Chwileczkę, Walerio, Nakładem Wydawnictwa „Siedmioróg' ukazały się następujące książki Krystyny Siesickiej: Fotoplastykon Ludzie jak wiatr Moja droga Aleksandro Przez dziurkę od klucza KRYSTYNA SIESICKA Chwileczkę, Walerio. Wydawnictwo Siedmiorog Redaktor Danuta Sadkowska Opracowanie graficzne Studio Siedmioróg MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8 tel. 58 88 91 Filia Nr 2 Wypożyczalnia dla dzieci Copyright by Krystyna Siesicka 1993 ISBN 83-85959-70-X Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1993 Wydanie I Druk: fiSS Kraków tel. 55 19 06 Postanowiłam jechać przez Olczę. Z szosy zakopiańskiej skręciłam w lewo i wkrótce zobaczyłam pięć stromych dzwonnic olczyskiego kościoła. Za nimi Tatry wcinały się w niebo błękitne i bezchmurne, zdumiewające po wczorajszym deszczowym dniu, kiedy wydawało się, że będzie padać bez końca. Dziwne, że tak lubię rozpoczynać pisanie książek od podróży: ktoś przyjeżdża, ktoś odjeżdża, ktoś do kogoś przybywa, ktoś kogoś opuszcza. I teraz znowu. Tym razem sama jadę swoim mocno rozklekotanym samochodem, który dawno powinnam wymienić na innny, ale ciągle brakuje mi na to pieniędzy. A przecież, ile już razy przerażona stawałam na bezludnych poboczach z nadzieją, że ktoś miłosiernie zechce zajrzeć pod maskę mojego staruszka, a mnie nie zamorduje przy tej okazji. Miły samochód. Lubię go. Tyle przeżyliśmy razem. Może to nie brak pieniędzy, a nadmiar sentymentu nie pozwala mi go opuścić. Otworzyłam okno, do środka wionęło porannym rześkim powietrzem, jaka radość, znowu tu jestem, nie do wiary, że udało się wyrwać codzienności te parę dni. Zdjęłam z głowy szyfonową chustkę, która przytrzymywała mi włosy, i rzuciłam ją na wolne miejsce obok. Była dokładnie tego koloru, co leżąca tam kosmetyczka. Bladoróżowa. Podciągnęłam rękawy swetra, lewy, prawy. Droga przede mną pusta, był tak wczesny ranek, że mijałam zabudowania Pardałowki senne jeszcze i ciche. Ciągle nie miałam imienia dla tej dziewczyny. Powinnam mieć, to ważne. Muszę oswoić się z imieniem dziewczyny, o której mam pisać, polubić je, bo przecież przez jakiś czas będziemy razem prawie bez przerwy. Nawet wtedy, kiedy na chwilę oderwę się od pracy i wybiorę w góry, ona pójdzie ze mną. Przy stole w jadalni usiądzie obok i powie, że nie lubi makaronu. Na Krupówkach kupię lody, bo to ona właśnie zapyta, czy nie mam na nie ochoty. Czasami zostawi mnie na chwilę, może w ogóle nie zjawi się któregoś dnia, wtedy poczuję się samotna, kiedy wróci, nie zapytam, gdzie była, bo wiem, że pytana nie powie. Nie pytana, tak, może zwierzy się czasami. Trudny z niej towarzysz. Paulina? Marta? Justyna? Klaudia? Wieje. Włosy pchają mi się do oczu i ust. Jednak muszę przytrzymać je chustką, więc patrzę na to miejsce obok kierowcy, o którym mówią, że jest „najbliżej Boga". Nie widzę tam ani mojej szyfonowej chustki, ani kosmetyczki. Na tym miejscu siedzi Waleria. Jestem poruszona. To są najbardziej urzekające chwile ze wszystkich, które przynosi pisarzowi wyobraźnia. Nie było Walerii. Jest. Za jakiś czas znowu jej nie będzie. Chyba, że Ty ją wybierzesz i zatrzymasz w sobie, może nie na długo. Na trochę zostaniesz Walerią, sama zaczniesz igrać z wyobraźnią. Może będziesz siedziała obok mnie w samochodzie, może nawet patrząc w lusterko puderniczki, którą przed chwilą wysupłałaś spomiędzy kosmetyków, zawiążesz na głowie bladoróżową, szyfonową chustkę. A mnie włosy pchają się do oczu i ust. Wieje. Nie wiem jeszcze, jaką ma buzię. Na razie trzyma ją w lusterku. Widzę jedynie długie, szczupłe nogi, powyżej kostek spętane rzemykami bławatkowych espadryli, wystrzępione nitki dżinsów na opalonych udach, białą, trykoto- wą bluzeczkę ściągniętą z ramion łódkowym dekoltem. Z boku, powyżej biustu widzę napis wyhaftowany pomarańczową nitką, ale nie mogę go odczytać, literki małe, a ja muszę uważać na drogę. Okrągłości Walerii drobne, ale już wyraźne, wyglądają fajnie, taka dziewuszka. Czy bardzo się wstydziła, kiedy to się zaczęło, czy może była dumna? Nie mogę o to pytać, jeszcze nie, znamy się tak mało, chwilę zaledwie. Ja byłam dumna. Chciałam, żeby mi ten biust rósł prędzej, prędzej, a on był taki opieszały! Marzyłam o prawdziwym staniku. A Ty? Jak jest z Tobą? Och, przyznaj się, powiedz! Roześmiej się i powiedz, przecież jesteśmy same, ja i Ty, Walerio! Chwileczkę... Walerio? - Co powiedziałaś? - zapytała Waleria wytrwale bobrując w mojej kosmetyczce. A więc, proszę! Waleria już mówi. - Nic - zaprzeczyłam. - Dałabym sobie głowę uciąć, że powiedziałaś: „Chwileczkę, Walerio..." - Tak, ale nie do ciebie. - Nie do mnie? A do kogo? - Właściwie, nie wiem. - Za taką odpowiedź dostałam pałę na koniec semestru! - roześmiała się radośnie Waleria. - Dokładnie za taką. Wyjęła moją szminkę i przeciągnęła nią po ustach. Rzuciła mi krótkie, spłoszone spojrzenie. Dostrzegłam tęczówki koloru miodu spadziowego. W kosmetyczce miałam spiralę do rzęs, ciekawa byłam, czy jej też użyje. Użyła. Żałowałam, że nie mogę spokojnie przyglądać się tym wszystkim zabiegom, ale Pardałówka kończyła się już, zaraz miałam minąć Koziniec i był najwyższy czas, żebym zdecydowała: jechać Zamoyskiego czy Czecha. - Ciekawe, czy zdążymy na śniadanie - zaniepokoiła się Waleria roz-smarowując róż na policzkach. - Tak. Pani Kazia wie. - Kto to jest pani Kazia? - Pani Kazia to jest... pani Kazia. - Nie utrzymałabyś się w mojej szkole - stwierdziła Waleria. - Nawet pięciu minut. Szkoda gadać. - Miałaś być grzeczną, wrażliwą dziewczynką. - Ja? Pudełeczko z różem wyleciało z rąk Walerii i wpadło prosto do kosmetyczki, a ona położyła dłoń na tym swoim biuście. - Ja? Kto ci to powiedział? Nikt mi nie powiedział, sama sobie taką wymyśliłam, i wcale nie miała być grzeczną dziewczynką, a jedynie wrażliwą. Sięgnęłam do schowka w drzwiczkach samochodu i wyjęłam stamtąd chusteczki podróżne, nasączone jakimś kolońskim pachnidłem. Podałam je Walerii. - Bądź tak dobra, Walerio, i zrób z nich użytek. Bez słowa otworzyła pudełko, wyjęła wilgotny płatek. Znowu wsadziła buzię w lusterko. Starannie wycierała szminkę, róż i zlepione na rzęsach grudki tuszu. Po chwili odwróciła siew moją stronę. - Już? - zapytała. Nie od razu spojrzałam, bo właśnie byłam na rondzie, dopiero po chwili. I zobaczyłam smutny, trójkątny, koci pyszczek. Na policzku miała brązową smugę rozmazanego tuszu. Spod mojej szyfonowej chustki wymykały się brązowe kosmyki. - Już. Podjechałyśmy pod „Astorię". Drzwi frontowe były zamknięte, więc weszłam bocznymi, tymi przy kuchni, z której dobiegał klekot sztućców i zapach śniadaniowej kawy. - O! - ucieszyła się na mój widok pani Kazia. - Miło panią widzieć! - I ja się cieszę, pani Kaziu, że wróciłam. Uściskałyśmy się serdecznie, obejrzały, pochwaliły siebie nawzajem. - Klucz w drzwiach - powiedziała pani Kazia. - Śniadanie zaraz przyniosę. - Przygotujcie jedynkę do dziewiątki - zawołała w głąb kuchni. Do „Astorii" wracam. Mało jest takich miejsc na świecie, do których wraca się jak do domu. Do „Astorii" wracam. Weszłam do mojej „dziewiątki", otworzyłam drzwi na taras. Było tak cicho, że słyszałam szum Białego, wzburzonego po długotrwałych wiosennych ulewach. Miałam ochotę na prysznic, na śniadanie, na rozmowę z panią Marysią, z panią Renią, na spacer z Walerią. Była na tarasie wpatrzona w stalową grań Giewontu, widoczną ponad drzewami. - Pięknie - powiedziała, kiedy stanęłam obok. - Szumi potok, ćwierkają ptaki, zieleń jest prawdziwą zielenią i kica wiewiórka - mówiła jednym tchem. Wiewiórka przysiadła na gałęzi najbliższego drzewa, uśmiechnęłyśmy się do niej, jak na powitanie starej znajomej. - Jestem taka obrzydliwie miejska - powiedziała Waleria. - Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam krowę. Miałam może trzy, może cztery lata i mama wzięła mnie na wieś. Zobaczyłam żywą krowę i byłam wstrząśnięta, pamiętam to, bo myślałam, że krowy w ogóle nie istnieją, tak jak Baba Jaga i krasnoludki. W konie wierzyłam, w owce, w krowy czegoś nie. W kury wierzyłam, w kaczki, ale w krowy nie. Dziwne, prawda? Weszłyśmy do pokoju, na stole czekała zastawiona taca. Przypomniałam sobie, że w samochodzie Waleria martwiła się, czy zdążymy na śniadanie, widocznie była głodna. Zrobiłam kilka kanapek z wędliną i serem, przyozdobiłam je plasterkami pomidora, natką pietruszki. Wyglądały apetycznie, teraz ja poczułam głód. Kiedy nalewałam sobie drugą szklankę kawy, zauważyłam, że zjadłyśmy już wszystkie kanapki. Rozpakowałam swoją torbę, poustawiałam kosmetyki na półce przy umywalni. Sięgnęłam po ręcznik, gąbkę i płyn do kąpieli, chciałam pójść do łazienki. Waleria wyciągnęła się w fotelu, głowę położyła na oparciu i patrzyła w sufit. Dopiero teraz odczytałam pomarańczowe litery na jej bluzce: NIENAWIDZĘ MARYCHY. To nie był napis fabryczny. - Haftowałaś sama? Waleria spojrzała na mnie, przesunęła palcami po drobnych, ale wyraźnych literach. - Tak - przyznała patrząc mi w oczy. - Nienawidzę jej. Poszłam do łazienki. Miałyśmy czas. Wieczorem wybrałyśmy się na Małe Żywczańskie, gdzie w dole, prawie nad samym potokiem miała swój dom Amelia z Curusiów Skrzetuska. Dwa takie wspaniałe nazwiska, a chatynka mała, przycupnięta starością, ale bardzo przeze mnie ukochana. Idąc, opowiadałam Walerii o naszych tu pobytach, kiedy oboje byliśmy jeszcze mali i rodzice wynajmowali u Amelii pokój na dwa miesiące wakacji. Letnisko, mówiło się wtedy. Żywczańskie nie było taką mod-nisią jak dziś, kiedy pełno tu grzecznych, murowanych domów, kryjących wnętrza zamożne, przysłonięte firankami, o których właściciele mówią zapewne firany, bo to bogaciej brzmi. W oknach Amelii były zazdrostki. Na metalowych łóżkach leżały sienniki wypychane przed naszym przyjazdem świeżą słomą. Prosty stół, proste zydle, które są do dziś, i Amelia prosta, ale jaka! Tego roku, kiedy przyjechaliśmy po raz pierwszy, była młodą, piękną kobietą, teraz idziemy z Waleria do staruszki tak przycupniętej jak chatka. Pokój, w którym mieszkaliśmy kiedyś, rozsypało życie. Amelia mieszka w kuchni i w jednej tylko izbie. Otwieramy drzwi, z wnętrza bucha zapach znajomy, duszny trochę, gotowanych ziemniaków, sera w trójkątnej szmatce, ociekającego nad miseczką i, co tu dużo ukrywać: zamkniętych okien, żeby nie urazić Amelii niepotrzebnie przykrym słowem. - O, Jezusie Nazareński, panienka! Przytulam do siebie Amelię, jak dobrze być dla kogoś panienką, to tak, jakby wrócił do człowieka miniony czas. - Sama przyjechała? - pyta. Cudowna forma, trzecia osoba liczby pojedynczej, na całym świecie tylko Amelia tak do mnie mówi od chwili, kiedy stwierdziła któregoś roku, że zrobiłam się nagle dorosła i że nie wypada zwracać się do mnie po imieniu. Nie pomogły prośby i zaklęcia. - Nie. Nie sama - odpowiadam Amelii. - To znaczy sama, ale tak, jakby z kimś - plączę, a ona przygląda mi się uważnie. - Znaczy się, wrócił do niej? - Przecież mnie nie zostawił. Wyjeżdża tylko. - To z tego wyjazdu, czy jak tam, wrócił? Oczy ma niebieskie, otoczone czerwonawą obwódką, wyglądają jak spłakane, ale to nie łzy, to życie. Wiem, że gdzieś za moimi plecami stoi Waleria i rozgląda się po izbie. Może patrzy na pięknie rzeźbione sosręby pod sufitem, może na figurkę Matki Boskiej Fatimskiej, przed którą stoją w białym wazoniku sztuczne konwalie. A może na mnie patrzy Waleria? - Z tego wyjazdu, o którym Amelia myśli, wrócił, ale znowu wyjechał - tłumaczę. Podsuwa mi zydel, kręci głową z dezaprobatą. - Sama wie, co robi, ale mnie to się tam nie podoba. Jak tu z nim przyszła pierwszy raz, coby mi go pokazać, to ja od razu... - machnęła ręką pogardliwie. - Napije się? - Tak, Amelio, proszę. - Maślankę mam. - Marzę o maślance. - Marzę, marzę. Nic się nie zmieniła, jak se marzyła, tak se marzy. Uśmiech z daleka, pobłażliwy, czuły. Och, pochwycić go, schować i mieć na czarne godziny. Przywiozłam Amelii trochę swoich sukienek, noszonych, ale jeszcze dobrych. Zwęziłam je, skróciłam, Amelia trzyma je kolejno przed sobą, podziwia. - Bóg zapłać, tę do kościoła będę miała, a w tej tu, w tej czarnej, to niech mnie pochowa. Myślałam w tej drugiej, co ją mam w szafie, wie, bo pokazywałam. Pamięta? - Pamiętam. - Ta będzie lepsza. Ogląda przywiezioną przeze mnie sukienkę, kręci głową z upodobaniem. - Pięknie będę w trumnie wyglądać, co? Maryśka Bachledowa mi pozazdrości. Niech tylko o szalu koronkowym pamięta - grozi mi palcem. - Niech no tylko nie zapomni. W komodzie jest. Pamięta? Na śmierć Amelia szykuje sięjak dziewczyna na pierwszy bal. Bardzo mnie to wzrusza, ale tak się boję, że może śmieszyć Walerię. Ciebie śmieszy? Jeżeli tak, może jeszcze raz przeczytaj ten fragment, który zaczęłam słowami: „Wieczorem wybrałyśmy się na Małe Żywczańskie". Proszę, przeczytaj go jeszcze raz i może niech Cię nie śmieszy. Spróbujmy, dobrze? Wracamy. Słońce już dawno zaszło w dole, za Lipkami, psy szczekają, na Struga przystajemy, jedzie pod górę samochód, kiedy nas mija, zaglądam, poznaję, pan Staszek Marusarz wraca do swojego domu na Wierszykach. Niemal czuję szczupłą dłoń Walerii pod swoim ramieniem, nieomal przytulam ją do siebie. - Tak mi jest ciężko, wiesz? - mówię otwarcie. - Ile razy myślę o Amelii, czuję się wstrętnie. - Dlaczego? Byłyście takie miłe dla siebie. - Tylu rzeczy dla niej nie zrobiłam. Mogłam, a nie zrobiłam. - Na przykład? - Nigdy nie była w Warszawie. Tak chciała. A ja, cóż, albo nie miałam czasu, albo jakoś mi to było nie po drodze. - Jak to, nie po drodze? - Musiałabym zboczyć ze swojego życia. Obiecałam Amelii, że pokażę jej morze, że ją tam zabiorę, nie zabrałam. - Też ci nie było po drodze? - Też. Dużo o tym mówiła, cieszyła się, potem przestała. Więcej dostawałam od niej, niż sama dawałam. To ona o mnie dbała. Troszczyła się o moje sprawy, modliła się za mnie, kiedy byłam w tarapatach. - Ucieszyły ją sukienki. - Ucieszyły - przyznałam. - Ale mam świadomość, że tymi sukienkami chciałam również zasłonić swoje wyrzuty sumienia. Może Amelia o tym nie wie, ale ja wiem. - Więc co robić? - zapytała Waleria po chwili, kiedy już nas opuścił przyjacielski kundel, któremu zachciało się powiedzieć nam „cześć" na drodze. - Nie spóźniać się. Coraz częściej łapię się na tym, że czas mija, a ja wielu rzeczy nie zrobiłam. Odkładałam. Myślałam, zawsze, że zdążę, że jeszcze tyle przede mną, aż tu nagle bach! Za późno. - Nie bądź smutna. - Nie jestem smutna. Chwilami myślę o sobie z goryczą, z żalem, że tyle czasu zmarnowałam, to wszystko. Widzisz ten drewniany budyneczek za siatką? - Widzę. Co tam jest? - Bażanciarnia. Waleria przysunęła buzię do ogrodzenia. - Śpią o tej porze, Walerio. - Czy są wśród nich bardzo kolorowe? - Są. - Piękne pióro bażanta ma Aleksander. - Kim jest Aleksander? - Moim bratem. - Starszym? - Nie. Młodszym. - Dużo? Waleria odsunęła się od siatki i nie patrząc na mnie zaczęła iść w dół ulicy. Nagle zatrzymała się, odwróciła w moją stronę i aż dziwne, że usłyszałam jej głos, tak był cichy. - O piętnaście minut. J&^»*h€^;I&^^ To jest moja prywatna strona, do której w ogóle możesz nie zaglądać. Ucałowania! Waleria „Trwałość pamięci" SALYADOR DALI Sprawy, o których muszę pomyśleć, bo potem może być za puźno: (Walerio, za późno pisze się przez „ó"!) Możliwe, ale tak czy owak znaczy to samo. (Trzeba jednak pilnować porządku świata.) Jest umowny. (Tym bardziej. Dotrzymujmy umowy.) Może to i prawda. A więc, teraz chciałabym zapisać sobie sprawy, o których muszę pomyśleć, bo potem może być za późno. (Nie tylko musisz „pomyśleć o nich". Samo myślenie niczego nie załatwi. Wylądujesz, jak ja z Amelią.) Och, wiem! 1. NIE SPÓŹNIAĆ SIĘ! 2. Niech zawsze czują moi Najbliżsi, że Ich kocham. 3. Niech zawsze zostanie we mnie głęboka nienawiść do marychy. 4. Przenigdy TV nie będzie urządzać mi życia. 5. Przeczytam chociaż jedną dobrą książkę w miesiącu. 6. Będę się porządnie uczyła geografii, żeby nie wypadać jak idiotka w rozmowach. (Sprawdzić, gdzie leży Kuala Lumpur, miałam to zrobić dwa miesiące temu.) Pozostałe punkty dopiszę po powrocie do domu. Na pewno. To jest Twoja prywatna strona! Właściwie, dlaczego tylko ja mam się męczyć? A Ty, Moja Droga? Czas mija, popatrz tylko na zegarek, leci! W końcu zostaniemy, jak Ona z tą Amelią, która nigdy nie widziała Warszawy. Ani nie była nad morzem! Może i Ty masz ochotę zanotować sobie coś niecoś (czy to się tak pisze, czy inaczej?), jeżeli chcesz - TA STRONA NALEŻY DO CIEBIE! Przesyłam Ci kwiatek. t'k Waleria 5. 13. Moja prośba do Was obydwóch: jak już zrobicie prawo jazdy --nie łamcie przepisów! K.S. le spałam tej nocy. Wstawałam, piłam mleko, wychodziłam na taras, jadłam sucharki, zmarzłam, potem zrobiło mi się za gorąco, starałam się nie myśleć, starałam się myśleć i nic, nic, liczyłam barany, a one tylko pobekiwały i przyjaźniły się ze mną. Nie przychodził sen. Rano wciągnęłam dres i wyszłam na łąkę przy Dolinie Białego, żeby pobiegać trochę. Zmęczyłam się. Na skraju lasu zobaczyłam wykarczowany pień, więc przysiadłam na nim. Ptaki już dawno nie spały, obudziły się wiewiórki, przyleciała piękna sroczka i coś zagadała do mnie, ale byłam dziwnie niespokojna i wszystko cieszyło mnie inaczej niż zwykle, nie potrafiłam wtopić się w tę piękną naturę i chociaż przez chwilę być częścią łąki, lasu, pnia, towarzyszką wiewiórki, bliskim przyjacielem sroczki. Coraz bardziej moje myśli wypełniała Waleria i to było normalne. Zawsze nosi się w sobie właśnie pisaną książkę, ale tym razem coś tu działo się inaczej: nie planowałam żadnej Marychy, żadnego Aleksandra. Skąd się zatem wzięli? Najwyraźniej wymyśliła ich Waleria. Czy wymyśliła także i mnie? Kto o kim pisze, ja o niej, czy ona o mnie? Ja o niej, niewątpliwie, ja o niej. Łąka pachniała porankiem, zapatrzyłam się w niebo, znowu błękitne, oddychałam równo, głęboko, wyciągnęłam do góry ręce, potem oparłam głowę na splecionych z tyłu dłoniach. I wtedy poczułam obok siebie jej obecność. - Tak wcześnie? - zapytała. - Nie mogłam spać. Usiadła obok i przez chwilę milczała. - Moja mamusia mówi, że trzeba podkładać pod poduszkę gałązki brzozowe, podobno sprowadzają sen. Moja mamusia, powiedziała, i to było takie czułe. Nie matka, nie mama, tylko mamusia. I gałązki brzozowe, powiedziała, które sprowadzają sen. Co za śliczny obrazek: idą brzozowe gałązki i prowadzą sen. - Jeżeli chciałabyś, zerwę ci kilka. - Dobrze, Walerio, podoba mi się ten pomysł, czy twoja mamusia wypróbowała go na sobie? Pochyliła głowę i przez chwilę w milczeniu spoglądała na sroczkę, która ciągle podskakiwała obok nas. - Tak, starała się. - I co? Spała lepiej na gałązkach? - Nie, ale może dlatego, że ona jest wiecznie budzona w nocy, a na to przecież nie pomogą brzozowe liście. Waleria zerwała się z pnia. - Chodźmy! - powiedziała. - Może uda ci się jakaś krótka drzemka po śniadaniu? - Chciałabym, żebyśmy po śniadaniu poszły na Koziniec, Walerio. - Koziniec to jest góra? - Nie, Koziniec to jest... - zawahałam się. - Koziniec to jest Koziniec! - odgadła Waleria ze śmiechem. - I co tam znajdziemy? Byłyśmy już u wylotu Doliny Białego. - „Dom pod Jedlami". Ale nie będziemy mogły wejść do środka, bo ciągle należy do rodziny Pawlikowskich. Przystanęła i spojrzała na mnie z niedowierzaniem. - Do Pawlikowskich? - powtórzyła. - Nie powiesz chyba, że dotych Pawlikowskich? - Owszem, powiem. Złożyła ręce w modlitewnym geście. - Boże! I o n a tam mieszkała? - Przez jakiś czas. Później rozstała się z Pawlikowskim, wiesz chyba? - Wiem. Przez chwilę szłyśmy w milczeniu. - Tak ją lubisz, Walerio? - zapytałam wreszcie. - Kocham ją - odparła krótko. - Za co najbardziej? - Za całość. Dokładnie! - roześmiała się. - Miałyśmy wspólną ciotkę. - Co ty mówisz? - Może nie dosłownie, ale to, co pisała o swojej cioci Joli, do mojej pasowało idealnie. - Nie pamiętam tego wiersza. - Powiem ci. Zaraz, jak to było? No, umiałam go przecież, popatrz, mój ulubiony wiersz i wyleciał mi z głowy. - Przypomnisz sobie. - Och, tak, ale chciałabym powiedzieć ci go teraz, wiesz, jak to jest. To chyba było tak:.....Jedynie ciocia Jola wiotka i pachnąca przypominała wróżkę i paryską lalkę..." I... i... i nie pamiętam. Nie cierpię zapominać. -= I 15 L=-------- Uderzała przed sobą zaciśniętymi piąstkami, dziecinna nagle i rozzłoszczona. - Nie denerwuj się, zobaczysz, przypomni ci się ni z tego, ni z owego! - Jeszcze nigdy w moim życiu nie zrobiło się coś ni z tego, ni z owego - wyjaśniła mi. - Zawsze muszę się paskudnie napracować. - Nie wyglądasz na osobę szczególnie tym zmarnowaną. Śniadanie zjadłam sama. Wynosiłam tacę, żeby postawić ją w holu, kiedy z pokoju obok wyszła pani Marysia. - O, jest pani! - zdziwiła się. - Myślałam, że od rana poszła pani w góry. Zaglądałam do pokoju, telefon był. - Kto dzwonił? - zdziwiłam się, bo nie czekałam na żadne wiadomości. - Aleksander. - Jaki Aleksander? - Nie wiem. Powiedział: „Proszę przekazać, że dzwonił Aleksander". No, to przekazuję. - Nic więcej? - Nic. - Nie znam żadnego Aleksandra! - broniłam się. - Mój Boże! Gdybym wiedziała, zapytałabym o nazwisko. - Czy na pewno powiedział: Aleksander? - Na pewno, sama przyjmowałam telefon. - Niesłychane - szepnęłam, ale pani Marysia usłyszała. - Pewnie jakaś pomyłka - powiedziała. - Ale pytał o panią. - Nie o... - Słucham? - Nie o Walerię? - O Walerię? Nie. Nie pytał o Walerię. Pierwszy raz usłyszałam, że ktoś głośno wymawia jej imię, i głupio ucieszyłam się, że to była pani Marysia, którą lubię. Kiedy weszłam do pokoju, moja pościel była zasłana, nie przypominałam sobie, żebym zrobiła to po powrocie z Doliny, ale być może. Waleria stała na tarasie, zawołałam ją, weszła rozradowana. - Idziemy? - Muszę się przebrać, w dresie będzie mi za ciepło. - Będę przed domem. - Zaczekaj! Chwileczkę, Walerio! Kiedy nas nie było, dzwonił Aleksander. Patrzyła mi w oczy, ale szybko skierowała wzrok na mój maszynopis leżący na stole. - Aleksander... - powtórzyła bez specjalnego zdziwienia, tak, jakby telefon Aleksandra był czymś zwyczajnym. - Mam nadzieję, że nic się nie stało Funiowi... - Kto to jest Funio? - sama czułam, ze w moim pytaniu jest już siad gresji. - Kim znowu jest Funio, Walerio? - To jego pies. Zwykły kundel, przyplątał się do Aleksandra, a teraz z nim ieszka. - I z tobą? - Ze mną nie, ja mieszkam w domu, z rodzicami. - A Aleksander? Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Różnie, ale nie czuję, żeby tam się stało coś szczególnie złego. - Nie czujesz? Przysiadła na brzegu krzesła, pochyliła się, żeby rozluźnić rzemyk espadry-li, nad kostką widać było czerwoną pręgę. - Mówiłam ci już, że Aleksander i ja jesteśmy bliźniaczym rodzeństwem - wyjaśniła niezbyt chętnym głosem. Tak. - Jest między nami oprócz biologicznej, silna więź metafizyczna. - Zupełnie, jakbym słuchała pogadanki przez radio, Walerio. - A jak mam to wytłumaczyć inaczej? Wyczuwam Aleksandra. Z kociej twarzyczki patrzyły na mnie miodowe oczy pełne zdumienia, że nie potrafię zrozumieć sprawy tak oczywistej. - Słyszałam o wyjątkowych związkach między bliźniaczym rodzeństwem powiedziałam ustępliwie. Czułam, że daję się wciągać w obłęd. Mój poranny niepokój spotęgował się. - Dobrze, zejdź przed dom i poczekaj na mnie, tak jak chciałaś. Wyszła. Łazienka była wolna, wzięłam szybki prysznic, włożyłam lżejsze spodnie i cienką bluzkę. W drodze na dół zajrzałam do biura. Pani Marysia siedziała nad rachunkami. - Chciałam o coś zapytać. Proszę, proszę wejść. - Pani Marysiu, czy ja tu jestem sama? - Oczywiście, że sama. Odwróciła kilka kartek spośród tych, które miała przed sobą, i w jedną z nich postukała palcem. - Tu mam skierowanie. Pojedynczy pokój. Dziewiątka. Chciałaby się pani przenieść do podwójnego? - nie rozumiała. - Nie, broń Boże! Pani Marysiu, ten Aleksander, to on miał młody głos? Jaki Aleksander? - Mówiła pani, że dzwonił do mnie Aleksander. - Ach, ten telefon raniutko. Powiedziałam, że c przypominam sobie. Przecież rozmawiając ze mną w holu była przekonana. Mówiła tak, jakby była pewna, czy to możliwe, żeby teraz nie pamiętała niczego? - Może i powiedział, że ma na imię Aleksander - zawahała się. - Może. Wyleciało mi z głowy, głos miał młody, tak. Zepsuła się maszyna do krojenia wędlin i nie mogę złapać naszego pana od naprawy, dlatego jestem taka nieprzytomna. Dopiero teraz zauważyłam, że w jednej ręce trzyma buczącą głucho słuchawkę. - Dziękuję, pani Marysiu, przepraszam. Wyszłam przed dom. Waleria siedziała na stopniach ganku. Podniosła się na mój widok. - Już myślałam, że wyszłaś innym wyjściem. - Drugie wyjście jest tam! - wskazałam drzwi kuchenne. - Musiałabyś mnie stąd zobaczyć, nie mam przed tobą ucieczki. Leciutki uśmiech przemknął jej po twarzy. - Ja przed tobą również. - Wygląda na to, że jesteśmy na siebie skazane. Byłyśmy już na chodniku. Zamknęłam za nami furtkę, nieco silniej, niż powinnam. Waleria stała u szczytu kamiennych schodów prowadzących z dołu na łagodne wzniesienie Kozińca. Miała na sobie krótką obcisłą spódniczkę z wypłowiałego dżinsu, czerwoną, bawełnianą bluzeczkę, włosy ściągnięte nad uszami w dwie kitki i przytrzymane również czerwonymi frotkami. Nad kieszenią bluzki bielił się napis wyhaftowany drobnymi, krzywymi literami: NIENAWIDZĘ MARYCHY. Stała u szczytu kamiennych schodów, czekała na mnie. Na melodię, której nie znałam, śpiewała taki tekst: „Plim, plim, plim! Plim, plim, plim, plim! Tralala, plim, plim!" Wyglądała zabawnie i podobała mi się. Była w cudownym humorze. Na Kozińcu jak na Kozińcu: nigdy nie wiadomo, który dom ma w adresie „Koziniec", który „Droga na Antałówkę", ale zawsze wiadomo, jak dojść do „Domu pod Jedlami". Stanęłyśmy przed żelazną furtką i Waleria przycichła. Wśród lip, cisów i modrzewi stał ten dom, może najpiękniejszy w całym Zakopanem. Dostojny, godny, cichy. - Musiała ty być bardzo szczęśliwa - szepnęła zauroczona Waleria. - Nie. Prawdę mówiąc: nie. - Nie była? A czego jej brakowało? Tak tu pięknie. - Brakowało miłości. - Pawlikowski jej nie kochał? Jesteś pewna? - Najpierw kochał, potem kochał, ale nie tak, jak chciała, a potem rozstali się i już. Jej została tylko fotografia. - to, to jest bardzo mało - dopowiedziała Waleria. Otworzyłam furtkę i weszłyśmy do ogrodu. Waleria zbliżyła się, dotknęła ręką podmurówki domu, pogładziła poręcz schodów. - Chodziła tędy... to okropne, że w tym miejscu jest po niej tylko przestrzeń, prawda? A gdzie pantofelki? Gdzie powiewna sukienka? Patrzyłyśmy na siebie, chyba po raz pierwszy ze zrozumieniem. - Bała się mieszkać tutaj, wiesz? 19 'JfeO^jK-a^JfeO^J^^ - Czego się bała? Taki piękny dom? - Nie lubiła Pawlikowskich. Jasia tylko kochała, ale jego ciągle nie było. Czuła się tu opuszczona, nieszczęśliwa. Po nocy drzwi skrzypiały, podłoga trzeszczała. Tęskniła, marniała. - Biedna Lilka. Waleria zapatrzyła się na kręte schody prowadzące do wejścia, na odbicie nieba i drzew w pięknych oknach. Teraz będą moje notatki. Następne kartki należą do Ciebie. Może przepisz dla nas wiersze, które lubisz najbardziej, masz ochotę? Czy wiesz COKOLWIEK o ludziach, którzy je pisali? Czy nie chciałabyś mieć dla swoich ulubionych stron takich jak moje o LilceP Waleria Lilka Pawlikowska WITKACY „Dom pod Jedlami" KOZINIEC-ZAKOPANE To listek dla Niej. Ale nie z Kozińca. M*?^ł&?^tf&&^ Listy Pani traci już wszelką powagę: Czyha w bramie na listonosza! Patrzy smutno, uśmiechem go błaga jak ranny leżący na noszach. Dni tej pani bez listów toną, idą na dno w żalu bez granic... aż się dziwi zmartwiony listonosz: „Ja bym tam napisał do pani"... (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska) „... Nawet w najbardziej pospolitych warunkach poezja szemrała wokoło niej bezustannie, jak blisko płynący, ciągle żywy strumyczek..." (Irena Krzywicka tak pisała w swoich wspomnieniach o Lilce Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej) Przypomniałam sobie fragment wiersza o Ciotkach. Co za ulga! ... Jedynie ciocia Jola wiotka i pachnąca przypominała wróżkę i paryską lalkę. Chodziła w piórkach ptasich i tiulach ze słońca, całowała, podnosząc gwiaździstą woalkę... „Kobiety w ogrodzie" PIERRE BONNARD Niedostępna pomarańcza Czerwiec. Bezpiecznych dni szczęśliwe trafy, Jednym - mielizna: innym - sztorm i rafy... Słońce zachodzi w barwie jednej z tęsknot: Ogromnej, krągłej pomarańczy z Jaffy... (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska) MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBL1U ił* im. H. Sienkiewicza 05-80Q; w Pruszkowie, ul. K. Puchatka 8 łel. 58 8891 Filia Kr 2 Wypożyczalnia dla dzieci To właśnie są Twoje strony! Czy już wiesz, co z nimi zrobisz? Popatrz, ile masz miejsca dla siebie w prawdziwej książce... Cześć! Waleria ażdy, kto przyjeżdża do Zakopanego, mówi: „Te okropne Krupówki!" Narzekanie na Krupówki, na smog wiszący nad nimi, na drogie a bałaganiarskie sklepy, na przepychający się tłum, należy do dobrego tonu. Uważam Krupówki za jedną z najmilszych polskich rupieciarni. Podobnie uważają chyba i ci, którzy mówią o nich z obrzydzeniem, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że spotyka się ich tam codziennie, chyłkiem przemykających się wśród tłumu, udających, że przychodzą tam jedynie z konieczności, bo „musieli iść" na pocztę, albo „zmuszeni byli" umówić się z kimś w kawiarni. Ja na Krupówki chodzę z upodobaniem, nawet, kiedy nóg nie czuję po długiej przedpołudniowej wycieczce. Tego dnia Waleria wybrała się ze mną i natychmiast Krupówki wchłonęły ją w siebie. Stała się jeszcze jednym barwnym punktem ulicy, a ja patrzyłam z wielką radością, jak bez najmniejszego zakłopotania, szeroko otwierając usta, skubała nimi białą cukrową watę puszącą się na cienkim patyku. - Pycha! - mówiła Waieria. - Zupełna pycha! Nawet chyba wolę watę niż lody! Później wędrowała z waflowym rożkiem pełnym różnobarwnych lodowych kulek. - Pycha! - jęczała, z lubością przymykając oczy. - Zwłaszcza te waniliowe! Zupełna pycha! Chyba jednak wolę lody niż watę! Była cała lepka, lody spływały jej po palcach i po brodzie, na czerwonej bluzce ciemniały plamy po czekoladowych, a truskawkowe wolno spływały aż do łokcia. Właśnie taka miała być Waleria i patrzyłam z ulgą, że coś mi się nareszcie zgadza. Stanęłyśmy przy straganie, na którym straszyły ludowe koszmarki. Szybko przeleciała wzrokiem wszystkie pudełka i pudełeczka, płaskorzeźby z główkami góralskimi, ciupagi, ciupażki i barometry, zadzwoniła dzwonkami wiszącymi na rzemykach i wreszcie znieruchomiała, wpatrzona w zwyczajne, prościutkie fujarki. Stała tak przez chwilę jak porażona, potem odwróciła się w moją stronę. - Idziemy dalej? - zapytała ostro. 24 - Tak. Możemy wrócić przez Lipki. Przeszłyśmy już spory kawałek, Waleria nawet zaczęła coś sobie nucić, chyba jakieś kolejne: „Plim, plim, plim, tralala", kiedy zapytałam, czy nie chciałaby kupić sobie fujarki. - Widziałam, że się przyglądałaś. - Tak. Były fajne. - Kup sobie, Walerio. Rozłożyła ręce. - Przecież ja nie mam pieniędzy. No, tak, oczywiście, przecież ona nie ma pieniędzy, skąd pieniądze mogła mieć Waleria... - Wróćmy, kupię ci fujarkę, będziesz miała pamiątkę. - Czy nie jest bardzo droga? - zatroszczyła się. - Chętnie ci kupię, Walerio, na pewno nie jest droga. - Jeżeli tak... - rozjaśniła się. - Bardzo chciałabym mieć fujarkę! - przyznała. - Bardzo. Wybierała długo. Oglądała dokładnie, nie tylko z wierzchu, ale i w środku, sprawdzała ustnik, zachowywała się tak, jakby była wybitnym znawcą fujarek, zwłaszcza tych, które kupuje się w Zakopanem na Krupówkach. Nie pospieszałam jej. Wreszcie wybrała. - Ta jest dobra. Wezmę tę. Zapłaciłam. Myślałam, że Waieria zacznie natychmiast grać, że wypróbuje ton fujarki, ale nie, obejrzała ją jeszcze raz z wierzchu, palcami sprawdziła gładkość ustnika. - Bardzo ci dziękuję, naprawdę bardzo. Będę miała dla Aleksandra. Było gorąco, zaproponowałam Walerii, żebyśmy wstąpiły do kawiarni. - Weźmiemy coca-colę, ochłodzimy się trochę, co ty na to? - Chętnie, chce mi się pić po tych słodkościach. Wydaje mi się, że masz w torebce czerwony flamaster. Widziałam, kiedy wyjmowałaś portfel. Mogłabyś poszukać? Nie od razu znalazłam flamaster w moim bałaganie, ale był tam rzeczywiście. Przewracając w torbie wyjęłam z niej również i swój mały aparat fotograficzny. Pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić Walerii zdjęcie, właśnie teraz, kiedy taka zadumana siedzi przy stoliku z kucykami związanymi wysoko, sterczącymi nad uszami jak różki młodego baranka. Nacisnęłam migawkę w chwili, gdy Waleria zastanawiała się nad czymś, obracając fujarkę w palcach. Potem sięgnęła po flamaster i coś tam na niej rysowała, nie widziałam co, bo trzymała fujarkę na kolanach, więc zasłaniał mi blat stolika. Skończyła, oddała flamaster, ale fujarkę ciągle jeszcze oglądała pod stołem. Wreszcie pokazała mi. - Ładnie? - zapytała. - Ładnie... - powiedziałam. Odruchowo włożyłam fujarkę do torebki, zapłaciłam za colę i wolno ruszyłyśmy w stronę domu. Byłam już przy „Astorii", kiedy zauważyłam, że idę sama. Spojrzałam na zegarek, zbliżała się pora kolacji, ale miałam jeszcze czas, więc poszłam na górę, żeby zostawić torebkę i umyć ręce. Postanowiłam spokojnie obejrzeć fujarkę. Usiadłam na fotelu i zaczęłam jej szukać. Sprawdziłam dokładnie we wszystkich przegródkach, pomyślałam, że musi być gdzieś na dnie, więc wyrzuciłam wszystko z torebki. Nigdzie jej nie było. Nie mogłam zrozumieć: przecież naprawdę kupiłam fujarkę i naprawdę schowałam ją do torebki. Po kolacji wróciłam na górę i znowu ogarnęło mnie uczucie niepokoju, coś mi się splątało, nie radziłam sobie z Walerią i z moim maszynopisem dziwacznie rozproszkowanym, jakby każda jego kartka należała do innej książki. Nie wiedziałam, gdzie jest fujarka. Nie miałam pojęcia, co się z nią mogło stać. Za oknem było już ciemno. Słyszałam, że ktoś zbiega po schodach, ktoś śmieje się w holu, na dole pogaduje telewizor, ale jednocześnie wydawało mi się, że wszystko dzieje się jak na obcej scenie, że nawet mój pokój nie bardzo jest rzeczywisty. Co zatem było prawdą? I, u licha, gdzie się podziała fujarka? Pomyślałam niedorzecznie, że na to pytanie może potrafiłaby odpowiedzieć Waleria, i zdecydowałam zapytać o to przy najbliższej okazji. Postanowiłam wyjść przed snem na krótki spacer, i wyszłam. Nie wiem, czy zrobiłam źle, czy dobrze, bo po powrocie znalazłam mój maszynopis leżący na tapczanie, chociaż z całą pewnością zostawiłam go na stoliku. Ale teraz leżały tam kartki, których przed moim wyjściem nie było. Poznałam pismo Walerii. Moja Kochana! Mam pewien pomysł i zostawiam Ci go na następnych stronach, może się przyda - skoro czujesz się taka splątana. Myślę, że nie gniewasz się na mnie, zawsze moje kartki możesz po prostu wyrzucić. Czy zrobiłam jakiś błąd ortograficzny? Wiem, że trzy razy użyłam zaimka zwrotnego „się" zbyt blisko siebie, ale przecież nie zmienia to sensu tego, co chciałam napisać, a porządek świata naruszyło tylko odrobinkę! Twoja Waleria {tf&Q^Jj8r&^')&&^Jl^^ Postaram się odpowiedzieć na Twoje pytanie: -I, u licha, gdzie się podziała fujarka? Moim zdaniem mogło Ci się jedynie wydawać, że schowałaś ją do torebki. Może miałaś taki zamiar, owszem, ale zanim to zrobiłaś FUJARKĘ WZIĘŁAM JA. Niosłam ją później cały czas w ręku, aż dziwne, że nie zauważyłaś tego. Pewnie byłaś zamyślona, widziałam przecież, że nagle stałaś się milcząca i nawet ogarnął mnie lęk, że za mało serdecznie podziękowałam za fujarkę i teraz jest Ci przykro. Dziękuję za nią raz jeszcze. JEST I DRUGA MOŻLIWOŚĆ: Byłaś zmęczona upałem i spacerem. Po obiedzie wyciągnęłaś się na tapczanie i usnęłaś jak kamień. ŚNIŁO CI SIĘ, ŻE BYŁYŚMY NA KRUPÓWKACH I ŻE KUPIŁAŚ MI FUJARKĘ, KTÓRĄ POTEM SCHOWAŁAŚ DO TOREBKI. Ale to byl tylko sen. Obudziłaś się, poszłaś do toalety, wróciłaś i wywaliłaś wszystko z torby, szukając fujarki. Nie było jej, bo nie mogła znaleźć się raptem w Twojej torebce, skoro tylko Ci się śniła! Myśłę, że któraś z tych dwóch możłiwości jest prawdziwa. Waleria ;ifoQ^'ifoQ^~jfofe^ifo^ TWOJA KARTKA PRYWATNA! Kochana, to jest znowu kartka przeznaczona tylko dla Ciebie. Czy masz jakieś przypuszczenia? Może sądzisz, że wiesz: - Gdzie, u licha, podziała się fujarka? Napisz, możliwe, że Jej to w czymś pomoże. Widzisz przecież: Ona już goni w piętkę! Waleria ? ogoda była nadzwyczajna. Wybrałyśmy się z Walerią w góry. Doliną Jaworzynki na Halę Gąsienicową. Dobry spacer na moje lata i obtartą piętę Walerii. Początkowo miałyśmy zamiar pójść dalej, na Kościelec, ale zmęczyłam się, a pięta Walerii była w opłakanym stanie. Wracałyśmy tą samą drogą, pod szałasem przysiadłyśmy na chwilę, przed nami zieleniła się Jaworzynka, za nami panoszyła Kopa Magury; kiedy po chwili ruszyłyśmy dalej w stronę Kuźnic, ze zdumieniem spostrzegłam, że Waleria nie utyka ani trochę, przeciwnie, idzie przede mną energicznie, ubrana w króciutkie, białe szorty, z wdziękiem kręcąc okrągłą pupą. Z czubka głowy strzelał w niebo pojedynczy kucyk misternie usztywniony paroma frotkami w różnych kolorach. Na sobie miała Waleria zieloną, obcisłą bluzkę na szerokich ramiączkach. O tej bluzce piszę dlatego, że po prawej stronie, tuż pod pliską widać było na niej jadowicie żółte literki, bardzo krzywy, nierówny haft: niEnaWidZę mARycHy. No i dobrze, nienawidzi, trudno, pomyślałam sobie rano, kiedy zobaczyłam Walerię wchodzącą do mojego pokoju. Zaskoczyła mnie teraz zdumiewająca prężność jej kroku. Z taką piętą, na miły Bóg! Przed chwilą popiskiwała i marudziła, a teraz - proszę: kozica górska. Nagle coś mnie tknęło, jak dwa razy dwa cztery, gdzieś tu musi być chłopak, pomyślałam. No i proszę, pięciu. Pięciu chłopaków rosłych jak młode drzewa. W tej sytuacji wiadomo, że lepiej piętę stracić i chodzić bez niej do końca życia, niż okazać się rozmazaną babą. Nasłuchiwałam, czy przypadkiem nie zaśpiewa swojego: „Plim, plim, plim", ale oczekiwałam zbyt wiele, nie odważyła się. I słusznie, bo zapewne wydałaby z siebie tylko jakiś boleściwy jęk. Jeden z chłopców minął mnie i zrównał krok z krokiem Walerii. Objął ramieniem jej przypalone słońcem nagie plecy. Boże, pomyślałam, co robić? Waleria wiedziała. Odwróciła się, odepchnęła natarczywe ramię i powiedziała coś, czego nie dosłyszałam, może lepiej dla nas wszystkich. Usłyszałam natomiast odpowiedź tego rosłego jak młode drzewo: „Nie, to nie, pies cię trącał!" Za mną rozległ się sataniczny chichot. Pozostałe rosłe drzewa najwyraźniej drwiły z czarującego amanta Walerii, która, ku mojemu zdumieniu, zawróciła i zaczęła dreptać obok mnie jak grzeczpy szczeniaczek przywiązany do swojego pana. Trzy rosłe drzewa dogoniły amanta, piąte zostało. Potrząsnęło koroną złotawych liści, które opadły mu na czoło i powiedziało do grzecznego szczeniaczka: - Nie bądź zła, on się tak wygłupiał, wiesz... Spojrzała złym okiem. - Co ja wiem, to ja wiem. - Dziewczyno, powinnaś być zadowolona, że chłopaki oglądają się za tobą. - Miło z ich strony - odparła Waleria godnie, ale spojrzała okiem przychylniejszym. Rosłe drzewo uśmiechnęło się do mnie i powiedziało grzecznie: - Mam na imię Wojtek, czy pani pozwoli, że się przyłączę? - A koledzy? Tak ich zostawisz? - Wolałaby pani, żebym zawołał? Roześmiałam się. Wojtek miał pogodną, ładną twarz i migoczące iskierki w oczach. - Och, nie! Proszę, przyłącz się do nas, jeżeli Waleria ma ochotę na towarzystwo. Pokręciła głową w sposób, który nie był ani zaprzeczeniem, ani potakiwaniem, coś tak jakby jej ta głowa latała dookoła szyi. No i, oczywiście, usłyszałam: „Hm, hm, hm, plim, plim, plim..." - Więc jak, Walerio? - zapytał. - Proszę cię bardzo! - powiedziała. - Ale uprzedzam, że boli mnie pięta - dorzuciła z powagą. Biedactwo, widocznie nie miała już siły na kozicę górską. - Myślę, że twoja pięta nie będzie nam przeszkadzała w rozmowie. - Właśnie... eee, nie wieeeem! - zabeczała jak owca i zatrzymała się, kładąc rękę na ramieniu Wojtka. Zdjęła adidasy, skarpetki, pokazała nam swoją prawą piętę. Opatrunek, który założyłam jej, kiedy byłyśmy w schronisku na Gąsienicowej, obsunął się i zobaczyliśmy krwawiącą piętę, odartą nie tylko ze skóry, ale i z bąbla. Nie dziwiłam się Walerii, ja na jej miejscu też okazałabym się rozmazaną babą. - Tak strasznie chciałam być dzielna! - biadoliła Waleria. - Ale widzicie sami, przecież to jest żywa rana! - Może ja ciebie wezmę na ręce! - ucieszył się Wojtek rycersko. - Ależ skąd! Przecież ledwo się znamy! - Trudno, Walerio, musisz iść boso - zdecydowałam. - Ale tam są kamienie, wiesz, tam, jak się już schodzi do Kuźnic... - jęczała. - Wezmę ciebie na ręce, doprawdy! - napierał się Wojtek. Widziałam, że wprost pali się do tego pomysłu, ale właśnie Waleria ruszyła w dalszą drogę. - Dobrze! - powiedziała zdecydowanym głosem, wyraźnie podsumowując dyskusję, którą wiodła ze sobą. - Pójdę boso i nie będę histeryzować, nawet jeżeli kamienie będą mi przebijały stopy. Wojtek patrzył na nią wzrokiem pełnym uwielbienia, chociaż w jakimś sensie wymknęła mu się z rąk. - Trzeba będzie spryskać piętę sztuczną skórą i dać jej spokój przez jakiś czas; jeżeli chcesz, Walerio, posiedzę przy tobie i będę ci głośno czytał. - Chyba masz poprzestawiane w głowie! Przecież nie mam pięty w oczach i mogę czytać sama. Zmarkotniał. Waleria zauważyła to. - Możemy sobie gadać - powiedziała lekko. Był ledwo żywy z miłości, po prostu umierał na naszych oczach, a ona kapała mu słowa jak krople na życie. Wpatrzony w nią, dopiero teraz zauważył jadowicie żółty napis na zielonej bluzce. Szli obok siebie, ale zobaczyłam, że spojrzał z ukosa na krzywe litery. Nagle wydał mi się dziwnie skupiony i starszy, niż sądziłam. Waleria też pochwyciła jego wzrok i gestem, który już znałam, dotknęła haftu palcami, a potem przykryła go dłonią. Dotarło do mnie, że oni wiedzą o czymś, o czym ja nie mam pojęcia. Zjechaliśmy z Kuźnic do Zakopanego mikrobusem, bo pięta Walerii była okropna. Obtarcie przysypane ziemią, zlękłam się, że będę musiała starać się o zastrzyk przeciwtężcowy. - Miałam robiony miesiąc temu - uspokoiła mnie Waleria. - Przewróciłam się na wrotkach i wpadłam prosto w górę ziemi, którą przywieźli do podsypania klombu. - Jeździsz na wrotkach? W głosie Wojtka słychać było czyste uwielbienie, fakt, że Waleria jeździ na wrotkach, wydawał mu się chyba godny wpisania do Księgi Guinnessa. - Jeździłem kiedyś na deskorolce - pochwalił się. - Nawet teraz jeszcze jeżdżę, jeżeli mam czas! - dorzucił nerwowo, widząc, że czas przeszły zachmurzył Walerię. - O, deskorolka jest trudna! - zachwyciła się i unosząc w górę koci pyszczek, patrzyła na Wojtka z bezbrzeżnym oddaniem. Ich romans rozwijał się na moich oczach w tempie tak zawrotnym, że w ogóle za nim nie nadążałam. I dlatego przeraziłam się, kiedy wysiadłam z mikrobusu i daremnie czekałam, aż i oni wydostaną się z innymi pasażerami. Nie było ich. Po prostu ich nie było. Nie pokazali się również następnego dnia. Obijałam się po swoim życiu jak nietoperz po nocy. Złapałam się na tym, że szukam ich. Gorzej: zarzucałam przynęty. Siadałam w miejscach szczególnie romantycznych albo w takich, w których widziałam dużo młodzieży, sądziłam, że się na to nabiorą. Pomyślałam, że skoro ona ma chorą piętę, to może wjazd kolejką na Kasprowy będzie dla niej dobry. Pojechałam na Kasprowy. Na Gubałówkę. Na Butorowski Wierch. Jadłam lody na Krupówkach, piłam cocę pod Krokwią. Wreszcie któregoś dnia wybrałam się na Czerwone Wierchy, bo w końcu siedziałam w tym Zakopanem, a tak naprawdę w górach nie byłam. Był gorący dzień, duszny, męczący, wróciłam do „Astorii" zmordowana, w kuchni czekał na mnie odstawiony w garnuszkach obiad. Byłam wściekle głodna i zjadłam go jeszcze przed prysznicem. Wreszcie, syta i odświeżona rozłożyłam leżak, usiadłam w cieniu, który o tej porze ogarniał już połowę mojego tarasu. Po chwili w drzwiach pokoju stanęła Waleria. Popatrzyła na mnie z nikłym, nieśmiałym uśmieszkiem. - Dzień dobry - wymamrotała przez zęby. Ja starałam się mówić normalnie. - Dzień dobry, Walerio! Jak twoja pięta? - Nędza i mizeria. Usiadła na progu. - Boli? - Nawet nie boli, ale trochę się paskudzi, dziś jest lepszy dzień, tak jakby przyschło. Była w tych swoich niebieskich espadrylach, więc zobaczyłam, że piętę ma zaklejoną czyściutkim plastrem, ale zauważyłam również, że paznokcie stóp pomalowała jadowicie czerwoną emalią. - Ho, ho! - powiedziałam. Podkuliła palce, no, ale spróbuj sama tak podkulić palce stóp, żeby nie było widać paznokci, może kot potrafi, ale przecież ani Ty, ani ja, ani Waleria. - A, to tak tylko... dla hecy. Pomyślałam sobie: bardzo ciekawe, jakie jeszcze hece przyszły jej do głowy przez te dni, kiedy nie widziałyśmy się nawet przez chwilę? - A u ciebie co? - zapytała tonem sąsiadki, która wpadła na plotki. - Dziękuję, w porządku. Nie pomagałam jej w rozmowie. - Myślisz pewnie, że jestem w nim zakochana? - zapytała trochę zaczepnie. - A nie jesteś? Koci pyszczek. Gdyby miała wąsy, opadłyby jej na pewno, a tak, opuściła tylko głowę i patrzyła na swoje potwornie czerwone paznokcie. - Jestem. Zapadło milczenie, obydwie nie wiedziałyśmy, jak ugryźć tę sprawę, najchętniej połknęłabym proszek nasenny i położyła się do łóżka. Waleria trzymała ręce zaciśnięte w pięści, więc mogłam się domyślić, że chowa w nich paznokcie, równie krwiste jak tych dziesięć, które gryzły mnie w oczy już od chwili. - On, wiesz, jest zupełnie cudowny! - powiedziała. Uśmiechnęłam się do niej. Pomyślałam, że zaraz mi wyzna, jaką to przeżywa wyjątkową, pierwszą miłość. - Tak naprawdę, on jest moją pierwszą miłością w życiu. Tak, wszystkie poprzednie to były pomyłki... - Wszystkie te poprzednie, jak teraz o nich myślę, to były właściwie pomyłki... - odkrywała świat Waleria. Cudowna. Tak to właśnie jest, tak to się dzieje, Walerio, moje kochanie! Masz wszystko darowane za te piękne rzeczy, które opowiadasz, które mi powierzasz: swoje skarby największe. - A on, wiesz, jest taki wyjątkowy. - Dobry i czuły? - Och, tak! Jakby tu jej powiedzieć, jak przestrzec ją, ochronić przed tym dobrym, czułym i wyjątkowym, po którym nie musi, ale może zostać tylko upokorzenie i smutek? Tymczasem ona wyczuła mnie jak swojego brata-bliźniaka, czym, prawdę mówiąc, zaimponowała mi trochę. - Tylko nie zamartwiaj się o mnie, bo ja nie chodzę z chłopcami do łóżka - powiedziała tonem trzykrotnej rozwódki. Chryste Panie. - Dlaczego? - zapytałam, doprawdy najgłupiej jak mogłam. Waleria uznała to pytanie za zupełnie zwyczajne. - Wiesz, na razie nie mam na to ochoty. Z wielu względów, z których najistotniejszy jest chyba ten, że... że... Patrzyła na swoje paznokcie i poruszała palcami stóp, bardzo sprawnie, podziwiałam, to wcale nie jest takie łatwe. - Trochę się boję... - powiedziała wolno, w zadumie nad samą sobą. - Takie mam obawy, że... po prostu sądzę, że mam na to jeszcze trochę czasu! - wyrzuciła z siebie gwałtownie. - Większość dziewczyn tak myśli, to tylko chłopcy, im się tak spieszy! - Och, dziewczynom też. - Myślisz? To ja ci powiem, że głównie gadają, przechwalają się. A ja... Znowu na buzi Walerii pojawił się wyraz dziecinnego rozmarzenia. Teraz godziłam się nawet na jej czerwone paznokcie. - Co, ty, Walerio? - Ja tak strasznie lubię, jak ktoś mnie uwielbia! Jak za mną ktoś wprost szaleje! - przyznała się rozbrajająco. - Czy ty też za tym przepadałaś? - Pewnie. Przepadam za tym do tej pory! - roześmiałam się. Szczerość za szczerość. Doceniła to. - Może dlatego łatwiej się z tobą rozmawia niż z kimś innym. Wojtek za mną szaleje, ale nie tylko za to go kocham. Z nim też mogę o wszystkim rozmawiać, tak jak z tobą, jak kiedyś z Aleksandrem. - A teraz z Aleksandrem nie możesz? - Mogę. Czasami. Pójdę już. Podniosła się, poprawiła rozluźnione na kitkach frotki. - Dobrze, że wróciłaś. - Musiałam wrócić, nie mogłam zostawić ciebie z tym wszystkim. Obydwie popatrzyłyśmy przez drzwi na stół z porozrzucanym maszynopisem. - Nie byłoby go, gdybyś nie zjawiła się w moim samochodzie - powiedziałam otwarcie. - Przecież wiem. Mój Chłopak ukochany na imię ma WOJTEK Chętnie narysowałabym Go w tej ramce, ale nie mam najmniejszych nawet zdolności plastycznych. Poproszę Wojtka, żeby dał mi swoją fotografię i wkleję ją tul W moim Wojtku podoba mi się najbardziej: to, że potrafi zachowywać się elegancko w każdej sytuacji. NIE ZGRYWA SIĘ! NIE UDAJE, ŻE DLA NIEGO CAŁY ŚWIAT TO MAŁE PIWO! Ze liczy się z moim zdaniem. Ze interesuje go to, co się dzieje na Ziemi i w Kosmosie. Że podoba Mu się III Symfonia Henryka Góreckiego. ŻE MNIE UWIELBIA DO SZALEŃSTWA. A jaki jest Twój Chłopak, albo jaki chciałabyś, żeby był? Ucałowania! Waleria TWOJA KARTKA PRYWATNA-- MIŁOSNA! Nie rysuj nigdzie serca przebitego strzałą, nie wytrzymam tego, jest beznadziejnie głupie! BŁAGAM! Jeżeli to zrobisz, to już Twoja sprawa. Waleria JEŻELI NIE MASZ UKOCHANEGO CHŁOPAKA, NA PEWNO WIESZ, DO KOGO POWINIEN BYĆ PODOBNY. PORADŹ SOBIE Z TĄ RAMKĄ, JAK CHCESZ! Waleria melia, u której byłam z Walerią, pamiętasz, ta, co to mieszka sobie na Małym Zywczanskiem jak na ostatnim przystanku przed śmiercią, otóż Amelia nie byłaby zadowolona: Natan wrócił. Przyjechał do Zakopanego na kilka godzin, bo znowu musiał lecieć na jakiś swój koniec świata. Taką ma pracę. W przekonaniu Amelii, Natan rzuca mnie za każdym razem, kiedy tylko odrywa się od pasów startowych. Poszliśmy razem w góry i nie zabrałam ze sobą Walerii. Po drodze zaczęłam Natanowi o niej opowiadać. Przyglądał mi się jak osobie trochę nieprzytomnej i nawet czegoś zapytał, czy nie powinniśmy wracać. Przerwałam więc swoją opowieść. Niestety, zaraz złapałam się na tym, że nucę cichutko: „plim, plim, plim, tralala". Wiedziałam, że nie robię na nim najlepszego wrażenia. Sądzę, że gdyby rzeczywiście chciał mnie rzucić, był to nadzwyczaj odpowiedni moment. Nie rzucił mnie. - Nie żartuj! - powiedział tylko. - Warto, żebyś wzięła trochę witamin i od czasu do czasu łyknęła aspirynę. - To są lekarstwa, które bierzesz, kiedy ci się wydaje, że koniec jest blisko! - rozżaliłam się. - Jestem zdrowa. - Nie wątpię, ale trochę witamin i aspiryna dobrze ci zrobi. Tego dnia wieczorem, zanim ruszył w drogę powrotną, Natan sam musiał wziąć trochę witamin i aspirynę, a to wszystko przez Walerię. Zaparzyłam kawę. Chciałam, żeby przed wyjazdem napił się czegoś, co nie pozwoli mu zasnąć w drodze. W końcu miała to być już druga jego zarwana noc, a w dzień nie położył się ani na chwilę, dopiero teraz, czekając na kawę wyciągnął się na tapczanie i zamknął oczy. Wydawało mi się, że przysnął. Zeszłam do kuchni, żeby wziąć kanapki, które pani Kazia przygotowała mu na drogę, kiedy wróciłam do pokoju, Natan leżał z otwartymi oczyma, a obok, na fotelu siedziała Waleria. - Byli dziś na Orlej Perci - powiedział Natan. - A pięta, Walerio? - zapytałam. - W porządku. Już o niej nie pamiętam. Czy to dobrze, że pan będzie jechał nocą? W nocy można łatwo zasnąć, zwłaszcza jeżeli jest się samemu. I wypadek jak w banku. Zamarłam. No, to teraz się zacznie, pomyślałam, ale Natan milczał posępnie. - Odstukaj - powiedziałam. Waieria patrzyła na mnie w osłupieniu. - No, odstukaj! - nalegałam. Posłusznie odstukała w drewnianą poręcz fotela. Spojrzałam na Natana. Kręcił głową przecząco. - To musi być nie malowane - powiedział. Rozejrzała się po pokoju, ja też. Widziałam, że Natan również spogląda na ściany, na framugi okien, na nogi stolika. - Może pójdę na dwór i odstukam w drzewo? - zaofiarowała się Waieria. - Musi być odstukane w tym samym pokoju, w którym zostało powiedziane - wyjaśniłam, stary fachowiec. - Wierzysz w to? - zapytała Waieria z bezgranicznym zdumieniem. Miałam do wyboru: albo powiedzieć, że wierzę, albo narazić się Natanowi i zgodnie z prawdą powiedzieć, że nie wierzę. - Tak sobie! - powiedziałam dyplomatycznie, odnajdując trzecią możliwość w ostatnim momencie. - Natomiast Natan jest lotnikiem, a oni... - urwałam, licząc na to, że Waieria domyśli się sama. Przyglądała mu się uważnie. - W czarnego kota też pan wierzy? - Tak - przyznał. - Ale czarnego kota to ja muszę mieć. Nam one przynoszą szczęście. Nie zagaduj mnie. Odstukaj! - Czy widzi pan, żeby tu coś było nie malowane? - Widzę. Stół od spodu Waieria niemal weszła pod stół, postukała w blat głośno i rzetelnie. - I ma pan czarnego kota? - dociekała, wychodząc spod stołu. - Oczywiście! - obruszył się Natan. - A jak myślałaś? - Myślałam, że pan ma. - To jest kotka. Na imię ma Panna Fontanna. - Dlaczego? - roześmiała się Waieria. - Przyczyna jest chyba jasna. Musiałam stanąć w obronie Fontanny. - Teraz robi tylko do kuwetki. - Ho, ho, ho, do kuwetki! - zadrwił Natan. - Do kuwetki! Już nie mówiłbyś takich rzeczy, doprawdy, jak była mała, owszem, zdarzało jej się, ale teraz nigdy! Waieria wpatrywała się w Natana, jak w egzotyczne stworzenie. - Oprócz stukania w nie malowane drzewo i w konieczność posiadania czarnego kota, w co jeszcze pan wierzy? - spytała zaczepnie. - Nie jestem przesądny aż tak idiotycznie, jak myślisz. Tylko trochę, tak na wszelki wypadek. Drwiący uśmieszek pojawił się na twarzy Natana. Już dobrze, co miało być odstukane, zostało odstukane, teraz można spokojnie pośmiać się z samego siebie. Umiałam to na pamięć. - Czy może mi pan opowiedzieć więcej o swoich przesądach? - prosiła Waleria przymilnie. - Jeszcze ma pan czas, jeszcze nie wypił pan kawy... Zastanowił się. Waleria siedziała z przechyloną głową, jeden kucyk wyżej, drugi niżej, zaciekawienie w oczach. Natan przypatrywał się jej uważnie. - No więc... - zaczął trochę niepewnie. - Moja mama była odrobinę przesądna. Pamiętam, że kiedy wymienialiśmy mieszkanie i poszliśmy zobaczyć to na Ogrodowej... - spojrzał na mnie i dorzucił: - Wiesz, to moje z nimi ostatnie - moja matka stanęła w środkowym pokoju i zaczęła się rozglądać, w końcu zapytała mojego ojca: „Dawidzie, w której stronie leży Jerozolima?" Natan przymrużył oczy, wiedziałam, że przywołuje z pamięci ten obraz, który teraz stara się opisać Walerii. „Nie mam pojęcia, Fenko, ptaszynko!", powiedział mój ojciec, bo zawsze do niej tak czule mówił. „Nie mam pojęcia, ale myślę, że w dzisiejszych czasach Jerozolima jest tam!" Wyciągnął rękę i okręcił się dokoła. - I co? - Nic. Mama nachyliła się nade mną i powiedziała cichutko, tak, żeby nikt nie słyszał: „Drzwi i okna domu muszą się otwierać na tę stronę, w której leży Jerozolima, zapamiętaj, Natanie". Wtedy wydawało mi się to nie bardzo rozsądne, jednak teraz, gdziekolwiek jestem i jakkolwiek otwierają się drzwi i okna domu, ja wiem, gdzie leży Jerozolima... Waleria patrzyła na niego bez słowa, wiedziałam: już zrozumiała. Była tam z nim, z małym żydowskim chłopcem Natanem, nad którym pochylała się Fen-ka. A Ty, kochanie, jesteś tam? Bądź, tak cię proszę, bądź, to tylko chwila. - Najpierw trzeba wkładać prawy but, tak twierdziła mama. Nie można go jednak sznurować, dopóki nie włoży się i nie zasznuruje lewego. Nie śmiej się, Walerio, sprawa jest poważna! Nigdy tego nie robię, ale często o tym myślę, kiedy wkładam buty, bardzo to jest męczące w gruncie rzeczy. Mama zresztą nie wymagała ode mnie nigdy, żebym najpierw wkładał prawy but, ale często powtarzała mi tę kolejność, może chciała, żebym zapamiętał? No i zapamiętałem, najpierw trzeba wkładać prawy but... Waleria wsunęła do buzi paznokieć, ściskała go zębami. Przyglądała się Natanowi nieruchomym spojrzeniem. - Czy były tam jakieś zwierzęta? - zapytała cichutko. Natan spojrzał na mnie pytająco, ale ja nie drgnęłam nawet, teraz już sam musiał podejmować decyzję. - Moja siostra i ja nigdy nie mieliśmy ani psa, ani kota, chociaż Chana bardzo chciała. Kiedyś przyplątał się mały kociak, ale wiecznie wskakiwał na stół, mama nie lubiła tego, mówiła: „psik! psik!" i spędzała go na podłogę. Za to mieliśmy kanarka. - Kanarka... - powtórzyła Waleria. - Mieszkał w klatce, żółty jak cytryna. Jadał specjalny pokarm dla ptaków, takie drobne, brązowe ziarenka. Był do nich przyzwyczajony, potem nie chciał niczego innego, a ziarenek już nie było. Wreszcie Fenka, moja mama, powiedziała, że trzeba go wypuścić. „Może uda mu się przelecieć przez mur? Przecież nie ma na czole napisane, że jest żydowskim kanarkiem?", mówiła. Chana płakała, była taka malutka, niczego nie rozumiała, ale kiedy mama otworzyła klatkę, Chana krzyknęła: „On zginie! Zabiją go inne ptaki!" I mama zawahała się, a następnego dnia było już za późno. Wieczorem Chana poprosiła ojca: „Tatusiu, odmów kadisz, nasz kanarek umarł". Moja ciotka oburzyła się: „Coś ty, Chana, kadisz za kanarka?" A moja mama powiedziała: „Dlaczego nie?" Ojciec pogłaskał Chanę po głowie: „Dobrze, córeczko, odmówię kadisz za niego". Waleria płakała. Odprowadziłyśmy Natana do samochodu. Zapiął już pas, kiedy wsunęła głowę przez otwarte okienko. - Czy mogę panu życzyć dobrej drogi? - zapytała przezornie. Widziałam, że Natan opuścił głowę jak pod ciosem. Fatalnie, pomyślałam. - Oczywiście, Walerio, możesz. - Dobrej drogi. - Dziękuję. Później, kiedy odjechał, spojrzała na mnie. - Widziałam, że ma przy desce rozdzielczej obrazek ze świętym Krzy-sztofem - powiedziała ze zdumieniem. - To patron tych, którzy w drodze. - Katolicki. - Natanowi uratowali życie Ojcowie Paulini. I tak mu to zostało... - Tylko jego uratowali? - Tylko. - Chany nie? - Nie. - Chodzi do kościoła? Możesz mi powiedzieć? - Chodzi. Czasami. Pokręciła głową. - Ile to spraw musi się zmieścić w jednym człowieku, i wszystkie trzeba pogodzić ze sobą. Czy sądzisz, że ja to w ogóle kiedyś zrozumiem? - Przecież dziś zrozumiałaś, Walerio. Umówiłam się z Natanem, że zadzwoni do mnie rano, zawsze lubiłam wiedzieć, że dotarł do celu. Zadzwonił. Przyleciała po mnie pani Renia, obudziła mnie. Zbiegłam na dół trochę nieprzytomna. - Jestem i wszystko OK - powiedział. - Tylko Fontanna nasiusiała na dywanik. - Och, nie! - Och, tak! A ty, jak się czujesz? - Dobrze. Jak ci się podobała Waleria? Przez chwilę głucho było w telefonie. - Natanie! - zawołałam. - Jestem. - Myślałam, że coś nas rozłączyło. Pytałam, jak ci się podobała Waleria? - Obudziłem ciebie tym telefonem, kotku? - Czy ty mnie słyszysz, Natanie? - Słyszę, ale są jakieś trzaski na linii. Brałaś aspirynę? - Dziś jeszcze nie. - Weź, proszę cię, pamiętaj. Wróciłam do swojego pokoju i wzięłam aspirynę. 'tf^k^Jt&^^i&^^Jfc^^ TYM RAZEM SPRAWA JEST SKOMPLIKOWANA I TO NIE DLATEGO, ŻE PRZEJĘŁAM SIĘ OPOWIADANIEM NATANA! Słuchaj, ja Ich widziałam. Tego dnia, kiedy przyjechał i poszli w góry beze mnie. Szłam za Nimi w pewnej odległości, nie zauważyli mnie. Nie chciałam Ich podglądać, naprawdę spotkałam Ich przypadkowo. Zatrzymali się i Natan zaczął wysypywać kamyki z Jej butów. Pochylił się i kolejno zdejmował Jej adidasy. Prawy. Lewy. Chwiała się stojąc na jednej nodze, więc położyła rękę na ramieniu Natana, który wytrząsał kamyki i dłonią sprawdzał jeszcze, czy nie ma ich na skarpetkach. Później wyprostował się, przytulił Ją, coś powiedział, nie słyszałam co, roześmiali się i poszli dalej. TYLE. NIBY NIC. Wydawało mi się, że miłość między dwojgiem ludzi jest cudowna, kiedy jest się młodym. To chyba nie jest prawda. DLACZEGO NIE WIEDZIAŁAM O TYM? Dlatego, że moja Mamusia i Tata są dla mnie TYLKO Rodzicami. Tylko tak Ich widzę, a czasami mam Ich nawet powyżej uszu. NIGDY natomiast nie byli dla mnie dwojgiem ludzi, którzy kochają się w SOBIE. Chcą być razem, potrzebują swojej bliskości. Dla mnie są w naszym mieszkaniu jak dwa żywe meble: moje i Aleksandra. Jestem chyba beznadziejnie głupia. A TY? Dlaczego do głowy mi nie przyszło, że Oni powinni być również dla siebie, bo jeżeli nie - zawali się Ich świat. Aleksander i ja będziemy żyć na jego gruzach razem z Nimi. POWINNAM ZROBIĆ WSZYSTKO, ŻEBY OCHRANIAĆ ICH MIŁOŚĆ. Ale czy potrafię wytłumaczyć to Aleksandrowi? Boję się, że nie. Ze mną sprawa była prosta, dotarło do mnie, kiedy Natan wysypywał kamyki z Jej butów. Jeżeli chcesz, napisz, co o tym wszystkim sądzisz; jeżeli nie chcesz, zostaw swoją kartkę pustą. Postaram się to zrozumieć. Twoja smutna Waleria OSr&^ifiriO^iK-^^ TWOJA KARTKA OSOBISTA zień paskudny, deszczowy i zimny. Zaskoczenie, prawda? Myślałaś, wydaje mi się, że tu będą same piękne i słoneczne pogody, cudowne zachody słońca, wschody różowobłękitne, a tu nic z tego, leje! Na domiar wszystkiego Waleria znowu przepadła i nie widziałam jej od wczoraj. Staram się wytłumaczyć sobie, że nie mogę trzymać jej jak na uwięzi, tylko dlatego że jest mi potrzebna. Wiesz, co robię? Otworzyłam drzwi na taras, deszcz bębni po blaszanym dachu, którego skosy mam obok, z rynny spływają całe jego potoki, słychać nawet w pokoju, a ja zawinęłam się czerwonym, kraciastym kocem, wyciągnęłam poduchę i położyłam się wygodnie na tapczanie z tygodnikami, które chciałam przejrzeć. Nie ma zatem Walerii, ale nie narzekam, jest dobrze. Zaczęłam rozwiązywać krzyżówkę, kiedy nagle wtargnęła do pokoju, trzymając w ręku ociekającą deszczem prześliczną parasolkę z falbankami. Już na pierwszy rzut oka zobaczyłam, że jest to stara parasolka od słońca, którą Waleria musiała chyba wyciągnąć z czyjegoś lamusa pełnego niezwykłych skarbów. Tu, w Zakopanem? A kogóż ona znała w Zakopanem do tego stopnia, że mogła przetrząsać lamusy, albo po prostu wycyganiać dla siebie takie cuda? - Walerio, przecież to jest... - zaczęłam, kiedy odzyskałam głos. - Wiem, wiem! - przerwała mi. - Od słońca. Ustawiła rozłożoną parasolkę pod umywalką, na skąpym kawałku linoleum, i zdjęła obszerny przeciwdeszczowy płaszcz, którym była szczelnie okręcona. Ukazała się moim oczom Waleria tak piękna, że wprost nie mogłam od niej oderwać wzroku. Miała na sobie aksamitną spódnicę w kolorze czerwonego wina, obcisłą na biodrach, sięgającą stóp, na które właśnie wkładała piękne atłasowe pantofelki, odrobinę przetarte na noskach. W spódnicę wsunęła batystową bluzkę, ozdobioną delikatnymi koronkami przy mankietach i stójkowym kołnierzyku. Z foliowej torby na zakupy wyjęła mały kapelusik ze słomki. Główka okrągła, niewysoka, ozdobiona rypsową wstążką, rondko nieduże. - Kanotierek! Moja babcia taki miała! - zawołałam. Wyskoczyłam z koca, z poduchy, odrzuciłam na podłogę czasopisma, zachowałam się jednym słowem tak, że Waleria nie mogła na mnie narzekać. Spełniłam chyba jej oczekiwania. Stała przed lustrem i wkładała kapelusik, a to prościutko, a to z rondkiem pochylonym do przodu, a to na bok lewy, prawy, a to go trochę zsunęła do tyłu, aż wreszcie wróciła do pierwszej wersji. Pasemka włosów, które schowała pod kapeluszem, wyciągnęła po bokach, wisiały teraz długimi, zwiniętymi w grajcarki lokami. Patrzyła na siebie z zachwytem. - Słuchaj! - powiedziała. - Jestem cudowna! Była cudowna. Nagle opamiętałam się. - Skąd masz to wszystko? - Pożyczyła mi pani Ania Sztaudynger. - A skąd ty się u niej wzięłaś, Walerio? - Zwyczajnie, składałam wizytę jej kotce, bo miauczała i zapraszała mnie na werandę, potem przyszła pani Ania i tak gadka-szmatka, powiedziałam, że idę dziś z Wojtkiem na przebieraną imprezę i nie mam żadnego pomysłu na ciuch, nie mówiąc o możliwościach. I pani Ania... - Możesz nie kończyć! - powiedziałam. Znałam Anię i potrafiłam sobie wyobrazić, co działo się w jej domu pod Krokwią, kiedy wtargnęła do niego Waleria. - Zmarnujesz parasolkę. - Obiecuję ci, że więcej nie będę jej nosiła na deszczu, obiecuję! Patrzyła ciągle na swoje odbicie w lustrze. Poprawiała koronki pod szyją, wyciągnęła jeszcze jeden loczek, postrzępiła palcami grzywkę. Sięgnęła po torbę. - Mam jeszcze szeroki, czarny pasek, popatrz. Ściągnęła talię pięknym, lakierowanym paskiem. Pomyślałam, że musiała Anię dokładnie omotać, a kiedy zobaczyłam małą torebkę na złotym łańcuszku, miałam już pewność. - Czy pani Ania wie, że jesteś tu ze mną? Przyjrzała mi się uważnie. - Nie chciałabyś? - Nie! - przyznałam. - Wolałabym, żebyś wzięła to na własną głowę. - A więc, nie wie, że jestem tu z tobą i biorę to na własną głowę! - zakomunikowała trochę obrażonym tonem. Usiadłam na tapczanie, przyglądałam się Walerii. Bardzo wydała mi się renoirowska, w stylu, który lubię szczególnie, ale przecież nigdy nie sądziłam, że kiedyś naprawdę zobaczę żywą dziewczynę wyjętą z tamtych ram. - A Wojtek? - Wygląda wspaniale. Załatwił sztuczkowe spodnie i cudowny tużurek z aksamitnym kołnierzem i mankietami. Nie mogła oderwać się od lustra, robiła coś dziwnego z ustami. Zaciskała je, ściągała jak dziecko do pocałunku, wyginała tak, że w kącikach robiły się małe dołeczki. - U kogo jest ta impreza? - U mojej przyjaciółki. Bądź spokojna. - Przyjaciółka stąd? - zdziwiłam się. - Nie. Spotkaliśmy ją przypadkowo na targu pod Gubałówką. Zaprosiła nas na swoje urodziny. To moja przyjaciółka ze szkoły. Najlepsza. Może nawet jedyna. Na imię ma Natka. - Natka? Jak od pietruszki? - Nie, jak od Natalii. Waieria była tak zajęta swoim odbiciem w lustrze, że straciła nawet poczucie humoru, bo odpowiedziała mi zupełnie poważnie, przesuwając kapelusz trochę bardziej do przodu. - A gdzie odbędzie się impreza urodzinowa Natki? - Nie wiem. Umówiłyśmy się na rogu. Nie zapytałam na którym. Waieria zdjęła kapelusik, wsunęła go do torby, złożyła parasolkę, schowała ją tam również. Wygładziła spódnicę na biodrach. - Igłę mam - powiedziała. - Ale może znajdzie się u ciebie fioletowa, gruba nitka? Wyjęłam pudełko z przyborami do szycia, pełne małych kolorowych szpule- czek. Waieria zajrzała. - Cienkie! - skrzywiła się. - Ale ta ma dobry kolor, można ją wziąć podwójnie. Rozwinęła ze szpulki długi kawałek fioletowej nitki, odgryzła i okręciła nim papierek oderwany z gazety. - Czuję, że będę się bawiła wspaniale, jakie to szczęście, że wygoiła mi się już pięta! Miałam ochotę powiedzieć Walerii, żeby nie wracała późno, żeby nie piła alkoholu, żeby Wojtek odprowadził ją do domu, żeby nie całowała się z chłopakami, żeby nie zaplamiła spódnicy, nie zabrudziła bluzki, nie zgubiła parasolki, nie posiała torebki. Nie powiedziałam niczego. Otuliła się znowu olbrzymim płaszczem, w którego kieszeni, jak się okazało, był kaptur. Zawinęła głowę tak, że ledwo było widać koci pyszczek. Wychodząc pomachała mi ręką na do widzenia. Złożyłam gazety, podniosłam koc, który spadł na podłogę, kiedy ujrzałam Walerię wychodzącą z ram. Deszcz bębnił, z rynny płynął potok, musiało gwałtownie spaść ciśnienie, na co zawsze byłam wrażliwa, i czułam, że zaczyna boleć mnie głowa. Ułożyłam się z powrotem na tapczanie i zamknęłam oczy. Nie od razu usnęłam. Waleria wróciła koło dziesiątej i wyrwała mnie ze snu. Zdjęła ociekający deszczem płaszcz, wrzuciła go do umywalki, foliową torbę postawiła na linoleum. Przyjrzałam jej się w świetle słabej, nocnej lampki. Płakała. Wprost nie wierzyłam własnym oczom: Waleria mazała się jak dzieciak. - Walerio, kochanie, co się stało? Pokręciła głową, wyraźnie nie mogła wydobyć z siebie ani słowa, usiadła obok mnie i wyciągnęła z mojego pudełka higieniczne chusteczki. Cały plik, widocznie zanosiło się na dłuższe płakanie. Przytuliłam ją do siebie i przez chwilę kołysałyśmy się razem, co chyba trochę uspokajało Walerię, bo pochlipywała jeszcze, ale łzy już nie leciały ciurkiem, tylko od czasu do czasu spływały po policzkach kroplami wielkimi jak grad. - Natka jest najpodlejszą dziewczyną, jaką znam! - wyrzuciła wreszcie z siebie. - W życiu nie odezwę się do tej flądry nawet słowem! Zobaczyłam, że na bluzce Ani widnieje filetowy napis NIENAWIDZĘ MARY-CHY, i pomyślałam, że teraz tę deklarację Waleria zapewne uzupełni wyznaniem na temat Natki. - Co się stało? Co ona zrobiła? - Zachowała się tak, że nie pomieści się to w głowie absolutnie nikomu! Łzy zaczęły znowu płynąć gęściej. - Powiedz, Walerio, może mnie się akurat pomieści? - Coś ty! - zaszlochała Waleria. Podałam jej szklankę z zimną herbatą. Wypiła kilka łyków i znowu tylko pochlipywała. - Na tej cholernej imprezie została wybrana królową balu! - Walerio, na miły Bóg, chyba nie jesteś aż tak małostkowa... - W ogóle nie jestem małostkowa, jeżeli chcesz wiedzieć! Tylko że ona, jako królowa balu, miała prawo wybrać sobie pretendenta do ręki. I oczywiście, ta dziewucha piekielna, ten tłumok wstrętny, obrzydliwie ubrany w podkasaną kieckę i z gołym biustem, wybrała mojego Wojtka, a mnie zostawiła z chłopakiem, z którym miała się sama bawić, z okropnym jakimś brudnym kocudłem, które mówiło do mnie: „szprotko"! Słuchaj, nie masz pojęcia, co zazdrość może zrobić z kobiety... - A Wojtek, kiedy Natka została królową balu i wybrała właśnie jego, zachował się tak, jakby kompletnie stracił rozum, jeżeli w ogóle miał cokolwiek do stracenia, bo obawiam się, że ma łeb pusty jak kalafior! Dlaczego jak kalafior, nie mogłam pojąć, ale nie miałam czasu na dłuższe rozpatrywanie tego dziwnego zjawiska. - No i co? - zapytałam nieporadnie. - Ten, który mówił do mnie „szprotko", powiedział, że Wojtek wpadł Natce w oko już dziś rano, kiedy spotkaliśmy się na targu pod Gubałówką. I że Natka nie ma żadnych urodzin, w ogóle urodziła się w grudniu, co jest prawdą, bo sama sobie przypomniałam, jak mi to uzmysłowił ten, który mówił do mnie „szprotko". - Czy ten, który mówił do ciebie „szprotko", nie ma żadnego imienia własnego? - Ma z pewnością, ale nie pamiętam jakie, chociaż Natka mi mówiła. Jakoś tak jak Robert albo Artur, nie wiem, mówił do mnie „szprotko". Depresja maniakalna, pomyślałam. - Co zamierzasz zrobić? - Nie wiem, przecież się nie zabiję. Skreślę tego łobuza Wojtka z mojego życiorysu i wyrwę kartkę, którą o nim napisałam... O, nie, pomyślałam, tej kartki nie wyrwiesz. Nagle Waleria oprzytomniała. Ujęła się pod boki, przekupka na targu pod Gubałówką. - Ty wiesz, jak on do Natki mówił? - przymrużyła oczy. - Mówił do niej „lalusiu"! - Może uważał ją za idiotkę - powiedziałam tępo. - Do mnie nigdy nie mówił „lalusiu"! - Bo nie uważał ciebie za idiotkę. - Ale do Natki mizdrzył się jak głupi. - Do ciebie też mizdrzył się trochę, kiedy wracaliśmy z Jaworzynki. - Głupi podrywacz. Nędzna kreatura. Po prostu pacan. Nie przerywałam Walerii, bo kiedyś pewien psychiatra powiedział mi, że człowiek w stresie powinien się rozładować. - Stuknięty, żeby lecieć na paskudę taką jak Natka, i do tego pozbawioną rozumu! Przecież ona jest zupełną kretynką, mówiłam ci o tym? - Nie, Walerio, mnie mówiłaś jedynie, że ona jest twoją najlepszą przyjaciółką. - Ja tak mówiłam? -Ty. - Chyba na głowę upadłam. Spojrzała za okno, było już ciemno, ale deszcz przestał padać. Waleria wytarła nos i zamknęła pudełko z chusteczkami. - Muszę iść. Obiecałam pani Annie, że jeszcze dziś odniosę ciuchy. Moje zostały u niej, przebiorę się i tak zakończy się jeden rozdział mojego życia - pociągnęła nosem. - Pójdę z tobą, zrobiło się późno. - Pan Przemek czeka na dole. Powiedziałam mu, że zaraz będę szła do pani Anny, i obiecał, że na mnie zaczeka, on też idzie w tamtą stronę. - Dobrze, Walerio, z panem Przemkiem możesz iść. Następnego dnia rano pogoda była ładna, ale postanowiłam zostać w domu, bo nie czułam się najlepiej. Było mi żal Walerii. Biedna, tak się szykowała, tak jej było ładnie w tych starych ciuszkach, które pożyczyła od Ani. Pożyczyła od Ani? Dotarło do mnie nagle. Jak to, pożyczyła od Ani? Zdecydowałam natychmiast pójść do domu przy Krokwi. Szybko szłam Pod Reglami, ścieżką trochę rozmokłą po deszczu, i przez łąkę obok skoczni. Dom Ani był blisko. W papierku niosłam resztki pasztetu, którego nie dałam rady zjeść na śniadanie, i sądziłam, że koty Ani będą zadowolone z tego obrotu sprawy. Weszłam na ganek prowadzący do mieszkania. Drzwi były zamknięte. Dzwoniłam, stukałam w szybę jednego z okien, nie było Ani w domu, pewnie wybrała się po zakupy. Trudno, przyjdę jeszcze raz. Rozwinęłam papierek i na talerzyku stojącym pod ławką zostawiłam kotom pasztet. Zamykałam za sobą drewnianą furtkę, kiedy zobaczyłam jakąś panią przechodzącą przez jezdnię. Wyraźnie szła w moją stronę. - Do pani Anny? - zapytała. - Tak, ale to nic ważnego, przyjdę po południu. Zostawiłam kotom trochę pasztetu. - Nie ma pani Anny. Parę dni temu wyjechała do Łodzi. Kotkami ja się zajmuję. . - Wyjechała do Łodzi? - zapytałam z niedowierzaniem. - Do Łodzi. W zeszłym tygodniu. - A wczoraj nikogo tu nie było? Takiej młodej dziewczyny, wysokiej, szczuplutkiej? - Wczoraj? Listonosz tylko. Poza nim nikogo. Uważam przecież na dom. - Rozumiem. Dziękuję pani. Wolno szłam w stronę Krokwi. Waleria. Kłamczucha. To jest moja kartka, na której znajdziesz coś, co z pewnością zachwyci Cię do nieprzytomności. Spójrz, jaka śliczna reprodukcja Renoira! „La balancoire" -Huśtawka. To dla Ciebie ode mnie z przeprosinami. Zachowałam się STRASZNIE, kiedy taka zabeczana przyleciałam do Ciebie. Mówiłam okropne rzeczy o Natce i Wojtku, niestety, ani słowa nie mogę odwołać, natomiast wtedy powinnam być bardziej opanowana i nie mazać się z powodu tej głupiej pary! Znowu zaczynam. Szkoda, że poszłaś szukać moich śladów u Pani Anny. Sama mówiłaś, że sprawę z Panią Anną i ciuchami powinnam wziąć na swoją głowę. A WIĘC ZROBIŁAM TO! Waleria A teraz do Ciebie: znasz już tę historię, która przytrafiła się mojej miłości do Wojtka? I mojej przyjaźni z NatkąP Co o tym sądzisz? Proszę Cię, napisz, przecież: y <%^^'j^C^'J&-