w powietrze, niż je wypuścić? - zapytał Sam. -Twój pomysł jest cholernie niebezpieczny, szefie. Travis zarzucił karabin na ramię, podszedł do drabinki i wspiął się na górę. Bolała go oparzona ręka. Znalazł wąski pomost wijący się między wyrzutniami. Dotknął kadłuba nad głową i wyobraził sobie ciśnienie wody na zewnątrz. Zanim te ptaszki wyfruną, muszą otworzyć się klapy wyrzutni. - Trzymacie ich na dystans? - zapytał. - Już im się nudzi umieranie tutaj - odparł Jack. - Namierza mnie snajper. Mogę go zdjąć granatem lub dwoma? - Wybuchowymi czy gazowymi? - zapytał Travis, ale mało go to obchodziło. Oglądał kadłub nad głową, kompleks rur, hydrauliką i pompy. Znalazł jedną, która napełniała wyrzutnię przed wystrzeleniem pocisku, żeby wyrównać ciśnienie. Pociągnął jakieś przewody, poraził go prąd i omal nie spadł z pomostu. - Czy to ważne? - Użyj odłamkowych - doradził Travis. Musiał wysłać terrorystom wiadomość, że czas się poddać. Stan walił granatami najcelniej z całej drużyny. Powczuk darował sobie odpowiedź. Dwa głośne wybuchy świadczyły, że wszedł do akcji. W porządku. Musieli zrobić jakiś postęp na którymś froncie, skoro Sam tak wolno wyłączał reaktory. - Coś tu zdziałam? - zapytał Sarę Travis. - Pompy nie są im właściwie potrzebne. Mogą otworzyć zewnętrzne klapy i w ten sposób zalać wyrzutnie. Grozi to uszkodzeniem pocisków, ale co ich to obchodzi? „Tymczasowym" wystarczy jedno uderzenie, żeby... - Mam! - przerwał jej Travis. Z trudem łapał powietrze. Serce waliło mu tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi, puls wariował. - Włączam biochip, Saro - powiedział. - Zrób, co możesz, żebym był w formie. Zdał się na Sarę, wygiął szyję i obejrzał labirynt nad sobą. Nagle zakręciło mu się w głowie, ale po chwili serce zwolniło, wróciła ostrość widzenia. Przestraszył się, bo nawet nie wiedział, jaki zamazany jest świat po lekach. Omal nie stracił kontroli nad sobą i nie zdawał sobie z tego sprawy. - Powinno być lepiej, Travis. Chcesz znów wyłączyć biochip, czy mam cię dalej monitorować? - Lepiej go wyłączyć. Przypomniał sobie, co czuł, kiedy wycelował do terrorysty, pociągnął za spust i karabin nie wypalił, bo amunicja była zaprogramowana na IFF. Czekała ich jeszcze ciężka walka. Chciał, żeby Stan i Jack dali mu maksymalne wsparcie. A to oznaczało działanie blisko siebie. Wyłączył biochip i poczuł się nagle bardzo samotny. - Czy te małe silniki otwierają i zamykają klapy zewnętrzne? - zapytał i ustawił kamerę tak, żeby Sara mogła je zobaczyć. - Nie wiem - odpowiedziała. - Zaczekaj. Sam? - Zgadza się, szefie. Wyłączyłem wreszcie jeden reaktor. Przechodzimy z Sara do drugiego. Zostanie im tylko zasilanie z akumulatorów. - A nie możesz tego też wyłączyć? - Niestety. Konstrukcja modułowa, szefie. Każdy przedział wodoszczelny ma własne źródło energii. Niezbyt mocne, ale to wystarczy, żeby okręt pływał do czasu naprawy. - Mogą odpalić rakiety na samych akumulatorach? Travis wyrywał kable z silników elektrycznych, ale znał odpowiedź. - Tak, szefie. Jeśli głowice są już uzbrojone. - Wyłącz te reaktory na amen - polecił Travis. Czuł coraz większą presję czasu. Przechylił głowę na bok i usłyszał, jak Jack i Stan obrzucają się obelgami. U nich wszystko dobrze. Kiedy skończy unieruchamiać klapy, dołączy do nich i wreszcie opanują cały okręt. Zacisnął palce na następnym silniku. Wyrwał garść kabli i ruszył dalej. Nagle zamarło mu serce. Silniki włączyły się, przekładnie zazębiły, drążki przesunęły. Dziesięć klap zaczęło się otwierać. Unieruchomił połowę wyrzutni, ale w pozostałych było jeszcze dziesięć pocisków. Sto głowic nuklearnych mogło spaść z nieba w dowolnym miejscu i zabić setki tysięcy, może nawet miliony ludzi. Ale Travis Barrett nie przegra. Operacja musi się udać. Ściągnął karabin z ramienia, wystrzelał cały magazynek do trzech silników i wyłączył je z akcji. Sądząc po ustawieniu kół zębatych, klapy zatrzymały się w pozycji półotwartej. Pobiegł naprzód. Po drodze walił kolbą w następne silniki. Zmienił magazynek i ostrzelał inne. Zorientował się, że nie zdąży na czas do dwóch ostatnich wyrzutni i zaryzykował użycie granatów. Eksplozja zdmuchnęła go z pomostu. Upadł ciężko na pokład. Przez chwilę leżał oszołomiony u stóp wyrzutni. - Jesteś cały, Trav? Travis przetoczył się w bok, wyszarpnął nóż i przygotował się do walki. W porę rozpoznał Staną. Powczuk stał nad nim jak wieża. Jak wieża? On nie jest taki wysoki. Travis otrząsnął się. - Lekki szok, nic więcej - warknął. Usiadł i chwycił karabin. Odzyskał ostrość widzenia i rozejrzał się. - Klapy! - Chyba je załatwiłeś, Trav. Jack rwie się do sterowni, żeby ich wykończyć. - Tylko niech się nie rozerwie - odparł Travis i wstał. - W strzępach nie będzie nam potrzebny. Zastanowił się, czy nie poprosić Sary o następną dawkę leków, ale zrezygnował. Czuł się dobrze, nic go nie bolało, miał jasny umysł. Jeśli klapy pozostały zamknięte lub zatrzymały się w pozycji półotwartej, udało mu się zapobiec pełnemu wystrzeleniu pocisków. Byłby spokojniejszy, gdyby przeszkodził terrorystom w wykorzystaniu kodów uzbrajających, ale to już była przeszłość. Musiał się zająć teraźniejszością. Nadszedł czas, żeby ostatecznie skopać „Tymczasowym" tyłki, zanim zdecydują się umrzeć za swoją sprawę w podwodnym wybuchu, który zmiecie Dublin, kilometry irlandzkiego wybrzeża i wszystkich na pokładzie „Gorskiego". Rozdział dwudziesty szósty 7 listopada, godzina 17.50 czasu zachodnioeuropejskiego, wybrzeże Irlandi i Jennifer usłyszała trzask odciąganych zamków w pistoletach maszynowych goryli O'Rourke'a. Rozważyła swoje opcje i postanowiła blefować. - O co wam chodzi? Chcecie wydusić ze mnie więcej forsy? - Mam uszy, słyszę różne rzeczy - odparła Moira i zaszła ją z tyłu. Jennifer musiałaby się odwrócić, albo mówić w próżnię. Nie zrobiła ani jednego, ani drugiego. Zwróciła się do O'Rourke'a. - Nie prosiłam o przyjazd tutaj, ale cieszę się, że tu jestem. Robicie rzeczy, które są potrzebne, jeśli IRA ma wygrać walkę o wolność. - Jakby czytała scenariusz, nie uważacie? - odezwała się zza jej pleców Moira. - Przydadzą się wam pieniądze. Będzie ich więcej - powiedziała Jennifer. Powstrzymała się od gróźb, ale O'Rourke zrozumiał aluzję. Jeśli ją zabije, pożegna się z następną wpłatą od nieznanych Amerykanów, którzy mogą siedzieć w biznesie zbrojeniowym. - Gdzie zdobyłaś swoje informacje, Moiro? - zapytał O'Rourke. - To ciekawa sprawa. Już przestałam zdobywać informacje. Wiesz, jaki jest luz w bazie RAF-u w Lakenheath. Mechanicy cały czas mielą ozorami jak stare baby. Kiedy czekałam na transport do domu, zadzwonił do mnie nasz człowiek z wiadomością, że wylądował osprey. O'Rourke najwyraźniej nie słyszał o tym amerykańskim samolocie. - Jaki osprey? Co to jest? - Dziwna maszyna, która dostała najwyższy priorytet w obsłudze. Nawet nie odrzutowiec. Takiego samolotu mogliby użyć Amerykanie, gdyby chcieli zrzucić na Morzu Irlandzkim drużynę Navy SEAL. - Na „Gorskiego"? - Jesteś w kontakcie z naszymi, Michael? - zapytała Moira. - Co mówią? - Przekazałem im tylko kody uzbrajające. Potem już nie rozmawialiśmy. Jennifer starała się nie pokazywać, jak jej ulżyło. Travis i reszta mogli być poza zasięgiem, ale IRA też. - Macie okręt podwodny? Atomowy? - zapytała z udawanym podnieceniem. Wydawało jej się logiczne, że mogła się tego domyślić z rozmowy. - Więc możecie zmusić Angoli do wycofania się z Belfastu! Albo się wyniosą, albo... - Cicho - przerwał jej O'Rourke. - Muszę to przemyśleć. - Ale... Jen zesztywniała, kiedy poczuła ukłucie w plecy i strużkę krwi. Moira wbiła jej w ciało czubek wąskiego ostrza. - Nie niszcz mi ubrania - odezwała się. -. Krew trudno sprać. - Opanowana - pochwaliła Moira. - Słyszelibyśmy o niej, gdyby od dawna udzielała się jako rewolucjonistka. - Thomas! - zawołał 0'Rourke. - Wezwij przez radio kuter. Niech po nas przypłyną. - Mieli tu być dopiero o północy! - Każ tym gnojom przypłynąć teraz! - wrzasnął O'Rourke, zacisnął pięści i potrząsnął rękami. Jen jeszcze nie znała go od tej strony. Nawet kiedy wpadł do mieszkania Newtona i był gotów zabić, nie wyglądał tak groźnie. - W porządku, ale to będzie od cholery kosztować - zgodził się Thomas i mruknął pod nosem, że lepiej byłoby trzymać się planu. - Co o niej wiesz na pewno? - zapytał ostro O'Rourke, - Na pewno, nic - odrzekła drwiąco Moira. - Ale mam podejrzenia. Dziwny przypadek, że zjawiła się tutaj z kluczem do twojej czarnej duszy akurat wtedy, kiedy przejęliśmy „Gorskiego" i zdobyłam kody uzbrajające. - Za dużo gadasz-warknął O'Rourke. - Czyżby? - zdziwiła się Moira. - Albo jest z nami, albo przeciwko nam. Jeśli przeciwko nam, już wie. Jeśli z nami, serdecznie witamy! Przed przyjaciółmi nie mamy tajemnic. - Myślisz, że osprey zrzucił Amerykanów? - Nie wierzę w przypadki, Michael. Popytaj dookoła, powiedz się, czy gdzieś nie dzieje się coś dziwnego. - Wiesz, że jesteśmy odcięci, Moiro. Jeśli teraz będę zadawał za dużo pytań, nawet łapówki nie powstrzymają władz od wtykania nosa w nasze sprawy. - Więc? Moira znów obeszła Jennifer dookoła i stanęła tuż przed nią. Prawie stykały się twarzami. Jen nawet nie mrugnęła, kiedy Moira przycisnęła jej do brzucha zakrwawiony nóż i lekko przekręciła. Ostrze nie weszło głęboko, ale Jennifer odebrała wiadomość. Szpiedzy giną. - Michńel - powiedziała płaczliwie - dlaczego jej na to pozwalasz? Po tym, co nas... Jennifer urwała. Chciała zobaczyć, czy rozdrażni Moirę. Udało się. Ruda uważała O'Rourke'a za swoją wyłączną własność. Każda sugestia, że nią nie jest, doprowadzała ją do szału. - Ty zdziro! Moira była szybka. Zamachnęła się nożem, żeby trafić rywalkę w brzuch. Jennifer zablokowała cios chwytem za nadgarstek, wykręciła i mocno szarpnęła rękę przeciwniczki. Nóż poleciał w powietrze. Rozbroiła Moirę, ale nie mogła rozbroić O'Rourke'a. Wycelował jej w twarz z pistoletu. Lufa miała średnicę tylko dziewięciu milimetrów, ale z bliska wyglądała jak wąż strażacki. - Przestańcie! - wrzasnął. - Obie! - Wybieraj, Michael - rzuciła Moira. - Ona albo ja. Ale ona jest szpiegiem. Pracuje dla nich. Nie było ważne, kim są ci „oni". Brytyjczykami, protestantami, Amerykanami, małymi ludzikami z Marsa. Paranoja wyszła na wierzch. - Nie wiesz tego na pewno, Moiro - przypomniał O'Rourke. - Zrzucili jankesów. Jak inaczej wytłumaczysz przylot ospreya do Lakenheath, bazy dla amerykańskich myśliwców F-15? Mówiono nam, że używają takich transportowców do desantów. Wiem, że to nie wystarczy. Zjawiła się tu i cię omotała. A co z agentem CIA? Wykryłeś wtyczkę? - To był Sean. Ona go zastrzeliła- odparł O'Rourke, nie spuszczając Jennifer z celownika. Moira popatrzyła na nią lodowato. - Kolejny przypadek - nie ustępowała. - Ile jeszcze może ich być akurat wtedy, kiedy wyruszamy na „Gorskiego"? Jennifer widziała, że O*Rourke zmaga się z kobiecą logiką. Nie mieli przeciwko niej żadnych dowodów, same domysły. Niech wie. - Grasz w irlandzkiego totka, Michael? - zapytała. - A co to ma do rzeczy? - zdziwił się O'Rourke. - Szansę. Przypadki. Wiesz, jaka mała jest szansa trafienia szóstki, ale grasz. Bo ktoś jednak wygrywa. A jeśli teraz przypadkowo trzymasz w ręku szczęśliwy kupon, a Moira każe ci go wyrzucić? - Michael, ona... - Zamknij się! - krzyknął O'Rourke. - Nie mogę myśleć. Opuścił pistolet, choć nadal celował w Jennifer. Ale przynajmniej nie patrzyła już w wylot lufy. - Thomas, kiedy przypłynie kuter? Chcę się dostać na okręt. - Najwcześniej za godzinę. - Więc mamy godzinę na rozwikłanie tej zagmatwanej sprawy. Jesteś posłańcem z workiem złota, moja piękna, czy miną podłożoną przez Angoli? Jennifer nie odpowiedziała. Zyskała godzinę. Niewiele, ale może wystarczy. Pomodliła się w duchu, żeby Travis wykończył terrorystów na „Gorskim" i naprawił jej błąd -pozwoliła, żeby kody uzbrajające wymknęły się jej z rąk. Potem dodała do modlitwy prośbę, żeby jednostka TALON uratowała ją, zanim Michael O'Rourke wyciągnie właściwe wnioski. Rozdział dwudziesty siódmy 7 listopada, godzina 17.21 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie. Sam - warknął Travis. - Reaktory wyłączone? - Tak, szefie, ale... - Wyłączone, czy nie? Musieli szybko uderzyć. Wpaść do sterowni i rozwalić terrorystów. Zwycięstwo znów było w zasięgu ręki, ale nie mogli dać wrogom czasu na wymyślenie jakiejś nowej diabelskiej sztuczki. Barrett wiedział, że nawet fanatycy nie od razu godzą się na samobójstwo za sprawę. Jeśli odpalą pociski przy zamkniętych klapach wyrzutni, los „Gorskiego" będzie przesądzony. Podobnie, jak wszystkich ludzi na pokładzie. Travis musiał wykorzystać strach porywaczy przed śmiercią w atomowym grzybie. Ale kiedy uświadomią sobie, że są w pułapce i zginą tak czy inaczej, nacisną guzik. Trzeba ich dopaść, zanim zdecydują się na to ostateczne rozwiązanie. - Szefie, w prawym reaktorze coś nie gra - odpowiedział Sam. - Ma zamiar eksplodować? - Nie, nie, szybko się wyłączył. Opanowałem system manualny, ale coś jest nie tak. - Nie włączaj zasilania. Spróbuj włamać się do komputerów sterujących i odetnij wszystko, co się da. - Dobra. Travis wierzył w instynkt każdego członka swojej drużyny, ale to nie była pora na przejmowanie się niepewnością Sama. Mogło chodzić po prostu o brak zaufania do urządzeń nuklearnych. Albo Rosjanie połączyli jakoś systemy. Tak czy inaczej, ten problem mógł zaczekać. Drużyna musiała teraz zająć pozycje do ataku na sterownię. - Zamknijcie korytarze przejściowe między kadłubami - rozkazał Travis Jackowi i Stanowi. - Idziemy prosto do sterowni. Nie chcę, żeby zaszli nas z tyłu, albo dostali się do przedziału reaktorowego i zaatakowali Sama i Sarę. Żałował, że mają wyłączone biochipy i nie może sprawdzić, co z Sara. Była na lekach z pakietu medycznego i w walce musiał polegać raczej na Samie. Oszołomienie minęło i Travis znów czuł napięcie. Pęcherze pękaty i miał wilgotno pod pancerzem. Wytrzymywał już gorsze rzeczy i to bez leków. Teraz musiał pamiętać, że leki mogą wpływać na jego zdolność do walki i podejmowania decyzji. Ale na razie wszystko było w porządku. - Załatwione? - zapytał Staną i Jacka. Obaj wrócili uśmiechnięci od ucha do ucha. Domyślił się, że zablokowali drogę powrotną do przedziału reaktorowego i zostawili przejście tylko w jedną stronę. Naprzód. Przez sterownię. Travis wcisnął do karabinu nowy magazynek z „inteligentną" amunicją. Sprawdził, ile granatów mu zostało. Włączył sensory podczerwieni. Wiedział, że systemy okrętu siadają jeden po drugim. Sam odciął zasilanie i włamał się do komputerów sterujących, co rozładowywało akumulatory awaryjne. - Nic ekstra. Po prostu wpadamy i strzelamy. Starajcie się nie... W interkomie rozległy się trzaski. Travis odwrócił się gwałtownie z wycelowaną bronią. - Żołnierze amerykańscy, proszę was, nie róbcie nic więcej. Mówi kapitan Urbanów, dowódca „Gorskiego". Jestem przetrzymywany jako zakładnik. .. hm, porywaczy. - Ma pieprzony pistolet przy żebrach - mruknął Stan. Travis pokazał, że czas ruszać. Nie obchodziła go prośba Urbanowa, musieli wykonać zadanie. Od powodzenia operacji zależało życie setek tysięcy ludzi. Travis zatrzymał się przy grodzi oddzielającej przedział od sterowni. Skinął na Jacka i DuBois zaczaj przewiercać się przez stal, żeby wsunąć do środka miniaturową kamerę. Travis musiał sprawdzić przed atakiem, czego mają się spodziewać. Zabili już tuzin terrorystów i kilku rosyjskich marynarzy. l Chciał wiedzieć, ilu Irlandczyków zostało, jak są uzbrojeni, gdzie stoją i czy jest szansa uratowania Urbanowa i innych zakładników. Dotknął włącznika monitora na poobijanym hełmie i zobaczył wyraźny obraz jasno oświetlonej sterowni. Zamrugał, kiedy Jack zmienił obiektyw w kamerze na „rybie oko". Cztery lampy awaryjne świeciły mocno jak reflektory i załoga widziała dokładnie panele kontrolne. - To Urbanów - powiedział Travis i naprowadził wskaźnik elektroniczny na rosyjskiego kapitana skulonego obok konsoli w głębi. - A to jego zastępca czy oficer polityczny? Nie widzę stopnia. - Borken, pierwszy oficer - odrzekł Jack. - Chyba jest z terrorystami. Zauważ, że dwaj „Tymczasowi" trzymają pod lufami tylko Urbanowa, jego nie. - Sześciu terrorystów i czterech Rosjan, nie licząc Urbanowa - zameldował Stan. Przesunął ręką po klapie włazu. Była zabezpieczona od środka, ale nie zaminowana. Nie mogli jej otworzyć bez zwracania uwagi terrorystów. Musieli ją wysadzić. - Wygląda na to, że jedyni zakładnicy to Urbanów i ten marynarz obok niego. - Możliwe, że już załatwiliśmy wszystkich lojalnych wobec kapitana - odezwał się Jack. Travis w milczeniu skinął głową. Zabili już kilku Rosjan, których terroryści zmusili do obsługi urządzeń na okręcie. Trzech komandosów z jednostki TALON przeciwko dziewięciu porywaczom. Niezły układ sił, jeśli zadziałają szybko i wykorzystają nawet niewielki element zaskoczenia. Travis patrzył, jak terrorysta szturcha Urbanowa lufą uzi. Rosyjski kapitan odwrócił się do interkomu i powtórzył prośbę do Amerykanów. Z dziobowego przedziału rakietowego dobiegło echo jego głosu. - Jeśli się nie poddacie, spowodujecie ogromne zniszczenia. Porywacze mojego okrętu nie zamierzają zaszkodzić Stanom Zjednoczonym ani wam. Chcą tylko... Urbanów urwał i zawahał się. Potężny terrorysta za jego plecami wyszeptał coś pospiesznie i kapitan dokończył: - Chcą tylko wyzwolenia swojego kraju spod panowania Brytyjczyków, o co wy, Amerykanie, walczyliście dawno temu. Odłóżcie broń, a nic wam się nie stanie. Stan uniósł wyprostowane kciuki. Umocował na klapie ładunki C-4 i był gotów do ich zdetonowania. Travis już miał dać sygnał, ale zawahał się. Terrorysta wyglądający na przywódcę odwrócił się do sonaru, potem walnął w ekran pięścią. Wszelki kontakt z powierzchnią został odcięty, a sonar musiał namierzyć zbliżający się okręt. Porywacze stali się czujni. - Musimy jakoś odwrócić ich uwagę - powiedział Travis i połączył się z Samem w przedziale reaktorowym, - Opanowałeś już ich system komputerowy? - Przykro mi, szefie, jeszcze nie. Ich systemy są tak popieprzone, że nie mogę się połapać, co działa, a co jest schrzanione. - Możesz coś zrobić? Wysłać jakiś fałszywy sygnał ostrzegawczy? - Na przykład o awarii reaktorów? - Wszystko jedno. Ile zajęłoby ci zrobienie takiej sztuczki, żeby nawet kapitan „Gorskiego" dal się nabrać? Sam milczał przez kilka sekund. - Chyba znalazłem w systemie przekaźnik, którego użyli do pierwszego fałszywego alarmu o awarii reaktora. - Wykorzystaj go - rozkazał Travis. - Masz minutę. - Dobra, szefie - odrzekł z powątpiewaniem Sam. Travis pokazał Stanowi, żeby się cornął i przygotował do zdetonowania ładunków. Potem przełączył się szybko na obraz ze sterowni. - Jack, bierzesz lewą stronę, ja prawą. Ty Stan, środek. Spróbuję ochronić Urbanowa. Innymi się nie przejmujcie. - A co z Rosjaninem przy sonarze? - zapytał Jack. - Nie wiemy na pewno, kim jest. - Trzeba go mieć na oku. Najpierw zdejmiemy tamtych, potem będziemy się martwić o niego. Uratowanie stu procent Rosjan może nam się nie udać. Jack wzruszył ramionami, Stan najwyraźniej przeżuwał ten problem. Uznawał tylko perfekcję. Travis rozumiał go, bo ponosił odpowiedzialność za każdy szczegół. Ale wywiad nie dostarczył im wszystkich informacji i weszli do akcji w pośpiechu. Ważniejsze było uratowanie świata przed zagładą nuklearną, niż protesty dyplomatyczne Rosjan. - Urbanów podchodzi do sonaru - zameldował Jack. - Przywódca „Tymczasowych" jest tuż za nim. Jak myślisz, czego tam wypatrują? - Urbanów mógł wysłać sygnał. Może ma nadzieję, że zjawi się Specnaz. - Załatwione, Travis! - rozległ się uradowany głos Sama. - Trzy, dwa, jeden, teraz! - odliczył bez wahania Travis. W sterowni rozbłysły czerwone światła i zawyły syreny - Sam zasygnalizował stan krytyczny obu reaktorów. Stan wcisnął detonator. Alarm i wybuch kompletnie zaskoczyły terrorystów. Travis opróżnił magazynek, rzucił karabin i załatwił jednego z porywaczy gołymi rękami. Obrócił się i wyszarpnął pistolet, ale już nie było po co. Walka się, skończyła. Stan zdjął trzech terrorystów i dwóch Rosjan podejrzanych o zdradę. Jack zlikwidował resztę. Travis podszedł do Urbanowa. Kapitan „Gorskiego" miał dziurę w skroni. - Cholera, kto to zrobił? - Przywódca „Tymczasowych" - odpowiedział Jack. - Nacisnął spust pewnie z nerwów. Kapitan trzymał głowę, na wprost wylotu lufy. - Cholera - powtórzył Travis, rozejrzał się i skontaktował z Samem, - Wyłącz alarmy. Już po wszystkim. - Tak jest, sir! Stan odkopał broń od martwych terrorystów. - Ciężko to poszło - mruknął. - Ciężko? - zdziwił się Travis. - Tak uważasz? - Jasne, majorze - wtrącił się Jack. - Tak cholernie ciężko, że... - Nie było ciężko - zaprzeczył spokojnie Travis, - Poszło nam bardzo łatwo. Aż za łatwo. Coś tu nie gra. Jack i Stan zaczęli się z nim kłócić, ale zamknęli się, kiedy zrozumieli, że ich dowódca nie żartuje. Coś przeoczyli. Travis Barrett nie. Rozdział dwudziesty ósmy 7 listopada, godzina 19.OO czasu zachodnioeuropejskiego, wybrzeże Irlandii Jennifer obracała się i próbowała uwolnić ręce, ale Moira za dobrze ją związała. Ruda suka tak sprytnie zasupłała sznur, że przy każdym ruchu cienkie, włókna zacieśniały się i wbijały coraz głębiej w nadgarstki. Jen nie była pewna, ale chyba czuła na dłoniach własną krew. Wyciągnęła szyję, żeby rozejrzeć się lepiej po małej szopie rybackiej. Zamknęli ją tutaj półtorej godziny temu. Jak dotąd, nic nie wskazywało na to, że ktoś ją uratuje. Ale kto miałby to zrobić? - pomyślała Jennifer. Wlazłam w to i sama muszę z tego wyjść. Na razie widziała tylko nadchodzącą śmierć. Moira nie miała dowodów, że Jen jest agentką wywiadu amerykańskiego, ale Irlandczycy byli podejrzliwi i umieli sobie radzić. Michael O'Rourke najwyraźniej wolał pożegnać się z następnymi pieniędzmi, zabić Jennifer i spać spokojnie. Gdyby jej szefowie mieli pretensje o zlikwidowanie kurierki, mógł zawsze powiedzieć, że wpadła w pułapkę i wykończyli ją Brytyjczycy. Cholera! Mógł nawet odesłać jej ciało z listem, że zrobili to protestanci. Pośrednik Sinn Fein był zdolny do wszystkiego. Ruda Moira też. Jen widywała już takie kobiety. Zwykle kończyły przed sądem jako zbrodniarki wojenne. Jennifer przesuwała się z krzesłem po brudnej podłodze, aż dotarła do wysokiego okna. W górze dostrzegła nocne niebo. Czasami wyglądał księżyc. Sądząc po szybkości, z jaką pędziły ciężkie chmury, znad Morza Irlandzkiego znów nadciągał sztorm. Po locie helikopterem Jen domyślała się, że wylądowali kilka kilometrów na południe od Dublina, w miasteczku rybackim na wybrzeżu, gdzie O'Rourke czeka teraz na transport do „Gorskiego". Miała nadzieję, że tam dopłynie ł natknie się na wycelowane lufy drużyny Orzeł. Ale to nie zmieniłoby jej sytuacji. Musiała coś zrobić i to szybko. Pocieranie więzami o krawędź drewnianego kufra nic nie dało. Gruby sznur nie pękł, a Jennifer weszły w skórę ostre drzazgi. - Nie poddawaj się, walcz - zadrwiła Moira. - Podoba mi się to. Kuter przypłynie za kilka minut. - A potem co? - zapytała Jen, żeby zyskać na czasie. - Umrzesz - odparła ruda i obeszła Jennifer dookoła. - Pytanie tylko, jak. Mam ochotę wyrzucić cię związaną za burtę. Poszłabyś prosto na dno. Pieprzyłaś się z nim? Jen uśmiechnęła się tajemniczo. - Nie. Dostała w twarz. Ale co tam. Niech Moira zgadnie, co jest prawdziwą odpowiedzią: znaczący uśmieszek czy ustne zaprzeczenie. - Michael nigdy nie potrafił utrzymać fiuta w spodniach. Powinien być Amerykaninem, bo lubi wasze życie na luzie. - Płyniecie do „Gorskiego"? - zapytała Jennifer. Moira wyglądała na zaabsorbowaną czymś innym. - Spotkamy się z nimi. W Jen wstąpiła nadzieja. - Coś nie tak? - Wszystko gra. Szybka odpowiedź nie zabrzmiała szczerze. Jennifer ucieszyła się. Widocznie Travis i reszta opanowali okręt i Irlandczycy mają problem. - Nie zdążyliście użyć kodów uzbrajających? - Wiedziałam, że jesteś wtyczką - warknęła Moira. Jen nie była pewna, czy rzeczywiście popełniła jakiś błąd. Ruda wiedźma mogła uznać każde jej słowo za dowód zdrady. - Wszystko idzie zgodnie z planem - pochwaliła się Moira. - Wejdziemy na pokład okrętu i kiedy będziemy na pozycji, Michael osobiście wyda rozkaz odpalenia rakiet. Tylko w co je wystrzelić? W Londyn? Takie bum przydałoby się tym zasrańcom. Ale może sprzedamy nasze możliwości temu, kto da najwięcej. - Komu? - Libia raczej nie kocha Stanów Zjednoczonych. A ben Laden? Albo jego islamscy bracia? Chiny pewnie też ucieszyłyby się z małego wybuchu nad Waszyngtonem. Zaakcentowałyby mocniej swoje roszczenia do Tajwanu. Tyle jest forsy na świecie... - Przestajesz być idealistką- zauważyła Jennifer. - Chodzi ci o pieniądze, nie o wolność Irlandii Pomocnej. - Można mieć jedno i drugie. Jak często zdarza się okazja zdobycia dwudziestu pocisków z głowicami nuklearnymi? Musimy to wykorzystać. - Jeśli chcecie tylko zarobić, może Stany Zjednoczone zapłacą? Ile może być wart „Gorski" z pełnym uzbrojeniem? Miliard? Moira roześmiała się. Odrzuciła głowę do tyłu i wydała z siebie tak obłędny pisk, że Jen przeszły ciarki po plecach. - Miliard?! Więcej! Jesteś taka amerykańska. Myślisz, że każdemu zależy tylko na forsie, co? Nie! Wykorzystamy potęgę „Gorskiego" do uwolnienia Belfastu od tyranów. Rudej błyszczały oczy i falowała pierś. Zawładnęła nią pasja. A może fanatyzm? Jennifer nie była pewna. - Moira, chodź - zawołał O'Rourke. - Kuter przypłynął. Jen szarpnęła się mocniej, ale bez skutku. Zastanawiała się, czy Moira związała ją zwykłym sznurem, czy liną rybacką. Przewróciła się z krzesłem na podłogę i spojrzała na O'Rourke'a. Patrzył na nią bez wyrazu. - Zabierzemy cię ze sobą. Szkoda, że to się musiało tak skończyć, kochanie. Silne ręce poderwały ją do góry. W drzwiach uderzyła się w głowę. Moira i CTRourke zanieśli ją bez trudu na nabrzeże, gdzie czekał przycumowany kuter. Nagle ruda puściła ją i popatrzyła na niebo. - Słyszysz? Odrzutowce. Oboje pobiegli z powrotem do szopy. Nad portem przemknął z szybkością ponaddźwiękową pierwszy strike Orzeł. Podmuch obrócił Jennifer i omal nie wpadła do wody. Wykręciła szyję i zobaczyła, jak z gęstych chmur wynurza się osprey. Opadał w dół. Nie słyszała silników, bo dzwoniło jej w uszach od huku F-15, ale wystarczył widok. Powietrze przeciął tuzin celowniczych wiązek laserowych. Rozległ się cichy szum, kiedy F-15 E otworzył luk i zrzucił „inteligentne" bomby, naprowadzane laserem na cele oznaczone przez Huntera Blake'a. Potem myśliwiec stealth zniknął w ciemności, jakby go nigdy nie było. Eksplozje w bazie Sinn Fein oszołomiły Jennifer. Cieszyła się, że przy-wlekli jądo kutra, bo znalazła się daleko od wybuchów. Osprey zatoczył krąg nad pożarami niczym sęp nad padliną, obrócił skrzydła i wylądował na nabrzeżu. - Blake! - zawołała Jen. Nie była pewna, czy usłyszał, ale ją zobaczył. Pomachał do niej i uśmiechnął się obojętnie, potem podszedł niedbałym krokiem. Żałowała, że ma związane ręce i nie może go udusić za to aroganckie zachowanie. - Co za spotkanie, Jen - powiedział. - Akurat tutaj. Szybko przeciął jej więzy małym nożem. Wstrzymała oddech, gdy krew znów dopłynęła do zdrętwiałych dłoni. - Wynośmy się stąd - odparła. - Dorwałeś O'Rourke'a i Moirę? - A, tak, piękna Moira. Fajnie, że ty też miałaś okazję j ą poznać. - Też? - To długa historia. Masz rację, że trzeba stąd spadać. Za minutę główne uderzenie. Musiał jej pomóc dojść do ospreya. Usadowiła się na siedzeniu drugiego pilota i niezdarnie zapięła pasy. Hunter dał pełną moc i samolot wystrzelił do góry. Ledwo wyrównał lot, otoczyły ich smugi spalin z rakiet spadających z chmur na bazę Sinn Fein. - F-15. Wspaniałe maszyny, choć wolę F-22. Hunter okrążył zniszczoną bazę terrorystów. Przypominała dymiący krater. - To powinno zakończyć tę część operacji „Ogień Morski" - powiedział, jakby odpowiadał za całość. - Został jeszcze kuter. Wypływa w morze. Myśliwce go przeoczyły. - Fakt. To moja wina, bo nie zrzuciłem na niego boi naprowadzających. Ale chciałem, żeby tobie przypadł ten zaszczyt. Hunter wskazał włącznik na tablicy przyrządów. Jennifer wyciągnęła rękę i odchyliła klapkę zabezpieczającą. - Mamy na nich namiar. Ognia. Jen gwałtownie szarpnęła włącznik. Ospreyem rzuciło, gdy pocisk hellfire poszedł w dół i trafił w kuter. Jennifer wiedziała, że O'Rourke i Moira zginęli w szopie, ale to też była zemsta. Wyobraziła ich sobie na kutrze, jak patrzą bezradnie na nadlatujący pocisk, a potem idą na dno. W jej wyobraźni oboje wiedzieli, kto zadał im śmiertelny cios. Rozdział dwudziesty dziewiąty 7 listopada, godzina 17.45 czasu zachodnioeuropejskiego, Morze Irlandzkie Przeszukajcie cały okręt - rozkazał Travis. - Otwórzcie każdą szafkę. Myszkował po sterowni i kręcił głową. Urbanów zginął przez przypadek. Nie było sposobu, żeby go uratować, jeśli drużyna miała wykończyć terrorystów bez poważniejszych konsekwencji. - Sam, Sara, jaka sytuacja? - Wyłączyłem reaktory, szefie, ale coś tu nie gra. Czuję to przez skórę. Sam sprawiał wrażenie zestresowanego. Travis pomyślał, przez co przeszli. O bombach zegarowych w rosyjskich reaktorach i o udanych wysiłkach Sama. Teraz napięcie opadło. Opanowali „Gorskiego" i zabili porywaczy. Sam nigdy nie był taki przegrany po walce. - Idę na rufę - odrzekł Travis. Powiedział, że operacja poszła zbyt łatwo. Naprawdę tak uważał. Sam też był tego zdania. Potwierdził, że coś jest nie tak. Ale co? Travis rozejrzał się po sterowni i popatrzył na trupy terrorystów. Coś na pewno było nie tak. Drużyna Orzeł z jednostki TALON została wyszkolona do walki z uzbrojonymi przeciwnikami w takich sytuacjach jak ta. Miała za sobą mnóstwo podobnych operacji, ale ta poszła zbyt łatwo. - Stan, Jack, Sara, znaleźliście coś? - Niewiele, szefie - odrzekł Jack. - Cholerne puchy tutaj. Ci kolesie żarli chyba własne gówno. Jeszcze nie widziałem takiego strasznego żarcia. Nawet w śmietniku. Travis zastanawiał się, co przeoczył. - Szukajcie dalej. Co u ciebie, Stan? Rozległ się odgłos przetrząsania szafek. - Nic - odparł Powczuk. - Czego my właściwie szukamy, do cholery? - Nie wiem. Sara? Jak się trzymasz? - Włączyłam swój biochip, Trav. Proponuję, żebyś zrobił to samo. Reszta też. Wszyscy przeciwnicy są już sztywni. Nie natknęłam się na nikogo żywego. - Włączyć z powrotem biochipy - rozkazał Travis. Przez moment czuł się słabo, kiedy zaczął działać ATMP. Pakiet medyczny ponownie ocenił właściwe dawkowanie leków i stan oparzeń. Travis wiedział, że Sara to monitoruje i wspomaga automatyczne decyzje pakietu przeciwurazowego. Sprawdził, czy inni też uaktywnili swoje biochipy. Wszystkie były włączone. Stan, Jack i Sam wyszli z walki bez jednego draśnięcia. - Przez następną godzinę będziesz w porządku - poinformowała Sara. -Ale zalecam jak najszybsze opatrzenie ran. Travis sprawdził jej odczyty. - Wzajemnie. Nie widzisz nic niezwykłego na tym okręcie? - Nie. Travis wiedział, że jego niepokój mógł być skutkiem niewłaściwego poziomu leków w krwioobiegu, ale już został zoptymalizowany, a ciągle czuł to samo. - Sam - odezwał się w drodze przez wąski korytarz, gdzie Stan przeszukiwał rzeczy osobiste załogi. - Co wiesz o „Tymczasowych"? - Wszyscy nie żyją. Nie rozumiem... - Nie chodzi mi o tych na „Górskim", tylko ogólnie. Jak IRA walczy ze swoimi wrogami? Jaka jest ich ulubiona metoda ataku? - Przeważnie bomby w samochodach. I snajperzy. Stosują terror, żeby ludzie zmienili sposób myślenia i pamiętali o ich programie. - Zapalasz silnik w samochodzie i giniesz, tak? Zastraszenie kierowców, żeby zastanawiali się, co z tym zrobić? - mruknął do siebie Travis, choć wszyscy słyszeli go przez radio. - Mniej więcej - przyznał Sam. - Tego samego próbowali z rakietami na okręcie? Rodzaj nuklearnej bomby w samochodzie? - Niezupełnie. Wykorzystali kody uzbrajające, ale kiedy porywali tajfuna, nawet nie wiedzieli, czyje zdobędą. - Więc początkowo musieli mieć inny plan - stwierdził Travis. - Chcieli roztrzaskać okręt o brzeg, albo zatopić w ujściu Tamizy. To miało zależeć od tego, na ile nauczą się nim sterować. Potem rozwaliliby reaktory. Choć to dość prymitywne. - Ale skuteczne. Jak zamierzali uszkodzić reaktory? - Wyciągnąć pręty regulacyjne i puścić wszystko na żywioł - odrzekł Sam. - Ile czasu potrzebowali, żeby reaktory przegrzały się i eksplodowały? Albo stopiły się i spowodowały wyciek paliwa radioaktywnego? - To by długo trwało. Całe godziny. Rosjanie nie są głupi. Wbudowali w reaktory jakieś zabezpieczenia, a wyciek powstrzymałby kadłub okrętu. - Więc to radioaktywne gówno zostałoby wewnątrz - podsumował Travis. -I gdyby porzucili okręt na brzegu, po godzinie czy dwóch Angole albo my mielibyśmy w środku oddział reagowania przeciwnuklearnego. Cholernie niebezpieczne. Chyba że ktoś chce tylko wywołać panikę. - Travis - wtrąciła się Sara. - Wątpię, żeby ktoś zaryzykował porwanie tąjfuna tylko po to. „Tymczasowi" poszliby na całość i to ostro. - Masz rację - przyznał Travis i wreszcie wszedł do przedziału reaktorowego. Sam siedział przy prawie ciemnej konsoli. Nie przywrócił zasilania, które wcześniej odciął, ani nie włączył komputerów sterujących. - Szukajcie bomby. Na tyle dużej, żeby mogła rozerwać zbiornik reaktora. - Wielka bomba w samochodzie - mruknął niepewnie Sam. - Do zrobienia dziury w kadłubie tego maleństwa byłaby potrzebna tona materiałów wybuchowych. - Czy IRA używa jakiegoś określonego rodzaju ładunków, czy sami coś preparują domowym sposobem? - zapytał Travis. Sam przechylił głowę na bok, ale nie mógł się połączyć z komputerem NSA. Okręt był ciągle zanurzony. - Przeważnie kupują za granicą - odezwał się Jack. - Kraje byłego bloku wschodniego chcą zarobić trochę dolców i wyprzedają swoje arsenały. - Fakt - zgodził się Travis. - Semtex? C-4? - Zdecydowanie semtex - odparł Sam. - Gdyby gdzieś zginęła większa ilość czegoś innego, wiedziałbym o tym. Raporty o kradzieżach semteksu z zagranicznych źródeł zawsze są niepełne i podejrzane. - To była dobrze zaplanowana operacja i wszystko im się udawało, dopóki nie wkroczyliśmy - powiedział Travis. - Gdzie ładunek semteksu narobiłby najwięcej szkód? - Blisko reaktorów - odrzekł Sam. - Ale to okręt podwodny. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na podłożenie odpowiednio dużej bomby. - Wszyscy na rufą - rozkazał Travis. - Szukajcie ładunku wybuchowego o wadze mniej więcej... dwustu pięćdziesięciu kilogramów? Sam przytaknął. - Minimum. Stan przyłączył się do Travisa. - Tyle by nie wystarczyło. Chyba że użyliby kształtowanych ładunków w pojemnikach odłamkowych ze stali nierdzewnej. - Racja - zgodził się Travis. - Więc szukamy pięciuset kilogramów? Rozejrzał się i pokręcił głową. - Szefie. Pamiętasz, jak weszliśmy do przedziału reaktorowego? - Zrobiliśmy w grodzi małe dziury, wystrzelaliśmy „Tymczasowych", sięgnęliśmy do środka i otworzyliśmy właz od wewnątrz - przypomniał głośno Travis. - Wywierciliśmy otworek, żeby wsunąć kamerę - dodał Sam i wskazał miejsce w stalowej ścianie. - Gdzieś tutaj... - To było przy drugim reaktorze, Sam - poprawił Travis - nie tu. - Nieważne, chodzi mi o grubość grodzi. Travis wytrzeszczył oczy. Cała wewnętrzna ściana była o dobre piętnaście centymetrów grubsza. Od dołu do góry i od prawej strony do lewej. Ktoś ją dobudował. Poskrobał nożem i trafił na metal. - Wierćcie - rozkazał. Stan i Jack byli przy pracy zgraną parą. Travis poznał po minie Powczuka, co znaleźli. - Cienka płyta aluminiowa, a za nią semtex H - oświadczył Stan, wciągając głęboko powietrze. - Rozróżniam rodzaje po zapachu. Ten jest trochę bardziej gryzący niż inne. Może być polski. Jest tam ponad półtora metra sześciennego. To wystarczy, żeby rozwalić tę część tajfuna. - Jaki jest detonator? - zapytał Travis. Wyobraził sobie wybuch w przedziale reaktorowym. Po eksplozji powstałaby planarna fala uderzeniowa. Rozerwałaby zbiornik otaczający elementy paliwowe. Przy odpowiednio ukształtowanych odłamkach jedna czwarta kadłuba okrętu zostałaby ucięta, topiłby się reaktor. To w stylu ERA. Zamieszanie i śmierć. Broń, która przeraziłaby ludzi i sparaliżowała władze, zmuszone do usuwania wycieku radioaktywnego. - Nie wiem - odpowiedział Stan. - Jeśli wewnętrzny, może będziemy musieli zdjąć panel. - Jack, Sara, Sam, jeśli to wybuchnie, będziemy mieli duży problem. Idźcie do sterowni i zobaczcie, jak można wynurzyć „Gorskiego". - Zła wiadomość, Trav - zameldował Stan. - Znalazłem detonator czasowy, Dość zaawansowany technicznie. Przetnę zły przewód i wszyscy jesteśmy sztywni. Travis popatrzył na to, co oczyścił Stan. Żałował, że „Tymczasowi" nie użyli takiego zegara, jak w filmach. Do eksplozji mogły pozostać godziny, albo... sekundy. Musiał udawać, że wystarczy im czasu na rozbrojenie bomby, inaczej na pokładzie i wzdłuż irlandzkiego wybrzeża będzie mnóstwo trupów. Rozdział trzydziesty 7 listopada, godzina 19.12 czasu zachodnioeuropejskiego, wybrzeże Irlandii Kuter chyba wyleciał w powietrze? - zapytał Hunter i obejrzał się. Prawie, jakby przewoził coś, czego nie powinien. Jen oparła się i zamknęła oczy. - Mam to gdzieś. Cieszę się, że jestem daleko od nich. Potarła nadgarstki. Znów zaczęły krwawić. - Apteczka jest pod fotelem - powiedział Hunter. - Wyglądasz jak kupa gówna. To znaczy, na tyle, na ile to możliwe, czyli nie tak bardzo. Uśmiechnęła się słabo. - Miałeś kiedyś taki tydzień? Hunter wyszczerzył zęby. - O, tak! Ten był jednym z lepszych. Ty też na pewno znajdziesz w nim jakiś jaśniejszy punkt. Nazywa się, a raczej nazywała, Moira. Jennifer zakrztusiła się i wyprostowała. - Ty i ona... ? Hunter roześmiał się. - A myślisz, że jak cię znalazłem? Kiedy do mnie podeszła, wiedziałem, że w bazie lotniczej musi być przeciek. Podejrzewam mechanika nazwiskiem Zoritch, ale tym zajmie się ktoś inny. Jeśli prowadzi się tuż obok bazy pub czynny całą dobę, można wycisnąć mnóstwo informacji z samotnych lotników. Podejrzewam, że to również tajny kanał przerzutowy IRA do Anglii i z powrotem. - Ale co z Moirą? - naciskała Jen. - Była bardzo przyjacielska. Aż za bardzo. Nawet wobec takiego młodego, przystojnego, bohaterskiego pilota myśliwca, jak ja. Więc przyczepiłem jej pluskwę i namierzałem ją. Dotarła do Irlandii szybciej niż się spodziewałem. Ale to nieważne. Kiedy zobaczyłem, że wybiera się prosto na wybrzeże, poprosiłem CIA, żeby ją sprawdzili. Okazało się... - Że ukradła kody uzbrajające - dokończyła ze złością Jennifer. - A ja nie mogłam jej przeszkodzić w przekazaniu ich Michaelowi O'Rourke. - Generał Krauss wydał zgodę na zniszczenie bazy „Tymczasowych". Trzymałem sięMoiry i oznaczyłem laserowo cele. Resztę załatwił F-15. - Zapomniałeś o pierwszym przelocie - powiedziała Jen. - To ich spłoszyło. Hunter się wkurzył. Jennifer miała drobną satysfakcję, że wspomniała oF-15. - O jakim przelocie? - warknął. - Nie powinien był tego robić, to była nasza tajna operacja z udziałem strike Orzeł! Generał usłyszy ode mnie, co o tym myślę! - Ale udało się - odrzekła Jen. - Mimo że jeden z was, durnych pilotów, znów się wychylił przed zrzuceniem bomb. - To jeszcze nie koniec. Musimy krążyć nad „Gorskim", dopóki Travis... Hunter urwał i dotknął słuchawek. Jennifer zerknęła na tablicę przyrządów i sprawdziła częstotliwość. Przełączyła się i też zaczęła nasłuchiwać. - ... S.O.S, alarm - dobiegł udręczony głos Travisa. - „Gorski" to pływająca trumna. Terroryści ukryli na pokładzie bombę i nie wiemy, kiedy wybuchnie. Opanowaliśmy okręt i wyprowadzamy go na głębsze morze. - Trav, mam was zabrać? - zapytał Hunter. - Nie. Zaczekamy na Rosjan i przekażemy im tajfuna. Chyba że wcześniej eksploduje bomba. Nie zbliżaj się, Blake. To zbyt niebezpieczne. - Co on kombinuje? - zapytał ostro Hunter, jakby Jen potrafiła na to bdpowiedzieć. - Zabranie ich jest zbyt niebezpieczne? A siedzenie na tykającej bombie atomowej nie jest? - Leć za nimi - doradziła Jennifer. - Wychodzi na Atlantyk i ma niezłą szybkość. To znaczy, że przynajmniej jeden reaktor znów działa. Za dziesięć minut dopłynie do kanału świętego Jerzego. Dalej już jest głęboko. Jen zagryzła wargi i zastanowiła się nad wiadomością od Travisa. Zaczęła zmieniać częstotliwości i na wielu złapała jednakowy ruch w eterze. Również na kanale używanym głównie przez rosyjską marynarkę wojenną. Jeśli Travis chciał obwieścić, jaka jest sytuacja na „Górskim", nie mógłby zrobić tego lepiej, dając ogłoszenie na całą stronę w „London Timesie". - Mogą być w poważnych tarapatach - powiedziała. - To powinna być bułka z masłem - zaprotestował Hunter. - Piątka naszych przeciwko bandzie jakichś zeszmaconych terrorystów? Mieliśmy dużą przewagę! - A ty jak bardzo zeszmaciłeś się z Moirą? - zapytała Jennifer. - Wykonywałem swoje obowiązki - odparł sztywno Hunter. - Tak to widzę, l co cię to w ogóle obchodzi? Jesteś zazdrosna? Posłuchaj, tamta część operacji jest zakończona. Teraz musimy zabrać drużynę z okrętu. - Łapię dwa rosyjskie niszczyciele. Prują pełną parą z Morza Północnego. Będą tu za pół godziny. - Do tego czasu Travis zdąży wpłynąć na głęboką wodę. Myślisz, że zatopi okręt, jeśli nie da się go uratować? Jen wzruszyła ramionami. Podejrzewała, co się dzieje. I nie chodziło tylko o „Gorskiego". - Po prostu leć, Blake. Uszkodzisz sobie mózg, jeśli będziesz za dużo myślał. Przypomnij sobie to stare powiedzenie o lotnikach wojskowych: „Jaja jak grejpfruty, mózg jak groszek". Hunter odciął się, ale Jennifer go nie usłyszała. Wyłączyła słuchawki i spróbowała wyciągnąć się wygodnie w twardym fotelu. Miała małe szansę na relaks. Hunter rzucił samolotem z boku na bok i okrążył poruszającego się wolniej tajfuna. - Jesteśmy - zawołał. Jen włączyła słuchawki i natychmiast złapała meldunek. - Znaleźliśmy detonator czasowy i nie możemy się do niego dostać! -krzyknął Travis. - Cholerni Irlandczycy! Cały okręt jest zaminowany. Zabierz nas stąd szybko! Hunter opadł w dół jak kamień i zawisnął tuż nad włazami rufowymi tajfuna. Klapy wyrzutni rakietowych w części dziobowej były w różnych pozycjach: jedne prawie całkiem otwarte, inne szczelnie zamknięte. Wolał trzymać się z daleka od nich. - Ruszajcie się! - przynaglił. Sam pomógł Sarze wyjść na pokład. Z drugiego włazu, bliżej reaktorów, wyłonili się Stan i Jack. - Gdzie Travis? - zawołał Hunter. - Tam! - krzyknęła Jennifer i wyciągnęła rękę. - Nie czekamy na niego - powiedział Stan. - Kazał nam wynosić się stąd jak najszybciej. - Nie chcę mu podpaść - odparł Hunter. Zmagał się ze sterami, bo wiatr spychał ospreya w bok. - Startuj! - rozkazał Travis, kiedy władował się do samolotu. Osprey opadł trochę pod jego dodatkowym ciężarem. Hunter dał pełną moc i uniósł się. Jen sprawdziła, czy nowi pasażerowie sąw dobrej formie. Potem spojrzała w dół na okręt. Zobaczyła, jak obok rosyjskiego tajfuna przesuwa się niczym opływowy rekin jakiś ciemny zanurzony kształt. Później oślepiła ją eksplozja na rufie „Gorskiego". - Idzie na dno - powiedział Travis. Jennifer zwróciła uwagę, jak nadał tę sensacyjną wiadomość. Nie tylko członkowie jednostki TALON w ospreyu, ale cały świat usłyszał, że okręt tonie. - Mamy go z głowy - odrzekł Hunter. - Zadanie wykonane - przyznał Travis, tym razem tylko na częstotliwości jednostki TALON. - Leć do Lakenheath. Chcę złapać transport do domu i złożyć raport, żebyśmy mogli zakończyć to raz na zawsze. „Górski" zanurzył się i zniknął bez śladu. Sto metrów dalej zawrócił i opadł w dół ciemny kształt, który widziała Jon. Dwadzieścia minut później zjawiły się dwa rosyjskie niszczyciele. Przeszukały rejon, ale nie znalazły zaginionego okrętu. Epilog 12 listopada, godzina 17.35 czasu zachodnioamerykańskiego, Palm Springs, Kalifornia To jest życie - powiedział wyciągnięty na leżaku Jack. Łyknął trochę rumu z colą i rozejrzał się z uznaniem. - Palmy i ani śladu zimnej wody. - Nie przeszkadzają ci sztuczne fale w basenie? - zadrwiła Sara. Wylegiwała się obok i trzymała gojącą się nogę na poduszce. Pomagała sobie w rehabilitacji margaritą. Sól na obrzeżu szklanki prawie zniknęła, co wskazywało, że potrzebna jest następna dawka „leku". - Z taką nurkującą laską? - roześmiał się Jack i popatrzył na zgrabną dziewczynę na trampolinie. Wybiła się w powietrze, złożyła jak scyzoryk i po chwili zniknęła pod powierzchnią w fontannie wody. - Palm Springs to dobre miejsce, zwłaszcza dla emerytów - odezwał się Travis, który siedział w cieniu w kapeluszu z szerokim rondem osłaniającym poparzoną twarz. -Po ostatniej operacji czuję się, jakbym był grubo po sześćdziesiętce. Zasłużyliśmy na taki relaks. Spojrzał w kierunku stolika pod parasolem. Sam Wong wystukiwał coś szaleńczo na małej klawiaturze. Czasem miał senną minę, kiedy odległy komputer NSA pompował dane prosto do jego laptopa. - Sam, przestań pracować! - zawołał Travis. - To rozkaz! Masz odpoczywać! - Przepraszam, szefie. Ale właśnie dostałem raport o „Gorskim". Travis uśmiechnął się. Wpadł na ten pomysł w ostatniej chwili. Wynurzyli się i skontaktowali z amerykańską marynarką wojenną. Kiedy rozbrajali bombę „Tymczasowych", podpłynął atomowy okręt podwodny. Doświadczona załoga szybko przeszła na „Gorskiego" i z pomocą językową Sary zabezpieczyła rosyjski sprzęt. Specjaliści bez trudu rozgryźli sposoby maskowania tajfunów przed „podniebnymi szpiegami" NRO. Wielki wybuch na pokładzie był przeznaczony dla rosyjskich satelitów. Miało wyglądać na to, że okręt zatonął. Ewakuującej się w pośpiechu jednostce TALON nie udało się go uratować. Wszystko poszło doskonale. Travis i reszta wrócili do domu. Marynarka amerykańska dostała „Gorskiego" i zapewne zabrała go do Stanów do dalszych badań. Rosjanie stracili tajfuna i załogę, ale nie mogli zrobić nic bez ujawnienia światu swoich słabych stron. - Sprzęt, który Rosjanie używają do ukrywania tajfunów nie był zbyt trudny do rozpracowania - powiedział Sam. - Już wprowadziliśmy zmiany w naszych satelitach i od razu wykryliśmy dwa rosyjskie okręty podwodne na patrolach w zupełnie niespodziewanych miejscach. - Zlikwidowaliśmy terrorystów z IRA, zdobyliśmy tajfuna i dorzuciliśmy do naszych zbiorów nową technologię kamuflażu. Możemy sobie pogratulować, odwaliliśmy kawał dobrej roboty - podsumował Travis i rozejrzał się. - Stan już jest? - Zjawił się dwadzieścia minut temu - odpowiedziała Sara. - Poszedł do pokoju, żeby się przebrać. Zaraz tu będzie. - Idzie - zawołał Jack. - Przesuń sobie krzesło i smaż się na słońcu. O ile potrafisz usiedzieć dłużej w jednym miejscu. Sam zamknął laptopa i przerwał połączenie z komputerem NSA. Znów miał bystry wzrok i odprężył się. - Gdzie byłeś? - zapytał. - Na wyspie Vieques - odparł Powczuk. - Wpław. Klapnął na krawędzi basenu i opuścił nogi do wody. Potem wstał i przesiadł się na krzesło za Jackiem, daleko od basenu. - Ale musiałeś to zrobić dwa razy - powiedział Jack. - Przegrałeś tamten głupi zakład, bo przy pierwszym podejściu nie dopłynąłeś. - I zapłaciłem - przyznał się Stan. - A teraz popłynąłem dla siebie. I pobiłem własny rekord. Z dwudziestoma dwoma kilogramami C-4 na grzbiecie. - Założę się, że wyspiarze byli zachwyceni, kiedy wyszedłeś na brzeg. - Nie widzieli mnie. Dopłynąłem tam po zmroku. Zajęło mi to siedem godzin, ale udało się. Stan Powczuk uśmiechnął się i usadowił wygodniej na krześle. Był zadowolony, że tak dobrze załatwił obie sprawy: służbową i osobistą. - Hej, chodźcie tu! - zawołał Sam do Jen i Huntera. Kłócili się, kiedy podeszli. - W czym problem? - zapytał Travis, jakby go to obchodziło. Zależało mu tylko na tym, żeby odpocząć i wrócić do najwyższej formy. Lekarz powiedział, że za kilka dni będzie mógł pływać ze Stanem. Ale najpierw oparzenia na twarzy i rękach muszą się trochę zagoić, żeby nie podrażniła ich sól w morzu albo chlor w basenie. - W niczym - parsknęła Jennifer. - Jest na mnie wkurzona za... - Moirę! - ucięła Jen. - O co ci chodzi? Nie podobają ci się moje techniki przesłuchiwania? Chcesz mi dać jakieś wskazówki? - Przesłuchiwania? Tak to nazywasz? - Musiałem dotrzeć głębiej i... Hunter urwał i roześmiał się, kiedy Jennifer prychnęła z niesmakiem, zignorowała go i opadła na krzesło między Stanem i Jackiem. - Jeśli moje metody tak cię rażą, to może lepiej opracuję nowe. Przepraszam na chwilę. Hunter okrążył basen i podszedł do dziewczyny, którą wcześniej podziwiał Jack. - Dobry pomysł - przyznał DuBois. - Może ta laska ma faceta. Jen znów prychnęła z udawanym niesmakiem pod adresem ich obu, potem odeszła do ratownika, który puszczał do niej oko Travis patrzył, jak drużyna powoli się rozchodzi. Każdy szukał własnego sposobu na odreagowanie. Zasłużyli na wakacje. Travis Barrett nie znał jeszcze daty, miejsca ani szczegółów, ale wiedział, że drużyna Orzeł z jednostki TALON dostanie następne niebezpieczne zadanie. I wszyscy będą gotowi, bo są najlepsi. KONIEC Skanował i poprawiał GARGAMEL Książka pobrana ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl