JOANNA KULMOWA WIO, LEOKADIO! ILUSTROWAŁA ELŻBIETA MU RAWSKA NASZA KSIĘGARNIA WARSZAWA 1974 MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA Im. H. Sienkiewicza w Pruszkowie ODDZIAŁ DZIECIĘCY Kochanie! W tę historię nie uwierzyłabym nigdy, gdyby nie to, że opowiadała mi ją sama Leokadia, a Leokadia prawie nigdy nie kłamie, więc musiałam uwierzyć nawet w to, że Leokadia ISTNIEJE. Zresztą, im dłużej z nią rozmawiałam, tym bardziej wierzyłam, że ona JEST. Więc może i Ty zaufasz jej pod koniec tej książki i pomyślisz sobie o niej czasem jak o kimś, kogo dobrze znasz i kogo chcesz spotkać na swojej drodze. A wtedy Leokadia przyjdzie do Ciebie tak, jak przyszła do mnie. Do zobaczenia z Leokadią! Twoja i Leokadii Joanna LEOKADIA i sława Bazie wierzbowe rozwijają sią pierwsze, może dlatego są takie gorzkie: słońce nie zdążyło ich jeszcze napełnić słodyczą. Pomimo to Leokadia lubiła wierzbowe bazie, więc kiedy zobaczyła je na rogu ulicy Pegaza, powiedziała.do Alojzego: — Kup mi pożegnalne bazie, Alojzy! Kwiaciarka uśmiechnęła się do Leokadii i zawołała: Kuńaty, kwiaty sprzedają, gałązki skrzydlate sprzedaję! Pierzaste marzenie po najniższej cenie! Weź, mój Pegazie, bazie! Wtedy Alojzy wyciągnął z kieszeni ostatnie wspólnie zarobione pieniądze i kupił dwadzieścia pięć wiązanek wierzbowych baziek. — Co ona mówiła o GAZIE? — zapytała Leokadia, kiedy prze- szli na drugą stronę Alei Migdałów. — Nie wiem — odparł Alojzy. — PEGAZ to widocznie ktoś, do kogo należy tamta ulica. Widziałaś tabliczkę. — Nie mam okularów — westchnęła Leokadia, połykając ostatnią gałązkę. — Szkoda, że tylko dwadzieścia pięć wiązanek, jestem dzisiaj tak POŻEGNALNIE głodna! Potem zamknęła oczy i szepnęła: — Wierzby nad rzeką... Wiatr w gałęziach... Pierzaste bazie... Topniejące lody... Ach, wiem, Alojzy: chodźmy na lody! I poszli razem do kawiarenki brązowej i złotej, bardzo a bardzo przytulnej. A jednak Leokadia nie miała ochoty wejść do środka, bo chciała wąchać uliczną wiosnę. Więc usiedli sobie we dwoje w kawiarnianym ogródku, który wcale nie był ogródkiem, tylko zagródką, wypełnioną kolorowymi stolikami. — Tu powinny być skrzynki z kwiatami — oświadczyła Leoka- dia. — Pożegnalne bratki bywają bardzo smaczne. Ale i tak jeszcze na nie za wcześnie. Słońce paliło, więc Alojzy wszedł do szatni brązowej i złotej i kupił u Szatniarza gazetę, żeby zrobić sobie z niej czapkę na głowę. Nie chciał, ażeby na jego wspaniałej łysinie wyskoczyły marcowe piegi. To nie pasowałoby do wąsów. — Przepraszam pana — powiedział Szatniarz. — Wolałbym, żeby państwo opuścili kawiarnię. Czy nie widział pan napisu: „PSÓW WPROWADZAĆ NIE WOLNO" — Właściwie już opuściliśmy — odparł Alojzy. — Siedzimy przecież na ulicy. Ulica jest dla nas odpowiednim MIEJSCEM PO- STOJU. A poza tym Leokadia ma dzisiaj urodziny, a poza tym zjeść musimy pożegnalne lody, a poza tym wznieść musimy poże- gnalny toast. — Ach, więc to jest Leokadia! — zawołał Szatniarz. — W takim 7 razie to zupełnie co innego. I pokazał Alojzemu zdjęcie na jego papierowej czapce, czyli w ga- zecie. Była to wielka podobizna Leokadii, a pod nią widniał podpis: „OD JUTRA LEOKADIA IDZIE NA EMERYTURĘ" Leokadia czekała przy kolorowym stoliku i niecierpliwie postu- kiwała nogą o chodnik. — Gdzie są lody, Alojzy? Mam POŻEGNALNE pragnienie. Próbowałam lizać stolik, ale za ciepły. — Zachowuj się JAKO TAKO, Leokadio, wszyscy na ciebie pa- trzą, jesteś sławna jak paryska gwiazda, klacz wyścigowa Rififi! — Zawsze zachowuję się JAKO TAKO. — Ale dzisiaj rób to PODWÓJNIE. Czy pamiętasz Dziennikarza, który nas fotografował? — Tego pana, co bał się podejść do mnie od tyłu? — Tego nie należy mu pamiętać, Leokadio! Należy pamiętać, że nie bał się podejść do ciebie od przodu i uczynił cię sławną. Rany chomąta, co ty wyrabiasz, Leokadio? — Nie mam przecież okularów — powiedziała Leokadia. — A chcę zapoznać się bliżej z tym, co tu o mnie napisano. Tfu, to niesmaczne! Ze wstrętem wypluła resztki przeżutej gazety. — Rzeczywiście niesmaczne — zgodził się Alojzy. — Napisał, że idziesz na emeryturę. I to w czwartą rocznicę urodzin! — A widzisz? To właśnie dlatego, że nie chciał zajrzeć mi w zę- by. O, proszę, jakie piękne! I Leokadia wyszczerzyła ogromne zębiska, a Kelnerka, która po- deszła do stolika, o mało nie przewróciła się ze strachu. — Ona gryzie! — krzyknęła. — Nie, ONA się śmieje! — odparła Leokadia. — Koń by się uśmiał, proszę pani, jakby zobaczył pani minę. 10 11 Kelnerka spurpurowiała z oburzenia, a Alojzy szybko powiedział: — Porcja lodów czekoladowych dla mnie i pięć porcji lodów czekoladowych dla tej damy. Z kremem. Kelnerka przyniosła sześć pucharków z lodami czekoladowymi, przybranymi kremem. Za kolorowym płotkiem zebrał się tłum ga- piów. Ludzie z kawiarenki brązowej i złotej wyglądali przez drzwi i okna. — Widzisz, to jest sława — mruczała Leokadia. — Jakby nigdy nie widzieli konia w kawiarni! Jakaś Dziewczynka podała Leokadii jej zdjęcie, wycięte z ga- zety. — Czy mogę prosić o autograf? — zapytała. — Wykluczone — odrzekła Leokadia. — Nie wiem, co nazy- wasz AUTOGRAFEM, ale drugi raz już bym tego nie przełknęła. Dwie Wystrojone Panienki przecisnęły się do samego płotka i za- wołały równocześnie: — Proszę nam powiedzieć, jak zdobyć sławę? — Bardzo proste — odparła Leokadia. — Wystarczy być kimś na wymarciu. Na przykład ostatnią dorożkarską szkapą. Wyglądała na bardzo zadowoloną. ?— Od dzisiaj przychodzę tu codziennie — oświadczyła. — To najmilsza kawiarenka w Stolicy, a lody są tu pyszne jak świeżutka koniczyna. Ach, siedzieć w kawiarence brązowej i złotej i patrzeć na przejeżdżające dorożki, i słuchać końskiego klap-klap o bruk! Niestety, tylko te wstrętne taksówki jeżdżą tam i z powrotem, jakby chciały zrobić na złość ostatniej dorożkarskiej szkapie. — To nie nasza wina, proszę pani — powiedział Pan, który stał najbliżej kolorowego płotka. — Taksówki wcale nie chciały -wypę- dzić dorożek, jak sprzęgło kocham! To Ojcowie Miasta odsyłają ko- nie na emeryturę. i — Tak, tak — westchnęła Leokadia. — Tak wygląda sprawie- dliwość! Miasto ma kilku Ojców, a ja ani jednego. — Skoro pani jest sierotką, to proszę za darmo przejechać się moją taksówką —- powiedział ten Pan. — Idziemy, Alojzy! — zawołała Leokadia. — Wprawdzie wo- lałabym pojeździć na skuterze, ale to nieładnie grymasić, kiedy ktoś tak grzecznie prosi. Tłum gapiów rozstąpił się przed nimi, a potem otoczył Kelnerkę. — Jaka ONA jest, proszę pani? — dopytywali się najciekawsi. — Ma końskie zęby — powiedziała Kelnerka. — W ogóle ŻADNA PIĘKNOŚĆ. — Ale tresowana, prawda? Mówić umie. Kelnerka pogardliwie wydęła wargi. — Fi, mówić! Ale o CZYM! Zawróciła na pięcie i zniknęła w kawiarence brązowej i złotej, a ludzie szeptali między sobą: — Patrzcie no, rozmawiała z Leokadią! I odtąd uważano Kelnerkę za osobę niezwykłą — nawet wtedy, kiedy zapomniano już zupełnie o Leokadii. LEOKADIA i przyjaźń 13 Dobrze, że nie padał marcowy deszcz ani nie prószył marcowy śnieg, bo choć Leokadia zmieściła się jakoś w taksówce, ale JAKOŚ to nie znaczy ZUPEŁNIE, ponieważ wystawało na zewnątrz to i owo: lewa noga przez lewe okienko, prawa noga przez prawe okienko, a głowa przez otwarty dach. Za to calutki dół Leokadii siedział na tylnym siedzeniu. Przechodnie oglądali się za kawał- kami Leokadii, wystającymi z auta, a Leokadia była pewna, że to jej CAŁOŚĆ zwraca uwagę. — Znają nas, Alojzy — mówiła. — Widocznie tylko Ojcowie Miasta nigdy nas nie widzieli i dlatego nie chcą nas widzieć. — Więc co z wami teraz będzie? — zapytał Kierowca. — Idę na emeryturę — odpowiedział Alojzy. — A Leokadia ze mną. — O, nie, mój drogi! — zawołała Leokadia. — Za młoda jestem, żeby brać emeryturę, a tobie nie będę siedziała na karku, byłoby ci za ciężko. W tej chwili Kierowca zahamował na skrzyżowaniu Staromod- nej i Niezmiennej i Leokadia runęła na Alojzego. — Rzeczywiście ciężko! — syknął Alojzy. Uciekli Stolicy i zatrzymali się nad rzeką. Leokadia wyskoczyła zwinnie na chodnik nadrzecznego bulwaru. — Powinna pani biegać na torze- wyścigowym — powiedział Kierowca. — Stawiałbym na panią, jak sprzęgło kocham! Wysiadł z taksówki i obszedł Leokadię dookoła. — Czy nie zechciałaby pani pobiegać dla mnie? — zapytał. — Odstąpiłbym panu Alojzemu pół taksówki. Leokadia obgryzała w milczeniu młodą gałązkę wierzbową. Zmierzchało się, cienki księżyc pływał po wodzie, ale nie dawał złapać się w żaden sposób, chociaż Leokadia kłapała na niego zę- bami tak, że oczy miała już całkiem wilgotne. — Leokadio, czemu nie odpowiadasz panu Kierowcy? — spytał Alojzy. Leokadia spojrzała na Alojzego wilgotnymi oczami. ?— Alojzy, jesteś moim przyjacielem — powiedziała. — Jeżeli chcesz prowadzić taksówkę, to pobiegam dla pana Kierowcy. — Dziękujemy panu, panie Kierowco — rzekł Alojzy. — ŻA- DEN koń mechaniczny nie zastąpi mi mojej Leokadii. Więc zostali sami na bulwarze nadrzecznym, a w dodatku nie mieli już czym wracać do miasta. Ale ławeczka, na której usiedli, była różowa nawet w półmroku, a nad ławeczką zapaliła się latar- nia. W przedwieczornej mgle zniknęły nadrzeczne wikliny przy nad- rzecznym bulwarze, tylko jedną jedyną gałązkę chrupała jeszcze Leokadia w zamyśleniu. — Wierzbowe kotki... Wiatr w gałęziach... Topniejące lody... — mruczała. I nagle powiedziała: — Za ciężko z koniem na karku, sam widzisz, Alojzy. Ja się USAMODZIELNIĘ, wiesz? 14 15 — Rany chomąta! — westchnął Alojzy. — Ty wcale nie wiesz, jakie niebezpieczeństwa czyhają na młodą, USAMODZIELNIONĄ szkapę! — Alojzy, a kto mnie nauczył wymijania pojazdów i unikania wypadków drogowych? Będziesz mnie uczył wymijać te CZYHA- JĄCE NIEBEZPIECZEŃSTWA. Ale zanim Leokadia zaczęła się uczyć, zatęsknili nagle oby- dwoje za czymś, co jest jasne, ciepłe i przytulne i co przypomina się nam zwykle, gdy zapada ciemność, a nazywa się DOMEM. — Gdzie ON jest od dzisiaj, Alojzy? — zapytała Leokadia, ru- szając wolnym krokiem w stronę miasta. — Skoro zabrano nam naszą dorożkarską stajnię... — Na Jałowcowej, na szóstym piętrze. Może trochę za wysoko, ale co za widok! Dachy i dachy, i wieże, i czuby drzew, i chmury! — Będę cię codziennie zabierała na mały DACHOWY SPACE- REK — obiecała Leokadia. — Bardzo bym też lubiła pobiegać sobie po chmurkach. Alojzy westchnął. — To niemożliwe — powiedział. — Oczywiście, że niemożliwe — zgodziła się Leokadia. — Szkapy nie mają przecież skrzydeł. Ale prosiłam cię już raz, żebyś mi o tym nie przypominał. — Kiedy ja wcale nie mówiłem o fruwaniu — bronił się Alojzy. — Mówiłem w ogóle o tych spacerkach. Że może Wdowa się na to nie zgodzi. — Mamy w domu Wdowę? — zainteresowała się Leokadia. Tak już widać musiało być tego wieczoru, że Alojzy ciągle tylko wzdychał i wzdychał. — Właściwie to już nie mamy Wdowy — szepnął. — Ożeniłem się z nią, Leokadio. Nie było innego mieszkania. Ani stajni. — Nie szkodzi — powiedziała Leokadia. — Lepszy dom z Wdo- wą niż Wdowa bez domu. Tylko dlaczego mi jej nie przedstawiłeś? — Ona mówiła, że nie chce mieć ani psa, ani kota, ani kanarka, więc... — Rozumiem — westchnęła z kolei Leokadia. — Ani złotych rybek? — Nie mówiła o rybkach. Ale i tak nie miałbym dla ciebie akwarium. — Gdybym miała skrzydła (nie musisz mi przypominać, że nie mam), uwiłabym sobie gniazdko pod twym okienkiem i tylko dla ciebie — oświadczyła Leokadia. — Chyba Wdowa nie miałaby nic przeciwko temu? — Bylebyś nie śpiewała — odparł Alojzj. — Mówiłem ci, że nie znosi kanarków. LEOKADIA i dom 17 — Więc na razie zamieszkam u niej po kryjomu — powiedziała Leokadia. Ale to wcale nie było takie łatwe, bo po kryjomu to znaczy ci- chaczem, a jak Leokadia weszła cichaczem na piąte piętro, to obudziła tupaniem całą kamienicę i Wdowę na dokładkę. — Chowaj się za wieszak! —• pisnął Alojzy. Więc kiedy Wdowa wpadła do przedpokoju, był tam tylko Alojzy i wieszak, i kołyszące się na wieszaku płaszcze, bo ukryta wśród płaszczy Leokadia trzęsła się ze śmiechu, słysząc, jak Wdowa krzy- czy na Alojzego. — Tupiesz i tupiesz! — krzyczała Wdowa. — Nic podobnego — mówił Alojzy. — Wracasz pijany! — krzyczała Wdowa. — Nic podobnego — mówił Alojzy. — Mówiłeś, że nie pijesz! — krzyczała Wdowa. — Nic podobnego. Mówiłem, że nie mam kanarka ani kota. — Już wolałabym kanarka albo kota. — A psa? — Nawet psa. — A coś większego? — Nawet coś większego. — Leokadio, wyłaź! — rozkazał Alojzy. A ponieważ Leokadia zastanawiała się widać nad tym, czy wyjść, czy nie wyjść, Alojzy dorzucił: — WIO, LEOKADIO! Wtedy Leokadia ruszyła z kopyta i znalazła się na samym środku przedpokoju. — Dobry wieczór, pani Wdowo — powiedziała i kichnęła. — Za dużo, stanowczo za dużo naftaliny. Czy nie boi się pani, że mole w niej zasmakują? — Co TO jest?! — wrzasnęła Wdowa. — Leokadia — odparł Alojzy. — Wyrzuć TO! Wyrzuć w tej chwili! — Uspokój się Wdo... Żono! — szepnął Alojzy. — Co ona sobie pomyśli? To osoba inteligentna! — Inteligentna? Z tym końskim pyskiem? Kto wie nawet, czy ona umie mówić? Może to TY jesteś brzuchomówcą? Tego już Leokadii było za wiele. — Nie, proszę pani — rzekła z godnością. — To JA jestem brzuchomówcą i mówię za niego. On sam nie wpadłby nigdy na ten głupi pomysł, żeby się pani oświadczyć. Po czym odwróciła się tak wyniośle, że Wdowa, ze strachu przed prawym tylnym kopytem Leokadii, wskoczyła za wieszak. — WIO, ALOJZY! — zawołała Leokadia. — I dobranoc pani. Proszę przesypać się naftaliną. Ale nie dla wszystkich była to noc dobra. Na ojczystym postoju przy Skwerze Sześciokonnym, pośrodku Dorożkarskiego Rynku, ktoś zdjął już tabliczkę z napisem: „CZTERY DOROŻKI SAMOCHODOWE, SZEŚĆ KONNYCH" i ustawił zamiast niej napis; „POSTÓJ TAKSÓWEK PRZENIESIONY W ALEJĘ MIGDAŁÓW" Tylko w powietrzu unosił się jeszcze zapach obroku, wilgotnej słomy, końskiego potu i, jak dawniej, księżyc chwiał się nad bez- listnymi krzakami bzu. — Ten DOM jest BARDZIEJ DOMEM — mruknęła Leokadia. Alojzy rozpostarł na skwerku swoją czapkę, czyli gazetę z foto- grafią Leokadii, i położył się na tym dziwnym posłaniu. Leokadia wyszukała sobie miejsce w kępie bzów. — A co będzie, jak bzy zakwitną? — rzekła. — Wprawdzie lu- bię i marzec... Młode, wierzbowe bazie... Wiatr w gałęziach... I zanuciła: Kwiaty, kwiaty sprzedają, gałązki skrzydlate sprzedają... Te bazie przypomniały jej, że Alojzy nie jadł kolacji. — Wszystko przeze mnie — westchnęła. — Jutro poszukam pracy, Alojzy. Żeby się USAMODZIELNIĆ. — I nie wznieśliśmy pożegnalnego toastu! — powiedział Alojzy. — Bo to się dopiero zaczyna — odparła Leokadia. — Co? — No to, co dostałam od ciebie dzisiaj na urodziny. To się na- zywa PRZYJAŹŃ, prawda? I Leokadia pochyliła się nad Alojzym, który właśnie zasnął. — O, rany chomąta, księżyc wpadł mi do oka! Rzeczywiście, coś błysnęło w jej oku i stoczyło się po pysku na mokrą ziemię. A może były to łzy śniegowych płatków, które wolno opadać zaczęły na Skwer Sześciokonny? Bo przecież o innych łzach nie mogło być mowy. LEOKADIA i pamięć Jutro przyszło nagle. Wystarczyło, że Leokadia otworzyła jedno oko, i już było jutro, więc otworzyła i drugie, ażeby jutro zamie- niło się w dziś, i w blasku wschodzącego słońca ujrzała Alojzego, śpiącego w najlepsze na rozłożonej gazecie. Śnieg stopniał przez noc i światło biło od ogromnych, wiosennych kałuż. W taki ranek nie można myśleć ani o emeryturze, ani o pożegnal- nych toastach i Leokadia powiedziała sobie, że naprawdę wszystko dopiero się zaczęło. Pochyliła się i delikatnie skubnęła czuprynę Alojzego. — Szacunek dla siwych włosów! — powiedział Alojzy i obu- dził się. — Dobrze — odparła Leokadia. — Ale przede wszystkim sza- cunek dla śniadania. Alojzy przeszukał kieszenie i znalazł jedną jedyną wczorajszą bazię wierzbową. — Biedactwo... Taka samotna... Zostawię ją na czarną godzinę — rzekła Leokadia. — Tym bardziej że czuję zapach rudy... Rudy i smaczny... 20 21 Zwiesiła łeb i z nosem przy ziemi przemaszerowała z wolna na drugą stronę jezdni. — JEST — powiedziała. — Marchewka. I wyciągnęła z koszyka, niesionego przez Chudą Paniusię, dwa pęczki marchwi. — Wynoś się, ty wstrętna kobyło! — zawołała Chuda Paniusia. — Jestem Leokadia — powiedziała Leokadia, połknąwszy resztki pożółkłej naci. — Ta sama, co wczoraj. Nie czytała pani gazet? I podała jej gazetę, a tę gazetę wyjęła z ręki stojącego na skraju chodnika Eleganckiego Pana. — Oburzające! — wykrzyknął Elegancki Pan. — Jak się pani prowadzi? — Zwykle prowadził mnie Alojzy — odparła Leokadia. — Te- raz się USAMODZIELNIAM. Po czym podrzuciła koszyk tak zgrabnie, że wylądował na głowie Eleganckiego Pana. — Posterunkowy! — krzyknął Elegancki Pan. — Złodzieje! — krzyknęła Paniusia. — Rudy kolor ma szczególny smak, zwłaszcza jeśli to jest mar- chewka — powiedziała Leokadia, gryząc marchew pośpiesznie, żeby nie przemawiać do Posterunkowego pełnym pyskiem. Ale Posterunkowy wcale nie chciał rozmawiać z Leokadią, tak jakby najlepiej było wypytywać o wszystko Eleganckiego Pana. — Chuligaństwo i żebranina! — mówił Elegancki Pan, ściągając z głowy koszyk. — Taka młoda szkapa (niech pan spojrzy na jej zęby, panie Posterunkowy) wyłudza marchew od spokojnych prze- chodniów! Nie mówiąc już o tym, że czyta cudze gazety. — Wcale nie czytam — wtrąciła Leokadia. — Wcale i nigdy! Nie mam okularów. MO3SKA BIBŁIOTWU — Czyj to koń? — spytał Posterunkowy. — Jestem Alojzy Fiutka — powiedział Alojzy, zbliżając się do Posterunkowego. — Urodzony... — Nieważne — przerwała Leokadia. — To jest MÓJ ALOJZY, a ja jestem LEOKADIA. Nie pamięta pan? Posterunkowy wyciągnął notes. — Trudni się żebraniną? — Co, znowu wywiad? Nie mam ochoty na wywiad! — Nie lubię, jak ktoś na mnie krzyczy — rzekł Posterunkowy.— Szczególnie KONIE. Żebrała o marchew? — Nic podobnego! — zawołała Leokadia. — Pozwoliłam się po- częstować jako LEOKADIA. — Ale wzięła i zjadła? — Jestem LEOKADIA, słyszy pan? — Nie lubię, jak ktoś staje dęba — rzekł Posterunkowy. — Zwłaszcza młode szkapy. Bo JEST młodą szkapą, prawda? — Jest — przyznała Leokadia. Posterunkowy pisał szybko i mruczał: — Młoda... żebrze o marchew... Krzyczy... Staje dęba... A potem zapytał: — Skąd przyszła? Więc Leokadia wskazała Skwer Sześciokonny po drugiej stronie jezdni. — Przeszła nieprawidłowo przez jezdnię — zanotował Posterun- kowy. Podsumował wszystko i podał Alojzemu mandat. — Ile? — jęknął Alojzy. — Nic a nic — odparł Posterunkowy. — Cała przyjemność po mojej stronie. Ja tak lubię mandaty! Czy mogę jeszcze państwu coś wypisać? 22 — Ja wolę pieniądze za marchew — powiedziała Chuda Pa- niusia. — A ja muszę kupić nową gazetę. Nie będę przecież czytał po koniu — oznajmił Elegancki Pan. Posterunkowy wyjął z kieszeni pieniądze i dał je Chudej Paniusi i Eleganckiemu Panu. — Za takie śliczne mandaciki chętnie dopłacę — oświadczył. Potem powiedział do Alojzego: — Gdyby tak jeszcze śliczny mandacik, to stoję tu, na rogu Alei Migdałów. — Masz szczęście — rzekł Alojzy, kiedy już zostali sami. — Mam pecha — powiedziała Leokadia. — Już nikt a nikt mnie nie pamięta. Nawet Władza. I zwiesiła łeb nad największą z marcowych kałuż. I LEOKADIA i emerytura Samo zerknięcie w głąb największej z marcowych kałuż starczyło, aby Leokadia uśmiechnęła się do siebie i do swoich myśli. — Nie tylko zęby! — zawołała. — Doskonale! — Czyś ty zbzikowała, Leokadio? — zdumiał się Alojzy. — Byłaś zupełnie stateczną szkapą. — Tak, dopóki chodziłam w cuglach. USAMODZIELNIAM SIĘ, Alojzy. I dlatego mówię, że nie tylko zęby, ale i mandat. — Co mandat? — Ale i mandat wszystkim powie, że jestem za młoda na eme- ryturę. Pamiętasz, Alojzy, że on napisał „MŁODA SZKAPA"? A tam jest bardzo ważna pieczątka. WIO, LEOKADIO! I ruszyła z kopyta w stronę Alei Migdałów, a Alojzy powlókł się za nią, chociaż był jeszcze śpiący i już głodny, i ani jeszcze, ani już nie wiedział, dokąd i po co idą. — Czy tu jest Kasa Emerytów? — zapytała Leokadia, przy- stając przed Ratuszem. — Wiesz, Alojzy, nie mam okularów, a bez okularów na pewno robiłabym w czytaniu ortograficzne błędy. Weszli po marmurowych schodach i stanęli przed okienkiem. — Jestem LEOKADIA — rzekła Leokadia do Panienki z Kasy. 24 25 — Mam emeryturę dla LEOKADII-KONIA — odparła Panien- ka z Kasy. — Czy pani jest aby KONIEM? Wychyliła się z okienka i obejrzała Leokadię od pyska do ogona. — Proszę zarżeć! — rozkazała. Leokadia zarżała najpiękniej, jak umiała. — To brzmi wiarygodnie — powiedziała Panienka z Kasy. — Nie pasuje mi jedynie to, że pani mówi. — Nie ma konia bez wad! — westchnęła Leokadia. — Będzie pani dostawała trzydzieści worków owsa miesięcznie — oświadczyła Panienka z Kasy. — Oraz trzy worki koniczyny kwartalnie i jeden worek łubinu rocznie. Siana, ile dusza zapragnie. — Łubin... — szepnęła Leokadia. — Żółty, płomienny łubin... Ale przełknęła ślinę i hardo uniosła łeb. — Dziękuję — rzekła. — Nie przyjmuję. Jestem za MŁODA. I wręczyła Panience z Kasy mandat z ważną pieczątką. Było jej tak lekko i dobrze, kiedy sobie szła bez grosza przy du- szy przez zalaną marcowym słońcem Aleję Migdałów! Pogwizdy- wała cichuteńko przez zęby i wcale nie zwracała uwagi na zrzędze- nie Alojzego. — To nie jest USAMODZIELNIANIE SIĘ, moja droga — mówił Alojzy. — To lekkomyślność! Powinnaś brać wszystko tak długo, aż znajdziesz pracę. Leokadia zatrzymała się na środku chodnika i parsknęła: — Zbzikowałeś, Alojzy? Przecież jakbym miała co jeść, to nie szukałabym pracy! I zostałabym emerytką na całe życie, wiesz? I zanuciła: Ja tak lubię nic nie mieć zupełnie i zdobywać z trudem pożywienie, \ . bo czymkolwiek wtedy brzuch napełnią, to smakuje mi wszystko szalenie. Ja tak lubię, kiedy całkiem źle mi, to tak miło, kiedy tak niemiło, bo cokolwiek się wówczas odmieni, to na lepsze od tego, co było. A tymczasem mogę kraść to i owo w dzielnicy Posterunkowego, bo on lubi wypisywać śliczne mandaciki. — KRAŚĆ? — oburzył się Alojzy. — Rany chomąta, Leokadio, nie TAK się wymija niebezpieczeństwa! Zresztą mamy jeszcze MOJĄ emeryturę. — To straszne! — jęknęła Leokadia. — Życie bez pieniędzy by- łoby o wiele ciekawsze. LEOKADIA i wywyższanie 27 Więc Leokadia musiała jeść nieciekawy chleb, kupiony w niecie- kawej piekarni za nieciekawe pieniądze. — Nie powinno się mówić przy jedzeniu — mruczała przy tym. — Ale ty wiesz, Alojzy, że ja właśnie wtedy myślę. I to zwykle 0 tym, co jem. O chlebie, że to mądry pomysł, bo chleb jest miękki 1 lepki i jest w nim ciepło, i zapach pola, i cykanie świerszczy i koników polnych. Czy lubisz koniki polne, Alojzy? Ich zielone bzum — bzum? Mówiła tak i mówiła, jakby zupełnie nie przeszkadzało jej to, że Alojzy czyta gazetę. — „POTRZEBNA POMOC DO TROJACZKÓW" — przeczytał Alojzy. ; — Ciekawa jestem, w CZYM trzeba im pomóc — powiedziała Leokadia. — Jeżeli w robieniu hałasu, to w sam raz dla mnie zajęcie. Gdyby chodziło o jedno dziecko. Albo choćby o bliźnięta. Ale trojaczki — to za dużo. One mnie zagłuszą. — „KSIĘGOWA POTRZEBNA OD ZARAZ" — przeczytał Alojzy. — Owszem, książki są czasem SMACZNE — przyznała Leoka- dia. — Ale spożywane w miarę. Wolałabym być KONICZYNOWĄ. — Powinnaś być MÓWCĄ — powiedział Alojzy, składając ga- zetę. — Mówisz i mówisz jak najęta. — Dobrze — zgodziła się Leokadia. I zaraz wdrapała się na ławkę pośrodku Skweru Sześciokonnego, i zawołała: — Panie i panowie! Ceny rabarbaru są za wysokie. Czy uczciwie nie pracujący koń może sobie pozwolić na rabarbar, a zwłaszcza na jego cenę? NIE! To wina Ojców Miasta! Koło kamiennej ławki na Skwerze Sześciokonnym zebrał się mały Tłumek i Ktoś z Tłumku zawołał: — Chociaż koń, ale dobrze mówi! Wtedy zjawił się Posterunkowy i powiedział: — Dobrze mówić nie wolno! Po czym zaczął spisywać mały, śliczny mandacik. — Dobrze — rzekła Leokadia. — Panie i panowie! Ceny rabar- baru są za niskie. Czy uczciwie nie pracujący koń może sobie po- zwolić na uprawianie rabarbaru, a zwłaszcza jego ceny? NIE! To wina Ojców Miasta! — Źle mówić nie wolno — powiedział Posterunkowy i zaczął spisywać następny śliczny mandacik, a mały Tłumek rozpłynął się bez śladu. — W ten sposób niewiele zarobię — westchnęła Leokadia. — Chyba że pan Posterunkowy zapłaci NAM za te mandaty? — Mowy nie ma — odparł Posterunkowy. — I tak muszę za- płacić ZA PANIĄ Władzom Porządkowym. Poszperał w lewej kieszeni, znalazł tam trochę drobnych, przeli- czył i schował do prawej kieszeni, wydawszy lewej resztę. — A teraz przejechałbym się ZA TO — rzekł nieśmiało. 28 29 — Tu obok jest POSTÓJ TAKSÓWEK — odrzekł Alojzy. — Ale ja chciałbym przejechać się konno! Konny Posterunko- wy to coś WYŻSZEGO niż Posterunkowy pieszy. Ma się te poste- runko we marzenia. — Zgoda — powiedziała Leokadia. — Wsiadajcie obaj! Słońce świeciło jak na paradzie, guziki Posterunkowego błysz- czały wspaniale, a kopyta Leokadii wybijały na jezdni takt wojsko- wego marsza. To była najpiękniejsza chwila w życiu Posterunkowego. Le- okadia domyśliła się tego i nie czuła nawet ciężaru dwóch jeźdźców na swoim grzbiecie: Przespacerowała się dwukrotnie naokoło Skwe- ru Sześciokonnego i zapytała, czy ma przespacerować się po raz trzeci. — Wskoczmy na tę kamienną ławkę! — poprosił Posterunkowy. — Ale bez Alojzego, dobrze? — Cóż to za nowy pomnik? — pytali przechodnie. — Jaka wspaniała rzeźba, całkiem jak żywa! — wołali prze- chodnie. — Kogóż ona przedstawia? — zastanawiali się przechodnie. — To pomnik Leokadii pod Posterunkowym — obwieścił Alojzy. Ale Posterunkowy, który na próżno starał się wytrwać bez ruchu, nie wytrzymał i krzyknął: — To MÓJ pomnik na koniu! On fałszuje historię! I z przyzwyczajenia uderzył pięścią w stół, ale to nie był stół, tylko Leokadia, która stanęła dęba i zeskoczyła z kamiennej ławki. — A czy TA historia jest prawdziwa? — zapytała leżącego na ziemi Posterunkowego. — Ile płacę za kurs? — jęknął Posterunkowy, otrzepując się z piachu. Leokadia z godnością rozdęła chrapy. — Jazda NA MNIE nie jest KURSEM — rzekła. — Cała przy- jemność po mojej stronie. — Nie chcę mieć do czynienia z Posterunkowymi — mówiła później Alojzemu. — Nie lubię, jak ktoś wsiada na mnie, żeby być wyżej. Koń niesie W DAL, a nie WZWYŻ! :;! /,„ ? :? i. LEOKADIA i rodowód 31 — Gdybyś skakała przez płotki, musiałabyś połączyć WDAŁ z WZWYŻEM — oznajmił Alojzy. . A wtedy Leokadii przypomniały się wyścigi, o których mówił Kierowca. — Muszę mieć jakieś końskie zajęcie. Siedzenie na skwerku i NICNIEROBIENIE dobre jest dla ludzi. To była jazda! Przemknęli jak wiatr przez Dorożkarski Rynek, potem koło Posterunkowego, potem przez Aleję Migdałów, potem obok Ratusza, a potem przez ulicę Przygodną wydostali się na Plac Kołomłyński, bo właśnie przy Placu Kołomłyńskim były Stajnie Wyścigowe. — Z kim mam przyjemność? — zapytał Dyrektor Stajni Wy- ścigowych. Gabinety dyrektorów są bardzo do siebie podobne, a ten wyglą- dał właśnie tak samo: jakby Dyrektor Stajni Wyścigowych musiał przez cały dzień huśtać się w miękkich fotelach albo turlać po pu- szystym dywanie. I Leokadii natychmiast przyszła chętka na dy- rektorskie huśtanie się i turlanie, tak że powstrzymywała się od tego z wielkim trudem. — Jaką przyjemność? — zapytała uprzejmie. — Przyszłam tutaj po pracę. Jestem LEOKADIA. Czy to panu nic nie mówi? — Nie, ale za to PANI mówi! — ucieszył się Dyrektor Stajni Wyścigowych. — Pierwszy raz mogę porozmawiać z pracownicą. Chyba że PAN chce u mnie pracować, a Leokadia jest pana właści- cielką. I zaczął się śmiać, jakby powiedział coś bardzo wesołego. — Śmiej się, Alojzy — powiedziała Leokadia. — Koniowi nie wypada. Dyrektor spojrzał na nią podejrzliwie i poprosił, żeby usiadła. Potem zatelefonował do Sekretarki i zamówił trzy duże kawy. — Jeśli o mnie chodzi — rzekł Alojzy — to jestem Dorożka- rzem. Wtedy Dyrektor Stajni Wyścigowych jeszcze raz podniósł słu- chawkę i zamówił dwie duże kawy i duże piwo. — Jeśli o mnie chodzi — rzekła Leokadia — to wystarczy mi coś zielonego. Wtedy Dyrektor zadzwonił jeszcze raz i zamówił dużą kawę, duże piwo i duży kaktus. — Kaktusów nie jadam — powiedziała Leokadia. — No, właśnie — odparł Dyrektor. Leokadia spojrzała na wiszące na ścianie zdjęcia Rififi i innych znanych klaczy i ogierów i rozpoczęła przemowę:' — Jestem słynna jak klacz wyścigowa Rififi, ale nie TAK SA- MO tylko BARDZIEJ. Wczoraj było moje zdjęcie w gazecie. Bie- gam od dziecka i umiem świetnie wymijać niebezpieczeństwa. — A RODOWÓD? — zapytał Dyrektor Stajni Wyścigowych. — RODOWODU nie wymijałam jeszcze nigdy, ale teraz, kiedy się USAMODZIELNIŁAM, Alojzy pewnie nauczy mnie i tego. Wymijałam już coś w tym rodzaju. Mianowicie MOTOROWER. 32 — Chodzi mi o pani pochodzenie — wyjaśnił uprzejmie Dy- rektor. — O, nie ma o czym mówić — powiedziała Leokadia. — Na- prawdę głupstwo, którym się nie przejmuję. Wolę nie mieć Mamy i Taty niż odwrotnie. — Jak to ODWROTNIE? — zdziwił się Dyrektor. — No, żeby Oni nie mieli MNIE. To musi być bardzo niemiło wcale się nie urodzić, nie oglądać kwitnącej gryki, nie wąchać księ- życa w koniczynie... Dyrektor Stajni Wyścigowych wstał, otworzył drzwi i powie- dział: — Rozmowne klacze nie są dobrymi sportowcami. Artyści i my- śliciele mają kłopoty z bieganiem. Cyrk naprzeciwko. — Wiesz co? — powiedział Alojzy, kiedy znaleźli się na ulicy. — Mnie się zdaje, że chodziło mu iednak o RODOWÓD. LEOKADIA i marzenia Zaczęli we dwójkę wymyślać rodowód, żeby go MIEĆ na przy- szłość. Ale kałuże tak się złociły i pąki na drzewach takie były świeże, że nie doszli nawet do prababek po mieczu, a co dopiero po kądzieli. Zresztą już w babkach straszny zrobił się im nieporządek, bo Leokadia chciała, żeby matka ojca była karą kobyłą, zaś Alojzy upierał się, że to klacz jabłkowita, imieniem Albertyna, co rozzu- chwaliło Leokadię do tego stopnia, że zaczęła bryzgać na Alojzego marcowym błotem i rżeć wesoło: — Jabłka wity Alojzy! Jabłko wity Alojzy! — Okropne — powiedział Alojzy. — Musisz brać lekcje sawu- arwiwru albo mowy nie ma o ludzkiej pracy. — Czy to smaczne? — spytała Leokadia. — Ładne — odparł Alojzy. — Jak ładne to smaczne — rzekła Leokadia. — Czy nie zauwa- żyłeś tego nigdy? Daj mi posmakować tego OREWUARU; może w nim zasmakuję. — To nie jest specjalnością dorożkarzy — powiedział Alojzy.— Chyba że mowa o sawuarwiwrze dorożkarskim. Ale myślę, że po- 34 35 winnaś zacząć od chodzenia WYŁĄCZNIE na dwóch nogach, mó- wienia półgębkiem i NIEWŁAŻENIA W KAŁUŻE. — A ćwierćgębkiem nie można? — zainteresowała się Leokadia. I zaraz zaczęła próbować, ale sama nie mogła zrozumieć, co mówi. — Kupmy lepiej rękawiczki — powiedziała wreszcie całym py- skiem. — I buty do NIEWŁAŻENIA W KAŁUŻE. Alojzy westchnął, przeliczył pieniądze, wszedł do sklepu przy Alei Migdałów i przyniósł stamtąd półbuty, rękawiczki, kapelusz i torebkę. — Kapelusza nie włożę — oznajmiła Leokadia. — Wyglądała- bym jak przebrany koń! A torebkę poniesiesz sam. Potem włożyła na tylne nogi półbuty, a na przednie — ręka- wiczki, wyprostowała się i pomaszerowała z Alojzym w stronę Skweru Sześciokonnego. — To straszne, Alojzy! — jęczała. — Chciałabym CHOCIAŻ mieć skrzydła (nie przypominaj mi, że to niemożliwe), żeby się nie męczyć chodzeniem w tych wstrętnych półbutach. Powiedz mi, że SĄ konie ze skrzydłami. — Trzymaj się prosto, Leokadio — odrzekł Alojzy. — Kiedy jestem ZA WYSOKO — westchnęła Leokadia. — Po prostu sterczę nad całym światem, więc muszę się do niego zniżać. Już nigdy nie będę szczęśliwa! Alojzy rzucił okiem na swoje odbicie w szybie wystawowej i po- myślał sobie, że on też nie będzie już nigdy szczęśliwy, bo wygląda przy Leokadii jak krasnoludek. Ale przypomniał sobie, że jest PRZYJACIELEM Leokadii,i mocniej ujął jej przednią nogę. — Tu na wystawie jest ogłoszenie o pracy — rzekł i pociągnął Leokadię w kierunku witryny. Wisiała tam mała karteczka, na której napisane było: „KWIACIARKA Z ULICY PEGAZA POSZUKUJE PODRĘCZNEJ" — Młode bazie wierzbowe... — szepnęła Leokadia. — Wesołe łubiny... Po czym skręciła raptownie w Alegoryczną i pognała, jak we śnie, nie pamiętając o tym, że brudzi rękawiczki. — Na dwóch nogach, na dwóch nogach, Leokadio! — błagał zasapany Alojzy. — Marzenie biega na czterech nogach! — wołała Leokadia. — O, łubin, fiołki, asparagusy... I biegła tak, że wyglądała, jakby unosiła się w powietrzu. Kwiaciarka na rogu ulicy Pegaza miała kosze pełne żółtych jas- krów. Stała wśród tych złotych promyków i wołała do Leokadii: Kwiaty, kwiatki sprzedają, skrzydlate płatki sprzedają! Słoneczne promienie po najniższej cenie! Kup, mój Pegazku, jaskrów! — Dlaczego PEGAZKU? — zapytała Leokadia, hamując gwał- townie wszystkimi czterema kopytami. — Nie widziałaś tabliczki? — zdziwiła się Kwiaciarka. — To na pamiątkę cudu, który się tu wydarzył. Pewien koń zjadł wszyst- kie kwiaty z mojego kosza i CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ. Co zro- biłaś z pożegnalnymi baziami? — Były bardzo smaczne, ale nie pożegnalne. Alojzy nie pożegnał się ze mną. — Czy zjadłaś wszystkie, co do jednej? Tamten koń zjadł wszystkie kwiaty z mojego kosza i CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ. Czy nie swędzą cię łopatki? 36 37 — Jaki CIĄG DALSZY? — zniecierpliwiła się Leokadia. Ale tak już jest na świecie, że w najważniejszej chwili wychodzą zza węgła Posterunkowi. Więc oczywiście właśnie zjawił się Poste- runkowy i powiedział: — Handluje na rogu Pegaza. A jej miejsce na targowisku imie- nia Stróży Porządku. — Pisz sobie, pisz, synku — odparła Kwiaciarka. — Na targo- wisku imienia Stróży Jakichś Tam nie wyobrażam sobie cudów. A bez cudów nie wyobrażam sobie handlu. To mówiąc, zatknęła bukiecik jaskrów za srebrny guzik przy kurtce Posterunkowego. — A ty, Leokadio, zjedz resztę — powiedziała. — I CIĄG DALSZY NASTĄPI. — Straciłam apetyt — westchnęła Leokadia. — Tak bardzo chciałam być u ciebie Podręczną! A poza tym nie wiem, o jaki DALSZY CIĄG chodzi? Ale Kwiaciarka nie udzieliła wyraźnej odpowiedzi, może dla- tego, że sama robiła się coraz mniej wyraźna, aż wreszcie zniknęła zupełnie. Pewnie rozpłynęła się w mroku, bo nadciągnęły właśnie szare chmurzyska i marcowe kałuże pogasły. Tylko w jednej świe- ciły złotem porzucone przez Leokadię jaskry. — Cudów nie ma... — mruknął Posterunkowy, przecierając oczy. A potem odszedł na posterunek. — Znam pewną ławkę pod mostem, gdzie świetnie przesypia się zmartwienie... — powiedział Alojzy. Szaro tam było i pachniało szczurzą wilgocią, a nad głową dud- niły autobusy. Alojzy wyciągnął się jak długi na ławce, a Leokadia w niszy pod schodami znalazła górę trocin — i to była cała po- ciecha, bo trociny miały zapach drwalni i strychu nad stajnią. — To już chyba CZARNA GODZINA, Leokadio, i pora na ostatnią bazię, którą znalazłem w lewej kieszeni, i ostatnią okru- szynę chleba, którą znalazłem w prawej. I Alojzy podał Leokadii ostatnią bazię, błyszczącą w przedwie- czornym mroku jak kropla marcowego deszczu. A deszcz zaczął właśnie bić o jezdnię i przęsła mostu, aż monotonnym pluskiem uśpił Alojzego i Leokadię, przeżuwającą ostatnią wierzbową bazię. Potem, choć to nie była jeszcze noc, sen kazał Leokadii marzyć o różnych dziwnych rzeczach, pozwolił jej fruwać nad dachami Stolicy, a potem kołysać się w gniazdku pod oknem Alojzego, a potem razem z gniazdkiem lecieć w podmuchach wiosennego wiatru. Wtem najsilniejszy podmuch uderzył o przęsła mostu. BUM! To Leokadia stoczyła się z góry trocin na sam dół. — Nie wiedziałam, że plecy są takie bolesne! — jęknęła. Alojzy troskliwie rozcierał jej łopatki. — Sny o fruwaniu są NAJMILSZE, prawda? — powiedziała Leokadia. — Nie przejmuj się — odparł Alojzy. — To po tym emerytal- nym chlebie. Bo nie wiedział, że to po ostatniej wierzbowej bazi i że CIĄG DALSZY NASTĄPI. LEOKADIA i wyskok 39 Najwspanialsze było to, że Alojzy wcale nie miał ochoty wracać do Wdowy i do mieszkania na szóstym piętrze. Nic dziwnego: kto by chciał zamieniać smak włóczęgi na woń naftaliny, dach wio- sennych obłoków i chmur na sufit malowany w zacieki, a przy- jaźń z Niespodziewaną Leokadią na towarzystwo Jednostajnej Wdowy! — Nie wiadomo, co ze mnie wyskoczy — mówiła Leokadia. — A coś ma zamiar wyskoczyć. Wyraźnie. Korzystali z pięknej pogody i wygrzewali się w słońcu na Skwe- rze Sześciokonnym. — LUBIĘ twoje wyskoki, Leokadio — przyznał Alojzy. — I to, że nigdy nie wiadomo, co powiesz. Świetnie nam się razem praco- wało. Gdybym mógł, przyprawiłbym ci trąbkę i kierownicę, żebyś kursowała jako taksówka. — Byłaby to zdrada wobec naszej dorożki — odparła Leoka- dia. — Biedaczka, nie mówi niespodziewanych rzeczy, więc nikt jej nie wyciągnie ze starej szopy, żeby przerobić na samochód! A zresztą jestem chora. W okolicy łopatek. Czy możesz podrapać mnie w plecy? — Masz dziwne plecy — zauważył Alojzy. — Założyłbym się, że coś w nich siedzi. Gdybym miał nóż... Leokadia odsunęła się od niego. — Lepiej nie, Alojzy. Zaczyna się od noża, a kończy na patelni. Nie mówili o tym więcej, ale tego poranka, kiedy Alojzy poszedł do Fryzjera, Leokadia wykradła się chyłkiem z Sześciokonnego Skweru i powędrowała do Lekarza, żeby dowiedzieć się, jaki skarb nosi w swędzących plecach. W Przychodni Lekarskiej było biało jak w zimie, ale nie pa- chniało śniegiem ani choinką, tylko lekarstwami i farbą olejną, co wprawiło Leokadię w zły humor i nieustanne parskanie. — Czy to astma? — pytali pacjenci, czekający w korytarzu na swoją kolej. — Nie. Po prostu jestem wściekła — oznajmiła Leokadia, na skutek czego pacjenci przestali czekać na swoją kolej i Leokadia weszła do gabinetu Lekarza. — Co pani jest? — zapytał Lekarz. — Właśnie — powiedziała Leokadia. — Co mi jest? — A co pani dolega? — Rosnę w drugą stronę — odparła Leokadia. — W poprzek. Zamiast wzdłuż albo wszerz. Poza tym jestem zdrowa. — Na zdrowie nie ma lekarstwa — rzekł Lekarz. — To bardzo nieszczęśliwy przypadek. I rzadki. Wziął centymetr, zmierzył Leokadię na wszystkie strony, po czym usiadł za biurkiem i zaczął pisać. — Owszem, mandaty się przydają — powiedziała Leokadia. — Ale zapłacić pan musi sam, panie doktorze. — Nie biorę pieniędzy, dopóki nie wyleczę pacjenta — odrzekł Lekarz. — Więc pewnie nie będzie pani musiała zapłacić. To mi się w ogóle bardzo rzadko zdarza. 40 41 Podpisał się zamaszyście i wręczył swój podpis Leokadii. — Nie zbieram autografów — powiedziała Leokadia. — To MOJE zbierają inni. — To jest recepta, proszę pani — odrzekł Lekarz. — Zapisałem pani lekarstwo na wyklucie. Smaruje się nim kurze jajka, kiedy kurczęta nie chcą się wylęgać. Leokadia podziękowała i pocwałowała z receptą do najbliższej apteki, gdzie podeszła do okienka poza kolejką. — Będę miała kurczęta, proszę państwa — oznajmiła. — Więc bardzo mi się spieszy. Lekarstwo było tak zielone i szczypiące, że powinno było skut- kować, ale nie chciało poskutkować, chociaż Alojzy z całej siły wcierał je w plecy Leokadii. — Świetnie — powiedziała Leokadia. — Nie mamy przecież pieniędzy na Lekarza. Ale w gruncie rzeczy było jej przykro, bo do kurcząt czuła szczególną sympatię. — Wychowywałam się na wsi — opowiadała Alojzemu. — Małe, żółte kurczątka tuliły się do mnie, ilekroć układałam się na sianie. Może dlatego, w przeciwieństwie do innych koni, lubię spać na leżąco. Nie pamiętam mojej Mamy, ale czasami wydaje mi się, że to była kwoka i że doskonale mieściłam się pod jej lewym skrzy- dłem. Z prawym musiało być gorzej... — A jednak to lekarstwo jest mocne, Leokadio — rzekł Alojzy. — Skoro po nim bredzisz. — Aha, znowu chcesz mi powiedzieć, że konie nie mają nic wspólnego ze skrzydłami? Ja wiem, że masz rację, ale tak mi smutno, Alojzy, że nigdy, że nigdy... Rany chomąta, zobacz no, coś tam się wykluwa! — Kurczęta! — zawołał Alojzy. — Widzę biały puch! Ojej, Leokadio, to coś znacznie bielszego od kurcząt. To ogromne WIERZBOWE BAZIE! Leokadia obejrzała się i zerknęła na swój grzbiet. — Wiem — powiedziała. — Zjadłam bazie co do jednej i mój CIĄG DALSZY NASTĄPIŁ. Bo to jest chyba mój ciąg dalszy, prawda? — Nieprawda — odparł Alojzy, szczypiąc się w ramię. — To nie może być prawda. Konie NIE MAJĄ skrzydeł. — NIE MIAŁY — rzekła Leokadia. — Ale prawdopodobnie nie bywały wychowywane przez kwokę. Ja zrobiłam początek. — Wyjątek potwierdza regułę — mruknął Alojzy. — To brzmi, jak: „żołądek uwielbia trawę" — i na pewno masz rację, Alojzy. Ach, jaka ja jestem szczęśliwa! Tymczasem TO rosło i rosło, i było coraz bardziej pierzaste i srebrne, i wierzbowe, i skrzydlate, tak jakby orzeł sfrunął.na grzbiet Leokadii, ciągle jeszcze zielony od maści. — Zetrzyj tę maść, mój drogi — powiedziała Leokadia. — Nie wypada nosić skrzydeł na brudnych plecach. — Nie, proszę pani — szepnął Alojzy. — Nie ośmielę się pani dotknąć... Jest pani ISTOTĄ NIEBIAŃSKĄ! Leokadia wybuchnęła śmiechem i z wielkiej radości zaczęła ga- lopować w kółeczko, skrzydła furczały nad nią jak dwie chorą- gwie, a gołębie z Sześciokonnego Skweru zaczęły uciekać w po- płochu. — Nie umkniecie, zaraz was dogonię! — zawołała za nimi Leokadia, po czym spróbowała podfrunąć, ale nic z tego nie wyszło. — Masz swoją ISTOTĘ — powiedziała. — Wcale nie umiem fruwać. Nie wiem doprawdy, co mi po takich skrzydłach? Widocz- nie są w najgorszym gatunku. A najsmutniejsze jest to, że nie 42 —^ bądę ich mogła wymienić. Obdarowanemu koniowi nie zaglą- da się w skrzydła. — Jeżeli są w najgorszym gatunku, to ośmielę się pani do- tknąć — rzekł Alojzy, zabierając się do ścierania zielonej maści z grzbietu Leokadii. — Nie mogę sobie tylko wybaczyć, że zakła- dałem pani niegdyś chomąto. To było bardzo niedelikatne. — Pacnę cię ogonem — burknęła Leokadia. — Od razu za- czniesz mi mówić „ty". No, czego tak na mnie patrzysz? — Jesteś bardzo piękna, Leokadio — szepnął Alojzy. — Wy- glądasz jak HUSARSKI RUMAK BOJOWY! — Słyszałam o HUSARSKIEJ PIECZENI — odparła Leokadia. — Rzeczywiście to niedelikatnie przypominać mi o garnku właśnie wtedy, kiedy staję się NIEBIAŃSKA ISTOTA- Ale skoro już o tym mowa — czy nie masz jakiejś bułeczki, Alojzy? Muszę teraz jeść podwójnie: za konia i za orła. — Jeżeli to orzeł, to pół biedy — powiedział Alojzy. — Ale co będzie, jeśli to jest tuczona gęś? LEOKADIA i inwalidztwo — Emerytura odpada — rozmyślała głośno Leokadia, żując bu- łeczkę. — Dorożka odpada. Wyścigi odpadają. Właściwie w ogóle odpadam jako koń, bo jestem teraz koniem z CZYMŚ NA PLE- CACH. Koniem ułomnym. — Postaraj się o inwalidztwo — powiedział kwaśno Alojzy. — No, widzisz! Mówiłam ci, że bułeczka pomoże. Wymyśliłam inwalidztwo. Alojzy zaprotestował: — To przecież JA wymyśliłem. — Ojej, nie wszystko ci jedno KTO? Grunt, że bułeczka po- mogła. WIO, LEOKADIO! I poszli przez Rynek Dorożkarski, a potem przez Aleję Migdałów na Ratusz, a Leokadia wyprostowana była jak struna: skrzydła pomagały jej utrzymywać się na dwóch nogach, nawet półbuty wcale już nie uwierały. — Wiem, po co są skrzydła — mówiła Leokadia, stąpając lekko na koniuszkach kopyt. — Po to, żeby nie mieć odcisków. Bardzo PRAKTYCZNE. Naprawdę, bardzo praktyczne były skrzydła, bo pomogły Leo- kadii czekać cztery godziny w kolejce do okienka Rent In- walidzkich. 44 45 — Trzeba być ZDROWYM inwalidą, żeby dostać tę rentę — mówiła Leokadia, przestępując z nogi na nogę. — Przecież CHORY inwalida nie wytrzymałby takiego czekania. Lekarz mówił mi, że na zdrowie nie ma lekarstwa. To widocznie sami NIEULECZAL- NIE ZDROWI. — Mów ciszej, Leokadio! — syknął Alojzy. — Wszyscy na ciebie patrzą. I rzeczywiście cała kolejka zaczęła pokrzykiwać: — Czego tu chce ta wysoka? — Ona się pcha poza kolejką! — Jak ma skrzydła, to już taka ważna. — Odfruń stąd, paniusia, ale już! — Nie mogę odfrunąć — powiedziała Leokadia. — To są skrzy- dła WYBRAKOWANE. Szkapa, która na swoich skrzydłach nie może fruwać, jest INWALIDĄ. Dlatego tu stoję. To uspokoiło wszystkich, a pewien Staruszek zapytał: — Skąd się pani wzięła ta przykra choroba? — Bo ja wiem? — odrzekła Leokadia. — Chyba z marzenia. — Tak, tak, zawsze mi mówiono, że marzenia szkodzą. Skrzy- dła nie fruwające... Bardzo ciężkie kalectwo! Więc Leokadia była pewna, że w okienku od razu dostanie rentę, ale nie poszło to wcale tak łatwo, bo Urzędnik nie wiedział zu- pełnie, do jakiej wpisać ją książki. — Do Książki Koni — podpowiedział Alojzy. — Koń z wadą, to znaczy ze skrzydłami. — Nie wiem, czy ta pani jest akurat KONIEM ze skrzydłami — powiedział Urzędnik. — Może jest GĘSIĄ z końskim tułowiem? Wówczas trzeba by panią wpisać do Książki Drobiu. — Ona była NAJPIERW koniem — powiedział Alojzy. — Nie wiem, nie wiem — odparł Urzędnik. — Może TAK SIĘ TYLKO WYDAWAŁO? A może nam się W OGÓLE WYDAJE? Może ona jest duchem skrzydlatym, czyli ANIOŁEM? — Więc niech mnie pan wpisze do Książki Aniołów — jęknęła Leokadia. — W Książce Aniołów nie ma miejsca. Zresztą nie słyszałem nigdy o końskich aniołach. A może pani jest PEGAZEM? — Pegazie... bazie... — powiedziała Leokadia. A potem zawołała szybko: — Tak, niech pan da prędko Książkę Pegazów! — Powoli, moja pani — powiedział Urzędnik. — Wiedziałem od początku, że to jakieś nabieranie ludzi. Pegazów nie ma, rozumie pani, NIE MA, to są dawne legendy. — A ja to co? — zapytała Leokadia. Ale Urzędnik już wołał: — Kto następny, proszę? LEOKADIA i pytania 49 Wiatr przynosił dalekie zapachy wilgotnych pól i Leokadia, idąc za swoim węszącym nosem, poprowadziła Alojzego na Przedmie- ście, pełne młodych gałązek i kiełkującej trawy. Leokadia z wolna skubała zieleniejący wzdłuż tramwajowych szyn żywopłot i, jak zwykle przy jedzeniu, myślała. Kim właściwie teraz jest? Koniem, drobiem, aniołem? Czy Pegazem, którego wcale nie ma? — Widzisz, Alojzy, wszystko było takie proste: BYŁAM, i już. A teraz wszyscy zaczęli zadawać mi pytania. Jedni o RODOWÓD. Drudzy o nazwę. A jak nie mam ani Mamy i Taty, ani nazwy, to może naprawdę i mnie NIE MA? Może wymyśliłam sobie SIEBIE tak, jak swoje skrzydła? A jeśli mnie NIE MA, to jestem chyba Pe- gazem, bo Pegazów NIE MA, prawda? Ale co to jest „PEGAZ"? — Leokadio, skończ z tym żywopłotem — powiedział surowo Alojzy. — On ci nie służy. W ogóle należy zabronić jedzenia, by- łoby mniej myślenia. Wsiadamy do tramwaju i wracamy do Śród- mieścia na Skwer Sześciokonny. — Po co nam tramwaj? — zapytała Leokadia. — Zdejmę ręka- wiczki i półbuty i pojedziesz sobie na moim grzbiecie. Alojzy spojrzał na nią w zadumie. i I i I —- Nie wiem... — powiedział. — A jeżeli ty jesteś... jeżeli ty NIE JESTEŚ koniem... Jakoś nie wypada... —- No, tak... — szepnęła Leokadia. Opadła na czworaki i zwiesiła łeb. Wyglądała teraz jak smutna dorożkarska szkapa ze skrzydłami. Alojzy ujął pysk Leokadii w obie dłonie i przytulił do niego policzek. — Dobre konisko! — powiedział. — Poczciwe stare konisko! Pojadę na tobie. Wówczas Leokadia radośnie zatrzepotała skrzydłami i zakręciła młynka rudym ogonem, aż zawirowały nad ziemią zeszłoroczne liście, a potem pomogła Alojzemu wdrapać się na grzbiet, tuż za skrzydłami. Ale to miejsce było niewygodne, bo pióra zasłaniały cały widok, a w dodatku łechtały Alojzego po twarzy tak, że kichał raz po raz i ze śmiechu mało nie zleciał. Więc przesiadł się na kark Leokadii i teraz mógł jechać sobie wygodnie, jak na fotelu, oparty o miękkie skrzydła. Leokadia biegła lekko, zaledwie dotykając kopytami bruku i, choć nie mogła ulecieć w górę, Alojzemu wyda- wało się, że są bardzo blisko obłoków i jeszcze bliżej zachodzącego słońca. Wiał porywisty wiatr i skrzydła Leokadii szumiały jak ogromne stado ptaków, a pióra płonęły czerwienią w świetle wie- czornej zorzy. I nagle na zakręcie ulicy ukazał się wyjący głośno wóz strażacki i zagrodził Leokadii drogę do Śródmieścia. — O co chodzi? — zapytał Alojzy. Komendant Straży przyjrzał się Leokadii. — Więc to skrzydła — powiedział. — A nam mówiono, że pło- nący koń. — Coś takiego! — rzekł Alojzy. — Przecież spaliłbym się jak nic! — Mimo wszystko to jest podejrzane — oznajmił Komendant Straży. — Husaria? Atak na Stolicę? 52 — Panie Komendancie, czy jeden człowiek na koniu może za- atakować Stolicę — powiedział Alojzy. — Jeszcze jak! — wykrzyknął Komendant Straży. — Nawet człowiek "W KONIU. Nie czytał pan o Koniu Trojańskim? W jego brzuchu siedziała cała armia, która zdobyła Troję. — To smutne, ale MÓJ brzuch jest pusty — mruknęła Leokadia. — Zresztą i tak nie przełknęłabym armii. To niesmaczne! A zresztą pewno nie jestem wcale koniem, tylko gęsią. — O gęsiach słyszałem, że ocaliły Stolicę — przyznał Komen- dant Straży. — Gęganiem. Niech pani zagęga! Leokadia spróbowała zagęgać, ale nie wyszło. — Zawiozę was na Komisariat — zadecydował Komendant. — Może tam się okaże, że ocaliłem Stolicę. — Ach, więc to PAN jest gęsią! — zawołała Leokadia. LEOKADIA i nadmiar — Jak to miło zasypiać w cieple i z pełnym żołądkiem — mówiła Leokadia. — W dodatku wcale nie muszę sobie wyobrażać, że leżę pod skrzydłem. NAPRAWDĘ leżę pod skrzydłem. Dzisiaj w nocy będę na pewno śniła o fruwaniu, mam już do tego snu PRZYRZĄ- DY. Powinieneś także mieć skrzydła, Alojzy, żebyśmy mogli razem fruwać we śnie. — Rany chomąta, tylko nie to! — zawołał Alojzy. — Podwójne skrzydła to podwójne kłopoty! Mówiłem ci, żebyś się nie USAMO- DZIELNIAŁA. Dlaczego nie zostałaś bezrobotną szkapą emeryta? Woziłbym na tobie mój ubogi dobytek... — Jeździlibyśmy na dalekie spacery... — Rozwozilibyśmy wózkiem mleko i bułki... — Świeże, chrupiące bułeczki pszenne... — Wozilibyśmy dzieci po alejkach parkowych... — Pod starymi kasztanami i pachnącymi świerkami... Tak by było niezwykle, gdyby było zwyczajnie, gdyby było codziennie, tak by było odświętnie, gdyby szaro tak było, toby było tak ładnie, powróciłyby do nas dni prześlicznie powszednie, ale już nie powrócą... 54 55 — Dlaczego, Leokadio? — zapytał Alojzy. — Dlatego, Alojzy, że mam skrzydła. I nawet gdybym je utra- ciła, nie będę nigdy ZWYCZAJNĄ szkapą. Będę szkapą, która MIAŁA skrzydła. Może już od jutra? Ale nazajutrz obudziła się nie tylko w tej samej izbie, w tym samym Komisariacie — obudziła się również z tymi samymi skrzy- dłami na grzbiecie. Więc troszkę była zdziwiona, że nie śniło jej się fruwanie. — Widocznie sen nie lubi PRZYRZĄDÓW — powiedziała do Alojzego. Zamiast śniadania było ooś zupełnie niejadalnego: przesłuchanie. I Leokadia znowu musiała odpowiadać na pytania: czy jest ko- niem? czy służyła w kawalerii? czy zna języki obce? kto jest jej panem? — Nie mam pana — rzekła Leokadia. — Mam Alojzego Fiutkę, przyjaciela (czy mogę tak o tobie mówić, Alojzy?), a on ma mnie, Leokadię. I nie służę żadnej kawalerii ani w ogóle nikomu. Obce języki znam na pewno, tylko nigdy nie słyszałam. Ale to dziwne, że pan zadaje tyle pytań! Nie wiem, jak to jest u ludzi, ale UCZCI- WY KON nie wtrąca się do innych. Porucznik zrobił się purpurowy ze złości. — Niech pan zabierze stąd tę głupią kobyłę! — wrzasnął na Alojzego. — To bydlę nie zasługuje na ludzki Komisariat! Poranny deszczyk mżył i siąpił i Alojzy schronił się pod skrzydło Leokadii jak pod parasol. — Wyglądam na pewno jak zmokła kura — żaliła się Leokadia. — Do mokrej sierści doszły jeszcze mokre skrzydła. JEST MNIE CORAZ WIĘCEJ, Alojzy. Gdzie my ten NADMIAR podziejemy? Przez moją głupotę przepadło nam takie MIŁE MIEJSCE w Ko- misariacie. Spróbujmy się dać zaaresztować Posterunkowemu. Wlazła w największą kałużę i zaczęła wierzgać, obryzgując bło- tem przechodniów, a Posterunkowy zjawił się natychmiast. — O, winszuję skrzydełek! — powiedział. — Uderzyły do głowy, co? Już uważa się za nie wiem kogo i bryzga błotem na bliźnich? — Niech mnie pan zamknie — odparła Leokadia. — Szkoda marzyć — rzekł Posterunkowy. — Nie mogę tracić przyjemności wypisania ślicznego mandaciku. To będzie mnie drogo kosztowało! Wypisał mandat, wypłacił go sobie i powiedział na pożegnanie: — Radzę zgolić skrzydła. Właściwie nie wiadomo, czy koniom wolno mieć skrzydła. — Zgolić? — zawołała Leokadia. — Świetny pomysł! Fryzjer, który za darmo golił i strzygł Alojzego, miał maleńki zakład przy Rynku Dorożkarskim. — Nie będę golił skrzydeł na ulicy — powiedział do Alojzego. — Mogę zaciąć przy goleniu i stracę dobre imię. Niech Leokadia wejdzie do środka. Nie było to wcale łatwe, bo zakład był ciasny i niski, nie prze- widziany dla konia, a szczególnie dla konia skrzydlatego, ale wresz- cie Alojzemu i Fryzjerowi udało się jakoś wepchnąć Leokadię i obrócić ją przodem do lustra. Leokadia spojrzała w zwierciadło i krzyknęła: stał przed nią wspaniały, skrzydlaty koń, napełniający blaskiem piór maleńką, mroczną izdebkę. A było to zjawisko tak niezwykłe i piękne, że Leokadia ugryzła się lekko w nogę, żeby sprawdzić, czy to nie sen i czy naprawdę siebie samą widzi tam w lustrze. — Czego krzyczysz? — powiedział Fryzjer. — Naostrzę dobrze brzytwę i wcale nie będzie bolało. — Wcale nie będzie bolało — powtórzyła Leokadia. — Wcale nie będzie bolało, bo ja NIE DAM sobie zgolić skrzydeł. LEOKADIA i sztuka 57 Jak Leokadia powiedziała, że szuka pracy, to Bileter wzruszył tylko ramionami i zasłonił sobą wejście do Cyrku. — Na gapę nie wpuszczamy — mruknął. — Ja nie wchodzę na gapę — rzekła Leokadia. — Ja wchodzę na SKRZYDŁA. — Aha, skrzydła — odparł Bileter. — No, to odfruń, paniusia! Może jeszcze chciałabyś, żebym uwierzył, że są konie ze skrzy- dłami? Na szczęście Alojzemu wystarczyło pieniędzy na dwa dobre bilety. — Czwarta loża — powiedział Bileter i ukłonił się. Orkiestra grała właśnie marsza, bo na środku areny Woltyżerka ujeżdżała karego konia. — Medard, dorożka numer trzy! -— zawołała Leokadia. — Ale mu się udało! Medard skinął jej głową, za co oberwał batem od Woltyżerki. — Chyba znów TAK BARDZO mu się nie udało — zauważył Alojzy. — Ja tam wolę miejsce w loży niż na arenie i ty też siedź i patrz. l — Mój drogi, nie po to kupiliśmy takie drogie miejsca, żeby na nich po prostu siedzieć — oburzyła się Leokadia i wstała. — Ej, paniusia, zdejm paniusia kapelusz z piórami! — krzyknął Ktoś z Dalszego Rzędu. — Co to za pierze? — Zaraz zobaczysz — powiedziała Leokadia. I przeskoczywszy barierę, stanęła na samym środku areny. Orkiestra urwała w pół taktu i w Cyrku zrobiło się zupełnie ci- cho, aż pod Leokadią zaczęły drżeć nogi, a głos całkiem uwiązł jej w gardle. Po skrzydłach wędrowały żółte, pomarańczowe i fio- letowe światła reflektorów, jakby wszystkie łubiny naraz zakwitły na jej piórach. Nagle Woltyżerka krzyknęła: — To nie jej numer! To przecież MÓJ numer! I rozpłakała się głośno. Wtedy cała sala zaczęła krzyczeć: — To nie jej numer! — To nie jej numer! — TO NIE JEJ NUMER! — Proszę o spokój! — zawołał Dyrektor Cyrku. — To dodatek nadzwyczajny, proszę państwa. Bezpłatny nadprogram: sztuczne skrzyżowanie koniny z gęsiną. Hej, tam, wynieść tę dekorację! — DEKORACJĘ? — oburzyła się Leokadia. — Nie mam nic sztucznego, ani jednego zęba. Jestem PRAWDZIWYM KONIEM Z PRAWDZIWYMI SKRZYDŁAMI. ----No, to czego tu chcesz? — zapytał wściekły Dyrektor Cyr- ku. — Nie sztuka fruwać na prawdziwych skrzydłach! — Toteż ja nie fruwam — odparła Leokadia. — To są skrzydła NIEPRAKTYCZNE. — A, niepraktyczne! -— ucieszył się Dyrektor Cyrku. — Wobec tego najlepiej je wyskubać. Hej, tam, Klauny! 60 Ale Leokadia nie czekała, aż Klauny wyskubią jej skrzydła. To mogło być przecież bardzo bolesne, a poza tym nie wypada na środku areny dać się skubać jak byle gęś. — Chodź, Alojzy — powiedziała. — Tu nie ceni się prawdziwej, niepraktycznej sztuki. I z wdziękiem ukłoniła się publiczności. W tej chwili zazdrosny Medard ukąsił ją w pośladek. I nagle w Cyrku stało się zupełnie ciemno. Tuman piasku pod- niósł się z areny i zawirował w powietrzu, przesłaniając światła re- flektorów. To spłoszona Leokadia trzepotała skrzydłami jak olbrzy- mie ptaszysko. I choć to nie był JEJ NUMER, NA NIEJ musiano tego dnia zakończyć program. Leokadia i Alojzy biegli łeb w łeb i zatrzymali się dopiero na rogu ulicy Przygodnej i Alei Migdałów. — Tak, Leokadio — wysapał Alojzy. — Niektórych trzeba ugryźć w pośladek, żeby rozwinęli skrzydła. Leokadia uniosła pysk i zapatrzyła się na błękitne jarzeniówki, płonące nad Aleją Migdałów. — Błękitne łubiny...— szepnęła. — Fioletowe łubiny... Łubiny pomarańczowe i żółte... Ach, Alojzy, jaka to cudowna rzecz znaleźć się na scenie! 'ii': M II LEOKADIA i bycie „kimś Słońce przypiekało mocno i okna dokoła Rynku Dorożkarskiego zaczęły się otwierać. To jedna, to druga szyba odbijała w sobie słoneczną kulę i puszczała na skrzydła Leokadii wesołe zajączki. Jakiś Dziadzio przeszedł przez skwer i zbliżył się do Leokadii. — Dzień dobry — powiedział. — Archeopteryx Asiaticus? — Przepraszam, nie mam słowniczka — odparła Leokadia. — Pan jest Chińczykiem? — Ach, nie, proszę pani, skądże! — zaśmiał się Dziadzio. — Myślałem tylko, że pani należy do gatunku Archeopteryxów Ogromnych. — Nie należę do.nikogo — odrzekła dumnie Leokadia. — Alojzy jest moim przyjacielem i należy do mnie. Byliśmy parą dorożkar- ską. Teraz w parze umieramy z głodu. — Właśnie zauważyłem, że jest pani zwierzęciem wymierają- cym, a nawet wymarłym. Mogę pani dać pracę w moim Muzeum Zwierząt Prehistorycznych. — Jeżeli praca będzie tak trudna, jak to słowo, to nie dam sobie rady — westchnęła Leokadia. — O nie, to bardzo proste — powiedział Dziadzio Dyrektor. — Będzie pani stała, jako wykopalisko, między Diplodocusem a Igu- anodonem. 62 62 63 __ Wypoka... wokypa... — zamruczała Leokadia i westchnęła. — Mogę stać obok tego kalodontu. Chodźmy, panie Chińczyk! Muzeum Prehistorii mieściło się przy Placu Ryczywoła, w ogro- mnym gmachu, podobnym trochę do Ratusza. — Świetnie! — zawołała Leokadia. — Będę siedziała w okienku, ziewała i popijała herbatę. Zawsze marzyłam o tym, żeby pracować na Ratuszu. I kiedy weszli do środka, Leokadia zarżała z zachwytu. — Białe schody! — zawołała. — Dywany! Ogromne okna! Och, Alojzy, śniła mi się kiedyś taka stajnia. Dziadzio Dyrektor kazał jej włożyć filcowe kapcie na dwa tylne kopyta. __ Nie mogę urzędować na dwóch — oburzyła się Leokadia. — Archeopteryx nie może stać na czterech nogach — powiedział Dziadzio Dyrektor. — A Archeopteryx — to pani. Zrozumiano? Może nie tak od razu, ale powolutku zrozumiano. Zrozumiano, że to nie będzie siedzenie w okienku i popijanie herbaty. Zamiast okienka i herbaty dostała Leokadia marmurowy postument z na- pisem „Archeopteryx" i musiała na nim stać bez ruchu w godzi- nach urzędowych, od dziesiątej rano do drugiej po południu. W do- datku nie wolno jej było ani mrugać, ani przestępować z nogi na nogę, ani strzyc uszami — chyba że w Muzeum nie było nikogo, ale to zdarzało się bardzo rzadko. Była zwierzęciem WYMARŁYM i nie wypadało jej nawet wzdychać. Robił to za nią Alojzy, który codziennie kupował bilet, żeby wejść do Muzeum, i przez całe cztery godziny siedział na ławeczce naprzeciw Leokadii. Mieli już przecież na to pieniądze! __ Ciesz się, że nie wsadziłem cię do szklanej gabloty jak Diplo- docusa — mówił Dziadzio Dyrektor, który od czasu pierwszej za- miii ARCHEOPTEP liczki zaczął Leokadii mówić TY. — Tam nie mogłabyś nie tylko wzdychać, ale i oddychać. — Ciekawa jestem, czy ten Diplodocus naprawdę nie żyje — zastanawiała się Leokadia, kiedy zostawali sam na sam z Alojzym. — Zerknij no, Alojzy, może on też się rusza, kiedy nikt nie patrzy? Byłoby mi raźniej w żywym towarzystwie. Ale ani Diplodocus, ani Iguanodon nie poruszali się nigdy. Może oddychali tak sprytnie, że nie sposób ich było na tym przyłapać, a może naprawdę byli tylko ogromnymi modelami? Żaden Alojzy nie przynosił im bułek z sałatą i kostek cukru w godzinach urzę- dowych. I nie mieli takiego powodzenia jak Leokadia. — Skrzydlaty koń! — wołały dzieci. — Tatusiu, dlaczego teraz nie ma skrzydlatych koni? — Wyginęły — odpowiadali tatusiowie. — Nie miały co jeść. I Leokadia myślała sobie wtedy, że to wcale nie jest takie nie- prawdziwe. — Zresztą na co teraz skrzydlate konie? — mówili tatusiowie. — Są auta i samoloty, i helikoptery... — Tak, ale skrzydlaty koń to co innego! — odpowiadały na to dzieci i wtedy Leokadia polubiła dzieci. Ciągle powtarzała sobie, że powinna być szczęśliwa, bo zarabia pieniądze na siebie i na Alojzego, no, i jest KIMŚ. Co prawda, żeby być KIMŚ, musiała NIE ŻYĆ. Ale może już tak jest, że KIMŚ można być tylko po śmierci? — Biedny Diplodocus — mówiła Leokadia. — Ja przynajmniej wiem, że jestem sławna po śmierci, a on miał pecha i nie dowie- dział się tego o sobie. Mimo to nie smakowały jej już ani kostki cukru, ani nawet bułki z sałatą. Tym bardziej że Dziadzio Dyrektor nie pozwalał jej wy- chodzić z Muzeum zaraz po godzinach urzędowych i dopiero po za- 66 67 padnięciu zmroku przemykała się cichaczem z Alojzym do ciemnej wnęki pod mostem, skąd przed wschodem słońca znowu musiała wracać do Muzeum. Tęskniła bardzo za wiosennymi porankami, za wiosennymi popołudniami, za wiosennymi nocami na Skwerze Sześciokonnym. Tęskniła do zapachu młodych liści bzu, do zapachu nagrzanego słońcem trotuaru, do zapachu kurzu, tańczącego w smu- gach światła nad jezdnią. W OGÓLE tęskniła. — A może nie warto zarabiać na życie, jeśli nie ma się KIEDY żyć? A może lepiej nie mieć co jeść niż jeść bez apetytu? Ale nie pytała o to Alojzego, bo nie chciała mu robić przykrości. Alojzy tak się cieszył, że Leokadia jest KIMŚ! Nie zauważył nawet, że skrzydła ciążą jej coraz bardziej. — Bardzo rzadki okaz =— mówił do zwiedzających. — Bardzo cenny okaz. Zupełnie jak żywy. I robił oko do Leokadii. A Leokadię strasznie wierciła w nosie naftalina, którą Woźny posypywał Diplodocusa. Co by to było, gdyby tak nagle wypchany Archeopteryx kichnął na całe Muzeum! — Powiedz Woźnemu, że nie jestem Wdowa — prosiła Leoka- dia Alojzego, gdy zostawali sami. — Żeby mnie nie przesypywał, bo nie wytrzymam do wolnego poniedziałku. Niedziela była naj słoneczni ej sza ze słonecznych niedziel. — Jeszcze tylko dwie godziny — powiedziała Leokadia w po- łudnie. — A potem zacznie się nasz wypoczynek. Ach, Alojzy, jak mnie świerzbią kopyta! Uciekniemy w nocy do lasu i wrócimy do- piero we wtorek przed świtem, dobrze? — Piękny okaz —?? rzekł w odpowiedzi Alojzy. — Zupełnie jak żywy! Leokadia obejrzała się i spostrzegła w drzwiach sali Pana w Oku- larach, — Jak żywy? — zdziwił się Pan w Okularach. — Przecież takie zwierzęta nie żyły NIGDY. — Jak to? — oburzył się Alojzy. — Archeopteryxy Ogromne? — Bzdura — powiedział Pan w Okularach. — Wcale tak nie wyglądały. To wszystko nie trzyma się kupy, o! I wyrwał Leokadii pióro z lewego skrzydła. — Sztucznie posklejane, widzi pan? — powiedział. — Takich zwierząt w ogóle nie było. — NIE BYŁO? — zawołała Leokadia. — To na co ja tu stoję? LEOKADIA i przyziemność Ale za to .na dworze świeciło słońce. I smugi światła tańczyły nad jezdnią. I na drzewach awanturowały się wesołe wróble. I był dzień, jakiego Leokadia nie widziała już od tygodnia, o jakim ma- rzyła pod mostem i w Muzeum, jakim radowała się tak, że zaczęła śpiewać na cały głos: O, co za dzień, wspaniały dzień, słoneczny i pachnący! Wolę być NIKIM w taki dzień niż KIMŚ wśród ciemnej nocy. Dzień dobry, światła! Serwus, cienie! Cześć wędrującym smugom! Już lepiej żyć przez JEDEN DZIEŃ niż nie żyć BARDZf) DŁUGO. A jednak, a jednak, Alojzy — cudowne to było zajęcie, skoro tak jestem po tym tygodniu szczęśliwa. — Było ŁADNE, bo było SMACZNE — powiedział ponuro 69 Alojzy. — I jest ci wesoło, bo wypchałaś sobie żołądek. :?; l ? 1-- I — W każdym razie mamy zapas na parę dni wolnych. A potem znowu coś znajdę. Już ja coś znajdę na pewno! Mam przecież SKRZYDŁA! Codziennie rano robiła teraz parę ćwiczeń gimnastycznych, żeby rozruszać lotki. Chwilami wyglądało to, jakby naprawdę miała pofrunąć. Ale tylko wyglądało. Za to po gimnastyce jeszcze bar- dziej chciało jej się jeść. Rozglądała się, czy nikt nie widzi, i ukrad- kiem skubała rzadką trawkę na Skwerze Sześciokonnym. Nie chciała robić wyprawy na podmiejskie łąki, bo już wiedziała, że skrzydła mogą narazić ją na przykrości. Tu, na Dorożkarskim Ryn- ku, i w okolicy wszyscy byli do nich przyzwyczajeni. — Hej, Leokadio! — wołał rano Mleczarz. — Nie mogłabyś podfrunąć na czwarte piętro z butelką mleka dla pani Aptekarzo- wej? I ze współczuciem kiwał głową, kiedy Leokadia mówiła mu, że ciągle jeszcze nie umie latać. — A polatałabyś trochę za mnie — mruczał Listonosz. — Przy- dałyby mi się skrzydła, ho, ho! — Leokadio, wytrzep za mnie dywanik! — prosiła Pomoc Do- mowa od Krawca. I Leokadia biła skrzydłami o dywan, aż jej pióra stawały się szare od kurzu. Ale niebawem nadciągał deszcz i skrzydła Leokadii, umyte i lśniące, służyły dzieciom z Dorożkarskiego Rynku za parasol. Dzieci lubiły Leokadię najbardziej. Była to przyjaźń ŁADNA i SMACZNA, bo pełna różnych łakoci. Leokadia nie prosiła nigdy 0 nic, ale z wdzięcznością zjadała każdą przyniesioną kostkę cukru 1 każdą ofiarowaną marchewkę. — Kiedy pofruniesz, Leokadio? -— pytały dzieci. I Leokadia odpowiadała: 72 73 — Jutro. Bo ZAWSZE była tego pewna. Po obiedzie przychodził do Alojzego Fryzjer. Rozmawiał z Aloj- zym, ale patrzył na Leokadię i zastanawiał się, czy nie należałoby jej przyciąć skrzydeł. — Byłyby znacznie ładniejsze, Leokadio — mówił od czasu do czasu. — I tak nie możesz na nich fruwać, więc co ci szkodzi ufry- zować je trochę i skrócić? Nudził i nudził, a Leokadia milczała. Myślała sobie, że lepiej mieć skrzydła, na których MOŻNA BY fruwać, gdyby się umiało, niż takie, na których NIE MOŻNA BY fruwać nie tylko dlatego, że się nie umie. Resztę pieniędzy zarobionych w Muzeum Prehistorii Leokadia zaniosła Lekarzowi do Przychodni. Podała je przez okno, bo nie mogła zmieścić się w drzwiach. — Wykluło się — powiedziała. — Czy nie mógłby mi pan za- pisać maści na latanie? — Czy to znaczy, że mam wyleczyć panią z chodzenia po ziemi? ?— zapytał Lekarz. — Na to nie mam lekarstwa. Każdy musi sobie radzić po swojemu, proszę pani. Był to mądry Lekarz. — Niech pani czyta bajki Andersena — powiedział na pożegna- nie. — Może tam pani znajdzie jakąś radę. Dzieci przyniosły Leokadii bajki Andersena, ale nie miały czasu czytać głośno, bo zbliżały się Święta Wielkanocne i wszędzie było wielkie sprzątanie. — Poczytaj sobie sama — powiedziały. — Nie mam okularów — odparła Leokadia. — A poza tym wydaje mi się, że robiłabym straszne błędy ortograficzne. — A w okularach? i', I — Nie wiem, nigdy nie próbowałam. Więc Alojzy przeczytał jej głośno bajkę o brzydkim kaczątku, które stało się łabędziem. -— To o mnie — powiedziała Leokadia, ocierając ostatnią łzę. — Byłam wprawdzie ŚLICZNĄ dorożkarską szkapą, ale stałam się brzydkim kaczątkiem. Poczekajcie, będę jeszcze fruwać! Podniosła łeb i zawołała: — Łabędzie, łabędzie, weźcie mnie z sobą! Ale zamiast łabędzi zobaczyła Kominiarza na dachu najwyższej kamienicy. — Złap się za guzik, Alojzy! — zawołała. — Kominiarz przy- nosi szczęście: wiem, gdzie znajdę pracę! — Gdzie? — zdziwił się Alojzy. — Tam, gdzie są łabędzie. W Parku Cienistym. W Parku Cienistym nie było już ludzi i Dozorca zamykał wła- śnie bramę. — Za późno — powiedział. — A zresztą łabędzi nie ma. Nie przyleciały tej wiosny. Zostały tylko dwa z podciętymi skrzydłami. — Mogłabym zastąpić przynajmniej trzy łabędzie — powie- działa Leokadia. — Umiem pływać. Wiem, że jestem brzydkie kaczątko, ale to mija. Dozorca wpuścił ich do środka i zamknął bramę. Potem zapro- wadził nad staw, po którym pływały dwa podskubane ptaki. Leokadia weszła do wody i spróbowała pływać w ten sposób, żeby było widać tylko głowę i skrzydła. — Wyglądasz jak skrzydlaty konik szachowy — powiedział Alojzy. Ale Dozorcy bardzo się to podobało. — Jutro podetniemy pani lotki — rzekł. — Żeby się pani czuła u nas jak w domu. — Nie — powiedziała Leokadia, patrząc za odchodzącym Do- zorcą. — Nie, nie i nie! Wyszła z wody, otrząsnęła się i zapatrzyła na ciemniejącą po- wierzchnię stawu. — Podcinanie lotek... — mruczała. — Skracanie skrzydeł... Wy- skubywanie piór... Posypywanie naftaliną... Rany chomąta, Alojzy, czy jest gdzieś miejsce, w którym ludzie szanują zwierzęce dzi- wactwa? —? Tak — odparł Alojzy. — Ogród Zoologiczny. LEOKADIA i klatka Tymczasem w pobliskim Ogrodzie Zoologicznym Tygrys ziewnął i powiedział do Tygrysicy: — Wyobraź sobie, jakie to śmieszne! Śnił mi się koń ze skrzy- dłami. Najpierw zjadłem go jako ptaka, a potem — jako czworo- noga. To była podwójna przyjemność. Co za głupi sen! — Wcale nie taki głupi, skoro się najadłeś — odparła Ty gry - sica i oblizała sią od ucha do ucha. — Będziesz miał teraz o czym marzyć. — Mimo wszystko to głupi sen, bardzo głupi sen — mruknął Tygrys i zapadł w długą drzemkę. Ostatecznie nic innego nie miał do roboty. Rano obudził go zgrzyt otwieranej bramy. Tygrys otworzył leniwie jedno oko i zamarł ze zdumienia. Przed klatką stał skrzydlaty koń!. — Obudź się! — miauknął Tygrys do Tygrysicy. — Obudź się prędko, może zdążysz zobaczyć mój sen. — Piękny sen — przyznała Tygrysica. — Gdyby ci się jeszcze chciał przyśnić PO TEJ STRONIE KRATY... 76 77 Ale Leokadia nie miała zamiaru wchodzić do tygrysiej klatki. Nie miała zamiaru wchodzić do ŻADNEJ klatki. Chociaż Dyrektor Ogrodu Zoologicznego bardzo ją namawiał. — Będę sobie po prostu chodziła po ścieżkach —* mówiła. — SAMA tu przyszłam do pracy, a po drugie, na pewno nikogo nie zjem ani nie ugryzę, prawda, Alojzy? — Klatki są nie tylko dla tych, co POŻERAJĄ — powiedział Dyrektor Ogrodu Zoologicznego. — Klatki są także dla tych, co BYWAJĄ POŻARCI. I dlatego W KAŻDYM RAZIE musi pani siedzieć w klatce. — Posiedzimy sobie razem, Leokadio — pocieszał ją Alojzy. — I będziemy grali w domino. Czy ma pan wśród swoich okazów zoologicznych GATUNEK LUDZKI? — Nie — odrzekł Dyrektor. — I będę jedynym Dyrektorem Ogrodu Zoologicznego, który ma w klatce człowieka. I to wąsatego! — Mogę sobie nawet zapuścić brodę — powiedział Alojzy. I zapuścił. Nadeszły złote i niebieskie dni kwietniowe, dni wschodzącego zboża i pękających pączków, a Alojzy z Leokadią siedzieli w ogro- mnej klatce pod gołym niebem i grali w domino. Czasem przery- wali grę, żeby popatrzeć na ludzi. Nie próbowali z nimi rozmawiać, bo zaraz słyszeli niemądre uwagi: — O, brodaty, a mówi! Albo: — To nie koń, to papuga! A przecież i bez powodu ludzie wygadywali mnóstwo głupich rzeczy. Dopiero wieczorem Leokadia opowiadała Alojzemu o tym, o czym myślała podczas jedzenia obroku, a Alojzy o tym, co wyczytał w gazecie. Leokadia miała zawsze więcej do opowiedzenia. ?— Nie rozumiem, dlaczego ludzie tyle czytają? Czy nie potra- fią SAMI tego wszystkiego wymyślić? Widocznie za mało jedzą. — Czytają, żeby zmądrzeć — odpowiadał Alojzy. — No i co? I nic im nie pomaga? Dzieci w Ogrodzie Zoologicznym wcale nie były lepsze od do- rosłych. Próbowały drażnić Leokadię patykiem albo wsuwały przez pręty cukierki miętowe, których Leokadia nie znosiła. — Albo to są INNE dzieci — mówiła Leokadia. — Albo wy- starczy kogoś zamknąć w klatce, żeby go wszyscy przestali pozna- wać. I czy one nie wiedzą, że Ogród Zoologiczny to miejsce, gdzie się patrzy na ludzi? Sama już nie bardzo wiedziała, czy to ona z Alojzym siedzi w klatce, czy też cały świat przed nimi zamknięto. Ale jeszcze gorszy od ludzi był Tygrys. Budził się co wieczór z okrzykiem: — Pożarłem skrzydlatego konia! I wlepiał oczy w Leokadię, która trzęsła się ze strachu w są- siedniej klatce. — Nie mogę przez niego spać — żaliła się Alojzemu. — Jeżeli ja śnię mu się w JEGO śnie, to kiedyś on mnie zje w MOIM! Ale na razie nie Tygrys przychodził do niej w krótkich drzem- kach. W krótkich drzemkach przychodziła do niej koniczyna, ka- piąca od miodu, przychodziły nadrzeczne łąki, pełne świerszczy i polnych koników, przychodziły zboża, mokre od rosy, tak że bu- dziła się nagle z tą rosą na policzkach i długo patrzyła w niebo, wolne od krat. Alojzy też budził się wtedy — nigdy nie mógł spać, kiedy Le- okadii było smutno — i ocierał rosę z policzków Leokadii. — Nie martw się — mówił. — Masz takie piękne skrzydła... LEOKADIA i fruwanie '? i. 79 To było tak, jakby ktoś rozwiesił w powietrzu tysiące mniejszych i większych, kołyszących się, bijących, śpiewających dzwonów. Aż huczało i dudniło bladobłękitne niebo. — Wielkanoc! — zawołała Leokadia. I z radości zaczęła tańczyć po klatce i trzepotać skrzydłami. — Takie ROZRUSZANE skrzydła są smaczniejsze — mruknął Tygrys i oblizał się. Leokadia powiedziała: — Wesołych Świąt! U nas na Wielkanoc jada się TYGRYSA NA MIĘKKO, wiesz? Więc Tygrys na wszelki wypadek poszedł sobie w głąb klatki. — Czy chce pan przespacerować się trochę, panie Alojzy? — zapytał Alojzego Dyrektor Ogrodu Zoologicznego. — Brodaty Czło- wiek jest także człowiekiem i musi mieć swoje święto. — Mam przejść ze swojej klatki do pańskiej klatki? — spytał Alojzy, bo dla niego obie strony kraty były już jednakowe. — A Leokadia? — A Leokadia wyjdzie, jak pan wróci. Żeby zawsze KTOŚ był do oglądania. Ludzie bardzo nie lubią patrzeć na puste klatki. Na- wet w niedziele i święta. I — Idź, idź, Alojzy — powiedziała Leokadia. — To będą Święta PO KAWAŁKU. Tymczasem popatrzę sobie na Tygrysa, zanim go zjedzą. Więc Tygrys był tego dnia wściekły na Leokadię, bo nikt jakoś nie miał zamiaru go zjeść i wyglądało na to, że Leokadia sobie z niego zażartowała. A Leokadii czas dłużył się okropnie, a jeszcze okropniejsze było to, że musiała dużo myśleć, bo dostała całą górę świątecznego owsa. Więc myślała: — Po co mi skrzydła i na co mi skrzydła? Skrzydła są niepo- trzebne i myślenie jest niepotrzebne. Gdybym tyle nie myślała, tobym nie wymyśliła sobie skrzydeł. Gdybym nie miała skrzydeł, tobym była zwykłym koniem. Gdybym nie myślała, nie oddałabym emerytury. Gdybym była zwykłym koniem, woziłabym dzieci po Parku Cienistym. Gdybym nie myślała, tobym dała sobie zgo- lić skrzydła. Jakbym była zwykłym koniem, xiie siedziałabym w klatce. I tak myślała, i jadła w kółeczko, aż zaczęła myśleć, że Alojzy już chyba nigdy nie przyjdzie, a to niedobrze, bo powinien przyjść i powinien powiedzieć coś miłego. Więc podskoczyła z radości, kiedy zobaczyła Alojzego na końcu alejki. A Tygrys też podskoczył z radości i wysunął łapę z klatki, i na złość Leokadii złapał Alojzego za brodę. Alojzy krzyknął głośno i zaczął szukać po kieszeniach nożyczek, żeby sobie obciąć brodę, a Tygrys tymczasem wcale nie czekał, aż Alojzy znajdzie nożyczki, tylko ciągnął go i ciągnął co- raz mocniej. — RATUNKU! — krzyczała Leokadia. — POMOCY! — LEOKADIO! — wołał Alojzy. I wtedy stało się coś bardzo niezwykłego, coś, co nie stałoby się na pewno nigdy, gdyby Tygrys nie chwycił Alojzego za brodę: 82 Leokadia podskoczyła do góry i wzleciała ponad swoją klatkę, i wylądowała tuż obok Alojzego, i z całej siły ugryzła Tygrysa w łapę! — Czy TO ci się śniło? — zapytała wrzeszczącego ze.strachu Tygrysa. Ale Tygrys nie odpowiedział, bo był zajęty wrzaskiem. Alojzy siedział na ziemi i trzymał się za brodę. — Leokadio, zdaje się, że ty fruwasz — powiedział. — Oczywiście — odrzekła Leokadia. — Przecież mam skrzydła! LEOKADIA i wolność Poruszyła najpierw jednym skrzydłem, a potem drugim, a potem obydwoma naraz i wolno, wolniuteńko przefrunęła nad alejką tam i z powrbtem, tam i z powrotem. — A może nam się to śni, Alojzy? — zapytała. — Nie — odparł Alojzy. — Mnie NAPRAWDĘ boli broda. — Ale chyba jej nie zgolisz? Bo ja nie zgoliłam skrzydeł i, proszę bardzo, fruwam. — Nie zgolę — powiedział Alojzy, chociaż jeszcze ciągle bo- lał go podbródek. — Ale myślę, że i tak nie będę fruwał NA BRO- DZIE. — Możesz fruwać NA SKRZYDŁACH! — zawołała Leokadia. — Wskocz na mój grzbiet i WIO, LEOKADIO! Pofrunęli sobie niewysoko i polatali troszkę wzdłuż ścieżek, a małpy i niedźwiedzie podnosiły głowy. — Nareszcie ktoś na MOIM POZIOMIE! — ucieszyła się Żyrafa. — Prawda, że mamy tu w górze niezłą pogodę? — Strasznie wieje — powiedział Alojzy. — To dlatego, że tak machasz skrzydłami, Leokadio. Nie rób takiego przeciągu. — Muszę — odrzekła Leokadia. — Jestem już zmęczona. 84 85 Przefrunęła nad murem Ogrodu Zoologicznego i wylądowała nie- daleko bramy. Właśnie w tej chwili brama otworzyła się i wybiegł z niej Dyrektor Ogrodu. — Ślicznie! — zawołał. — Prawda? — powiedziała Leokadia. — Ślicznie! Fruwanie podczas pracy! Przecież Alojzy ma sie- dzieć w klatce. — Ojej, pofruwać nie można? — rzekła Leokadia. — To nie moja wina — powiedział Alojzy. — To Tygrys za- winił. — Człowiek wyfrunął, a Tygrys zawinił! — rozzłościł się Dy- rektor. — Od jutra przykryjemy klatkę dachem, i już! — I już! — powiedziała Leokadia. — I do widzenia! I odeszła z Alojzym w stronę Skweru Sześciokonnego, bo Skwer Sześciokonny był NAJBARDZIEJ domem. Ale dom był daleko, więc Alojzy usadowił się znowu na grzbiecie Leokadii i polecieli sobie wzdłuż jezdni, chociaż musieli bardzo przy tym uważać, żeby Leokadia nie zaczepiła skrzydłem o druty elektryczne albo żeby nie zawadziła kopytem o pałąk tramwaju. — Tu nie ma znaków drogowych — mówiła Leokadia. — Po- winno być: „GÓRNE SKRZYŻOWANIE" albo „GÓRNY ZA- KRĘT", albo „GÓRNY ZAKAZ WJAZDU" — na przykład skrzy- dlaty koń na białym tle. I nagle zobaczyła, że na słupie ogłoszeniowym nalepiony jest GÓRNY ZAKAZ WJAZDU! — Twoja fotografia! — zawołał Alojzy. — To Dyrektor Ogrodu Zoologicznego wysłał za tobą list gończy! ? - LIST? — powiedziała Leokadia. — Przecież ja nie umiem odpisać. I w ogóle przeczytaj mi to, Alojzy, bo ja nie mam oku- larów. I — „Z OGRODU ZOOLOGICZNEGO UCIEKŁ SKRZYDLATY KOŃ. UCZCIWEGO ZNALAZCĘ PROSI SIĘ O ODNIESIENIE DO ZOO". Lećmy lepiej wyżej, Leokadio. — Nareszcie uczysz mnie wymijania niebezpieczeństw — mruk- nęła Leokadia. Miasto stawało się coraz mniejsze i mniejsze, a gdy stało się już całkiem maleńkie, Leokadia prędko dała nura w sam jego środek, bo w samym jego środku był Skwer Sześciokonny. Połamało się przy tym parę kruchych gałązek i obleciało kilka listków bzu, a z ziemi podniósł się tuman kurzu, ażeby zawisnąć, jak pióropusz, nad Rynkiem Dorożkarskim. — Czy to bomba atomowa? — pytali zaciekawieni przechodnie. — E, nie, to moje dzieci strzelają z kalichlorku — odpowiadała pani Aptekarzowa. — Kiedy się mają bawić, jak nie w Święta! Alojzy ściągnął buty i położył się na ławce. — Nareszcie w domu — powiedział. Tymczasem naprawdę wszystkie dzieci z Dorożkarskiego Rynku zleciały się na Skwer Sześciokonny, ale nie strzelały z kalichlorku, bo były bardzo zajęte witaniem Leokadii. — Hurra! — wołały. — Leokadia umie fruwać! I pytały: — Jak to się robi, Leokadio? — To proste — odpowiadała Leokadia. — Trzeba tylko po- drażnić Tygrysa i Tygrys musi się rozzłościć, i złapać waszego przy- jaciela za brodę, i już się fruwa. Ale lepiej nie fruwajcie, bo zaczną do was pisać listy różni dyrektorzy i każą was odnieść za nagrodą. LEOKADIA i nie — Szukają skrzydlatego konia, więc nie możesz być skrzydlatym koniem, Leokadio — powiedział Alojzy. — Możesz być albo KONIEM NIESKRZYDLATYM, albo SKRZYDLATYM NIE- KONIEM. — Oczywiście, że wolę być SKRZYDLATYM NIEKONIEM." Jako KOŃ NIESKRZYDLATY nie mogłam dostać pracy, więc może dostanę pracę jako SKRZYDLATY NIEKOŃ. — Jak nie koń, to co? — pytały dzieci. — Jak NIEKOŃ to NIEKOŃ, i już. Przecież jak NIETOPERZ to NIETOPERZ, a nie TOPERZ albo co innego. Więc dzieci ubrały Leokadię w biały fartuch Fryzjera, ale ubra- ły ją tak, że zapięły fartuch na plecach i że widać było tylko łeb, nogi, skrzydła i ogon. A potem czarną farbą po obu stronach fartucha wypisały: „LEOKADIA NIEKOŃ" — To takie nazwisko — rzekła Leokadia. — Nie mam Mamy (bo ty Alojzy nie wierzysz w kwokę!), nie mam Taty, nie mam RODOWODU ani MOTOROWERU, ale mam nazwisko. Szkoda, 87 że też na NIE. :> I zaśpiewała: Ja wcale nie wiem, kim jestem, lecz sobie z tego drwią — no nie? Bo chociaż nie wiem, kim JESTEM, to za to wiem, kim NIE. Ale świat zmienia sie ciągle, nie ma dziś, czego wczoraj nie było: wczoraj nie byłam orłem, dzisiaj nie jestem kobyłą. — Słowikiem też nie jesteś, Leokadio — powiedział Alojzy. Ale chociaż Leokadia nie była słowikiem, przez całe Święta ćwi- czyła fruwanie, bo chciała się nauczyć dobrze fruwać w fartuchu, i wcale nieźle jej to szło. Okrążała sobie Dorożkarski Rynek, urzą- dzała wyścigi ze stadkiem gołębi albo z jerzykami, a sąsiedzi wy- chylali się z okien, żeby wołać: „TEMPO! TEMPO!" albo: „WIO, LEOKADIO!" A dni były takie kolorowe, że Leokadia wstydziła się swojego białego, smutnego fartucha. — Chciałabym wyglądać jak pisanka. Jak FRUWAJĄCA pi- sanka. Więc dzieci z Dorożkarskiego Rynku przyniosły resztki farb do malowania pisanek i spryskały nimi fartuch Leokadii. — O wiele lepiej, niżby to zrobiły gołąbki — cieszyła się Le- okadia. — Też taki PTASZYZM, tylko na kolorowo. Kiedy jest kolorowo, świątecznie kolorowo, to jest mi kolorowo, tak bardzo kolorowo. -. 88 Na sercu kolorowo i jeszcze kolorowiej, bardzo zielono w głowie i bardzo żółto w dziobie. — Przecież ty nie masz dzioba, Leokadio! — Dzisiaj nie — odpowiadała Leokadia, będzie jutro? — wołały dzieci. — Ale kto wie, co LEOKADIA i pośpiech — Daj mi powąchać gazetę, Alojzy — powiedziała Leokadia. — Czuję pismo nosem. Tu jest coś dla mnie. Alojzy przeczytał ogłoszenie: — „GONIEC POTRZEBNY OD ZARAZ". Ale nie ma nic o skrzydłach. — Źle przeczytałeś. GONIEC to ktoś, kto GONI. A SKRZY- DLATY GONIEC — GONI NA SKRZYDŁACH! — Ale ja za stary jestem, żeby gonić za gońcem — powiedział Alojzy. — Musisz tam iść sama, Leokadio. Więc Leokadia poszła tam sama i dostała pracę w redakcji „Gazety Wczorajszej", i od ósmej rano do czwartej po obiedzie fruwała po różnych piętrach z paczkami i listami albo robiła coś jeszcze ważniejszego, bo przynosiła kawę i ciastka dla Pań Redak- torek. A o wpół do piątej wracała na Skwer Sześciokonny, a tam czekał na nią już od rana jej Alojzy Fiutka, emeryt. Najpierw nacierał zmęczone skrzydła Leokadii maścią ziołową, a potem jedli sobie to, na co wystarczało pieniędzy, a wystarczało im na bardzo niewiele. Mimo to Leokadia mogła sobie troszkę myśleć. 90 — Wiesz, Alojzy, przy pracy nie myślę, bo nie jem, a nie jem, bo latam. Dlaczego ja się martwiłam, jak te skrzydła były nie- praktyczne? Przecież teraz, jak są praktyczne, to dopiero są nie- praktyczne! A przy dłuższym obiedzie myślała więcej: — Panie Redaktorki muszą mieć dużo do myślenia, bo ciągle chcą, żebym im przynosiła ciastka i kawę, a po jedzeniu krzyczą: „Ojej, nie zdążymy wymyślić gazety na wczoraj! Trzeba ją nazwać «Gazetą Przedwczorajszą*". I już nie czuję skrzydeł, i ciągle je- stem o parę dni za wszystkimi. Jaki dziś dzień, Alojzy? — Wtorek. — Ale w tym czy w zeszłym tygodniu? A potem Leokadia padała na posłanie z zeszłorocznych liści i za- sypiała twardym snem, jakim zwykle zasypiają Skrzydlaci Gońcy. — Zupełnie się zagoni — mówił sobie Alojzy. Patrzył, patrzył na Leokadię, kiwał głową i kiwał głową, a po- tem szedł do Sklepikarza, żeby kupić Leokadii coś zielonego na śniadanie. Ale najgorsze było to, że Leokadii śniło się fruwanie, a śniło się bardzo nieprzyjemnie, bo nie latała w tym śnie nad łąkami różo- wymi od koniczyny ani nad białymi obłokami, garbatymi jak pa- górki, tylko fruwała po piętrach z tacą, a na tacy były ciastka i filiżanki kawy i te ciastka zjeżdżały z tacy, a filiżanki tłukły się w drobny mak. Albo śniło jej się, że porusza w miejscu skrzy- dłami, ale nie leci, za to kartki kalendarza przelatują koło niej jak stada gołębi. Potem sen uciekał, a Leokadia zrywała się i wo- łała: — Rany chomąta, spóźnię się! I wcale nie jadła zielonego śniadania, bo śpieszyła się bardzo 91 do Pań Redaktorek „Gazety Wczorajszej". Na szczęście Alojzy przypomniał sobie o mądrym Lekarzu z Przychodni Lekarskiej i poszedł do niego z Leokadią. Lekarz zapytał: — Która godzina? — Szósta wczoraj wieczorem — odparła Leokadia. — Proszę przez dwa dni chodzić tyłem — powiedział Lekarz. —? Bo jak pani chodzi przodem, to się pani cofa. — Zmienię pracę, trudno — rzekła Leokadia. — Panie Redak- torki nie pozwolą mi tyłem wnosić kawy. 93 LEOKADIA i delikatność — Szkoda, że nie jestem już w PRZEDWCZORAJ — powiedziała Leokadia. — Przedwczoraj mieliśmy więcej pieniędzy, a teraz wystarczy nam jeszcze tylko na jeden dzień i na lody czekoladowe. Ale nim pójdziemy do kawiarenki brązowej i złotej, zerkniemy na róg Pegaza, bo, po pierwsze, to jest teraz MOJA ulica, a, po drugie, chcę spotkać Kwiaciarkę i pokazać jej mój DALSZY CIĄG. No i kupisz mi bukiecik stokrotek, Alojzy. Ja tak lubię, kiedy mi kupujesz kwiaty, a te z naszego trawnika już dawno zjadłam. Ale na rogu ulicy Pegaza nie było stokrotek ani irysów, ani gałązek brzozowych, bo nie było Kwiaciarki. Może nie lubiła tam wracać od czasu rozmowy z Posterunkowym. Za to w ogródku kawiarenki brązowej i złotej, w ogródku, który właściwie nie był ogródkiem, tylko zagródką wypełnioną kolorowymi stolikami, siedział Brodaty Młodzieniec, który nagle zerwał się na równe nogi i zawołał: — FANTASTYCZNE! Zapraszam was na kawę. — Nie lubię kawy, panie Fantastyczne. Ale mogę zjeść lody czekoladowe z kremem, panie Fantastyczne — powiedziała Leo- kadia. ' . i Wtedy Brodaty Młodzieniec zamówił dwie porcje lodów czeko- ladowych z kremem dla Leokadii i Alojzego. — Jak się pani podoba sukienka pani Leokadii Niekoń? — zapytał Kelnerkę. — To niekoń? To koń! — odparła Kelnerka. — Ja konia zawsze poznam. — Pani pewnie jest wróbelkiem? — zapytała Leokadia. — Napisane to święte — rzekł Brodaty Młodzieniec. — A na- pisane „LEOKADIA NIEKOŃ". — A tu, gdzie nic nie napisane, to jest Alojzy Fiutka, panie Fantastyczne — wyjaśniła Leokadia. — A ja jestem Artysta Malarz Konrad Gustaw, a FANTA- STYCZNE mówiłem O TYM. — O czym? — O wszystkim. O skrzydłach, ogonie, głowie i o tym nowo- czesnym malowidle, które pani ma na sobie. — E, to ,ptaszyzm — powiedziała skromnie Leokadia. — To wielkie DZIEŁO SZTUKI! — zawołał Konrad Gustaw. — A pan na pewno stworzył to DZIEŁO SZTUKI? Bo ma pan brodę jak Artysta Malarz, czyli jak ja. — Jak Artysta Dorożkarz — poprawił Alojzy. — Więc jestem dziełem sztuki! — powiedziała Leokadia. — To stąd mi się wzięły te skrzydła i różne myśli przy jedzeniu, i takie dziwne sny, i fruwanie... — Pani FRUWA? — zawołał Konrad Gustaw. — A co pan myślał? Nie stać mnie na skrzydła niepraktyczne. — Niech pani pracuje u mnie. — Chce pan ją malować? — zawołał Alojzy. — O, nie, jestem już dosyć wymalowana — powiedziała Leo- kadia. 94 95 — Niech pani pracuje na mojej Wystawie — rzekł Konrad Gustaw. — Na WYSTAWIE? — zapytała Leokadia. — Za szybą? Nie chcę siedzieć w takiej wąskiej klatce. Bo mogłabym zawadzić o jakieś puszki z pomidorowym sokiem albo o butelki z wi- nem i zrzucić całą piramidę, i potłuc się, a ja jestem bardzo de- likatna. Ale to wcale nie chodziło o wystawę w sklepie, tylko o Wystawę Malarską, gdzie wisiały różne obrazy Konrada Gustawa i stały różne rzeźby Konrada Gustawa i gdzie codziennie od jedenastej do drugiej latała pod szklanym sufitem Leokadia. — Właściwie to wcale nie jestem DZIEŁEM SZTUKI Konrada Gustawa — mówiła Leokadia do Alojzego. — Ale dzieci z Do- rożkarskiego Rynku nie mają Wystawy Malarskiej, a Konrad Gustaw ma Wystawę Malarską, więc fruwa się tam, gdzie się może. Konrad Gustaw był Leokadii bardzo wdzięczny za to, że Leo- kadia fruwa na JEGO Wystawie Malarskiej, i dlatego często za- praszał Leokadię i Alojzego na lody czekoladowe z kremem do kawiarenki brązowej i złotej, a przy lodach mówił różne niemiłe rzeczy: — Wiesz, Leokadio, fruwasz za nisko. Albo: — Wiesz, Leokadio, twoje skrzydła są za jasne. Albo: — Wiesz, Leokadio, masz końskie ruchy. Bo to był maj i na Wystawie Malarskiej zaroiło się od much, a Leokadia MUSIAŁA opędzać się od much ogonem. Ale jeszcze gorzej było z asparagusami, których najpierw było bardzo dużo, a które potem zaczęły ginąć, aż jednego dnia Sprzątaczka usiadła Ji sobie w kąciku i zobaczyła, jak Leokadia skubie asparagusy. Więc zaraz poleciała do Konrada Gustawa. — Panie Gustaw, ten niekoń to koń! Na asparagusach się pasie! Wtedy Konrad Gustaw zaprosił Alojzego i Leokadię do kawia- renki brązowej i złotej na lody czekoladowe z kremem i powie- dział: — Wiesz, Leokadio, mówią, że jesteś koniem. Żeby to się nie wydało! DZIEŁO SZTUKI nie może być koniem. A potem krzyknął na Alojzego: — Nie chcę, żeby Leokadia zadawała się z dorożkarzami! Więc nazajutrz Alojzy nie kupił biletu na Wystawę Malarską, a Leokadia chciała się pocieszyć i dlatego latała sobie między ko- lumienkami Wystawy Malarskiej albo przefruwała przez dziury w rzeźbach i nuciła cichutko, aż dwie Wysokie Panie, które przy- szły tego dnia oglądać obrazy i dziurawe rzeźby, i DZIEŁA SZTUKI, zaczęły pilnie nasłuchiwać. — Coś rży — powiedziała Pierwsza Wysoka Pani. — Niemożliwe — powiedziała Druga Wysoka Pani. — To by- łoby bardzo NIEDELIKATNE. — Zdaje mi się, że czuję zapach stajni! — zawołała Pierwsza Wysoka Pani. A potem zaczęła wachlować się rękawiczkami, a potem wyciąg- nęła z torebki bukiecik fiołków, a potem schowała nos w bukieciku. Bo nie wiedziała, że Leokadia przepada za fiołkami i że dziś właśnie chce się nimi pocieszyć, i że obniży lot, i pyskiem sięgnie po bu- kiecik fiołków. — Na pomoc! — krzyknęły Wysokie Panie. — KOŃ FRUWA! I jak tylko Wysokie Panie zaczęły krzyczeć, zaraz zjawił się Konrad Gustaw i zawołał: 98 — Leokadio, jak możesz! A Leokadia tańczyła pod sufitem z pęczkiem fiołków w pysku i miała brzuch pełen wiosny, i była nareszcie koniem, prawdziwym, skrzydlatym, fruwającym koniem. — To wcale nie jest koń — tłumaczył Konrad Gustaw Wy- sokim Paniom. — To DZIEŁO SZTUKI! Wtedy Leokadia sfrunęła na ziemię, odwróciła się tyłem do Kon- rada Gustawa i nie bardzo mocno, ale zdecydowanie pacnęła go ogonem. — Nie wierzgam — powiedziała. — To byłoby NIEDELI- KATNE! LEOKADIA i przykład — Więc jednak zgolimy? — zapytał Fryzjer. Bo żal mu było trochę skrzydeł Leokadii. — Może tylko ZAMASKUJEMY? Będziesz wyglądała jak nie- fruwający niekoń. Z taką ozdobą na plecach. — Świetnie! — ucieszyła się Leokadia. — Niech będą jak sztuczne. — Po prostu ufarbujemy. Panie też farbują głowy, jak szukają pracy. — Na fioletowo — powiedziała Leokadia. — Chcę wyglądać jak choinkowy aniołek. A kiedy wreszcie wyszła od Fryzjera z fioletowymi skrzydłami i w fioletowym fartuchu, to był już wieczór, a wieczór był też całkiem fioletowy. — Ty chyba świecisz, Leokadio — powiedział Alojzy. — A mo- że spróbujesz pracować jako neon? Ale w dzień okazało się, że Leokadia wygląda właściwie bardzo skromnie i szaro, tak skromnie i szaro, że trudno ją było dojrzeć w krzakach bzu, tym bardziej że i bez miał już fioletowe kiście. 100 101 — Słowik też w dzień jest szary, a w nocy śpiewa — powie- działa Leokadia. — Czy przypominam słowika, Alojzy? — Trochę, z profilu — odparł Alojzy. — Póki nie śpiewasz. — Nigdy nie śpiewam z pełnym pyskiem — rzekła Leokadia. Sięgnęła po następną główkę sałaty. — Z pełnym pyskiem MYŚLĘ. Wiesz, co wymyśliłam, Alojzy? Dam ogłoszenie do gazety. I nazajutrz w „Dzienniku Miejskim" ukazało się ogłoszenie: „NIE FRUWAM. NIE JESTEM KONIEM. SZUKAM PRACY. SKWER SZESCIOKONNY". Wcale nie przeszkadzało, że z nieba lały się strugi majowego deszczu. Po obiedzie zaczęła się ustawiać na Skwerze Sześciokon- nym długa kolejka Paniuś z Parasolkami. Wszystkie szukały Pomo- cy Domowej, więc wszystkie chciały, żeby została nią Leokadia. — Mogłabym pracować u wszystkich naraz — oznajmiła Leoka- dia. — Przecież umiem fru... — Cicho — szepnął Alojzy. — Nikt nie chce, żeby Pomoc Do- mową umiała więcej od niego. Więc Leokadia postanowiła wybrać sobie tylko jedną Paniusię z Parasolką. — Czy pani jada koniczynę? — zapytała Pierwszą Paniusię. — Nigdy w życiu! — zawołała Pierwsza Paniusia. ' — Żegnam panią — powiedziała Leokadia i zapytała Drugą Paniusię: — Czy pani jada koninę? — Oczywiście! — zawołała Druga Paniusia, bo się bała, że Leokadia nie zgodzi się u niej pracować. — Żegnam panią — powiedziała Leokadia. Reszta Paniuś z Parasolkami sama jakoś poszła sobie i został tylko Pan z Parasolem. — Na co pan czeka? — zapytała Leokadia. — Na Pomoc Domową — odparł Pan z Parasolem. — Jadam wyłącznie owsiankę na mleku, bo na nic innego nie mam pienię- dzy, bo zbyt wiele mnie kosztują Pomoce Domowe. — Owsiankę! — ucieszyła się Leokadia. — Czy jest coś pięk- niejszego od owsa? Białe, kłujące kłosy pod białym od słońca nie- bem... Różowe kąkole i... — I zasiali górale owies, owies... — rozmarzył się Pan z Para- solem. — Widzę, że pani jest Poetką. Nie ma lepszych Pomocy Domowych niż Poetki. Pod warunkiem, że pilnuje się ich, żeby nie przypalały owsianki. — W dodatku mam jeszcze Alojzego do pomocy — rzekła Le- okadia. — Może siedzieć na stołeczku w kuchni i czyścić panu buty. — I mojej żonie — powiedział szybko Pan. Życie Leokadii było teraz usłane płatkami owsianymi. Od rana do wieczora Leokadia gotowała z płatków owsianych owsiankę na wodzie i na mleku dla Basi i Kasi, dla Pana i Pani. Nie rozma- wiała nigdy z Panią i Panem, bo nie miała na to czasu, i nie roz- mawiała nigdy z Basią i Kasią, bo miały po pół roku i rozmowa z nimi nie była możliwa, i wszystko z nimi było niemożliwe: niemożliwe poranki, niemożliwe południa i niemożliwe wieczory. — Jak tam teraz jest na Skwerze Sześciokonnym, Alojzy? — pytała co rano Leokadia. — Czy słowiki pozwalają ci spać? Bo Leokadii nie pozwalały spać bliźnięta, które zamiast słowi- ków śpiewały jej po całych nocach. Rano Leokadię bolała głowa i pewnie dlatego rano Leokadia tłukła talerze i może to dobrze, że tłukła, bo kaszka i tak była przypalona. — Jak to dobrze, Leokadio, że bliźnięta płaczą Leokadii! — mówili Pan i Pani. — Przedtem płakały NAM. 102 103 A Leokadia biegała po mieszkaniu jak szalona i to się nazy- wało sprzątaniem. Więc Alojzy siedział cichutko w kąciku i czyścił różne buty Pana i Pani, a Pan i Pani musieli. ciągle kupować nowe buty, bo stare były wyczyszczone na wylot. A tymczasem owsianka kipiała, Basia i Kasia krzyczały, a Leokadia nabijała sobie guzy w zbyt małym mieszkanku. — śpię ze skrzydłami wywieszonymi przez okno — mówiła Alojzemu. — I boję się, że kiedyś deszcz zmyje mi farbę i okaże się, że to są prawdziwe skrzydła, a nikt nie chce, żeby Pomoc Domowa miała coś, czego on nie ma. Ale naprawdę nie mogę się inaczej pomieścić. — Spróbuj zostawiać skrzydła w pokoju, a wywieszać resztę — poradził Alojzy. — Za oknem jest lepiej, bo nie słychać Basi i Kasi. Ale potem w nocy przypomniał sobie, że Leokadia mieszka na trzecim piętrze, i przestraszył się okropnie, że Leokadia wywiesi się za bardzo i straci równowagę, i nie zdąży we śnie rozwinąć skrzydeł. Na myśl o tym Alojzy zerwał się z ławki na Skwerze Sześciokonnym i chciał pobiec natychmiast na ulicę Gawronią do Leokadii, ale nim zdążył pobiec, coś ciemnego, ogromnego palnęło go w ucho i przewróciło z powrotem na ławkę. — Dobry wieczór — powiedziała Leokadia. — I przepraszam. Jak to miło znaleźć się na rodzonym, zielonym Skwerze! — Skąd wiesz, że Skwer jest zielony? Przecież nie byłaś tu tak dawno, że może już zmienił kolor, a może w nocy wszystko zmie- nia kolor, a ty przecież nie masz świeczek przed oczami, tak jak ja miałem przed chwilą. — Pachnie zielenią — odparła Leokadia. — Ach, słowiczki, śpiewajcie sobie głośno i tak nie zmienię wam pieluszek! — Czy nie jesteś głodna, Leokadio? Mam tu trochę ows... i i — Proszą cię, Alojzy, nie mów słów na „O". Chcę sobie raz spokojnie spać. Będę tu przyfruwała co wieczór, a odfruwała przed świtem. Kochany DOM! Nareszcie bez dachu nad głową! I po raz pierwszy od wielu nocy Leokadia zasnęła spokojnie, ale za to nazajutrz o świcie zaniepokoiła się nie na żarty, kiedy zobaczyła, że okno na trzecim piętrze jest zamknięte. I musiała wybić szybę, żeby NIEPOSTRZEŻENIE wejść do -środka. Basia i Kasia nie wiedziały, że Leokadia spędziła tę noc ze słowikami, ale mimo to dały taki koncert, jakby chciały pokazać, że są lepsze od słowików. — Wstańcie i zmieńcie pieluszki — powiedziała Leokadia. — Jak umiałyście zamknąć za mną okno, to możecie sobie same da- wać radę. Ale bliźniaczki nie chciały wstać i zmienić pieluszek, tylko krzyczały głośno i coraz głośniej, aż do ich pokoiku wbiegł Pan. — Skąd się Leokadia tu wzięła? — zapytał. — I gdzie Leoka- dia była przez całą noc? Musiałem piętnaście razy przewijać Basie i Kasię. — O, to niewiele — powiedziała Leokadia. — Basia potrafi... — Dlaczego Leokadia nie odpowiada na pytania? — zawołał Pan. — I dlaczego Leokadia nie zamyka na noc okna? Musiałem sam je zamknąć, bo taki był przeciąg, że o mało nie porwał Basi i Kasi. — Nie wierzę, żeby ktoś CHCIAŁ je porwać — rzekła Leokadia. — I nie mogłam przecież zamknąć okna ZA SOBĄ. — Jak to, Leokadio? — krzyknął Pan. — To Leokadia wcho- dzi i wychodzi przez okno? Czy Leokadia zjeżdża i wjeżdża po rynnie? — Jeszcze nie zwariowałam — powiedziała Leokadia. — Po prostu wyfruwam i przy fruwam. 104 — No nie, Leokadio — powiedział Pan. — W TO nigdy nie uwierzę! — Zabawne — rzekła Leokadia i wyfrunęła przez okno. A Pan wychylił się i wołał za nią: — Może Leokadia nie wracać! Nie życzę sobie, żeby Basia i Kasia miały taką opiekunkę! FRUWANIE! Też przykład dla dzieci! obłoki. Przykład idzie z góry! — zawołała Leokadia i wzbiła się pod i LEOKADIA i wystawanie — Wydało się — powiedziała Leokadia. — Wydało się, że nie jestem przykładem dla dzieci. — A ja bym napisał o tobie książkę dla dzieci. Chciałbym, żeby dzieci miały skrzydła. — To dlatego, że nie masz dzieci, Alojzy — westchnęła Le- okadia. I zabrała się do przycinania dawno już nie strzyżonego traw- nika. — Ja gdybym miała dzieci, to posyłałabym je do szkoły, żeby się ODUCZYŁY fruwania. A może mi wszystko idzie NA OPAK, bo nie chodziłam nigdy do szkoły? Chciałabym pójść do szkoły i ODUCZYĆ się wszystkiego. — Za późno — powiedział Alojzy. — Nie ma szkół dla takich starych koni. Leokadia wyszczerzyła zęby. — Czy to są zęby starego konia? — No, więc myślę, że mogłabyś iść do szkoły dla dorosłych — odparł Alojzy, żeby się nie sprzeczać. — Na jakiś kurs czy coś takiego. 106 107 — KURS! — ucieszyła się Leokadia. — Przecież jako szkapa dorożkarska ciągle KURSOWAŁAM! I za resztę oszczędności zapisała się na kurs dla motorniczych. I dobrze zrobiła, bo szło jej to doskonale i już po tygodniu zupeł- nie sama prowadziła tramwaj numer trzynaście z Placu Kołomłyń- skiego do Spalonego Lasku. Najbardziej lubiła dzwonić albo zajadać kanapki z sałatą na końcowych przystankach. — To tak, jak dawniej — mówiła. — Wesołe dzwoneczki uprzę- ży zimą i worek z obrokiem po każdym kursie. Pamiętasz kuligi, Alojzy? A tramwaj jest też kuligiem: jadą sanki za sankami i dzwonią. Chyba teraz naprawdę była szczęśliwa, bo nie przeszkadzało jej nawet to, że mnóstwo pieniędzy, zwłaszcza drobnych pieniędzy, wychodziło im na bilety dla Alojzego, który nie opuszczał żadnego kursu, bo i jemu podobało się to nowe zajęcie Leokadii. Czasem przynosił z sobą ukochany stary bat i kiedy nikt a nikt nie mógł tego zobaczyć, strzelał z bata tuż nad głową Motorniczego, czyli Leokadii. — WIO, LEOKADIO! — mówił cichutko i Leokadii wydawało się, że naprawdę powróciły dawne, dobre czasy i że znów jest tylko uczciwie pracującą na swój codzienny obrok szkapą. W dzień Stolica przelatywała obok niej jak na skrzydłach, a w nocy wróciły sny o fruwaniu, a kiedy wróciły te sny, to i w dzień skrzydła zaczęły świerzbić Leokadię i często prosiła Aloj- zego: — Podrap mnie w łopatki, Alojzy! — Z tego nie wyniknie nic dobrego! — wzdychał Alojzy. ?— Wiem, o czym marzysz, ale Motorniczy nie może fruwać. — Dlaczego właściwie? — pytała Leokadia. I kiedy tramwaj był pusty, wylatywała sobie przednim pomo- stem, a potem leciała nad wagonem motorowym, a wagon moto- rowy jechał przez chwilę bez Motorniczego. I chociaż Alojzy próbował wytłumaczyć Leokadii, że to nie bardzo rozsądne, Leoka- dia odpowiadała: — A po co mam być bardzo rozsądna? Wystarczy, jak będę nie bardzo rozsądna. — Ale Konduktor chyba coś zauważył, bo tak dziwnie na cie- bie patrzy. — Ach, on pewnie myśli, że ja nie mam biletu! A jak ja mam przestać fruwać, kiedy: takie piękne i skrzydlate są poranki, przefruwają koło ranie przystanki i ulice, i skwery, i place jak szalone wyfruwają na spacer, kamieniczki na skrzydłach pląsają, chmurki lecą naprzeciw tramwajom, ptaki w górze skrzydłami furkoczą, a ja co? ja mam fruwać nocą? — Tak — odrzekł Alojzy. — Bo tego nikt nie widzi prócz mnie i paru słowików. — Wzlatywać do księżyca i gwiazd? Ja tam nie jestem taka POETYCZNA. Ja tam wolę po ludzku — w biały dzień! I coraz częściej wylatywała przednim pomostem na małe fru- wanie. — Leokadio! — napominał ją Alojzy. — Będzie katastrofa. A na to Leokadia pokazywała mu napis: „Z MOTORNICZYM ROZMAWIAĆ NIE WOLNO". 108 109 Wobec tego Alojzy przyniósł inny napis: „MOTORNICZEMU WYFRUWAĆ NIE WOLNO" — To jest napis NIEWAŻNY, bo nie urzędowy — powiedziała Leokadia. A że Konduktor drzemał sobie właśnie w pustym wagonie, Le- okadia zawołała: — WIO, LEOKADIO! I wyfrunęła przednim pomostem z tramwaju. Ale leciała nie nad tramwajem, tylko trochę przed nim, żeby w razie niebez- pieczeństwa wrócić do wagonu motorowego i zahamować. Wiatr dmuchał ostro i może dlatego Leokadia nie zauważyła, że na skrzy- żowaniu Staromodnej i Niezmiennej pali się czerwone światło, to znaczy, że przejazd zamknięty. — Hej, tam w górze! — zawołał Sierżant, który stał na rogu Staromodnej i Niezmiennej. — Nie widzi pani, że przejazd zamknięty? Podskoczył i chwycił Leokadię za prawe tylne kopyto. — Proszę mnie puścić! — zawołała Leokadia. — Może być katastrofa! — Oczywiście, że może być katastrofa — odparł Sierżant. — Bo pani nie ma na pewno prawa jazdy. — Mam prawo jazdy tramwajem — odrzekła Leokadia. — O, każdy ma! — zawołał Sierżant. — Są nawet tacy, co mają bilety miesięcz... Chciał pewno powiedzieć „MIESIĘCZNE", ale nie zdążył, bo koło nosa przeleciała mu rozpędzona trzynastka. — Stać! Stać! — krzyknął Sierżant i zaczął gwizdać. — Nic z tego — powiedziała Leokadia. — Ten tramwaj też gwiżdże na pana. 1 i I szybko pogoniła na skrzydłach za uciekającą trzynastką, a do- pędziła ją w samą porę, bo Alojzy nie mógł zatrzymać tramwaju, który doganiał już jakiś samochód, i zrobiła to dopiero Leokadia, i to w ostatniej chwili przed zderzeniem. — Wysiadam, Leokadio — powiedział Alojzy. — Nie wolno — odparła Leokadia. — To nie przystanek. — Ja wysiadam W OGÓLE — powiedział Alojzy. — I tobie też radzę wysiąść W OGÓLE. Obeszłoby się zresztą bez rady Alojzego, bo Sierżant dogonił wreszcie trzynastkę i grzecznie poprosił, żeby Leokadia zmieniła posadę. — Łatwo panu mówić, ale NA CO mam zmienić? — W każdym razie na coś takiego, żebym pani więcej nie spo- tykał. Bo musiałbym panią wsadzić do paki za przekraczanie prze- pisów. — Co to jest PAKA? — spytała potem Leokadia Alojzego. — W jakiej pace ja bym się zmieściła? Przecież z każdej paki wysta- wałyby mi skrzydła. — Ty i bez tego wystajesz, Leokadio — mruknął Alojzy. 113 LEOKADIA i kącik Alojzy zażył proszek od bólu głowy i wyciągnął się na ławce. — Zmizerniałeś — powiedziała Leokadia. — A i bzy przekwitły... I szybko zjadła wszystkie uschnięte kiście bzu. — Wiem, to moja praca ci szkodzi, a może zaszkodziła i bzom? Poleniuchuję sobie trochę, to wszystko będzie dobrze. Wprawdzie nie leniuchowała tak zupełnie, bo musiała pomagać sąsiadom z Dorożkarskiego Rynku i bawić się z dziećmi sąsiadów z Dorożkarskiego Rynku, ale nie miała żadnej PRAWDZIWEJ pracy i dlatego trochę się nudziła. Na szczęście nie mogła dużo o tym myśleć, bo nie zawsze miała co jeść, a pusty żołądek prze- szkadza w myśleniu, szczególnie zaś nie należy z pustym żołąd- kiem myśleć o jedzeniu. — Jak to dobrze, że nigdy nie jest źle — mogła tylko Leokadia myśleć nad kawałkiem chleba. — Albo jest dobrze, bo chociaż za dużo myślę, to za to mam co jeść, albo jest dobrze, bo chociaż nie mam co jeść, to za to przynajmniej nie myślę. Bo raz jest tak, raz inaczej, jedno na drugie się zmienia, a ja mam wszędzie i zawsze swój KĄCIK ZADOWOLENIA. To tym, to owym się cieszę i choćby mi było najgorzej, to przecież zawsze jeszcze w kąciku coś znaleźć się może. Kiedy spotyka mnie szczęście — do kącika je biorę po cichu, a im mi jest gorzej — tym częściej chowam się w moim kąciku. Ale na początku czerwca zdarzyła się rzecz bardzo nieprzyjemna, tak bardzo nieprzyjemna, że trudno było Leokadii znaleźć w' niej coś, co można by schować do KĄCIKA ZADOWOLENIA: na Skwer Sześciokonny przyszła Wdowa, spojrzała na Alojzego, leżącego na ławce w słońcu, i zalała się łzami. — Tak za mną tęsknisz? — przestraszył się Alojzy. — Och, Alojzy! — wyjąkała Wdowa. — Masz takie dziurawe skarpetki! Czemu ich nie trzymałeś w naftalinie? — Martwię się, że zrobiłem ci przykrość — powiedział Alojzy. — Weź je sobie i przesyp naftaliną. Ja mogę chodzić bez skar- petek. — Co? — zawołała Wdowa. — Opuściłeś mnie i za to mam ci przesypywać naftaliną skarpetki? — ZA TO nie — zgodził się Alojzy. — Ale za to, że NIE WRACAM. Przecież ty nie znosisz ani kanarków, ani kotów, ani psów, ani Leokadii. — Więc oddaj Leokadię do Przytułku Dla Bezdomnych Koni — powiedziała Wdowa. — Będę ją odwiedzać co niedzielę. — Dziękuję, nie lubię zepsutych niedziel — orzekła Leokadia. 114 f — Niegrzecznie byłoby, gdybym pani o tym nie uprzedziła. A poza tym powinna pani odwiedzać przede wszystkim Alojzego. Bo jego tam przyjmą na pewno, a z moimi skrzydłami mogą być kłopoty. — Ładna przyjaźń! — zawołała Wdowa. — Najpierw koń utrzymuje się z twojej emerytury, a potem wsadza cię do Przy- tułku Dla Bezdomnych Koni! Gdybyś był ze mną, ponosiłabym za ciebie wszystkie ciężary... — Ja też mogę nosić ciężary — przerwała jej Leokadia. -— A zacznę od pani! I chociaż Wdowa broniła się rękami i-nogami, Leokadia wsa- dziła Wdowę na swój grzbiet i zaniosła prosto na piąte piętro domu przy ulicy Jałowcowej. 14 LEOKADIA i ciężary I zaczęła dźwigać ciężary, a zwykle były to szafy albo tapczany, albo fortepiany, które trzeba było wyciągać z samochodu i wnosić na któreś tam piętro którejś tam kamienicy, a mebli było strasznie dużo i kamienic było strasznie dużo, i strasznie dużo było pięter. I znowu, tak jak wtedy, kiedy Leokadia była Gońcem w redakcji „Gazety Wczorajszej", nie było ani pogawędek z Alojzym, ani miłych snów o fruwaniu. Za to Alojzemu śniło się teraz bardzo często, że fruwa z Leokadią nad łąką, białą i różową od koniczyny, ale nie opowiadał o tych snach Leokadii, bo, po pierwsze, nie miał kiedy, a, po drugie, wcale nie chciał jej przypominać o skrzydłach, skoro sama tak jakby o nich zapomniała. — Rany chomąta, Alojzy! — mówiła. — Jakieś mam NIERÓW- NE PLECY. Wszystkie szafy z nich zjeżdżają, końska dola! — Leokadio, klniesz jak dorożkarz! — wołał przerażony Aloj- zy. — GDZIE ty się tego nauczyłaś? A wieczorami często szukał Leokadii przy kioskach z piwem, bo ludzie często dawali Leokadii na piwo, więc musiała często pić, żeby wydać te pieniądze UCZCIWIE. Wtedy.Alojzy też popijał piwo i słuchał, jak Leokadia mówi do Tragarzy: 116 — Jak kto chce pracować, to musi CHODZIĆ PO ZIEMI. Nie ma pracy bez chodzenia po ziemi. Kto nie stoi mocno na ziemi, ten nie może niczego z niej dźwignąć. Pewnego razu Alojzy nie wytrzymał i spytał Leokadię, kiedy byli sami: — Leokadio, czy nie miałabyś ochoty pofruwać? — POFRU... — powiedziała Leokadia. A potem zwiesiła łeb i bardzo cichutko szepnęła: — Obejrzyj moje biedne skrzydła, Alojzy. Czy na CZYMŚ TA- KIM można fruwać? ) I odwróciła głowę, jakby nie chciała, żeby Alojzy oglądał także jej oczy. LEOKADIA i inność I było im znowu bardzo dobrze, bo znowu pracowali razem, tylko że Leokadia pracowała na chleb codzienny, a Alojzy na conocne fruwanie, bo co wieczór po powrocie z kiosku z piwem Alojzy szo- rował, czesał i prostował pióra Leokadii, aż po dwóch dniach wróciły do dawnego wyglądu, tylko fioletowa farba ścierała się z nich coraz bardziej, aż Tragarze zaczęli podejrzewać Leokadię, że ma PRAWDZIWE skrzydła. — Niby to chodzi po ziemi, a butów nie niszczy — mówił Rudy Tragarz do Piegowatego Tragarza. — Jak pragnę dźwignąć, że ona wczoraj machała tym farbowanym pierzem! Jak umie fru- wać, to czego się bierze do roboty? Niech sobie fruwa! — Po co się bierze do NASZEJ roboty? — powiedział Piego- waty Tragarz. -— I co będzie, jak zacznie fruwać z tapczanami? Ludzie będą potem chcieli, żeby im dźwigać FRUWAJĄCO. A później zadawali Leokadii różne pytania: — Czy masz odciski, Leokadio? Albo: — Jak się czuje ciocia gęś, Leokadio? Albo: 118 119 — Którędy LECISZ do domu, Leokadio? Ale niczego się nie mogli dowiedzieć, bo Leokadia naprawdę miała odciski od dźwigania szaf i tapczanów, i fortepianów i na- prawdę wracała do domu piechotą, i naprawdę nie wiedziała o żadnej cioci gęsi, bo nie znała przecież wcale swojej rodziny. A fruwała tylko wieczorami i tylko nad Dorożkarskim Rynkiem, gdzie wszyscy ją dobrze znali i bardzo się cieszyli, że Leokadia znowu fruwa, chociaż szło jej to teraz trochę ciężko. — Czym byłby Skwer Sześciokonny bez fruwającej Leokadii? — mówili sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku. — Zupełną prowincją! A w sobotnie popołudnie Leokadia wróciła do domu nieco wcześniej. — Polecimy na wycieczkę — powiedziała. — Żeby zobaczyć, czy zielenią się smaczne zboża i czy smaczne chabry wyskakują z bruzd. Rudy Tragarz z Piegowatym Tragarzem nie spieszyli się do domu tak bardzo, jak Leokadia, bo nie czekało ich przecież sobotnie fruwanie z Alojzym. Więc stali sobie na rogu Alei Migdałów przed kioskiem i popijali jasne piwo, aż tu nagle Rudemu Tragarzowi do kufla pełnego białej piany wpadło białe jak piana piórko. — Pewno gęsi lecą — powiedział Rudy Tragarz. A potem spojrzał w niebo i krzyknął: — Piegowaty, jak pragnę dźwigać! Leokadia szafę po niebie taszczy! — ?, w sobotę? — powiedział Piegowaty Tragarz. — Złodziejka! — zawołał Rudy Tragarz. — Bandy tka! A potem pokazał przechodniom lecącą Leokadię z Alojzym na grzbiecie. ? — Ukradła nam robotę — powiedział. — Szafę — dodał Piegowaty Tragarz. I — Szafę? — zapytał Kioskarz. — Przecież to tapczan. — Tapczan? — zapytał Sprzedawca Baloników. — Przecież to fortepian. — Fortepian, nie fortepian, dawaj pan baloniki! — zawołał Rudy Tragarz. Chwycił balony i wypuścił je całym pęczkiem w niebo. — Jakie to piękne, Alojzy! — zawołała Leokadia. „ I wpadła w sam środek pęczka baloników. I oczywiście zaplątała się tak, że nie mogła ruszyć ani jednym, ani drugim skrzydłem i zaczęła opadać wolniutko na Plac Koło- młyński. — O, jaki świat jest zielony! — wołała. — O, jaki świat jest żółty! O, widzę wszystko na różowo! Czemu jęczysz, Alojzy? To takie ładne! — Bo ty widzisz wszystko na różowo — odparł Alojzy. — A mnie jest czarno przed oczami ze strachu, że możemy się zu- pełnie zabić. — Niezupełnie — powiedziała Leokadia. — To jest przecież spadochron. I chwyciła zębami sznur baloników i łagodnie opadła na Plac Kołomłyński. — Patrzcie — mówili sobotni przechodnie. — Nowa reklama baloników. A dzieci z Placu Kołomłyńskiego zaczęły pytać Leokadię: — Czy te baloniki są na sprzedaż? — Nie — odrzekła Leokadia. — Za darmo. Radość rozdaje się za darmo. Czy można kupić błękit? Czy można kupić zieleń? . 122 I / uśmiech? I piosenkę? I słońce? I niedzielę? I przebudzenie rano? I miły sen? I wiosnę? Nie, radość jest za darmo i to jest w niej radosne. Więc weźcie sobie te baloniki! — Zaraz, zaraz! — zawołał Sprzedawca Baloników. Nadbiegł właśnie od ulicy Przygodnej, a za nim pędzili zdyszani Tragarze i spocony Kioskarz. — Oddaj baloniki! — krzyczeli Tragarze. — I szafę! — I tapczan! — To wszystko, co porwałaś na grzbiet. — Nie oddam — odparła Leokadia. — Bo baloniki wzięły dzieci z Placu Kołomłyńskiego, a to WSZYSTKO — to Alojzy, a on jest WSZYSTKIM tylko dla mnie, chociaż wcale nie wiedziałam, że mógłby mi też zastąpić sporo mebli. Umebluję nim Skwer Sześcio- konny. — Nie umeblujesz nawet JEDNOKONNEGO! — wykrzyknął Rudy Tragarz. — Bo pójdziesiz do więzienia, bo jesteś oszustką. — Tak, jesteś oszustką! — zawołał Piegowaty Tragarz. — Dźwi- gałaś ciężary jako KTO INNY! — Piłaś piwo w kiosku jako KTO INNY! — Przechodziłaś obok moich baloników jako KTO INNY! — Więc wsadźcie do więzienia KOGO INNEGO — powiedziała Leokadia. — Bo ja nie jestem KIM INNYM, tylko MNĄ, a MNIE wcale nie znacie! i !? LEOKADIA i prawda Alojzy chciał pocieszyć Leokadię. — Może pójdziemy na piwo? — pytał. — Nie będzie już piwa... — mówiła Leokadia. — Nie będzie napiwków... — Może odwiedzimy Fryzjera? — pytał. — Nie będzie już Fryzjera... — mówiła Leokadia. — Nie bę- dzie farbowania... Nie znajdę już pracy jako KTO INNY. Uciekli miastu i zeszli nad rzekę, a Leokadia weszła po kolana do wody, a weszła tylko po to, żeby patrzeć na swoje odbicie. — Można w to wierzyć albo nie, ale jest COS TAKIEGO JAK JA, skoro to COŚ TAKIEGO JAK JA odbija się w wodzie — powiedziała. — Bo wodzie nie udaje sdę udawanie. I zaśpiewała: Wodo, jesteś prawdziwa, nie kłamiemy obie. Jak zanurzę się w tobie, kłamstwo z siebie pozmywam. 124 — W każdym razie pozmywałaś farbę — powiedział Alojzy. — Zrzuć jeszcze ten fartuch, Leokadio. — Troszkę się boję — szepnęła Leokadia. — Może ja W ŚROD- KU też jestem już NIEKONIEM? Ale kiedy Alojzy pomógł jej zrzucić fioletowy kitel i kiedy znowu obsiadły ją końskie muchy, i kiedy zaczęła swobodnie opędzać się od much, uwierzyła, że W ŚRODKU jest skrzydlatą szkapą, i jak tylko w to uwierzyła, to zaraz zaczęła tańczyć z radości po nad- rzecznym bulwarze i śpiewać: Jasne jak słońce, jak słońce, jak słoń, że Leokadia to zwykły koń! Nie lew, nie żyrafa, nie hipopotam i nie gęś, a zwyczajny koń ze skrzydłami! No, i czego tak na mnie patrzysz, Alojzy? — Jesteś piękna — szepnął Alojzy. — Dlatego, że się cieszę? Że tańczę i śpiewam, i trzepoczę skrzydłami, i macham ogonem? — Dlatego, że jesteś SOBĄ. Leokadia spojrzała na Alojzego. — Ty zawsze jesteś SOBĄ, Alojzy, a wcale nie jesteś piękny. Ale mimo to bardzo cię lubię. I pomaszerowali sobie nadrzecznym bulwarem, a latarenki mru- gały do nich wesoło z głębi wieczornego zmroku. — Dlaczego nic nie mówisz Alojzy? —zapytała Leokadia. A potem szybko dodała: — Zapomniałam ci powiedzieć, Alojzy: masz piękną brodę. I to wystarczy, bo ona zasłania resztę. LEOKADIA i zrozumienie Nazajutrz było tak gorąco, jak gdyby czerwiec chciał koniecznie być lipcem. Ale na szczęście w południe przez Rynek Dorożkarski przejechała polewaczka miejska i po drodze oblała Leokadię i Aloj- zego. — Teraz jeszcze lody czekoladowe — powiedziała Leokadia. Więc pofrunęli na lody czekoladowe z kremem do kawiarenki brązowej i złotej, gdzie nie byli już bardzo, bardzo dawno. — Ładna niedziela! — rzekła ze złością Kelnerka. — Bardzo ładna — odparła Leokadia. — Cieszę się, że się nam podoba. — Z końmi nie rozmawiam — powiedziała Kelnerka i poszła sobie. — Czy dałeś jej na piwo? — zapytała Leokadią. — Ona chcia- łaby na pewno porozmawiać z Tragarzami. Dlaczego ona mnie nie lubi? — Ona nie lubi nikogo — odrzekł Alojzy. —: Ale ja przecież nie jestem nikt! Trzeba mnie lubić! To rzekłszy, Leokadia wylizała dokładnie resztki lodów z pu- charka i jednym susem przeskoczył" kolorowy płotek, a potem 126 127 pocwałowała ku fontannie, która zdobiła trawnik przed Ratuszem, i rozpostarła skrzydła, i wzleciała w sam środek wodotrysku, i za- częła pluskać się i trzepotać w różnobarwnych kropelkach. A wte- dy Alojzy zobaczył Jednego Pana, który biegł przez trawnik prosto do sadzawki pod fontanną, jakby chciał się z niej napić wody. — Niech pan nie pije! — zawołała Leokadia z góry. — Ja się w tej wodzie umyłam! Wtedy Jeden Pan cofnął się szybko, spojrzał w górę i krzyknął. — Nie ma co krzyczeć — powiedziała Leokadia. — Nie jestem znowu taka brudna. — Jesteś... — szepnął Jeden Pan. — Jesteś! — Nic podobnego — oburzyła się Leokadia. — Myję się co- dziennie. Alojzy czyści mnie zgrzebłem. — Zgrzebłem? — zdziwił się Jeden Pan. — Czyści zgrzebłem Pegaza? —?? Nie Pegaza, a moim. A pan powiedział, że jestem brudna. — Nie powiedziałem, że jesteś brudna. Powiedziałem, że JE- STES nareszcie. Że cię znalazłem. — Wcale jej pan nie zgubił — wtrącił się Alojzy. — Leokadia jest MOJA. — O, przepraszam, Alojzy, to ty jesteś MÓJ! — zawołała Le- okadia. — Rany chomąta, Leokadio, nie mów do mnie Z GÓRY — po- wiedział Alojzy. —- To nieuczciwie. — Nie zniżaj się tylko! — zawołał Jeden Pan. — Pokaż mu, że jesteś Pegazem. — Pegazem? Możliwe, sama czasem tak myślę. — Leokadio, po co rozmawiasz z obcymi? — wykrzyknął Aloj- zy. — Zupełnie tego nie rozumiem. — Może nigdy mnie nie rozumiałeś, Alojzy — oświadczyła Leokadia. — Nie rozumiałeś, że jestem Pegazem. — Na pewno — powiedział Alojzy. — Do widzenia. — Alojzy! — zawołała Leokadia i sfrunęła z fontanny. — Zostań ze mną — poprosił Jeden Pan. — Inaczej utopię się w tej sadzawce. Właśnie miałem zamiar to zrobić, bo jestem Poetą bez Pegaza. — A ja jestem Pegazem bez Poety — odrzekła Leokadia. — Czy za pomocą Pegaza Poeci piszą wiersze? — Nie, masz tylko być MOIM PEGAZEM, i już. Bo my się rozumiemy. A wtedy nie będę się topił. — Bardzo jestem wzruszona — powiedziała Leokadia. — Na imię mi LEOKADIA. -— To nie jest najlepsze imię dla Pegaza. Chyba że jesteś RO- DZAJEM ŻEŃSKIM, czyli Muzą. ?— Pracowałam w Muzeum. Dużo bułeczek z sałatą. Ale Poeta nie miał pieniędzy na bułeczki z sałatą ani na mar- chewkę, bo musiał kupować różnokolorowe wina w małym zady- mionym barze przy ulicy Jałowcowej. — Wcale nie lubię wina — mówił. — Chodzi mi tylko o to, żeby oglądać przez nie czerwonego Pegaza, złotego Pegaza, białego Pegaza, co siedzi naprzeciwko mnie i jest MOIM Pegazem. Poleci- my pod obłoki i napiszę naprawdę PRAWDZIWY wiersz, Muzo Leokadio. Ale potem Poetę rozbolała głowa i nie miał ochoty fruwać ani pisać wierszy, więc poszli sobie z Leokadią powolutku ulicą Ja- łowcową, a Leokadia też nie myślała o wierszach ani o fruwaniu, tylko szukała okna piątego piętra w domu przy ulicy Jałowcowej. — Ciekawa jestem, gdzie jest teraz Alojzy? Czy Wdowa prze- sypuje mu skarpetki naftaliną? 128 — Co mówisz, Leokadio? — zapytał Poeta. — Że zjadłabym dobrą marchew — odparła Leokadia. — Jesteś bardzo drogim Pegazem. Musisz mi zesłać natchnie- nie, to napiszę wiersz i sprzedam go w „Gazecie Wierszowanej", i za to kupię ci worek marchwi. — Zesłać CO? — Natchnienie. To taki nastrój do pisania. — Co to jest NASTRÓJ? — Taki humof, Leokadio. — HUMOR mogę ci zsyłać w pęczkach, bo mam go mnóstwo w KĄCIKU ZADOWOLENIA. Ale czy nie masz swojego własnego humoru? — Nie, bo świat jest zły — powiedział Poeta. — Świat jest zły i życie jest złe, a ludzie mnie nie rozumieją... ludzie są najgorsi. — Coś takiego! — zawołała Leokadia. — A ty nie jesteś czło- wiekiem? l LEOKADIA i zwierzenia Leokadia bardzo chciała spotkać Alojzego. Alojzy bardzo chciał spotkać Leokadię. A Poeta ani o tym nie wiedział, ani nie domyślał się tego, bo nie myślał o nikim innym i o niczym innym, tylko o sobie. I dlatego był pewny, że Pegaz będzie jego Pegazem na zawsze, to znaczy, że Leokadia będzie jego Leokadią przez całe życie. Więc nie śpieszył się wcale do pisania wierszy, dopóki ma swojego Pegaza, ale szedł i szedł ulicami Stolicy, i mówił, i mówił o wierszach, których nie napisał, i o Poecie, czyli o sobie. „Wolałabym częściej zmieniać Poetów — myślała Leokadia. — Przynajmniej co godzinę". Ale nie mogła długo nad tym myśleć, bo nie miała nic do jedze- nia i była tak głodna, że ta noc wydawała się jej strasznie długa, chociaż to była jedna z najkrótszych nocy w roku. — To okropne, że jestem na tym złym świecie! — mówił Poeta. — To okropne, że jesteś — zgadzała się Leokadia. — Bo co kogo na tym złym świecie obchodzą Poeci? — mówił Poeta. — Właśnie, co kogo obchodzą! — zgadzała się Leokadia. 130 — Nikt nie ma dla mnie litości — mówił Poeta. — Słusznie — zgadzała się Leokadia. A Poeta cieszył się, że Leokadia mu potakuje. — To mi przypomina zabawę w POMIDOR — powiedziała wreszcie Leokadia. — Tylko zamiast POMIDOR ciągle mówisz POETA. — Doskonale — rzekł Poeta. — Możemy mówić o tobie. Czy ja ci się podobam? — Nie masz brody — odparła Leokadia. — I pewno nie umiesz powozić. A ja jestem Pegazem Dorożkarskim. — Poeta... — zaczął Poeta. — POMIDOR — powiedziała Leokadia i poszła sobie. Ale Poeta dogonił ją i zaczął deklamować: 0 muzealna Muzo, w mózgu muzykuj mi, jak... — Jak co? — zapytała Leokadia. — Powiedz mi, bo nie wiem. — Mucha — powiedziała Leokadia. — Muzykuj mi jak mucha! Świetne! — Do widzenia. — Dokąd idziesz, Leokadio? — Do domu. — A gdzie jest twój dom? — W krzakach bzu na Skwerze Sześciokonnym. NASZ dom. Mój i Alojzego. 1 nagle Leokadia poczuła, że Alojzy na pewno JEST na Skwe- rze Sześciokonnym i że dreptanie w kółko po Stolicy ma jeszcze mniej sensu, niż jej się dotąd wydawało, i nim Poeta zdążył wy- 131 mówić słowo, pofrunęła do domu. — Dobry wieczór, Alojzy — powiedziała. Alojzy otworzył oczy. — Nie myśl, że ja tu na ciebie czekam, Leokadio — mruknął. — Jestem u Wdowy na ulicy Jałowcowej i nie wrócę tu już NIGDY. — Świetnie się składa — odparła Leokadia. — Bo ja też. LEOKADIA i poezja Dopiero w południe zbudziło ich głośne: — Dzień dobry! To przyszedł do nich Poeta, niezupełnie wyspany i niezupełnie wymyty, ale za to zupełnie inaczej ubrany. W białą koszulę z czar- ną kokardą i w czarne aksamitne ubranie. — Czy ktoś umarł? — zapytała Leokadia. — Nie, ale przebrałem się tak na cześć WŁASNEGO Pegaza. Za pieniądze, które dostałem za wiersz o tobie: O Muzo muzealna, w mózgu muzykuj... — Zostaw, jeszcze nie jadłam śniadania — powiedziała Leo- kadia. — Nic dziwnego, bar przy ulicy Jałowcowej jest jeszcze zam- knięty i ja też nic nie piłem — rzekł Poeta. Więc Leokadia i Alojzy zaprosili go na śniadanie do baru mlecz- nego przy Dorożkarskim Rynku, ale Poeta trochę krzywił się przy 133 jedzeniu. — Pegaz w mleku... — mówił podnosząc do góry szklankę z mlekiem. — Ledwie ciebie widać... — To nie Pegaz, to mucha — powiedział Alojzy. — Niech Pan wyłowi. — Muzykuj mi jak mucha... — szepnął Poeta i wypił mleko z muchą. — Co ci to przypomina, Leokadio? — Że muszę sobie zapuścić dłuższy ogon — odparła Leokadia. — Rzeczywiście dużo much* w tym roku. — Będę go czesał, dobrze? I pióra też, Leokadio. Poeta powinien dbać o swojego Pegaza. Ale Poeta wcale nie umiał dbać o Leokadię, a przynajmniej 0 jej pióra, bo szarpał je i wyrywał, aż na Skwerze Sześciokonnym zrobiło się biało od pierza, a przechodnie na Rynku Dorożkarskim wołali: — Patrzcie no, śnieg w czerwcu! — To nic, zbiorę te wszystkie pióra i każdym z nich napiszę PRAWDZIWY wiersz — powiedział Poeta. — Rany chomąta! — zawołała Leokadia. — To już przestań mnie czesać! Ale była jednak zadowolona, że Poeta na jej cześć pisze wiersze 1 stroi się w kokardy. — Widzisz, Alojzy, a ty nigdy dla mnie nie stroisz się w ko- kardy. — Stroję się dla ciebie w brodę — mruknął Alojzy. — A to i tak za dużo dla takiej niemądrej szkapy. — Pegaz to nie szkapa! — zawołał Poeta. — Właśnie — powiedziała Leokadia. — Pegaz to Muza, a Muza to ja. I poszła z Poetą na wino do małego, zadymionego baru przy ulicy Jałowcowej. 134 135 — Zaraz wzlecimy pod chmury, czerwony Pegazie, złoty Pega- zie, biały Pegazie — mówił Poeta, patrząc na Leokadię przez kieli- szek. — Zaraz wzlecimy pod chmury i napiszę pierwszy PRAW- DZIWY wiersz i stanę się PRAWDZIWYM Poetą. — Nic z tego — odparła Leokadia. — Nie ma ani jednej chmury. — Więc napij się ze mną wina — powiedział Poeta. — I przej- dziemy na PANI. Więc napili się wina, żeby przejść na PANI, a potem na TY, a potem znowu na PANI, a potem znowu na TY, aż wreszcie Leo- kadia wzleciała pod sufit i zaczęła śpiewać PRAWDZIWĄ pio- senkę: Czego chcecie od koni, czego chcecie od szkap, czego chcecie od kobył i chabet? Tyle lat wam dzwoniło ich codzienne klap-klap, jak im teraz płacicie wet za wet? Duże brawa dla koni, niechaj wiecznie nam dzwoni ich codzienne klap-klap! Zawsze byłyśmy wasze od ogona do chrap, dziś każecie nam wynieść się z miasta. Za ofiarne dreptanie, za codzienne klap-klap, za to, za to wypędza się nas tak? Duże brawa dla koni, niechaj wiecznie nam dzwoni ich codzienne klap-klap! Potem Leokadia sfrunęła z powrotem do stolika, przy którym siedział Poeta, i powiedziała: — Okropna piosenka! Ale cała sala baru przy ulicy Jałowcowej klaskała i śpiewała: Duże brawa dla koni, niechaj wiecznie nam dzwoni ich codzienne klap-klap! — Bardzo ładnie fruwałaś — powiedział Poeta. — Mnie zawsze chwalą na opak — wyszlochała Leokadia. — Jak śpiewam, to za fruwanie, a jak fruwam, to za to, że jestem DZIEŁEM SZTUKI. LEOKADIA i wdzięczność A potem piosenka Leokadii wytoczyła się z małego zadymionego baru przy ulicy Jałowcowej, a potem zaczęła ją śpiewać cała Sto- lica, od Spalonego Lasku po Plac Kołomłyński, a najgłośniej śpie- wano w samym środku Stolicy, na trawniku przed Ratuszem. . — To musiał napisać Poeta! — zawołali Ojcowie Miasta. A Poeta siedział jeszcze ciągle z Leokadią w małym, zadymio- nym barze przy ulicy Jałowcowej. — Czy tu jest PRAWDZIWY Poeta? — zapytał Najważniejszy Ojciec Miasta, stając w drzwiach baru przy ulicy Jałowcowej. — Jestem! — zawołał szybko Poeta. — Czy to pan napisał PRAWDZIWĄ piosenkę? — Oczywiście — powiedział Poeta. — Mam przecież PRAW- DZIWEGO Pegaza. — Więc pójdzie pan do PRAWDZIWEGO więzienia, ale już bez Pegaza, bo takich piosenek pisać nie wolno. I poszli do więzienia. Na przedzie szedł Poeta w kajdankach, za nim dwóch Strażników, za nimi Najważniejszy Ojciec Miasta, a na końcu Leokadia ze zwie- 137 szonym łbem. i, r '.y ,V' '&0 9 0 m © o •, • •< » &*?*>:&•*;.. • ••', ? ^ #?• e» • fc Sr 0Pm 9< 141 — To moja wina — mówiła. — Ja jestem jego Pegazem. — Chętnie zamknąłbym panią w więzieniu, ale trudno — od- powiadał Najważniejszy Ojciec Miasta. — Tam nie ma miejsca dla Pegazów, bo wszystkie miejsca zajmują Poeci. A jak szli przez ulicę Jałowcową, to zobaczyła ich Wdowa i po- leciała zaraz na Skwer Sześciokonny, żeby zanieść Alojzemu rado- sną nowinę, że Leokadię prowadzą. — Rany chomąta, USAMODZIELNIŁA SIĘ! — jęknął Alojzy. I pobiegł szybko na ulicę Przymoście, gdzie było więzienie, a na ulicy Przymoście, przed bramą więzienia, stała Leokadia. — Nie zamknięto cię? — zawołał Alojzy. — Co za szczęście! — Co za pech! — odparła Leokadia. — Zamiast mnie wzięli Poetę, chociaż to moja wina. To ja ułożyłam PRAWDZIWĄ pio- senkę i ja powinnam siedzieć w PRAWDZIWYM więzieniu. — Ułożysz jeszcze, ułożysz, Leokadio, i będziesz mogła sobie posiedzieć — pocieszał ją Alojzy. — A poeta na pewno już żadnej PRAWDZIWEJ piosenki nie ułoży, więc niech korzysta z okazji. — Wiem, która to cela — powiedziała szeptem Leokadia. — O, ta, widzisz? Na samym szczycie wysokiej wieży więzienia paliło się małe światełko. — Będę mu tam wrzucała jedzenie, żeby nie umarł z głodu. — Ale wtedy MY umrzemy z głodu, Leokadio, — Wobec tego muszę wykraść go stamtąd. Ależ tak, to naj- prostsze! — Ale w okienku jest krata — powiedział Alojzy. — Nie wy- ciągniesz Poety przez kratę. — Mogłabym poczekać, aż schudnie — odparła Leokadia. — Ale może przedtem umrzeć. Lepiej poleć ze mną i przepiłuj kratę, Alojzy. Poczekali na moście, aż się ściemni, bo nie bardzo chcieli, żeby ich ktoś zobaczył, a kiedy już było zupełnie ciemno, poderwali się z mostu i poszybowali nad rzeką, a że zerwała się właśnie burza, nie było to wcale takie łatwe. — Nie bój się, Alojzy! — zawołała Leokadia. — To już tu! I zawisła bez ruchu pod okienkiem celi Poety, a Alojzy wy- ciągnął z kieszeni pilnik do paznokci i zaczął piłować kratę. Poeta zerwał się z pryczy, na której właśnie leżał, i wspiął się na okno, i przycisnął twarz do szyby, i w świetle błyskawicy rozpoznał Aloj- zego i Leokadię, więc zaczął układać wiersz o Pegazie-Wybawi- cielu. — Nic z tego — wysapał Alojzy. — To jest widocznie grubsze od moich paznokci. A wtedy Leokadia podfrunęła nieco wyżej i szarpnęła kratę zę- bami, aż rozległ się głośny trzask. — Ząb? — zapytał Alojzy. — Krata — odparła Leokadia. — Przecież wiesz, jakie mam zęby. Końskie. Potem odniosła Alojzego na most, a potem zrobiła to samo z Poetą. Właśnie lunął deszcz i wszyscy troje trzęśli się z zimna. — Wyglądasz jak zmokła kura — powiedział Poeta do Leokadii. — Pegaz to nie kura — rozzłościła się Leokadia. — Mógłbyś mi podziękować. — PEGAZ? — zdziwił się Poeta. — Pegaz z KOŃSKIMI ZĘ- BAMI? Dziękuję ci, poczciwa szkapo. Zawiodłem się na tobie. LEOKADIA i natchnienie i 143 — Znajdziemy sobie innego Poetę — rzekł Alojzy. — Jest ich mnóstwo w tym więzieniu. — Nigdzie po nikogo nie polecę — oświadczyła Leokadia. — I że- byś mi nie mówił o Pegazach! Ale nazajutrz Leokadia całkiem wyschła, a po dwóch dniach całkiem ochłonęła ze złości, a trzeciego dnia, kiedy pożegnała się z dziećmi z Dorożkarskiego Rynku wyjeżdżającymi na wakacje, powiedziała trochę do siebie, a trochę do Alojzego: — Właściwie jestem Pegazem własnym. Przecież sama sobie piszę piosenki i zsyłam dobry humor. — Rany chomąta, Leokadio! — przestraszył się Alojzy. — Czy zaczniesz chodzić do baru na Jałowcową? Ja wolę piwo. — A ja wolę lody — odrzekła Leokadia. Więc poszli razem do kawiarenki brązowej i złotej i usiedli w ogródku, który właściwie nie był ogródkiem, tylko zagródką, wypełnioną kolorowymi stolikami. — Dzień dobry —- powiedziała Leokadia do Kelnerki. — I niech pani odpowie tylko dzień dobry i nic więcej, bo popsuje mi pani humor, a ja muszę zesłać sobie humor do pisania piosenek. Jestem Poetką, ale nie PRAWDZIWĄ, bo PRAWDZIWI Poeci siedzą w PRAWDZIWYM więzieniu za PRAWDZIWE piosenki. Dwie porcje lodów czekoladowych z kremem! — Od czego zaczniesz, Leokadio? — zapytał Alojzy. — Oczywiście od siebie — odparła Leokadia. — Poeta ZAWSZE od tego zaczyna. Tymczasem szpaki sfruwały na trawnik naprzeciwko kawiar- nianego ogródka i pluskały się w fontannie przed Ratuszem, a po- tem wzlatywały na drzewa przy Alei Migdałów i gwizdały na cały głos. Tymczasem w kawiarence brązowej i złotej syczał i śpiewał ekspres do kawy. Tymczasem nad pustymi pucharkami po lodach grały i bzykały muchy i osy. Tylko Leokadii nie chciała się ułożyć piosenka. — To dziwne, Alojzy — powiedziała Leokadia. — Jak nie by- łam Poetką, to ciągle układałam własne piosenki, a teraz przy- chodzą mi na myśl tylko cudze. — To ułóż cudzą piosenkę — poradził Alojzy. — To potem. Na początku trzeba układać własne. — Wiem! — zawołał Alojzy. — Ty nie śpiewasz po lo- dach, tylko po koniczynie albo po marchwi, albo po bułeczce z sałatą. I poszli po bułeczki, ale w mieście nie było bułeczek, bo wyku- piły je dzieci wyjeżdżające na wakacje, więc Alojzy z Leokadią wędrowali coraz dalej i dalej, aż zawędrowali do kiosku na skraju Spalonego Lasku i kupili sobie tam po dwie bułeczki i po dwie główki sałaty, i postanowili zjeść je na miejscu. — Co to? — zawołała nagle Leokadia i zastrzygła uszami. Bo z głębi Spalonego Lasku dobiegła ich uszu cichutka, ale wesoła muzyczka, tak jakby tam daleko ktoś kręcił korbką starej katarynki. 144 145 — Chodźmy tam! — zawołała Leokadia. Ale zaraz dodała: — Jak ułożę piosenkę! I ze złości zjadła obie bułeczki naraz. — Ułożyłaś? — zapytał Alojzy. — Nie masz marchwi? — zapytała Leokadia. Alojzy znalazł w kieszeni marchew i Leokadia prędko ją zjadła. — Ułożyłaś? — zapytał Alojzy. — Czy to była aby DOBRA marchew? — zapytała Leokadia. A potem zastrzygła uszami i zawołała: — Karuzela! — Nie masz rymu? — zapytał Alojzy. — Niedziela. Wesela. Aniela. Cebula — ale to do karuzula. — Karuzela! — powtórzyła Leokadia. I pocwałowała w głąb Spalonego Lasku, a Alojzy pobiegł za nią i rzeczywiście w głębi Spalonego Lasku zobaczył dwie karuzele i diabelski młyn, i mnóstwo ludzi, którzy śmieli się i pokrzykiwali, ale wesoła muzyczka była od nich o wiele głośniejsza. — Dwa bilety! — krzyknął Alojzy do Właściciela Karuzeli. Ale zanim zdążył zapłacić, Leokadia już frunęła w górę i zajęła miejsce w niebieskiej łódce, a jej rozpostarte szeroko skrzydła wy- glądały jak dwa srebrne żagle na wietrze. — WIO, KARUZELO! — wołała Leokadia. — WIO, KARU- ZELO! A potem jeździli razem na diabelskim młynie, a Leokadia zawsze w ostatniej chwili zawisała tak, że nigdy nie była do góry nogami. Ale i jej zakręciło się wreszcie w głowie. — Sama nie wiem, czy gwiazdy są w moich oczach, czy na niebie, Alojzy? W każdym razie wcale nie muszę wzlatywać po nie do góry. I pofrunęli przez Spalony Lasek i przez ulice do miasta, to za- ledwie dotykając bruku, to znowu uderzając o niego kopytami tak mocno, że nad jezdnią wykwitały kolorowe iskry, i chociaż nie było ani lodów czekoladowych z kremem, ani bułeczek, ani nawet niedobrej marchewki, ni stąd, ni zowąd Leokadia zaśpiewaia zu- pełnie własną piosenkę o sobie: W smagłe uszy, Leokadio, w uszy smukłe wpięłaś sobie rosy białej kolczyk i jak krople pod chomąta łukiem błyszczą oczy, Leokadio, twoje oczy. Leokadio, kiedy stąpasz ponad jezdnią, to piosenki zapalasz w mroku i pryskają kałuże gwiezdne spod twych podków, śpiewających podków! — Jak ci się to podoba, Alojzy? — Wcale mi się nie podoba — powiedział Alojzy. — Po pierw- sze, nie masz chomąta, a po drugie, ja bym się wstydził tak mówić o sobie. — Bo ty NIE MASZ smukłych uszu — parsknęła pogardliwie Leokadia. — Ani śpiewających podków. I nie możesz mówić O SOBIE, bo nie jesteś Poetą. — Całe szczęście — mruknął Alojzy. Ale tak naprawdę to bardzo się cieszył, że Leokadia znowu śpiewa. 147 LEOKADIA i przymus — Nie jestem Poetką — powtarzała Leokadia. Powtarzała to sobie co rano przed pierwszym śniadaniem i tylko w ten sposób mogła zmusić się do układania piosenek, które w do- datku nie mogły być PRAWDZIWYMI piosenkami, bo Leokadii szkoda było zębów na przegryzanie krat. Alojzy zapisywał pio- senki na bardzo pięknym niebieskim papierze, który dostawali na kredyt od Sklepikarza z Dorożkarskiego Rynku, a potem biegli do redakcji „Gazety Wierszowanej" i sprzedawali nową piosenkę Redaktorowi Naczelnemu. -— Nowa piosenka na tym pięknym niebieskim papierze? — cie- szył się Redaktor Naczelny. — Winszuję, panie Alojzy! Przecież wiem, że to pan ją napisał. — Leokadia nie ma okularów — wyjaśniał Alojzy. — Ale to ona układa piosenki. — Reklama, reklama, panie Alojzy — mówił Redaktor Na- czelny. — JA w to nie wierzę. Nigdy nie widziałem, żeby zwykły skrzydlaty koń układał piosenki. Ale zamieszczał nową piosenkę w specjalnej rubryce, która no- siła tytuł: „KĄCIK LEOKADII". — To nie jest mój KĄCIK ZADOWOLENIA — mówiła Leo- kadia. — To jest mój KĄCIK PRZYMUSU. A jednego lipcowego dnia KĄCIK LEOKADII okazał się KĄ- CIKIEM NIEZADOWOLENIA, bo pod Serenadą o seradeli jakiś pan Krytyk napisał: „BARDZO NIESMACZNA SERADELA". — Powinien był po prostu przyznać się, że JEMU nie smaku- je — powiedziała Leokadia. — Czy ja się wtrącam do jego bef- sztyków? Ja każdej słonecznej niedzieli lubię się paść w seradeli, zasłuchana w serenadę pszczelą ciebie jem, seradelo, ciebie jem, seradelo, SERADELO! Lubię wąchać listeczki zroszone, małe muszki odpędzać ogonem, zrywać kwiatki, co wokół się bielą, lubię jeść, seradelo, ciebie jeść, seradelo, SERADELO! Tyś najmilszym śioiątecznym obiadem, więc poświęcam ci tę serenadę, każ zanucić ją osom i trzmielom, kiedy jem, seradelo, ciebie jem,seradelo, SERADELO! A Krytyk lubi paść się w befsztykach z buraczkami. Owszem buraczki są niezłe, ale po co zaraz pisać krytyki? 148 149 Coraz goręcej było na Sześciokonnym Skwerze, więc Alojzy i Leokadia opalali się po całych dniach, aż Alojzy ściemniał zu- pełnie, a Leokadia wypłowiała, ale i tak wszystkim wydawała się bardzo ładna, ponieważ jej piosenki ukazywały się w „Gazecie Wierszowanej". Dzieci ze Skweru Sześciokonnego były właś- nie na wakacjach, ale za to na Skwer Sześciokonny przychodziły dzieci z innych rynków i z innych miast, żeby popatrzeć na Leokadię. — Wiem, że okropnie chciałyby się na mnie przejechać — mó- wiła Leokadia do Alojzego. — Ale nie po to drukuję moje pio- senki, żeby wszyscy jeździli na mnie i szarpali moje pióra. Po prostu NIE WYPADA. Bo Leokadia bardzo często musiała zastanawiać się teraz nad tym, co WYPADA. — Muszę nauczyć się OREWUARU — powiedziała pewnego po- ranku — żeby wiedzieć, jak to jest z tym WYPADANIEM. — Będę cię uczył dorożkarskiego sawuarwiwru, Leokadio — odpowiedział Alojzy. ?— Tylko myśl nad tym, co mówię. Więc Leokadia napoczęła worek kupionego za piosenki obroku, a Alojzy rozpoczął wykład: — Po pierwsze: nie wołaj nigdy „rany chomąta", moja droga, to naprawdę nie wypada. Jak się przestraszysz, to wołaj najwyżej „ojej" albo „ajajaj". — Rany chomąta! — zlękła się Leokadia. — Po drugie: nie wybieraj nigdy dłuższej drogi, niż trzeba. — To straszne — rzekła Leokadia. — Ja tak lubię fruwać NAOKOŁO. — Po trzecie: dbaj o konia. — Wobec tego chodźmy na lody — powiedziała Leokadia. — Koń ma pragnienie. Więc poszli na lody do kawiarenki brązowej i złotej. Ale tuż przed samą kawiarenką Leokadia zobaczyła nagle coś, co sprawiło, że nawet czekoladowe lody z kremem przestały być ważne. — Bazie! — zawołała. — Wierzbowe kotki... Topniejące lody... — Co ty wygadujesz, Leokadio! — wykrzyknął Alojzy. — Bazie są w marcu, a teraz mamy lipiec. I jak mogą stopnieć lody, których jeszcze nie zamówiłaś. Nie mogli zamówić lodów, bo tam, po drugiej stronie Alei Mi- gdałów, na rogu ulicy Pegaza, stały kosze błękitnych chabrów i białych rumianków, a spoza tych biało-błękitnych koszy wychy- liła się czerwona twarz Kwiaciarki. — Już mam CIĄG DALSZY, widzisz? — zawołała do niej Leo- kadia. — Powiedz mi tylko, jaki będzie CIĄG DALSZY DAL- SZEGO CIĄGU? Czy będę musiała dalej pisać wiersze? Ale Kwiaciarka w odpowiedzi zaśpiewała tylko: Kwiaty, kwiatki sprzedaję, polne bławatki sprzedaję, błękitne westchnienie po najniższej cenie! Kup je, Poetko, prędko. — Nie jestem żadną Poetką — powiedziała Leokadia. — To skrzydła zmuszają mnie do sprzedawania wierszy i ty dobrze o tym wiesz. Dlaczego dorabiasz mi coraz to inny CIĄG DALSZY? Co mnie jeszcze czeka? — Po prostu CIĄG DALSZY — odparła Kwiaciarka. — I ty go sobie dorabiasz SAMA. Jeślibyś go zgubiła... — To wtedy co? — zawołała Leokadia. 150 To wtedy kwiaty, wiązanki sprzedaję, skrzydlate rumianki sprzedaję... A ponieważ Kwiaciarka nie chciała powiedzieć nic więcej, Alojzy kupił dwadzieścia pięć wiązanek rumianków i trzy pęczki bła- watków. — Bławatki są łykowate — mruczała Leokadia. — A rumianki gorzkie. — Czy ŁADNE nie znaczy SMACZNE, Leokadio? — zapytał Alojzy. — Nie wiem — odrzekła Leokadia. — Bo wszystko się zmieniło od czasu, kiedy MUSZĘ układać piosenki. Dawniej deszcz był tylko deszczem, niczym więcej — teraz musi być deszczowym słowem w piosence. Przedtem deszcz po prostu siąpił albo padał, teraz musi się w wilgotne rymy pkładać. Nawet smutek, co przychodzi z deszczem, jest zwyczajnym, niewesołym wierszem. Nawet mgła, co po deszczu płynie, nawet mgła jest piosenką jedynie. — Powiem ci coś, Leokadio — rzekł Alojzy. — NIE MUSISZ układać piosenek. Leokadia stanęła, jak wryta, na środku Alei Migdałów. — A wiesz, Alojzy, że to mi riie przyszło do głowy! LEOKADIA i zaszczyt — Leokadia? — zapytał Obcy Pan. Siedział na ławce na Skwerze Sześciokonnym, jakby czekał na Leokadię. •— I Alojzy — powiedziała Leokadia. — Jesteśmy teraz jedna- kowo ważni, bo ja nie układam już piosenek. — Niemożliwe! — zawołał Obcy Pan. — MUSI pani układać. Bo właśnie spada na panią wielki zaszczyt. — Czy to bardzo ciężkie? — zapytała Leokadia. — Mam deli- katne pióra. — Właśnie Prezydent zachwycony jest pani delikatnym pió- rem — odrzekł Obcy Pan. — I wydaje na pani cześć w niedzielę wieczorem wielki BANKIET. — BANKNOT? — powtórzyła Leokadia. — To pieniądze, praw- da? Bardzo się cieszę, że wydaje je na mnie, bo właśnie przestałam układać piosenki. — Mimo to MUSI pani iść w niedzielę do Prezydenta, bo mógłby się obrazić. I byłyby przykrości. — Nie lubię nikomu robić przykrości, a zwłaszcza Prezyden- towi, bo on fotografuje się ze źrebiętami. Oczywiście, że przyjdę po ten BANKNOT. 152 i 153 W niedzielę już od rana padał deszcz i Leokadia mogła do woli. chlapać się.i pluskać w potokach wody, a Alojzy był mokry od stóp do głów i kulił się na ławce obok nastroszonych wróbli. — Lubię deszcz — powiedziała Leokadia. — Jak już nie muszę, to lubię deszcz. — Bo nie masz kołnierza — mruknął Alojzy. — Zapuść sobie grzywę, Alojzy. Albo wykręć głowę do tyłu i zasłoń sobie kołnierz brodą. — I tak muszę ją zgolić — odrzekł Alojzy. — Nie mogę iść nie ogolony do Prezydenta. — To się nie opłaci — przeraziła się Leokadia. — U Prezydenta będziemy jeden wieczór, a broda rośnie trzy miesiące. — Wobec tego nie pójdę do Prezydenta — ucieszył się Alojzy. — ZASZCZYTY zabierają mi ciebie, Leokadio. Tego wieczoru na ulicach zapaliły się na cześć Prezyden- ta podwójne światła, bo każda latarnia odbijała się w swojej ka- łuży. Przed pałacem Prezydenta koło Parku Cienistego pasło się całe stado czarnych samochodów i Leokadia troszkę żałowała, że nie zgodziła się biegać dla Kierowcy, bo gdyby zgodziła się biegać dla Kierowcy, to zajechałaby taksówką Alojzego. Ale pomyślała sobie, że nie wiadomo, czy Prezydent zaprosiłby do pałacu konia wyścigowego. — Dobry wieczór — powiedział Pan Przy Wejściu. — Czy mam zaszczyt... — Tak, ma pan — odparła Leokadia. — To ja. A potem przez otwarte drzwi balkonowe wfrunęła prosto do jasno oświetlonej sali na pierwszym piętrze. — To ja — powiedziała. — Dobry wieczór państwu. Gdzie Prezydent? Goście rozstąpili się i zaczęli klaskać, a wtedy środkiem szpaleru przeszedł Prezydent i uścisnął prawe przednie kopyto Leokadii. — Jestem wzruszony — powiedział. — Oczywiście — .zgodziła się uprzejmie Leokadia. — Czy BANKNOT teraz, czy później? — Pani mówi o nagrodzie? — spytał Prezydent. Znowu wszyscy zaczęli klaskać, a Lokaj wniósł na tacy dwa kieliszki z winem, order i kopertę. — To jest nagroda za piosenki — oznajmił Prezydent. I zarzucił Leokadii na szyję wstęgę z orderem, który wyglądał zupełnie jak złota koniczynka, ale nie pachniał tak ładnie, jak ko- niczynka. — Siedzi jak chomąto — powiedziała Leokadia. — A co jest w kopercie? — Okrągły milion — odparł Prezydent. — OKRĄGŁY? A koperta taka podłużna — zdziwiła się Leo- kadia. — Zdrowie Leokadii! — zawołał Prezydent i podniósł kieliszki z winem. — Dziękuję, jestem zdrowa, jak nie piję — odrzekła Leoka- dia. — Nie jestem Poetką. A zresztą po winie mogłabym napisać PRAWDZIWĄ PIOSENKĘ i pójść do więzienia. Wolę marchew, to wygłoszę przemówienie. Przez salę przebiegł szmer, a potem Lokaj wniósł worek mar- chwi i położył przed Leokadią, która szybko uporała się z pierw- szym pęczkiem i z wdziękiem wskoczyła na długi stół, a ten stół przypominał nieco tor wyścigowy, na którym kieliszki błyszczały jak małe przeszkody albo też przeszkody błyszczały jak małe kie- liszki. — Panie i Panowie! — zawołała Leokadia. 154 I 155 Ale w tej chwili podszedł do niej Najważniejszy Ojciec Miasta. — Przepraszam — szepnął. — Czy może mi pani powiedzieć na ucho, o czym pani chce mówić? — Boję się, że ODGRYZŁABYM panu ucho! — odparła Leo- kadia. — Zresztą i tak pan dowie się za chwilę. — Niech pani lepiej zatańczy, Leokadio — powiedział Prezy- dent. — I zaśpiewa nową piosenkę. — Nie będzie nowych piosenek, panie Prezydencie — odrzekła Leokadia. — Nie jestem Poetką. Nie jestem też Archeopteryxem ani Dziełem Sztuki, ani Niefruwającym Niekoniem. Jestem zwykłą szkapą dorożkarską ze skrzydłami. Niektórzy mówią, że nawet do Pegaza czegoś mi brak. A mnie brak dorożki! Panie Prezydencie! Dziękuję za nagrodę! Niech pan lepiej powie Ojcom Miasta, żeby oddali dorożki wszystkim skrzydlatym i nieskrzydlatym koniom Stolicy. — Mówiłem, żeby koniowi nie pokazywać alkoholu, panie Pre- zydencie — powiedział Najważniejszy Ojciec Miasta. Prezydent zbliżył się do Leokadii i położył dłoń na jej prawym przednim kopycie. — To przejdzie, Leokadio — powiedział. — Jutro napisze pani nową piosenkę... — Nie napiszę żadnej piosenki! — krzyknęła Leokadia. — Gdzie pan widział, żeby dorożkarska szkapa pisała piosenki? — Ależ, przyjaciółko... — szepnął Prezydent. Leokadia parsknęła. — Nie jestem pana przyjaciółką. Moim przyjacielem może być tylko dorożkarz, a czy Prezydent ma pojęcie o prowadzeniu CZEGOKOLWIEK? Prezydent zrobił się purpurowy, a Najważniejszy Ojciec Miasta zapytał: !> I — O CZYM nie ma pojęcia Prezydent? — O PROWADZENIU CZEGOKOLWIEK. Na pewno nie ob- szedłby się bez bata. — Precz! — zawołał Prezydent. — PRECZ Z MOJEGO KRAJU! I wszyscy goście naraz zaczęli tupać i krzyczeć: — PRECZ! Precz z naszego kraju, wstrętna kobyło! — Bardzo mi przykro — powiedziała Leokadia. — Nie wie- działam, że Prezydent tak bardzo chce być dorożkarzem. Potem otworzyła sobie szklane drzwi na balkon. — OREWUAR! — powiedział drwiąco Najważniejszy Ojciec Miasta. — WCALE nie znacie orewuaru — odparła Leokadia. — Nie dbacie o konia! LEOKADIA i pożegnanie 157 — Wcale nie jestem nieszczęśliwa, Alojzy — powiedziała Leo- kadia. — Dalekie kraje to dalekie przygody i może w tych przy- godach będzie nareszcie miejsce dla szkapy ze skrzydłami? Ale nie mogła zasnąć, więc Alojzy także nie mógł zasnąć i długo patrzyli oboje na wymyte deszczem gwiazdy nad Skwerem Sześcio- konnym, bo to były jeszcze TUTEJSZE gwiazdy. — Rany chomąta! — wzdychał Alojzy.— Okrągły milion. Cie- kaw jestem, jaki Poeta dostanie go zamiast ciebie. — Ten milion i tak nie byłby nic wart — powiedziała Leoka- dia. — Koniczynka też nie ma zapachu... I zrzuciła przez łeb order w kształcie koniczynki. Nazajutrz zaspali trochę i dopiero o dziewiątej zbudził ich Fry- zjer z „Gazetą Wczorajszą". Było tam wypisane wielkimi literami: „LEOKADIA MUSI OPUŚCIĆ KRAJ". — Piszą o tobie, że jesteś zwykłą szkapą dorożkarską — po- wiedział Fryzjer. — Pierwszy raz czytam prawdę w „Gazecie Wczorajszej". A czy z tym wyjazdem to też prawda? — Przedstawiłam się wczoraj Prezydentowi i od razu wysłał mnie za granicę. \ — Paryż? Rzym? Nowy Jork? — spytał Fryzjer. — A nie wiesz, gdzie jest najlepsza koniczyna? Ach, znaleźć miasto pełne koniczyny... Prawdziwy Wielki Świat z sianem w naj- lepszym gatunku... — Po co ci Wielki Świat? — mruknął Alojzy. — Przecież jak wejdziesz w łubin, to świata nie widzisz. — O, to nieprawda — oburzyła się Leokadia. — Wszystko wtedy widzę: i pszczoły, i chmury... I czy nie nadbiega Gospodarz... Niektórzy właściciele są bardzo nieuczynni... — Nie wiem, kto jest właścicielem Paryża — rzekł Fryzjer. — Ale mają tam świetną brylantynę i maść na porost włosów. — Czy na porost brody także? — zapytał Alojzy. — Dobrze, dobrze, Alojzy, jak już tak chcesz, to niech będzie Paryż — powiedziała Leokadia. — Będę wam posyłał paczki — powiedział Fryzjer. — Bardzo lubiłem jeździć dorożką numer trzynaście. Potem przyszli na Skwer Sześciokonny inni Sąsiedzi z Doroż- karskiego Rynku. Piekarz, Aptekarzowa, Listonosz, Krawiec i Sklepikarz. — Macie tutaj list do Sklepikarza z Hal — rzekł Sklepikarz. — Niech teraz on wam daje wszystko na kredyt. — Rany chomąta! — zmartwiła się Leokadia. ?— To i tam nie ma się pieniędzy? Mimo to wyruszyła już tego popołudnia, bo chciała wieczorem być w Paryżu. Zapomniała, że Alojzy utył ostatnio i że jego po- dróżna torba wypchana jest smakołykami, które dali im na drogę Sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku. Najpierw wzbiła się na wyso- kość czerwonych dachów i okrążyła dwa razy Skwer Sześciokonny, na którym stali Sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku i machali chu- steczkami do nosa. Potem powiedziała: 160 — Za dużo chusteczek. Dostałam kataru. I siąkając nosem, ostro skręciła na zachód. — Co to, deszcz? — zapytała. — Nie — odparł Alojzy. — Ja także mam katar. A potem Leokadia wzbiła się nieco wyżej, tak że mogli po raz ostatni ogarnąć spojrzeniem całą okolicę. — To chyba większe miasto od Paryża — rzekła Leokadia. — Z daleka każde miasto jest wielkie — powiedział Alojzy. — A pomieszkaj w nim, to stanie się maleńkie jak Skwer Sześcio- konny. i i LEOKADIA i wielki świat — Paryż! — zawołała Leokadia. — Ile koniczyny! To dopiero WIELKI ŚWIAT! I wylądowała na ogromnym pastwisku. — To nie jest Paryż, bo nie widzę Wieży Eiffla — rzekł Alojzy. — Ale to nie znaczy, że nie możemy tu przenocować. Najpierw myśleli, że są sami, więc Leokadia zaczęła skubać koniczynę, a Alojzy zabrał się do rozpalania ogniska. — Powiedz mu, żeby tego nie robił — odezwał się nagle ktoś z ciemności. Sądząc ze sposobu mówienia była to Krowa i Alojzy zrozumiał tylko smętne „muuu". — Mówi, żebyś nie rozpalał ogniska, Alojzy — powiedziała Leokadia po ludzku. I zapytała Krowę: — Kto ty jesteś? — To ja powinnam zapytać — mruknęła Krowa. — Spadasz z nieba na MOJE pastwisko i każesz mi się przedstawiać. — Jestem Leokadia, skrzydlaty koń — odparła Leokadia. — Czy jesteś Francuzką? 162 163 — Jestem Otylia — rzekła Krowa. — Reszta jest nieważna dla Krowy. — Jak się nad tym dobrze pomyśli, to nieważna jest we WŁASNYM kraju. Ale kiedy'cię z niego wypędzą... — Bujda — powiedziała Otylia. — Wypędzać można tylko z Cudzego Pastwiska. Była widocznie bardzo pewna siebie. — Ale ja tego nie zrobię — dodała łaskawie. — Jestem naje- dzona. Już mi ta koniczyna bokiem wyłazi, więc jedz sobie. Tylko nie rozpalajcie ogniska, bo przyleci Gospodarz. — A czy możesz dać Alojzemu trochę mleka? Otylia przez chwilę przeżuwała w milczeniu. — Ciekawa jestem, czy oddałabyś komuś swoje skrzydła — powiedziała wreszcie. — Nawet gdyby mu się bardzo chciało fruwać. Więc Alojzy napił się piwa z butelki i zjadł parę kanapek od pani Aptekarzowej, a Leokadia odeszła trochę dalej, ażeby paść się w stokrotkach i pomrukiwać: — Głupia Krowa! — Co mówisz? — zapytała Otylia. Bo szła za Leokadią, żeby liczyć, ile zje stokrotek. Tymczasem gwiazdy niestrudzenie wędrowały po niebie i po- suwały naprzód wskazówki zegarów Wielkiego Świata, tak że wreszcie i tu, Za Granicą, wstał świt. — Hej, Fruwająca! — zawołała Otylia. — Dlaczego jeszcze nie odlatujesz? — Alojzy śpi — odparła Leokadia. — Ach, ci obcokrajowcy! -— powiedziała Otylia. — Tylko by spali. Obudź go i jazda. Albo nie, czekaj. Powiedz mi najpierw, skąd ci się to wzięło? 1*1; 41 I biało-czarnym pyskiem szturchnęła skrzydła Leokadii. — A właśnie wyśniłam sobie — odrzekła Leokadia. — Więc obcokrajowcy mają w dodatku NIEPRAKTYCZNE SNY — rzekła Otylia. — U nas się to nie zdarza. — W ogóle nie macie snów — burknęła Leokadia. — Oczywiście — powiedziała Otylia. — Mleko wymaga spo- koju. Nawet takie wizyty z nieba są dla mleka niezdrowe. LEOKADIA i rasa 165 W podróży nie zawsze ma się dobry humor i nie zawsze powietrze pachnie koniczyną. Tam, gdzie trzeba mijać czarne hałdy i rude piece hutnicze, niebo staje się ciężkie od gryzącego dymu, który pcha się do chrap i osiada grubym nalotem na białych skrzydłach. — Znowu jestem zmęczona, Alojzy! — wołała Leokadia. — To się chyba nigdy nie skończy. I lądowała w jakimś pustym ogrodzie albo oia polance leśnej, albo na szczycie góry. Może by to było zabawne, gdyby nie to, że kanapki się już kończyły. — Czemu nie jesz trawy, Alojzy? Mówiłam ci, że trawa jest pożywna. Patrz, jak ja po niej wyglądam. Ale jednak Alojzy wolał gorzej wyglądać i nie jeść trawy. Wieczór zastał ich nad rozległą łąką, więc postanowili przenoco- wać w niskich liściastych zaroślach nad strumykiem, ale zaledwie wylądowali, Leokadia wykrzyknęła radośnie: — Konie! Zapach koni! I pogalopowała w stronę kępy drzew. — Dobry wieczór! — zawołała. — Jestem Leokadia, koń ze skrzydłami. Konie podniosły łby i zastrzygły uszami. — Zupełnie nam to nie przeszkadza — powiedział Kary. — Ja jestem Ewaryst, koń z narowami, i mimo to wolno mi jeść trawę. Po czym wszystkie konie zarżały wesoło. — Czy mogę zostać z wami? — zapytała Leokadia. — Zawsze marzyłam o tym, żeby być w Stadninie. Alojzy jest bardzo miły, ja też. — Francja — powiedział Ewaryst. — Słodka Francja. Tu mo- żesz być, GDZIE chcesz i KIM chcesz. — Alojzy! — zawołała Leokadia. — Zostajemy tu na zawsze. Ciesz się, będziesz pastuchem. Ach, zielone pagórki, trawiaste do- liny... czy umiesz grać na fujarce, Alojzy? — Ani trochę — odparł Alojzy. Ale cieszył się, że Leokadia jest szczęśliwa. Otworzył torbę po- dróżną i zjadł ostatnie kanapki. A Leokadia znalazła się nagle pośród życzliwych pysków i lśniących boków, chrapy miała pełne końskiego zapachu, a uszy śpiewu koników polnych, które tutaj cy- kały inaczej niż w kraju, ale też bardzo zielono. — O, la, la! — zawołał Ewaryst. — Panienka jest urocza! Co za wspaniałe skrzydła! — Nie słyszałam o koniach skrzydlatych — powiedziała chuda klacz. — Jaka to rasa, panienko? — RASA? — zapytała Leokadia. — Gniada jestem, to widać. — O, nie chodzi mi o maść. Rasa to jest to po ojcu i matce, po babkach i dziadkach, co każdy MUSI mieć. — Wiem! — przypomniała sobie Leokadia. — I po prababce Albertynie Jabłkowitej. Ale była też i kwoka. — KWOKA? — zawołały konie. A chuda klacz powiedziała: 168 — Ożeń się z Leokadią, Ewaryście. Będziecie mieli kurczęta. I to NIERASOWE. — Możliwe — rzekła Leokadia. — Zupełnie możliwe. Po czym odwróciła się i samotnie powędrowała w stronę liścia- stych zarośli. Goniło ją szydercze rżenie koni. — Co się stało? — zawołał Alojzy, kiedy dopadł jej wreszcie nad strumykiem. — RASA — powiedziała Leokadia. — Jeszcze jedna rzecz, której nie mam. I sięgnęła po niezapominajkę. LEOKADIA i kariera — Leokadia na plan! Leokadia na plan! — wołały głośniki. — Rany chomąta! — jęknęła Leokadia. — Nie dadzą nam nawet zjeść bułeczek z sałatą! I niechętnie wyszła z bufetu, a Alojzy pobiegł za nią i po drodze na plan poprawiał jej ogon i układał pióra. — Znowu się potargałaś — powiedział. — I zeszło ci pół cha- rakteryzacji. Pamiętaj, że ten film jest kolorowy i musisz mieć rudą sierść, bo rude-są najmodniejsze. Na schodach zatrzymali ich Dziennikarze i zadawali mnóstwo pytań po francusku, a Leokadia musiała na te pytania odpowiadać, bo niestety Honoriusz nauczył ją mówić po francusku. — Czy pani kręci po raz pierwszy? — pytali Dziennikarze. — O, co to to nie, kręcę od urodzenia! Przecież od tego mam ogon! — Co pani myśli o Honoriuszu? — pytali Dziennikarze. Honoriusz był dla Dziennikarzy prawie tak ważny, jak Leoka- dia, bo Leokadia grała Leokadię w filmie o Leokadii, a Honoriusz uczył Leokadię, jak ma grać Leokadię w filmie o Leokadii. 170 171 — Nie myślę o Honoriuszu — odrzekła Leokadia. — Bo nie dają mi o nim myśleć. Ilekroć chcę coś przekąsić, to wołają mnie na plan. — Co pani robi w filmie? — pytali Dziennikarze. — Karierę — odpowiedziała Leokadia. — A właściwie Hono- riusz robi karierę ZA POMOCĄ MNIE. Bo zanim mnie spotkał przy lądowaniu na wieży Eiffla, był zwykłym fotografem. — Daj spokój, Leokadio! — powiedział Alojzy. — Nikt nie lubi, żeby przypominać, KIM ZWYKŁYM BYŁ. — Ja bardzo lubię, żeby mi przypominać, że byłam ZWYKŁĄ dorożkarską szkapą, bo to jest właśnie we mnie NIEZWYKŁE. — A jak się pani podoba Paryż? — pytali Dziennikarze. — To ma być Paryż? — powiedziała Leokadia. — Wielki Świat bez koniczyny? Potem szybko zniknęła w drzwiach wielkiej hali, którą Hono- riusz nazywał PLANEM, a która pełna była różnych domów i dom- ków naśladujących domy i domki Dorożkarskiego Rynku i różnych krzaków i krzaczków naśladujących krzaki i krzaczki Skweru Sześciokonnego. — Ale to nie to samo — mówiła Leokadia. — To tylko prze- drzeźnianie. Cały film to tylko przedrzeźnianie. A ja mam prze- drzeźniać siebie i to jest właśnie najgorsze. W dodatku nie ma gdzie fruwać, bo plan jest za ciasny i wszystkie zdjęcia robi się w jednym i tym samym miejscu. — Za to potem będziesz WSZĘDZIE — pocieszał ją Alojzy. — Już jesteś WSZĘDZIE. Na okładkach pism i na torebkach z cukier- kami, i na butelkach. „Ser Skrzydlaty Koń", „Pastylki Musujący Mustang". Jesteś prawdziwy PIN-UP KON, czyli koń DO PRZY- PINANIA na ścianie. Czy nie zauważyłaś, że paryskie pensjonarki czeszą się teraz w końskie ogony? Jesteś dla nich wyrocznią. — Mimo to nie wyrosną im skrzydła. Powiedz mi, Alojzy, dla- czego nikt nie jest wyrocznią we własnym Kraju? Cały dzień schodził im na kręceniu filmu, bo chociaż Alojzy nie grał z Leokadią, ale bardzo troszczył sią o to, żeby Leokadia nie czuła się samotna wśród tylu ludzi, i chodził za nią krok w krok na planie, aż Honoriusz musiał wołać: — Panie Alojzy, proszę zejść z planu! Przecież za pana gra Mar- cel, a za kogo pan chce grać? Wieczorem zmęczeni wracali do hotelu przy uliczce Waszyng- tona, gdzie Honoriusz wynajął im osobne pokoje z łazienkami. A w niedzielę pomimo zmęczenia musieli zwiedzać Paryż, bo cu- dzoziemcy zawsze muszą zwiedzać Paryż, szczególnie ci cudzo- ziemcy, którym robi się zdjęcia ze zwiedzania Paryża. — Dzisiaj będą zdjęcia z Luwru — mówił na przykład Hono- riusz. I wtedy Leokadia i Alojzy musieli zwiedzać Luwr, czyli takie Muzeum, ale nie Prehistoryczne, tylko całkiem Historyczne, gdzie są różne mumie egipskie i posągi greckie, i portrety holenderskie. — Ja mam o wiele więcej portretów — mówiła Leokadia. — I na cukierkach, i na coca coli, i na pastylkach musujących. A naj- gorsze to to, że często mam naderwane ucho albo przyszpilone oko, albo zamazane kredą skrzydła. I nagle stanęła jak wryta przed skrzydlatym posągiem, który stał na półpiętrze. — Patrz, oderwano jej głowę! To musi być jakaś PRZYPINANA BOGINI! Dobrze, że jej chociaż zostawili skrzydła. A potem dodała: — Powinna się cieszyć, że jest bez głowy, bo choć ma skrzydła, to żaden Honoriusz nie każe jej robić kariery. LEOKADIA i oklaski „LEOKADIA W PARYŻU!" „OGLĄDAJCIE LEOKADIĘ W FILMIE »SKRZYDLATY KOft«!" „DZIŚ LEOKADIA FRUWA NAD LUWREM!" Tak wołały plakaty na wszystkich stacjach metra. A Leokadia wcale ich nie widziała, bo Leokadia nie jeździła metrem, tylko sa- mochodem, który miał dach specjalnie zdjęty po to, żeby Leokadia mogła wstawać i kłaniać się paryskim przechodniom, i posyłać im skrzydłami całusy. — Bolą mnie pióra od pocałunków — powiedziała Leokadia. — Teraz ty za mnie popracuj, Alojzy. — Nie — powiedział Honoriusz. — Alojzy nie jest koniem i nie ma skrzydeł. A Paryżanie chcą, żeby im się koń kłaniał skrzydłami. Honoriusz był reżyserem filmu o Leokadii i dlatego uważał, że wszystko wie najlepiej. Ale Leokadia była bohaterką filmu o Leo- kadii i dlatego uważała, że Honoriusz nie wszystko wie najlepiej. ?-— Może nie wszystko — mówił Honoriusz — ale to wiem na pewno. Od razu to wiedziałem, jak tylko cię zobaczyłem na Wieży Eiffla. Koń, koń i tylko koń. Skrzydła, skrzydła i tylko 173 skrzydła. f —, Widzisz, Alojzy, nareszcie nie jestem sławna jako Niefruwa- jący Koń ani jako Fruwający Niekoń, ani jako Pegaz Poety, ani jako Poetka Pegaza. Jestem słynna Z SIEBIE. — Ale może już dosyć tego? — jęknął Alojzy. I zasłonił łysinę paryską gazetą, bo nie chciał, żeby na jego wspaniałej łysinie wy- skoczyły piegi. — To się dopiero zaczyna! — powiedział Honoriusz. — Dopiero PIERWSZY film. „ — Znowu masz mnie na głowie — rzekła Leokadia patrząc na czapkę Alojzego. — Na pierwszej stronie tej gazety jest PIN-UP KOŃ. W kinie było dużo ludzi i wszyscy klaskali. -— Jak u Prezydenta — powiedziała Leokadia. — Po oklaskach będzie „PRECZ!" — O nie — powiedział Honoriusz. — Przecież zapłacili za bilety. I usiadł z Leokadią i Alojzym na najlepszych miejscach, a potem przysiadł się do nich jeszcze Mar cel i powiedział: — Po co pan tu przyszedł, panie Alojzy? Przecież w tym filmie JA grałem za pana. — Ojej, i tak nikt nie uwierzy, że pan jest MNĄ >— odparł Alojzy. — Przecież pan nawet nie ma wąsów, a co dopiero brody. Naprawdę Marcel nie miał ani wąsów, ani brody, ani nawet łysiny jak Alojzy i wcale nie wyglądał na dorożkarza, ale o tym nie wiedział, bo nie widział prawdziwego dorożkarza nigdy w ży- ciu, a Alojzego uważał tylko za starego emeryta. Mimo to nie po- kłócił się z Alojzym, bo już zaczął się film i Marcel bał się, że prze- gapi siebie. A przecież przyszedł tylko po to, żeby siebie nie prze- gapić. — Rany chomąta! — powiedziała Leokadia. — Przecież to było na końcu, a teraz jest na początku. 174 — Bo ten film będzie pokazany od końca do początku — wy- jaśnił Honoriusz. — Wszystkie filmy idą od początku do końca, a ja chciałem zrobić ZUPEŁNIE INNY FILM. Więc to wszystko było bardzo śmieszne, bo Leokadia wchodziła do pokoju tyłem, a jak jadła, to koniczyna odrastała podczas jedze- nia, a jak Marcel płakał, to łzy mu wpadały do oczu. Ale naj- śmieszniejsze było mówienie do tyłu. — Jak ty mówisz po francusku, to i tak nic nie można zrozu- mieć -— szepnął Honoriusz. Potem Leokadia fruwała WSTECZ nad Skwerem Sześciokon- nym, który nie wyglądał jak Skwer Sześciokonny, tylko jak ogród w Pałacu Królewskim w Paryżu. A potem skrzydła Leokadii znik- nęły, a właściwie wrosły z powrotem w plecy Leokadii i Leokadia odniosła zieloną maść do apteki, a receptę do Lekarza i wszyscy okropnie się śmieli. Wtedy PRAWDZIWA Leokadia zerwała się ze swojego krzesła na widowni i zawołała: — PRECZ! Precz z takim filmem! Wszystko jest na odwrót. — Leokadio! — szepnął Honoriusz. — Przecież to specjalnie. — Ja nie zapłaciłam za bilet — powiedziała Leokadia. — Więc mogę krzyczeć PRECZ i nie muszę oglądać specjalnie głupich fil- mów! — I wstała, a ludzie na sali zaczęli wołać: — Patrzcie, ona MA skrzydła! Wtedy Honoriusz też wstał i powiedział: — To nie jest PRAWDZIWA Leokadia. PRAWDZIWA Leoka- dia była tam na ekranie, a ta, co tu stoi, to dublerka, taka aktorka, co zastępowała Leokadię w filmie. I PRAWDZIWA Leokadia już nie ma skrzydeł, bo jej wrosły w grzbiet. Wygwizdać tę ze skrzy- dłami! Więc wszyscy zaczęli gwizdać, a Leokadia powiedziała: — Od razu wiedziałam, co będzie po oklaskach! LEOKADIA i złoto Polecieli prościuteńko do Luwru, bo Leokadia nie mogła się spóźnić na reklamowe latanie, a nawet chciała tam być trochę wcześniej, żeby sobie zrobić małą próbę latania. Wylądowali na placyku, nie- daleko Tuileryjskiego Ogrodu, gdzie stał pomnik pozłacanej boha- terki na pozłacanym koniu, i Leokadia powiedziała: — Wolę mieć skrzydła. To lepsze niż złoto. I zaśpiewała: Po co złoto kobyle? Tylko ciężar i tyle, fruwać, fruwać najmilej. Po co złoto koniowi? Tylko kłopot na głowie, fruioać, fruwać najzdrowiej. Czy on jest chociaż słynny z tego złota? — Nie wiem — odparł Alojzy. — Pewno jest słynny z tej pani, co na nim siedzi. — Widzisz, a ja jestem słynna z MOICH skrzydeł. 176 I zaczęła próbę latania nad Luwrem, a Alojzy patrzył na zegar i mierzył czas. Ale niewiele czasu zmierzył, bo zaraz podszedł do niego Policjant i powiedział: — Niech pan stąd weźmie tę panią. — To jest Leokadia, proszę pana — odrzekł Alojzy. — I ona ma fruwać nad Luwrem, więc robi próbę generalną. — To jest FAŁSZYWA Leokadia — oświadczył Policjant. — Bo PRAWDZIWA Leokadia nie ma już skrzydeł. A FAŁSZYWEJ Leokadii nie wolno fruwać nad Luwrem. — Świetnie — zawołała Leokadia lądując koło Policjanta. — Mamy wolne, Alojzy, i idziemy na lody. I poszli na lody do kawiarenki na placyku naprzeciwko złotej bohaterki na złotym koniu, ale nie weszli do środka, bo Leokadia chciała popatrzeć na złotego konia, więc usiedli w ogródku, który był właściwie zagródką wypełnioną stolikami. — A może lepiej mieć złoto niż skrzydła? — powiedział Aloj- zy. — Patrz, jak ten koń dobrze wygląda, widać, że ma codzienny obrok, a co MY teraz będziemy jedli? — Lody — odparła Leokadia i zamówiła dwie duże porcje. ffl LEOKADIA i natura A potem wylizali do czysta talerzyki i poszli na małą przechadzkę, żeby znaleźć sobie jakiś własny dom, bo przecież na hotel nie mieli już pieniędzy. — Bardzo się cieszę, że nie będzie hotelu — mówiła Leokadia. — Właściwie tylko dywany są zabawne, bo można się po nich tarzać i turlać, ale łóżko trzeba wyrzucać na korytarz, bo inaczej nie ma gdzie spać. Czy ty nie wiesz, na co są te łóżka, Alojzy? Sekwana płynęła sobie jak zawsze i jak każda rzeka odbijała PRAWDZIWĄ Leokadię, konia ze skrzydłami, i dlatego, zaledwie zeszli z Alojzym nad wodę, Leokadia powiedziała: — Chcę być blisko rzeki, Alojzy. Zamieszkajmy pod mostem. Szaro tam było i pachniało szczurzą wilgocią, ale za to w kąciku znalazło się legowisko i parę połamanych garnków. — Będę sobie tutaj gotował owsiankę — oznajmił Alojzy. — A owies wezmę na kredyt u Sklepikarza w Halach, wiesz? — A ja znajdę tam pracę — zawołała Leokadia. — Przecież umiem dźwigać ciężary. To było po obiedzie i w Halach sprzedawano właśnie kwiaty, więc Leokadii nowa praca spodobała się od razu, bd tak lubiła 178 ciągnąć wózki pełne goździków albo mieczyków i obskubywać po drodze wystające z pudełek łodygi i liście! — Dawno nie kupowałeś mi kwiatów, Alojzy — mówiła. — A przecież kwiaty to najsmaczniejsza rzecz na świecie. Kruche fiołki... miękkie stokrotki... ach, i groszek pachnący... I woziła kwiaty, i wąchała kwiaty, i obgryzała kwiaty, aż prze- kupki w Halach nazwały ją Wstrętną Żarłoczną Kobyłą i nie zapła- ciły jej nawet za przepracowane godziny. — Wstydź się, Leokadio — powiedział Alojzy, kiedy wracali nad Sekwanę. — Wstydzę się — odrzekła Leokadia. — Ale nic na to nie po- radzę, że zawsze się czymś zdradzę. Żaden Alojzy nic tu nie wskóra i ja na to nie umiem poradzić, że zawsze ze mnie wyłazi końska natura, skrzydlata natura. Tak dręczy mnie i męczy podstępnie moja natura przebrzydła, że zawsze w końcu wyskakują ze mnie moje kopyta i moje skrzydła. I nie wiem, co robić, niestety, czy tak już zawsze zostanie, że wiecznie wyłazi mój koński apetyt, koński apetyt i ptasie fruwanie. II LEOKADIA i pożytek ? — Kto tu śpiewa? — zapytał jakiś głos. — Przecież ja śpię. Alojzy zapalił zapałkę i zobaczył, że na jego posłaniu leży ktoś Bardzo Zarośnięty. — Co pan robi u mnie? — zapytał Alojzy. — Właśnie. Co pan robi u mnie? — powiedział Bardzo Zaroś- nięty. — Dajcie spokój, już późno — rzekła Leokadia. — Zamiast pytać, CO MY ROBIMY U SIEBIE, chodźmy po prostu spać. Ale nazajutrz bardzo wcześnie obudziło ją szarpanie za skrzydła, a jak otworzyła oczy, to zobaczyła, że szarpie ją za skrzydła Bardzo Zarośnięty. — Dzień dobry — powiedziała. — Czy panu potrzebne pierze? — Potrzebne — odrzekł Bardzo Zarośnięty. — Pierze jest dro- gie, a ja nie mam pieniędzy na wino. Wyskubię trochę pierza na poduszkę, a resztę skrzydeł sprzedam na Pchlim Rynku i będzie z nich jakiś pożytek. — Ale ja nie będę mogła fruwać! — zawołała Leokadia. — No to co? A czy JA fruwam? — spytał Bardzo Zarośnięty. — A czy JA mam na wino? — spytała Leokadia. 180 181 I prędko obudziła Alojzego, żeby uciec Bardzo Zarośniętemu. — Pójdziemy na Pchli Rynek, Alojzy — powiedziała. — Chcę zobaczyć, jak się sprzedaje pchły: na wagę czy na sztuki. A powiedziała tak tylko dlatego, że nie chciała, żeby Alojzy do- myślił się, że idą sprzedać skrzydła, ale on nie podejrzewał niczego i spokojnie poleciał z Leokadią na Pchli Rynek, który był bardzo daleko, bo aż na samym końcu Paryża. Po drodze Leokadia po- wzdychała sobie trochę, bo wiedziała, że ostatni raz ogląda miasto z wysoka, a przecież tak bardzo chciała popatrzeć jeszcze kiedyś z góry na swoją Stolicę. Potem obeszli z Alojzym cały Pchli Rynek, gdzie były różne róż- ności i jeszcze inne rupiecie, ale nie było pcheł. Wreszcie Leokadia powiedziała do Alojzego: — Poczekaj, zaraz tu wrócę. I zostawiła go samego, co bardzo Alojzego zdziwiło, więc pobiegł natychmiast w stronę, w której zniknęła Leokadia, i zobaczył ją przy kramie Handlarza Starzyzną. — Te skrzydła to STARZYZNA — mówiła Leokadia. — Ale tego nie widać, bo przesypywałam je naftaliną. — A czy to prawdziwy gęsi puch? — zapytał Handlarz Sta- rzyzną. — Oczywiście — powiedziała Leokadia. — Zupełnie gęsi. — Nieprawda! — zawołał Alojzy. — Jak może być gęsi puch. skoro to jest koń? — Co pan mi tu opowiada! — żachnął się Handlarz Starzyzną. — Koń mówiłby po francusku? — Zaraz pan zobaczy, że to koń — powiedział Alojzy. I zawołał: — WIO, LEOKADIO! A wtedy Leokadia, chcąc nie chcąc, ruszyła z kopyta. — Wszystko popsułeś, Alojzy — żaliła się, kiedy wracali pieszo przez Paryż. — Pióra są bardzo drogie i moglibyśmy kupić za nie mnóstwo bułeczek. — I ja bym wcale nie miał apetytu — odrzekł Alojzy. — Bo ty nie mogłabyś już nigdy fruwać. — Przecież sam powiedziałeś, że jestem tylko koniem, więc po co mam fruwać? Ale za to, że jestem koniem, nie kupimy nic a nic. Jaki ze mnie pożytek? Dzisiaj konia już nikt nie ozłoci. I w tej samej chwili ujrzała pozłacany koński łeb, zawieszony nad jakimś sklepem po drugiej stronie ulicy. — Znowu się pomyliłam, Alojzy! — wykrzyknęła. — W tym sklepie pozłacają konie! I chciała natychmiast przebiec przez jezdnię do tego sklepu, gdzie tak szanują konie, że je pozłacają, ale nie zdążyła nawet zejść z chodnika, kiedy Alojzy zawołał: — Rany chomąta, Leokadio! To końska jatka! — No, tak — powiedziała Leokadia. — A na koninę też się nie nadaję. Mam w sobie coś z drobiu. LEOKADIA i kłamstwa 183 Do domu wrócili bardzo późno, ale nie po ciemku, bo Paryż był oświetlony jeszcze jaśniej niż zwykle, a najjaśniejsze były wielkie neony nad kinami: „LEOKADIA JEST NASZA" „WSPANIAŁY FILM O SKRZYDLATYM KONIU!" „FRUWAJĄCA GWIAZDA!" — Powinno być: „SPADAJĄCA GWIAZDA" — powiedziała Leokadia. I oto przez niebo przeleciało mnóstwo spadających gwiazd i zniknęły gdzieś za Wieżą Eiffla albo może wpadły do Sekwany i poszły na dno, w każdym razie Leokadia krzyknęła głośno i Alojzy krzyknął głośno, i Leokadia powiedziała: — Chodź prędzej, Alojzy, może wyłowimy je z Sekwany! Ale nad Sekwaną okazało się, że to świąteczne ognie sztuczne, bo wykwitało ich na niebie coraz więcej, i to we wszystkich kolorach, aż wreszcie za piątym, szóstym czy siódmym razem ułożyły się wyraźnie w kształt niebieskiego konia z czerwonymi skrzydłami, a wtedy spod mostu wyszedł rozczochrany cień, a był to oczywiście Bardzo Zarośnięty. 1! — LEOKADIA JEST NASZA — oświadczył. — A skoro ty je- steś Leokadią i jesteś nasza, to my się tobą podzielimy. Co pan woli: koninę czy gęsinę? Alojzy wolał to trzecie: wolał uciec za Leokadią co sił w nogach, ale chociaż spieszył się ogromnie, dogonił ją dopiero na Nowym Moście, a dogonił ją tylko dlatego, że Leokadia tkwiła bez ruchu i wlepiała wzrok w jasno oświetlony pomnik na cyplu Wysepki Śródmiejskiej. — Znowu koń —: wyszeptała. — Patrz, jak tu szanują NIE- ŻYWE konie! A czy ten pan na koniu to też rzeźnik z końskiej jatki? Alojzy powiedział, że to albo wódz, albo król, albo i rzeżnik, a Pa- nienka, która stała na moście, wyjaśniła, że to Henryk Czwarty. — Jak to CZWARTY? — zapytała Leokadia. — To Henrykowie są numerowani jak dorożki? Bo ja jestem LEOKADIA NUMER TRZYNAŚCIE. — Leokadia? — powtórzyła Panienka. — Prawdziwa czy fał- szywa? Ach, ze skrzydłami, to znaczy, że fałszywa! Strasznie się cieszę. — Z czego się pani cieszy? Jestem PRAWDZIWĄ Leokadią. — Wszyscy fałszywi tak mówią o sobie. A ja zbieram właśnie fałszywych. Takiego mam KONIKA. — Konika! — ucieszyła się Leokadia. — Nareszcie ktoś, kto lubi koniki. A co pani robi z konikami? Czy mogę u pani pracować? — O, po prostu panią opiszę. Chodźmy popracować przy kawie, dobrze? — Nie — odparła Leokadia. -— Przy lodach. Dwie duże porcje. Naprzeciw konia i jego Henryka Czwartego była maleńka ka- wiarenka, ale Leokadia nie weszła do środka, bo chciała patrzeć na pomnik konia pod człowiekiem. Więc usiedli w trójkę przy stoliku, 184 185 który stał sobie po prostu na ulicy, i Panienka zamówiła dwie duże porcje lodów i kawę. — To będzie fałszywy wywiad — powiedziała. — Jak się pani nazywa naprawdę? — Leokadia. Mam cztery lata i pięć miesięcy. Jestem koniem dorożkarskim. Mam skrzydła i fruwam. Wyrzucono mnie z Kraju. Nie mam pracy. Panienka zapisała sobie to wszystko w notesiku. — Niech pani przeczyta — powiedziała Leokadia. I Panienka przeczytała: — Nie nazywam się wcale Leokadia. Mam cztery lata i pięć miesięcy na jednym boku, a na drugim drugie tyle, więc razem prawie dziewięć lat. Mówię, że jestem koniem dorożkarskim, ale oczywiście kłamię. Nie mam skrzydeł, więc nie fruwam. Mogłabym siedzieć w Kraju, ale tutaj mam pracę. — Jak to? — zawołała Leokadia. — Dziewięć lat? A moje zęby? — Fałszywe — odparła spokojnie Panienka. — A jaką mam pracę? — U mnie — odparła spokojnie Panienka. — U pani? Żeby pani pisała o mnie same kłamstwa? Tak pani lubi koniki? Dziękuję. Wymawiam od zaraz. — Zgoda — odparła spokojnie Panienka. I odeszła tak szybko, że nie zdążyła nawet zapłacić za dwie duże porcje lodów i za kawę. — Same kłamstwa — powiedziała Leokadia. — A największe to to, że mogłabym siedzieć w Kraju. Tak jakby nie było Prezydenta. Prezydent... Naraz urwała i podniosła z ziemi zmiętą gazetę paryską. — Co tu napisane? Przeczytaj, Alojzy! I pokazała mu skrzydłem fotografię Prezydenta. — Rewolucja w Kraju — powiedział Alojzy. — Nie ma Pre- zydenta ani Najważniejszych, ani Mniej Ważnych. Krajem rządzą Sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku. — Hurra! — zawołała Leokadia. I pobiegła pod pomnik Henryka Czwartego, i zaczęła pląsać wo- kół konia, i śpiewać wszystkie własne i cudze piosenki, jakie w swoim życiu ułożyła, a wesołe świąteczne ognie sztuczne kwitły nad, jej głową to czerwono, to żółto, to niebiesko. — Żółte łubiny... Pomarańczowe łubiny... Fioletowe łubiny... — wołała Leokadia. — Wracamy do Kraju, Alojzy! — No i czemu wymówiłaś pracę od zaraz? — zapytał Alojzy. — Przecież to największe kłamstwo wcale nie było kłamstwem. LEOKADIA i życzliwość 189 I znowu byli na Skwerze Sześciokonnym w krzakach bzów, które już trochę pożółkły. I znowu co rano Alojzy biegał do Piekarza po chleb albo do Sklepikarza po owies na kredyt, to znaczy za pie- niądze, których nie ma i nie wiadomo, kiedy będą. A potem przy- chodziły dzieci i pytały: — Kiedy będziesz miała pracę, Leokadio? — Jutro — odpowiadała Leokadia. Bo ZAWSZE była tego pewna. — Wróciłam do Kraju, bo mam tu życzliwych przyjaciół i oni mi pomogą. — Pomożemy ci na pewno — powiedział Fryzjer, jak tylko zo- baczył Leokadię. — DLACZEGO wróciłaś z Paryża? — Nie podobała mi się Wieża Eiffla — odparła Leokadia. — To po co patrzyłaś w górę? W ogóle za wysoko latasz, Leo- kadio. Nie nadajesz się do pracy u mnie. Ja jestem ELEGANCKIM FRYZJEREM i żadnego tam latania. A potem wrócił do swojego zakładu, gdzie miał teraz jarzeniowe światła i elektryczne suszarki, i nigdy więcej nie pojawił się na Skwerze Sześciokonnym, bo się bał, że zabłoci swoje nowe buciki, a stale miewał nowe buciki. Mleczarz na widok Leokadii aż zagwizdał: — No proszę, wróciłaś z Paryża! Co przywiozłaś? — Siebie — odrzekła. — I Alojzego. — Dostaniecie u mnie pracę. Będziecie waszym autem rozwo- zili mleko. — AUTEM? — zdziwiła się Leokadia. — Nie mamy żadnego auta. — Nie to nie. Teraz bez auta się nie rozwozi. Jakie sobki! " I przestał im mówić dzień dobry, chociaż codziennie zatrzymy- wał swój samochód tuż przy Skwerze Sześciokonnym. Pani Aptekarzowa zaprosiła Leokadię i Alojzego na podwieczo- rek, a na podwieczorku, oprócz pani Aptekarzowej, był pan Apte- karz i Felek, i Franek, i mała Agatka, i mnóstwo bułeczek z sałatą. — Niech pani mówi o Paryżu! — wołała pani Aptekarzowa. — Tylko o Paryżu! — Paryż, Paryż, Paryż — powiedziała Leokadia. — CO Paryż? — NIC Paryż. Jak mam mówić tylko o Paryżu, to nic się więcej nie da wymyślić. Nawet przy jedzeniu. Felek i Franek zaczęli się śmiać i pani Aptekarzowa wyrzuciła ich za drzwi, a potem Aptekarz powiedział: — Muszę już iść, więc idź sobie, Leokadio, dobrze? — Świetnie! A kiedy mam przyjść do pracy? — Do jakiej pracy? — zapytał pan Aptekarz. — No, mogłabym w aptece odkurzać piórami półki. Albo w do- mu bawić Felka, Franka i Agatkę małym fruwaniem. — Do odkurzania apteki mamy elektroluks — powiedział Apte- karz. — Dziękuję! — Do zabawiania Felka, Franka i Agatki mamy telewizor — powiedziała pani Aptekarzowa. — Dziękuję! 190 — Tak? — zdziwiła się Leokadia. — A nie lepiej włączać dzieci WPROST do kontaktu? Dziękuję! I wzięła sobie resztę bułeczek z sałatą na Skwer Sześciokonny, a te bułeczki z sałatą bardzo im się przydały, bo pieniędzy na chleb i owies było coraz mniej. Emerytura Alojzego przeznaczona była przecież dla człowieka bez konia, a nie dla człowieka z koniem, i to skrzydlatym. — Zamiast płacić za chleb wolę u ciebie pracować — powie- działa Leokadia Piekarzowi. — Mogę skrzydłami wymiatać popiół z pieca. Albo dmuchać na ogień, żeby się rozpalił. — O, nie, Leokadio! — zawołał Piekarz. — Osoba, która była w Paryżu, nie może palić w piecu. Zresztą to jest piec gazowy. — Szkoda, że nie PEGAZOWY — westchnęła Leokadia. A potem już tylko Sklepikarz zaglądał, jak dawniej, na Skwer Sześciokonny i pytał, kiedy dostanie pieniądze za owies, który da- wał na kredyt. Ale Sklepikarza Leokadia nie poprosiła o pracę. — Bo moglibyśmy stracić ostatniego życzliwego przyjaciela — powiedziała. Tymczasem z krzaków bzu na Skwerze Szesciokonnym zaczęły opadać liście, a zimny wiatr coraz częściej wbiegał sobie przez te szpary i czesał brodę Alojzego i pióra Leokadii. — Mimo wszystko jesteśmy w DOMU — mówiła Leokadia szczękając zębami. — W DOMU najlepiej. A potem dzieci przestały ich odwiedzać, bo rodzice zabronili im bawić się z Leokadią, a rodzicami dzieci z Dorożkarskiego Rynku byli Sąsiedzi z Dorożkarskiego Rynku, a Sąsiedzi z Dorożkar- skiego Rynku rządzili teraz Krajem, więc dzieci musiały ich słu- chać. — Jakaś dziwna — mówili Sąsiedzi. -— Była w Paryżu i wró- ciła? LEOKADIA i władza — Ja przecież także mieszkam przy Dorożkarskim Rynku — po- wiedziała Leokadia. Siedzieli sobie z Alojzym w jesiennym słońcu na Skwerze Sześciokonnym i wygrzewali się na zapas. — Ja też mieszkam przy Dorożkarskim Rynku, więc ja też rzą- dzę Krajem. Że też mi to wcześniej nie przyszło do łba. Od czego zaczniemy, Alojzy? — Od dorożek — powiedział Alojzy. A Leokadia od razu wiedziała, o co mu chodzi, i popędziła do starej szopy po dorożkę numer trzynaście, a Alojzy przybiegł tam po chwili ze swoim batem i uprzężą i zaprzągł Leokadię. — Chomąto! — zawołała Leokadia. — Nareszcie znowu cho- mąto! Wędzidło! Nareszcie znowu wędzidło! Bat! Nareszcie znowu bat! I zaśpiewała: O, jaki piękny jest dla mnie świat, gdy czuję nad sobą bat! I dawno by mi życie obrzydło, gdyby nie mocne wędzidło. 192 t 193 O, lejce, lejce, lejce, lejce, czego mi potrzeba więcej! Lejce, lejce, lejce, o, wio, Leokadio, wio! — WIO, LEOKADIO! — zawołał Alojzy. A potem wyjechali z szopy i Leokadia pobiegła przez Aleję Mig- dałów, ale było jej trochę niewygodnie w chomącie i popręgach i Alojzy musiał ściągać lejce, bo czuł, że coś jest nie w porządku i że Leokadia nie potrafi już być prawdziwą dorożkarską szkapą, tylko nie bardzo wiedział, dlaczego tak czuje. — Czy chomąto cię gniecie? — pytał. — Nie, jest wspaniałe — odpowiedziała Leokadia. — A może dyszle biją cię po nogach? — Nie, są doskonałe. — A może uwierają cię popręgi? — Nie, są cudowne. — Wiem! — zawołał Alojzy. — Po prostu za dużo mówisz i odwracasz głowę. Kto to widział, żeby szkapa gadała z doroż- karzem. — Przyzwyczaiłam się — powiedziała Leokadia. — I, wiesz, trochę zapomniałam, co to znaczy HETA i WISTA. Pamiętam tylko WIO i PRRR. — No to, WIO, LEOKADIO! — zawołał Alojzy. I spadł z kozła. Bo Leokadia wcale nie ruszyła przed siebie, tylko zatrzepotała skrzydłami i wzbiła się w górę, a dorożka stanęła dęba, zawisła na dwóch dyszlach i podpierała się dwojgiem tylnych kół. — PRRR! — krzyknął Alojzy. Wtedy Leokadia opadła z powrotem na jezdnię, a dorożka klap- nęła o bruk tak ciężko, że rozleciała się w kawałki. I — Widzisz, pamiętam WIO i PRRR — oznajmiła Leokadia. — Tylko widocznie skrzydła też pamiętały. Albo dorożka znarowiła się w szopie i staje dęba. Alojzy gramolił się tymczasem spod kawałków dorożki numer trzynaście i mówił: — Rządź sobie Krajem, ale nie mną. Ja mam dosyć twojej władzy! — Pożałujesz tego — powiedziała Leokadia. — Bo to będą KORZYSTNE rządy. Dla nas. I zaraz pogalopowała do Sklepikarza. — Jestem tu władzą. Proszę mi dać dwa worki owsa. — Dobrze, na kredyt — odparł Sklepikarz. — Wszystko jedno, byle tylko bez pieniędzy — oświadczyła Leokadia. Potem wróciła na Skwer Sześciokonny i powiedziała do Aloj- zego: — Teraz zobaczysz, co znaczą końskie rządy. Wdrapała się na ławkę na Skwerze Sześciokonnym i zawołała: — Panie i Panowie! Rządzę krajem jako Leokadia Trzynasta! Proszę zrobić składkę na mój pomnik, bo on musi stanąć właśnie tutaj, na Skwerze Sześciokonnym, gdzie żyłam i rządziłam. Wokół Leokadii zebrał się mały Tłumek, a Ktoś z Tłumku za- pytał: — Niby dlaczego? — Bo tak jest we Francji z koniem Henryka Czwartego — od- parła Leokadia. — Tak, tak! — zawołał Ktoś z Tłumku. — Bierzmy przykład z zachodu. Tam szanują swoje konie. — I pozłacają! — dodała Leokadia. — Przed każdą jatką. 194 Potem przyniosła worek po obroku i powiedziała, że to na złoto, ale nikt nie miał przy sobie złota. — W ten sposób nic nie skorzystasz! — powiedział Alojzy. — Bo się rządzisz jak szara gęś. — To dlatego, że mam w sobie coś z drobiu — rzekła ze smut- kiem Leokadia. I i LEOKADIA i urząd — Prawdziwie rządzić można tylko na Ratuszu — mówiła Leo- kadia. Fontanna przed Ratuszem biła jak dawniej, ale Leokadii nie wypadało już teraz kąpać się w tęczowych kropelkach, bo Leokadia nie była Leokadią Fruwającym Koniem, tylko Leokadią Ważną Osobą i miała swój własny gabinet, który wyglądał właśnie tak, jak wszystkie gabinety Dyrektorów: były tam fotele do huśtania się i dywan do turlania, a na środku tego dywanu stało biurko, a za biurkiem od godziny jedenastej do trzeciej siedziała Leokadia i nudziła się okropnie. Prawe przednie kopyto stale zanurzała w miseczce z tuszem i tym prawym przednim kopytem stemplo- wała papiery, papierki i papierzyska, a prawe skrzydło miała mo- kre od atramentu, bo jednym z piór tego prawego skrzydła podpi- sywała się, a właściwie robiła jakiś zakrętas obok pieczęci na pa- pierach, papierkach i papierzyskach. To zajęcie było PRAWDZI- WYM URZĘDOWANIEM, a mimo to Leokadia tęskniła do fon- tanny za oknem i do fruwania, i do Alojzego, którego Woźny nie chciał wpuszczać na Ratusz w godzinach urzędowania Leokadii. Dopiero wieczorem na Skwerze Sześciokonnym Alojzy opowiadał Leokadii o życiu, które toczyło się za murami Ratusza. 196 — Dlaczego dzisiaj kazałaś wyrzucić ze Stolicy wszystkie karu- zele? — pytał Alojzy. — Nic o tym nie wiem. — Przecież tam był twój podpis i pieczęć. — Ty wiesz, Alojzy, że ja nie mam okularów, a w ogóle gdybym czytała te papierki, papiery i papierzyska, to nie miałabym czasu ich podpisywać i pieczętować. Jakiego koloru było to zarządzenie o karuzelach? — Różowe. — A, pamiętam! Dlatego je podpisałam. Ogromnie lubię różową koniczynę. Mimo to żal jej było karuzeli. — Trudno — powiedział Alojzy. — Jak już ktoś rządzi, to musi robić głupstwa. Ale nazajutr^Leokadia podpisała zielony papier, bo przypomniał jej sałatę,' a na tym zielonym papierze wydrukowane było zarzą- dzenie, żeby spalić wszystkie stare dorożki, i jak Leokadia dowie- działa się o tym, to zmartwiła się tak, że nie chciała już wracać na Ratusz. — Nie mogę rządzić piórem i kopytem — powiedziała. — Bo zanadto lubię koniczynę i sałatę, żeby urzędować mądrze i bez- stronnie. Woźny przyszedł po Leokadię aż na Skwer Sześciokonny. — Trzeba rządzić! — zawołał. •— Brak nam pani pióra! — Jestem chora — wykręcała się Leokadia. — Pióro boli mnie od fruwania. — Od fruwania? — zdziwił się Woźny. — To pani lata na -TYCH SAMYCH piórach, którymi pani podpisuje ważne papiery? I postanowił nie wpuszczać Leokadii na Ratusz, chociaż była mieszkanką Dorożkarskiego Rynku i miała prawo rządzić Krajem. I i mmmm LEOKADIA i czyn — Tak, tak, nie potrafię urzędować — rzekła Leokadia. — Jestem ZWIERZĘCIEM CZYNU. Było to w słoneczne grudniowe przedpołudnie i Leokadia z Aloj- zym przechodzili właśnie spacerkiem obok koszar przy Placu Szer- szeni. — Zamiast rządzić kopytem i piórem mogłabym na przykład dowodzić wojskiem. Do tego nie trzeba okularów ani czasu na czytanie. — Wartownik cię nie wpuści — powiedział Alojzy. — A od czego mam skrzydła? — zawołała Leokadia. Jednym susem przeskoczyła wysoki mur koszar i zanim Alojzy zdążył zastanowić się, jak ma wyratować Leokadię z wojskowej paki, już posłyszał dźwięki wesołego marsza i z bramy koszar wyszła Leokadia na czele wojskowej parady. Słońce świeciło, guziki żołnierzy błyszczały wspaniale, a kopyta Leokadii wybijały na jezdni takt marsza. Alojzy pobiegł za Leokadią. Ale kiedy masze- rowali przez Aleję Migdałów, zatrzymał ich Posterunkowy. — Cześć, wodzu! — powiedział do Leokadii. — Spiszemy c śliczny mandacik. 200 — Odmaszerować! — wrzasnęła na niego Leokadia. Ale Posterunkowy wcale nie odmaszerował. Posterunkowy wy- jął notes i zaczął mruczeć: — Niedozwolone... W dzień powszedni... — To jest parada wojskowa! — zawołała Leokadia. — To są wagary — rzekł Posterunkowy. — Przecież dzisiaj nie ma żadnego święta. A bawić się, cieszyć i paradować wolno tylko w dni świąteczne. — Naprzód marsz! — zawołała Leokadia do żołnierzy. Ale żołnierze także już nie chcieli jej słuchać. — Co to za wódz, który prowadzi na wagary! — wołali. — Wódz powinien wymagać karności! — wołali. — Karności i dyscypliny! — wołali. — Kto ma skrzydła, ten lubi bałagan! — wołali. I czwórkami odmaszerowali do koszar. — Szkoda, że nie dałam rozkazu „W TYŁ ZWROT" — powie- działa Leokadia do Alojzego. — Wtedy wydawałoby się, że wyko- nali MÓJ ROZKAZ. — Trzeba się domyślać z góry! — wyjaśnił Posterunkowy. — Jak ktoś nie wie, czego ludzie posłuchają, to nie może rozkazywać. I wypłacił sobie śliczny mandacik. LEOKADIA i zawadzanie — A teraz chodźmy na lody — rzekł Posterunkowy. — Bo muszę z wami pogadać. Więc poszli na lody do kawiarenki brązowej i złotej, ale nie usie- dli w ogródku, bo ogródka już nie było, i musieli wejść do środka. — Przepraszam panią — powiedział Szatniarz. — Ale OKRY- CIE trzeba zostawić u mnie. I sięgnął po skrzydła Leokadii. — Zdejmuj brodę, Alojzy — zawołała Leokadia. — W OKRY- CIACH wchodzić nie wolno. — Brodę może pan zabrać do środka — oświadczył Szatniarz. — Co do skrzydeł, mamy specjalne rozporządzenie. I pokazał wiszący na ścianie napis: „PIÓR W TAKIEJ CZY INNEJ POSTACI WNOSIĆ NIE WOLNO!" — To robota Kelnerki — powiedziała Leokadia. — Dlaczego ja jej zawadzam, Alojzy? — Jej zawadza cały świat. A koń jest częścią całego świata, prawda? 205 — Maleńką — odparła Leokadia. — Ale bardzo ważną. ?' I z podniesionym łbem wyszła z kawiarenki brązowej i złotej, a za nią wyszedł Alojzy, a za Alojzym wyszedł Posterunkowy. — Świetnie się składa, bo już za zimno na lody. W tej samej chwili z nieba opadać zaczęły wolno łzy płatków śniegowych. — Właśnie miałem o tym z wami pogadać — wyznał Posterun- kowy. — O tym zimnie. I dlatego chciałem zacząć od lodów. Za zimno już na Skwer Szesciokonny. Sąsiedzi z Dorożkarskiego Ryn- ku nie mogą patrzeć, jak tam marzniecie. — To niech nie wyglądają przez okna — odrzekła Leokadia. — Tego im nie można zabronić — powiedział Posterunkowy. — Skoro mają tak dobre serca, że litują się nad wami. Chcą, żebyście się przeprowadzili. — Dokąd? — zawołał Alojzy. — Do nikąd! — zawołała Leokadia. — Przecież tam jest NAJ- BARDZIEJ DOM. Napisz śliczny mandat, napisz dziesięć ślicznych mandatów, bo my się nie wyprowadzimy ze Skweru Sześciokon- nego. Ale kiedy wrócili na Skwer Szesciokonny, czekali już tam Są- siedzi z Dorożkarskiego Rynku i mówili między sobą bardzo głośno: — Nie chcemy, żeby ktoś nam fruwał przed nosem! — Nie chcemy, żeby się nam śniło fruwanie! — Nie chcemy koni w Stolicy! — Nie chcemy gęsi w Stolicy! — Bez Fruwającego Konia Skwer Szesciokonny przestanie być prowincją! A potem pan Aptekarz wygłosił małe przemówienie: — Jeżeli nasze dzieci zaczną fruwać, to przestaną się uczyć, a kto się nie uczy, ten nie-zarabia, a kto nie zarabia, ten nie ma lodówki, pralki i telewizora, więc skąd nasze dzieci wezmą odku- 206 rzacze, samochody i piecyki gazowe? Lepiej kupmy Leokadii uczciwą stajnię za miastem. — Chwileczkę — powiedziała Leokadia. — Nie jestem szkapą PODMIEJSKĄ, jestem szkapą MIEJSKĄ, a Alojzy też jest MIEJ- SKIM EMERYTEM. I chcemy zostać tutaj, gdzie zimą są łzy śnieżnych płatków, a wiosną słowiki, a latem stokrotki, a naokoło Stolica. Bo Skwer Sześciokonny to dawny Postój Dorożek i obecny Postój Skrzydlatego Konia, więc tu jest NAJBARDZIEJ DOM. A potem śnieg padał i padał na Skwer Sześciokonny przez całą noc i przez noc następną, i przez wiele, wiele następnych nocy i Leo- kadii coraz trudniej było fruwać, bo jej skrzydła oblepiał szron, ten sam szron, który srebrzył się na brodzie i wąsach Alojzego. — Ale jesteśmy razem, Alojzy. I jesteśmy w DOMU. I żadna Wdowa nie wsadza nas do Przytułku Dla Bezdomnych Koni. I mamy prawdziwe, fruwające skrzydła — mówiła Leokadia. I na przekór wszystkiemu i wszystkim — fruwała! WIO, LEOKADIO! Bazie wierzbowe rozwijają się pierwsze, może dlatego są takie gorzkie, słońce nie zdążyło ich jeszcze napełnić słodyczą. Mimo to Leokadia lubiła wierzbowe bazie, więc kiedy zobaczyła je nad rzeką, powiedziała do Alojzego: — To nie szkodzi, że nie możesz mi ich kupić, Alojzy! Tu, nad rzeką, bazie są za darmo. I z pyskiem pełnym wierzbowych baziek zaśpiewała: Czy można kupić słońce? Czy można kupić zieleń? A potem zapytała: — Dlaczego ja się wszystkim tak cieszę, Alojzy? Dlaczego zawsze mi wesoło? Czy dlatego, że nic nie mam? Bo ja lubię nic nie mieć zupełnie i zdobywać z trudem pożywienie! A może dlatego, że zawsze i wszędzie mam swój KĄCIK ZA- DOWOLENIA? Czemu nic nie mówisz, Alojzy? 208 209 — Bo nie myślę — powiedział Alojzy. — A nie myślę, bo nie jem. A nie jem, bo nie lubię baziek wierzbowych, a nic innego nie można dostać za darmo. — Nie cierpię rozmawiać z kimś, kto nic nie mówi. Muszę zdo- być dla ciebie chleb, Alojzy. Znajdę jakąś pracę, Alojzy. — To już było — powiedział Alojzy. — Nie myśl lepiej o tym, co było, tylko wymyśl CIĄG DALSZY. — Nie wiem, jaki będzie CIĄG DALSZY. Byłam już Koniem bez pracy i Skrzydlatym Koniem bez pracy, i Fruwającym Nie- koniem, i Niefruwającym Niekoniem bez pracy. Byłam Pegazem Poety i Poetką Pegaza, i emigrantką bez pracy, i repatriantką bez pracy. Moja historia nie ma już DALSZEGO CIĄGU, Alojzy. A potem zapatrzyła się na swoje odbicie w rzece i na bazie, co tam rosły do góry nogami, i powiedziała: — Jestem Leokadia NAOPAK, bo wszystko mi idzie NA OPAK. A ta Leokadia w wodzie jest NAOPAKIEM Leokadii NAOPAK, więc jest Leokadią WPROST i wszystko będzie jej wychodziło WPROST. Więc zamienię się z nią -^ wejdę do rzeki na jej miej- sce, a ona wyjdzie z rzeki na moje miejsce — i będę miała CIĄG DALSZY. I zanim Alojzy zdążył się odezwać, Leokadia wskoczyła do lodo- watej wody i pewno zanurzyłaby się w niej zupełnie, a może i na zawsze, ale w ostatniej chwili posłyszała znajomą piosenkę: Kwiaty, kwiaty sprzedają, gałązki skrzydlate sprzedaję! Pierzaste marzenie po najniższej cenie! Kup, mój Pegazie, bazie! — Kwiaciarka! — zawołała Leokadia i wyskoczyła z wody. — Też masz pomysły! — powiedział Alojzy. — Opryskałaś mnie błotem. — Nie szkodzi, nie gniewam się — odparła Leokadia. — Zresztą nie mam na to czasu, muszę pogadać z Kwiaciarką. — O, nie! — rzekła Kwiaciarka. — Ja też nie mam czasu. Wstąpiłam tylko na chwileczkę, bo nie wiedziałaś, jaki możesz mieć jeszcze CIĄG DALSZY. Powiedz trzy życzenia i znikam. — Jakie TRZY ŻYCZENIA? — zapytała Leokadia. - — No, właśnie, JAKIE? — rzekła Kwiaciarka. — Musisz je sama wymyślić. Najlepiej przy jedzeniu. I podała Leokadii trzy wiązanki baziek wierzbowych. — RAZ — powiedziała Leokadia i zjadła pierwszą wiązankę. — Żebym zawsze miała Alojzego. — Dobrze — odparła Kwiaciarka. — Ale to jeszcze nie jest DALSZY CIĄG. — DWA — powiedziała Leokadia i zjadła drugą wiązankę. — Żebym zawsze -miała -Skwer"Sześciokonny, bo to jest NAJBAR- DZIEJ dom. — Dobrze — powiedziała Kwiaciarka. — Ale jeszcze nie wy- myśliłaś sobie DALSZEGO CIĄGU. -— TRZY — powiedziała Leokadia i zjadła trzecią wiązankę. — Żeby już nigdy nie przeszkadzało nikomu, że jestem koniem ze skrzydłami. — Dobrze — odparła Kwiaciarka. — To jest DALSZY CIĄG. I podniosła do góry obie ręce i nagle Leokadia zobaczyła, że świat staje się coraz większy i większy, a Alojzy zobaczył, że Leo- kadia staje się coraz mniejsza i mniejsza, aż stała się nie większa od świerszcza i wskoczyła Alojzemu na dłoń. — Rany chomąta, Leokadio! — zawołał Alojzy. 210 zaćwierkała Leokadia. Zdaje — Rany chomąta, Alojzy! się, że wiem, kim jestem. Tak, to była prawda: była konikiem polnym. Konikiem polnym niepodobnym do innych zielonych i błonkoskrzydłych koników, ale jednak konikiem polnym. I od tego dnia trawa była dla niej wysoka, a stokrotki olbrzymie, a ludzie dobrzy, a wszystko bardzo łatwe, bo nikomu nie przeszkadzało to, że Leokadia ma skrzydła, choć jest koniem. — Tak, Alojzy, jak kto chce mieć skrzydła, to musi być taki malutki! — mówiła. A Alojzy uśmiechał się do niej, bo jak każdy stary emeryt bar- dzo lubił słuchać cykania koników polnych na Skwerze Sześcio- konnym. — WIO, LEOKADIO! — mówił cichutko. — WIO, LEO- KADIO! Strumiany 8. XII. 1963. 88 Spis rozdziałów LEOKADIA I SŁAWA ..... 6 LEOKADIA I PRZYJAŹŃ ... 13 LEOKADIA I DOM...... 17 LEOKADIA I PAMIĘĆ .... 20 LEOKADIA I EMERYTURA . . 24 LEOKADIA I WYWYŻSZANIE . . 27 LEOKADIA I RODOWÓD ... 31 LEOKADIA I MARZENIA ... 34 LEOKADIA I WYSKOK ... 39 LEOKADIA I INWALIDZTWO . . 44 LEOKADIA I PYTANIA .... 49 LEOKADIA I NADMIAR .... 54 LEOKADIA I SZTUKA .... 57 LEOKADIA I BYCIE „KIMŚ" . . 62 LEOKADIA I PRZYZIEMNOSC . 69 LEOKADIA I KLATKA .... 76 -LEOKADIA I FRUWANIE ... 79 LEOKADIA I WOLNOŚĆ ... 84 LEOKADIA I NIE...... 87 LEOKADIA I POŚPIECH .... 90 LEOKADIA I DELIKATNOŚĆ . . 93 LEOKADIA I PRZYKŁAD ... 100 LEOKADIA I WYSTAWANIE . . 106 LEOKADIA I KĄCIK..... 113 LEOKADIA I CIĘŻARY . . . , 116 LEOKADIA I INNOSC . . . . . 118 LEOKADIA I PRAWDA .... 124 LEOKADIA I ZROZUMIENIE . . 126 LEOKADIA I ZWIERZENIA . . 130 LEOKADIA I POEZJA..... 133 LEOKADIA I WDZIĘCZNOŚĆ . LEOKADIA I NATCHNIENIE . LEOKADIA I PRZYMUS . . . LEOKADIA I ZASZCZYT . . . LEOKADIA I POŻEGNANIE LEOKADIA I WIELKI ŚWIAT . LEOKADIA I RASA..... LEOKADIA I KARIERA . . . LEOKADIA I OKLASKI . . . LEOKADIA I ZŁOTO . . . . LEOKADIA I NATURA . . . LEOKADIA I POŻYTEK . . . LEOKADIA I KŁAMSTWA . . LEOKADIA I ŻYCZLIWOŚĆ . LEOKADIA I WŁADZA ... LEOKADIA I URZĄD .... LEOKADIA I CZYN .... LEOKADIA I ZAWADZANIE . WIO, LEOKADIO!..... . 137 . 143 . 147 . 152 . 157 . 162 . 165 . 170 . 173 . 176 . 178 . 180 . 183 . 189 . 192 . 196 . 200 . 205 . 208 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1974. Wyd. II. Nakład 20 000 + 235 egz. Ark. wyd. 11,4. Ark. druk. Al - 23,36. Papier drukowy matowy import. 84 x 108/80 g, kl. III. Oddano do skl. w kwietniu 1974 r. Podpisano do druku w lipcu 1974 r. Druk ukończono w październiku 1974 r. Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w Poznaniu. Zam. nr 1353/74 — F-5/746