EWA NOWACKA DZIEŃ, NOC, PORA NICZYJA Text © Copyright by Ewa Nowacka, Warszawa 1981 illustrations © Copyrighl by Wiktor Sadowski, Warszawa 1981 Redaktor: MARIA GODLEWSKA Redaktor techniczny: MARIA BOCHACZ Korektorzy: ALEKSANDRA DMOWSKA, NAWOJKA PEL1WO ISBN 83-10-07857-9 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawą 1981 r. Wydanie pierwsze. Nakład 20 000 + 300 egzemplarzy, Ark. wyd. 10,9. Ark. druk. Al — 10,6. Papier offsetowy kl. III, 70 g, 70X100/32. Oddano do składania w grudniu 1979 r. Podpisano do druku w październiku 1981 r. Druk ukończono w kwietniu 1982 r. Skład ł przygotowalnia: Poznańskie Zakłady Graficzne irn. M. Kasprzaka Zam. 83/80 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Gdańsku Zam. 1760. Nr L-22 Nagle w polu widzenia patrzących pojawia się stary pies, drepcze powoli przez porośnięty lancetami babki i kepat^ii mleczy trawnik; jak zawsze przełamany w grzbiecie, z nisko opuszczoną głową, lecz jego ogon powiewa z boku na bok triumfalnie niczym mały sztandar. — Kogo on widzi? — pyta stary pan, nikt mu nie odpo- wiada, patrzą jak zaczarowani na powolne kroki wielkiego zwierzęcia, pies jest coraz bliżej furtki. Potem, w powitaniu, wspina się na tylnych łapach; szczupły wysoki chłopak idzie, z ogromnym psiskiem przy boku, w stronę domu. Przystanął, może zauważył otwarte okno i wpatrzone w siebie oczy. Róża chce się odezwać, skąd mogła wiedzieć, że dzisiej- szego ranka Marek wejdzie tak najzwyczajniej furtką ou cichej uliczki i stanie śmiało przed rumowiskiem schodów Nim zdąży wykrztusić pierwsze słowo, chora wbija pale w poręcze fotela, unosi się z wysiłkiem i czystym, jasnym głosem woła w słoneczny blask: — Andrzej, wróciłeś? : ,4 ?, f! Wszyscy mówią głośno i dużo, nawet Natalia rozkwita w uśmiechach, zachwycają się wyglądem bladej pani, chwalą piękny dzień, wysławiają doktora Stawskiego, który jak istny cudotwórca przepędził precz groźną chorobę. Róża także mówi głośno i dużo, jej glos miesza się z głosami starego pana i Natalii. Tak, przed obiadem wybiera się na spacer, bardzo jest ciekawa obiecanego prezentu, oczy- wiście lubi smażyć konfitury, wiersze przeczyta z prawdzi- wą przyjemnością — to, co mówi, jest właśnie takie, jak być powinno, sama jest zdziwiona, że idzie to tak gładko, bez żadnych zahamowań i oporów. Podniecony wielogłos najwidoczniej męczy bladą panią, ugina się szyja, jakby ściągana w dół ciężarem głowy, wiot- czeją ramiona, dłonie leżące na kocu stają się bezkrwiste i nieważkie, nie mające siły już niczego ująć. — Potrzeba spokoju — decyduje stary pan, podchodzi do okna i pyta: — Odsłonić? Wyjątkowy piękny dzień. Bo tak naprawdę stary pan pragnie, żeby chora zobaczyła kwiaty, bez tego widoku odświętność ranka, w którym czci się powrót do zdrowia, jest niepełna. Jak dobrze, że to on podjął się tej misji, że nie skazał Róży na obmyślanie chytrych wybiegów, które pozwoliłyby podprowadzić bla- dą kobietę do okiennej szyby. Blada pani kiwa głową, oznacza to przyzwolenie. Nikt tego pieczołowicie nie wyliczał, ale kwiaty goreją w słońcu akurat naprzeciw patrzącej. Oranż, czerwień, żółć, biel, cały kwietny przepych pełnego lata ujęty w ramę ciemnej zieleni. 252 Powoli, bardzo powoli dłonie bladej pani unoszą się ku górze, jest w tym geście zdumienie i niepewność, jakby nie dowierzała własnym oczom, jakby odpędzała od siebie zwid wyczarowany magiczną sztuką. Za fotelem chorej zastygła Natalia, równie zdumiona i porażona tym, co czekało za szybą. W wielkiej ciszy słychać tylko głęboki oddech chorej, Róża trochę się boi, czy bladej pani nie zaszkodzi takie wzruszenie, chyba nie będą jej musieli dźwigać nieprzytom- nej i układać pośród pościeli wielkiego łoża? Niech ktoś coś powie, to milczenie jest nie do wytrzymania. — Otwórz okno — szepcze chora. Przez chwilę Róża szarpie się z zaciętym zamkiem, prze- żartym rudą rdzą, nie otwieranym chyba od całych wieków. Wreszcie napiera całą sobą na futrynę i okno poddaje się, do dusznego pokoju leje się struga nagrzanego, letniego powietrza, zapach liści, ziemi, kwiatów. Z rozszerzonymi źrenicami chora patrzy chciwie na ko- lorowy świat, pochyla się głęboko, chcąc znaleźć się jak najbliżej tego, co objawiło się tak nieoczekiwanie. — Co za cuda, co za cuda — powtarza ledwie słyszalnie — warto dożyć... Stary pan kładzie rękę na ramieniu siedzącej, może to znaczyć, że przeżywa razem z nią tę chwilę, a może znaczyć zupełnie coś innego, Różę dławi w gardle. Jest wzruszona i chyba ma prawo? Ostatecznie to ona, nikt inny, dała tym ludziom chwilę radości i wie już teraz, jakie to szczęście — dawać... 253 A Róża tak właśnie postępowała. Aż trudno się przyznać przed samą sobą, ale tak było naprawdę. A przecież potra- fiła wnioskować, przecież się interesowała mnóstwem zu- pełnie niegłupich problemów, sporo czytała, robiła nawet notatki w specjalnym zeszycie. Wszystko było ciekawe, ale nie to. — Pani prosi. Trzeba się oderwać od tych myśli i z naciągniętym na twarz uśmiechem wejść do pokoju bladej pani, pani Róży. Ten uśmiech głupio rozciąga wargi, słodzi się fałszywie i nieszczerze w dołeczkach policzków. — Nasza Różyczka jak prawdziwa róża. Prześlicznie ci, dziecko, w tej sukience. Zawsze powinnaś tak cho- dzić. Te spodnie, przyznam, niezbyt trafiają mi do prze- konania. Blada pani siedzi w fotelu na wprost okna, uczesana, owinięta w ten sam szal, który nosiła zaraz po przyjeździe Róży, wąskie dłonie złożone na kolanach, w oknie odrobinę, troszeczkę uchylona zasłona, przez tę szparę bucha słońce, letni upał, tańczące po ścianach cienie. A więc to jest Andrzej. I ten bobas na górce piasku, i ten chłopak w wysokich butach i nasadzonej zawadiacko czap- ce, maluch na łaciatym kucyku i poważny licealista sfoto- grafowany z rulonem maturalnego świadectwa w dłoni. Tylko że on NIE JEST, on BYŁ. Wyuczony uśmiech znika, bardzo trudno się uśmiechać wobec tych fotografii, chociaż wiadomo, że uśmiechać się trzeba, bo bladej pani potrzebna jest radość Róży, szelest kretonowej sukienki i gest, którym poprawia się kraciasty koc na jej kolanach. — Mamy chyba bardzo ładny dzień. Wychodziłaś już, Różyczko? Dokąd się dzisiaj wybierasz? Ciągle myślę, że musisz poznać wnuczkę pana Kowalskiego, na pewno przypadniecie sobie do serca. Zajmę się tym za kilka dni. Za kilka dni Róża będzie przecież daleko stąd, blada pani zdaje się o tym nie pamiętać. Snuje plany tak, jakby Róża miała pozostać na zawsze w starym domu. — Będziemy smażyć konfitury. Mam pewien drobiazg dla ciebie, dziecinko, myślę, że będzie ci się podobał. Jutro go poszukamy w moich szpargałach. Już nie pamiętam, gdzie jest ten tomik, który powinnaś przejrzeć. Natalio, Natalia nie widziała takiej cienkiej książeczki ze złoconym grzbie- tem, w marmurkowej okładce? Leżała w.salonie pod por- tretem. Kiedy tak układa swoje i Róży życie, młodnieje, nie wi- dzi się zmarszczek i przerzedzonych, przetkanych siwizną włosów, w ożywieniu staje się prawie piękna. Tak, piękna, to jest właściwe określenie. Teraz już Róża wie, gdzie widziała twarz z fotografii w zamkniętym pokoju. Nie do wiary, lecz tamta piękność z podwiniętymi na policzki pasmami włosów — to nikt inny, tylko blada pani, matka Andrzeja, opiekunka Basi. Dobrze byłoby głośno opowiedzieć o tym odkryciu, ale wiadomo, że trzeba milczeć, udawać, że jest się tą nieświa- domą niczego dziewczyną, która tak niedawno szukała drogi w chaszczach zarośniętego ogrodu. 250 251 bem? Dlaczego ważniejsze wydawały ci się lody niż dowie- dzenie się, jak mama zetknęła się z tymi ludźmi, o których opowiadała z takim zapałem? Mogłaś przecież zapytać, ale nie zrobiłaś tego, nie przyszło ci nawet do głowy, że należałoby to zrobić. A może przypomnisz sobie jeszcze inną rozmowę (sie- dzieliście we troje przy stole i tak jakoś się zgadało), o stra- chu? Zaczęło się od stwierdzenia Andrzeja, że siedzenie pod drzwiami sali egzaminacyjnej to zupełny koszmar, od czegoś takiego robi się niedobrze, wszystko wylatuje z głowy i w ogóle to powinno być zabronione ze względu na zdrowie psychiczne młodzieży. Na to mama roześmiała się krótko i jakoś nieprzyjemnie, a potem opowiedziała 0 krokach, szelestach, szumach, trzasku rozsychających się desek, śniegu obsypanym przez wzlatującego ptaka, „Już lepiej wiedzieć, że najgorsze się zbliża, niż odgadywać je w przypadkowym chrzęście łamanej gałęzi". Kiedy skoń- czyła, Andrzej spytał, czy nie zostało jeszcze placka ze śliwkami, i dodał pobłażliwie: „Masz strasznie bujną wy- obraźnię, mamo. Mogłabyś pisać dreszczowce". Na co mama, już podnosząc się od stołu, odrzuciła: „Sam byś uciekł z kina z takiego dreszczowca, do którego napisałabym scenariusz". Potem śmieli się wszyscy troje. Andrzejowi 1 Róży odpowiedź mamy wydała się bardzo zabawna, a ma- ma śmiała się dlatego, że śmiało się jej dwoje dużych, prawie dorosłych dzieci. Babcia, ciotki, ojciec, stryj, pani od Modesta zaczynali swoje wspomnienia zwyczajnie: — Kiedy to było? W czterdziestym trzecim bodajże. Przyszedł pan Zygmunt i prosił o doręczenie paczki. Pewnie się domyślacie, co tam było, a tu na mieście łapanki, zajeż- dżają budy, żandarmi zamykają całe ulice, i pchaj się w to piekło z czymś takim. — To było w pociągu. Wsiadło dwóch z blachami na piersiach, ja się kulę w kącie, zakrywam głowę kurtką, udaję, że śpię, a oni prosto do mnie. Ausweis, rzecz jasna, miałam lipny, ślepy by zobaczył, że falsyfikat, na dniach miałam dostać nowy. — To już było przy samym końcu, mogłam mieć nie- spełna pięć lat, ale doskonale pamiętam, jak pijany żołnierz strzelał do gromadki ludzi. I tę kobietę, która tak krzyczała i włóczyła się przed tym Niemcem na kolanach, też dosko- nale pamiętam, chociaż zupełnie nie przypominam sobie, 0 co ona tak prosiła. Można by powiedzieć, że wspomnienia mamy były za- szyfrowane, opowiadane tak, jakby dotyczyły kogoś nie- znanego, ale może w tej bezosobowości kryło się pragnie- nie, aby ktoś z nich, Andrzej albo Róża, zapytał: — Znałeś tę dziewczynę? Widziałaś to? Kiedy to się wyda- rzyło? Jak można żyć przez czternaście lat obok kogoś bliskiego 1 kochanego i z własnej woli nic o nim nie wiedzieć? Jak moż- na wymijać obojętnie wszystko to, co niezrozumiale i nie- przystające do codzienności? Jak można strusim sposobem chować głowę w piasek przed wszystkim, co czeka, aż ze- chcesz to dostrzec, zamyślić się, zrozumieć. 248 249 Głos się urywa, Róża i tak wie, o kogo przed zapadnię- ciem nocy pyta blada pani, wtedy, pierwszego wieczoru, który spędziła w tym domu, słyszała to po raz pierwszy. Jak można przez dziesiątki lat wzywać nieobecnego? Jak można żyć nadzieją kruchą i niemądrą, sprzeciwiającą się oczywistości, wierzyć w niemożliwe, budować własny świat z nie istniejącego! A ona, Róża, myślała, że wystarczy trochę słońca i grządka kwiatów, żeby ustąpił mrok. Zaraz pobiegnie i wyrwie te badyle, bez sensu wetknięte w ziemię. Głupia, która wy- obraziła sobie, że potrafi coś zmienić! Smarkata, której się wydawało, że wszystko zrozumiała! — Dokąd to, dziecko? — Do ogrodu. — Poczekaj, zaraz nas zawołają. Chciałbym, żebyś tam weszła razem ze mną. To wcale nie jest żadne „zaraz", tam, za ścianami, ktoś coś przesuwa po podłodze, ledwie dosłyszalne szelesty i szu- rania, przygaszone szepty. Kiedy się rozmawia z dziewczynami, wszystko jest takie zwyczajne i proste. To chcę, tamtego nie chcę, to lubię, tego nie lubię, to jest dobre, a co innego złe. Kiedy się rozmawia z Markiem, sprawy już nie są tak przejrzyste, jak źródlana woda, czasem trzeba się mocno zastanowić, nim się określi swój sąd. I jest jeszcze świat dorosłych, obcy i daleki, pełen spraw dotąd obojętnych Róży, mijanych bez wahania. Świat, który upomniał się o swoje prawa. Bo to nie jest prawda, że Róża nie słyszała od mamy hi- storii Basi. Ta opowieść została tylko podzielona na części — opowiadanie o dziecku kradnącym nocą jajka z kurnika — o dziecku, nad którym zlitował się łańcuchowy pies i po- zwolił unieść łup nie zaszczekawszy nawet — dzieje butów wygrzebanych ze śmietnika, przywiązywanych do stopy sznurkiem, butów, których żałosne dziury zapychało się mchem ugniecionym z gliną, butów, z których została tylko podeszwa — i jeszcze — bajka o dobrej kobiecie z domku pod lasem, która pozwalała dziecku spać w oborze i od- lewała każdego wieczoru kwartę pienistego mleka — i za- kończenie tej bajki pełnej szelestu słomy i krowiego prze- żuwania, bezpiecznej i ciepłej — krzyk i znowu wędrówka przez białe pola, byle odejść jak najdalej od tamtego krzyku, wędrówka w nieznane, w mróz, w wiatr. Przypomnij sobie, Różo, poprzednie wakacje. Pływałaś z mamą na rowerze wodnym, jezioro mlaskało falkami o pomost, skrzyły się srebrem drobne płocie, szumiała trzcina rozwichrzeniem rozczochranych kit. Rozmawiałaś z mamą o filmie widzianym w telewizji i od tego filmu zaczęła się dyskusja o poświęceniu i odwadze. Chyba nie zapomniałaś, mama mówiła: „znałam ludzi", „pamiętam jak", „pewien chłopiec"... Słuchałaś bez zainteresowania, cały czas za- stanawiając się, jak nakłonić mamę do popłynięcia na przeciwległy brzeg, gdzie na przystani wabiła budka z lo- dami. Dlaczego nigdy nie spytałaś, skąd mama zna te opowieści o butach, o kradzionych jajkach, o śnie pod krowim żło- 246 247 — Jesteś podobna do swojej matki, dziecko, chociaż zupełnie inna. Ale coś masz wspólnego z naszą Basią. Od początku chciałaś pomagać, być pożyteczna, nie za- przeczaj, ja wiem, że te poranne rozmowy z moją żoną muszą być dla ciebie trudne, ktoś inny na twoim miejscu starałby się wykręcić od niemiłego obowiązku — zdjął okulary i obrócił je w palcach ruchem pełnym zakłopotania, mogło się wydawać, że nie wie, do czego służy ten dziwny przed- miot. — Pewno zabroniłbym ci przekopywania i sadzenia kwiatów, ale one już rosły, kiedy zauważyłem, że dźwigasz kubeł z łazienki. Właściwie nie mogę zrozumieć, jak to zrobiłaś, że zaraz rozkwitły... I myślę, że Róża, moja żona, uśmiechnie się do nich, jak ja, gdy je zobaczyłem pierwszy raz. Ona ci na pewno podziękuje, to nadzwyczajny człowiek, jeżeli nie obsuwa się w tę ciemność... I stary pan dodaje jakoś szczególnie uroczyście, powoli i wyraźnie wymawiając słowa: — Dziękuję ci, dziecko. Z całego serca ci dziękuję. Nie ma sensu siedzieć przy stole i udawać, że popija się herbatę, nie jest w stanie nic przełknąć, gardło ma suche i ściśnięte przez niewidzialne palce, nie czuje ani smaku, ani zapachu, ani głodu. — Czy mogłabym pójść do pani Róży? — bez żadnego wahania nazywa bladą panią jej i swoim imieniem. — Lepiej moment zaczekajmy. Jak wiesz, żona dzisiaj ma zamiar wstać, doktor Stawski badał ją wczoraj i wyraził zgodę. Natalia pomoże jej się ubrać, a to trochę czasu potrwa. 244 Oboje milczą, jakby już wszystko zostało do końca po- wiedziane i można było wreszcie pozostać w ciszy tego domu ze swoimi własnymi myślami. — Państwa syn miał na imię Andrzej, jak mój brat? — coś spytało za nią, Róża nie chciała, naprawdę nie chciała zadać tego pytania, ale ono wymówiło się niejako poza jej wolą i chceniem. Przeraziła się widząc bladość, która okryła postarzałą twarz naprzeciwko. — Matka ci opowiadała o Andrzeju? Twoja matka? — Nie. — Skąd wiesz? — Bo ja jestem Róża, jak pana żona. Brat nie nosi pana imienia, dlatego domyśliłam się... — Dziecko, dziecko — siwa głowa pochyla się nisko, coraz niżej. — Nawet tobie nie wolno wzywać tego imienia nadaremno. Od tylu lat nie wymieniałem go głośno, myślę: „Andrzej", i milczę, inaczej nie trzeba, nie wolno. Obraca na Różę niewidzące oczy. — Wybacz, dziecko, żeśmy- cię zaplątali w swoje życie, ale uwierz, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, aby cię odgrodzić od przeszłości. Żonie mojej też wybacz, ona nie zdaje sobie sprawy, jaki jest świat, który ją otacza, rani siebie i nas, nieświadoma, co czyni, i sama cierpi najbar- dziej, bo nie dana jest jej łaska zapomnienia. Przez tyle, tyle lat pamięta wszystko, szczegół po szczególe, zdarzenie po zdarzeniu... Teraz, dzięki tobie, jakby się z tego wyrwała. Już przeszło tydzień nie zapytała wieczorem... 245 działa, była pewna, że przez moment krótki jak okamgnienie dotarła do sedna sprawy. Tak musiało być. Słowa mamy przed wyjazdem, pierwszy wieczór w tym domu, ostry, roz- kazujący glos bladej pani, strzępy cowieczornych rozmów dolatujące na poddasze, fotografie... — Co się stało, dziecko? — stary pan dotknął czoła Ró- ży. — Ona jest chyba chora. Natalia nie zauważyła? Milczący ruch przeczenia. — Wystarczy spojrzeć— szurgot odsuwanego krzesła. — Siadaj, dziecko. Niech Natalia naleje herbaty. Proszę, pij dziecko. Lepiej? Zaraz pójdę z tobą do ośrodka. — Nie trzeba — dziwne, ale glos brzmi prawie normal- nie. — Nic mi nie jest. Nie dowierzając przeczeniu, stary pan siada naprzeciw, patrzy na drżące palce, które usiłują uchwycić uszko fili- żanki, na rozszerzone źrenice, potrząsa z dezaprobatą głową. —- Przecież widzę, że jesteś chora. Boisz się lekarza? Śmieszne, panienka w twoim wieku... Powoli Róża uspokaja się, przestają piec policzki, drżeć palce, mija suchość warg, znika gęsia skórka na ramionach. Jakie to dziwne. Nie, nie dziwne. Za trudne. Przerastające Różę, jej możność zrozumienia, porównania z czymś znanym, już oczywiste i dalej niepojęte. Jest jakaś racja w słowach Natalii, że nikt tego nie zrozumie, chociażby mu tłumaczono i przez sto lat, zdarzenie po zdarzeniu, ta- jemnicę tego domu, tajemnicę jego mieszkańców. Może trzeba to przeżyć, żeby... — A Różyczka pewnikiem grypę złapała — dogaduje z boku Natalia. — Kąpać się i owszem, ale żeby bez opa- miętania cały boży dzień w wodzie się moczyć, od początku mówiłam, że nic dobrego z tego nie wyniknie. — Niech Natalia to śniadanie zaniesie — przerywa star- szy pan. — A my tu sobie z Różyczką posiedzimy. Jeszcze się upewnia, czy Róża rzeczywiście czuje się dobrze, nim powie: — Od dawna chcę cię pochwalić, dziecko, za ten pomysł z kwiatami. Patrzę na nie każdego ranka i wspominam. Ty pewnie nawet nie wiesz, że przed domem był okrą- gły klomb, żona kochała róże, swoje imienniczki, jak twierdziła. Bardzo dużo pracy kosztował ją nasz ogród, zostały tylko bzy jej ręką szczepione, wszystko inne zdzi- czało, zarosło, zmarnowało się bez ludzkiego starania i opieki. Więc stary pan wiedział i milczał? — Dziwisz się, dziecko? Może myślisz, że chcieliśmy cię obarczyć pracą ponad siły? To nie tak. Bałem się two- jego przyjazdu, wiesz już, jak żyjemy, jacy jesteśmy, możesz zrozumieć mój lęk. Gdyby to zależało ode mnie, nie przy- jechałabyś do nas, ale żona chciała cię zobaczyć, koniecz- nie chciała poznać córkę Basi, naszej Basi. Chyba się orien- tujesz... zresztą nieistotne, ważniejsze było to, że mogłaś przerwać zaklęty krąg, pomóc jej biednej wyjść z... Stary pan przerywa, wyciąga z kieszeni okulary, przez szkła patrzy na Różę, jakby ją badał upartym spojrze- niem. 243 Dlaczego Basi nie mieszać? Co ma się Róży wyda- wać? Co, na litość boską? Basia? Mama? Jak to zrozu- mieć? Jak? — Pani musi mi powiedzieć! Pochylona nad tacą, gdzie układa w przepisanym porządku te wszystkie łyżeczki, serweteczki, spodeczki, talerzyki, filiżaneczki, Natalia nawet nie wznosi czoła na krzyk Róży. — Muszę wiedzieć to... o Basi... — z trudem krztusi imię mamy, jest zaskoczona tym, że krzyczy, tym, że po- biegła za Natalią, tym, że uderza pięścią w stół, jakby to ktoś inny, a nie ona sama, domagał się odpowiedzi rozpa- czliwie i gwałtownie. — Ja muszę. Muszę i już. Po długim milczeniu, w którym nacicha echo wykrzy- czanego pytania, odzywa się Natalia: — Ja przepraszam Różyczkę, że się uniosłam, ale to jest taka rzecz, że dla mnie może najważniejsza na świecie. Jak tam Różyczkę zobaczyłam, to mi dech odjęło, mowę odebrało, tego, dziecko, nie zrozumiesz, choćbym ci i rok tłumaczyła. A to, co wygadywałam, zapomnij. Zwyczajnie, w gniewie czy w rozpaczy człowiek wykrzyczy, co ślina na język przyniesie, a później mu to do końca życia będzie kamieniem na sercu leżało. Niech mi tego Różyczka nie pamięta. Ot, głowa moja nieszczęsna — delikatnie wsunęła łyżeczkę do cukiernicy, zanurzając ją spiczastym końcem w kurhanku cukru — mogłabym przysiąc, że zamknęłam, a patrzeć, drzwi na oścież rozwarte, niech wchodzi, komu wola. 240 Od tej zwykłości codziennej krzątaniny opada gniewne uniesienie Róży. To prawda, ona sama, kiedy się zdener- wuje, też potrafi nagadać niestworzonych rzeczy. Kio zarzucał Dorocie, że umyślnie zwleka w szatni, czekając na Maćka, bo chce, aby ją odprowadził? Kto oskarżył Andrzeja o przywłaszczenie sobie flamastrów, podczas gdy flamastry najspokojniej leżały za wersalką i czekały na większe sprzątanie, takie z odsuwaniem mebli, żeby się odnaleźć? Tego rodzaju przykładów można by przytoczyć bardzo wiele. Więc Róża rozumie przygarbioną kobietę, która ukrywa twarz w niskim pochyleniu'nad tacą, zna ten wstyd i dominujące uczucie przykrości, kiedy już nie da się cofnąć tego, co zostało wypowiedziane. Tylko że to, co powiedziała Natalia, było tak niezwykłe i niepojęte, że musiało kryć jakąś prawdę. Zaraz... Zacisnąć do bólu powieki, odgrodzić się od słońca za oknem, cieni tańczących po ścianie, ruchu pomarszczonych dłoni spełniających poranne obrządki nad bielą obrusa, starego obrazu, dzbanka z herbatą. Niech nie będzie nic tylko myślenie. Prawda jest blisko, bardzo blisko, gdyby można było pochwycić koniec nici... — Dziecko, co tobie? Nie zauważyła wejścia starego pana. Niemądrze pomru- gując powiekami, jak ktoś, kto wyszedł z ciemności na światło, usiłowała jeszcze uchwycić echo domysłu, który przemknął jak błyskawica. Nie potrafiłaby określić, ująć w martwe rzędy słów uczucia nagłego olśnienia, ale wie- 16 Dzień, noc... 241 — Jak tu weszła? W gniewie Natalia opuszcza sakramentalną „Różyczkę", sunie, tak, właśnie sunie wprost na Różę, wyprostowana, wyższa niż zwykle, na policzkach krwiste plamy wypie- ków. — Niech się stąd wynosi. I to już! Przemykając się bokiem, jak najdalej od Natalii, Róża krztusi swoje wytłumaczenie: — Ja przypadkiem... Drzwi były otwarte... Na co słyszy twarde: — Nie mogły być otwarte. Róża kłamie. Zgoda, nie jest w porządku, ale zarzucanie jej kłamstwa to już przesada. Róża nie jest kłamczuchą i nie była nią nigdy. —- Nie kłamię. Już jest za progiem, najlepiej będzie pobiec do siebie, chociaż nie, byłaby to ucieczka godna tchórza. Nie uciek- nie. Stawi czoła gniewowi starej kobiety. Z kies*zani, wielkiej i przepaścistej, kraciastego fartucha Natalia wyjmuje ogromny pęk kluczy. Starannie zamyka drzwi, chrobot. — Róża jeszcze tutaj? Gniew przeminął, teraz jest stara, bardzo stara, zmęczo- na, smutna i jakoś bezradna. Mruga powiekami, patrząc na Różę, wargi poruszają się niemo, jakby szeptała coś sama do siebie. Naprawdę szepcze, ten szept, tchnienie raczej, zaczyna się układać w słowa, w pytanie: 238 — Na co to? Na co? Powieki mrugają szybko, tak jak u kogoś porażonego światłem po długim pobycie w ciemnościach, drżą palce trzymające pęk kluczy. — Po co ci wiedzieć? — to już jest powiedziane prawie głośno, ale tyle jest żalu w tym pytaniu, że Różę wstrząsa krótki dreszcz, tak jak w tym pustym, zamkniętym teraz na głucho pokoju. Już ma zacząć wyjaśnienia, że przypad- kiem, że niechcący, że okropnie jej przykro, i nie potrafi powiedzieć nic, jakby nagle oniemiała. Czuje zdradliwy rumieniec podpełzający aż pod nasadę włosów, wargi stają się suche i szorstkie, niczym u spragnionego. — Czego szukała? Zdumiewające, lecz głos Natalii brzmi teraz zwyczajnie, jakby pytała, czy posmarować bulkę miodem, czy raczej dżemem. Róża nie odpowiada. Nie może, nie potrafi odpowiedzieć. Frasobliwe chwianie głową, Natalia rozważa coś włas- nego, by nagle rzucić półgłośne i niezrozumiałe: — To teraz już wie, że nie żyje. Ale jak Róża .chociaż słóweczko piśnie pani, to ja własną ręką Różę rozumu nauczę. I niech Róża w to Basi nie miesza, Basia nic do tego nie miała. Co się Róży wydaje, to się wydaje, ale tylko praw- da swoją cenę ma, nie to, co się komu utroiło. Potem, szurając bamboszami, jak każdego innego ranka, przygarbiona kobieta podąża do jadalni, nie patrzy na Różę, chyba nic ją nie obchodzi Róży bezruch i niemota, kiedy już wypowiedziała to najistotniejsze. 239 — Cześć, stary! — pozdrowiła go Róża, a pies zamachał ogonem, nie podnosząc łba, widocznie dobrze wiedział, skąd spłynął znajomy glos. No, teraz tylko sandały, typu cichostępy, i można już zejść na dół. Pani Natalia będzie zdziwiona, że dzisiejszego rana nie trzeba budzić Róży. Normalnie Róża wcale nie jest taka łatwa do wyrwania ze snu, nakrywa głowę podusz- ką, żeby nie słyszeć ponaglającego głosu, nie widzieć jas- nego dnia za oknem. Na dole jest zupełnie cicho. Róża zagląda do pokoju z portretem, wielkooka dziewczyna między ramami za- patrzona w coś dalekiego, błyszczące forniry mebli, miękkie plusze obić. Chyba niedawno ktoś tu był, na etażerce leży zapomniana ściereczka do kurzu. W pokoju z kredensem także nie ma nikogo, zamknięte drzwi korytarza nie pozwalają złowić odgłosów porannej krzątaniny w kuchni. Pokój bladej pani też zamknięty na głucho i milczący. Oj, czyżby Róża zerwała się tak wcześnie, że domownicy śpią jeszcze głęboko? Trzeba będzie wrócić na poddasze i poczekać na znajome człapa- nie Natalii. Na czubkach palców, bezszelestnie, Róża wraca do hallu (dowiedziała się od Natalii, że taki obszerny przedpokój nazywa się hali) i nagle dostrzega coś niezwykłego. Zawsze zawarte drzwi obok gabinetu starego pana są leciutko uchy- lone, ot, prawie nic, ciemna szpara między skrzydłem a futryną. Ciekawość pierwszy stopień do piekła — karci samą sie- 236 bie, chociaż już palce dotykają klamki. Drzwi uchylają się zapraszająco. Przez moment nie widzi nic, dopiero kiedy wzrok oswaja się z mrokiem, Róża zaczyna rozróżniać kontury sprzętów, prostokąty obrazów. Co tu wisi na ścianie? Rakieta teniso- wa. A tu, zaraz podejdzie i przyjrzy się z bliska, zdjęcia sportowców w śmiesznych, jakby za obszernych kostiu- mach, przypięte pinezkami nad tapczanem. Za szafą stoi kajakowe wiosło, obok regał, dużo książek. Teraz kiedy wzrok się przyzwyczaił. Róża może nawet bez trudu odczy- tać tytuły. Nie zna. Same starocie, ale tytuły brzmią zachę- cająco, chyba kryminały albo podróżnicze. • Obok tapczanu, na nocnym stoliku, fotografia w ramce. Może jakaś gwiazda filmowa? To dziwne, ale ta piękność kogoś Róży przypomina, chociaż sądząc po uczesaniu to zdjęcie jest także bardzo stare. Zaraz, gdzie Róża widziała tę twarz? W kinie? W tygodniku? W telewizji? Nie wiadomo dlaczego, Róża wzdryga się, w tym pokoju jest bardzo czysto, ani drobiny kurzu, ani jednego śmiot- ka, ale tak jakoś bezludnie, jakby to wszystko sieroco i żałośnie czekało na kogoś, kto naprawdę położy się na tapczanie, zapali nocną lampkę, sięgnie po książkę, zdejmie ze ściany rakietę. Tak samo jak przekroczyła próg, cichaczem, na palcach, Róża wycofuje się z tego mroku. Jest jej wstyd, jakby pod- glądała przez dziurkę od klucza. Naprawdę nie powinna pe- netrować cudzych pokoi, czytać tytułów cudzych książek, oglądać fotografii nie znanych sobie osób. 237 jest grzeczna, czy nie sprawia kłopotu swoim opiekunom, czy stara się być pomocna, i w ogóle, czy pamięta rozmowy sprzed wyjazdu? Nic w tych listach nie sygnalizowało obawy, niepokoju; można by przypuszczać, iż mama uznała za najzupełniej naturalne, że. Róża spędza miłe wakacje w dalekim mia- steczku i mimo początkowych grymasów jest zadowolona z pobytu właśnie tutaj. Ale dlaczego mama nie odczytała zawartej między zda- niami prośby Róży? Na ogół w lot chwytała nawet naj- bardziej zwiewne aluzje, znała przecież Różę jak łysego konia, potrafiła odgadnąć intencje córki nawet wtedy, kiedy Róża usiłowała zamaskować swoje prawdziwe prag- nienia. Tym razem wykazała zupełną głuchotę na wy- raźnie dźwięczącą w słowach listu prośbę, żeby zgodzi- ła się na przedłużenie pobytu Róży chociaż o dodatkowy tydzień. — Przyjedziesz na przyszły rok? Łatwo zapytać, trudniej odpowiedzieć. Jedyna uczciwa odpowiedź powinna brzmieć: — Nie wiem. Ale można dodać: — Chciałabym przyjechać, tylko nie wiem, czy ci pań- stwo zaproszą mnie drugi raz. A kiedy się to powie, można także zapytać: — A ty nie przyjedziesz do Warszawy? Na co Marek odpowiada, że może. W Warszawie mieszka wujek, ale nieprawdziwy, tylko taki przyszywany. Jak odwie- dzał rodziców trzy lata temu, to zapraszał, żeby przyjechać, Nikt dotąd nie skorzystał z tego zaproszenia, ale jakby teraz do tego wujka napisać... Z jednej strony Róża z przerażeniem myśli o chwili, kiedy będzie dorosła, ale z drugiej strony źle jest być osobą małoletnią, kimś zawieszonym w próżni, między dzieciń- stwem a młodością, ,,młodszą młodzieżą", według okre- ślenia wychowawczyni. Oczywiście Róży wolno coś chcieć, wolno się czemuś przeciwstawić, ale sprawy potoczą się tak, jak zadecydują dorośli. Dotąd nie miało to większego znaczenia; Róża chciała mieć pantofle na koturnie, z mnóst- wem pasków oplątujących łydkę, a mama kupowała płó- cienne sandały na płaskim obcasie — od tego, co się ma na nogach, świat się nie zawali. Tym razem rzecz była rzeczy- wiście ważna. Tydzień to tylko siedem dni, ale siedem dni z Markiem to AŻ siedem dni. I czy w ogóle Róża potrafi istniećlbez Marka? Gdyby się nie spotkali, gdyby nie prze- chodził wtedy przez most, nie odezwał się, gdyby nie przy- padkowe spotkanie pod siatką okalającą pływalnię... Myśli są ciemne, dręczące, nie przystają do ranka peł- nego słońca i ptasiego pogwizdywania. W taki dzień, jak dziś, wszyscy powinni się uśmiechać. Nie opodal zagonu z kwiatami przysiadł Tygrys (od kilku dni przestał pilnować wystawionej przed kuchenne schodki balii, wybrał sobie to miejsce do swoich psich medytacji), widziany z góry zdawał się mniejszy niż naprawdę i jakiś młodszy, nawet zmechacona sierść nabrała połysku, a uszy nie obwisały w pełnym rezygnacji załamaniu. 234 235 sem, tego ranka włosy jednak nie chciały ulec energicznym pociągnięciom i straszyły się buntowniczo nad opalonym czołem. To jest dzień na sukienkę — zdecydowała roztrzepując kwieciste fałdy. Poranek był tak odświętny, tak oślepiająco jasny i wesoły, że po prostu wymagał dodatkowego pod- kreślenia. Uchyliła drzwi na strych. W wąskich smugach światła tańczyły drobiny kurzu, jasna plama wydobyła z mroku puszystość aksamitu i połysk zmatowiałego jedwabiu, ta- jemniczo lśniły okucia kalekich mebli. Nawet tu było we- selej i mniej ciemno niż każdego innego dnia. • Od tamtej nocy, kiedy po raz ostatni zamknięto Różę, nikt już nie przekręcił klucza w zamku z drugiej stro- ny drzwi. Co więcej, Róża dostała ten klucz od starego pana. — Masz, Różyczko. Najlepiej będzie, jeżeli ty sama nim zadysponujesz — na obrusie legł klucz, duży i ciemny, z rzeźbionym uszkiem. — Nie chciałbym, żeby się kiedy- kolwiek powtórzyła podobna sytuacja. Nie wyjaśnił, jaka sytuacja, ale rozumiało się samo przez się, że miał na myśli zgubienie klucza przez przygarbioną Natalię. — Kiedy nic się takiego nie stało... Przesuwając klucz w stronę Róży, stary pan odezwał się z namysłem: — Nic jest pojęciem względnym. A coś się jednak stało, tylko że coś zupełnie innego, niż przypuszczasz. W każdym razie wolimy, żebyś więcej nie przeżywała tego rodzaju nie- spodzianek. Nie bardzo wiedząc, co począć z tym fantem, Róża naj- pierw powiesiła klucz na gałce łóżka, później, ponieważ denerwował ją widok czarnego klucza w bieli pokoju, schowała go do torby. Odda, jak będzie wyjeżdżała, na pewno nie zabierze ze sobą, bo po co? W ogóle starała się nie myśleć o zbliżającym się dniu od- jazdu. Napisała już dwa razy do domu, że chodzi na pły- walnię, że tutaj są zupełnie fantastyczne lody, chyba naj- lepsze w Polsce, że ma kolegów (wspomniała mimochodem imię Marka), że była w kinie, że zwiedza okolice miastecz- ka (z rozmysłem określiła krajobraz jako „malowniczy", zabrzmiało to i wytwornie, i dorośle) — a w skrytości ducha liczyła, że przynajmniej mama domyśli się, co oznacza entuzjastyczny ton tych listów. Ale nie domyśliła się. W ostatniej kartce odpisała Róży, że bardzo się za nią stęsk- niła i czeka niecierpliwie na dzień, kiedy przywitają się na dworcu. Ani mama, ani Róża nie zająknęły się nawet najmniejszym słówkiem o najważniejszym. Ograniczywszy się w pierwszym liście do informacji, że państwo Wiśniewscy są bardzo sympatyczni, chociaż pani Wiśniewska czuje się niestety nie najlepiej, Róża poprzestała w drugim liście na stwierdzeniu: „U nas wszystko w porządku", Ze swojej strony mama prze- syłała wszystkim ukłony i zawiadamiała, że do państwa Wiś- niewskich wysyła osobno list. Początek w obu listach mamy, zaraz po: „Kochana Córeczko", zawierał pytania, czy Róża 232 233 że ciągle jeszcze wieje wiatr i szumią liście. A w ogóle to nie mogę tego wytłumaczyć. — Boisz się, kiedy jesteś sama? — Nie, teraz nic. Kiedyś się bardzo bałam, ale wtedy chodziło o to, że nie wolno było otwierać drzwi, przesta- wałam się bać dopiero, jak wracał Andrzej, tylko że to było bardzo dawno. I wcale nie było takie samo. — Jeżeli się nie boisz, to o co chodzi? Nie lubisz, żeby było cicho? — Lubię. Tylko mnie się tutaj teraz czasem wydaje, że już nie ma nikogo, że na całym świecie zostałam ja sama, i chciałabym krzyczeć, i... Róża urywa, nie wyjaśni niczego, szkoda czasu. Żeby móc zrozumieć, trzeba być zamkniętym w białym pokoiku na poddaszu, w dręczącej ciszy, i żeby za oknem była noc^- czarne gałęzie za szybą, w prześwicie nieba mrugająca sa- motna gwiazda, i żeby wtedy myśleć w tym wielkim milcze- niu — tak, wtedy można zrozumieć. — Chciałabym wiedzieć, co tam w ogóle jest. — Gdzie? — W tamtym domu. — A co ma być? — Właśnie nie wiem. Nadpłynął chłopczyk na czerwonej kaczce, ułapiwszy pta- szysko za szyję i wiosłując energicznie stopami. Po prostu się wyczuwało, że maluch puchnie z dumy, kiedy pruje gład- ką powierzchnię wody. Pewnie właśnie dzisiaj odkrył, że nadmuchiwany ptak może służyć do pływania. 230 — Chyba pójdziemy na karuzelę — wyżyma mokre włosy, wstaje z betonowej krawędzi. — Zdaje mi się, że się czegoś domyślam. Później ci powiem, czego. A teraz muszę lecieć na obiad. Dzień, w którym blada pani podniosła się z łóżka, za- czął się jakoś zupełnie niezwykle. Tego ranka za oknem gwizdała wilga głośno i wesoło, usadowiwszy się na gałęzi przy samym oknie. Nalewając wody do miednicy, Róża uśmiecha się do cytrynowego ptaka i do jego zadzierżystej gwizdanki. Na niebie topniały obłoczki pod dotknięciem słonecz- nych promieni, aż cały widnokrąg zalśnił niepokalanym błękitem. Nigdy tak szybko słońce nie spiło nocnej rosy z liści, nie rozjarzyło się w górze taką jasnością, i nigdy ptak nie śpiewał o wyciągnięcie ręki, bez lęku przed ogromnym potworem kręcącym się między ścianami pokoiku. Gdy Róża wychyliła się, wilga przefrunęła na sąsiednie drzewo i stamtąd dalej wygwizdywała swoje zwrotki. A na dole, przed rumowiskiem schodów, gorzały oranżem na- gietki, pyszniły się mnogością kwiatów dalie i wdzięczyły lwie pyszczki. — Cześć — zamachała im ręką. — Fajnie wyglądacie. Podleję was, jak pani Natalia wyjdzie. Długo szczotkowała włosy przed lustrem, pięćdziesiąt pociągnięć szczotką pod włos i następne pięćdziesiąt z wło- 231 : V — Już cię tu nie ma, mały! — to do chłopczyka, a póź- niej do Róży: — Masz coś na dzisiaj w planach? Po- móc ci? Dobrze jest mieć kogoś, na kogo można liczyć, tylko że istnieją sprawy, w których nie może pomóc nawet najlep- szy przyjaciel. Bo może dać spokój, zostawić sprawy ich własnemu biegowi, ogłuchnąć i oślepnąć na to, co jeszcze niewiadome? Czemu zstępować do świata, który od dawna nie istnieje, wskrzeszać sprawy zasypane pyłem zapomnie- nia? Róża nie ma nic wspólnego z tamtym światem, żyje, istnieje, śmieje się, chodzi do szkoły — tutaj, gdzie są zupeł- nie inne zagadki, gdzie czekają na odpowiedź inne pytania, gdzie zawsze świeci słońce, nawet w najpochmurniejszy dzień błyśnie chociaż na moment przez zbite przędziwo chmur. \ — Nie mam na dzisiaj żadnych szczególnych zamiarów. A ty? — Myślałem o wesołym miasteczku. Przyjechało coś takiego. Lubisz się kręcić na diabelskim młynie? Przez chwilę Róża czuje ukłucie w sercu. Zajada lody, pływa, gra w siatkówkę, ogląda filmy, będzie się kręciła na karuzeli, podczas gdy mieszkańcy tamtego domu żyją w stałym mroku, wsłuchani w coś niesłyszalnego dla nikogo poza nimi, wpatrzeni w coś, czego nie dostrzega nikt, tylko oni. I Róża, rozumiejąc to, chce się śmiać, pływać żabką i cieszyć się na porcję bakaliowych lodów z kawiarni w rynku. Czy ma prawo? Czy w ogóle wolno jej tak po- stępować? 228 — Wiesz, z tym diabelskim młynem jakoś nie tak... Chociaż nie potrafi wytłumaczyć jaśniej, Marek domyśla się tego, co chciała powiedzieć. Potrząsa przecząco gło- wą. — Że niby będzie ci za wesoło? No i bardzo dobrze. Zrobiłaś, co: mogłaś, i masz prawo do wesołego mia- steczka. Czy myślisz, że coś zmienisz siedząc w swoim pokoju? — Zrozum, toby było tak, jakbym nic nie wiedziała. — Ale przyszłaś na pływalnię. I w kinie też byłaś. — To był wojenny film. — A pływalnia? Po krótkim milczeniu Róża się poddaje. — Bo gdybym mogła posprzątać albo coś kupić... A tak jestem jakby nikomu niepotrzebna. Czasami mi się wydaje, że na dole nikogo nie ma, jest strasznie cicho, prawie słyszę, jak pająki przędą sieci na strychu. — Z tymi pająkami chyba lekka przesada. — Ale z ciszą nie. Nigdy nie słyszałam takiej ciszy. U nas, w bloku, nigdy nie jest cicho, nawet kiedy nikogo nie ma w domu. Zza ściany słychać, jak płacze dziecko, szczeka pies, gra magnetofon, ktoś rozmawia na klatce scho- dowej, jeździ winda, trzaska zsyp na śmieci... Zanurzywszy w wodzie bosą stopę, podniosła ją i uważnie patrzyła na skąpywanie przeźroczystych wodnych dro- binek. — Mówi się „cicho jak w grobie", prawda? To jest coś takiego. I ja wtedy otwieram na oścież okno, żeby wiedzieć, 229 była pewna, że dostałem śmyrka. Bo co byś powiedziała o człowieku, który głuchą nocą nosi nagietki z bryłą ziemi, nie wiadomo gdzie, po co i dla kogo? — Zmierzyłabym mu gorączkę. — No, widzisz! Mam rację, kiedy się denerwuję, że nie zauważyli ? — Sama jestem trochę zła, ale to nie takie proste, jak by się wydawało — Róża energicznie uderzyła piętą o wodę, przytwierdzając szklanym pluskiem swojemu twierdzeniu. — Okna pozasłaniane, pani Natalia wychodzi po zakupy tylko przez dziurę w płocie. Od frontu nikt nie chodzi, sama nie wiem, kto wydeptał tę ścieżkę przez krzaki. — Listonosz. Inkasent. Ktoś, kto nie lubi błądzić po' wertepach. Albo Tygrys. Pies musi mieć swoje własne dro- gi, żeby się przechadzać. / — Zawsze słyszałam, że kot... / — Całkowicie błędna informacja. Zresztą Tygrys to przecież kot. — Prawda — zgodziła się Róża. — Więc zrób coś, żeby zobaczyli. Pamiętaj, liczę na ciebie, inaczej nie brałbym udziału w tej imprezie. — Bez łaski. Sama dałabym radę. — Aha, już cię widzę, jak sobie dajesz radę. Już, już Róża postanawia się obrazić, kiedy przypomina sobie rozmowę z Natalią. To niepoważne i głupie kłócić się o byle co, kiedy zdarzyło się coś naprawdę. I właściwie Marek ma słuszność, zrobiłaby bardzo niewiele albo nic, gdyby nie jego pomoc. Ale dzisiaj wcale nie jest pewna, 226 czy jej pomysł był rzeczywiście taki dobry, jak się wydawało z początku. Wyobrażała to sobie mniej więcej tak: blada pani roz- sunie zasłony i cofnie się zdumiona od okiennej szyby, za którą w porannym słońcu rozkwieci się klomb. Albo tak: stary pan (lub Natalia) wbiegnie z wieścią, że w ogrodzie rozkwitły najpiękniejsze kwiaty, wyjdą wszyscy, okrążą dom i będą podziwiali dzieło Róży, zaś ona sama, przytajo- na za pniem drzewa, zaszyta w gąszczu, będzie świadkiem ich zdumienia i radości. Dużo rzeczy można sobie wyobrazić, co nie znaczy wcale, że zostaną spełnione tak. jak to sobie wymarzyliśmy. Chociaż Markowi pomysł Róży wydawał się zupełnie sensowny. Czy inaczej nosiłby w gęstej ciemności sa- dzonki ze swego ogrodu, czy dźwigałby wielkie bryły ziemi obwiązane workiem, aby się nie rozsypały odsłaniając korzenie? W swojej niewiedzy Róża myślała, że wystarczy wysypać torebkę nasion w przekopaną ziemię, by po tygodniu (a naj- wyżej po dwóch!) doczekać się kwiatów. Gdyby nie Markowa pomoc, nie byłoby żadnych nagietek ani lwich pyszczków przed kruszejącą ruiną schodów w starym domu. — Pytałam panią Natalię o moją mamę. — I co? — Głupio wyszło. A ja się nazywam Róża dlatego, że tamta stara pani ma tak na imię. Ciągnąc za szyję nadmuchaną kaczkę, mały chłopczyk zapuszcza się na głębinę. 227 — Idziesz do wody? Zamiast odpowiedzi Róża puszcza barierkę, z wielkim szumem, z rozbryzgiem wodnej piany nie tyle skacze, ile spada. Ręce i nogi posłusznie podejmują pływacki rytm, jak dobrze jest płynąć, jak dobrze, że woda jest chłodna, jak dobrze, że dzień jest taki piękny, jak dobrze jest uciekać przed Markiem, jak dobrze dać się pokonać i zobaczyć uśmiech, gdy Marek dotyka ręką ściany wyłożonej prosto- kącikami błękitnych kafli. — Widzieli? Odpoczywają siedząc na krawędzi basenu, za ich plecami panowie grający w karty sprzeczają się o coś z zapałem, pluszcze woda młócona bezlitośnie ramionami wąsacza, któremu się wydaje, że pływa, chociaż tkwi bezradnie w miej- scu, waląc z całej siły rękami. — Nie widzieli. — Jesteś pewna? — Tak. — Już zupełnie nieźle wygląda. Najlepiej nagietki, kwit- ną, jakby tam były posiane. Ale i lwie pyszczki też zrobiły się podobne do ludzi. I dalie. — Przecież wykopywałeś z korzeniami. -— A ty sobie wyobrażasz, że jak z korzeniami, to się zaraz przyjmą? — Nic sobie nie wyobrażam. Ty byłeś głównym specja- listą, ja tylko siłą pomocniczą. — Nie ja byłem, tylko moja mama. Ja się także na tym nie znam, jeśli cię to interesuje. 224 Wąsaty pływak, który nagle zniknął pod wodą, wyłonił się obok nich, prychając niczym rozgniewany mors. — Zgubiłem okulary — oświadczył z pretensją, jakby to Róża czy Marek byli winni temu zgubieniu. — Nie mógłbyś zanurkować? Długo trwały poszukiwania, Róża cierpliwie czekała, aż okulary zostaną wyłowione, przez przezroczystą wodę widać było, jak Marek z wyciągniętymi rękami schodzi ku dnu, potem na powierzchnię, niby korek, wyskakiwała jasna głowa. — Nie ma. Pan nie pamięta, w którym miejscu upadły? — Skąd mam pamiętać! — oburzył się całkiem szczerze wąsacz. — I pośpiesz się łaskawie, bez okularów nic nie widzę. — Powiedz, jakim sposobem nie zauważyli? Wcale spora grządka i jakoś tak nadzwyczaj kolorowo wygląda. U nas wcale tych kwiatów nie było widać, pstrokatek przy pstro- katku, pstrokatkiem pogania, a u ciebie zagrały. . — U mnie? — No, u nich. Nie czepiaj się. Zgoda? Błyszcząc wyłowionymi okularami, wąsacz próbował swoich sił po drugiej stronie basenu, a oni dalej ciągnęli przerwaną rozmowę. Nazbierało się między nimi spraw, można by przegadać cały dzień i jeszcze nie omówiliby nawet tych najważniejszych. — To po co ja, jak kto głupi, tachałem przez całą noc te badyle? Mama mnie nawet do lekarza chciała posłać, 1 5 Dzień, noc. 225 Róży w stttrym kalendarzu, nie wymyślili go sami, nie wy- grzebali imienia jakiejś dalekiej prababki. Ona, Róża, dla- tego tak została nazwana, że blada pani nosi takie właśnie imię. Jeśli kogoś się kocha, to pragnie się, żeby przetrwało wszystko, co jest z nim związane, listy, pamiątki, fotografie. I imię także. Staroświeckie, zapomniane imię, które mama nadała jej, Róży. Nie lubiane, wyśmiane, odsuwane od sie- bie z pogardą — nie było wybrane z przypadku, przez nie mama starała się wyrazić to, czego słowami wyrazić nie można i nie trzeba. Żadnego zbiegu okoliczności, tak właśnie musiało być, Róża jest tego pewna. Zna mamę, wie dobrze, że mama ceni ., milczenie, a swoją wdzięczność okazuje raczej czynem niż w gładkich zdaniach podziękowań. Gdyby poszperać w szu- fladkach pokoju bladej pani, może odnalazłby się list pisany czternaście lat temu, że urodziła się dziewczynka, której pozwoliłam sobie nadać pani imię. I może zdjęcie: zawiniąt- ko na maminych rękach, na białym kartoniku odwrotu starannym, okrągłym pismem: „To jest właśnie mała Ró- życzka". — Robimy wyścigi? Półzwisając na metalowych poręczach drabinki, Róża dotyka stopami wody. Na zjeżdżalni piszczą dzieciaki, chłopczyk spycha do basenu nadmuchiwaną czerwoną kaczkę i sam zsuwa się w ślad za kolorowym ptaszydłem. Ktoś na leżaku czyta gazetę, ktoś inny starannie rozkłada koc, umieszcza pod ręką torbę, koszyczek z owocami, a tam, 222 na stoliku pod kolorowym parasolem, czterech panów roz- kłada wachłarzyki kart, od szatni idzie dziewczyną w nowym kostiumie, chciwie łowi spojrzenia, chce, żeby wszyscy podziwiali i ją, i nowy opalacz w niebieskie kwiaty na białym tle. Jak jest możliwe, żeby istniały obok dwa światy? Ten, który Różę teraz otacza, przyjazny i kolorowy, gdzie wszyst- ko jest znane, ugrzane słońcem, beztroskie i spokojne, i tam- ten, gdzie nic nie zostało zapomniane, gdzie skrzypi echo podkutych butów i brzmi przygłuszony odgłos strzału, gdzie czai się dawny lęk, gdzie między ścianami zalega mrok, jakby chciano wykreślić ze świadomości to, że słońce nigdy nie przestało świecić, ptaki śpiewać, a drzewa okrywać liśćmi gałęzi. Te dwa światy nie mogą, nie powinny istnieć obok siebie. Gdyby pokazać mieszkańcom starego domu pływalnię, grających w karty pod kolorowym parasolem, chłopczyka z czerwoną kaczką taplającego się w płytkiej wodzie, dziewczynę w kwiecistym kostiumie, czy wtedy nie zniknąłby tamten półmroczny świat, w którym się dobrowolnie zamknęli niczym w więzieniu? — Nie pływasz? W jasności wody prześlizguje się opalone ciało, Marek pływa jak foka, wynurza się, potrząsa mokrą czupryną, już trochę się złości bezruchem Róży, tym półzwisem nad zwier- ciadłem basenu. — Zaniemówiłaś? Czy tutaj, teraz, w białym słońcu, przy plusku wody moż- na powiedzieć to, o czym się myśli? 223 dawniej słów, gestów, działań zyskało sens, stało się zro- zumiałe, kiedy spojrzało się z drugiego brzegu. Wystar- czyło przejść most, wąską kładkę i spojrzeć. Nie z włas- nej woli Róża przeszła ten most, ale przeszła, i to naj- ważniejsze. — Jestem prawie dorosła — próbuje jeszcze Róża, lecz wargi Natalii ściskają się coraz mocniej w wąską, bezkrwistą kreskę. — Powinnam wiedzieć, ale jeżeli pa- ni nie chce, to proszę mi odpowiedzieć tylko na jedno pytanie. Czemu moja mama nie może do państwa przy- jechać? „ — Skąd Różyczka wie, że nie może? — pytanie jest rzucone wrogo, dźwięczą w nim jakieś ostre, metaliczne tony. — Tak mi mama powiedziała. — Ja tam nie wiem, co sobie Różyczka wydumała! Co myślała! Że to my Basi tutaj nie chcemy?! Źle Różyczka my- ślała. Niech sobie raz na zawsze zapamięta, że dla nas Basia była i jest jak córka. To wszystko jest prawie wykrzyczane, na policzkach Na- talii rozlewają się wypieki. Róża stoi jak skamieniała, podczas gdy przygarbiona ko- bieta odwraca się kryjąc twarz. Płacze? Ugiętymi ramionami wstrząsa krótki dreszcz, jeden troczek fartucha rozwiązał się i zwisa ku podłodze, jak żałobna szarfa. — Ja przepraszam... Nie ma odpowiedzi, coś ściska gardło, Róża- sama jest bliska płaczu. Niech Natalia chociaż się odwróci, niech nie stoi taka przygarbiona, boleśnie mała, z pochyloną głową 0 posiwiałych włosach. — Mnie jest bardzo przykro. Śmieszne są te przeprosiny. Przeprosić można za stłu- czony talerz, nieumyślne popchnięcie, zakapany obrus, ale czy można jednym „przepraszam" odpłacić ból sprawiony drugiemu człowiekowi? Prawie z rozpaczą Róża szuka słów, jakie należałoby wypowiedzieć, i nie może ich od- naleźć w tym ciemnym pokoju, w tej ciszy, której nic nie mąci. — Słowo czasem gorzej noża rani — nie odwracając się, Natalia wykonuje nikły ruch dłonią, może to oznaczać prośbę o pozostawienie jej samej. — Ale przepraszać nie trzeba, nie z umysłu to się powiedziało. Ja do Różyczki żalu nie mam. Zupełnie niepotrzebnie Róża szarpie róg zmiętoszonej serwetki, mocno zaciska powieki, nie chciałaby płakać, ale łzy są bliziutko, jeszcze chwila, a same pociekną po policz- kach. — Niech Różyczka przestanie szarpać płótno, bo ser- wetkę podrze — Natalia prawie wydziera jej z ręki zmięto- szony bezlitośnie kawałek bieli. — Gdzie ja bym teraz taki materiał dostała! I haft, widzi Różyczka, jaki. Z pani mo- nogramem. „W" i „R", znaczy się Róża Wiśniewska, je- dwabiem czystym haftowane. Już dawno zacichły w korytarzyku kuchennym kroki Natalii, a Róża tkwi jak skamieniała między kredensem 1 stołem ogromnym jak zagon. Rodzice nie znaleźli imienia 220 221 czej kuchni. (Kuchnię z wielkim pokojem, gdzie stoi kredens, łączy wąski korytarzyk, i to jest wszystko, co Róży udało się ustalić. Co jest za tym korytarzykiem i za drzwiami, które ma prawo otwierać tylko Natalia, nie ma pojęcia. Kiedy Natalia wychodzi, przekręca z chrobotem klucz i wrzuca go do czarnej torby sterczącej parą uszu, dotarcie do kuchni pod nieobecność Natalii jest niemożliwe, ale jeszcze bar- dziej niemożliwe jest wejście do kuchni, kiedy Natalia tam przebywa. Próba spenetrowania zagadek kuchni przez okno nie powiodła się. Uwieszona u parapetu Róża nie zobaczyła nic oprócz kwiecistej, mocno przy- marszczonej zazdrostki.) W ślad za Natalią postępuje Róża. — A czego to znowu Różyczce trzeba? Pod ciemnym kredensem Róża wypowiada swoją prośbę: — Proszę, niech Natalia opowie o mojej mamie. Bardzo proszę. Stara kobieta cofa się o krok, jakby chciała uciec przed tą prośbą, tacą drży w jej rękach, srebrna łyżeczka delikat- nie podzwania o porcelanę. — Boże ty mój jedyny, co Różyczce do głowy strzeliło? Albo to Różyczka własnej matki nie zna? Z tacy spada serwetka, na bieli płótna wypukłym ście- giem wyszyto litery, chyba „W" i „R", splątane w ozdob- ne zawijasy. — Niech mi Natalia opowie o Basi. — Stoją naprzeciw siebie. Róża z serwetką, którą niepotrzebnie skręca w "pal- cach, i przygarbiona kobieta z dużą tacą w roztrzęsionych rękach. —Ja bardzo proszę. — Jak Różyczka taka ciekawa, niech swojej mamy zapyta.. Ona jest w prawie opowiadać, my nie. - •- ?• — Jak to: nie? Ja zresztą wiem, że mama się ukrywała, że chorowała na tyfus, że uratowaliście jej życie... —jakby zabrakło tchu, Róża urywa, by za moment podjąć dalej: — Może mi pani wszystko śmiało powiedzieć, dużo wiem, a je- szcze więcej się domyśliłam... — Co ty tam wiesz, dziecko. Tylko ci się zdaje, że coś wiesz. Ja dobrze radzę, żebyś matki zapytała. Dopiero teraz Natalia przesuwa tacę na blat rozłoży- stego stołu i zupełnie niepotrzebnie zaczyna coś na niej porządkować, układa łyżeczkę przy spodku, przestawia naczyńko z miodem, poprawia wilgotny kawałek sera na talerzu. — Coś powiem Różyczce. Niełatwo w cudze myśli wcho- dzić i niechby Różyczka z tym sobie spokój dała. Przyjdzie czas, to się Różyczka dowie wszystkiego, co trzeba. Wystarczy spojrzeć, jak mocno zwierają się wargi, jak w kącikach ust pojawiają się dwie stanowcze bruzdy, jak marszczy się w przyganie czoło, żeby wiedzieć, że Natalia nie zaspokoi ciekawości Róży. Ciekawości? Nie, to wcale nie jest ciekawość. Nie wiadomo, jakim imieniem nazwać to uczucie. To jest coś takiego, jakby się stało u progu szczel- nie zamkniętych drzwi kryjących tajemnicę, czując zarazem strach przed nieznanym i pragnienie poznania tego, co ukryte. Czy na pewno ukryte? Przecież tyle nieważnych 218 219 III wiersz, jakiego Róża potrzebuje. I był. Zapisywała go pod dyktando na rogu kuchennego stołu, w zlewozmywaku grze- chotały talerze i chlupała woda. To jest taki wiersz, który mógł pomagać komuś, kto nie mógł patrzeć na trawę i liście, komu były wzbronione słońce i gwiazdy. Na pewno mógł pomagać. Zaraz Róża zada bar- dzo ważne pytanie... Ale bardzo ważne pytanie nie może zostać zadane, blada pani mości się wśród poduszek. — To mówisz, dziecko, że twój braciszek jest bardzo zdolny? Aż się w głowie nie mieści, że już studiuje! Nie pozostaje nic innego, jak potwierdzić, rzeczywiście brat (na „braciszka" nie potrafiła się zdecydować, brzmiało to tak, jakby Andrzej bawił się jeszcze pluszowym misiem i był karmiony kaszką manną z przecieranym jabłkiem) jest bardzo zdolny, i unieść tacę za drzwi. — Znowu Różyczka nie dopilnowała. Ile pani zjadła? Jak na kpiny! Oczywiście Natalia jest na swoim porannym posterunku i kontroluje sumiennie to, co zostało na tacy. — Było samej posmarować bułeczkę i położyć. Z samej grzeczności pani by musiała zjeść. Różyczce tłumaczyć to jakby rzucać grochem o ścianę! Za plecami Natalii uchylają się drzwi. — Czego Natalia chce od dziecka? Przecież oboje do- skonale wiemy, że rano tylko w obecności Różyczki żona decyduje się na jedzenie. Gdyby nie to, wszystko wróciłoby nietknięte. Czy to nie dziwne, że w po- koju starszego pana zasłony też są zaciągnięte i panuje tam taki sam chłodny, pół- mrok, jak w pokoju bladej pani? Ogromne biurko, wiel- ka szafa wypełniona książka- mi, fotel z wysokim oparciem, na biurku rozłożone papiery, otwarta książka. Przy takim oświetleniu każdy raz-dwa zniszczyłby sobie wzrok, po ciemku trudno jest i czytać, ^ i pisać, Róża coś wie na ten temat. Zdarzało się już, że usiłowała pasjonującą lekturę dokończyć przy świetle latarni za oknem, rodzice gniewali się za palenie lampki do Bóg wie której... Drzwi zamykają się i już wcale nie można odgadnąć, co jeszcze kryje półciemny pokój. Przygarbione plecy Natalii dalej jednak wyrażają sprze- ciw i niezadowolenie, kiedy postępuje z tacą ku tajemni- mim fi&t' .' ,00 liii <%? '??;' ?. /?. 216 I chodzi do tej samej szkoły? Dlaczego nie można 'gć? b zmarszczki, twarz chorej rozpogadza się i młodnieje na jedną chwilę. Z kącika opuszczonych powiek sączą się dwie łzy. W pół słowa Róża przerywa recytację, znowu zdenerwo- wała chorą, a przecież naprawdę robi, co może, żeby wy- wołać uśmiech, zastanawia się nad każdym zdaniem, jakie ma wypowiedzieć w mroku tego pokoju, odrzuca wszystko to, co smutne i przykre, opowiada tylko o rzeczach weso- łych i przyjemnych. Co mogło być takiego w wierszu o bia- łych obłoczkach nad kwitnącą łąką, żeby płakać? — Dlaczego przerwałaś? Mów dalej. Może lepiej nie mówić? — Kiedy ja nie pamiętam. — Na pewno pamiętasz, kochanie. Zastanów się przez moment. Tyle razy go deklamowałaś. Róża nie dziwi się już wcale. Bladej pani miesza się prze- szłe i teraźniejsze, nie ma sensu tłumaczyć, że się myli, bo nigdy nie mogła słyszeć tego wiersza recytowanego przez Różę. — Dalej chcesz zostać aktorką? Aktorstwo jest ostatnią rzeczą, którą Róża ma w swoich życiowych planach, prawdę mówiąc, nie zastanawiała się jeszcze zbyt serio,' kim chciałaby być. Ważne jest przyjęcie do liceum, później będzie jeszcze mnóstwo czasu na roz- ważanie różnych możliwości. Weterynarz? Lekarz? Na- uczycielka? Nie wiadomo, ale jedno jest pewne, że z całą pewnością nie aktorka. 211 i — Dzień dobry — odpowiadał cichy głos. — Dobrze spałaś, Różyczko? — Jak suseł. Jakby mnie pani Natalia nie obudziła, to- bym chrapała do wieczora. — Co robiłaś wczoraj po obiedzie? — Byłam w kinie. — Podobał ci się film? — Tak. — Na szczęście blada pani nie pyta, o czym był ten film, Róża wolałaby nie przypominać w tym pokoju tego, co widziała na ekranie, pociski z broni maszynowej tnące, rozpryskujące błoto, białe grzyby detonacji, niebo płonące krwawą łuną, usiane czaszami spadochronów, żoł- nierze umazani błotną pacia i krwią, czołgi wbite lufami w nabrzmiałą deszczem ziemię. Musiałaby skłamać, wymyś- lić coś na poczekaniu i ten wymyślony film musiałby być bardzo wesoły, taki, żeby na bezkrwistych wargach pojawił się uśmiech. Tacę należy ustawić przed chorą na bieli poszwy, zapytać (chociaż się to już wie!), ile łyżeczek cukru, przechylić nad filiżanką malusieńki jak dla lalek dzbanuszek z mlekiem. Kiedy chora sięgnie po kawałek bułki, wcale nie znaczy, że wolno już wyjść. — Może rozsunąć zasłony? — Dziękuję ci, Różyczko, ale mnie razi światło. Taka jest codzienna odpowiedź, mimo to Róża zadaje swoje pytanie każdego ranka. Zresztą bardzo dobrze, że blada pani nie chce teraz widzieć nieba, słońca i gałęzi drzew. Tamto jeszcze nie jest takie, jakie być powinno, 208 i najlepiej będzie, jeśli poczeka parę dni na swoją godzi- nne. Przydałby się deszcz, Róża ma serdecznie dosyć pota- jemnego dźwigania ciężkiego kubła i wiecznie przemoczo- nych nogawek dżinsów. Nigdy nie przypuszczała, że do tego potrzeba aż tyle wody. Więc kiedy blada pani niechętnie obskubuje miąższ buł- ki, Róża ukradkiem patrzy na rozwieszone na ścianach fotografie. Bardzo dużo jest tych fotografii, i tych, na któ- rych mały dzidziuś pokazuje w otwartej buzi jeden jedyny ząbek, i tych z chłopczykiem w marynarskim ubranku. A dalej, już nad samym łóżkiem chorej, wiszą zdjęcia młodego chłopaka. Właściwie na ścianach nie ma nic innego, tylko te fotografie. — Usiądź tutaj, Różyczko. Powiedz, lubisz wiersze? Blada pani często zadaje dziwne pytania. — Wiersze? Owszem, lubię. — A masz jakiś ulubiony? W popłochu przemykają przez pamięć Róży wszystkie strofki wyuczone na pamięć. Czy któryś lubi najbardziej? Wcale nie jest tego pewna. Może coś Mickiewicza, na przy- kład „Pani Twardowska"? Albo coś Słowackiego? Albo bajki Krasickiego? — Proszę, powiedz mi swój ulubiony wiersz, Różycz- ko. Bardzo chciałabym wiedzieć, co ci się najbardziej podoba. Chyba nie wolno odmówić tej prośbie. Nagle Róży przy- pomina się strzęp jakiegoś wiersza, zaraz, zaraz, „popły- niemy dziś jeszcze dalej", coś o szumiącym lesie, jeziorze 209 wstawać, chodzić, zająć się domem. Dla niej, bo przecież nie dla siebie. — Tamto może wrócić. —' Może. — Więc gdyby się tak stało, nie powinno być tutaj dziewczynki. Proszę się zastanowić, jaki wstrząs na nie okrzepłą psychikę... — Czy to moja wina, że żona tak rozpaczliwie uczepiła się tego pomysłu? — wybucha nagle starszy pan. — A pan, doktorze, nie zgłaszał wtedy sprzeciwu. Teraz dziecko jest tutaj, a to, czy jest, czy nie ma, wcale już nie jest obojętne mojej żonie. Drżącymi palcami stary pan poprawia krawat, ten gest pomaga mu się opanować, podniesiony głos przycicha. — Przepraszam, że się uniosłem, bardzo mi przykro, kiepsko sypiam ostatnio. Mieliśmy zatrzeć cień Basi, przekreślić tamten czas, wydawało się to logiczne, ostatecz- nie nikt nie spodziewał się, że wraz z przyjazdem dziew- czynki Basia przestanie być cieniem, a stanie się znowu istotą z krwi i kości. Wskrzesiliśmy Basie, czy to nie zdumiewa-^ jące? Chcieliśmy przecież zniszczyć, a wskrzesiliśmy. Ostatnie zdanie prawie wyszeptał, nie wiadomo, czy skarżąc się, czy pytając, jak to jest możliwe, jeszcze nie- pewny, czy taka jest prawda, ale już świadomy, że tak właś- nie być może. Po tej rozmowie lekarz odszedł przyciskając do siebie teczkę, przed dziurą w płocie zawahał się, przystanął i, jakby pierwszy raz widział stary dom, zapatrzył się na obsypujące 206 się tynki, przeżarte rdzą rynny, skruszone stopnie schodów k wielkiego psa wartującego cierpliwie przy balii. Pokiwał głową, jakby stwierdzając coś wiadomego tylko sobie, i zniknął między burzanem wygonu. — Gdzie się dzisiaj wybierasz, Różyczko? Od kilku dni Róży jest powierzana taca ze śniadaniem dla chorej. Nie odbywa się to zwyczajnie. Najpierw Natalia wczłapuje na strome schody poddasza, żeby przypomnieć, że taca musi być zaniesiona. To, co ma być na tej tacy, jest przygotowywane w cieniu wielkiego kredensu, a Róża musi być obecna przy tym obrzędzie. — Leciutkiej herbatki nalejemy, a tu ma Różyczka mleko w dzbanuszku. Serka pani nie ruszy, ale go położymy, może akurat smak jej taki przyjdzie, że skosztuje. Bułeczkę mio- dem musowo smarować, miód lepszy od niejednego le- karstwa, niech Różyczka wspomni mimochodem, że to ten gryczany od Fraczków, tylko niech Różyczka tak wspo- mina, żeby samo z siebie wyszło. Paniną łyżeczkę także kładę i serwetkę daję z monogramem, wszystko, jak pani jest przyzwyczajona. Tylko niech Różyczka uważnie niesie i nie potknie się na progu. Pokój z wiecznie opuszczonymi zasłonami stał się dla Róży po prostu cząstką dnia. Wnosiło się do niego tacę (przez próg Róża przestępowała z czujną ostrożnością) i mówiło głośno i wesoło: — Dzień dobry. 207 ii — Chyba nie powiedziałem nic takiego? Chora mówi o tym dziecku z sympatią. Ale... Teraz palce sięgnęły, wybrały. — Ale chwilami utożsamia tę małą z jej matką, popada w stan silnego zdenerwowania, a przy jej sercu... Zresztą jesteście państwo lepiej zorientowani w sytuacji niż ja. — Jeszcze kilka dni temu byłem tego samego zdania — słowa powolne, odmierzone, stary pan najwidoczniej sta- rannie przemyślał swoją odpowiedź. — Teraz jednak znów myślę, że ta mała może dopomóc żonie w nawiązaniu kon- taktu z rzeczywistością. Gdyby pan słyszał, jak żona wy- pytając ją o szkołę, kolegów, rodziców, jak się ożywia pod- czas tych rozmów. Chciałbym, żeby Róża mogła zostać u nas przynajmniej do końca wakacji, jestem prawie pe- wien, że... Doktor, zsunąwszy okulary, w namyśle potarł nasadę nosa kciukiem, nie wydawał się przekonany. — Nie będę tłumaczył, jak szybkie są zmiany zacho- dzące w nastrojach pańskiej żony, to dziecko może się oka- zać czymś w rodzaju katalizatora, z tym, że ani pan, ani ja nie znamy reakcji wywołanej przez ten katalizator. — Dziewczynka odmówiła wyjazdu. — A gdybym ja z nią pogadał? Dziecko nie może sobie w pełni zdawać sprawy z powagi sytuacji — starannie zgarnął resztę okruchów z talerzyka. — Ciasteczka dosko- nałe, pani Natalia to prawdziwa mistrzyni, zawsze to po- wtarzam. A co do tej rozmowy z małą, mógłbym ją prze- prowadzić tylko na życzenie państwa i za państwa wiedzą. 204 Ukośny promień przeniknął przez listowie i zatańczył Y>o łuskach ryb krwawiących w wielkiej misie na starym obrazie, wydobył z ciemnego tła szklane lśnienie spękanego werniksu. — Proszę mnie dobrze zrozumieć, czuję się winien tej sytuacji — nie musiało być łatwe to wyznanie, głos utykał jak kroki zmęczonego wędrowca. — To ja przecież rzuciłem niebacznie ten pomysł zaproszenia dziewczynki. I stąd uważam, że tylko ja jestem upoważniony do odbycia ewen- tualnie takiej rozmowy, do wytłumaczenia tej małej... Stary pan odstawił filiżankę i, założywszy w tył splecione dłonie, ruszył wokół stołu, półobrócony lekarz śledził jego kroki, chodzący ostro wystukiwał rytm stąpnięć, za- mykał krąg. W wielkim pokoju, przed ogromem kredensu, nastała wielka cisza miażdżona tymi krokami. — Jeżeli w ogóle poruszam tę sprawę, robię to tylko ze względu na chorą. Tyle lat znajomości pozwala mi na tego rodzaju interwencję. Macie państwo zaufanie do mnie, tak samo jak ja... Chodzący zatrzymał się pod obrazem dotkniętym sło- necznym promieniem. — A czy pan pomyślał, doktorze, co się stanie, kiedy dziecko stąd odjedzie? — Odjedzie tak czy inaczej. Musi wrócić do domu. — Boję się tego odjazdu. To także nie będzie... ^me może być obojętne dla zdrowia żony. Zabrzmi to może dziwnie: ta mała jest jej potrzebna. Dla niej chce być silna, 205 i ' I — Różyczka zasnęła? Jak najprędzej pochwycić sukienkę ciśniętą na Ostatni stopień schodów i zbiec. — Boże ty mój! Co Różyczka ze siebie zrobiła?! Czyste prosię. Tylko do chlewu zapędzić! Na palcach plączą się strzępki pajęczyny, dżinsy w ku- rzu, do kolan przylgnęły okruchy trocin, starta na sieczkę słoma, drobne piórka. O koszulce lepiej nie wspominać, to już nie koszulka, a wygrzebany ze śmietnika łachman 0 nieokreślonym kolorze, nie wiadomo, jak i kiedy roz- darty na plecach przez sterczący, gwóżdż. — Niech Różyczka zmyka, żeby pan Różyczki nie zo- baczył, a pani, to już niech Bóg zachowa, jakby miała tak Różyczkę widzieć. Jeszcze by się od takiego widoku po- gorszyło jej biednej. Nie da się zaprzeczyć, że Róża nie grzeszy czystością po tych poszukiwaniach na strychu. Cóż, bluzkę może zmienić, gorsza sprawa z dżinsami, drugiej pary nie ma. Jedyna nadzieja, że do obiadu Natalia uprasuje sukienkę, przez szmatkę, jak zapowiedziała. I rzeczywiście, po obiedzie Róża, odprasowana i kwieci- sta, dzierżąc parasolkę, przemyka się przez gąszcz. Nie ma Marka, jest tylko zagon świeżo skopanej ziemi 1 Tygrys cierpliwie wartujący przy kupie chwastów, cegieł i kamieni. Nie poczekał, odszedł. Tego się nie spodziewała. Mógł uprzedzić, że go nie zastanie, gdy wróci. Mimo wszystko chłopcy są... — Sporo chyba zrobiłem? No, nie rób takiej miny. Doszedłem do wniosku, że nie mam chęci na pomidorową i leniwe z cukrem. Idziemy na lody... — To, co zawsze. Cóż innego n~ógłbym przepisać? Medycyna może dużo, ale cudów jeszcze nie działa — doktor chuchnął na pieczątkę, przybił energicznie fioletowe rządki liter. — Zaś co do stanu pani... powiem szczerze, nie jest dobrze, chociaż myślałem, że będzie zupełnie źle. Gdyby nie te nerwy nieszczęsne, gdyby można jej zagwarantować całkowity spokój, gdyby możliwe było leczenie sana- toryjne, może, może... Wiek także swoje robi, każdy rok dorzuca nam nie tylko zmarszczek, ale i zwapnień w arteriach. Przed doktorem wonnie parowała filiżanka kawy, kru- che ciasteczka zsuwały się przymilnie na brzeg patery, rumiane i chrupkie. — Inna sprawa zażegnać nieszczęście, inna wyleczyć. Na dziś oświadczam, że niebezpieczeństwo minęło, chora będzie już niedługo mogła powolutku wstawać, ale proszę ją powstrzymywać od zbytnich wysiłków, lepiej kilka dni później niż kilka dni wcześniej. No i spokój, całkowity spo- kój. A jeżeli mówimy o spokoju, jak państwo postanowili z pobytem tej panienki, no, Basinej córki? — Czy sądzi pan, doktorze, że obecność tej małej może mieć niekorzystny wpływ na zdrowie żony? Ręka zawisła nad paterą z ciasteczkami. 202 203 -4 1T Ml Albo to przypadek, albo trafiła na to, o czym myślała wczorajszej nocy. Materac obłażący włosiem, setki dziur, nie leży wprawdzie w samej szafie, ale płaszczy się tuż pod masywnymi lwimi łapami. Wionęło kurzem, gdy uniosła róg materaca. Co spodziewała się tu znaleźć poza jaśniej- szym prostokątem na deskach podłogi? Przeczołgała się na kolanach z powrotem. Tamten róg? Walizy, walizki, kufry spiętrzone w barykadę — coś kryją za sobą, za tym szańcem można się doskonale ukryć, tam, z tyłu, chyba pozostało dostatecznie dużo przestrzeni, można usiąść, można leżeć. Na pewno nie można stać, dach schodzi ostro, ograniczając przestrzeń. Tutaj? Tam? Gdzie indziej? Gdyby sama miała wybierać kryjówkę, zastanowiłaby się nad tą ścianą, gdzie ułożono książki i czasopisma. To niewysoki stos, ale właśnie dobrze, że niewysoki. Komu by mogło przyjść do głowy, że między murem a książkami ktoś się skulił? W tych szmatach także można się położyć, przyrzucić wytartym płaszczem, owinąć w aksamity leżącej na wie- rzchu sukni (to właśnie ją za rękawy uniosła pierwszego ranka), wsunąć pomiędzy ciężkie portiery ozdobione zło- conymi chwastami i leżeć w zapachu butwiejących jedwabi, kurzu zasypującego zapomniane aksamity. Nie znajdzie tego miejsca. Może go wcale tu nie było, a może było tych skrytek wiele, tak wiele, że zmieniano je za każdym razem, kiedy należało stać się niewidzialną dla wszystkich. 201 Natalii nie podobają się spryskane błotem podkolanówki, mokre włosy, wygnieciona sukienka. — Niech to Różyczka zaraz zewlecze i da mnie. Przez szmatkę uprasuję, żeby załamania nie zostały. Taka Różycz- ka ładna w tej sukience, jakbym Basie młodziusieńką przed sobą widziała, Różyczki mamusię, znaczy. Jak Różyczka tylko przyjechała, tośmy z panią mówiły, że Różyczka nie- podobna, a teraz się dowodnie pokazuje, że podobna, i to jak! Nie ma rady, trzeba oddać sukienkę Natalii i przebrać też się trzeba. Z białego pokoiku może bez trudu zobaczyć Marka, wystarczy uklęknąć na parapecie. Pochylony kopie szybko i zawzięcie, o, duży szmat już przekopał, wywleka długi, rozkraczony rozłogami korzeń, odrzuca, szpadel zgrzypi o kamień, nawet do Róży dobiega to zgrzypnięcie. Wcale spory ten kamień, Marek waży go przez moment w dłoni, nim odrzuci na stos korzeni, strzas- kanych cegieł, brzuchatych brukowców. Przy stosie waruje pies, już nie leży, usiadł. Wydaje się (przynajmniej tak wydaje się Róży), że zwierzę obserwuje uważnie pracę Marka, może cichym warknięciem wyraża niechęć, może tym uniesieniem przykłapłego ucha oświad- cza, że się cieszy? Ma pokusę głośnego zawołania, niechby Marek zobaczył ją w oknie pod samym dachem, niechby odkrzyknął, że widzi, ale tego zrobić nie wolno, wolno tylko patrzeć w mil- czeniu. Nim zaniesie Natalii sukienkę, ustawia parasolkę przy zejściu na schody, aby obciekla i wyschła. Mama Marka nie mogła przewidzieć, że Róża z takim nierozsądkiem posłuży się parasolką. Na ten mebel Róża dotąd nie zwróciła uwagi, brzuchaty, szeroki, z wysuniętymi szklanymi witrynami, jedno skrzyd- ło drzwiczek odsłania zasuniętą skosem półkę. Do czego toto mogło służyć? Bokiem, między ów mebel a szafę, wsunięto fotel, strzępy kwiecistej materii, wdzięczne wygię- cie oparcia, z tyłu, za fotelem, marmurowy blat pęknięty przez sam środek szramą głęboką jak cięcie miecza, blat oparto o tyl szafy, bo to musi być szafa, olbrzymia, zwień- czona gzymsami, z boku będzie widać, co wyrzeźbiono na tych gzymsach. Odęte sowy wspierają pazury na rozłożonych księgach, gapiąc się na Różę okrągłymi ślepiami, sowa to symbol mądrości, więc ta szafa to biblioteka. Do takiego czegoś weszłyby nie tylko wszystkie książki Róży i Andrzeja, ale także długie rzędy tomów z regału w pokoju rodziców i jeszcze by zostało masę miejsca, można by ustawić książki w trzy rzędy. Od biedy można by nawet w takim szafisku mieszkać... Jeszcze nie uświadomiła sobie do końca tej myśli, a już wcisnęła się między ścianę i stos skrzyń, za wąsko, nie przejdzie, spróbuje inaczej, od strony kwiecistego fotela. Przejście jest możliwe tylko na czworakach, dobrze, że Róża jest szczupła, inaczej zaklinowałaby się na amen i nie pozostawałoby nic innego niż wezwanie pomocy. Tam, na dole, nie byliby zachwyceni jej ciekawością. 198 199 i I ! — Tak, chyba tak. Zresztą nie wiem. Jeszcze nie nadeszła pora pełnego wtajemniczenia, Róża nie ma prawa rozporządzać tym, co ludzie starają się ukryć przed innymi ludźmi, tylko jej tajemnice należą do niej samej, o nich wolno mówić, wolno z nich się zwierzać. To, czego się domyśla, pozostanie jeszcze w milczeniu. Wreszcie nie mówiąc nic, można powiedzieć bardzo wiele, tak jej się przynajmniej wydaje. — Pomożesz mi? — Po co pytasz? Przecież bardzo dobrze wiesz, że ci po- mogę. Kopanie to nie robota dla dziewczyny. Można już zacząć? Świetny pomysł. Róża wróci do domu i dopilnuje, żeby nikt nie wchodził do mrocznego pokoju z wielkookim por- tretem, skąd widać ten szmat trawy. Z pokoju chorej nie zauważą nic, zasłony opuszczone, nie ma obawy, żeby je podnieśli. Może krucha pani spędzała godziny z policzkiem przytulonym do szyby, patrząc na kawałuszek uliczki wi- doczny przez rozchwierutane deski płotu, może przyciskała ręce do serca znanym już gestem, kiedy tam, w uliczce, przesuwał się cień przechodnia, bladła na odgłos kroków; ale ani pan z wąsami, ani przygarbiona Natalia nie wyda- wali się skłonni do takich medytacji z czołem przypartym do okiennej ramy. — Jakby co, rzuć łopatę w krzaki i zmiataj — poucza. — Ja ją znajdę. Najprawdopodobniej nie będzie żadnego „jakby co", pouczenie jest na wszelki wypadek. Ostatecznie ona coś wie 196 o zwyczajach tego domu, chociaż ta jej wiedza także jest mocno niepełna i niedoskonała. Ziemia jest tłusta i ciemna, trudno odejść, gdy Marek odwraca na ostrzu czarne bryły; wąski pasek skopanej ziemi, nieco szerszy pasek skopanej ziemi, cały spory kawałek skopanej ziemi. — No, wielka konspiratorko, długo masz zamiar stać na samym widoku? Ma słuszność, lecz kiedy Róża odejdzie, przestanie współ- uczestniczyć w dziele przemiany. Zrobi się tak, że jej za- mysł dokona się rękami Marka, a byłoby lepiej, gdyby ona sama... — Daj teraz mnie. — Pokopiesz, jak wrócisz. — A ty nie pójdziesz na obiad? — Dzisiaj nie ma obiadu, mama poszła do ciotki, wróci dopiero wieczorem. Dostałem fundusze na bar mleczny. A ty idź wreszcie i przestań się troszczyć o cały świat, z gło- du nie skonam. Ze znanych tylko sobie powodów pies rozciągnął się bokiem na przekopanej ziemi, niechętne kapanie deszczu już ustało, ale chyba niedawno, Róża ma zupełnie mokre włosy i jeszcze ciągle trzyma za plecami otwartą parasolkę. Zapomniała o niej zupełnie, zresztą taki deszcz wcale się nie liczy. Jest ciepło, ruszona ostrzem ziemia paruje wyraźnie białawym tumanem. — Wcześnie coś Różyczka wróciła. Pewnie deszcz ze spaceru przepłoszył? 197 ! : Skąd ta pewność? — Jeśli ci się zdarzy akurat za trzydzieści lat to naj- ważniejsze, to będziesz wiedział. A jeżeli się nie zdarzy, nie będziesz. — Jakie najważniejsze? — Tego nie wiem, dla każdego to musi być inne. Ogon psa lekko zawachlow ił, kiedy oboje przeszli przez dziurę w płocie. Tygrys miał dosyć roli groźnego stróża. — Ogromne psisko. — Pewnie pójdzie za nami. — Jakby na potwierdzenie Tygrys dźwignął się i przełamany w karku, z nisko zwieszoną głową ruszył w bzowy gąszcz. — Istna dżungla. Tarzan tu przypadkiem nie mieszka? I przydałyby się ze dwa lamparty. — Dwóch nie ma, widziałam tylko jednego. — Trudno, niech będzie jeden. Dopiero w zielonym półmroku, pod namiotem z gałęzi, można zacząć o tym mówić. Jeżeli nie widziałeś tego domu, nie przedzierałeś się przez chaszcze ogrodu, nie poznałeś tajemnicy dziury w płocie, nie trącił cię grzybiasty nos Ty- grysa — nic nie zrozumiesz. — Kiedyś był .tu klomb. — Wychyliwszy się spod na- wisu liści, Róża zatoczyła dłonią szerokie koło. — Trochę jeszcze widać. Chcę przekopać kawałek i posadzić kwiaty. — Skąd .wiesz, że ci państwo też chcą? Prosili cię? Nie powinien tego powiedzieć. Jeżeli jest taki, jak Róża przypuszcza, musi odczuć nastrój tego miejsca, wyczuć, że tutaj zatrzymał się czas. Kiedyś, przed laty, wskazówki zegara znieruchomiały, by bez końca pokazywać ten sam czas; obojętne na przepływ dni, tygodni, miesięcy trwały w bezruchu, w swojej godzinie trwogi, rozpaczy, ciszy nie przynoszącej ukojenia. — Nie wiem, czego chcą ci państwo, wiem tylko, czego ja chcę. t Szeptali jak spiskowcy, pies wsunął między nich wielki, mechaty łeb, głaskali ten łeb oboje, zanurzając palce w zmierzwionej sierści. Nie, nikt nie mógł ich zobaczyć z żad- nego okna, chyba że Natalia wyruszyłaby na poszukiwanie psa i natknęłaby się na nich, ukrytych w gąszczu, zaszepta- nych i niebacznych na wszystko zewnętrzne. — Jak byś wytłumaczył komuś, że za oknem jest słońce, kiedy ten ktoś paliłby dniem i nocą; światło, a szyby zasła- niał czarnymi kotarami? — Jak? Proste, odsłoniłbym kotary. — A gdyby ten ktoś uciekł tam, gdzie najciemniej, i po- wtarzał bez przerwy, że jest noc, ciągle jest noc, i naprawdę wierzył, że tak jest? Ręka Marka przerwała czochranie psiego ucha, ogromna łapa potrąciła tę nieruchomą rękę, w niemej prośbie o dalszą pieszczotę. — Czekaj, coś chyba chwytam. Jest taki wiersz, znowu będziemy chodzić po własnych schodach, nie pamiętam dokładnie, ale coś w tym sensie — zmarszczył w namyśle brwi. — Czy tu jest tak umyślnie? Oni chcą, żeby tak było? — I tak, i nie. Po prostu wydaje się im, że tak jest lepiej, a ja myślę, że jest dużo gorzej. Rozumiesz? 194 195 zwierzenia, tak jakby zrobiła to ona sama. Są sprawy, o któ- re pytać nie wolno, albo ktoś powie sam, albo nie powie nic. — Wierz mi, nie wierz, dziadek był bohaterem. Nie opo- wiadał, wiem to od ludzi, machał ręką: ,,ot ja, co ja, robiłem, co kazali". Dostałem od niego nie raz i nie dwa paskiem, a wiesz za co? Za kłamstwo. Zbiję piłką szybę. „Kto wybił?", pyta dziadek, „Maciek", za chwilę pas w robocie. A kiedy odpowiem: „Ja", dziadek się nawet nie zmarszczy, „Pój- dziesz jutro do szklarza", „Pójdę", i na tym się kończyło. Markowi jest łatwo, od zawsze wie, jakie jest jego dzie- dzictwo, co się kryło za-SvVretkami dokumentów, za wyblakły- mi fotografiami sprzed lat, bez tajemnic, słów więznących w gardle, cichnących, nim zostały wypowiedziane, bez py- tań, na które nie można znaleźć odpowiedzi. — Czy ty... — przez moment stara się sformułować myśl, żeby była jasna jak twierdzenie matematyczne, żeby można było usłyszeć „tak" lub „nie" — czy ty jesteś taki, jak twój dziadek? Zaskakuje Marka tym pytaniem. To widać w pomrugi- waniu powiek, w niezdecydowanym geście dłoni kreślącej w powietrzu niewidzialną linię. — Ja? A czy ja w ogóle wiem, jaki jestem? I potem już pewniej: — Jak ci w przedszkolu dadzą zadanie trygonometrycz- ne, to czy je rozwiążesz? Nie, umiesz tylko dodawać dwa jabłuszka do czterech jabłuszek i policzysz sobie na palcach, że tych jabłuszek jest sześć. Już umiem liczyć jabłuszka, ale może kiedyś policzę i coś trudniejszego, kiedy się nauczę. 192 — Musieli umieć, choć się nie uczyli — najdziwniejsze, że Marek zrozumiał, co powiedziała, przytaknął skinieniem głowy, tak, racja. Na ulicy było teraz prawie całkiefli pusto, chociaż to wcale nie był deszcz, a raczej deszczyk,- mżawka, niechętnie "kapiące krople. — Mnie się czasem wydaje, że ja bym także mogła... — utknęła. Tó wydawanie jest dziecinne i ona, Róża, w grun- cie rzeczy zdaje sobie sprawę, że za mało wie o samej sobie, aby z całą pewnością wyznaczyć własfie możliwości. Moż- na sobie pomarzyć, że wystarczy wejść na bieżnię, by pobić rekord świata i zdobyć złoty medal, to> nie znaczy wcale, że wyjdzie się na tę bieżnię i uklęknie w fclokach startowych, aby sprawdzić, jak będzie rzeczywiście. — Mnie się też tak wydaje. Najnieoczekiwaniej rozgniewał się po tym wyznaniu. — Trzymaj parasol jak trzeba albo zamknij. A o to, o co pytałaś, zapytaj mnie za jakieś trzydzieści lat, coś już po- winienem wiedzieć na ten temat. Z trzymaniem parasola miał rację, Róża trzymała go jak tarczę za plecami, niespieszne krople spływały po czole, po policzkach, ale z tym gniewem nie miał słuszności. Z kim będzie rozmawiała, jak nie z nir»»? Zgoda, jej pytania nie są najmądrzejsze, ale rzadko ktoś- bywa mądry, kiedy ma dopiero czternaście lat. „Kto pyta, nie błądzi — ogłasza pan od matematyki, nim sięgnie po dziewnik. — Są pytania? Wszyscy wszystko rozumieją?" — Nie- będziesz nic wiedział za trzydzieści lat. 13 Dzień, noc.. 193 ulubione książki Marka. „Trylogia" (Róża także lubi „Try- logię"), „Trzej muszkieterowie" (tego brakuje na jej półce), „Sposób na Alcybiadesa" (trochę za dziecinna lektura jak na takiego starego konia!) „ORP «Orzeł» zaginął" (nie dla niej), „Dywizjon 303" (lektura), „L-jak Lucy" i „Żądło Genowefy" (nie zna), Lem, Bradbury, Strugac- cy, Fiałkówski, „Encyklopedia techniki wojskowej", „Hi- storia Polski", „Niełatwo być dziewczyną" (dziwne, nie podejrzewała Marka o takie lektury, warto to przejrzeć). — Skąd to u mnie? — prawie wyszarpuje jej książkę. — Oczywiście Justa była łaskawa zostawić — i żeby nie było żadnych wątpliwości: — Nćfwet nie wiem, co to za łzowyci- skacz. *' ;? Róża podjęłaby rzuconą ttkawicę, ale trudno bronić książki, której się nie czytało ^fnusi milczeć, udać, że nic jej nie wzrusza negatywna ocena czegoś, co chętnie by przeczy- tała. — Szpadel został odnaleziony dzięki mojemu geniuszo- wi. Ktoś posłużył się nim jako podpieraczem do drzwi. Gdyby nie ja, odnalazłby go dopiero po tysiącleciach jakiś archeolog, ale ponieważ ja istnieję, więc proszę bardzo: oto on w całej krasie. — Oj, ten Marek, ten Marek. Ty się nim, dziecko, nie przejmuj, on się zawsze lubił wygłupiać. Spojrzenie kobiety wędruje w ślad za spojrzeniem Róży. — Marka dziadek, a mój teść. Chcieliśmy tę fotografię do ramiarza zanieść, ale chłopak się zaparł, sam tę ramkę wycinał i wycinał, aż wreszcie była taka, jaką sobie umyślił. 190 Dzisiaj by pewnie ładniejszą zrobił, bo to już w zeszłym było. — Mamo... — Czemu się wstydzić, że byłeś bardzo za k Teść jego prosił,- żeby się rzeczami po nim zajął i, co ^ do izby pamięci przekazał. Nie męża, choć to syn rodzorty a wnuka prosił — kobieta otarła łzę. — Jeszcze nikt zte%o nie przeczuwał, a teść już wiedział. Do szpitala w dohr^ miesiąc później go zabrali. — Mamo, proszę... — A bo to coś złego, że twoja koleżanka posłyszy, jak to bywa w życiu? Smutnego w nim więcej niż radości, a tQ smutne to także życie, nie*>coj,-innego. Za szybami powoli skapy^ały 'grube krople z gankowego daszku, nastroszony wróbe" przysiadł na parapecie, ^ ćwierkał z pretensją. — Jak ty teraz, dziecko, pójdziesz w deszcz, bez kurt^ bez parasola? Sukienki szkoda, jeszcze się zniszczy"- We^. Marek, moją parasolkę i odprowadź Różę. Nieliczni przechodnie odwracali się za nimi, niec°dzietv nie widzi się chłopaka i dziewczynę, z których jedno di parasol, a drugie niesie na ramieniu łopatę. — Czego to nie wymyślą — poleciała w ślad za życzliwa uwaga — ze szpadlami nastała moda — Mnie trudno mówić o dziadku i nie lubię j mama go wspomina, wszystko w tych wspomnieniach nj tak, inaczej. Na zdjęciu też nie jest prawdziwy... Nie przerywała mu. Jeżeli zapyta, Marek urwie s\Voje rtje_ &SS*' :iVf>.fc '?Tf- — Bardzo. Matka Marka pokwapiła się ku drzwiom, wyjrzała na pokapujący deszcz. — Jak go znam, cały skła- dzik na nice przewróci, a nie znajdzie, czego potrzeba. Straszny bałaganiarz z tego mojego syna. Chyba skoczę z pomocą. Zwracała się do Róży, jak- by ją znała od pieluszek, a Róża, zwykle skrępowana w towarzystwie mam dziew- czyn z klasy, też — nie wia- domo czemu — czuła się przy tej zupełnie nieznajomej ko- biecie swojsko i tak zwyczaj- nie, że aż ją to dziwiło. Poszukiwania szpadla prze- dłużały się, Róża obejrza- ła sobie zdjęcie mężczyzny w wojskowym mundurze w ramce wycinanej laubzegą, oczy wojskowego patrzyły srogo wprost przed siebie, pierś przecinała linia ordero- wych baretek. A to na pewno 189 — W ogrodzie. — Nie możesz zwyczajnie powiedzieć, że chcesz skopać grządkę pod marchewkę? — Od początku chciałam tak powiedzieć, ale mi prze- szkadzałeś. — Wreszcie wszystko jasne. Mam ci przynieść szpadel po obiedzie czy pójdziemy po niego zaraz? Niski jest ten domek, oplatany wąsami winorośli, z ga- neczkiem, z krzywymi trochę ścianami. Przed domkiem kwitnie dużo kolorowych kwiatów, a za kwiatami ukrywają się grządki fasoli, ogórków, cebuli i pomidorów. — Siadaj, ja poszukam łopaty. — A jak ktoś przyjdzie? — To co? Nie zje cię. Możesz usiąść, na moją odpowie- dzialność. Aha, domek nosi numer siódmy, a uliczka nazywa się Kasztanowa, chociaż rosną na niej wszystkie drzewa z wy- jątkiem właśnie kasztanów. Róża mogła jeszcze nie odróż- niać brzozy od akacji, kiedy kasztany odróżniała już bez-, błędnie. W czwartej klasie pani od przyrody kazała im zbie-* rać palczaste liście i kłujące owoce okryte zielonym pance- rzykiem, rysować pokrój kasztanowca. Jeżeli ktoś powie- dział „kasztan" zamiast „kasztanowiec", pani ogromnie się denerwowała i zaraz na światło dzienne był wydobywany złowrogi notes w pomarańczowej oprawie. — Czekasz na kogoś? To pytanie zostaje zadane zza furtki i nie wiadomo, czy kobieta, która chce wiedzieć, co robi Róża na ganku, ma coś wspólnego z tym domkiem i z Markiem, czy jest tylko przypadkowym przechodniem, ale chyba ma, bo już uchyla furtkę. — Przyszłaś do Justyny czy do Marka? — Do Marka. — Oj, to długo poczekasz, Marka jeszcze przed dzie- siątą gdzieś wyniosło. Jakoś cię nie mogę poznać. Nie Dorot- ka Wilczyńskich przypadkiem? — Ja przyjechałam z Warszawy. — O, to tobie wczoraj Marek cmentarz cholerycznych pokazywał! — najwyraźniej ucieszyła się kobieta. — Ale musieliście się minąć po drodze, on chyba do ciebie poszedł. — Nie, proszę pani. Marek szuka szpadla. — A na co mu szpadel? — Ja prosiłam. O daszek werandy zadudniły pierwsze skąpe krople. — Wejdź, dziecko, do domu. Jak ci na imię? — Róża. Wykrztusiła to swoje imię cichutko i wstydliwie, napraw- dę nie było się czym chwalić. — Teraz, ćo która przyjdzie, to jak nie Magda, to Agnie- szka, a jak nie Agnieszka, to Monika, a jak nie Monika, to Dorota, jakby już innych imion zabrakło. • We wnętrzu było wiejsko i przytulnie, pelargonia na pa- rapecie, włóczkowa serwetka na telewizorze, pasiasty weł- niak na łóżku, właśnie na łóżku, nie na tapczanie ani nie na wersalce. - Podoba ci się nasze miasto? 186 187 wiedzieć dziewczynce, która zawsze mieszkała w ciepłym, czyściutkim mieszkaniu, co to znaczy ukrywać się po leś- nych wądołach, trząść się z zimna, nie móc wysuszyć prze- moczonych szmat okręcających bose stopy, odmrozić palce do sinej białości, do bezczucia, i próbować je rozgrzać jedynym dostępnym ciepłem, ciepłem własnego oddechu. Co to znaczy rozgniatać robactwo zatajone w fałdach łach- manów, swędząca skóra głowy, włosy przysypane gnidami jak białym piaskiem, czyraki nalane ropą, wzdymające bąblami łydki, ramiona, barki. Jak przekazać komuś, kto zawsze czuł się bezpieczny, co to znaczy strach zbliżający się wraz z każdym ludzkim głosem, uczucie zaszczucia, krótki, czujny sen pośród pobielałych szronem chaszczy, sen z wytężonym słuchem i półotwartymi oczami, żeby przechytrzyć śmierć, żeby przed nią uciec jeszcze raz. Może lepiej nie mówić wcale o tym. Już nie wiadomo, czy lepsza jest obojętność i niemożność rozumienia, czy okrutna ciekawość domagająca się nieważnych szczegółów, zadufa- nie ogłaszające, że ja bym na to nie pozwoliła, ja bym pe- kazała Niemcom, ja bym wstąpiła do partyzantki, ja bym wysadziła pociąg, ja bym ich wszystkich wystrzelała — gdybym była na twoim miejscu. Chyba Róża tak właśnie by powiedziała, gdyby z ust mamy usłyszała jej historię, historię Basi. Nawet i teraz Róża nie rozumie, domyśla się tylko, próbuje odgadnąć, przymierza to, co już wie, do książek, do filmów, do seriali, czując pewną satysfakcję, jeżeli jej wiedza pokrywa się z obrazem wymyślonego świata. 184 — Trafiłaś na ślad diabelskiego złota? Niegdyś w na- szym mieście diabeł tupnął kopytem i zapadł się skarbiec, gdzie skąpy i okrutny kasztelan gromadził bogactwa złu- pione na wdowach i sierotach. Szczególnie lubował się w perłach, przypominały łzy, a on bardzo lubił, kiedy ktoś płakał. Nie będę ci referował całej opowieści, jest za długa, powiem tylko, że w końcu wyprowadził z równowagi moce piekielne i stąd pojawienie się diabła w naszym szacownym grodzie. TCamień z wypalonym śladem kopyta leży za farą i pewnie go już widziałaś. — Nie odkryłam skarbu. — Szkoda —usiadł na drugim końcu ławki, daleko od Róży. — Muszę ci coś w tajemnicy wyznać. Z innymi dziew- czynami zawsze się z góry wie, co powiedzą i co zrobią, z tobą nic nie wiadomo. Jeszcze nie widziałem dziewczyny, która chce kupić łopatę. — Może widziałeś za mało dziewczyn? — Mam siostrę, siostra ma koleżanki. Już pomijam to, że ja też mam koleżanki. Po co ci łopata? — Żeby kopać. — To już wiem, chociaż nigdy bym się nie domyślił. Co chcesz kopać? — Ziemię. Samotny łabędź, przewalając się z boku na bok, wymą- szerował na brzeg, wdzięcznie wygiąwszy szyję, zaczął podszczypywać trawę, a przy tej czynności nagle się ugęsił, uzwyczajnił, przywodząc na myśl wiejskie podwórko. — Hm, ziemię. Pytamy dalej. Gdzie jest ta ziemia? 185 chciało, można było zrozumieć, że oznacza uznanie dla wyglądu Róży. — Poszłabyś do kina? — Tak — i zaraz zaprzeczyła: — Nie, nie pójdę. Muszę zdobyć łopatę. — Co?! — Łopatę albo szpadel, wszystko jedno. Jest tu pewnie taki sklep, gdzie się to kupuje. — Po co masz kupować? Ja ci pożyczę. — Masz? — To znaczy, nie ja mam, mają rodzice. Na długo ci ta łopata potrzebna? — Nie wiem. To zależy. — Od czego? — W ile dni się wyrobię. Kopałam tylko na pracach społecznych, ale to nie było takie prawdziwe kopanie, bo przed nami kopała sto osiemdziesiąta ósma szkoła, a my przez pomyłkę przekopaliśmy ten sam skwerek drugi raz. Stojąc o trzy kroki od siedzącej Róży, przekrzywił głowę, zmarszczył w namyśle czoło. — Niektórzy mówią, że jestem stuknięty, ale tobie także nic nie brakuje. Co chcesz przekopać? A może chodzi o od- nalezienie skarbu? Wczoraj sam opowiadał jej o ludziach, z którymi miesz- kała pod jednym dachem, był nawet oburzony, że Róża nie zna przeszłości swoich gospodarzy. Pana z wąsami znał. Pan z wąsami był w zeszłym roku w szkole, miał pogadankę o działalności partyzantki na terenie byłego powiatu. O bla- dej pani słyszał od nieżyjącego dziadka. — Jakby mnie tacy ludzie zaprosili, tobym chciał, żeby jak najwięcej opowiadali. Mnie to interesuje. Jak dostanę magnet, zacznę nagrywać na taśmę wspomnienia i tak dalej, takie nagranie to jest dokument. Ty nie przywiozłaś przy- padkiem magnetu? Wygadawszy się, uznał rzecz za skończoną i nie przyszło mu zupełnie do głowy, że to, co dla niego było sprawą za- mkniętą, dla Róży dopiero się otwierało, powoli, opornie stawało się dostępne, bliższe, własne. Tylko jakim cudem miałoby to przyjść Markowi do gło- wy? Wiedział dokładnie tyle, ile zechciała mu ujawnić, a to, co wiedział, wyglądało zupełnie zwyczajnie. Wiele, wiele lat temu mama Róży mieszkała u tych państwa, w starym domu, który jeszcze wcale nie był stary. Po woj- nie wyjechała z tego miasta, zdobyła zawód, wyszła za mąż, urodziła syna i córkę. Starsi państwo mieli ochotę poznać córkę swojej wychowanki i zaprosili Różę do siebie. Jest coś nadzwyczajnego w tej historii? Nie ma. Może dziw- ne jest tylko to, że mama nigdy nie wspomniała Róży o wo- jennej przeszłości swoich opiekunów i własnej, ale jedni chętnie wracają wspomnieniem do tamtych lat, inni wolą pomijać je milczeniem. Zresztą prawie na pewno mama myśli,że Róża jest za smarkata, aby zrozumieć to, co prze- żyła dziewczynka imieniem Basia. W jaki sposób miała wyjaśnić Róży, która „nie znosi" gołąbków, zupy fasolowej, bigosu, co to jest głód? Jak opo- 182 183 r- I mogłoby się wydawać, że specjalnie przypomina sobie jakieś nieważne głupstwa, by nie zastanawiać się nad tym, co rzeczywiście jest ważne. Tamte najistotniejsze myśli przy- chodzą dopiero nocą, osaczają ją w białym pokoiku, czają się w zwisających ze stropu pajęczynach, przykucają w cieniu starych mebli, towarzyszą człapaniu Natalii, ciężkim krokom starego pana i otwieraniu drzwi do pokoju kruchej pani. Odchodzą ze wschodem słońca albo wcale nie odchodzą, tylko cierpliwie czekają na swoją godzinę, na przemienienie Róży. Przemienienie? Skąd jej pomyślało się coś takiego? Jest sobą, Różą, która zdała do ósmej klasy. Ciągle lubi to, co lubiła, złości ją to, co złościło zawsze, ma wszystkie swoje wady i wszystkie swoje zalety (no, może z tymi zaletami lekka przesada, chociaż mama powtarza, że nie ma człowieka, który nie posiada zalet, trzeba tylko się uważnie przypatrzyć, a na pewno odnajdzie się w każdym wiele dobrego i godnego pochwały). Więc dlaczego pomyślało jej się o przemienieniu? Przemienienia są dobre w bajkach, jedno dotknięcie różdż- ki — i szpetna ropucha przemienia się w prześliczną kró- lewnę, jedno zaklęcie — i na pustyni wyrasta pałac o ko- lumnach ze szczerego złota, jeden podpis na cyrografie — i nagle nędzarz siedzi na workach dukatów. — O czym myślisz? Zdziwiłby się, gdyby Róża odpowiedziała, o czym myśli naprawdę. — O niczym ważnym. — Wyglądałaś... 180 — Jak wyglądałam? — Jak Albert Einstein na pół minuty przed odkryciem teorii \vzględności. Albo jak Mikołaj Kopernik, kiedy za- trzymywał słońce, a puszczał w ruch ziemię. Nie, nie można gniewać się na Marka. To nie jego wina, że nigdy do końca nie zrozumie tego, co Róża mogłaby mu zawierzyć. — Nie miałam pojęcia, że podglądałeś uczonych, kiedy dokonywali wielkich odkryć. Akurat przystanęli przed koszem kobiety, która sprze- dawała niewielkie, żółte śliweczki. Marek kupił ćwierć kilo i wyciągnął torebkę do Róży. — One są takie trochę dzikie, ale bardzo dobre. Jedli śliwki w parku nad stawem, gdzie pływał samotny łabędź. Pochmurne niebo wisiało nisko nad czubami drzew, grożąc deszczem. — Nici z pływalni. — Czemu? Jest ciepło. Kiedy odszedł, żeby wyrzucić do kosza zmiętą to- rebkę, nagle zauważył Różę. To znaczy, zauważył jej sukienkę. — Nieźle wyglądasz — odstąpił ze trzy kroki w tył i jeszcze raz popatrzył. — Gośka z naszej klasy też się kiedyś odpaliła, nikt jej nie poznał, myśleliśmy, że to przyszło zastępstwo na fizę, bo fiza była chora. Janusz jej chciał powiedzieć „pani psorko", ale się w porę pokapował, że to Gośka. W ogóle koszmarnie wyglądała. Nie była to zbyt składna opowieść, ale jak się bardzo 181 — Nie miałem pojęcia, że poza ambicjami pływackimi posiadasz także ambicje lekkoatletyczne. Tylko dystans sobie wybrałaś za długi. Co to jest? Pięć tysięcy metrów? Może dziesięć? — Dowcip, wysiłek, porównanie, przenośnia? — Przenośnia, jeżeli chcesz koniecznie wiedzieć. Czemu Marek widziany z bliska był o wiele mniej in- teresujący niż Marek, o którym się myślało? Mógłby sobie teraz nawet odejść i nie zatrzymywałaby go wcale. Nie zatrzymywała? Akurat! Właściwie Róża nie ma pojęcia, co sądzić o sobie samej i o Marku. Chwilami jest zupełnie pewna, że ten chłopak wcale nie jest jej potrzebny i najlepiej będzie, jeśli zniknie i nie odnajdzie się nigdy, ale za moment uświadamia sobie, że chyba na niewielu rzeczach w życiu tak jej zależało, jak na tym, aby móc iść obok Marka, patrzeć na Marka, słyszeć Marka. Zdumiewające, bo przecież ją, Różę, wszyscy uważają za rozsądną i zrównoważoną. — Z dziewczętami w tym wieku różnie bywa — pani Malinowska lubiła czasami pogadanki na tematy wycho- wawcze. — Pojawi się jakiś chłopiec na tapecie i żegnaj, nauko, zaraz się dwóje posypią. — Córki to nie dotyczy. Jest ambitna i ma poważny sto- sunek do życia — oburzyła się mama w imieniu Róży. — Od dzieciństwa uczyliśmy ją wybierać, żeby sama wiedziała, co ma istotną wartość. — No, niech się pani, droga pani Barbaro, na mnie nie obraża. Dwie córki na ludzi wyprowadziłam i wiem dobrze, jak bywa. Te córki pani Malinowskiej pojawiały się często w roz- mowach, służąc — zależnie od potrzeby — albo za przykład wart naśladowania, albo rodzaj ostrzeżenia przed popełnie- niem błędu. Od najwcześniejszych lat Róża darzyła niechę- cią dwie blondynki, Irenę i Annę, które pomagały sprzątać, zmywały po kolacji, układały porządnie ubranie na poręczy krzesła, robiły zakupy, zawsze były najlepszymi uczennica- mi otrzymującymi świadectwa z czerwonym paskiem, ale które kiedyś — omal nie wpadły pod tramwaj, omal nie zgubiły klucza od mieszkania, omal nie wysadziły całego domu w powietrze, zapomniawszy zgasić gaz pod czajni- kiem, i omal nie dostały dwójki na półrocze, gdyż zamiast uczyć się wiersza z rosyjskiego, czytały całą noc pod kołdrą, przy świetle latarki, powieść kryminalną. Najstraszniejsze było to, że one omal tego nie zrobiły, podczas gdy Róży te niegodziwości, a przynajmniej niektóre z nich, zdarzyły się rzeczywiście. Nie da się ukryć, że klucz nie odnalazł się nigdy, wybuch gazu odłupał z sufitu potężny kawał tynku, co jeszcze dzisiaj jest widoczne nad kuchnią, nie wspominając już tej dwójki z rosyjskiego w szóstej klasie, kryminał był tak wciągający, że po prostu musiała się do- wiedzieć, kto okazał się mordercą w grupie pasażerów roz- bitego samolotu, który wylądował wśród wiecznych lodów Arktyki. Wspominanie przykładnych córek pani Malinowskiej jest pozbawione sensu, dziwne myśli nawiedzają Różę, 178 179 Może tutaj, w tym małym, spokojnym mieście, takie sprawy są zupełnie proste i nieskomplikowane, ale w War- szawie? Jakby ktoś oświadczył, że przyjechał do państwa Kowalskich — to Róża nie odnalazłaby go żadnym znanym sobie sposobem. Powiedzmy, że zatelefonowałaby po kolei do wszystkich Kowalskich figurujących w książce telefo- nicznej (jest tych Kowalskich ładne parę stron!), aby się w końcu dowiedzieć, że są także zupełnie inni Kowalscy, którzy nie posiadają telefonu. A dalej? No, jak odnaleźć ludzi, o których nie wiadomo nic, poza tym, jakie noszą nazwisko. Dzielnica? Ulica? Numer domu? Przykro mi, nie znam. Wiem tylko, że do tych państwa przyjechała dziewczynka, która zdała do ósmej klasy. Z takimi wiado- mościami można się zwrócić chyba wyłącznie do wróżki, która przy pomocy szklanej kuli i czarnego kota spróbuje umiejscowić zagadkowych Kowalskich. — Czy ta chora pani poczuła się gorzej ? — Nie. — Przypuszczałem, że byłaś w Ośrodku po lekarza. — Nie byłam. — Zaspałaś? — Nie. — Nie chciałaś przyjść? Możesz mi powiedzieć. Tak łat- wo się nie obrażam. — Chciałam przyjść, tylko nie mogłam. — Dlaczego? — Pani Natalia zgubiła klucz. — Oknem też można wyjść. — Prawie z drugiego piętra? I tam się inaczej nie da zeskoczyć, jak na rozwalone schody! — Dobra, ja tylko tak o tym oknie. Bez znaczenia. I znowu od początku coś się nie kleiło, chociaż Róża po- czuła wyraźnie, jak szybko zaczęło bić jej serce na widok czekającego na zielonej uliczce Marka. I on także wydawał się uradowany tym, że Róża wyłoniła się zza parkanu, że podeszła, że się uśmiechnęła. Ale wystarczyło, by przeszli razem kilka kroków, a pojawiło się między nimi jakieś pra- wie wrogie napięcie, każde wypowiedziane zdanie mogło się stać zaczątkiem kłótni. — Jeżeli nie przyszłam, to znaczy, że nie mogłam. — Mniej więcej chwytam, o co ci chodzi. — I wcale nie musiałeś na mnie czekać. — Rzadko robię to, czego nie muszę. — No, właśnie. Owo „właśnie" zostało wypowiedziane prawie z trium- fem, chociaż Róża byłaby w wielkim kłopocie, gdyby Mar- kowi nagle przyszło do głowy zapytać, dlaczego akurat „właśnie" i dlaczego to „właśnie" jest pełne zwycięskiej pewności. Ale Marek zapytał o coś innego. , — Spieszysz się? Idziesz może do apteki? — Ja? Nie. — Więc czemu tak pędzisz? Już zaczęłaś trenować przed Olimpiadą? Miał rację, bo rzeczywiście prawie biegła wzdłuż okrytej pnączem siatki, potrącała gałęzie obciążone jabłkami. Przed czym uciekała? Do czego się spieszyła? 176 12 Dzień, noc... 177 — My nie mamy, ale to dzisiejsze... — No, już go dobrze schowałam, a pańska rzecz uważać, żeby się nie powtórzyło. .Już takie coś nikomu na zdrowie wyjść nie może, to trudno i -darmo. — Mnie to się, przyznam, w głowie nie mieści. Gdyby mi ktoś opowiedział, wcale bym nie uwierzył. A jednak tak musiało być. (szurgot odsuwanego krzesła) — O której obiad? — Na trzecią. Żeby tylko Różyczka nie zapomniała, jej tak było spieszno lecieć, że strach. Pewnie już jakichś kolegów ma, bo młode do młodego najprędzej ciągnie. — Ja też zauważyłem, że ta mała się spieszyła. Nie wiadomo jakim cudem, drzwi uchyliły się bezszeles- tnie, by rozmawiający nie przyłapali Róży stojącej w ciem- nym korytarzu. Stary pies, który warował przy balii, na moment podniósł pysk i uspokojony widokiem Róży złożył senny łeb na wyciągniętych przednich łapach. Iść do miasta? Przejść przez most? Pochodzić po parku? Wejść do fary? Obejrzeć jeszcze raz kamienice w rynku? To nie jest duże miasto i istnieje nadzieja, że podczas tej wędrówki można będzie spotkać Marka. Spotkać go przy- padkiem. O, właśnie tak, przypadkiem. Tymczasem Róża ukrywa się w zielonym gąszczu, machi- nalnie obrywa listki ze sprężystej gałązki. Jak wróży sobie Wioletta? „Kocha, lubi, szanuje" i potem: „nie chce, nie dba, żartuje", i dalej: „w myśli, w mowie, w sercu, na ślub- nym kobiercu", i jeszcze raz od początku, jeżeli na gałązce 174 zostały liście. Wyszło „w mowie", niezbyt wiadomo, jak rozumieć owo „w mowie". Czy to coś znaczy, czy nie zna- czy nic? Odrzuciwszy oskubaną gałązkę Róża podejmuje decyzję. Nie będzie krążyła po mieście. Nie będzie żadnego spotka- nia przypadkiem. Ostatecznie coś jest bardziej ważne i coś jest mniej ważne, należy tylko zastanowić-się, co jest tym najważniejszym. Coś przecież wymyśliła, a nie ma stu lat czasu, żeby wprowadzić w czyn swoje zamysły. Jeżeli chce czegoś do- konać, powinna to zrobić już dzisiaj, teraz, zaraz. Więc co stoi na przeszkodzie, żeby Róża zaczęła działać? Rzecz jasna, wygodniej byłoby, żeby Marek zechciał jej pomóc, ale, prawdę powiedziawszy, to nie jest wcale rzecz Marka, to należy przede wszystkim do niej samej. Jeżeli się będzie oglądała na innych, nie zrobi nic. Słomiany ogień, jak czasami powtarza mama, gdy Róża roztacza przed nią plany uporządkowania pokoju, obłożenia wszyst- kich książek, sprucia wszystkich starych bluzek i zrobienia z nich zupełnie now?J, wystrzałowej kreacji. Tym razem nie będzie żadnego słomianego ognia. Ale nim jeszcze zdąży sobie odpowiedzieć na pytanie, co zrobi najpierw, od zabawnej latarni odrywa się ktoś i rusza ku niej. — Taki nierozgarnięty to ja nie jestem. Jeżeli debilizm, to raczej górna granica debilizmu. Czy nie pamiętasz, że byłaś łaskawa zakomunikować mi, u kogo mieszkasz? 175 na sumieniu. Jak powiadają, sobace sobacza śmierć. Sama bym do takiego strzeliła, aniby mi ręka drgnęła. — Strasznie zawzięta Natalia, a karpia na Wilię to ja zawsze muszę oprawiać. — Co mnie karp winien? Niechby sobie żył a żył, i sieci z daleka omijał. — To prawda. (bulgot nalewanej z imbryczka esencji, aromat świeżo zaparzonej herbaty dochodzi aż na korytarz) — Na moim miejscu odesłałaby Natalia małą do domu? — Bo ja wiem? — Ja też nie wiem. Kiedy ta Róża tu jest, to wydaje się, że tamto wszystko stało się bardzo dalekie, mniej bolesne. Ona jest całkiem inna niż Basia, mimo że taka podobna. — Pani tak samo powiedziała na drugi dzień. Taka, po- wiada, jest ta Różyczka, że się niczego nie boi, tylko by się śmiała i lody jadła, i to bardzo dobrze, powiada^ że córka naszej Basi wyrosła wesoła i śmiała do ludzi. I jeszcze, po- wiada, sama widzi Natalia, że nic na marne nie poszło. — Żona tak mówiła? — Mówiła. Do mnie mówiła. — No, proszę. Przecież jakoś się wyrwała z tych kosz- marów. To budzi nadzieję. — Bo to pan nie wie, jak to jest z panią? Czasem taka rozsądna, spokojna, że dałby Bóg taki rozum każdemu, i raptem, szast-prast, coś się odmienia, nawet nie wiedzieć dlaczego. Jedna godzina dobra, druga zła. 172 — Mnie to Natalia mówi? (pije herbatę długimi łykami, chyba wypił już całą, bo odstawił szklankę na spodeczek) — Ja bym Różyczki nie odsyłała. Jak chce, niech po- będzie. Sama się przy niej młodsza czuję. Młodego pod dachem mieć to jakby własną młodość zza siódmej góry znowu do siebie zawołać. — Odbiliśmy się od ludzi. Taka samotność, a przecież dawniej inaczej bywało. — Jaka samotność? Gdyby było trzeba, pół miasta by się do nas zbiegło. Ludzie dobrą mają pamięć. A te listy, co to z całego świata przychodzą? Kto je niby pisze? Nie lu- dzie? (to, co mówi Natalia, brzmi gniewnie, jak protest) — Inna rzecz gości tortem częstować, a inna od ludzi się odbić. Już by pan i takich rzeczy nawet nie powiadał, bo to grzech. Odmówił nam kto czego, kiedy prosiliśmy? Ktoś nam kamieniem za chleb wypłacił? Ktoś nas złym sło- wem wspomina? Ktoś naszej samotności nie uszanuje? U innych co wiosny dzieciaki bez łamią, u nas bez całkiem nie gorszy, a czy kto chociaż pojedna gałązkę kiedy sięgnął? I wcale nie przez te psy, które trzymamy, takie same wielkie, jak tamten, co był we wojnę... (O ile Róża przedtem nadążała za myślą Natalii, ostatnich zdań nie zrozumiała zupełnie. Bez? A co może mieć do tego kwitnący bez?) — Co do tej Różyczki, to niechby została, kiedy i jej samej taka wola. Kłopotu żadnego z nią nie ma. 173 li liłam. Mnie raz się powie i drugi raz powtarzać nie trzeba. Głowa chorej opada na poduszki, osuwa się w nie, zapada w białą miękkość. Na korytarzu Róża zaciska aż do bólu palce, już pojmuje, że w zatrzymanym czasie Basia jest ciągle tutaj, bezbronna i nie rozumiejąca, i dzień po dniu, przez wszystkie mijające lata, trzeba ją ochraniać. Każde kroki, każdy zatrzymujący się samochód mogą oznaczać, że wyrok już został wydany. I nie ma znaczenia, że Basia stała się mamą, że mieszka da- leko, że jest bezpieczna, że ma syna Andrzeja i córkę Różę, że pracuje. Mama nie ma już chyba z małą Basią nic wspól- nego, ale ta mała Basia jest tutaj ciągle, chora, zgłodniała, ukrywana przed wzrokiem obcych. Opierając czoło o framugę drzwi, Róża stara się pojąć dó końca tę prawdę tak dziwną i tak niełatwą, że wydaje się zupełnie nieprawdopodobna, wie już, że tak musi być, że to jest wytłumaczenie tajemnicy tego domu, tych ludzi, mamy wreszcie i chyba jej samej, chociaż wydawać by się mogło, że ona, Róża, nie ma i nie może mieć nic wspólnego ze zdarzeniami, które rozegrały się na wiele lat przed jej urodzeniem, a które, mimo że takie dalekie, należą jednak również i do niej. — Dałam lekarstwo i zasnęła. Zje pan coś? (to Natalia zbierająca naczynia w jadalni) — Zjadłby pan. Naparzę świeżej herbaty. (to znowu Natalia nie otrzymawszy odpowiedzi na swoje pierwsze pytanie) 170 — Dobrze, napiję się herbaty. (szelest przesypywanego cukru, lekkie dźwięczenie por- celany) — Sam już nie wiem, co robić — nie wiadomo, czy star- szy pan pyta Natalię o radę, czy uskarża się na swoją nie- pewność. — Czasami mówi tak rozsądnie, wszystko ro- zumie, a za chwilę znowu powraca tamto. Pytała o tę małą, chciała wiedzieć, czy wyjechała, życzyła sobie ją zobaczyć, kiedy się dowiedziała, że jest jeszcze tutaj. (skrzypnięcie kredensu, odgłos strzepywanej serwetki, pewnie Natalia fryzuje ją, jak pyszne płatki peonii, przed talerzykiem starszego pana) — Żeby jeszcze ta mała przyszła w tych swoich portecz- kach, z czupryną sczesaną po chłopacku, a ona jak na złość przebrała się za Basie. Jej matka miała taką sukienkę, pa- mięta Natalia? — Co mam nie pamiętać? Sama jej szyłam z zasłonki w kuchennym oknie. Myślałam; że materiał od słońca zetlał, a on mocny był jak skóra. — Uszyło jej się tę sukienkę wtedy, kiedy ją mieliśmy odwieźć do Dąbrowy. — Co też pan! Sukienkę szyłam już dawno po tym, jak tych z Dąbrowy do obozu koncentracyjnego wywieźli. Pod ten czas, kiedy Kowaluk zaczął się kręcić. Węch miał jak dobry pies, nic na pewno nie wiedział, ale przez skórę czuł, że tu coś dla niego. — Dobrze, że go sprzątnęli. — Ano, dobrze. Nieszczęścia ludzkiego miał on dosyć 171 Stąpa bardzo cicho, prawie na czubkach palców, jak dobrze, że ma sandały, a nie hałaśliwe drewniaki, jeden krok, drugi... W tej twarzy wcale nie ma krwi, przymknięte, sinawe po- wieki, szara bladość i jeszcze ta aksamitka tak dziwnie prze- cinająca swą czernią cieniutką, jakby ptasią szyjkę, i ręce, które wyglądają tak, jakby już nigdy nie miały niczego trzy- mać, niczego podnieść, niczego objąć. Długo Róża stoi u wezgłowia, nie bardzo wiedząc, czy milczeć, czy odezwać się. Spytać o zdrowie? Zapewnić panią, że wygląda o wiele, wiele lepiej niż wczoraj i niż przedwczoraj ? Złożyć oświad- czenie, że pobyt tutaj okazał się bardzo przyjemny i że dla- tego nie wyjechała mimo początkowych zamiarów? Powoli powieki chorej unoszą się ku górze, odsłania- jąc wyblakłe, jakby spłowiałe od długiego płaczu źre- nice. — Basia? — wargi pozostają nieruchome mimo szeptu, który z nich spływa. Stary pan staje za Różą. — To córka Basi. Różyczka. — Córka? ' — Córka Basi. Przyjechała do nas. — Du... duża — w głosie chorej jest wielkie zdziwienie, mogłoby się wydawać, że teraz zobaczyła Różę po raz pierwszy — duża panienka. — Zaczęła piętnasty rok. — Basia? 168 Stary mężczyzna pochyla się i delikatnie gładzi bezkrwi- stą rękę spoczywającą na kołdrze. — Nie Basia, kochanie, córka Basi. Coś podobnego do uśmiechu prześlizguje się w głębi szeroko otwartych oczu chorej. — Tak, tak... Córka Basi. Niewidocznie dla chorej pan z wąsami daje znak, może to znaczyć „odejdź", ale trudno jest usunąć się spod tego uważnego spojrzenia, które niejako przykuwa Różę do miejsca. — Córka Basi — upewnia się blada pani, znowu szepcze nie poruszając wargami, Róży wydaje się, że nikły głos pły- nie gdzieś ze ściany, zza wysokiego wezgłowia łóżka. Tamte powieki same zapadają na źrenice, i teraz można rozpocząć wędrówkę ku drzwiom, cicho, ostrożnie, na czubkach palców. Kiedy już wystarczy wyciągnąć rękę, by położyć ją na klamce, nagle chora podrywa się, prawie siada wsparta poduszkami. — Gdzie jest Basia? Basia? Nie można tego nazwać krzykiem, lecz to półgłośne py- tanie drży rozpaczą, przerażeniem. Na progu zjawia się Natalia. — W porządku, proszę pani, właśnie chodziłam do niej. — I co? — Nawet się śmiała, zwyczajnie, jak to dziecko. — Pewnie Natalia znowu pozwoliła... — Jak rozgrzeszenia pragnę przy skonaniu, nie pozwo- 169 , . r .. .. * liczy. Jak wróci na obiad, zapyta, teraz chodzi przede wszystkim o to, żeby jak naj- prędzej przełknąć te dwie bu- łeczki i wypić duszkiem kawę. Kawa jest gorąca, nawet bardzo gorąca, parzy wargi, ale trzeba ją wypić do końca, bo Natalia stoi, założywszy ręce pod fartuchem, i pilnuje, żeby Róża porządnie zjadła śniadanie, jedna bułka z po- widłami własnego smażenia, a druga z twarogiem. — Już nie mogę — wykrę- ca się Róża, na wielkim zega- rze wskazówka dopełzła do szóstki, wpół do jedenastej, nawet biegnąc nie zdąży, a tu jeszcze kawa nie dopita i dru- ga bułka ledwie napoczęta. — Różyczka głodna nie pójdzie. Prawie krztusząc się kęsami, Róża kończy śniadanie, nie, kawy nie dopije, za gorąca. Natalia już nic nie mówi, jakby zrozumiała, dlaczego ?f Róży tak spieszno, kiwa tylko frasobliwie głową, nie wia- domo, czy w potępieniu, czy w jakimś swoim namyśle. — Obiad dziś później, o wpół do trzeciej. No, teraz wystarczy uchylić drzwi, dziura w płocie, wygon zarośnięty mięsistymi liśćmi i różowymi główkami ostu, zielona uliczka, Sam, apteka i chodnik prowadzący wprost do mostu, pobiegnie szybko, może Marek jeszcze czeka... Czeka? Czy ona sama czekałaby tyle czasu? — Pozwól na moment, dziecko. To zaproszenie pada zza wpółuchylonych drzwi pokoju chorej. Pan z wąsami zaprasza Różę gestem, żeby weszła. — Żona chce cię zobaczyć. Już nigdy nie spotka Marlca. Czy wszystko i wszyscy sprzysięgli się przeciwko niej? Czy nie rozumieją, że Róża musi, po prostu musi iść? Zrobi każdą rzecz, jakiej od niej zażądają, ale po powrocie. Teraz nie. Nie teraz. Jednak nie potrafi przebiec obok drzwi, udając, że nie słyszy głosu i nie widzi zapraszającego gestu. — Proszę cię, dziecko, nie dziw się niczemu. Nie sprzeci- wiaj się, nie zaprzeczaj — szept jest tak nikły, że prawie niesłyszalny. — Proszę, nie denerwuj jej. Ciągle jeszcze spuszczone zasłony odgradzają pokój od drzew za szybą, powietrze jest nieco duszne, pachnie le- karstwami gorzko i szpitalnie, w półmroku majaczy ciemny kształt głowy na bieli poduszki. Róża stawia kilka niepewnych kroków w stronę łóżka, wolałaby nie widzieć, nie patrzeć, jeszcze nie spojrzawszy, lęka się tego, co mogłaby zobaczyć. 167 owo cichutkie podzwanianie łyżeczki. Nie, nie będzie ko- pała w drzwi, ale ostatecznie nic się chyba nie stanie, jeśli zapuka? Nie puka. Jakoś ją uwolnią, jeżeli nawet Natalia zgubiła klucz, istnieją przecież ślusarze, dla których otworzenie zamka to zupełne głupstwo. Momencik i już. Pewnie Na- talia poszła do warsztatu. Która może być godzina? Czy Marek już czeka na mostku? A jeżeli nie zechce dłużej czekać, to co będzie? Róża nawet nie wie, gdzie on mieszka. Czy można liczyć na to, że Marek ją odnajdzie? E, chyba nie będzie nawet próbował, trochę się wczoraj kłócili, po prostu uzna, że Róża jak wszystkie inne dziew- czyny jest niesłowna, i przestanie sobie zawracać głowę. Zresztą Marek ma tutaj kolegów i koleżanki, a ona, Róża, nie ma nikogo i dlatego pewnie Marek jest taki ważny, i to, żeby czekał, jest też takie ważne, i to, żeby Róża przyszła o umówionej godzinie na mostek, też jest bardzo ważne, może najważniejsze. Gdyby miała zegarek, wiedziałaby, która jest teraz go- dzina, sama odmówiła zabrania zegarka, prezentu urodzi- nowego od wujka. Nie weźmie i już. Dlaczego? Nikt w kla- sie nie nosi zegarka, oprócz Roberta, ale o Robercie wszyscy mówią „stary-malutki" i ona nie miała zamiaru go naśladować. I zegarek został w maminym pudle do szy- cia, a teraz bardzo by się przydał. Nie ma co zastanawiać się nad wzgardzonym zegar- kiem, są sprawy stokroć poważniejsze. Dlaczego jest tak cicho? Gdyby Natalia naprawdę wyszła, Róża musiałaby usłyszeć szczęk zasuwy i brzęczenie łańcucha. Wreszcie gdy jest zupełnie zdecydowana na zerwanie się z miejsca i załomotanie pięścią z całej siły w obojętne deski — słychać człapanie Natalii. Jeden schodek, drugi schodek, trzeci, już jest pod drzwiami, już chrobocze kluczem. — Niech mi Różyczka wybaczy. Jak to mówią: starość nie radość, śmierć nie wesele. Ot, położę ja co na widoku, a za okamgnienie nie ma, jakby diabeł ogonem nakrył. Mówiąc to Natalia umyka spojrzeniem, na jej blade po- liczki wypełza skąpy rumieniec, wygląda to tak, jakby się wstydziła swojej niepamięci. — Która godzina? — Akurat dobrze, że na zegar spojrzałam. Dziesiąta prawie będzie. Jest jeszcze pół godziny czasu, ale Róża nie wykręci się od śniadania. — Tego nie będzie, póki ja żyję, żeby Różyczka głodna chodziła. Co by pani powiedziała? — Jak się pani czuje? Znów koso umknęło spojrzenie Natalii. — Ociupinkę lepiej. Kaszki pojadła, tylko, wie Różyczka, pani ma serce bardzo chore i nie od wczoraj to trwa, ale od lat. Każdą chwilą można się nieszczęścia spodziewać, doktor już dawno o tym powiedział. A pani to się rano nawet o Ró- życzkę pytała, czy zadowolona z wakacji. Gdyby było trochę więcej czasu, Róża poprosiłaby o po- zwolenie na odwiedzenie chorej, ale każda chwila już się 164 165 krześle i wpatruje się w milczące drzwi. Tam, na dole, coś się dzieje, chodzą, rozmawiają szeptem, chwilami starszy pan podnosi głos, dolatują pojedyncze, niezrozumiałe słowa: „Absurd" i „Nigdy się nie zgodzę", Natalia go chyba o czymś przekonuje, ale on nic sobie nie daje wytłumaczyć, „Kiedy mówię nie, to nie" — dobiega do Róży. Później słychać tylko mamrot Natalii, skrzypią deski podłogi, uchylają się jakieś drzwi, coś spada, dźwięcznie pękając szklanymi okruchami. Trwa to długo, tak długo, że Róża ma ochotę zacząć kopać w zamknięte drzwi; kiedy narobi porządnego hałasu, Na- talia musi się pośpieszyć ze swoimi poszukiwaniami. Tylko myśl o chorej powstrzymuje Różę od wprowadzenia w czyn swojego zamiaru. Ostatecznie poczeka jeszcze trochę, klucz się znajdzie, widziała go, nie szpilka, tylko taki ogrom- ny, starożytny klucz, chyba nawet z jakąś rzeźbą na uszku, wąż okręcony wokół gałęzi albo coś w tym rodzaju. — Święty Antoni Padewski, obywatelu niebieski, niech nie zginie sława twoja, niech się znajdzie zguba moja — mamrocze tam, na dole, Natalia, już nie przycisza głosu, wzywa świętego Antoniego całkiem wyraźnie. Róża zna od mamy to wezwanie do patrona zgubionych rzeczy. Nie raz i nie dwa Róża i Andrzej podśmiewali się z angażowania świętego do pomocy w odnalezieniu zarzuconych nożyczek czy wsadzonego nie wiadomo gdzie BARDZO WAŻNEGO zaświadczenia. — Święty Antoni, toż dziecko tam zamknięte, nie dla siebie proszę, dla niej ten klucz trzeba znaleźć. Natalia odchodzi gdzieś do nie znanych Róży zakamar- 162 ków, robi się nieznośnie cicho, tak cicho, że słychać wy- raźnie delikatne podzwanianie łyżeczki o filiżankę, pewnie stary pan podaje chorej ostudzoną herbatę albo karmi ją jak dziecko kaszką, ten dźwięk ledwie dosłyszalny wydaje się bardzo głośny w wielkiej ciszy. Właściwie czemu Róża zamknęła okno? Zrobiła to zaraz po wychlustaniu brudnych mydlin, chyba tylko dla- tego, żeby słyszeć to, co będzie się działo na dole, jakby było ciekawe i ważne, gdzie Natalia będzie poszukiwała klucza. Już lepiej, żeby za oknem szumiały liście, żeby gdzieś z da- leka zahuczała poczciwie ciężarówka, zaszczekał pies, zapiał kogut, wrzasnęła oburzona kura. Kiedy tak siedzi i czeka, to zaczyna się jej wydawać, że wszyscy odeszli ze starego domu i zostawili ją zupełnie samą i że to wcale nie był żaden przypadek z tym kluczem, tylko specjalnie niby nie mogą go znaleźć, bo... Masz pomysły! Wiesz świetnie, że starsze osoby bardzo często coś gubią. Pani Malinowska, jak wyjechała na wczasy, to zgubiła w pensjonacie szlafrok, a każdy przyzna, że szla- frok jest tysiąc razy trudniej zgubić niż klucze. A ciocia Helena zgubiła pierścionek, pamiątkę po babci, chociaż bardzo na ten pierścionek uważała. I jeszcze ten pan monter, który bez torby z narzędziami przyszedł do zepsutego tele- wizora i który oświadczył, że niedługo prawdopodobnie zapomni własnej głowy. Te przykłady trochę uspokajają Różę, ale nie za bardzo, czekanie dłuży się nieznośnie, Natalia chyba wyszła dziurą w płocie, żeby na wygonie poszukać zguby, umilkło nawet 163 głową strzelisz, a będzie dalej twardo spał. Czemu to Ró- życzka klucz ze sobą bierze? Jak ja teraz Różyczkę obudzę, kiedy się zamknęła na trzy spusty? Natalia jest niezadowolona z tej samowoli, gderze coraz głośniej, coraz mocniej szarpie klamkę. — Otwiera Różyczka? Ciągle jeszcze nie rozumiejąca i półprzytomna ze snu Róża zbiera rozpierzchłe myśli. — Nie mogę otworzyć. — A to czemu? — Nie mam klucza. — Jak to? Różyczka nie ma klucza? — Nie mam. Nie zamykałam drzwi. Klamka nieruchomieje. — Cóż ty opowiadasz, dziecko? Musiałaś zamknąć. Przypomni sobie Różyczka, gdzie schowała klucz, i po kło- pocie. — Kiedy ja nie zamknęłam. Słowo honoru. Za drzwiami jest cisza, potem tę ciszę przerywa jakoś niepewny i niepodobny do tego zwykłego głos Natalii. — Nie zamknęła Różyczka? To niech sobie powolutku wstaje, a ja migiem po klucz skoczę. Oj, ta moja pamięć nieszczęsna. Wszystko jak mak przez sito przelatuje. Na śmierć zapomniałam, żem wieczorkiem i te drzwi zamykała. Tylko gdzie ja ten klucz zarzucić mogłam ? Nie skleję przez tę pamięć dziurawą, może i długo będzie szukać trzeba? Kiedy Natalia odchodzi, Róża rzeczywiście wstaje bez pośpiechu. Myje się dokładnie, aż miednica napełnia się po 160 wręby białą pianą mydlin, szoruje zęby, by potem, odświe- żona, sięgnąć — nie wiadomo czemu — po sukienkę. Po tę sukienkę, której nie znosi, chociażby za naszytą na dole, marszczoną falbankę i za kokardkę wiązaną pod kołnierzy- kiem, nie wspominając już o tym, że sukienka jest usiana mnóstwem drobnych kwiatków, jakieś stokrotki, jakieś różyczki i Bóg wie, co jeszcze! Jakby mało było nałożenia sukienki, Róża wyciąga z tor- by białe podkolanówki i sandały. Nie może się obejrzeć w owalnym lustrze cała, ale to, co wygląda ku niej ze srebrnej gładzi, jest zaskakujące. Jakoś mniej widać piegi, oczy wydają się dużo większe i, co naj- dziwniejsze, pod pociągnięciami szczotki włosy dużo po- słuszniej układają się nad opalonym czołem. Swoją drogą, kiedy Róża zdążyła się tak opalić? Na pływalni? Podczas wczorajszego spaceru z Markiem? Może te różyczki i stokrotki, i ten kołnierzyk z kokardką nie są wcale takie ohydne, jak sądziła? I w ogóle jeżeli ciąg- nęła tę kieckę przez pół Polski, wolno ją chyba włożyć, no nie? Nie ma ochoty na przebieranie, zresztą mama prosiła, żeby nie drażnić tych państwa dżinsami i tupotem drew- niaków... Łóżko zaścieła także bez pośpiechu, strzepuje poduszkę, wciąga rogi kołdry w kopertę, wyrównuje najmniejsze fałdki białej narzuty. Później jeszcze składa rozrzucone rzeczy, zaciąga ekler torby, ustawia chodaki, aby noskami równiut- ko przylegały do siebie. Rozłożywszy fałdy kwiecistego materiału, Róża zasiada na 11 Dzień, noc... 161 niuszach, którzy przełamywali bez większego trudu naj- bardziej skomplikowane pułapki zakodowanych tajemnic). Znalezienie klucza nie musi oznaczać wcale, że niezrozu- miałe pismo zostało odczytane, jeszcze trzeba umieć po- służyć się takim kluczem. Czy Róża potrafi? Dobrze'by było, gdyby był obok niej ktoś bliski. Mama, ojciec, Andrzej albo... albo Marek. Imię Marka pojawia się nieoczekiwanie i jakoś dziwnie, czyż można porównywać chłopaka, którego się prawie nie zna, z rodzicami i bratem, których Róża zna od zawsze, odkąd pamięta cokolwiek, i bez których nie można sobie wyobrazić świata, bo nawet te ojcowe drzemki przed huczącym telewizorem są przecież częścią jej życia, tak jak są nimi Andrzejowe kasety z na- graniami i mamine dziwactwa z otwieraniem na oścież balkonowych drzwi podczas zacinającego ukośnie deszczu. Więc skąd wziął się Marek? Bo gdyby Róża pomyślała o Dorocie czy o którejś z koleżanek, byłoby to o wiele bardziej zrozumiałe, ostatecznie przyjaciółka albo ktoś, z kim zgłę- biało się pierwsze litery elementarza i przeskakiwało na- ciągniętą gumę w zabawie „niebo-piekło", byłby tutaj dużo bardziej na miejscu niż ledwie co poznany chłopak. Mimo to chciałaby teraz chociaż przez chwilę poroz- mawiać właśnie z Markiem. — Jak myślisz, kto mógł zamknąć drzwi? Może by zażartował, może by roześmiał się z takiego pytania albo wymyślił coś, na co Róża nigdy by nie wpadła, chociaż to mogłoby być zupełnie proste i najoczywistsze. Dobrze by było, gdyby Marek mógł się jakimś sposobem 158 tutaj pojawić, ale on teraz przecież śpi twardo i nie może się w żaden sposób domyślić, że jest potrzebny Róży. A gdyby się nawet coś takiego mu przyśniło, to i tak nie spłynie tutaj po srebrnym promieniu księżyca, takie rzeczy są możliwe tylko w bajkach, a w bajki wierzą tylko przed- szkolaki, te najmłodsze, te od starszaków już nie wierzą. Niezdecydowanie Róża odrzuca róg białej narzuty. Trzeba się będzie położyć, nie ma sensu czatować do rana pod drzwiami, zresztą nagle czuje nieprzepartą chęć snu, obezwładniające zmęczenie, kłucie drobniusieńkiego piasku pod powiekami, ból zmęczonych chodzeniem stóp. Tak czy owak, zaśnie, a jeżeli ma zasnąć, to czy nie lepiej przytulić się policzkiem do poduszki niż opierać głowę o twardość futryny? Parę chlapnięć w miednicy (wodę wyleje rano, sposobem już wypróbowanym, mocne chluśnięcie na podokienny okap dachu) i wreszcie można już wyciągnąć się na chłod- nej pościeli. Ostatnią myślą Róży jest mgliste pytanie, czym właściwie pachnie ta pościel? Sianem, kwiatami, wo- nią dojrzałych jabłek? — Różyczka wstaje! Już spory dzień! Ktoś dobija się do drzwi, podskakuje klamka. — Niech Różyczka otworzy. Słyszy mnie Różyczka? Zaspaliśmy wszyscy, południa prawie patrzeć, a śniadanie jeszcze nie podane. Z trudem wracająca z sennych majaków Róża zdaje sobie sprawę, że tam, za drzwiami, jest Natalia. — No, młodego dobudzić trudna sprawa, z armaty nad 159 Tu nie było nikogo. Nie mogło być nikogo, Róża jest tego najzupełniej pewna. Ale i to jest pewne, że z tamtej strony przekręcono klucz. Jeszcze raz szarpie mocno klamką. Nie ma wątpliwości. Kto? Jak? Zimnym przerażeniem przesuwa się myśl o białej zjawie, ogromna ćma unosząca się pod krokwiami dachu, wyblakłe całuny powiewają ponad wieloletnim kurzem nieskalane jedną drobiną pyłu. W zimnym lśnieniu księżyca błyszczy klucz, nie wiadomo czemu przypomina wąskie ostrze szty- letu. W tym domu mogłoby pojawić się coś takiego, mogłoby wypełznąć zza zwalistych szaf, zza oberwanych oparć foteli, wysnuć się spomiędzy wypłowiałych fałd aksamit- nych sukni, wysunąć się ze zżółkłych kart książek przez nikogo nie czytanych, zarastających siwą siecią pajęczyn. Co za bzdury! — karci sama siebie. — Co ci znowu od- skoczyło? Duchy? Po ćo ci jeszcze duchy? Jak się zastanowić, biała zjawa wydaje się wcale nie naj- gorszym rozwiązaniem. Różą coś wie o tych schodach, wystarczy postawić na nich bosą stopę, żeby deski odezwały się żałosnym piskiem, Natalia porusza się z trudem, kroki wąsatego pana, kiedy przemierza korytarz łączący pokój chorej z ciemną jadalnią, słychać nawet tu, pod samym da- chem. Musiałaby słyszeć, gdyby którekolwiek z nich pod- jęło wędrówkę na strych. To prawda, że się zamyśliła, ale mimo to zapamiętała nie tylko dalekie poszczekiwania psa, ale nawet warkot silnika jakiegoś samochodu, który prze- mierzał uśpioną uliczkę. 156 Jakby to mogło w czymś pomóc czy coś wyjaśnić, Róża opiera się dłońmi o parapet okna i wychyla, jak najdalej potrafi. Konary drzew zastygły w bezruchu, nie drgnie nawet liść, do ciemności dachówek przypadają czarniejsze niż one poduchy mchów. W domu po drugiej stronie ulicy pali się samotne światło. Która to może być godzina? Dwunasta? Może jeszcze później? Przez szczupły szmat odkrytej przestrzeni trawnika przesuwa się jakieś zwierzę. Kot? To jest za małe na kota i jakieś zbyt długie. Nie będzie sobie zawracała głowy rozwiązywaniem przy- rodniczych zagadek, w końcu to mało ważne, jakie stwo- rzenie odwiedza zdziczały ogród w nocy. Ważne jest to, że zamknięto ją, tak jak pierwszej nocy, ale wtedy przynajmniej wiedziała, czyja dłoń przekręciła klucz w zamku. Tej nocy nie wie nawet tego i na próżno stara się odgadnąć. Ale Róża jest świadoma czegoś, czego nie była świadoma tamtej nocy. Nim wzejdzie słońce, klucz zostanie prze- kręcony i najzwyczajniej w świecie można będzie zejść skrzypiącymi schodami i najnormalniej powiedzieć „dzień dobry", i najoczywiściej zasiąść do śniadania, naprzeciwko obrazu z martwym zającem i misą pełną śniętych ryb. To jest świadomość krzepiąca, lecz tych zagadek, które wymagają rozwiązania, jest dużo, zupełnie za dużo dla Róży. Gdyby to, co powiedział Marek, mogło wytłumaczyć wszyst- ko, ale to jest tylko cząstka prawdy, klucz do szyfru, ni- czym w ulubionych książkach Andrzeja (brat Róży gro- madził takie różne opowieści o szpiegach, szyfrach i ge- 157 y nymi latarniami. Przyłapana na tym wyglądaniu tłumaczy się, że lubi patrzeć na migocący nad Samem neon albo na zwaliste sylwety bloków sąsiedniego osiedla. — W takich dużych domach jest wiele okien. Jak się zrobi ciemno, to bardzo ładnie wyglądają oświetlone. Coś, czego mama wprost nienawidzi, to nocne dzwonki do drzwi. Zdarzyło się, że ktoś przycisnął dzwonek o trze- ciej nad ranem, tęga pani z torbą i potężną walizą. — No, jestem wreszcie — odezwała się ta pani do mamy, a mama nagle krzyknęła coś niezrozumiałego i zatrzasnęła tej pani drzwi przed nosem. Tę noc Róża pamięta bardzo dobrze. Skrzypiała podłoga, postukiwała pokrywka na czajniku, mama coś mówiła szeptem, a ojciec uspokajał: — No, dobrze, już dobrze. Nic się przecież nie stało. Nie ma się czym denerwować. Rano pojawiła się pani Michalak, sąsiadka mieszkająca piętro wyżej. — Najmocniej państwa przepraszam, ciocia się pomyliła. Państwo rozumieją, starsza osoba, a jeszcze pociąg spóźnił się prawie trzy godziny. — Nic nie szkodzi. To mnie jest przykro, że się tak nie- mądrze zachowałam. Rano mama była już taka sama, jak zawsze, i wydawało się, że nie może mieć nic wspólnego z tą osobą, która coś dziwnie krzyknęła w pustkę śpiącego korytarza. Ta poranna mama nie potrafiłaby przed nikim zatrzasnąć drzwi, prze- ciwnie, zaprosiłaby nocnego gościa do środka i spytała, 154 jaką lubi herbatę — mocną czy słabszą, z dwiema łyżecz- kami cukru czy nie osłodzoną. Teraz, kiedy Róża już tyle wie, może zupełnie inaczej patrzeć na mamine dziwactwa. Każdy, kto zna historię Basi, może je sobie wytłumaczyć. — Ja wam nie przeszkadzam puszczać magnetofonu, a wy mi nie przeszkadzajcie w zostawianiu uchylonych drzwi — broniła się mama, gdy skarżyli się na wieczne przeciągi. — Zresztą świeże powietrze jest bardzo zdro- we. I jeszcze uśmiechała się przy tym tłumaczeniu — prze- praszała ich, nie rozumiejących, za tamtą dawną Basie, o której nic nie wiedzieli. Najciszej, jak tylko można, Róża podkrada się do drzwi, zapomina o wszystkich rozważnych postanowieniach, już teraz, nocą, w ciemności, spróbuje odczytać tajemnicę, tymczasem chociażby tylko strychu. I nawet dobrze, że ta noc, w zakurzonym mroku prędzej pojmie, dokąd prowa- dziły bezszelestne kroki, w prawo, w lewo czy na wprost, tam gdzie spiętrzono stosy starych książek, zwały pism, szańce połamanych mebli. Zamknięte? Przecież nie zmrużyła ani na moment oka. Musiałaby usłyszeć człapanie Natalii czy energiczne stąpanie star- szego pana, może przysiąc, że nic nie zamąciło ciszy pod dachem — głośniej niż tupot mysich łapek, głośniej niż szelest skórzastego skrzydła nietoperza, niż skrzypienie rozsychających się drewnianych stopni. 155 Opierając się o parapet, Róża patrzy w dół na chwasty i kędzierzawą trawę zalaną księżycem, srebrną i sztywną, jakby wykutą z metalu, na gruzowisko rozsypujących się schodów, na pnie wielkich drzew. Dobrze, maleńka kobieta mogła stać tutaj, ale Basia? Gdzie była wtedy Basia? Czy słyszała skrzyp żwiru pod podeszwami butów i te głosy twarde i obce? To po nią szli, to jej mieli szukać w zakamarkach starego domu. Gdyby znaleźli, znaczyło, że został już wydany wyrok śmierci — na bladą panią i starego pana, na... ich syna, na Natalię. I Basia, i oni znali cenę, którą płaciło się wtedy za przyjęcie chorego dziecka pod swój dach. Nie, tego Róża nie zrozumie nigdy, choćby żyła tysiąc lat i przeczytała wszystkie najmądrzejsze książki na świecie. Czemu mama, wówczas dziewczynka imieniem Basia, nie miała prawa żyć? Za co? Dlaczego? Kto wydał takie prawo? Prawo? Tego nie wolno nazwać prawem. Mówi się: „pra- wy człowiek", mówi się: „prawo jest sprawiedliwe", nie może być prawa niesprawiedliwego. Skąd przyszła Basia do tego domu? „Skóra i kości — powiedział stary lekarz. — Cała w czyrakach". Od czego dostaje się czyraków? Z głodu? Z zimna? A może to jakaś choroba, którą się po prostu można zarazić? Jak wyobrazić sobie Basie stojącą tutaj, przy tych scho- dach, które nie były jeszcze wcale rumowiskiem, tylko zwy- czajnymi stopniami? Ktoś zstępuje po tych stopniach do małej przykurczonej postaci i cofa się przerażony. Kto to był? Natalia? Pan z wąsami? Blada pani? 152 Niemożliwe — zaprzecza Róża samej sobie, własnym myślom. — To nie mógł być dzień i to nie mogły być te schody widoczne od ulicy, widoczne z sąsiednich domów. Wtedy ktoś taki przecież nie pukał zwyczajnie do żadnych drzwi i Basia także nie mogła. Ile udało się nagle zrozumieć w ciągu tych kilku krótkich dni. Zawsze podśmiewali się oboje, Andrzej i Róża, z dzi- wactw maminych. Mama nie cierpi zamykania drzwi i okien, nawet w siarczyste mrozy i dmące wichury przestrzega uchylania przynajmniej balkonowych drzwi, wybucha praw- dziwym gniewem, kiedy ktoś zamknie zasuwę i założy łań- cuch. — Doczekasz się tego, moja kochana, że was kiedyś okradną — prorokuje od lat ciotka Helena. — Najzwyczaj- niej zapraszasz złodziei. — Trudno — wzdycha mama. — Jak muszą kraść, niech kradną. A każda choroba Róży? Prawie bezszelestne kroki w ciem- ności, lekka dłoń na czole, a gdy Róża poruszy się w pół- śnie, wyszeptane pytanie: — Czy nie trzeba ci czegoś, córeczko? Albo te historie z wracaniem do domu. Andrzej jest już dorosły, nie można wymagać, aby wędrował do łóżka zaraz po „dobranocce", i Róża także nie jest małym dzieckiem, a mama wymaga, żeby o dziesiątej wszyscy byli w domu. Jeżeli Andrzej się spóźnia, mama przypada czołem do szyby tego okna, z którego widać chodnik prowadzący od przy- stanku, i wpatruje się w mrok skąpo rozświetlony ulicz- 153 .1! żenią na myśl o pożarze, złym psie, oszustce podstępem wnikającej w ściany starego domu, o mnóstwie takich i in- nych, urojonych niebezpieczeństwach. Jeżeli to, co opowia- dał Marek, jest prawdą, maleńka kobieta otulona wielkim szalem była bohaterką, najprawdziwszą bohaterką, taką, 0 jakiej czytuje się w książkach, taką, jaką ogląda się w fil- mach. Ci, którzy zajeżdżali przed furtkę tego domu, mogli być podobni do młodego gestapowca z „Polskich dróg". Czarne mundury, czapki o wysokich denkach, czarna skóra rękawiczek i oczy, okrutne, niewidzące oczy. Jeżeli patrzyli na ciebie, to tylko dlatego, żeby zgadnąć, po ilu uderzeniach zaczniesz mówić i czy wystarczy pejcz, czy trzeba będzie zawołać oprawców i rozkazać: „Zająć się nim". I przecież nie zajeżdżali ot, tak sobie, posłuszna tyraliera okrążała stary dom, ptak nie mógł przefrunąć bez ich wiedzy, a oni szli od furtki alejką okrążającą klomb, po skrzypiącym żwirze, 1 dobrze wiedzieli, po co idą, nieubłagani urzędnicy śmierci. Pustka na uliczce, wymarłe okna, gdzieś zniknęły bawiące się dzieci, opustoszał leżak na tarasie sąsiedniego domu, rowerzysta wykręcił gwałtownie i odjechał zawadzając w popłochu kierownicą o gałęzie krzaków stroszące się spoza parkanów. A teraz idzie ku nim maleńka pani. Idzie sobie najzwyczaj- niej, nie spiesząc się, pochyliła się, żeby poprawić złamaną łodygę lewkonii, idzie tak, by spotkać ich przed schodami, i naprawdę tam się spotykają — ci w czarnych mundurach i ona, ta krucha kobieta. 150 — Dzień dobry — mówi, jakby witała gości. — Czego panowie sobie życzą? (Róża nie zna niemieckiego, ale potrafi sobie wyobrazić ton bladej pani, to musiało brzmieć bardzo grzecznie, ale z pewną nutką zdziwienia.) Jak odpowiadali tamci? To trudniej sobie wyobrazić. Może krzyczeli, może kazali maleńkiej kobiecie być cicho, może urękawiczniona dłoń unosiła się w rozkazie: „brać ją"? A może zaskoczeni jej spokojem wyjaśniali, że muszą przeprowadzić rewizję. — Rewizję w moim domu? Ależ, na miłość boską, dla- czego? (Tak to musiało być powiedziane. Nie, nie ze strachem, ale z oburzeniem, aby każdy zrozumiał, że w tym domu nie wolno robić rewizji i że sam pomysł szukania tutaj czego- kolwiek nie ma najmniejszego sensu.) Dalej Róża nie może już sobie nic wyobrazić. Co i jak mogła jeszcze mówić krucha pani, żeby zatrzymać tamtych, żeby zyskać minutę, trzy minuty, pięć minut? Za dużo wi- działa filmów, aby nie wiedzieć, że ci w czarnych mundu- rach głuchli na wszystko, co nie było rozkazem, że nie sły- szeli ani krzyku przerażenia, ani płaczu, ani prośby. A mie- liby usłyszeć głos drobnej kobiety stojącej przed pierwszym stopniem schodów? Róża przebiega w pamięci wszystkie przeczytane książki i wszystkie obejrzane filmy, nie znaj- duje potrzebnych słów, takich słów nie zapisano, chyba w ogóle nie istniały, chociaż musiały istnieć, jeżeli były wy- powiedziane tutaj, w tym domu, w tym ogrodzie. 151 zwierzeń pani Malinowskiej, a może akurat jest wieczór na porządkowanie torebki (to wcale niemała robota wybrać z mnogości tego, co zostało nagromadzone, rzeczy potrzeb- ne i porozkładać je, jak należy, w bocznych kieszonkach, w portfelu, kosmetyczce i portmonetce). Tak Róża najbardziej lubi mamę. Pochyloną nad po- rozkładanymi drobiazgami, skupioną, z cieniem uśmiechu niepewnie błądzącym na wargach, jakby te przekładane świstki budziły wspomnienia, do których się można ucie- szyć : dowód opłaty, skasowany bilet na pośpieszny autobus, zaświadczenie opatrzone fioletową pieczęcią, stara legi- tymacja. — Chińczyk, czego się śmiejesz? — pytał kiedyś, dawno, ojciec, gdy zastawał mamę nad porządkowaną torebką. I nikt nie wiedział, czemu ojciec tak właśnie pyta, chociaż mama musiała chyba wiedzieć, ale to była taka mała ta- jemnica między nimi. Teraz ojciec już nie zadaje dziwnych pytań. Od czasu operacji stał się małomówny, zaczął się skarżyć na zbyt częste wyjazdy, najchętniej spędzał wolne godziny przed telewizorem, zasypiał często, podczas gdy na ekranie rozgrywały się jakieś sprawy. Nie budził się, nawet gdy huczała artyleryjska kanonada lub ryczały sil- niki odrzutowców. Kiedy tak zasypiał, mama wyłączała te- lewizor, a wtedy, niepojęte, ojciec się budził i denerwował, że przerwano mu program w najbardziej interesującym miejscu. Więc teraz ani mama, ani Andrzej, ani Róża nie przyciszają fonii, najwidoczniej ten hałas jest ojcu do czegoś potrzebny. 148 Ale właściwie czemu Róża myśli o ojcu? Mama, mama jest najważniejsza, i w ogóle, i dlatego, że mama była niegdyś Basią. Czy to możliwe, żeby był to ten sam pokój? Pokój Basi? Nie mógł być. Nawet dzisiaj z ulicy widać szczytowe okno, wtedy musiało być widoczne dużo lepiej, przez te trzydzieści parę lat rozrosły się konary drzew, zasłoniły dom, otuliły szeptem liści, przyrzuciły cieniem koron. Wtedy każdy, kto spojrzał z ulicy, wiedział, że tu, na górze, jest jakieś po- mieszczenie. I stąd trudno jest uciekać. Za wysoko, by skakać z dachu (coś o tym Róży wiadomo), jedyna droga odwrotu prowadzi przez schody, wąskie i skrzypiące, wystarczy, by przy pierwszym stopniu ktoś stanął, a wtedy... Więc gdzie to było? Ten dom jest wielki, Róża nie ma pojęcia, co kryje się za drzwiami pozamykanymi na klucz, ale to niemożliwe, żeby wtedy mogły być drzwi i klucze, to byłoby za zwyczajne, po prostu śmieszne. Wtedy nikogo nie chroniło zamknięcie drzwi czy przekręcenie klucza. Jak powiedział Marek? — Najodważniejsza była star- sza pani, wiem od dziadka. Nie raz i nie dwa umiała zatrzy- mać ich przed furtką albo na progu domu, żeby dać czas na przedostanie się do skrytki, na usunięcie czegoś, na uciecz- kę wreszcie. Mój dziadek mówił, że nigdy nie widział osoby o tak zimnej krwi i o takiej odwadze, a sam przecież dwu- krotnie zdobył Krzyż Walecznych. Jak Róża mogła przypuszczać, że przeniknęła naturę bladej pani! Oceniała ją jako kogoś umierającego z przera- 149 niedawna, dokładniej, do momentu kiedy stanęła przed furtką zarośniętego ogrodu, po jej przekroczeniu coś się zmieniło. Róża krąży bezszelestnie w półmroku, noc znów jest księżycowa, zimne światło pada skosem na gładziznę lu- stra, rozsrebrzając ciemność. Czy na pewno musi to zrobić dzisiejszej nocy? A jeżeli jej stąpanie usłyszy chora, jeżeli znowu oczy rozszerzą się przerażeniem, a bezkrwiste dłonie uniosą ku górze, chcąc coś niewidzialnego pochwycić? Za kilka godzin wstanie nowy dzień, nikt nie śledzi po- czynań Róży, tajemnicę łatwiej jest odkryć w słonecznej jasności niż w mdłym srebrze księżyca. To może poczekać do jutra, ceną do zapłacenia będzie niespana noc, bo chyba Tlóża nie zmruży powiek teraz, kiedy prawda zaczyna się rysować kształtem czytelnym i czystym. Machinalnie głaszcząc miękkie futro dywanika (nie od- ważyła się usiąść na śnieżnej pościeli, przykucnęła przy łóżku w białej plamie poświaty), przywołała twarz mamy, taką znaną od zawsze, taką niezmienną, taką codzienną. Po- wiedzmy, że mama akurat czyta książkę lekko mrużąc oczy, a kiedy je mruży, dookoła pojawiają się ostre kreseczki zmarszczek, włosy mamy są ciemne, tylko nad samym czo- łem przebłyskuje siwizna, to nawet ładnie wygląda: srebr- ne pasma na czarnym tle, niektóre panie rozjaśniają je sobie umyślnie, mama nie, po prostu takie ma i ani tego nie ukrywa, ani nie stara się podkreślać. Policzki są szczupłe, oczy duże, jakby odrobinę zmęczone, ale tylko wtedy, kiedy mama nie założy okularów, przez szkła spojrzenie jest 146^ ostrzejsze i nieco surowe. Jeżeli mama jest zdenerwowana, blednie i ta bladość jest jedynym znakiem, że coś nie jest tak, jak powinno; jeżeli się śmieje, marszczy zabawnie nos jak mała dziewczynka, ale rzadko się śmieje, nawet naj- weselsze komedie przywołują na jej wargi tylko cień u- śmiechu prześlizgujący się niewyraźnie i niknący w gorz- kiej fałdzie przy kąciku ust. Gdyby Róża widziała fotografię Basi, mogłaby bez trudu nasunąć na twarz mamy inny wizerunek, zetrzeć zmarszczki, nadać gładkim włosom falistość, nałożyć rumieńce na po- liczki. Jak mama mogła wyglądać? A jaka była wtedy? Niektórzy twierdzą, że Róża jest podobna do mamy, ona sama wcale tak nie uważa, może jest coś podobnego w za- rysie czoła i policzków, ale to jest zbyt nieuchwytne. Róża chciałaby odziedziczyć po mamie jej spokój, solidność, chęć pomagania ludziom, czas na wszystko, co potrzebne, ale nigdy nie zastanawiała się, czy chciałaby wyglądać tak, jak mama. W ogóle nie może sobie wyobrazić mamy w dżin- sach ani w bawełnianej koszulce, nie wolno nawet dopuścić myśli o ścięciu włosów, chociaż takie duże włosy trudno jest uczesać i upiąć, nie wspominając już o myciu, może to nie- wygodne, swoim ciężarem wydają się ściągać głowę do tyłu, ale muszą być właśnie takie, bez nich mama nie byłaby mamą. No, więc mama czyta książkę w opiekuńczym kręgu lampy, może rzeczywiście czyta, a może pitrasi coś w kuchni, podczas gdy w pokoju huczy telewizor i ojciec nawołuje, żeby przyjść, bo bardzo ciekawy program. Może wysłuchuje 147 oglądając rozpoczyna kolejną akcję. Kto chciał skakać z drugiego piętra? Komu był potrzebny natychmiast list? Jeżeli się weźmie pod uwagę, że następnego ranka Róża mogła opuścić ten ponury dom najzwyczajniej w świe- cie, a nawet pożegnać się z go- spodarzami, jeżeli wiozła list przez pół Polski i nie przyszło jej na myśl, aby go przeczytać podczas długiej podróży — to nie można powiedzieć, że- by jej działanie było podpo- rządkowane jakiejś logice. — Nie przeskakuj całego rozu- mowania — denerwował się pan od matematyki. — Co z tego, że wynik jest dobry? Ja chcę wiedzieć, jak do niego doszłaś. Zastanawianie nigdy nie było mocną stroną Róży. Po prostu pewne sprawy były takie, jakie były, i koniec, nad czym tu się zastanawiać. W każdym razie tak było do 145 są tylko rzeczy zupełnie łatwe, takie, których można się nauczyć w pięć minut, i rzeczy trudne, takie, przy których trzeba być przygotowanym na niepowodzenie. Ale to, co nie udało się za pierwszym razem, może się doskonale udać za siódmym, tylko nie wolno się zniechęcać. Już się zmierzcha, gdy Róża cicho wślizguje się do domu; stąpając prawie bezszelestnie, podkrada się do tamtych zamkniętych drzwi, cisza. Pewnie starszy pan drzemie w fotelu przysuniętym do łóżka, chora też śpi lub spoczywa w bezruchu podobnym do snu. Niedługo wróci Natalia z lekarstwem, wtedy przez szczelinę przy framudze błyśnie światło, teraz jest cicho i zupełnie ciemno. Te drzwi? Nie, te prowadzą do pokoju z portretem wielko- okiej dziewczyny. Tamte naprzeciwko — do jadalni, za jadalnią jest kuchnia i spiżarnia, to Róża już wie. Zaraz... Tu pokój wąsatego pana, w takim razie tutaj... Bardzo ostrożnie naciska klamkę, drzwi nie ustępują, są zamknięte na klucz. Skąd go zdobyć? Kto go ma? Wą- saty .pan czy Natalia? A może jest w pokoju chorej? Chyba nie zdobędzie tego klucza, nie wykradnie go niczym Arsen Łupin, dżentelmen-włamywacz, nie wyciągnie z kieszeni zgarbionej Natalii, nie porwie z biurka starszego pana. Trzeba inaczej. Ale jak? Mimo ostrożności Róża potrąca coś w mroku, niewyraź- ny, przygłuszony skrzyp. — Czy to Natalia? — To ja, Róża. W pokoju chorej pali się jednak nocna lampka, starszy 142 pan ujęty ramą drzwi wydaje się wysoki i jakoś groźny, światło obrysowuje czarny kontur, mocną bryłę. — Czemu ty, dziecko, jeszcze nie śpisz? — Nie chce mi się spać. — Nie potrzebujesz niczego? — Dziękuję. — Żona bardzo by się zdenerwowała, gdyby wiedziała, że wychodzisz wieczorem ze swojego pokoju. Proszę, nie rób tego na przyszłość. Wystarczy, że usłyszy kroki... Chociaż Róża wie, że starszy pan nie może tego zobaczyć, kiwa głową, rozumie, postara się nie wychodzić, nie chce denerwować chorej. — To wracaj na górę, dziecko, tylko najciszej, jak po- trafisz. Dobrej nocy. — Dobranoc. Chorej nie wolno denerwować, ale dzisiejszej nocy Róża chyba zejdzie po schodach. Szkoda, że nie ma latarki. Czy któreś z parterowych okien wychodzących na gęstwinę ogrodu może być tym, którego szuka? Ale dlaczego nie przyszło jej to do głowy podczas pobytu w ogrodzie? Była zupełnie sama, wystarczyłaby jedna chwila, żeby się uchwy- cić parapetu, podciągnąć i zajrzeć do wnętrza. Stary pies na pewno by nie protestował ani nie ściągnął szczekaniem domowników, uznał już Różę za kogoś swojego, pozwoliłby jej nawet wynieść budę, gdyby miała ochotę pozbawić go legowiska. A w ogóle dlaczego Róża działa tak chaotycznie, zry- wami? Nagle strzela jej do głowy myśl i już na nic się nie- 143 i bezsenności oczy ślizgały się bez uwagi po obrusie, koszycz- ku z chlebem, kółkach obejmujących serwetki, po siedzącej naprzeciwko Róży. — Jedz, jedz, Różyczko. W twoich latach ma się apetyt, nam, starym, wiele nie trzeba, ale ty musisz rosnąć — za- chęcała Natalia. — Nabiegałaś się dosyć po powietrzu, to- bie nie wolno na głodniaka kłaść się do łóżka. Krusząc w palcach kawałek chleba, Róża usiłowała przy- pasować to, co usłyszała od Marka, do tych ludzi, nie opusz- czało jej uczucie ogromnego zdumienia. To było takie pro- ste, a jednocześnie wydawało się zupełnie nieprawdopodob- ne, wierzyła i nie wierzyła jednocześnie w to, co usłyszała, już bardziej prawdziwe wydawały się historie o latających talerzach i małych zielonych istotach obserwujących z góry ziemskie życie. Cały chleb już został pokruszony, Róża obracała w pal- cach sierocą skórkę. — Dolać Różyczce świeżej herbaty? Ta na nic wystygła. — Dziękuję. Wreszcie można się podnieść zza stołu, tamci dwoje, zajęci własnymi sprawami, chyba nie zauważyli nastroju Róży, w każdym razie nie pytali o nic. — Niech no się Różyczka kładzie. Pani sobie życzyła, żeby Różyczka wcześnie szła spać. Kiedy Natalia odchodzi, Róża wymyka się po cichutku do ogrodu, okrąża w skupieniu wolny szmat przestrzeni przed rozsypującym się gankiem, nad koronami wielkich drzew su- nie blady sierp księżyca. W jej ślady postępuje pies, Róża 140 przystaje i on zatrzymuje się także; przyspiesza kroku i stary pies usiłuje posuwać się szybciej naprzód. Może to nic nie zmieni, ale o tym Róża dowie się dopiero wtedy, kiedy rzecz zostanie dokonana. Jeżeli Marek mówił prawdę, pomysł Róży wcale nie jest taki niemądry, chyba jest nawet mądrzejszy, niż to by się wydawało na pierwszy rzut oka. I na pewno wykonalny, chociaż będzie potrzeba różnych rzeczy, żeby wypadło tak, jak sobie umyśliła. Bo nie może być zrobione byle jak, musi być zrobione dobrze, najlepiej. Tylko wtedy ma rzeczywiście sens. — Myślisz, że jak ktoś czegoś nigdy nie robił, to nie potrafi? Psi ogon powolutku chmajta się z boku na bok, chyba to ma być twierdząca odpowiedź, ostatecznie każdy coś po raz pierwszy robi w życiu, psy także. Może szczeniakowi przy- czepionemu łańcuchem do solidnej budy robi się straszno na myśl, że teraz powinien być groźnym psem, który szczeka srogim basem, a nie pieskiem o piskliwym dyszkancie? Ile razy Róża przeżywała chwile zwątpienia, że nie po- trafi, nie może, że nigdy się nie nauczy, że się po prostu do czegoś nie nadaje? Tak było przy rozwiązywaniu piętro- wych ułamków (jak spamiętać kolejność działań w nawia- sach?), przy próbie posłużenia się szydełkiem, przy pły- wackich pierwocinach, gdy — podtrzymywana za kąpielów- ki — nieodmiennie zanurzała się głową w wodzie, przy ucze- niu się rosyjskiego alfabetu i przy stu tysiącach innych rze- czy. Teraz jednak wie, że nie ma rzeczy niewykonalnych, 141 Czy to jest tylko ciekawość, czy chęć dopomożenia Róży w jej troskach i domysłach? Czy to pytanie zrodziło się z prawdziwej przyjaźni, czy zostało podyktowane przez wścibstwo? I czy Marek może w ogóle jakoś pomóc? Co Róża wie o Marku albo co Marek wie o niej? Cóż, Marek mieszka w tym mieście, dobrze pływa, cza- sami robi zakupy (wspomnienie wyładowanej siatki), jest trochę starszy od niej i, nie wiadomo czemu, Róży wydaje się, że zna go od bardzo dawna, chociaż przecież wie do- skonale, że widzą się dopiero trzeci raz, jeżeli w ich spotkania wliczyć także te kilka zdań zamienionych na moście. On może wiedzieć, że Róża przyjechała z Warszawy, że chodzi jeszcze do podstawówki, ma nieźle opanowaną żabę i że goszczą ją znajomi mamy. I chyba wydaje mu się także, że zna Różę od dawna. Ale czy tak samo, jak ona, biegnie z ra- dością na spotkanie? Czy ma to samo wrażenie, że wszystko wokół staje się inne, kiedy są razem? — Gdybym ci powiedziała, na pewno byś się ze mnie śmiał. Bo to jest bardzo dziwne. — Co masz na myśli? Róża decyduje się. — Tamten dom. — W jaki sposób jest dziwny? — Najpierw mi się zdawało, że tam nikt nie mieszka, wygląda tak bezludnie, wszystko zarosło, rozsypuje się. A teraz mi się wydaje, że ten dom to jest taka jakby... — przez moment Róża szuka określenia — no, jakby forteca. 138 — Czekaj, postaraj się wytłumaczyć. — No, chodzi mi o to, że jest taki... taki zamaskowany. Żeby nikt nie wiedział, że tam ktoś mieszka. — Zaraz... No, a jak ze sklepem, z lekarzem i tak da- lej? — Normalnie. Kupują w sklepie i lekarz też zaraz przy- szedł, jak ta pani dostała ataku. I byłam z Natalią na lodach w tej cukierni na rynku. Ale nie wychodziłyśmy furtką, tylko przez dziurę w płocie. Za szosą płonęły odbitym od szyb blaskiem szklarnie, już tu czuło się woń benzyny i asfaltu, przejechał pekaes ciągnąc za sobą smugę białego kurzu. — Czy możesz mi powiedzieć, jak nazywają się ci pań- stwo, do których przyjechałaś? Róża wymienia nazwisko, a wtedy dzieje się coś niezwyk- łego, źrenice Marka rozszerzają się, oddzielając zgłoskę od zgłoski, wypowiada bardzo wolno i wyraźnie, jakby Róża mogła nie zrozumieć tego, co do niej mówi: — Dziewczyno, czy ty wiesz, u kogo mieszkasz?! Kolację jedli pośpiesznie, Natalia musiała jeszcze „pod- skoczyć" do apteki, nie chciała wyręki Róży. — Jeszcze ci, dziecko, dadzą nie to, co trzeba. Tam teraz taka młodziutka panienka pracuje, łatwo się może pomylić, w takiej pracy doświadczenie pierwsza rzecz. Wąsaty pan jadł szybko, wydawało się, że jak najprędzej chciałby odejść od stołu, zaczerwienione ze zmęczenia 139 1 — U nas jest wiele bardzo ładnych miejsc, możesz mi wierzyć. Dlatego buduje się motel dla turystów. Bo właś- ciwie czemu wszyscy jeżdżą w .kółko na Mazury albo do Zakopanego, a nie do nas? Nie potrzeba agitować Róży. W cienistym parowie, gdzie słońce przesiewa rozproszone światło przez gąszcz liści, i tak się wie, że tutaj jest ładnie. Może nawet nie ładnie, a pięknie, chociaż to bardzo duże słowo. Ostatecznie, czy piękne mają być wyłącznie ośnieżone szczyty albo słońce rzucające złocistą poświatę na grzywacze fal? Piękne mogą być także takie krzaki wspinające się po zboczu i mur- szejące cegły kapliczki otulone dołem kołderką puchatej trawy. A nawet jakby było brzydko, koszmarnie i dosmucająco, Róża także nie chciałaby stąd wyjeżdżać. To są dwie zu- pełnie inne sprawy, jedna nie ma żadnej styczności z drugą. — Czemu nic nie mówisz? — Bo nie wiem jak. Chyba Marek jednak coś rozumie z niepokojów Róży, dotyka końcami palców jej ramienia. — Nie martw się. Czasami coś jest zakałapućkane, a później się okazuje, że właściwie nie było sobie nad czym łamać głowy. I o co ci właściwie chodzi? Dla mnie sprawa jest jasna, chociaż rzeczywiście to nieprzyjemne, że ta pani tak się przestraszyła i dostała ataku serca, ale moja babcia też dostała ataku serca, kiedy spóźnił się pociąg i ojciec zamiast wieczorem przyjechał rano. Trzeba było wezwać pogotowie. Jednak nie ma prawa opowiedzieć o uniesionej w górę lampie i o dziwnych słowach kruchej kobiety, nie wolno także mówić o Basinym tyfusie, te tajemnice nie należą do Róży i chociażby dlatego nie są tematem do rozmowy. To prawda, że są dziewczyny paplające bez zahamowań o swoich i nie swoich sekretach, Róża nie należy do nich, potrafi dokładnie rozgraniczyć to, co może być powiedzia- ne, od tego, co opowiedziane być nie może. — Musimy się już chyba zbierać? — Chętnie by po- siedziała dłużej na aksamitnej trawie, ale już przez gałęzie leszczyn i czarnych bzów widać różowiejące na zachodzie niebo, jeszcze god.zinka i zacznie się zmierzchać, ma prze- cież wrócić na ósmą i powinna być punktualna. — Jak chcesz. — Nie chcę, tylko muszę. Święty frasował się dalej, pewnie smutno mu było strzec, tak na odludziu, zapomnianych przez wszystkich zmarłych sprzed stuleci, mogił zapadłych w ziemię, zarosłych turzycą i krzewami, ale nie mógł porzucić swojej kapliczki, nie miał komu zdać niemej straży, którą mu powierzono. — Przyjdziemy tutaj jeszcze? — Jeżeli masz chęć... Teraz dróżka wyprowadzała ich ku górze, rozpraszał się zielony półmrok, jaśniał, nad polami stało letnie słońce. — Róża... Dotąd nie nazwał jej ani razu imieniem i może dlatego zabrzmiało to tak niezwykle. — Nie mogłabyś mi jednak powiedzieć? 136 137 nie z łodyżki, którą obejmuje sżczeciniastymi łapkami, za- gubi się, a pióropusze traw zamkną się nad nim i może nigdy nie zobaczy już słońca. Róża ma ochotę pomóc wspinającemu się żuczkowi, tylko nie ma pojęcia, gdzie wędrowiec chce dojść. Może na zielony liść babki, a może na sąsiednią łodyżkę? Ogranicza się do dotknięcia czarnego pancerzyka zerwaną kitką tymotki. Żuczek nieruchomieje, udaje martwego. — Chyba chciałaś mi coś powiedzieć? — Tak. — Cały zamieniam się w słuch. — Myślisz, że to tak łatwo? — Nie ma łatwo. — To ja wiem. — Więc ta pani zachorowała i ty myślisz, że to przez cie- bie, prawda? — W tym, co powiedział Marek, była jakaś racja albo raczej część racji, cień słuszności, bo przecież najważniejsze było wcale nie to, co odgadł. — Każdemu się zdarza zlecieć z kilku stopni. Nie przejmuj się tym za bardzo. — Widzisz, ja się muszę przejmować. To jest bardzo dziwna sprawa. — Zaraz... — przykucnął na piętach obok Róży. — O ile pamiętam, mówiłaś, że ci państwo, u których mieszkasz, są bardzo starzy. Starsze osoby często chorują na serce i nie ma w tym nic dziwnego. — Kiedy ty nie wiesz... — Czego nie wiem? — Bo moja mama, jak była w moim wieku, mieszkała u tych państwa. W czasie wojny, rozumiesz? — Rozlimiem. Powiedział z przekonaniem, że rozumie, ale przecież nie mógł rozumieć. Bo niby jak i skąd? — Oni mówią o mojej mamie „Basia". I od kiedy przy- jechałam, tamtej pani ciągle się wydaje, że ja jestem Basia. To znaczy, mnie się wydaje, że jej się tak wydawało, bo ona teraz zachorowała i nawet się nie można zapytać. — Róża urywa swoją nieskładną opowieść, to znowu wcale nie jest to, co powinno być powiedziane. — I ja w ogóle nie chcia- łam do nich przyjechać, ale mama się uparła. I już właści- wie mogłabym wrócić. — Wrócić? — No, do Warszawy. I teraz, jak mogę, to wcale nie chcę. Czoło Marka wygładza się, nie ma śladu po zasępionych zmarszczkach, które zjawiły się, kiedy powiedziała, że teraz może wyjechać. — Wiesz, będziemy codziennie chodzić na pływalnię. Jeżeli lubisz grać w siatkówkę, zrobimy rozgrywki na boisku szkolnym. I wykombinuję dla ciebie rower od mojej siostry. Niedaleko są ruiny zamku. Wydaje się, że mógłby jeszcze przedstawić Róży wiele kuszących wspaniałości, ale ona i bez Marka wie, jak chcia- łaby zagospodarować czas, który przyjdzie jej tu spędzić, ma przecież swój pomysł. Jeśli się zabierze do tego, co sobie wymyśliła, nie zostanie jej zbyt wiele godzin na pływanie, ścinanie ostrych piłek i na dalekie wycieczki. 134 135 I ten dom, blada kobieta zagubiona w pościeli ogromnego łóżka, strych zawalony rupieciami, chrobot klucza w zamku, kruszące się tynki, zdziczały, bezpański ogród, same za- gadki, same pytania, nie, Róża nie ma chęci na nowe py- tania i nowe zagadki, co nie znaczy wcale, by nie powie- działa : — A właściwie czemu akurat tu straszy? — Bo kiedyś był tu cmentarz. Podobno. — Taki kawał od miasta? — Przecież tłumaczyłem ci już, że była epidemia dżumy, zresztą może nie dżumy, tylko cholery, nie jestem pewien. Wystarczy przymknąć na moment powieki, żeby zoba- czyć ten zabawny, kolorowy rynek, ale tym razem okna i drzwi domów są zabite deskami, znaczone złowrogim czarnym krzyżem. Jest pusto, zupełnie pusto, nawet w ulicz- kach nie majaczy żaden cień, tylko wyje pies i wiatr skrzypi nie domkniętą okiennicą. Nie, są ludzie. Okryci od stóp do głów ciemnymi opończami, w przerażających, ptasich maskach. Dźwigają nosze... Róża wzdryga się. Jak dobrze, że naokoło jest tylko pa- rów, kędzierzawa leszczyna i łany konwaliow^ch liści, bro- daty święty frasuje się dalej, opuściwszy ciężkie dłonie wzdłuż ciała. — Lubisz tu przychodzić? — Lubię. — Dlaczego? — Bo mi się tu dobrze myśli. — O czym myślisz? — może to wścibstwo, ale Róża za- daje to pytanie. — O różnych rzeczach. Nie odpowiada ze zniecierpliwieniem i nie ma za złe Róży jej ciekawości, chyba po prostu znają się zbyt krótko, żeby mogła usłyszeć, o czym myśli się w zarośniętym parowie, gdzie przed wiekami grzebano zmarłych na dżumę. Przysiadają na trawie. Róża nagle przypomina sobie swój pomysł; gdyby Marek zechciał jej pomóc... Tylko jak mu opowiedzieć o tym, co opowiedziane być powinno, ale tak, aby się nie roześmiał i nie zakpił, że dziewczyny zawsze stwarzają problemy, tam gdzie ich nie ma, a w dodatku mają bujną wyobraźnię i wymyślają różne trele-morele bez składu i ładu. — Słuchaj, czy widziałeś kiedyś kogoś, kto był bardzo chory? — W zeszłym roku umarł mój dziadek — odrzucił krótko i gniewnie, Róża nie zwróciła uwagi ani na ten ton głosu, ani na nagłą bladość. — Bo ta pani, u której mieszkam, właśnie zachorowała. Dostała ataku serca, kiedy spadłam ze schodów. Z trzech schodków, ale ona się okropnie przestraszyła, i... Jednak nie można przekazać, nawet Markowi, tego, co się rozegrało wczorajszego wieczora w tamtym domu. Co- kolwiek Róża powie, zabrzmi fałszywie i nie będzie nawet wątłym odbiciem prawdy. Po źdźble pełznie czarny żuczek. Dla takiego maleństwa ta trawa jest ogromna i nieprzebyta jak puszcza, jeżeli spad- 132 133 — Czego nie wiesz? — Przecież ci tłumaczę, że nie wiem, kim oni są. — Ale muszą się jakoś nazywać, gdzieś mieszkać i tak dalej. — Nie o to chodzi. Wiem, jak się nazywają, znam adres, tylko nie wiem, kim są. — Myślałem, że jesteś bystrzejsza. Chodzi o zawód czy jak? — Oni są starzy i na pewno mają emerytury. Zresztą nie- ważne, gdzie kiedyś pracowali. — A co jest ważne? — Musiałabym ci dużo powiedzieć. — To mów. — Kiedy nie mogę. Bo ja wcale nie wiem, czy naprawdę jest tak, jak myślę. I dlatego mi nie wolno mówić. Rozu- miesz? — Gorliwie przytaknął skinieniem, choć wiedziała dobrze, że nie może nic rozumieć. — Ja się tylko domyślam niektórych rzeczy, ale nie wszystkich, tylko niektórych. — Jakbyś powiedziała, tobym może coś sensownego wymyślił. Chłopaki mnie czasami pytają o radę. — Nic byś nie wymyślił. — Rozgniewała ją taka pew- ność siebie, nie uważała się za geniusza, ale też nie była tępa. Jak można twierdzić, że sklei się jakąś całość z mgławico- wych strzępów, z urwanych zdań, ze spojrzeń i gestów, które mogły coś znaczyć i mogły nie znaczyć zupełnie nic. — To jest rzeczywiście trudna sprawa. — Nie przesadzajmy, jak powiedział pewien ogrodnik. Jesteś pewna, że nie robisz z igły wideł? 128 Tymczasem ścieżka prowadziła ich w dół, do parowu, pośród leszczynowego gąszczu rozpierały się krępe dąbki i kuliły nieśmiałe graby. — Widzisz? Zagubiona w plątaninie krzaków bielała kapliczka, przy- sadzista i śmieszna, pod ostrołukowym sklepieniem stał brodaty święty opuściwszy ogromne dłonie wzdłuż drew- nianego korpusu. Gdzieniegdzie farba, krasząca szaty świę- tego, spełzła i połuszczyła się szpetnymi liszajami. — Podoba ci się? Postawili go tutaj podczas morowej zarazy, dlatego tak daleko od miasta i w lesie. Podobno tutaj straszy. — Jak straszy? — Przepadała za historiami o duchach, od dawna marzyła o spotkaniu z białą zjawą unoszącą się nad ziemią, w szczęku niewidzialnego łańcucha i upiornym zgrzytaniu zębów. — Z ziemi wyskakują błędne ogniki i tańczą po parowie. — Widziałeś? — Prawdę powiedziawszy, nie. Ale znam takich, którzy przysięgają, że widzieli na własne oczy. — Te tańczące ogniki? — Właśnie. I słyszeli szlochanie, jęk i szczęk łańcuchów. Tylko na to musi być księżycowa noc. Może dasz się na- mówić i przyjdziesz tu o dwunastej ? Dobrze byłoby zobaczyć, jak, z dymiącej szarym oparem ziemi wychylają się ogniste płatki, jak żywy płomyczek tańczy wśród leszczynowego gąszczu, unosi się nad kitami traw, zatacza kręgi wokół pękatej kapliczki. Ale jest tam- 9 Dzień, noc... 129 - Chciałbyś? — Tak. Wreszcie minęli ostatnią willę. (tonacja błękitno-szaro- -szafirowa z pomarańczowym tarasem i zieloną siatką) i wydostali się między pola, a właściwie nie pola, tylko kuse zagonki pierzaste od jasnozielonej marchwianej naci, pęcz- niejące głowami kapusty i różami kalafiorów, jeżące się szeregami równo zastruganych tyczek, przy których war- towały krzaczki pomidorów. Te zagonki były nudne, opielone, zadbane, przydałaby się jakaś kępa jaskrawych maków, kłąb fioletowej wy- ki, różowiejące oczka kąkolu, pałająca ognicha, przy- dałaby się także dzika grusza albo śródpolny krzak tar- niny, aby można było uwierzyć, że się już rzeczywiście wyszło z miasta. — Dokąd idziemy? — Dojdziemy, to się dowiesz. — Tutaj nic nie ma. — Jak to: nie ma? Są ogrodnictwa. — Chcesz mi pokazać te... te ogrodnictwa? — Skąd. Ale musimy przez nie przejść, nie znam innej drogi. Przecięli jeszcze szosę woniejącą w upale zmieszanym za- pachem rozgrzanego asfaltu i oparów benzyny, stojącym nad nawierzchnią w bezchmurnym spokoju. I dopiero za szosą zaczęła się najprawdziwsza wieś, pola płowiejące od dojrzewających zbóż, drugie zagony kartofli, wąskie miedze poobtykane bukietami" samotnych grusz 126 dźwigających na gałęziach cierpkie ułęgałki nie większe jesz- cze od paznokcia. — Ładnie. . — Zobaczysz, będzie jeszcze ładniej. — Kiedy? — Niedługo. Niepostrzeżenie steczka, którą wędrowali, zaczęła zbie- gać w dół, najpierw nieznacznie, później coraz stromiej i śmielej, pola urwały się przed gąszczem leszczyny i czar- nych bzów. — Tu zawsze na wiosnę jest mnóstwo konwalii. — Zbierasz? — Ja? — Marek zaczerwienił się, jakby posądzenie o zbieranie kwiatów uwłaczało jego męskiej godności. — Ja nie zbieram, siostra mi mówiła. — Jakbym mogła zbierać konwalie, tobym każdej wiosny tutaj przychodziła. — Tak się jakoś złożyło, że Róża wi- dywała na obozach i koloniach tylko konwaliowe liście, w porze, kiedy zakwitały, drobne, podobne do dzbanusz- ków kwiaty zebrane na smukłej łodyżce, nigdy nie bywała w lesie. Bo i skąd? Maj nie jest miesiącem do zabawy w pod- chody, maj jest miesiącem nauki. — Przyjedź na wiosnę do familii. — Ja nie mam tutaj żadnych krewnych. — To do kogo przyjechałaś? — zdziwił się. — Do znajomych mojej mamy. A w ogóle, to nie wiem. Widocznie było coś dziwnego w tym oświadczeniu, bo Marek zatrzymał się i spojrzał uważnie na Różę. 127 - Storczyki? — No, tak. — Nie wiem. — Spojrzał z ukosa na twarz Róży i zapew- nił żarliwie: — Są. Jasne, że są. — To dobrze. Oprócz tych cieplarni wśród willi kusiły przechodniów liczne oferty warsztatów samochodowych: „Auto-moto- -naprawa", „Auto-service", „Moto-serwis", i powściągli- wiej: „Warsztat samochodowy". Przed każdym warszta- tem, może jako reklamę, wystawiono podlewarowany sa- 124 mochód z uniesioną ku górze osłoną silnika, znak, że na- prawy odbywają się pełną parą. — Strasznie dużo u was samochodów. — Czemu tak myślisz? — Tyle warsztatów. — Nie zastanawiałem się nad tym, chociaż coś w tym jest. Ojciec mojego kolegi ma Wartburga. — A ty? —? Mam rower. A jeżeli pytałaś o moich rodziców, to są niezmotoryzowani, ale wspomina się o syrence. 125 I ii I * - do prowizorycznych płotków skleconych na poczekaniu z chropowatych listewek. Prawie za każdą taką willą roz- siadła się cieplarnia, czasem jedna, częściej dwie lub trzy, słońce zapalało oślepiające odbłyski w mnogości szklanych okienek. — Co jest w tych cieplarniach? — Różnie. Najczęściej pomidory i ogórki. — I co jeszcze? — Kwiaty. — Jakie? 122 ^7,- :m •<*jf. ?'?$ — Nie znam się na kwiatach. Róża także nie znała się na kwiatach, ale mogła bez tru- du wyobrazić sobie, tam, za szkłem, płatki storczyków po- dobne do zwierzęcych paszczy, do ptaków rozkładających skrzydła, kolorowe, nakrapiane amarantem i czernią, pa- chnące dziką, dżungłową wonią: trochę wanilii, trochę muszkatu, trochę cynamonu (storczyki znała tylko z wy- staw kwiaciarni, ale wiedziała bardzo dobrze, jak pachną, a przynajmniej jak powinny pachnieć). — Są storczyki? 123 jej towarzystwo — to się obejdzie. Niech on sobie nie wy- obraża, ten cały Marek, że Róża zacznie go prosić, aby spróbował ją zrozumieć. A w ogóle ciekawe, jak by on się zachowywał, gdyby mu było dane przeżyć to samo, co Róży? I czy człowiek czasami nie musi się zastanawiać nad czymś własnym, zamiast mleć ozorem byle co? Róża ma się nad czym zastanawiać, fakt. — Dlaczego byłam wczoraj równiejsza? — pytanie za- daje trochę wbrew sobie. Nie jest to wcale łatwe pytanie dla Marka, ma taki wyraz twarzy, jaki się widuje u kogoś znienacka wyrwanego do odpowiedzi, marszczy czoło, pociera wierzchem dłoni po- liczek, jakby w nadziei, że ten gest podsunie mu potrzebne słowa. —: No, dlaczego? — ponagla Róża. — Byłaś wesoła. Wiedziałem, że się nie nudzisz — może jest to niezupełnie to, co chciałby powiedzieć, ale układa tę swoją odpowiedź bardzo poważnie i z namysłem. — Dzisiaj się nudzę? — Chyba tak. — Wcale się nie nudzę, jeśli chcesz wiedzieć. — Ale wyglądasz. — Na co wyglądam? — No, jakbyś chciała czym prędzej być sama, żebym sobie poszedł i w ogóle. — Też wymyśliłeś. — Nic nie wymyśliłem, bo tak jest. . Najnieoczekiwaniej Róża zaczyna się śmiać, ni z tego, 120 ni z owego robi jej się niedorzecznie wesoło. Czy ci chłopcy nie są śmieszni ze swoimi pretensjami bez żadnych powo- dów? W dodatku Marek wygląda zabawnie z tymi buntow- niczo sterczącymi kogutkami włosów i ze spojrzeniem w dalszym ciągu utkwionym w noski własnych butów. — Z czego się śmiejesz? — Bo mi wesoło. Przez chwilę wydaje się, że Marek obróci się na pięcie i najzwyczajniej ucieknie, lecz nagle i on zaczyna się śmiać razem z Różą. — Czemu my się właściwie kłócimy? Na to pytanie nie ma sensownej odpowiedzi, kłócą się przecież od początku, od momentu poznania się na moście (Jakim tam moście? Mostku!), chyba tak po prostu już musi być między nimi, dużo, dużo czarnych, chociaż nie- groźnych chmur i króciutkie błyski słońca, a jeżeli tak musi być, to nie ma się czym przejmować. — Dokąd idziemy? — Zobaczysz. Już byli na przedmieściu, zupełnie innym niż tamto, gdzie drzemał rozsypujący się dom w zdziczałym ogrodzie. Tutaj karnie pilnowały prostych ciągów uliczek bliźniaczo podobne do siebie wille, przysadziste sześciany ozdobione na piętrze tarasami. Właściwie różniły się między sobą tylko kolorami tynków: poziomkowooranżowych, seledy- nowolazurowych, złociście amarantowych, czekoladowo- słomkowych, i rozmaitością ogrodzeń: od budzących sza- cunek, kutych ręcznie krat, ujętych w murowane ilupki, 121 — Czemu nic nie mówisz? — A co mam powiedzieć? — odrzucił pytaniem na py- tanie i nagle prawie się poskarżył: — Tak się cieszyłem, że przyjdziesz. — Przecież przyszłam. — Wczoraj byłaś inna. Równiejsza. Jak wytłumaczyć Markowi, że owo wczoraj jest dalekie jak światło najdalszej gwiazdy, że po tym wczoraj wydarzyło się tyle różnych rzeczy, że Róża nie może już być taką, jak była. Że od wczoraj, jeżeli nie zmieniło się wszystko, to przynajmniej zmieniło się bardzo wiele, chociaż jeszcze nie wiadomo, czy to dobrze, czy źle. Najlepiej jest milczeć, kiedy samej nie rozumie się ni- czego do końca. Jak dzielić się z Markiem ćwierćprawdą, półprawdą, niejasnymi jeszcze domysłami, tak dziwnymi, że trudno je wypowiedzieć głośno? Czy Marek mógłby zrozumieć to, co się zdarzyło w ciemnych pokojach starego domu między Różą a trojgiem starych ludzi: kruchą bladą kobietą, siwym panem i przygarbioną Natalią? — Od wczoraj dużo rzeczy się zdarzyło — ryzykuje Róża, jeżeli Marek spyta, co się zdarzyło, może spróbuje podzielić się z nim tym, o czym myśli, ale on o nic nie pyta, idzie ze spuszczoną nisko głową, jakby widział coś niezmiernie interesującego w szarości chodnikowych płyt. — Nie umiem... — Przerywa i nagle wyrzuca z si«L:~ prawie z rozpaczą: — Nie umiem raz się z kimś przyjaźnić, a raz się z tym kimś gniewać, no, nie umiem i już. 118 Róża także tego nie potrafi, ale milcząco słucha oskarże- nia. — Tylko wam, dziewczynom, to nie sprawia różnicy. Jednego dnia dałybyście się porąbać na kawałki za swoją przyjaciółkę, a na drugi dzień oświadczacie, że ta wasza przyjaciółka jest głupia, fałszywa i nigdy jej nie lubiłyście, i jeszcze opowiadacie o niej takie historie, że aż uszy bolą od słuchania. Tak, Marek mówi o sprawach dobrze znanych Róży, sama widziała wiele dziewczyn, które przyjaźniły się na śmierć i życie, a pewnego dnia dochodziło do kłótni o dłu- gopis albo o rzekomo niesprawiedliwy stopień z klasówki, i cześć pieśni. Mogła to być zresztą kłótnia o cokolwiek — to nie było ważne, jak się kończyła przyjaźń, ważna była nienawiść złośliwa i głupia, którą niedawne przyjaciółki zatruwały sobie nawzajem istnienie. Tylko że Róża nie należy i nie należała nigdy do takich, które rzucają się w przyjaźń na oślep i bez zastanowienia. Dotąd zawsze wy- bierała z rozwagą swoje koleżanki, musiały mieć te zalety, których brakowało jej samej i które podziwiała, nie przy- znając się zresztą do tego podziwu. I właściwie ta nieoczeki- wana przyjaźń z Markiem była jedyną tego rodzaju sprawą, wystarczyło, żeby zamienili trzy zdania na krzyż, i Róża przybiegła na pływalnię ciesząc się nie wiadomo czemu na to spotkanie. ^ Przykro, że Marek ocenia ją tak, \jak jakieś nieznane dziewczyny, ale nie będzie zaprzeczała i tłumaczyła się, co to, to nie. Róża jest ambitna, jeżeli się1 komuś nie podoba 119 Trudno powiedzieć, o czym rozmawiali idąc niespiesznie ulicami, Róża mówiła coś, śmiała się, oburzała, zaprze- czała czemuś i z czymś zgadzała, to ogarniał ją znów smu- tek, to uczucie jakiejś wewnętrznej lekkości, wydawała się sobie samej nieważka i lekka niczym puszek mleczu, wy- starczyłoby rozłożyć ramiona, żeby pofrunąć nad najeżone antenami dachy i nad czuby starych akacji. — Szkoda, że nie mieszkasz tutaj. Wyjedziesz i nie będę miał do kogo otworzyć ust. — Nie masz kolegów? — Mam. — To będziesz rozmawiał z nimi. — To nie jest to samo. — Dlaczego? . — Dlatego — machnął ze zniecierpliwieniem ręką. — Czy wiesz, jak jest, kiedy się kogoś dopiero poznało, a wy- daje się, że go się bardzo dobrze zna? — Wiem. Róża miała zamiar zaprzeczyć, niech Marek nie wyobraża sobie, że już są zaprzyjaźnieni, lepiej będzie, jeżeli mu tego zaraz nie powie, ale tamto przyznanie wypowiedziało się jakoś poza nią, jakby po prostu nie można było niczego udawać. — Skąd wiesz? Żeby odpowiedzieć zgodnie z zamiarem nieujawniania prawdziwych uczuć, Róża oddycha głęboko i potem od- rzuca głosem sztucznie zgrubiałym i nie swoim: - Bo mnie się tak nieraz zdarzyło._____ 116 — Co się zdarzyło? — Że poznałam kogoś i zaraz się zaprzyjaźniłam. — To ładnie, że tak łatwo nawiązujesz kontakty między- ludzkie. Mnie to idzie raczej nieszczególnie. Podczas tej wymiany zdań zwolnili, wlekli się noga za nogą, aż przystanęli. — Co się stało? — Nic. Chyba nie musimy iść dalej. — Jak to? — Tak to. Znajdziesz sobie kogoś ciekawszego do wspól- nego zwiedzania. — No, coś ty! — Obraziła się, brwi Marka zmarszczyły się gniewnie, środek czoła przecięła ostra zmarszczka. — Co cię ugryzło? — Nic. Tak naprawdę Róża rozumiała nagły żal Marka, sama byłaby wściekła, gdyby się dowiedziała, że ich spotkanie nie jest czymś niezwykłym, tylko jednym z wielu, wielu podobnych spotkań: chłopak zaczepia dziewczynę, potem się umawiają, a jeszcze później on opowiada komuś, że poznał taką jedną z Warszawy, ona zaś opowiada koleżan- kom, że poderwała chłopaka. I tyle. To nie może być tak, tego właściwie nie wolno nawet pomyśleć. — No, to cześć. — Poczekaj, ja się wcale z nikim nie zaprzyjaźniałam, tylko tak mi się powiedziało. . Nie wiadomo było, czy uwierzył, czy nie, wiercił noskiem trampka w chodnikowej płycie. 117 — Przepraszam. Myśleliśmy, że z ulgą przyjmiesz moż- liwość wyrwania się z tego domu. Zdajemy sobie sprawę, że niezbyt dobrze czujesz się w takim towarzystwie i w ta- kiej... — znowu moment wahania — w takiej atmosferze. — Jakby mi się nie podobało, tobym uciekła na drugi dzień i już. — Jakbym Basie słyszała. — Masz rogatą naturę, moje dziecko. — Starszy pan zaczyna mówić powoli, rozdzielając słowa długimi pauza- mi: — W takim razie pozwól sobie wyjaśnić, że twój przy- jazd tutaj miał także pewien określony cel. I teraz ten cel nie może być osiągnięty. — Jaki cel? Po tym pytaniu rozmowa utyka. Milczenie gęstnieje, trudno je wytrzymać. — Zostań, jeżeli chcesz. Zgoda jest wyrażona nieoczekiwanie, w momencie kiedy Róża szykuje się do nowego ataku, żeby im wygarnąć wszystkie obmyślone poprzednio racje. — Ale pamiętaj, że w każdej chwili możesz wyjechać. Nie będziemy krępowali twoich decyzji, uszanujemy je. — No i dobrze. — Po namyśle Róża poprawia się: — Dziękuję. Kiedy pyta, czy może teraz wyjść i czy ma wrócić na szóstą, otrzymuje odpowiedź: — Na szóstą? Nie, dzisiaj możesz wrócić później, ale nie później niż o ósmej. Nawet nie spytali, dokąd Róża się wybiera, byli najwi- 114 doczniej zbyt oszołomieni jej decyzją, zaskoczeni sprzeci- wem. Pewno kiedy byli młodzi, coś takiego nie mogłoby się wydarzyć, starsi wydawali dyspozycje, dzieci były od tego, żeby stosować się bez szemrania do podjętych w ich imieniu postanowień. Zdaje się, że niegdyś powtarzano małoletnim, ku przestrodze i zbudowaniu, porzekadło, iż ryby i dzieci głosu nie mają, coś kiedyś czytała lub słyszała o tym. Na umówione miejsce wcale nie jest daleko, jak się zna drogę, można nawet powiedzieć, że jest zupełnie blisko. To zabawne, tak prędko się przyzwyczaiła do tego nie- dużego, czystego miasta, jeszcze wczoraj wydawało się obce, a dzisiaj jest już swoje własne. O, tu jest sklep, a zza rogu zobaczy się most i wszystkie groźne znaki drogowe, zakazujące i nakazujące, za mostem trzeba będzie skręcić w lewo, zanurzyć się w cieniach parku, minąć samotnego łabędzia żeglującego z uniesionymi skrzydłami, białymi i puchatymi jak małe obłoczki. — Idziemy pływać? — Wolałabym pochodzić. — A konkretnie? — Kiedy nie konkretnie, tylko w ogóle. Mógłbyś mi zaproponować coś ciekawego. Ty tutaj mieszkasz, nie ja. — Co już widziałaś? — Rynek, farę i tę basztę, która jest niedaleko kina. — Hm, można podsumować, że program turystyczny masz prawie wyczerpany, ale zdaj się na mnie, coś jeszcze dla ciebie wymyślę, coś zupełnie ekstra. 115 — Przepraszam. Myśleliśmy, że z ulgą przyjmiesz moż- liwość wyrwania się z tego domu. Zdajemy sobie sprawę, że niezbyt dobrze czujesz się w takim towarzystwie i w ta- kiej... — znowu moment wahania — w takiej atmosferze. — Jakby mi się nie podobało, tobym uciekła na drugi dzień i już. — Jakbym Basie słyszała. — Masz rogatą naturę, moje dziecko. — Starszy pan zaczyna mówić powoli, rozdzielając słowa długimi pauza- mi: — W takim razie pozwól sobie wyjaśnić, że twój przy- jazd tutaj miał także pewien określony cel. I teraz ten cel nie może być osiągnięty. — Jaki cel? Po tym pytaniu rozmowa utyka. Milczenie gęstnieje, trudno je wytrzymać. — Zostań, jeżeli chcesz. Zgoda jest wyrażona nieoczekiwanie, w momencie kiedy Róża szykuje się do nowego ataku, żeby im wygarnąć wszystkie obmyślone poprzednio racje. — Ale pamiętaj, że w każdej chwili możesz wyjechać. Nie będziemy krępowali twoich decyzji, uszanujemy je. — No i dobrze. — Po namyśle Róża poprawia się: — Dziękuję. Kiedy pyta, czy może teraz wyjść i czy ma wrócić na szóstą, otrzymuje odpowiedź: — Na szóstą? Nie, dzisiaj możesz wrócić później, ale nie później niż o ósmej. Nawet nie spytali, dokąd Róża się wybiera, byli najwi- 114 doczniej zbyt oszołomieni jej decyzją, zaskoczeni sprzeci- wem. Pewno kiedy byli młodzi, coś takiego nie mogłoby się wydarzyć, starsi wydawali dyspozycje, dzieci były od tego, żeby stosować się bez szemrania do podjętych w ich imieniu postanowień. Zdaje się, że niegdyś powtarzano małoletnim, ku przestrodze i zbudowaniu, porzekadło, iż ryby i dzieci głosu nie mają, coś kiedyś czytała lub słyszała o tym. Na umówione miejsce wcale nie jest daleko, jak się zna drogę, można nawet powiedzieć, że jest zupełnie blisko. To zabawne, tak prędko się przyzwyczaiła do tego nie- dużego, czystego miasta, jeszcze wczoraj wydawało się obce, a dzisiaj jest już swoje własne. O, tu jest sklep, a zza rogu zobaczy się most i wszystkie groźne znaki drogowe, zakazujące i nakazujące, za mostem trzeba będzie skręcić w lewo, zanurzyć się w cieniach parku, minąć samotnego łabędzia żeglującego z uniesionymi skrzydłami, białymi i puchatymi jak małe obłoczki. — Idziemy pływać? — Wolałabym pochodzić. — A konkretnie? — Kiedy nie konkretnie, tylko w ogóle. Mógłbyś mi zaproponować coś ciekawego. Ty tutaj mieszkasz, nie ja. — Co już widziałaś? — Rynek, farę i tę basztę, któfa jest niedaleko kina. — Hm, można podsumować, że program turystyczny masz prawie wyczerpany, ale zdaj się na mnie, coś jeszcze dla ciebie wymyślę, coś zupełnie ekstra. 115 I żedy to zrobić. Mogłaby zacząć już teraz, to lepsze niż siedzieć bezczynnie przed rozwaliskiem schodów. — Chodź, poszukamy — zachęca psa. Znikają razem w zielonym gąszczu, przodem Róża, krok za nią stary pies. Na obiad było, wedle określenia Natalii, „zupełne byle co", jedli owo byle co pospiesznie i w milczeniu, ale przed każdym nakryciem rozwijała się jak kwiat serwetka, ozdob- nie przewleczona przez kościane kółko. — Pół filiżaneczki rosołu wypiła, tyle co ptaszek — frasobliwe chwianie głową. — Mówię: jeść trzeba, od jedze- nia siła przychodzi, a ona łyżeczkę odpycha. Starszy pan przysunął do siebie rozkładającą płócienne skrzydła serwetkę. — Moje dziecko — zaczął i zawahał się, jakby nie wie- dząc, czy mówić dalej. — Przykro nam, ale sama rozumiesz, nie będziemy mogli się tobą zająć, jak by należało, choroba w domu. Przepraszamy cię bardzo, jutro będziesz musiała odjechać. — Coś podobnego do kpiącego uśmiechu prze- mknęło pod wąsami: — Nie będziesz się już nudziła z nami, starymi. Wierz mi, jesteśmy bardzo wdzięczni twojej mamusi, że pozwoliła ci nas odwiedzić, i tobie, że zdecydowałaś się na ten przyjazd. Bardzo zobowiązani, moje dziecko. — Czy ja naprawdę muszę? Brwi siwego pana unoszą się w górę. Natalia zastyga z podniesionym ku ustom widelcem. 112 — Coś ty powiedziała, dziecko? — Czy ja muszę wyjeżdżać? — Oboje musimy zająć się chorą. To potrwa całe ty- godnie, może nawet dłużej. — Ja nie jestem małym dzieckiem, nie trzeba mnie prowa- dzić za rączkę. — Dziwne, ale mówi to z gniewnym uniesie- niem, może nawet z najprawdziwszą złością. — Jeśli przyje- chałam tutaj po coś, właśnie teraz nie powinnam wyjeżdżać. — Co chcesz powiedzieć przez to „po coś"? — No, żeby pomóc. I w ogóle. — Możemy przyjąć, że przyjechałaś w ogóle. O żadnej pomocy nie było mowy, jesteś naszym gościem. — Są różni goście. Wujek Tolek, jak był u nas, to zrobił mi regał. — Przykład brzmi dziecinnie, ale Róża brnie dalej w niezręcznych tłumaczeniach: — Ja też mam pewien pomysł, jak wyjadę, to nic z tego nie będzie. Wcale nie muszę nikomu przeszkadzać, państwo mogą nie zwracać na mnie uwagi, dam sobie radę. Z łyżki trzymanej przez Natalię zupa wylewa się z powro- tem do talerza. — Cała Basia z charakteru, cała Basia. — Czy mamy rozumieć, moje dziecko, że nie zgadzasz się na wyjazd? Nie jest to przypuszczalnie owo zalecane przez mamę grzeczne zachowanie dobrze wychowanej panienki, ale Róża odrzuca prawie nieuprzejmie: — Nie lubię, żeby mnie odsyłać i przysyłać. Nie jestem paczką. Dzień, noc... 113 gdyby posiać tu znowu jakieś kwiaty? Przynajmniej byłoby widać, że w tej dżungli mieszkają żywi ludzie. — Prawda, że mam rację? Pies podsunął łeb pod jej rękę, mogło to znaczyć, że chce zostać pogłaskany, więc Róża pogłaskała psią głowę, poklepała psi bok. — Dogadaliśmy się, jak widzę. Uważam tak samo jak ty. Zupełnie tak samo. Usiadła, a pies położył się przy niej. — Słyszałam, że rozszarpujesz każdego na strzępy. Ale wiesz, co ci powiem? Chyba nigdy nie byłeś zły i zawsze chciałeś, żeby ktoś cię lubił. Może od bezsennej nocy, może od upału, może z długiego myślenia przy blasku księżyca — pod wpółprzymkniętymi powiekami mignął obraz opuszczonego domu w olbrzymim, zarośniętym ogrodzie, nad wrzosowiskami płakał wiatr, szarpał wrzosowe krzewinki. Przez puste, wymarłe pokoje przetaczał się w ciemnościach rozpaczliwy krzyk, słuchają- cemu włosy jeżyły się z przerażenia, krzyk wzmagał się, budził śpiące pod powałami echo... Co za bzdury! — skarciła siebie samą Róża. Z jednej strony uliczka obudowana starymi willami, uliczka bez asfaltu, ale za to z nazwą na granatowej tabliczce przybitej do parkanu. Co ma wspólnego taka uliczka z wrzosowi- skami? Z drugiej strony wysypisko śmieci obrośnięte bu- rzanem, no, od biedy można je porównać z nieużytkami w angielskim hrabstwie. Z prawej ogród sąsiadów, z lewej ogród sąsiadów, normalka. Podobieństw się nie stwierdza. 110 W tamtej książce dziewczyna odnalazła miejsce, gdzie nie było chaszczy, łanów wrzosu falującego pod oddechem wiatru, zdziczałych drzew rodzących kwaśne płonki i pa- jęczyn zarastających ciemną pustkę umarłych wnętrz. Dla- czego akurat teraz przypomniała się Róży ta książka? Czy- tała ją na koloniach, prawdę powiedziawszy, przerzuciła niezbyt uważnie, w oczekiwaniu na „Pana Samochodzika i tajemnicę tajemnic". — Coś z. Desy — oświadczyła, gdy bibliotekarka spytała o wrażenia z lektury. — Jesteś psem z „Tajemniczego ogrodu". — Pies spoj- rzał koso, uderzył ogonem o trawę na znak zgody. A jednak tajemniczy ogród to dobra nazwa. W tajem- niczym ogrodzie tajemniczy dom, w tajemniczym domu ta- jemniczy mieszkańcy, a między nimi Róża, od dzisiaj — tajemnicza Róża. Czy nie za wiele tych tajemnic? Co ta- jemniczego jest w tym domu poza jego zaniedbaniem i sta- rością, mnogością sprzętów zastawiających wnętrze, wie- lością fotografii na ścianach, zakurzoną rupieciarnią na poddaszu? I Natalia nie jest tajemnicza, i pan z wąsami też nie jest. Krucha pani także nie może być brana w rachubę, choroba nie ma nic wspólnego z tajemnicami. Jak Róża kie- dyś miała anginę, to domagała się w gorączce pingwina i nikt nie mógł zrozumieć, o co ona prosi. Dlaczego akurat pingwina? Dotąd Róża nie pojmuje, skąd jej ten pingwin strzelił do zamroczonej gorączką głowy. Kiedy się tak siedzi i patrzy na poplątane gałęzie krze- wów i drzew, na przerośniętą zielskiem trawę, rodzi się na- trętny pomysł. Czemu nie? Nic nie stoi na przeszkodzie, 111 niejszy detektyw nie odszuka w nim ani śladu szyfru zro- zumiałego tylko dla wtajemniczonych. Taki list mogła- by napisać babcia, ciocia Teresa czy ciocia Helena, z tą tylko różnicą, że używałyby długopisu, a nie obsadki ze stalówką. Trochę zawstydzona głupią ciekawością stara się ułożyć z powrotem kartki i listy na dużym krysztale, te pod spód, te na wierzch, chyba nikt nie pozna, że grzebała w cudzej korespondencji, wszystko wygląda jak poprzednio. Chciałaby być potrzebna, ostatecznie, jeżeli już jest tu- taj, mogłaby pomóc. W domu potrafi zrobić sporo rzeczy: zakupy w Samie, powycierać naczynia, obrać ziemniaki, odgrzać obiad, pozamiatać. — Chcesz Czegoś, dziecko? Bardzo delikatnie zapukała do drzwi, za którymi leżała chora, uchyliły się lekko. — Mogłabym w czymś pomóc? — Ładnie z twojej strony, że o tym pomyślałaś — pan z wąsami potarł # namyśle wierzchem dłoni czoło. — Nie wyobrażam sobie jednak, żeby Natalia wpuściła cię do kuchni, tylko moja żona ma tam wstęp, ja już nie. I obra- ziłaby się śmiertelnie, gdybyś spróbowała porządkować tu, na parterze. Ale dziękuję za dobre chęci. Drzwi zamknęły się, Róży mignęła biel pościeli i fotel przysunięty do wezgłowia łóżka. Pokręciła się bez celu, zawędrowała przed wielkooki portret, kogoś jej przypominała ta dziewczyna, gdzieś już widziała podobną twarz. Powędrowała na górę i przez kwa- drans wygładzała nie istniejące fałdy na równiutkiej gładzi białej narzuty. Ta czynność nie miała za grosz sensu. Pójdzie do ogro- du, posiedzi tam do czasu powrotu Natalii. Dlaczego w taki dzień ma kisić się pod dachem, gdzie nikt jej nie potrzebuje? Musiała szarpnąć za obrożę, by pies podniósł ociężale łeb do góry. Odpoczywał w dziwacznej pozycji, ułożony prawie na grzbiecie, z ugiętymi łapami, zupełnie obojętny na obecność Róży. — Ech ty, zły psie! — Zdecydował podźwignąć się, łańcuch leżał na ziemi, nikt nie krępował wolności starego psa, te opowieści o spuszczaniu i wiązaniu były legendą. — Poznajesz mnie? Bez ciekawości obwąchał podsunięte palce i pozwolił się czochrać po zmierzwionym grzbiecie, wykonał nawet nikły ruch tylną łapą, jakby chciał się także podrapać. — Bardzo dobry pies — zapewniła go Róża. Pociągnęła mocno za obrożę i pies pokuśtykał za nią. Zagłębili się w znaną już ścieżkę w jaśminowo-bzowym gąsz- czu, przodem Róża, trzy kroki za nią przełamany w karku stary pies. Ścieżka wyprowadziła pod rozsypujące się schody. Aha, tu kiedyś było wejście do pokoju z portretem. W takim razie ta bezpańska trawa między furtką a schodami mogła być klombem. To nawet widać, klomb był okrągły, ujęty koliskiem ścieżki, wzdłuż ogrodzenia niegdyś posadzono drzewa i ozdobne krzewy. Ciekawe, jak by wyglądało, 108 109 „Szanownym Państwu pozdrowienia z...", niektóre na- zwy miejscowości brzmią swojsko: Zakopane, Międzyzdroje, Iwonicz, inne obco, egzotycznie, na widokówkach ośnieżo- ne szczyty, dymiące wulkany, liście palm, dziewczęta z ko- szami pomarańczy, osiołki drepczące z jukami. Są i inne pocztówki. Z gałęziami jodły, z dzwonami zwią- zanymi węzłem ozdobnej kokardy, gałązkami jemioły i ostrokrzewu, trzema królami dążącymi paradnie po bieli kartonu, rumak z wysokim siodłem, dromader pod czerwo- nym czaprakiem i wielkouchy słoń dźwigający wieżyczkę palankinu. „Najserdeczniejsze życzenia Wesołych Świąt i szczę- śliwego Nowego Roku". Z rozbudzoną nagle pasją zbie- racza (Róża kolekcjonuje pocztówki już od drugiej kla- sy), z coraz większym zapałem przerzuca błyszczące kar- toniki. Bez zdziwienia rozpoznaje pismo mamy, litery okrągłe, trochę jakby dziecinne, staranne i czytelne. Mama także życzy Wesołych Świąt jak wszyscy inni, ale dodaje garść informacji: syn studiuje, mąż zupełnie zdrowy, córka uczy się dobrze, ona pamięta zawsze. I zamiast podpisać się nieczytelnie zakrętasem, kaligrafuje u dołu kartki: „Ta sama, co kiedyś, Basia". Zupełnie machinalnie Róża segreguje widokówki, ta by jej się przydała do kolekcji i ta, i tamta, ułożyłaby z nich ozdobny jak pawi ogon wachlarz na swojej macie, mogłaby się wymieniać z dziewczynami, za tancerkę z tamburynem Dorota pewnie oddałaby, już od dawna pożądaną, japoń- 106 ską widokówkę, która oglądana pod różnymi kątami uja- wnia coraz to nowe ponęty krajobrazu. Po list sięga niby mimochodem. Jest dłuższy, niż się spo- dziewała, pochylone rządki liter, nieco rozchwiane i drżące, gdzieniegdzie silniejsze przyciśnięcie stalówki przedziura- wiło papier. Nowiny, bardzo dużo nowin. Pani Kaczkowska umarła, jej syn wyprowadził się do Koszalina, pan Nowak narzeka na reumatyzm, prawdopodobnie wyjedzie na jesieni do sanatorium, pana Kowalskiego pokazywali w telewizji, widziałaś go może, Basiu? dostał order, prosił, żeby cię pozdrowić. Natalia, chwała Bogu, zdrowa, jeżeli nie liczyć zmian w kręgosłupie, zawsze dzielna, cudowny, zloty czło- wiek. Andrzej jak zwykle zaharowany, prawie się nie wi- dujemy, wpada do domu jak po ogień, trudno z nim nawet dwa słowa zamienić. Mąż, żeby mnie nie martwić, udaje silnego i zdrowego, ale jego stan nie jest najlepszy, chociaż trzyma się nadspodziewanie dobrze, biorąc pod uwagę wiek. Stary kasztan runął podczas burzy, był jtż zupełnie spróch- niały i tak należy się dziwić, że tyle lat wytrwał. Bardzo się wszyscy cieszymy na przyjazd malej Różyczki. Przy- szykujemy dla niej pokój na górze, postaramy się, żeby czuła się u nas jak najlepiej, wnuczka pana Kowalskiego jest w jej wieku, mam nadzieję, że dziewczynki się za- przyjaźnią. Albo Róża nie ma pojęcia o sztuce pisania listów, albo jest to najzwyczajniejszy, najnormalniejszy list, jaki sobie można wyobrazić, nie kryje żadnej zagadki, najgenial- 107 To spóźnione śniadanie Róża je samotnie, na rożku stołu przyrzuconym obrusem, już wie, że niebezpieczeństwo mi- nęło, przynajmniej bezpośrednie, ale chora musi mieć bezwzględny spokój. Czuje się nieswojo, kiedy tak z napoczętą bułką siedzi w cieniu rozłożystego kredensu. Gdyby to drzewo było o ton ciemniejsze, wydawałoby się zupełnie czarne, za oknem jest półmrocznie, splątane listowie nie przepuszcza słońca, tylko jedna czy druga drobina blasku, której udało się prześli- znąć przez sieć liści, migocze słonecznym zajączkiem po ścianie. Kiedy siadała do stołu, wydawało się jej, że mogłaby zjeść wszystko, co przed nią postawiono, teraz bez smaku żu- je bułkę i niepotrzebnie miesza herbatę, każdy kęs rośnie w ustach, konfitury, tak słodkie wczorajszego ranka, dziś wydają się cierpkie i jakieś kleiste. — Jedz, Różyczko, jedz. Ja muszę do przychodni, ale ty już prawie domowa, za rączkę nie trzeba prowadzić. Po- radzisz sobie sama. Cały wczorajszy dzień wydaje się ogromnie odległy, jak w bajkach; za siedmioma górami, za siedmioma borami, za siedmioma morzami. Czy Róża rzeczywiście szła ulicą w stronę mostu lekko, wesoło, prawie wiedząc, że musi ją spotkać coś przyjemnego, jak dziecko czujące smak cukier- ków, gdy tylko w przedpokoju usłyszy głosy niespodzie- wanych gości? Czy to naprawdę ona zsunęła się bez plusku w wodę, pewna, że Marek odnajdzie ją między pływającymi? I czy to ona podtrzymywała tę głowę odrzuconą ku ty- 104 łowi, taką ciężką, taką przerażającą? Czy to ona kuliła się na stopniu schodów, nikomu niepotrzebna, zapomnia- na i obca? Chwilami ma wrażenie, że wczoraj istniały dwie Róże, nie wiedzące nic o sobie, dzisiaj jest tylko jedna, niepewna i obolała, pomiędzy jednym a drugim łykiem zupełnie już wystygłej herbaty łowiąca szmery, które dobiegają z głębi domu. Bezmyślnie omiata wzrokiem ściany. Nie podoba jej się obraz wiszący naprzeciw kredensu, barwne ogony bażan-, tów, cynowa miska wypełniona srebrem śniętych ryb, naj- gorszy jest zając widoczny na pierwszym planie, rozkraczone skoki, uszy zwiotczałe, oczy powleczone sinawą błonką. Jest martwy, spojrzysz i już wiesz, że jest martwy, w śmierć ryb i bażantów można nie wierzyć, w śmierć tego zająca uwierzyć trzeba. Na kryształowym talerzu leżą pożółkłe listy. Prawda, Róża chciała przeczytać to zaproszenie, skradała się przecież po skrzypiących schodach z zamiarem dotarcia do ukrytej w kopercie kartki, która ciągle jeszcze jest i czeka, jakby umyślnie rzucona na wierzch, z zapraszająco uchylonym skrzydełkiem koperty. Nie potrzebuję! — Co może jej powiedzieć ten list, gdy powiedziano jej już tak wiele? A jednak wstaje, nim sięgnie po niebieską kopertę, udaje, że przerzuca pocztówki, pocztówki wolno czytać, nie kryją tajemnic, i oglądać je także można, i wymieniać, i zbierać, i przypinać do maty na ścianie. 105 czyć, jest przykra, nie okraszona nawet wątłą pociechą my- śli o listach. Jak można napisać list do kogoś, kto ma tylko imię? Listonosz nie doręczy listu, na którego kopercie bę- dzie napisane: Marek. Więc to jest pierwszy powód, drugim powodem jest Basia. , Róża ma cały czas wrażenie, że powinna czegoś więcej dowiedzieć się o Basi. I wcale nie dlatego, że mama, która była Basią, jest niepojęta i niedookreślona bez tej wiedzy. Róża nie widzi żadnego łącznika między swoją mamą i Basią, która w tyfusowej gorączce nie dała obciąć warkoczy, Basią, wychowanką tych państwa, i mamą, która nie może od- wiedzić tego domu, Basią, która istniała naprawdę, i mamą zdającą się nic o istnieniu Basi nie wiedzieć. Jeżeli zaś mama nie przyjmuje istnienia Basi do wiado- mości, to znaczy, a przynajmniej może znaczyć, że nie chce, aby jej córka dowiedziała się o tym. Czemu w takim razie wysłała Różę tutaj, w to miejsce, gdzie pamięć o Basi •jest ciągle żywa i świeża? „Miało być nic nie mówione" — powiedziała zgarbiona Natalia nie ściszając głosu, przekonana, że Róża już dawno śpi w białym pokoiku. Co miało być nie mówione? Czy to, o czym opowiedział lekarz? Tak, chyba tak. Ale to dziwne, aby ukrywać przed prawie dorosłą dziewczyną fakt, że jej matka w czasie wojny chorowała na tyfus. Więc może mieli jej nie mówić czegoś innego. Czego? Ta noc zdaje się nie mieć końca, godziny pełzną powoli, tylko księżyc blednie i zwęża swój sierp, tylko nowe gwiazdy pojawiają się na nieboskłonie, tylko puchata ćma przycup- 102 nęła na mchu kryjącym dachówki i znieruchomiała pod blaskiem księżyca. Róża nie zdaje sobie sprawy, że zasnęła siedząc na pa- rapecie, ten sen lekki i czujny urwał się nagle, za oknem wysoko stało słońce i krzyczały ptaki. Kiedy zrobiło się jasno? — pyta sama siebie, przekonana, że śledziła gaśniecie ostatnich gwiazd. Zsuwa się z parapetu, czuje się okropnie, jak jeszcze nigdy dotąd, każda kostka i każdy mięsień odzywają się tę- pym bólem, w głowie zamiast porannej świeżości ma klej gęsty i lepki, myśli pełzną leniwie, okryte szarym śluzem jak wędrujące ślimaki. Trzeba się umyć, trzeba się uczesać — przepowiada sobie rzeczy znane na pamięć, bezmyślnie obraca w palcach szczoteczkę do zębów, jakby się zastanawiała, do czego to właściwie służy. — Trzeba zejść na dół, trzeba się zapytać o chorą. Nie rozesłane łóżko wabi nieprzeparcie, ma wielką ochotę rzucić się na nie i zamknąć oczy, teraz dopiero czuje, jaka jest śpiąca. Położy się tylko na chwilę, na zupełnie małą chwilę, zaraz wstanie. — Budzić ją czy nie budzić? — Natalia chwieje głową w niemym pytaniu, pochylając się nad Różą. — Biedny dzieciak, w ubraniu zasnęła. Wyrwana ze snu Róża przeciera oczy, nie bardzo wie, gdzie jest i czego chcą od niej, rozgląda się nierozumiejącym wzrokiem po białych ścianach. — Różyczka śniadanie przespała. 103 Znowu człapanie na dole, pewno Natalia niesie filiżankę z herbatą. — A wydawała się dużo spokojniejsza. Tak rozsądnie rozmawiała i rano, i przy obiedzie. Wydawało się, że naresz- cie wyszła z tego koszmaru. To, co mówi pan z wąsami, brzmi jak skarga kogoś, kto nie może się pogodzić z nieszczęściem, jakie na niego spadło. — Ale pytała o pana Andrzeja. O swojej porze py- tała. A wczoraj to sobie dopiero przypomniała głuchą nocą, że trzeba zapytać. Zaraz sobie pomyślałam: to zły • znak. — Tyle lat, Natalio, tyle lat. Ciągle się męczy, ciągle przeżywa na nowo. — No, to już było ostatnie lekarstwo. Więcej nie wymyśli- my. — Trzeba by tę małą odesłać do domu. Nie można jej narażać na wstrząsy psychiczne. Ona się pewno zamartwia, że to przez nią ten atak. — Może i przez nią. Pani się tak o nią trzęsła, jak o Basie. — Tłumaczyłem, że to nie ona. Zrozumiała, wiem, że dobrze zrozumiała. Potem odchodzą w głąb mieszkania i jest tylko cisza, i księżyc wędrujący nad czubami starych drzew. Jak się nazywa ta gwiazda, duża i czysta, nad widnokrę- giem? Róża nic nie wie o gwiazdach, nie potrafi odnaleźć nawet Wielkiej Niedźwiedzicy, nie potrafi nazwać imieniem ani jednego z dalekich świateł, ale chciałaby wiedzieć, jak 100 się nazywa ta gwiazda, obojętna i daleka. Po co jej to imię? Może po to, by przywołać tę noc, taką, jak jest, srebrną, cichą, noc, w którą nie zaśnie się do rana, mimo zmęczenia sypiącego piasek pod powieki. Jak to może być, że człowiek chciałby zaśpiewać z ra- dości, wszystko wokół jest zielone, błękitne, pachnące, na- wet uliczny kurz wydaje się miękki i przyjazny jak królicze futerko, a wystarczy jedna chwila, żeby wszystko przemienić. Kiedy żegnałam się z Markiem, byłam najważniejsza na całym świecie, to dla mnie dzieci pryskały się wodą, dla mnie zakwitły białe krwawniki w trawie, dla mnie ten dzień był upalny i piękny, dla mnie bulgotały bąbelki w sa- turatorze ulicznego sprzedawcy. I potem jeszcze, tutaj, w tym pokoju przed lustrem, byłam ja i wszystko, czego zapragnęłam, należało do mnie, moje oczy, włosy, policzki, brwi, cieszyłam się, a kiedy się cieszyłam, cały świat błękit- niał i słoneczniał i nie mogło być smutku ani choroby, ani nieszczęścia, ani przeszłości, tylko ta moja radość. — Tak właśnie myśli Róża obejmująca splecionymi dłońmi ko- lana, zaczynająca pojmować, że ani jej radość, ani jej smu- tek nie są radością i smutkiem wszystkich. Najważniejsze słowo „ja" wcale nie musi być naprawdę najważniejsze, może brzmieć inaczej. Jak? Nagle przypomina jej się zasłyszana z dołu rozmowa. Czy jej się wydawało, że mówiono o tym, aby wróciła do domu? Wczoraj przyjęłaby tę nowinę skwapliwie, dzisiaj nie chce wyjeżdżać. Także ze względu na Marka, ale to nie jest cała prawda, chociaż świadomość, że nigdy nie miałaby go zoba- 101 o sobie tak naprawdę, dużo łatwiej pleść o nieważnych głupstwach. Czy w,ogóle można opowiedzieć, co się czuje, co się przeżywa? Nie można. Można. To chyba zależy od tego, czy ten, komu opowiadamy, nas rozumie; ale jak ma zrozumieć do końca, skoro jest inny, bo nie jest taki sam. Może i na dzisiejsze wydarzenia ktoś by machnął po prostu ręką. Wielka rzecz, że ta pani zachorowała, starsze osoby często dostają ataków. A to, że mama w czasie wojny chorowała na tyfus? Co z tego? Chorowała, ale wyzdrowiała i w po- rządku, nie ma o czym myśleć. Dobrze byłoby się położyć i zasnąć, tylko jak spać, kiedy nieproszone myśli po prostu rozsadzają głowę? Najlepiej, żeby już było jutro, żeby zgasł księżyc, rozjaśniło się nie- bo, srebrne, nocne liście przybrały zwyczajną zieleń, wzeszło słońce. Kiedy wstanie dzień, Róży będzie łatwiej dojść do ładu z własnymi myślami. W ptasim świergocie, dalekim warczeniu samochodów, gwarze głosów wszystko wydaje się inne niż w tej wielkiej ciszy. — Śpi? — Śpi. — Mógłby się pan położyć. Po co sobie marnować zdro- wie? — Natalia także mogłaby się położyć i nie marnować sobie zdrowia. Ja posiedzę. I tak bym nie usnął. — Niby, że ja bym usnęła? Chyba pan żartuje! — Ale herbata by się przydała. Taka, wie Natalia, świeżo naparzona. 98 — Zaraz nastawię czajnik. Teraz mówią przyciszonymi głosami, ale nie szeptem. Szurające człapanie, to Natalia odchodzi nastawić ten czaj- nik, nim całkiem odejdzie, pyta: — Czemu to doktor o Basi tej małej opowiadał? Miało być nic nie mówione. — Zapomniałem powiedzieć, że Basia o to prosiła — martwi się głos pana z wąsami. — Zupełnie mi wyleciało z głowy. — Bardzo się przejęła ta mała, jakby pierwszy raz sły- szała o tym. Bledziutka się taka zrobiła, aż żal serce ściskał. — Trudno, nikt nie cofnie tego, co się stało. — Ano, nie cofnie. W ciszy słychać mruczenie czajnika, tuk, tuk, tuk, pod- skakuje pokrywka na gotującej się wodzie. Może gdyby sie to delikatne postukiwanie, Róża usłyszałaby także tamten bolesny, zamierający oddech, bo słyszy szelest, gdy w gnieź- dzie poprawia się senny ptak i gdy liść spada przez nieru- chome srebro tej nocy. Pamięta, jak szła do tego domu, ciągnąc za sobą torbę, już na zapas zbuntowana i niechętna, gotowa stanąć oko- niem, zjeżyć się sprzeciwem wobec obcych ludzi, którzy zepsuli jej wakacje. Wyobrażała sobie koszmarne rozmowy, dygania, zakazy i pouczenia, widziała siebie z namotaną na dłoniach włóczką, którą jakaś surowa dama zwija na wielki kłębek — ale nie potrafiła sobie wyobrazić tego, co ją czekało tutaj. I tego radosnego, i tego, co było niepojęte, ciężkie jak ładunek zadany na zbyt wątłe barki. 99 nym locie ćmy. Jest piękna, bo zapatrzona Róża po raz pierwszy wie, że można nie być, nigdy nie oprzeć pleców o twardość okiennej framugi, nie podnieść twarzy ku bia- łemu sierpowi przecinającemu mrok. Zawsze myślała, że tamta granica znajduje się o setki mil, o tysiące lat, dzisiaj dowiedziała się, że może być blisko, nie dalej niż wyciągnięcie ręki, nie dalej niż króciutka prze- rwa między jednym oddechem a drugim. I pomyśleć, że mama także omal nie umarła. To niepo- jęte, lecz gdyby tak się stało, ona, Róża, nie siedziałaby teraz pod białym blaskiem księżyca. Po prostu nie byłoby Róży. Setki, tysiące, miliony ludzi, chodzą, pracują, jedzą, śmieją się, podlewają kwiaty, kasują bilety, stoją w ogon- kach do sklepowych lad, uczą się w szkole — i nie ma mię- dzy nimi Róży. Mogłoby nie być. — Co ci przychodzi do głowy? Ja w partyzantce? — oburzyła się kiedyś mama spytana o wojenne przeżycia. — Miałam niespełna osiem lat, kiedy się zaczęło, niepełne trzynaście, kiedy się kończyło. Byłam za mała, żeby coś robić, i za duża, żeby się nie bać. I proszę, skończmy z tym tematem. Mama nigdy nie opowiadała, co przeżyła, już prędzej ojciec był skłonny do wspominania. Róża pamięta długą opowieść o gotowaniu mydła, to zastygnięte mydło krajało się na kawałki i babcia sprzedawała je chodząc po domach. Róży wydawał się śmieszny obraz ojca mieszającego ko- pyścią w złowonnym garze i obraz babci zachęcającej do kupowania kwadratowych, brunatnych kostek. Tak jak zabawna była historia o torcie z fasoli. Nocą do tego tortu zakradła się mała Helena, siostra ojca, i pożarła prawie cały. To wspomnienie wracało zwykle w imieninowym gwa- rze, ciotka czerwieniła się z zażenowania, kiedy zachęcano ją, by powtórzyła swój wyczyn sprzed lat. Kiedy w telewizji wyświetlano seriale o wojnie, mama za- mykała się w kuchni. Nie dawała się namówić na żaden wojenny film, chociażby wojna toczyła się sto lat temu na drugim końcu świata. Mama lubiła komedie, kreskówki i operetki, nieufnie odnosiła się do filmów kryminalnych i gangsterskich, wystarczała jej pierwsza wymiana strzałów, żeby zniknąć w kuchennym ukryciu. — Was to bawi, mnie nie — odpowiadała zawsze na prześmiechy, Andrzej szczególnie miał mamie za złe jej obawę przed rewolwerową palbą. -.— Ja wam nie zabraniam oglądać, pozwólcie i mnie postępować, jak mi się podoba. Jeżeli mama o mało nie umarła na tyfus, to trudno się dziwić, że nie lubi wracać wspomnieniami do tamtych cza- sów. Róża by też nie lubiła. I zdaje się, że rozumie niechęć mamy do wspomnień. Są sprawy, o których nie można mówić z nikim, nawet z najbliższymi.. Czy ona sama umiałaby opowiedzieć komukolwiek o tym, co przeżyła dzisiejszego wieczoru? Jeżeli powie: „Jedna pani dostała ataku serca", nie przekaże niczego, żadnej prawdy, słowa miałkie jak garść trocin, zdanie jak każde inne. Gdyby chciała opowiedzieć rzeczywiście, mu- siałaby zacząć mówić o sobie, a bardzo trudno jest mówić 96 7 Dzień, noc... 97 a prawdziwa choroba na progu siedzi. O niej trzeba pamię- tać, nie o przeszłym, przeszłe niczym woda spłynęło. Potrząsa głową, jakby zaprzeczała sama sobie. — Oj, co ja gadam. Nie spłynęło, nie. Siedzi w niejednym jak jaka zadra, w samo serce kłuje, aż krew żywa cieknie. Dobrze, że Różyczka tego nie zna, dobrze wszystkim, co tego nie poznali. Pan z wąsami, który nie odezwał się ani słowem przy le- karzu i słuchał w milczeniu Natalii, nagle odzywa się nie- głośno: — Dosyć. Wystarcza tego półgłośnego zakazu, aby Natalia umilkła, Róża chce jeszcze coś powiedzieć, wie z całą pewnością, że ma coś ważnego do powiedzenia, nie może odnaleźć po- trzebnych słów. Basia, bezsilna dłoń na kołdrze, warkocze, rwące się tchnienie, tyfus, ramki z fotografiami, tyle tych fotografii, Marek, to ważenie się przed skokiem, uniesiony na palcach, ptak przed lotem, woda zamykająca się bez- głośnie nad skaczącym, czyraki, Basia w czyrakach, strach, że zapanuje cisza, że nie zaszemrze już oddech. — .Dziecko, idź spać. Nic nam nie pomożesz. Na niebie jest księżyc mżący zimnym blaskiem. Roz- srebrzone liście drzew, ogród zastygły w milczeniu, bez- szelestnie w uśpionym niebie krąży jakiś nocny ptak albo nietoperz, ku górze wzlatuje puchata ćma. Noc jest piękna, piękna dziwną, prawie śnioną pięknością, w srebrze i w ciszy, zatrzymaniu szelestu liści w nieprze- spanym śnie, w nieruchomej czerni konarów, niedosłyszal- 94 . Gdyby się nie zagapiła i nie potknęła, niska pani sprzą- tałaby teraz ze stołu po kolacji, a Róża mogłaby w samot- ności swojego pokoiku przypomnieć sobie jeszcze raz, szcze- gół po szczególe, cały miniony dzień. — Teraz będzie spała. Gdyby się obudziła, proszę jej podać kilka łyżeczek gorącej herbaty. Całkowity spokój, unikać denerwowania chorej. Wpadnę rano, wypiszę jednak skierowanie do szpitala. Spróbujemy przekonać panią. — Żona się nigdy nie zgodzi. Pan ją zna, doktorze. — Ale jej stan... — Zastosujemy się do wszystkich poleceń. — Hm, mogłaby przychodzić pielęgniarka. Zobaczymy jutro rano, czy będzie można pozostawić chorą tutaj. Teraz lekarz zauważył skuloną na stopniach Różę. — To jest właśnie córka Basi? — pyta i nie czekając na odpowiedź: — Prawie dorosła panna. Nic dziwnego, tyle lat! Czy wiesz, że dobrze znałem twoją mamę? Może nawet opowiadała ci o mnie? Ciężki przypadek tyfusu. Jedna z pierwszych tyfusowych pacjentek, bo potem było tego tyfusu a było. Pamiętam, że włosów nie dała sobie obciąć. , Mówił coś jeszcze, czego Róża już nie słyszała. W tym domu nieznana Basia, która jest jej mamą, chorowała na tyfus. Leczył ją ten pan, który teraz stoi przed Różą, mama nigdy nie wspomniała o tyfusie, chociaż na tyfus można nawet umrzeć. — Wyglądasz na okaz zdrowia, zupełnie inaczej niż twoja mama, kiedy zobaczyłem ją pierwszy raz. Skóra 92 i kości, mówię ci, oczy miała ogromne jak spodki i te warkocze. Cała w czyrakach, odmrożona i jeszcze tyfu- sowa gorączka, pięciu groszy bym nie dał za jej życie, a wygrzebała się. Basia w czyrakach, odmrożona, trzęsiona drobnym dresz- czem gorączki. Tak nie można sobie wyobrazić mamy. To nie może być mama, ta Basia ze wspomnień. Róża nie wierzy ani w jedno słowo lekarza, nie chce wierzyć. — A brudne to było, a zawszone, we włosach wprost się roiło. I pomyśl sobie, nieprzytomna, a broniła tych swoich warkoczy, płakała, rzucała się, trzeba było czekać, aż tro- chę do siebie przyjdzie. Ale ja ci tu opowiadam rzeczy, które pewnie znasz na pamięć. Już w drzwiach lekarz dorzuca: — Pozdrów mamusię ode mnie. Chętnie bym się z nią zobaczył. — A do pana z wąsami: — Wpadnę rano, przed pójściem do przychodni. Kolacji nie ma, Róża i tak nic by nie mogła przełknąć, ze zdenerwowania cierpną jej palce i szczękają zęby, czuje gęsią skórkę na plecach, chociaż noc jest ciepła i pachnąca, prawdziwa letnia noc. — Nic po Różyczce. Trzeba spać — wygania ją Natalia. — Moja mama chorowała na tyfus? —jest to ni pytanie, ni stwierdzenie czegoś wiedzianego od dawna. Natalia kiwa głową, patrzy ostro na skurczoną Różę. — Chorowała, nie takie rzeczy we wojnę bywały, pewnie Różyczka sama wie. Ja też chorowałam. I pan. A znajomych to nawet nie policzę ilu. Tamto daleko, za górami, za lasami, 93 regulator magnetofonu, trzaskać drzwiami i zapraszać gości. Teraz Róża rozumie, że gdzieś w mrocznych kątach czai się najgorsze, jest bardzo blisko. Jeżeli chora nie pochwyci oddechu, jeżeli przestanie pulsować ta błękitna żyłka na szyi, najgorsze zbliży się do wezgłowia, dotknie bladego policzka, padnie cieniem na dłoń bezsilnie leżącą na okry- ciu. Nie. Nie. Nie — zaklina Róża to coś niewiadomego. W tym zaklęciu jest i żal, i przerażenie, litość i nadzieja. Oddałaby chętnie z dziesięć lat swojego życia kruchej ko- biecie, proszę wziąć i nie umierać, dałaby je bez namysłu, gdyby to miało coś pomóc. Jak oni mogli ją tu zostawić, samotną i przerażoną? Można powiedzieć, że uciekli pozostawiając Różę, to jest niesprawiedliwe. Dlaczego akurat ona ma słyszeć ten zamierający oddech, widzieć tę głowę nieruchomo ciążącą poduszkom, rękę, jakby już na zawsze bezsilnie złożoną na bieli? Sama nie wiedząc, czemu to robi, Róża dotyka tej ręki o wąskich, bladych palcach i uspokaja się wyczuwając nikłe ciepło. Przygarbiona Natalia musi być gdzieś w pobliżu, pojawi się, jeżeli Róża zawoła. Ta cisza przerywana tylko skąpym oddechem jest trudna do wytrzymania, każdy ruch Róży wydaje się strasznym hałasem, nawet nikły szelest materiału urasta do głośnego dźwięku. Może lepiej usiąść? Przykuca na niskim taborecie. Żeby już nie patrzeć na 90 leżącą, przejeżdża spojrzeniem po fotografiach. Czy ten maluch z łopatką może być także tym chłopakiem w .butach z cholewami? Nie, chyba nie. Maluch jest jasny, cały w kę- dziorkach, pyzaty, tamten dorosły ma pociągłą twarz i ciem- ne włosy. A to zdjęcie z kucykiem było na pewno zrobione w zoo, Róża ma podobne i kucyk na tym jej zdjęciu jest prawie taki sam, łaciaty i grubiutki, z małym jeźdźcem w siodle solennie pozujący fotografowi. Jak można myśleć o takich głupstwach, kiedy w każdej chwili może się urwać płytki oddech kruchej kobiety? Rozglądać się po ścianach, bezmyślnie i niemądrze, jakby się nie rozumiało? Czy oni nigdy nie wrócą? Nagle pojawia się ktoś obcy, Róża zrywa się z niskiego taboretu, niepewna, co ma powiedzieć i zrobić. Obcy zdaje się nie zauważać Róży, podchodzi do łóżka. Jak dobrze, to lekarz, chociaż bez białego fartucha'. I pan z wąsami także już stanął w drzwiach. — Dziękuję, dziecko. Teraz wyjdź stąd. Jeszcze przed chwilą przysięgłaby, że skoro tylko będzie mogła opuścić te cztery ściany, ucieknie jak najdalej, teraz siada na ostatnim stopniu schodów prowadzących na górę. Czeka. Czekanie trwa dosyć długo. Otwierają się i zamykają drzwi, słychać nalewanie jakiegoś płynu, kroki, szczękanie czegoś blaszanego, uspokajające: „no, no, już po wszyst- kim", pytanie, niesłyszalne i niezrozumiałe, zadane głosem przygarbionej Natalii. 91 Róża odwraca głowę, nie może patrzeć na zastrzyki, boi się tego widoku. — Pomóż — rozkazuje Natalia. Przenoszą kruchą kobietę we troje, chociaż jest taka lekka i mała; Róża podtrzymuje jej odchyloną w tył głowę, nienaturalnie biała szyja przecięta jest jak obrożą czernią aksamitki. Ta aksamitka wygląda tak strasznie, że Róża zamyka powieki, nie chce widzieć. I ten pokój jest duży i ciemny. Na ścianach fotografie, mnóstwo fotografii, dzidziuś na kudłatej skórze, chłopczyk na kucyku, dziecko z łopatką klęczące na górze nadmor- skiego piasku, malec z kotkiem, chłopiec w marynarskim ubranku i czapeczce z kotwicą, grupa uczniów ustawiona karnie wokół fotela, na którym niewyraźnie majaczy czarna figura pedagoga, dwóch młodzieńców na rozsłonecznionej ulicy, obaj w bryczesach i wysokich butach. Nie wszyst- kie fotografie wiszą na ścianach, część ustawiono w ram- kach na stoliku przy łóżku i na wypolerowanym blacie komody. Nie ma czasu rozglądać się po pokoju. Przygarbiona Natalia przynosi termofor z gorącą wodą, wsuwa pod kołdrę, krucha pani cichutko jęczy i porusza się, zapada policzkiem w miękkość poduszki, biel twarzy jakby odrobinkę różo- wieje, jedyna widoczna brew załamuje się boleśnie. Pana z wąsami nie ma, zniknął. Natalia obtyka starannie rogi kołdry, poprawia poduszki, pochyla się nad leżącą. — Niech no Róża tutaj posiedzi. Ja muszę na chwilę do kuchni. Róża mnie zawoła jakby co. Róża chce protestować, za nic nie zostanie przy nieprzy- tomnej sama, przecież nie zna się na tym, nie wie, co znaczy owo groźne „jakby co". Nim jednak zdążyła otworzyć usta, Natalia wyszła. W ciszy tego pokoju wyraźnie słychać utykający, płytki oddech kruchej kobiety, wydaje się, że każde wciągnięcie powietrza jest ostatnie, że za moment zapanuje milczenie. To jest tak, jakby ona .walczyła o każde odetchnięcie, żeby jeszcze raz, żeby jeszcze raz, i jeszcze raz, przerwy są drugie. Róży wydaje się, że coraz dłuższe. Kiedy ojciec chorował, jego chorowanie zostało przeka- zane szpitalowi, Róża zobaczyła ojca dopiero wtedy, gdy obstawiony bukietami kwiatów pałaszował przyniesione z domu przysmaki. Nim trafił do szpitala, wspominało się o tym, że ojciec czuje się nie najlepiej, na półeczce w kuchni, obok solniczki, pojawiły się fiolki z lekarstwami, przed kolacją ojciec nakapywał lekarstwo na kostkę cukru, i to było wszystko, co Róża wiedziała o jego chorobie. Oczy- wiście chorowali: chorowała mama i Andrzej, i sama Róża wreszcie. Na grypę, na anginę, na świnkę, na odrę. Przez dwa, trzy dni miało się gorączkę, przychodziła pani doktor z ubezpieczalni i prosiła o łyżeczkę od herbaty, potem były awantury o bieganie w piżamie po mieszkaniu i o nocne wysiadywanie przed telewizorem (chora osoba miała przy- wilej wypoczywania na tapczanie w pokoju, gdzie stał te- lewizor). Od początku wiadomo było, że taka choroba to nic poważnego, bo za dzień, dwa, trzy dzisiejszy chory będzie zdrowy, a tymczasem nie należy puszczać na cały 89 i namęczyć, żeby zlikwidować wszystkie kacze ogony bun- towniczo sterczące w górę. Mimo że rozmowa na dole odbywa się prawie szeptem, Róża słyszy ją dobrze. — Znowu się pytała? — głos pana z wąsami, tak ściszony, brzmi basowo i głucho. — Ano pytała. — Tym razem Róża nie jest pewna, kto szepcze, ale prawie dałaby słowo, że to Natalia. Szept ni- skiej pani nie miałby takiej przenikliwości, przypominałby raczej szemranie liści trącanych najlżejszym muśnięciem wiatru. — Myślałem, że już nie spyta. — Ja także. Taka była wesoła, taka zadowolona. Szar- lotkę razem upiekłyśmy. List się wybierała pisać. — List? — List, ale nie mówiła do kogo. Jeszcze się rozgniewała, że atrament wysechł. Obiecałam, że kupię. Rozmawiający rozchodzą się jak spiskowcy, na palcach, cichuteńko zamykają drzwi. Śmieszne są tajemnice mieszkańców tego domu. Mówić szeptem o wyschniętym atramencie! Kto jeszcze dziś pisze atramentem, kiedy już od stu lat wynaleziono długopisy i można je kupić w każdym kiosku „Ruchu"! Kacze ogony dały się poskromić, posłusznie przyległy do głowy, Róża jest gotowa do spłynięcia na dół, właśnie do spłynięcia, bo nie schodzi zwyczajnie po schodach, nie zbiega, nie przeskakuje lekkomyślnie ze stopnia na stopień — spływa, kroczy wyprostowana i promienna niczym gwiazda 86 rewii stąpająca ku czerni klęczących fraków, w powiewie strusich piór i szeleście sutego trenu. Krokom Róży towarzyszy głuchy łoskot drewniaków i pisk rozeschniętego drewna, lecz to nie przeszkadza, aby " wyobrazić sobie, że przy ostatnim stopniu czeka Marek, Róża mogłaby mu podać końce palców, a on pochyliłby głowę w głębokim ukłonie. Pogrążona w marzeniach Róża spada z dwóch ostatnich stopni i z hukiem ląduje w mrocznym przedpokoju. — Boże, co się dzieje?! — Tyle razy mówiłem, żeby założyć na górze światło. — Nic się nie stało Różyczce? Głupio jest klęczeć przed tymi współczującymi i przera- żonymi osobami. Krucha pani jest bardzo blada, oddycha głośno, z przerwami, haust powietrza, cisza, jękliwy wy- dech, złożone ręce przyciśnięte do piersi, Boże, ona może nawet zemdleć z przerażenia! — Nic mi nie jest — Róża rześko zrywa się na równe nogi. — Tylko się potknęłam. Ma zamiar przeprosić, ale nikt jej nie słucha. Przygarbiona Natalia i pan z wąsami rzucają się ku kru- chej kobiecie, która — jakby na zwolnionym filmie — obsuwa się w dziwnej, półzgiętej pozie, może nawet nie obsuwa, a przysiada. Nie pada ani jedno słowo. Natalia znika, by pojawić się za moment ze strzykawką, pan z wąsami odwija rękaw leżącej, obnaża ramię, chudziutkie i blade, poznaczone sinym wzorem żył. 87 wyczytała, że po takich brwiach poznawało się czarownicę. Brwi są ohydne, cała reszta może być. Rzecz jasna, wolała- by być podobna do bohaterek filmów, ale zdążyła się przy- zwyczaić przez czternaście lat, że jest taka właśnie, a nie zupełnie inna. Na wypukłym boku porcelanowego dzbana pęk maków, olbrzymich i czerwonych. Dzban jest ciężki, trudno go przechylić nad miednicą. Nabrać wody w dłonie złożone w łódkę, unieść ku policzkom, nachylić się nisko. Niewy- godne jest takie mycie i skomplikowane. Róża wolałaby najzwyklejszą łazienkę i kran, z którego płynęłaby woda do umywalki. A nawiasem mówiąc, co robić z brudnymi mydlinami osadzającymi szary pierścień na obrzeżu miski? Wczorajsze ślady po nocnym myciu zniknęły, ale jak po- zbyć się dzisiejszych? Tu powinien być kubeł, nie, nie ma niczego, co by było podobne do kubła. Po krótkim namyśle Róża dźwiga miednicę do otwartego okna i chlusta jej zawartością w dół. Mydliny spływają po mchu porastającym dachówki, przez moment słychać gor- liwe pokapywanie, widać, jak paruje wilgoć w stojącym nad ogrodem upale. Żeby podkreślić odświętność nastroju, Róża zmienia kraciastą koszulę na bluzeczkę z czerwonym słoniem, za- ciąga mocniej pasek dżinsów. Mogłaby jeszcze przystroić się w białe podkolanówki, ale odrzuca ten pomysł, śnieżna biel nie będzie widoczna, chyba żeby zmieniła spodnie na spódnicę. Nie zmieni, spódnica może poczekać na jakąś inną okazję. 84 Już rozpoznaje odgłosy dolatujące z dołu. Prawie bez- szelestne stąpanie — to niska kobieta, kroki Natalii są powolniejsze i utykające, pan z wąsami chodzi mocno, głośno stuka obcasami, zamyka za sobą energicznie drzwi. — Natalio, pan Andrzej nie mówił, kiedy wróci? — Mówił, że przed ósmą. — Chwała Bogu. Już się niepokoiłam. Później krucha kobieta dodaje pokornym tonem prośby: — Proszę, bardzo proszę, niech mu Natalia przekaże, że na niego czekam. Pięć minut rozmowy, nie więcej. Na górze dokładnie słychać każde słowo. Róża zastana- wia się z grzebieniem zatrzymanym w pół drogi. Słyszała już wczorajszej nocy o tym Andrzeju. Tutaj jeszcze ktoś miesz- ka. Jakiś pan Andrzej. Może sobie mieszkać, dom jest duży, zresztą, jak wynika z dolatujących z dołu rozmów, on tylko na noc wraca do domu. Pewnie sublokator. Róża orientuje się, że w małych miasteczkach także dają się odczuć trud- ności mieszkaniowe, mówiono o tym w telewizji. W takim wielkim domu można by odnajmować ze cztery pokoje. Pani Malinowska, po wyprowadzeniu się córki, odnajmuje pokój trzem studentkom, skarżyła się nie tak dawno mamie, że te panienki palą do późnej nocy światło i żadna z nich nie umyje nigdy wanny po kąpieli. Rozwikławszy jeszcze jedną zagadkę, Róża energicznie wbija zęby grzebienia w czuprynę i szarpie, włosy są gęste i nieposłuszne, dużo by dała, żeby układały się tak miękko, jak włosy Wioletty. Wioletcie wystarczy raz przejechać szczotką i jest porządnie uczesana, Róża musi się dobrze 85 nią, gdy już prawie biegła z ręcznikiem przerzuconym przez ramię i mokrym kostiumem w ręku. Początkowo nie zrozumiała, dopiero za mostem pojęła, że w ten sposób została porównana do uciekającego z balu Kopciuszka, który zostawił na zamkowych schodach ma- leńki pantofelek lśniący niczym klejnot. Czy jakiś inny chło- pak mógłby coś takiego wymyślić? Nie, nie mógł! To już pomyślała prześlizgując się przez dziurę w płocie. Zdyszana, z mokrymi włosami, wstąpiła na stopnie i za- pukała do drzwi, które uchyliły się od razu. Niska kobieta jak wczoraj owinęła się w szal. W rozleg- łych pokojach było chłodno w porównaniu z upałem pa- nującym na dworze i ciemno, gdy się wspomniało rozjarzo- ne białym słońcem ulice. — Dobrze się bawiłaś, Różyczko? Zadając to pytanie, ściślej ogarnęła się szalem, jej było rzeczywiście zimno. Czemu nie wyjdzie do ogrodu, nie usiądzie w szeleście liści i ugrzanym, lipcowym powietrzu? Czy ona nigdy nie wychodzi z domu? Jest taka blada, jakby od lat nie opusz- czała tych murów. — Śliczny dzień, upał. — To pośrednio określało szczęś- cie, jakie czuła Róża. Poczucie dziwnej radości po prostu napełniało ją całą, chciałaby porozmawiać z kimś, opowie- • dzieć o Marku, o smaku malinowych lodów, małej rzece płynącej pod mostem. „Przechyliłam się mocno przez balu- 82 stradę, a on powiedział, że się mogę utopić" — tak mogłaby się zaczynać jej opowieść. Zresztą mogłaby się zaczynać inaczej; to nie ma znaczenia, byleby móc dojść do tego zdania: „Odwróciłam się i zobaczyłam Marka". — Cieszę się, że jesteś zadowolona. Jakie ona ma dziwne spojrzenie, takie... takie nie widzące. Patrzy na Różę, jakby jej w ogóle nie dostrzegała, oczy szeroko otwarte, zapatrzone w coś dalekiego, twarz nie- ruchoma. I jeszcze palce, niespokojne i błądzące bez celu po włóczkowym szalu. — Idź na górę, umyj się i zejdź na kolację. Róża jest jej prawie wdzięczna, że nie zapytała o nic. Dobrze by było podzielić się tym dniem nawet z kruchą ko- bietą, ale tylko wtedy, gdyby można było opowiedzieć sa- memu, bez tych pytań, bez śledztwa: jak, dlaczego, kto, po co, czemu. Dorośli prawie zawsze wypytują o wszystko, chcą wiedzieć o ważnym i nieważnym, mama, tak, i mama też wypytuje udając, że robi to mimochodem, niby przez grzeczność, a jednak zadaje pytania precyzyjnie jak adwo- kaci z kryminalnych filmów. Dobrze, że ta pani nie jest ciekawa spraw Róży, bardzo dobrze nawet. W białym pokoiku Róża długo przegląda się w lustrze. Pozornie jest tak samo, jak wczoraj, przedwczoraj czy ty- dzień temu. Jasna chłopakowata czupryna, kilka piegów na odrobinę za krótkim nosie, rzęsy trochę podwinięte do góry i ciemne brwi zrastające się na czole. Tymi brwiami Róża martwi się nie od dzisiaj, już kilka razy usiłowała je wy- skubać, bez żadnych zresztą rezultatów; w jakiejś książce 83 'i siostra ma taką samą, nawet usiłowałem od niej wyłudzić, ale nie dała. Proste? — Proste — zgodziła się Róża. No, więc spróbowali, kto lepiej pływa żabką. Na pewno Marek był szybszy, ale jakoś tak wyszło, że Róża pierwsza dotknęła ściany basenu. — Wygrałaś! — To się nie liczy. Mogłeś mnie prześcignąć, jakbyś chciał. — Widocznie nie mogłem, jeżeli nie prześcignąłem. — Ale ja nie lubię wygrywać nieuczciwie! — To ci się chwali. Nic się nie martw. Jak jutro przyj- dziesz tutaj, pobiję cię o trzy długości. — Skąd wiesz, że przyjdę? — Nie wiem. I dlatego pytam, czy przyjdziesz. Ze zdziwieniem Róża uświadomiła sobie, że czuje tak, jakby tego Marka znała od bardzo dawna. Z innymi chło- pakami nie było o czym rozmawiać, zawsze ich gadanie skręcało na piłkę nożną, samochody albo na kosmonautów. Najznośniejszy ze znanych jej chłopaków potrafił cytować z pamięci wszystkie zestawienia zespołów ligowych, znał życiorysy piłkarzy, a po każdej niedzieli miał w głowie wszystkie wyniki meczów. Inni byli jeszcze gorsi. A z Mar- kiem rozmawiało się jak z dobrą koleżanką, prawie jak z Dorotą. — Co ty, śpisz z otwartymi oczami? Obudź się. — Myślę. — O czym myślisz? 80 — O różnych rzeczach. Poczekaj, która godzina? — Mój budzik zostawiłem w szatni. Rzadko się kąpię z zegarkiem. Jak chcesz, to podskoczę i zapytam. Wrócił po chwili. — Za dwadzieścia szósta. — O rany! Muszę pędzić. — Zostań jeszcze trochę. — Nie mogę. — Taką masz srogą ciotkę? — Żebyś wiedział. — W porządku. Familia to familia, znana sprawa. Chcesz, to cię odprowadzę. Jeszcze nigdy nikt nie odprowadzał Róży tak naprawdę. Zdarzało się, że wracała ze szkoły z którymś z kolegów, ale zwykle chodziło o pożyczenie książki albo o przepisa- nie zadania. Z kina czy ze szkolnej dyskoteki wracali całą gromadą, po drodze rozchodząc się do swoich bloków. Nie znaczyło to wcale, że ktoś specjalnie odprowadzał Różę, po prostu szli razem, i to wszystko. — Sama trafię — powiedziała, chociaż chciała, żeby ten dzień trwał dalej, a z odejściem Marka już przecież nie mógł być taki, jak dotąd. Ale kto wie, czy tamci państwo nie wypatrują jej po- wrotu? Może nie podobałoby im się takie odprowadzanie? Może chcieliby wiedzieć, jak i gdzie Róża poznała Marka? I zaczęła się bardzo spieszyć, tak spieszyć, że nawet nie rzuciła pożegnalnego „cześć". - Nie zapomnij o pantofelku! — zawołał w ślad za 6 Dzień, noc... 81 — Skaczesz? Spotkali się przy schodkach, potrząsał głową, pewno nalało mu się do ucha. — Ja ze skokami nie bardzo — przyznała się uczciwie. — W ogóle pływam średnio. — Krytą żabę masz pierwszorzędną. — Więc jednak wi- dział poczynania Róży, chociaż mogło się wydawać, że ani razu nie spojrzał w jej stronę. — Jak na dziewczynę, można powiedzieć, pierwszorzędną, superekstra. — Z tobą się nie będę próbowała. Jesteś lepszy. Usiedli na krawędzi basenu, prawie przy samych schod- kach. Jakiś pan uczył pływać bardzo tęgą panią, która roz- paczliwie czepiała się jego ramion i po każdej samodzielnej pływackiej próbie nieodmiennie szła pod wodę. — Jak ci na imię? — Marek. A tobie? Właściwie umówiła się z koleżankami, żeby nazywały ją Beta, było to zdrobnienie od Beaty — bo na drugie miała Krystyna, tą Krystyną także nie była zachwycona, chociaż brzmiało sto razy lepiej niż Róża. Prawdę powiedziawszy, każde imię było lepsze od Róży, może z wyjątkiem jakiejś Praksedy, Scholastyki czy Perpetui. — Jak ci na imię? — powtórzył nie wiedząc, że Róża roz- waża sprawę swojego imienia. Chciałaby, żeby zabrzmiało jakoś odświętnie, inaczej, żeby pasowało do dnia pełnego słońca i radości. — Róża. Dlaczego podała to imię, którego się wstydziła? Mogła 78 przecież powiedzieć, że się nazywa Agnieszka albo Imogena, Glencora lub Wioletta, wiele imion jej się podobało, więc czemu podała to jedno, którego nie znosiła, chociaż było i jest jej prawdziwym imieniem? — Fajnie. A skąd przyjechałaś? — Skąd wiesz, że przyjechałam? — Znałbym cię z widzenia. — Wszystkich znasz z widzenia? — Pewnie. — Coś ty! — żachnęła się. — Ja nawet nie znam wszyst- kich z naszego osiedla. — U nas jak ktoś kichnie na Zarzecznej, to mu na Dolnej mówią na zdrowie. W takiej dziurze trudno się nie znać. Są trzy podstawówki, jeden ogólniak, jedno tech- nikum i zespół szkół' zawodowych, tyle całej parady. Ale cię zbujałem, bo nie znam wszystkich, tylko prawie wszystkich. Zsunął się do basenu i przytrzymując się krawędzi za- proponował : — Spróbujemy się żabą. A co do tego znania, to ciebie na pewno bym. zauważył. — Dlaczego? — Zaraz: dlaczego? Za dużo chciałabyś wiedzieć. Po- wiedzmy, że jestem spostrzegawczy. Przyjechałaś z War- szawy ? — Z Warszawy. — No, widzisz. Mogę ci nawet powiedzieć, skąd wiem. Po twojej koszuli, takie były tylko w „Juniorze". Moja 79 Nie mówi, gdzie ma poczekać, ale to zupełnie jasne, że w tym miejscu, gdzie teraz stoją. On to także rozumie i nie pyta o nic. Do dziury w parkanie Róża dociera szybciej, niż się spo- dziewała, ale każdy dotarłby szybciej, gdyby biegł podska- kując, tak jak Róża. Bo Róża jest bardzo ucieszona. Gdyby jej powiedzieć, że spotkaniem z nieznajomym chłopcem, poczułaby się dotknięta — jest ucieszona w ogóle. I tym, że dzień jest upalny, i tym, że jadła takie lody, i tym, że z taką niezachwianą pewnością porusza się po ulicach obcego miasta, i tym, że popływa sobie po obiedzie. No i po- znaniem tego chłopaka także. Człowiek czuje się łyso, kiedy nie zna nikogo. Nikt z tamtych trojga, ani krucha kobieta, ani przygar- biona Natalia, ani pan z wąsami, nie ma nic przeciwko te- mu, żeby Róża poszła na pływalnię. Tylko nie zaraz po obiedzie i żeby spocona nie wchodziła do wody, i żeby uwa- żała, bo na pływalni także nietrudno o wypadek. To ostatnie oczywiście powiedziała niska pani, a Róża aż uśmiechnęła się w głębi duszy. Dobrze ją rozszyfrowała. Takie osoby każde przejście przez jezdnię traktują jak wy- prawę na Czomolungmę albo próbę przepłynięcia w balii Oceanu Spokojnego. Ale trzeba przyznać kruchej kobiecie, że ograniczyła się tylko do przestrogi, chociaż przez mo- ment wyglądało na to, jakby miała zabronić tej wyprawy na pływalnię. — Niech Różyczka wraca na szóstą. — Zgarbiona Natalia dopędziła ją przy dziurze w płocie. — Nawet Różyczka nie 76 wie, jakie to ważne, żeby wcześnie wrócić. Lepiej nawet przed szóstą. Chociaż czekał na umówionym miejscu, udawał, że nie widzi nadchodzącej Róży, bardzo zajęty przetaczaniem no- skiem trampka jakiegoś kamyka. — Cześć. — Cześć — pozdrowił ją takim samym tonem. Pływalnia była nieduża. Ot, basenik, trampolinka, a na- przeciwko trampoliny zjeżdżalnia dla dzieci. Tam było naj- gwarniej i najtłoczniej. Mała dziewczynka wrzeszczała wniebogłosy, kiedy chłopcy ochlapywali ją wodą. Rzecz jasna, Róża z pogardą ominęła płyciznę przeznaczo- ną dla maluchów; stanąwszy na słupku startowym, rozej- rzała się od niechcenia, ale on jeszcze nie wyszedł z szatni. Nie ma obawy, znajdzie się — pomyślała i już była w wo- dzie. Skoczył jej prawie na głowę, a w każdym razie tak, żeby wywołać jak największą falę. Potem nie spojrzawszy, co się stało z Różą, popłynął delfinem wynurzając się do pół ciała po każdym uderzeniu ramion, robił bardzo dużo plu- sku, rozbryzgiwał wokół jasne bryzgi wody, słabsi pływa- cy pospiesznie umykali z drogi rozpędzonej torpedzie. Dopłynął do schodków, jednym susem wyskoczył z ba- senu i wbiegł na trampolinę. Przez moment ważył się sto- jąc na czubkach palców, nim skoczył. Wyszło mu, rzeczy- - wiście wyszło, wsunął się w toń, woda zamknęła się nad nim bezszelestnie, tylko rozchodzące się kręgi wskazywały miejsce skoku. 77 a gadania było tyle, że śmiało mogłaby spóźnić się ze trzy dni. — Przepraszam, która godzina? Zagadnięty uniósł ku oczom zegarek na grubym łańcuszku, pstryknął palcem w kopertę i ogłosił; — Za siedemnaście dwunasta. Czas gwarantowany. To, moja panienko, prawdziwy „patek", minuty się nie po- spieszy ani nie spóźni. Ma jeszcze niecałe dwie godziny. Trzeba ze dwadzieścia minut liczyć na powrotną drogę, a może trochę więcej, jeszcze coś jej się pokręci, chociaż jest prawie zupełnie pewna, że potrafi z zawiązanymi oczami trafić do dziu- ry w płocie. Dziura w płocie? Co za pomysły, żeby prze- chodzić przez dziurę w płocie, a nie, jak wszyscy ludzie, furtką! Oglądała chyba w zeszłym roku taką komedię o zwario- wanym dziadku, który wychodził z domu wyłącznie oknem, sypiał ze strzelbą pod poduszką i grywał na waltorni złotym rybkom. Zresztą ten dziadek przechytrzył szajkę groźnych gangsterów. Pamięta, że bardzo się śmiała oglądając dracz- ne przygody. To czemu nie śmiała się wczoraj? Zobaczę pływalnię — postanowiła. Pływalnia była właściwie prawie w parku. Zza wysokie- go parkanu wypiętrzała się trampolina, słychać było na- woływania i plusk wody. Ogromnie głupio stać pod tym parkanem — bez pięciu złotych na wstęp i bez kostiumu pozostawionego w torbie. Tym głupiej, że nagle usłyszała: 74 — Może teraz zobaczymy, kto lepiej pływa? To był znowu tamten chłopak z mostu, tylko że już bez plastykowej torby. Jasnowłosy, wysoki, podobny trochę do Krzyśka z VIIIb. Tym razem Róża przyjęła jego słowa jako coś najnatural- niejszego. Ostatecznie znali się już, to znaczy w pewnym sensie znali, coś już wiedziała o nim, chociażby to, że łatwo się obraża. — No co, idziesz popływać czy nie idziesz? Róża wyczekała chwileczkę, nim odpowiedziała. — Nie idę. — Dlaczego? — Bo nie chcę. Coś ci się nie podoba? — Ktoś mi się nie podoba. Konkretnie ty. — Nawzajem. Po tych nieprzyjaznych oświadczeniach zapadła niezręcz- na cisza. Jeżeli Róża odejdzie teraz, nieznajomy nigdy nie odezwie się już do niej. Róża wie to na pewno i, co najdziw- niejsze, wcale tego nie pragnie. Wolałaby pójść z tym chło- pakiem na pływalnię, ale przecież nie może. Jak wejść na pływalnię — bez pięciu złotych i bez kostiumu? — Możemy zrobić zawody po obiedzie — decyduje się nagle. — Przyjdę tu koło czwartej. Będziesz? Nos chłopaka marszczy się śmiesznie, nie wiadomo, czy z radości, czy z zaskoczenia propozycją Róży. A może to jest uśmiech? — Dobra, będę. — Poczekaj; jakbym się spóźniła. 75 Róża nie przepada za potworami z plastyku, pod których stąpnięciem morze występuje z brzegów, ale na wszelki wypadek zapamiętuje godzinę seansu. Nie pytając nikogo o drogę, bezbłędnie trafia do mostu na rzeczce, przez chwilę przechyla się ku wodzie, prawie kładąc się na poręczy mostu. — Wpadło ci coś czy zamierzasz wykonać efektowny samobójczy skok? — Jak Róża nie znosi chłopaków, którzy zaczepiają dziewczyny. — Jeżeli tak, ostrzegam, woda jest płytka, za to błota ze dwa metry. Prostując się godnie przy balustradzie, Róża odpowiada tak, jak należy odpowiedzieć: — Przepływaj, nie twoja sprawa. — Poczekam, aż skoczysz w odmęty. — Po co? — Dawno mam ochotę na medal za ratowanie tonących. — To nie dostaniesz. I nie wiadomo, kto lepiej pływa, ja czy ty. Odpowiadała mu nieprzyjaźnie, obrócona prawie tyłem, ale widziała doskonale, że starał się ukryć za sobą plasty- kową torbę, w której widniały dwie kostki masła, długa buł- ka i pęczek marchwi. Znalazł się podrywacz z pęczkiem marchewki! — Jeszcze tu jesteś? — udała, że dopiero teraz to za- uważyła. — Myślałam, że już przepłynąłeś. — Dobra, już idę. Gdybyś się nie przewieszała przez po- ręcz, nie powiedziałbym do ciebie jednego słowa. Bo i po co.' To już było powiedziane prawie nieprzyjaźnie. Chłopak obrócił się na pięcie i odszedł w stronę rynku. Najwidocz- niej uznał, że Róża nie jest kimś, przed kim warto ukrywać plastykową torbę, niósł ją teraz nieomal ostentacyjnie, ni- czym bojowy sztandar, groźnie powiewała zielona nać marchewki. Nie zawracając sobie głowy humorami nieznajomego, po wydeptanych schodkach Róża zeszła do parku, gdzie przyjaźnie wabiły błękitnawe cienie. Park jak park, wózki z niemowlakami, babcie i dziadkowie na ławkach, dwie za- gadane panie przed fontanną tryskającą z czterech rogów skąpymi strumykami wody, po stawie z fontanną żeglował niesłychanie poważnie jeden, jedyny łabędź. — Był drugi, był. — Zagapienie Róży ktoś wziął za na- mysły nad samotnością łabędzia. — Ale go chuligani zabili kamieniami. Co to za młodzież teraz! Przez moment Róża wyobraziła sobie chłopaka, który do niej zagadał, ściskającego w dłoni kamień. Nie, on by nie mógł zrobić czegoś takiego, na pewno by nie mógł. Właści- wie dlaczego się na niego obraziła? Bo nie lubię. — Nie wiedziała wcale, czego nie lubi. Czy akurat tego chłopaka, czy zagadywania, czy w ogóle towarzystwa kogoś nieznajomego? Wystarczy, że nie lubi. Tutaj, pod płaszczem liści, było chłodniej, chociaż zbli- żało się południe. Przydałby się zegarek, tamci państwo na pewno przestrzegają punktualności. W zeszłym roku Róża na kolonii spóźniła się na kolację, ot, niewiele, pół godziny, T. 73 72 i i 1 za język przewodniczkę. Oczywiście nie spytałaby wręcz, dlaczego niska kobieta tak się boi wszystkiego i zachowuje w sposób szokujący dla kogoś nie przyzwyczajonego, spy- tałaby ogródkami, niczym najwytrawniejsi detektywi z kry- minałów, może nawet Natalia nie domyśliłaby się, że jest wypytywana. Zaczęłaby od Basi. Na przykład o tym, że mama jej opowiadała... Do woli może obmyślać taktykę krzyżowego ognia pytań, podchwytliwych, inteligentnych, a równocześnie rzucanych tak sobie, od niechcenia, bez żadnego nacisku. Ale zgar- biona Natalia już dawno zniknęła za rogiem, gdzie w niszy stał pękaty święty w złotym hełmie i z zatroskaną miną polewał z dzbanka drewnianym strumieniem wody ma- lutki ratusz z dwiema wieżyczkami. Właściwie Róża wcale nie miała ochoty na owo śledztwo. Poczuła nagle, że podoba jej się ten rynek, to miasto nie- duże i czyste, świeży od nocnego deszczu dzień, słońce za- palające miniaturowe tęcze na powierzchni kałuży. Tamci państwo są dziwni, przynajmniej wczorajszego wieczoru byli dziwni, ale na początku każda rzecz wygląda niezwykle, później okazuje się najzwyczajniejsza i można się zdumiewać swoimi dawnymi odczuciami. Jak Dorota przyszła na początku roku do ich klasy, Róża znielubiła ją od pierwszego spojrzenia, wydawała się taka zarozumiała i pewna siebie, gdy wydymając wargi przechadzała się samot- nie po korytarzu, dopiero po miesiącu okazało się, że jest równa, najrówniejsza ze wszystkich znanych dziewczyn, i od tej chwili nie można już sobie wyobrazić świata, na 70 którym nie byłoby Doroty, najlepszej przyjaciółki, powier- nicy ważnych tajemnic. Albo wszyscy opowiadali, że pan od matematyki stawia tylko dwóje, a jak spojrzy, to się ze strachu zapomina nawet tego, co było obkute na cienką blachę, i rzeczywiście wydawał się straszny przez jakieś dwa tygodnie, teraz, po siódmej klasie, Róża może dać słowo honoru, że lepszego matematyka nie ma w żadnej szkole. Kiedy tłumaczy, największe tumany zaczynają kom- binować i jest bardzo sprawiedliwy. Jeżeli stawia dwójkę, to wiadomo dlaczego. Nikt nie powie o nim, że się „uwziął", nawet mama Wioletty, która ma zwyczaj zjawiać się pod- czas dużej przerwy z pytaniem: „Z jakiej racji mojej córce postawiono ocenę niedostateczną?" Zresztą wspomnienia wieczoru już się zacierają, to, co się wydarzyło, wygląda raczej zabawnie w jasnym słońcu dnia. Jest całkiem fajnie. Teraz Róża przejdzie się w stronę baszty, zobaczy, co grają w kinie. Chyba nie będzie prze- stępstwem, jak obejrzy film dozwolony od piętnastu lat, czternaście ma przecież skończone, trudno, żeby całe życie podziwiała przygody Bolka i Lolka tudzież sympatycznego psa Reksia. Uliczka jest bardzo wąska, idzie się środkiem jezdni. Wszyscy tak chodzą, więc i Róża też. Wylot zamyka brzu- chaty mur baszty. Za to za basztą nagle otwiera się zielony plac z drzewami i skwerem pełnym róż. W kinie grają „Dziewczynę z reklamy" (odpada, dozwo- lone od osiemnastu), „Kota o dziewięciu ogonach" (odpada z tych samych względów) i „Godzillę contra Hedorę". 71 — Przecież zaraz Różyczka nie wyjeżdża. Na wszystko przyjdzie jeszcze czas. Zatrzymały się pod rzeźbionym portalem starej kamie- niczki, półodemknięte drzwi uchylały się zapraszająco. — Ma Różyczka ochotę na ciastka? Albo na lody? Tutaj najlepsze ciastka w naszym mieście^ Czy ma ochotę na lody? I jaką! Ale pieniądze zostały w kraciastej torbie, która czeka ciągle przy lwiej łapie kredensu. Już nie wspominając o tym, że tych funduszy jest, ile kot napłakał, właściwie wystarczy na powrotny bilet i na mało co więcej. Chyba nawet w tym-mieście nie dają za darmo lodów, to zbyt piękne, żeby mogło być praw- dziwe. — My zapłacimy — odgaduje Natalia powód nagłego, zatroskanego milczenia. — Pan mówił, żeby lepiej zjeść ciastka, bo od lodów angina się może przyplątać, ale niech tam, gorąco, w taki upał toby i pan z przyjemnością lody zamówił. Gdy Róża coś wybąkała, że przecież nie wypada, Natalia machnęła ręką. — Różyczka jest gość, a my chcemy, żeby Różyczce dobrze u nas było. Jakby Różyczka chciała, żeby piec na środek wystawić, tobyśmy wystawili. Nie ma o czym mówić, idziemy na lody. W szarej kamieniczce ukryły się salki niskie i ciemne, bo niewiele światła wpada przez ostrołukowe okienka, oszalowane deskami. Pachniało mocną kawą, świeżym ciastem i prażonymi migdałami. — Malinowe, orzechowe, bananowe, malaga, bakalio- we, czekoladowe, śmietankowe — wyrecytowała kelnerka nie zaglądając do karty, potem przyjęła zamówienie i ode- szła. — Na te lody do nas nawet z daleka zajeżdżają, nie raz i nie dwa zagraniczne samochody przy rynku stały, na własne oczy widziałam, ale się nie dziwię, takich lodów pewnie i w Paryżu nie dostanie. Sama Różyczka zaraz się przekona. Rzeczywiście były doskonałe. Może z tym Paryżem Na- talia przesadziła nieco, ale w Warszawie Róża nigdy nie jadła takich lodów, nawet te hortexowskie ani się umywały. Z prawdziwym żalem zgarniała śmietankowo-malinowe resztki na łyżeczkę. Mogłaby zjeść trzy razy tyle. Zazdrosnym spojrzeniem odprowadziła kelnerkę nio- sącą czubato napełnione czarki do ukrytego w niszy sto- lika, ale odmówiła drugiej porcji. Osoba dobrze wychowana nie pochłania dwóch ogromnych porcji na jednym posie- dzeniu. (Bierz na talerz mało, lepiej dobrać niż zostawić — brzmiało jedno z pouczeń mamy.) — Ja już będę wracała. Trafi sama Różyczka? I jeszcze bym prosiła, żeby nie furtką do ogrodu wchodzić, a przez płot od wygonu. Jak Różyczka w tamtą ulicę pójdzie, w tę, co basztę widać, to Różyczka prosto na kino wyjdzie. Basen jest za parkiem, trzeba się wziąć w lewo od mostu, co go już Różyczka widziała. A obiad jemy o drugiej. Dopiero kiedy się rozstały, pozostawiona sama sobie Róża zrozumiała, że pokpiła sprawę. Trzeba było pociągnąć 68 69 .. -?: r ,-"• •• -*-VS^-'*>T ? ? * ?' ? ? -'"?? * ii.;" na łabędziami o wdzięcznie wygiętych szyjach i skrzydłach rozłożonych do lotu. Na bocznych ścianach tablice nagrob- ne, bardzo dużo tablic, łacińskie napisy, szkoda, że Róża nie zna łaciny, ale zna łacińskie cyfry: M — to tysiąc, C — sto, aha, ta tablica pochodzi z tysiąc sześćset siedemdziesiątego drugiego roku, poza tymi cyframi nic by się nie dało z niej odczytać, litery są zupełnie zatarte, jakby ktoś je cierpliwie wymazywał z kamienia. — Podoba się Różyczce? Jeszcze ciekawszy jest rynek obstawiony kamieniczkami o wąskich fasadach, na gzymsach przechadzają się statecz- nie gruchające gołębie, rzeźbione maszkarony wykrzywiają w uśmiechach kamienne gęby. W samym środku rynku tkwi słup szary i nieduży, na wysokości szyi zamocowano w nim żelazną obrożę. — Co to? — Pręgierz. Kiedyś pod pręgierzem chłostano przestęp- ców, nie słyszała Różyczka? Obeszły dookoła pręgierz. — W piwnicach pod ratuszem mają różne zabytki. Tylko dzisiaj nie można zwiedzać. — Szkoda. 66 67 Wędrując porankiem obmytym przez nocny deszcz, słonecznym i jasnym, Róża nie mogła się nadziwić swoim głupim strachom. Pomyśleć, że omal nie wyskoczyła przez okno (poddasze było bardzo wysokie) albo nie narobiła wrzasku na pół miasta. Chyba będzie musiała brać coś na nerwy jak pani Malinowska, która twierdzi, że od strachu staje jej serce; tylko pani Malinowska jest stara i ma prawo do starganych nerwów, a Róża jak dotąd nie bała się prawie niczego. Wystarczy powiedzieć, że kiedy podczas podcho- dów zabłądziła z dziewczynami w lesie, nie płakała jak inne, nie wołała mamy i nie trzęsła się na myśl o wilkach i nocy spędzonej na mchu. To ona odnalazła drogę, wyprowa- dziła je wszystkie na polanę ze starym dębem, skąd nawet małe dziecko trafiłoby do obozu. Gdyby skoczyła, gdyby krzyczała, ładnie by to wyglą- dało. Dziecko, co się stało? — zapytaliby ci, którzy pospie- szyliby z pomocą. I co by odpowiedziała? Że pewna starsza pani prosiła, aby nie wychodzić z pokoju w nocy? Mogłaby także dodać, że nie miała ochoty tutaj przyjeżdżać. Ale każdy uznałby, że ani pierwszy, ani drugi powód nie jest wystarczający do wykonywania skoków przez okno i głoś- nego wzywania ratunku. Coś niecoś tłumaczyła długa podróż pociągiem, tłok na korytarzu, lęk, że przegapi swoją stację, niepewność, czy trafi pod zapisany na kartce adres. To była pierwsza samo- dzielna jej podróż, dotychczas odbywała swoje wyprawy w towarzystwie mamy, brata, ojca, wychowawców, ko- leżanek i kolegów. Wtedy nie trzeba się rzucać do okna, 64 na każdej stacji odszukując wzrokiem tablicę z nazwą miej- scowości, i nie należy co pięć minut patrzeć na zegarek. Jak przyjdzie czas, powiedzą ci przecież, że można już zbierać bagaże i posuwać się do wyjścia. Właściwie Róża nie miała nic przeciwko samodzielności, złościło ją nawet, gdy traktowano ją jak dziecko, ale taka samodzielność bywa denerwująca, może trzeba czasu, żeby się z nią oswoić. Każdy pierwszy raz napawa człowieka przerażeniem, Róża mętnie pamięta prastary obłędny lęk w szatni, kiedy rozstawała się z mamą i miała sama po- wędrować do klasy, dźwigając tornister i blok rysunko- wy. Dzisiaj można się pobłażliwie podśmiewać z lęków uczennicy pierwszej klasy — wtedy przeżywała najpraw- dziwszy strach. Albo gdy pierwszy raz zawieszono jej klucz na szyi i pierwszy raz została sama w domu. Przecież pra- wie dygotała z obawy na każde stąpanie po korytarzu i na każde trzaśniecie drzwiami windy, wyobrażając sobie za- maskowanego bandytę, który skrada się do ich mieszkania, świadomy, że poza Różą nie ma tam nikogo. Wyobrażony złoczyńca był jeszcze straszniejszy niż gangsterzy z tele- wizyjnych kryminałów, dłoń w czarnej rękawiczce ściskała oksydowany pistolet. — Teraz my już naprawdę w mieście. Tutaj jest fara. Chce Różyczka popatrzeć? Przed masywnym portalem Róża wraca do rzeczywi- stości. Wnętrze kościoła wysokie i ciemne, niejasno majaczą bla- de twarze świętych z czarnego tła obrazów, ambona zdob- Dzień, noc. 65 Już jest Natalia, owinięta szalem, chyba nawet tym sa- mym, który wczoraj okrywał ramiona kruchej kobiety. — Długo Różyczka czekała? Idą między małymi domkami. Szczekają niewidoczne psy, przez dziurę w płocie przepływa czarny kot, przecina ich drogę, z wyniosłą obojętnością, zajęty własnymi spra- wami. W nie obeschłej kałuży na środku jezdni zażywa ką- pieli stado kaczek, błyszczą granatowe lusterka na popie- latych piórach. — Zupełnie nie ma ruchu. Można by się przespać na samym środku ulicy i nic by się nie stało. — Co też Różyczka opowiada! Co i raz ktoś taksówką podjedzie. O, ci tutaj mają wiśniową, a w tamtej willi to sobie kupili cudo niewidziane, co drzwi ma z tyłu. Jest ruch, jest! Czasem aż się boję wychodzić. Furmanki także jeżdżą. Na rynek ich nie puszczają, ale tutaj jeżdżą. Jakby na potwierdzenie tych słów zaklaskały kopyta, powożący — z wysokości kozła — uchylił czapki. — Nas tutaj wszyscy znają. Jakże, tyle lat! Tego woźnicę od tyciego szkraba pamiętam, jego matka do dzisiaj przy- nosi ser i śmietanę. Wyplątały się wreszcie z zielonych uliczek. Teraz, wśród drewniaków i niskich domeczków z czerwonej cegły, tu i ówdzie rozpierały się domy dwu- i trzypiętrowe, jak małe sztandary powiewała na balkonach susząca się bielizna. — Jeżeli Różyczkę nogi bolą, możemy wsiąść w autobus. Ale ja bym radziła pieszo, więcej Różyczka zobaczy i drogę lepiej pozna, a przecież sama będzie chodziła. 62 Domy zwierały się, ogrody kurczyły i nikły, już tylko su- chotnicze drzewka o poobsychanych liściach trzymały war- tę nad brzegiem chodnika, na parterach pojawiły się tafle sklepowych witryn. — Tutaj jest piekarnia, a za nią Sam. Jakby było trzeba guzików albo nici, to w tamtym sklepie Różyczka dosta- nie. A jakby skręcić w prawo, toby się wyszło prosto na aptekę. Nóg nie schodzisz, wszystko na jednym miejscu. Przez małą rzeczkę przerzucono solidny most, groźna tablica informowała, że mogą nim przejeżdżać pojazdy o ładowności do pięciu ton. Za tablicą ustawiono całe stado znaków drogowych: zakaz wyprzedzania, zakaz używania sygnałów dźwiękowych, zakaz postoju, zakaz skrętu w le- wo. Nad rzeczką unosił się niewyraźny, mdlący zapach, płaczące wierzby kąpały w burej wodzie swe zwisające gałęzie. — Szkoda, że Różyczka nie widziała dawniej naszej rze- ki. Było na co popatrzeć, tak się woda mieniła jak jedwab. Teraz nikt tu nie usiądzie, chociaż ławki ustawione; od smrodu aż dusi, a dawniej/tu było powietrze, że i w Krynicy lepszego nie znajdzie. Z Natalią rozmawiało się całkiem normalnie, pokazywała domy i sklepy, raz po raz odpowiadając na ukłony prze- chodniów. Naprawdę znali ją prawie wszyscy, kłaniały się panie z siatkami, spieszący się panowie, dziewczyny i chło- paki, mało kto bez ukłonu czy pozdrowienia mijał przygar- bioną kobietę. 63 m> — Wcześnie się zmierzchało, na zegar nie patrzyłam. Myślałam, że już czas. On mądry jest, swojego dobrze roz- pozna. Sama pani widzi, że Różyczkę przywitał jak do- mownika. To tłumaczenie jakoś wszystko wyjaśnia, krucha pani wzdycha, uspokaja się. — Przy takim ostrym psie o nieszczęście nietrudno. I czemu Natalia nie pamiętała, że Różyczka przyjedzie? Mogło się stać coś niedobrego! Aha, ta pani żyje w ciągłym lęku przed jakimiś złymi wy- darzeniami. Trzeba było widzieć, jak się przeraziła myślą, że ten biedny, stary pies mógłby rozszarpać Różę. To jest klucz do tamtych niewytłumaczonych zdarzeń i słów. Teraz jasne. Na początku przypuszczała, że jakaś oszustka pod- szyła się pod zaproszoną, bo czy nie kazała oddać listu i nie oglądała wraz z przygarbioną Natalią Róży ustawionej przy oknie, tam gdzie najjaśniej? A tamto na strychu? Pożar, chodziło o pożar, pewnie pomyślała, że Róża będzie sobie przyświecała zapałkami. Na górze nie ma elektrycz- ności, a w tej rupieciarni rzeczywiście nietrudno zaprószyć ogień, jedna iskra wystarczy. Mogliby uporządkować te graty, zamiast żyć w ciągłym strachu, że dach "im zgorzeje nad głowami. Mama też się wszystkiego obawia, ciągle upomina, żeby ostrożnie przechodzić przez jezdnię, wyłączać wtyczki z kontaktów, pamiętać o dokładnym zamykaniu gazu, uważać przy wysiadaniu i wsiadaniu do autobusu, nie bie- gać, nie podskakiwać, wyjmować dokładnie ości z ryb 60 i, na miłość Boską, nie brać kąpieli w wannie, kiedy nikogo nie ma w domu. Ojciec zawsze śmieje się, że mama nie wzięłaby za nic aparatu fotograficznego do ręki, z obawy, że to niepojęte urządzenie może nieoczekiwanie wystrzelić. Najwidoczniej ta pani jest taka sama. Wyjaśniwszy tajemnicę Róża czuje taką ulgę, że nagle wszystko zaczyna jej się wydawać miłe i swojskie, ten długi stół, kredens z ciemnego drzewa, kółka do serwetek, kru- cha pani, pan z wąsami i przygarbiona Natalia. Bez trudu odnajduje dziurę w płocie i przystaje zdzi- wiona. Nie ma wcale ulicy, tylko wygon porosły buj- nym łopianem i wysokimi ostami o różowych główkach. pod podeszwą zgrzypnęła przerdzewiała puszka. To jest chyba stare wysypisko śmieci, zarosłe chwastami i zapo- mniane. Ledwie przedeptana ścieżynka wyprowadza Różę na róg, gdzie stoi zabawna latarnia, wartująca przy siatce okrytej biało kwitnącym pnączem. Pnącz jest tak gęsty, że siatki można się tylko domyślać pod jego zielonym mu- rem. Inna jest ta uliczka od tamtej, którą przyszła od auto- busu. Tu, gdzie czeka, domki są mniejsze, jakby trochę ?wiejskie, zza ściany zieleni słychać zatroskane pogdakiwa- nie kur, o kilka kroków dalej przewiesza się przez parkan gałąź jabłoni obciążona mnóstwem owoców, jakby zapra- szała przechodzących, by zrywali i jedli. Zupełnie jak na wsi. — Odrobinę nawet ucieszyła się wiejskością, może te wakacje nie będą wcale koszmarne. — Szkoda, że nie mam roweru. 61 co do niej mówiono — a jednak zaczyna nie dowierzać samej sobie. — Oj, zakapałam obrus — przeraża się krwawym kap- nięciem, a tamci wszyscy troje śmieją się i mówią, że nic nie szkodzi, głupstwo, nie ma się czym przejmować, zaraz po śniadaniu się spierze. — Więc jak, Różyczko, zdrowie mamusi? Dla nich wczoraj mama była Basią, dzisiaj zapomnieli o Basi. Mówią: mamusia. Róża opowiada o mamie, ojcu, bracie, przerywają jej licznymi pytaniami. Brat podobno już zupełnie dorosły? Co studiuje? Pewnie bardzo zdolny? Słyszeliśmy, że tatuś często wyjeżdża? Mamusię bardzo cenią w pracy, prawda? Do której klasy zdałaś? Do ósmej? Patrzcie, jak ten czas ucieka, jak te dzieci rosną! Kiedy tak najzwyczajniej pytają, Róża im najzwyczajniej odpowiada i sama siebie wyśmiewa za wczorajsze lęki. Zu- pełnie sympatyczni ludzie, mogłoby być gorzej. Konfitury świetne, zaraz dobierze sobie trzecią porcję. Da się tu wy- trzymać, zresztą jak teraz niby zakomunikować, że musi odjechać, jeżeli oni są tacy ucieszeni, że mogą ją gościć. A w ogóle w domu byłaby awantura, gdyby tak wróciła na drugi dzień. Mama by się zdenerwowała, a ojciec poparłby pretensje mamy, bo tak jest zawsze. Jeszcze nigdy nie zda- rzyło się, żeby rodzice mieli odmienne zdanie: — Boimy się, że będziesz się z nami nudziła — starszy pan starannie składa serwetkę rozłożoną na kolanach. — Może dzisiaj Natalia przeszłaby się z tobą? W naszym mieście 58 ? jest wiele zabytków. Rozejrzysz się. Możesz chodzić do kina, do parku, na pływalnię. Chcielibyśmy, żebyś się do- brze bawiła, raz w roku są ferie. Coś jej się wczoraj musiało poprzestawiać. Jest dobrze, lepiej, niż przypuszczała. Nie każą siedzieć w domu, sprzątać i czytać na głos książek, a mama wspominała o takich nie- pociągających perspektywach. Będzie można popływać, pooglądać filmy, połazić sobie po nieznanym mieście. — Niech no Różyczka nie wychodzi furtką, za jaśminami jest dziura w płocie, tamtędy niech wyjdzie i czeka za ro- giem. — Skrzydła kredensowych drzwiczek zamykają się z głuchym klapnięciem. — Ja zaraz będę. Krucha pani porusza się niespokojnie. — Ależ, Natalio! A Tygrys? Czy Tygrys to tamto stare, zmechacone psisko? Imię ma groźne. Pewnie im się wydaje, że jest zdolny rozszarpać każdego intruza, który zabłądziłby clo zarośniętego ogrodu. — Proszę się nie obawiać — uspokoiła obawy kruchej pani. — Już głaskałam Tygrysa. — O Boże! Podeszłaś do budy? — On przyszedł do mnie. Drobna kobieta zrywa się na równe nogi. — Co to ma znaczyć, Natalio?! Róża nie widzi twarzy pytającej, ale rozpoznaje ten głos, ostry i władczy, który słyszała w nocy. — Wczoraj go jeszcze przed wieczorem spuściłam. Talerzyk trzymany przez Natalię drży zupełnie wyraźnie, kiedy przygarbiona bardziej niż zwykle tłumaczy dalej: 59 p I i — Dzisiaj ranek aż się błyszczy, trawa wymyta po desz- czu, każda drzewina pachnie, listeczki rozkłada. Wreszcie włosy są uczesane, tak jak potrzeba, łóżko za- słane, każdziutka fałdka na śnieżnej narzucie wygładzona, przewrócone krzesło ustawione na swoim miejscu, przed małym stoliczkiem. No, teraz nikt nie może nazwać Róży flejtuchem, który rozrzuca byle gdzie wszystkie rzeczy. Stara Natalia śledzi uważnie te działania. — Różyczka lubi porządek? To dobrze, to bardzo do- brze. Państwo są bardzo uważający, nie daj Boże, nawet figurkę przestawić, zaraz zobaczą. Nie można powiedzieć, żeby w pokojach na dole było jasno, ale nie jest tak szaro, jak wczorajszego wieczoru. Na ścianach tańczą słoneczne plamy, bo wiatr porusza gałęzia- mi drzew. Cień i blask, światło i mrok. Przerażone oczy dziewczyny z portretu — tego ranka nie są wcale przera- żone, a tylko zapatrzone w skupieniu w coś bardzo dale- kiego. I właściwie ona się uśmiecha. Prawie niedostrzegal- nie, samymi kącikami warg, ale uśmiecha się na pewno. — Jak ci się spało, Różyczko? Pan z wąsami i krucha pani też uśmiechają się na jej wi- dok, gdy poprzedzana przez Natalię wchodzi do pokoju z rozłożystym kredensem. — Dobrze, dziękuję. Kątem oka ustala, że torba stoi tam, gdzie ją postawiła, koło przypominającej lwią łapę nogi kredensu. I list leży, na samym wierzchu innych listów i pocztówek, na tym wiel- kim talerzu. W porządku. 56 — A nie śniło ci się coś? Jest taki przesąd, że sny na no- wym miejscu są bardzo ważne i warte dokładnego zapamię- tania. To, co zapamiętała, chyba nie było snem, chociaż trudno twierdzić, że wydarzyło się rzeczywiście. Może uśmiech tak przeinacza tę bladą twarz, wprost nie sposób uwierzyć, że to ta sama kobieta w ciemności ledwie rozbielonej świe- ceniem syczącej lampy błagała Różę, aby była rozsądna i starała się pomóc, i że to ona popchnęła Różę, z gniewną, nieoczekiwaną siłą. Tutaj, w migocących słonecznych pla- mach, jest tylko drobna starsza pani, życzliwa i zatroskana tym, czy gościowi będzie smakowała jajecznica. — Zapomniałyśmy cię zapytać, co lubisz. No nic, po- znamy się lepiej i mam nadzieję, że nie będziesz się miała powodu uskarżać. Podczas gdy Róża smaruje chleb, krucha kobieta i Natalia krążą wokół i ustawiają przed nią smakołyki: miód, kon- fitury, twarożek. Róża jest głodna, wczorajszego wieczoru prawie nie tknęła posiłku, nie trzeba jej zachęcać. — Jak się czuje mamusia? — Krucha pani nareszcie usiadła naprzeciw Róży. — Pewnie zajęta i zapracowana jak zwykle, biedactwo. Z zatrzymanej w pół drogi łyżeczki spłynęła krwawa pla- ma konfitur. To jest najzwyczajniejsze pytanie, takie, ja- kiego spodziewała się przekraczając furtkę, i nie ma po- wodu, by aż tak zaskoczyło Różę. Tamto wczorajsze nie było przecież żadnym przywidzeniem, pamięta bardzo dobrze wszystkie wydarzenia, mogłaby zdanie po zdaniu powtórzyć, 57 mów. — Ale dlaczego nie ma żadnych fotografii, tylko ry- sunki? Za zwałem książek piętrzą się góry czasopism. Róża wy- ciąga na chybi! trafił jakiś tygodnik, wpatruje się w zmato- wiałe zdjęcia z jakiegoś balu, bal jest retro, ale te kiecki mogłyby być i teraz, takie lejby z podrzucaną górą, fryzury też mogłyby być teraz, obowiązkowa grzywka, włosy przy- cięte na pazia, ich końce filuternie podwijają się na policz- kach; podpisy pod zdjęciami głoszą, że pani taka a taka została królową balu, suknia z firmy „Herse", pantofelki z firmy „Hiszpański". Na następnej stronie jest duża re- klama, na której pan w cylindrze wącha z zachwyconą mi- ną flakonik. Te pisma są bardzo stare, jeszcze sprzed wojny. Tysiąc dziewięćset trzydziesty trzeci rok, jak można prze- czytać pod tytułem „Światowid". Że oni nie boją się pożaru — pomyślało się Róży. Bo na- prawdę to ryzykowne trzymać na poddaszu tyle starych mebli, sterty książek i pism, mnogie kufry z odzieżą. Wy- starczy krótkie spięcie, żeby ta rupieciarnia zapaliła się jak fajerwerk. Długo musieli piętrzyć pod samym dachem te wszystkie graty. — Ja bym to wszystko wyrzuciła i już. Jeszcze tylko dotknęła podzwaniających cicho kryształo- wych wisiorków żyrandola, jak dziwna ośmiornica rozkła- dającego ramiona w najdalszym kącie, i dmuchnęła we fryzowane pióro okalające rondo zrudziałego kapelusza. Kichnęła, gdy zastały kurz zasypał jej twarz. A może bym nie wyrzuciła? — zastanowiła się przywędro- wawszy z powrotem do drzwi białego pokoiku. — Niektóre 54 rzeczy są całkiem fajne. Jakby była jakaś zabawa z prze- bieraniem, toby się przydały. Podczas oględzin strychu wywietrzały jej z głowy prze- życia wczorajszego wieczoru, dopiero teraz uświadomiła sobie, że znowu będzie musiała stanąć, twarz w twarz, z tymi ludźmi, i poczuła taki sam przestrach, jaki ogarnął ją, kiedy tkwiła w objęciach niskiej kobiety. E, nie zjedzą mnie. — Długo czesała włosy popatrując w srebrny owal lustra, nie wiadomo czemu, wyszła fryzura trochę podobna do tych ze starych fotografii. — Zresztą zaraz im powiem, że wyjeżdżam. Mama nie może się gnie- wać, kiedy jej opowiem o wszystkim. Albo, jak chce, niech się złości, ja się stąd, tak czy tak, stleniam. Wcale nie zauważyła, że w drzwiach stanęła przygarbiona Natalia. — Niech się Różyczka pospieszy, śniadanie już na stole. Wczoraj wydawało się, że Natalia jest podobna do po- kręconej czarownicy, teraz, w porannym słońcu przesianym przez liście, wygląda dobrodusznie i zwyczajnie, może z po- wodu wielkiego fartucha z falbankami. Ktoś, kto nosi taki fartuch, nie może być podobny do zasuszonej i pokręconej jędzy. Na sam widok tego fartucha Róża odzyskuje^humor. Było się czego bać! — Dobrze Różyczka spała? — Doskonale. — Burza nie przebudziła? Niejasne wspomnienie parnej ciemności, błądzenia po omacku, wilgotnych, spoconych dłoni. 55 żeby przypomnieć sobie wszystko. Jednym skokiem Róża jest przy drzwiach, szarpie klamkę. Drzwi otwierają się tak nagle, że Róża wylatuje jak z procy na strych. Czyżby jej się to wszystko przyśniło? Że drzwi zostały zamknięte? Że słuchała dziwnych słów kruchej kobiety nic nie rozumiejąca i przerażona? Że chciała skakać w dół, niebaczna na niebezpieczeństwo, byle stąd uciec? Że mało brakowało, a zaczęłaby wzywać głośno pomocy? Strych wygląda dzisiaj zupełnie inaczej niż wczorajszej nocy. Przez szpary w dachu wpada ukośnie światło, dro- binki kurzu tańczą w jasności. Pod ścianami piętrzą się jakieś skrzynie i walizy, jedne zamknięte na głucho, inne wyrzucające z siebie papiery, pomięte stroje, mnóstwo dziw- nych i nigdy nie widzianych rzeczy. A tu cały kąt zastawio- ny meblami, rodzonymi braćmi tamtych z wielkiego pokoju na dole. Tylko te z dołu są błyszczące i dumne, a te ze stry- chu, przysypane wieloletnim pyłem, osnute pajęczynami, oskarżająco ukazują swoje kalectwo: wyłamane zamki, strzaskane szuflady, porysowane drzwi,- stłuczone szyby szczerzące się soplami szklanych ostrzy. Popychana ciekawością Róża wyciąga jakąś szmatę. Albo to aksamit, albo coś bardzo podobnego, ta szmata otrząśnięta z kurzu i uniesiona za szerokie rękawy staje się nagle suknią. Ciekawe, jak by Róża wyglądała w czymś takim? Przez moment ma ochotę pobiec z tą dziwną suknią i przymierzyć ją przed lustrem w białych ramach, ale zaraz porzuca ten pomysł. Nie chce zostać zaskoczona przez któregokolwiek mieszkańca tego domu w chwili krygo- 50 wania się przed lustrem. Na samą myśl, że mogłaby ją na tym zajęciu przyłapać krucha kobieta, Róża drętwieje. Rzuca suknię na górę podobnych strojów. Po co im taka kiecka? W czymś takim albo się gra w filmie, albo się idzie na bal! Niemal bezszelestnie, na czubkach palców, Róża posuwa się po strychu, odkrywając zasypane grubą powłoką pyłu skarby; stos książek, niektóre ze złoceniami na grzbietach widocznymi dopiero po zdmuchnięciu (kurz ulatuje szarym obłokiem), inne, wielkie i ciężkie, same się otwierają uka- zując pożółkłe ilustracje: kościoły, dzwonnice, kaplice, domy, baszty, ratusze, utrwalone przez rysownika cieniut- ką, prawie niewidoczną kreską detale kolumn, witraże, gotyckie rzeźby, barokowe amorki unoszące w pulchnych paluszkach festony kwiatów i owoców. W tej są same wizerunki greckich rzeźb; Artemida z kołczanem, Dioni- zos z kiścią winogron, Niobe przygarniająca do siebie córkę, Demeter z pękiem maków, mały chłopczyk duszą- cy za szyję okazałą gęś, młodzieniec prowadzący za uzdę wspaniałego konia z ufryzowaną grzywą. W tamtej zaś książce tylko grobowce; na kamiennych płytach śpią zmarli 0 złożonych modlitewnie dłoniach, po bocznych fryzach wędrują nie kończące się procesje opłakujących, w nogach czuwają lwy, wsparłszy łby na wyciągniętych sztywno łapach. — Wiedza o sztuce — mruczy pod nosem Róża odkła- dając kolejną książkę. Nie jest to jej ulubiony przedmiot 1 gdyby chodziło o nią, nie kupowałaby nigdy takich albu- 51 siły deski parapetu. Szelest, coś sypie się spod stóp. Te da- chówki są zupełnie zmurszałe, wystarczy je trącić, żeby się rozsypały, o chodzeniu po nich nie ma mowy. Skoczyć? Obrzydliwie wysoko i jeszcze ten wysunięty występ dachu. Czy tam, na dole, nie ma przypadkiem rozwa- lających się schodów? Jeżeli już skakać, to na trawę, a nie na potrzaskane rumowisko. Jeszcze by tego brakowało, żeby złamała sobie nogę. Ze złamaną nogą, w obcym mieście, bez rzeczy, bez grosza przy duszy, zdana na opiekę tych dziwnych ludzi? Do niczego, zupełnie do niczego. Siedzi na parapecie, plecami wsparta o futrynę, po dru- giej stronie uliczki wabiąco błyszczą okna. Czy jeżeli Róża zacznie krzyczeć, ktoś pospieszy jej z pomocą? Właściwie niby dlaczego miałaby wołać o ratunek? Przywitano ją, nakarmiono i położono spać w białym pokoi- ku na poddaszu. Czy można powiedzieć wezwanym krzy- kiem o pomoc sąsiadom: „Krzyczę dlatego, że zamknięto mnie na klucz?" Nie będzie wołała. Znowu jak ślepiec podąża do niszy przy drzwiach, gdzie stoi na dziwnym trójnogu miska, a obok miski wybrzusza się porcelanowy dzban. W ciemności ochlapuje wodą twarz i szyję. Czuje ulgę. Jak dobrze, że woda jest taka chłodna, łatwiej oddychać i myśli się jakoś łatwiej. Róża zastyga z dłońmi zanurzonymi w zimności. Czemu się tak zdener- wowała? Ostatecznie nie stało się nic strasznego. Słowa tam- tej pani? Jutro zastanowi się, co to właściwie miało znaczyć, teraz jest śpiąca i bardzo zmęczona. Dopiero chłód wody pozwala jej uświadomić sobie, jak bardzo. Wysoko przewala się grzmot, ogród szeleści, szumi, to zerwał się wiatr idący przed czołem burzy, gałęzie drzew szarpane podmuchami skarżą się jękliwym skrzypieniem, klekocze oderwany kawał blachy, skrzydło okna zamyka się z trzaskiem. "Letnia błyskawica rozświetla biały pokój błyskiem krótkim jak mgnienie oka. Z przytulonym do poduszki policzkiem Róża usiłuje pomyśleć, zastanowić się, ułożyć plan działania, ale powieki stulają się same, ogarnia ją ciepły bezwład. I sama nie wie, że już śpi, gdy za oknem spadają pierwsze krople deszczu. Najpierw uderzają cichutko o dach, o szyby, potem z no- wym trzaskiem gromu rozpętuje się letnia ulewa, między niebem a ziemią staje szara ściana wody. Piorun bije za piorunem, błyskawice raz po raz wydobywają z ciemności uśpioną głowę na bieli poduszki. Ale Róża śpi i nie wie nic o burzy. Jest bardzo zdziwiona, gdy siada na łóżku. Nie zna tego pokoju, nie zdaje sobie sprawy, gdzie się przebudziła. Prze- cież na tamtej ścianie powinien być regał, a przy regale plakat z Abbą. Jeżeli obróci głowę, zobaczy plastykową zasłonkę oddzielającą kuchenkę od jej łóżka polowego. Bo to powin- no być łóżko polowe, a nie jakieś staromodne łoże ozdobione gałkami. A te rzeczy dlaczego poniewierają się po podłodze, rzucone bez żadnego szacunku? I koszula, i dżinsy będą po czymś takim wyglądały jak wyjęte psu z gardła! Ale wystarczy spojrzeć na okrągłe lustro w białej ramie, 48 4 Dzień, noc.. 49 — Nie możesz tego zrobić! Oni są na ulicach, na dwor- cach, wszędzie. I już gniewnie, tym słyszanym z dołu głosem, ostrym i twar- dym: — Marsz do swojego pokoju! Jest silniejsza, niż można się spodziewać, gdy popycha Różę ku drzwiom. Chrobot klucza. W mroku niewyraźnie majaczy srebrny owal lustra, czerń gałęzi biczuje o ton jaśniejszą czerń nieba. Róża szarpie klamkę. Nic z tego, drzwi są zamknięte od zewnątrz na głucho. Mocne, grube deski, nie wyłamie ich. Na próżno pstryka kontaktem, światło nie zapala się, więc po omacku, wyciągając przed siebie ręce, wędruje po pokoiku: stolik pod lustrem, krzesło (palcami wyczuwa rzeźbione oparcie), szafa, łóżko. Dotyka ścian, czy są tu drugie drzwi? Dłonie ślizgają się po gładkości murów. Jest przecież okno, jak mogła o nim zapomnieć? Siada na parapecie i przerzuca bose stopy na daszek. Wystarczy przytrzymać się futryny, żeby powędrować skrajem rynny, o tam, do konaru. Uchwycić go, rozhuśtać ciało (Tarzan robił to mistrzowsko!), objąć kolanami pień i już tylko zsunąć się na dół, a potem wystarczy pobiec do furtki. Torba? Nie ma sprawy. Torbę przedtem wyrzuci na dół, tylko ją namaca w tej ciemności. Czy to nie dziwne, że po pięknym letnim dniu, pogodnym wieczorze, zapadła taka smolista noc bez jednej gwiazdy na niebie? Może się zbiera na burzę, powietrze nieruchomo nabrzmiewa dusznością, gęste, ciepłe i czarne. Róża dotyka mokrego czoła, wilgot- nych ramion. Wcale nie poci się ze strachu, każdy na jej miejscu pociłby się jak ruda mysz, tu, pod dachem, jest parno jak we wnętrzu chlebowego pieca, po prostu nie ma czym oddychać. Zaraz, zaraz... torbę chyba postawiła obok łóżka, chociaż nie, do łóżka nie podchodziła, to tamta pani odwinęła na- rzutę odkrywając śnieżnobiałą pościel, ona, Róża, została przy drzwiach, pamięta dobrze. Metr po metrze przeszukuje podłogę, torba nie jest szpilką w stogu siana, musi się znaleźć, nawet w tej pomroce. Poszukiwania są bezskuteczne, jeszcze raz je powtarza. Niemożliwe, żeby nie dotknęła wypakowanej torby, roz- dętej i brzuchatej, sterczącej parą uszu. Dopiero teraz przypomina sobie, że za szczupłą kobietą poszła z pustymi rękoma, uwolniona nareszcie od ciężaru bagażu. Torba została na dole, chyba w tamtym pierwszym pokoju, tym z portretem. Pal sześć klamoty! Ucieknie stąd bez pary tenisówek, bawełnianego podkoszulka z czerwonym słoniem, drugiej bluzki w kratę, czterech par skarpetek i sukienki (sukienki nie znosi). Niech mama pisze do tych państwa, żeby odesłali, prosta sprawa. Trzeba się wydostać na dach. Jakoś teraz lepiej orientuje się w tej ćmie, zręcznie wymija zasadzkę wysuniętego na środek krzesła. Na czarnym nieboskłonie majaczy rudawe światło, to księżyc usiłuje przedrzeć się przez wełnę chmur. Bez zastanowienia opuszcza się, przytrzymując z całej 46 47 — Ja? — Twoja lekkomyślność jest karygodna. Karygodna, powtarzam. Ile razy tłumaczyliśmy ci, jak masz postępo- wać? Kiedy mówi to wszystko, jej oczy są martwe, twarz nie- ruchoma, tylko w kąciku ust drga mięsień i dłoń trzymająca lampę drży. — Nic mi pani nie mogła tłumaczyć. Przyjechałam przed wieczorem i prawie wcale nie rozmawiałyśmy! — prawie krzyczy Róża w te szeroko otwarte oczy. — Pani mnie nie zna. — Dziecko, co ty wygadujesz? — Kobieta pospiesznie stawia lampę na podłodze i otacza Różę ramieniem. — Ja rozumiem, rozumiem dobrze, ale cóż ja mogę zrobić więcej? Ja wiem, co to znaczy dla ciebie, takiej młodej, ale musisz nam pomóc. Róża nie odwzajemnia uścisku, czuje się głupio, stercząc w ramionach o wiele niższej od siebie kobiety, mruga po- wiekami, niepewna, czy należy się jakoś uwolnić, czy jeszcze raz powtórzyć wszystko od początku, tak żeby ta pani zro- zumiała nareszcie, że znają się dopiero od kilku godzin i że to wszystko zupełnie nie ma sensu. — Dziecko kochane, zechciej zrozumieć wreszcie, że tylko dla twojego dobra... Róża czuje uderzenia serca tamtej, głuche i szybkie. Czego ona tak się boi? Jest coś niesamowitego w tej biało płonącej lampie, w tym zdyszanym głosie, w dusznej ciem- ności poddasza. 44 — Sama proponowałam, żeby cię nie zamykać, ale bę- dziemy musieli. Co robić? Co robić? Żebyś ty chociaż, dziecko, zechciała się wczuć w naszą sytuację, byłoby nam łatwiej. Jest tyle prośby w tym głosie, Róża nie potrafi wyrwać się z opasujących ramion ani krzyknąć gniewnie, że dosyć ma tych przedstawień i dlatego teraz, zaraz w nocy, pójdzie na dworzec, woli czekać do rana na pociąg niż znosić to, co ją tutaj spotkało. — To nie potrwa już długo, dziecko, tyle przecierpieliś- my, że doczekamy wszyscy szczęśliwego końca. Trochę, jeszcze trochę cierpliwości. Czy to ona rozluźniła uścisk, czy Róża wysunęła się z objęcia? — Przyobiecasz, że nie wyjdziesz? Niezdolna odpowiedzieć Róża potakuje ruchem głowy, można to traktować jako przyrzeczenie. — Wiedziałam, że jesteś rozsądna. Z trudem Róża wydobywa odpowiedź, głuchą i niewyraź- ną, nie, nie wyjdzie, dopiero teraz może coś wypowiedzieć poruszając z trudem wargami, wciąga przy tym chlipiąco po- wietrze i dlatego to, co mówi, jest podobniejsze do szlochu niż do zwyczajnego mówienia. — Mogę nie wychodzić, jeżeli to potrzebne. Ale jutro wyjadę. W białym świetle rysy wyostrzają się, tamta twarz stała się niewiarygodnie młoda, brwi załamane boleśnie, łzy wzbie- rają w kącikach oczu. 46 Byle nie spaść, nie narobić rumoru. Oj, te stopnie skrzypią, wystarczy stanąć na nich, żeby się odezwały żałosnym pis- kiem. Już? Już, pisk ustaje, Róża maca ściany w gęstej ciem- ności. Te drzwi? Tamte? Zastyga z palcami zaciśniętymi na klamce. Co się stanie, jeżeli wejdzie do pokoju, gdzie śpi ktoś z domowników? Oczywiście jakoś się wykręci, coś wymyśli, ale nagła wizja zapalanej w mroku lampy i siwej głowy unoszącej się znad poduszki odbiera Róży resztę odwagi. Głupi pomysł z tym listem. Co napisali, to napisali, ich sprawa. Prawie na pewno list rano będzie leżał na swoim miejscu, weźmie go po śnia- daniu, wszystko jedno, czy przeczyta go teraz, czy kilka godzin później. Wycofuje się na schody, bieg do góry jest łatwiejszy niż zejście, chociaż schody skarżą się popiskiwaniem i drewnia- nym skrzypem. Teraz prosto. Zastyga, gdy dostrzega na dole światło, słyszano ją jed- nak. — Tygrys spuszczony? (to głos drobnej kobiety) — Toć wiadomo, że spuszczony, (to głos przygarbionej Natalii) — Pan Andrzej w swoim pokoju? — A gdzie miałby być? — Śpi? — Pewnie śpi. Zmęczony przyszedł. — Powtórzyła Natalia, żeby wpadł na chwilę do mnie? — Mówiłam. 42 — I co? — Zmęczony był. Powiedział, że jutro. — Dobrej nocy, Natalio. — Dobrej nocy pani. Szczęka zasuwa, tam na dole ryglują drzwi, zamykają je na siedem spustów, kotwiczą łańcuchem, przekręcają oporne klucze, trwa to długo, Róża stoi bez ruchu, wstrzymując oddech. Mogłyby już skończyć ten nocny obrządek, za plecami Róży dziesiątki małych łapek tupie po podłodze, drepcze po papierach, rozlega się krótki pisk, jeden, drugi, piąty. Myszy! Tu są myszy, a może nawet szczury! Nie wytrzyma tego stania, niech się dzieje, co chce. Rzuca się ku niewidocznym w mroku drzwiom, coś się przewraca, Róża pada, uderza kolanami o coś twardego, krzyczy. — Natalia budzi pana Andrzeja i pana. Szybko! Ja idę na górę. Ta mała, krucha kobieta potrafi rozkazywać jak ko- mendant zagrożonej twierdzy czy kapitan tonącego statku, jej głos jest twardy i brzmi jak rozkaz. — Proszę pani... — Nie ma chwili do stracenia! Słyszy Natalia? Już jest, niesie lampę, Róża nigdy nie widziała czegoś takiego, lampa płonie białym płomieniem, lekko syczy, daje się wyczuć jakiś mdlący zapach. — Znowu wyszłaś? — kobieta podnosi w górę białe światło, żeby widzieć twarz Róży. — Jesteś niepoprawna. Czy nie rozumiesz, na co się narażasz tymi spacerami? 43 ło. Dziadkowie zginęli w czasie wojny, więc mama u kogoś musiała mieszkać. Tylko czemu mówi, że nie może tutaj przyjechać? Byli dla niej niedobrzy? E nie, przecież sama twierdzi, że zawdzięcza im wszystko. Jakby byli źli, wcale by tak nie musiała mówić. B-a-s-i-a. Dobrze, coś już wiem o tej Basi sprzed ilu?... zaraz policzę... sprzed trzydziestu lat z okładem, straszny szmat czasu, za trzydzieści lat z hakiem to ja będę całkiem stara, niemożliwe, żebym mogła być taka stara, nie wierzę w to. Jednak szkoda, że nie przeczytałam tego zaproszenia, wiem, że obrzydliwie jest zaglądać do cudzych listów, ale mogłabym to zrobić, bo tam było za- proszenie dla mnie. Na pewno dla mnie? Nie dałabym słowa, pewnie chcieli zaprosić swoją Basie, a Basia im odpisała, że nie może dostać urlopu i dlatego przysyła córkę. Po praw- dzie nie wierzę, że mama zrobiłaby coś takiego, ale to wszyst- ko jest takie jakieś... Coś podobnego do ptaka zaczyna krążyć w gęstniejącym mroku, śmiga błyskawicznie, ociera się w locie prawie o twarz Róży, opisuje szerokie kręgi, by nagle zatrzepotać się i ulecieć w cień drzew. Ptak w nocy? Chyba że sowa, ale czy to mogła być sowa? Nie zastanawiając się dłużej, Róża zsuwa drewniaki ze stóp. Robią potworny hałas, nim zeszłaby ze schodów, usły- szeliby ją wszyscy: niska pani, połamana Natalia i pan z wą- sami. Przemknie się cichutko na bosaka, ześliźnie ze scho- dów tak, że nie zaskrzypi nawet stopień, pamięta dobrze: schody prowadzą do obszernego przedpokoju, w którym są cztery pary drzwi. List został na stole, tam gdzie jadła, 40 położono go na takim jakby talerzu z kryształu, na którym leżały inne, pożółkłe koperty. Im już niepotrzebny, weźmie go na górę i przeczyta spokojnie. Swoją drogą, trzeba być ostatnią ofiarą losu, żeby wozić się z listem z jednego końca Polski na drugi tylko po to, żeby go wykradać obcym lu- dziom w obcym domu. Kto nie ma w głowie, ma w nogach — zwykła mówić ciocia Helena, siostra ojca. Trudno, Róża musi się popisać umiejętnością bezszelestnego skradania niczym indiańska squaw z westernu. Za drzwiami jest strych już wypełniony ciemnością nocy, zawalony rupieciami. Coś skrada się, szeleści, Róża drży na chrobot maleńkich łapek, wolałaby, żeby to, czymkolwiek jest, nie skoczyło, nie pobiegło po plecach, po ramieniu, nie zaplątało się we włosy. Maca przed sobą bosą stopą, zaraz powinien być stopień, pięć, sześć kroków najwyżej dzie- liło drzwi od schodów. Cofnąć się? Znajdzie ten pierwszy stopień, gdyby nie było tak ciemno już ze trzy razy dotarłaby do listu. A może to dobrze, że ciemno? Poza tymi szelestami nie słychać z dołu nic. Gdyby nie spali, usłyszałaby rozmowę, szczęk zmywanych talerzy, telewizor. Aha, dzisiaj czwartek, „Kobra". Jeżeli nie śpią, na pewno oglądają telewizję, tym lepiej. Dopóki się nie skończy, nikomu z nich nie przyjdzie do głowy sprawdzać, czy gość już zasnął. A właściwie czemu by mieli sprawdzać? Jednak nie oglądają telewizji. Jak tu cicho, te szelesty wydają się bardzo głośne, ostrożne stąpanie Róży w ciem- ności także wydaje się hałasem. Jest stopień. W porządku. 41 wiatru gałęzie i obłoki niespiesznie przemierzające niebo. Kusi także okrągłe lustro wiszące nad stoliczkiem, jego powierzchnia wabi srebrnym jak rozlana woda połyskiem. Gdyby się w nim przejrzeć, może nie zobaczyłoby się piegów i po chłopacku ostrzyżonej czupryny, z ram mogłaby naj- nieoczekiwaniej wyjrzeć młoda piękność z wysoko upiętą fryzurą i filuternie uniesionymi kącikami warg. Zostawiwszy gdzieś swój szal, krucha, mała kobieta po- prawia poduszki, odrzuca róg narzuty. Rusza się zręcznie, pośpiesznie; kiedy się tak na nią patrzy, zapomina się 0 zmarszczkach okrywających jej twarz. Ile może mieć lat? Dotąd Róża nie stawiała takich pytań, dorośli wszyscy byli starzy, z tą tylko niewielką różnicą, że jedni byli bardzo starzy, a inni starzy umiarkowanie, niektórzy nie mieli w ogóle wieku, jak mama czy ojciec, znało się ich od zawsze 1 od zawsze byli tacy sami, nieważne, ile lat przeżyli, nie budzili tej nieoczekiwanej ciekawości, z którą Róża starała się przeniknąć tajemnicę wieku bladej kobiety. Stwierdzenie, że ta pani jest stara, było zbyt ogólnikowe. Co to znaczy stara? Stara jest na przykład pani Malinowska, która lubi opowiadać o swoich pięćdziesięciu trzech latach, stary jest pan z protezą, stary jest dziadek, Róża zna mnóstwo ludzi, którzy z całą pewnością są starzy, ale ta starość jest odmienna, różna od tamtych, jest w niej coś, czego nie spo- sób zrozumieć. Jaka jest ta starość? Czemu Róża czuje się tak obco i samotnie przy tej maleńkiej kobiecie, która czub- kiem głowy sięga jej ramienia? Róża nie jest lękliwa, bez obawy staje przed obliczem pana od matematyki (boją się go wszyscy!), bez drżenia kolan wchodzi do gabinetu dy- rektora, więc czemu teraz czuje się skrępowana i spłoszona ? Blada pani życzy jej dobrej nocy, wychodzi. Za oknem łagodnie przygasa niebo, obłoki różowią się niewidocznym zachodem, w gęstwinie odzywają się ptaki, śpiew jest przy- ciszony i senny, inny niż w pełnym słonecznym blasku. Stąd Róża może do woli obserwować nie wybrukowaną uliczkę, sąsiedni dom tak samo stary, jak ten, ale zadbany, jaśniejący schludnością nowego tynku, obrośnięty pnącymi różami. W tamtym domu zapala się światło, no tak, już się zmierzcha. — Żebym chociaż coś rozumiała. — Wsparłszy się łok- ciami o parapet, Róża wychyla się do pół ciała z okna, dach jest bardzo stromy, między szparami skruszałych dachówek coś kiełkuje, rośnie, zieleni się. — Trzeba było zajrzeć do tego zaproszenia, że mi to nie przyszło do głowy, tam mogło być coś istotnego. B-a-s-i-a. Ciągle o tej Basi. Jeżeli Basia, to mama, czemu zaprosili mnie, a nie mamę? Swoją drogą, mama mogłaby także coś powiedzieć do sensu, zamiast oświadczać, że nie może tu przyjechać. Teraz zresztą wcale jej się nie dziwię. — Na spękanych dachówkach rozsiadło się czarne ptaszydło, gawron albo kawka, wtuliło łepek pod skrzydła, zasypiało. — Wygląda na to, że chcieli się mnie pozbyć z domu, ale równie dobrze mogłabym pojechać na obóz albo na kolonie, też by mnie nie było tyle samo czasu. Trzeba pomyśleć logicznie. Pytanie pierwsze: moja mama jest Basią, a jeżeli jest, to znaczy, że mieszkała u tych państwa. Zaraz, to by się zgadza- 38 39 Nie zastanawiała się jednak nad niezwykłością tego zja- wiska, rozpaczliwie usiłowała zrozumieć scenę, której była nie tylko świadkiem, ale przypuszczalnie i powodem. Ktoś coś wiedział, a przez to wiedzenie miało się stać coś złego lub już się stało, i tej wiedzy winna była przygarbiona Natalia przez swoje miękkie serce, może zresztą nie Natalia, tylko lekarz. W ogóle nie sposób pojąć, o co chodzi, ale strach kruchej pani był prawdziwy i najprawdziwsze były tłumaczenia zreumatyzowanej Natalii, rzeczywiście wy- jaśniającej z przejęciem, że nie popełniła tego, co jej za- rzucano. Oni chyba zapomnieli o istnieniu Róży pochłonięci włas- nymi sprawami. Nie, wąsaty pan przypomniał sobie jednak, że ona istnieje. — Przepraszamy cię, dziecko. Pewno jesteś zdumiona, to rzeczywiście tak jakoś wypadło... Musisz nam wybaczyć. Nie wytłumaczył, o co w tym wszystkim chodziło, ale to, że przeprosił, i to, że przypomniał sobie o istnieniu goś- cia, pozwoliło Róży dojść do siebie. Nie będzie się przejmo- wała tym, co niepojęte. Jakoś wytrzyma tutaj parę dni-, potem poda mniej lub bardziej przekonujący pretekst ko- nieczności wyjazdu — chorobę, egzamin, przyjazd cioci z Australii - by z westchnieniem ulgi wsiąść w pociąg. Mama, rzecz jasna, będzie wściekła; podkreślała z naci- skiem, że liczy na godne i rozsądne zachowanie Róży, ale czy można zachowywać się godnie i rozsądnie w takich warunkach ? Róża odsuwa kompot. — Może pójdę dó ogrodu. — Jest to zupełnie sensowna propozycja, wyjdzie, oni dojdą między sobą do porozumie- nia bez niedogodnego świadka, a pozostawiona sama so- bie Róża, pod cieniem starych drzew, obmyśli plan wyco- fania się — z przepisaną przez mamę godnością i rozsąd- kiem — z tej całej chryi. — Bardzo mi przykro, moje dziecko, ale nie wyjdziesz. W każdym razie dzisiaj nie. Zechciej mieć wzgląd na moją żonę i jej nerwy. Starszy pan wyjaśnia to łagodnie, chyba się nawet po- rozumiewawczo uśmiecha do Róży, może to znaczyć „nic się nie przejmuj", a może znaczyć coś zupełnie innego. — Widzisz, kiedy ona sobie przypomina, popada w stan... trudno mi to wytłumaczyć, ale wtedy nie wolno jej się sprzeciwiać, boją to rozdrażnia. I dlatego prosiłbym bardzo, żebyś zechciała się udać do swego pokoju. Przeznaczony Róży pokój jest zupełnie inny, niż można się było spodziewać, biały, nieduży, pełen światła, wyglą- dało na to, że zapakują ją do jakiejś ciemnej nory albo zamkną w tamtym koszmarnym pokoju z wielkookim portretem na ścianie. — Podoba ci się tutaj? — Bardzo mi się podoba. Jest to pierwsza od chwili przekroczenia furtki ogrodu odpowiedź nie podyktowana nakazaną, wymuszoną u- przejmością. Pokój jest fajny, trochę taki ze staroświeckiej powieści, ma się ochotę usiąść przy oknie i rzewnie się zamyślić spoglądając na lekko zginające się pod pieszczotą 36 Pod ulewą gniewnych wyrzutów zgarbiona Natalia kur- czy się jeszcze bardziej. — To nie ja, proszę pani, przysięgam, że to nie ja — szepcze wyciągając przed siebie ręce, jakby się osłaniała przed gniewem bladolicej. — Ja sama wiem, że ją trzeba trzymać z daleka. Pewnie posłyszała i powtarza, jak to dziecko. — Posłyszała? Niech się Natalia zastanowi! Jak miała usłyszeć tam, u siebie? Chyba że Natalia znowu pozwoliła jej wyjść. To dobre serce Natalii zgubi nas wszystkich. Czy Natalia nie rozumie najprostszych rzeczy? — Co też pani! Już z miesiąc nie ruszyła się stamtąd ani krokiem. — Wtedy Natalia twierdziła tak samo. — Mogę przysięgać na różaniec, jak mi pani nie chce wierzyć. Nie ruszyła się, żebym tutaj trupem na miejscu padła, jeżeli kłamię. — Ale wtedy... — I wtedy mojej winy nie było. Lekarz przecież przycho- dził, ani chybi on coś komuś powiedział i doszło, gdzie nie trzeba. — Jak Natalia może używać takich sformułowań? Na- talia wie, co się mogło stać? Cud boży, że to się tylko tak skończyło, a Natalia mówi beztrosko, że doszło, gdzie nie trzeba! Natalia chyba się nie spodziewa, że jej by darowano! — Przecież wiem, co by ze mną było. Mam oczy w głowie i uszy do słyszenia, i rozum własny także mam. Maleńka pani załamuje dłonie, drobne i kruche, palce 34 bieleją w półmroku, coś podobnego Róża widziała w kinie, tym gestem na ekranie wyrażano rozpacz i niepewność. — No, to skąd ona wie? Na litość boską, skąd ona to wie?! No, skąd?! Nagle zabiera głos starszy pan. — Moja kochana, opanuj się. Może to jakiś przypadek lub zbieg okoliczności. — Pociera palcami czoło i dodaje: — Nerwy należy trzymać na wodzy. — Tu najwidoczniej przypomina sobie najważniejsze, podnosi głos, prawie krzyczy: — To nie Basia, nie Basia! Przyobiecałaś o tym pamiętać. To nie Basia, powtarzam, nie Basia! Zmalała twarz pani w szalu rozjaśnia się niepewnym pół- uśmiechem, jeszcze nie dowierza, upewnia się: — Nie Basia? — Nie. To Róża, córka Basi. Białe palce rozplatają się, ramiona kurczą pod szalem, krucha pani chichocze rozradowana: — Jak dobrze, jak dobrze. Widocznie wąsaty pan nie ma się czym cieszyć, marszczy brwi. — Kochanie, przyobiecałaś być rozsądna. Już nie pa- miętasz o tym? Zgarbiona Natalia po prostu chyba uciekła, bo zniknęła tak, jakby się rozpłynęła w powietrzu. Róża mogłaby przy- sięgnąć, że jeszcze przed sekundą widziała połamaną postać przed błyszczącą witryną kredensu. Nim zdążyła spojrzeć po raz drugi, Natalia przepadła, rozpłynęła się w zielon- kawym półmroku. 35 ostry szpikulec. Bywały dni, że zaczynał opowiadać, a wtedy najzagorzalsi entuzjaści przegapiali Thierrego-śmiałka i „Między nami jaskiniowcami", żeby pływać po najdal- szych morzach, przechadzać się wąskimi uliczkami wschod- nich miast, zagłębiać w pokusy bazarów, dosiadać wielbłąda, pędzić karawany mułów po górskich ścieżkach, ciąć ma- czetą wśród plątawiska lian, nurkować między stada żar- łocznych piranii. Te opowieści kończyły się równie nieocze- kiwanie, jak zaczynały, pan z protezą milkł, laska prze- stawała kreślić splątane linie, próżno było prosić, żeby dokończył historię urwaną w najciekawszym miejscu, wstawał i, przerzucając ciężar ciała z jednej strony na drugą, odchodził, jakby chciał uciec od echa swoich własnych opowieści. Poza panią od Modesta i panem z protezą zdarzały się inne starsze osoby, z którymi Róża rozmawiała, a były to zupełnie zwyczajne pogaduszki. O tym, czy ma rodzeństwo, czy lubi swoją szkołę, czy zastanawiała się już nad wyborem zawodu, i o tym, że nie trzeba się przejmować piegami, bo dodają wdzięku, i o tym, że teraz dziewczynki noszą spod- nie, a dawniej nosiły sukienki, i że dziewczynka w sukience wygląda o wiele ładniej niż w wypchanych na kolanach i spłowiałych dżinsach. Nie były to zbyt ciekawe rozmowy, ale były przynajmniej normalne, takie, jakich się należało spodziewać. A ci tutaj jakby się zmówili, że nie zadadzą żadnego zwyczajnego pytania. Przecież Róża nie zacznie im nie pytana opowiadać, jakie miała stopnie, i nie zako- munikuje, że ostatnio pokłóciła się z Wiolettą na pływalni 32 Wiolettą zgubiła jej czepek i jeszcze wmawiała, że to Róża sama go gdzieś zarzuciła, bo jest nieporządna i rozsiewa po kątach swoje rzeczy. Nie kończąc kompotu, Róża odzywa się w przestrzeń, właściwie do nikogo, tylko po to, żeby jakoś zacząć roz- mowę : — Andrzej przełożył jeden egzamin. Ponieważ robią wrażenie niesłyszących, powtarza po raz drugi, że Andrzej przełożył egzamin, powtarza wolno, głośno i wyraźnie, robi przerwy między słowami, i dlatego to krótkie zdanie brzmi jakoś dziwnie, jakby miało znaczyć zupełnie co innego. Kobieta w szalu porusza się niespokoj- nie i odwraca twarz ku drzwiom. — Co powiedziałaś, moje dziecko? Więc Róża powtarza jeszcze wolniej, głośniej i wyraźniej, że Andrzej przełożył egzamin, ma ochotę dodać, że mama zmartwiła się tą decyzją Andrzeja, ale nie dodaje, oni jakby nie mieli pojęcia, kto to jest Andrzej, spoglądają na siebie z ukosa, chyba chcieliby się porozumieć, ale krępuje ich obecność Róży. Zgarbiona Natalia porusza niemo wargami, to wygląda tak, jakby się modliła, wąsy siwego pana stroszą się wojowniczo. — Ile razy mamy powtarzać Natalii, że ona ma być jak najdalej od tego wszystkiego?! — wybucha nagle blada pani spowita szalem. — Jak Natalia ma sumienie mieszać to dziecko w takie sprawy?! Czy nie prosiłam o zupełną dyskrecję? Czy nie zaznaczyłam, że jej nie wolno w nic wtajemniczać?! Chyba dla niej wystarczy tego, co jest?! 3 Dzień, noc 33 jazdem zaproszonej uciekło, wydawała się mniejsza niż przed półgodziną, szczuplejsza i postarzała. Ze zdumieniem Róża odkryła, że gładkość jej twarzy była złudzeniem, teraz wyraźnie widziało się tysiące cie- niusieńkich zmarszczek okrywających policzki, splata- jących się siateczką na skroniach i w kącikach warg, to wyglądało tak, jakby ktoś najdelikatniejszym pędzelkiem pokrył tę twarz skomplikowanym rysunkiem, tworząc dzieło prawie niewidoczne, a jednak istniejące w sposób oczywisty. ,,Ile ona może mieć lat? — pomyślała mieszając łyżeczką, świadoma, że właściwie nie powinna bełtać wiśni w kom- potierce. Musiała jednak coś zrobić z rękami, to siedzenie w ciszy przed zastawionym stołem było jeszcze straszniejsze niż poprzednie oceny i oględziny. — Czy nie mogliby po- gadać ze mną normalnie? Zapytać, jakie miałam stopnie? Z kim się przyjaźnię? Czy lubię chodzić do kina? Gdzie się wybieram po ukończeniu szkoły podstawowej?" Już nieraz Róża rozmawiała ze starszymi osobami zu- pełnie lub prawie nieznajomymi i czasami były to całkiem fajne rozmowy. O, chociażby wystarczy przypomnieć siwą panią od Modesta, niesłychanej długości kundla na naj- niższych łapach na świecie. Pani od Modesta znała się na psach, umiała o nich opowiadać, w jej towarzystwie Róża nie nudziła się wcale. Albo pan z protezą. Pan z protezą siadywał przy piaskownicy zagapiony na bawiące się ma- luchy i końcem laski rysował skomplikowane wzory na wydeptanej ziemi, nigdy nie patrząc na to, co nakreślił 31 niewyspanie i nagle spadasz na jedenaste miejsce, a przecież bez przerwy, dzień po dniu powtarzają ci, że bez piątek nie masz nawet prawa myśleć o szkole średniej. I niby jak wy- krztusić w domu straszny komunikat, że t chemii dostało się trójkę z dwoma minusami, a z historii, z tej historii, z której zawsze była piątka, nagle złapało się trójkę? Jed- wabne życie, też coś! A na domiar złego to koszmarne zaproszenie i te wszyst- kie pouczenia i musztry, troska mamy, żeby Róża zrobiła jak najlepsze wrażenie na nieznanych ludziach w nieznanym mieście. Czy Agnieszka, Kaśka, Beata albo Magda zgo- dziłyby się jechać do jakichś starych ludzi, być może waż- nych dla mamy, ale zupełnie nieważnych dla nich? Akurat! I czy tkwiłyby teraz tak pokornie przy oknie, oglądane i oceniane jak rzadki okaz zwierzęcia z zoo? One na pewno umiałyby coś zrobić czy powiedzieć, co zakończyłoby te okropne oględziny i uwagi, Róża też coś zaraz zrobi, jeszcze dobrze nie wie co, ale nie będzie tak stała, ma tego najzu- pełniej dosyć. — Mnie się kręci w głowie — odzywa się do tamtych dwóch kobiet zduszonym szeptem. Ich oczy wyokrąglają się przerażeniem. — Mój Boże, jacy my jesteśmy bezmyślni. To dziecko po podróży, a my ją tak trzymamy. s — Siadaj, siadaj, Różyczko. Co pijasz? Herbatę? — Przede wszystkim ta mała musi koniecznie coś zjeść — wąsy starszego pana jeżą się jak szczotka. — Coś konkret- nego, nie żadne ciasteczka. 28 Po chwili Różę usadzono przy długim stole, na straży owego stołu stoi kredens rozłożysty, błyszczący taflami szkła, za szklaną przezroczystością migocze coś srebrnie. Czy w tym domu nie ma normalnych pokoi, tylko takie landary, ogromne i ciemne? Posiłek jest długi, nawet zgłodniała nie byłaby w stanie zjeść ani połowy postawionych przed nią przysmaków: jakieś paszteciki, naleśniki, zupa nie wiadomo czemu po- dana w filiżance zamiast w talerzu, marchewka z groszkiem, frytki, małe kotleciki, kompot i szarlotka. Jest tego taka obfitość, że Róża po zaspokojeniu pierwszego głodu nie- zdecydowanie grzebie widelcem w nałożonej jej porcji. Nie znaczy to wcale, że jedzenie jest niesmaczne. Można się nasycić oczami, kiedy się widzi taką hojną mnogość po- traw. — Niedobre? — Dobre, dziękuję. — To czemu nie jesz? — Nie jestem głodna. — Basia zawsze miała apetyt — ta zgarbiona, o imieniu Natalia, nie wiadomo po raz który przywołała wspomnie- nie Basi. — Często się dziwiłam, ja w jej sytuacji nie wzięła- bym chyba niczego do ust. — Basia była tak młodziutka, że chyba nie zdawała sobie w pełni sprawy. Tak powiedziała owinięta szalem krucha pani o niezna- nym imieniu. Usadowiła się bokiem do Róży, wsparłszy frasobliwie policzek na dłoni. Przygasła, ożywienie przy- 29 łatwo ją było wyprowadzić z równowagi, chociaż gniewała się i zapominała o swoim gniewie równie łatwo. — Mama wiele przeszła w dzieciństwie — powtarzał często ojciec. — Wtedy była wojna. To trzeba zrozumieć. Róża wiedziała o wojnie tyle, ile należy o niej wiedzieć, streszczała w punktach czytanki poświęcone tamtym la- tom, obejrzała wiele filmów i seriali telewizyjnych, przeczyta- ła kilka książek, była w muzeum i recytowała na akademii wiersz — „Kiedy przyjdą podpalić dom...", nie licząc już tego, że wysłuchała bez specjalnej ciekawości wspomnień dwóch stryjów, dziadka, pewnej pani w kolejowym prze- dziale i hydraulika, który przyszedłszy przetkać pion opo- wiadał długo i barwnie o przeprawie kanałami ze Starego Miasta na Żoliborz. W przeciwieństwie do swego starszego brata Róża nie interesowała się minionym czasem walki, wspomnienia były do siebie podobne i tak dalekie od tego, co znała, że aż męczące w powtarzaniu i akcentowaniu owej odmienności. „Wy tego i tak nie zrozumiecie", „To trzeba było przeżyć", „Co ty możesz wiedzieć", „Wy sami nie zdajecie sobie sprawy, jakie macie jedwabne życie, za dobrze wam jest. Ciekawe, jak byście śpiewali, gdyby was postawić na naszym miejscu". No i ładnie. Jakby było trzeba, przecież i ona potrafiłaby kraść węgiel z wagonów, pisać nocami na murach litery „P" i „W" połączone w kotwicę, przenosić gazetki czy ulotki. Wielka rzecz, mogli inni, mogłaby i ona. A z drugiej strony, gdzie dorośli widzieli to „jedwabne życie"? Czy to znowu taka przyjemność wracać do pustego 26 domu, w którym na stole czeka kartka, a na kartce w punk- tach wypisane jest, co trzeba zrobić, załatwić czy kupić? To niby taka frajda nosić na sznurku klucz, którego nie można zgubić, albo siedzieć w domu i pamiętać, że nikomu nie wolno otwierać drzwi, nawet gdyby przysięgał, że jest listonoszem czy monterem z administracji? Albo to, że mama stale jest nerwowa i zmęczona? I to, że ojciec wyjeżdża i przyjeżdża, aby znowu wyjechać, a kiedy przypadkiem jest w domu, wymaga, żeby była cisza, żeby nie puszczać magnetofonu i nie zapraszać koleżanek, nie chodzić w drew- niakach i kłaść się zaraz po dzienniku telewizyjnym? I to, że rodzice nie chcą się zgodzić na psa? I to, że Róża każdego wieczora rozstawia w kuchni polowe łóżko? Mieszkanie jest małe, dwa pokoje, od kiedy Andrzej studiuje, uznano, że musi mieć własny kąt do pracy, a Róża jakoś pomieści się w kuchni. I jeszcze to, że dziewczyny z klasy noszą ory- ginalne lewisy, a Róża dżinsy z „Odry" i każdy wie, że to z „Odry", chociaż tak starannie wyprula nalepkę. I to, że prawie każdy był już za granicą, przynajmniej w Bułgarii albo w NRD, a ona nie była nigdzie... Żalów jest dużo, można je wyliczać przez wiele godzin i nie wyliczyć wszystkich, jedne są naprawdę trudne do zniesienia, inne irytujące jak lekkie ćmienie bolącego zęba. Jedwabne życie — rzeczywiście. A szkoła to niby pasmo nieustannych radości? Sprawdzian goni za sprawdzianem, klasówka za klasówką, na ścianie klasy wisi tabela z aktualną punktacją. Powiedzmy, że jesteś na niezłym, siódmym miejscu, któregoś dnia ból głowy, 27 — Oprawę oczu ma Basi. — Tak i mnie się wydaje. Ale oczy ma piwne, a Basia miała czarne. — Natalia chyba już niedowidzi. Róża ma także czarne oczy. — Moje dziecko, podejdź do okna. Podeszła, a tamte dwie podążyły za nią. — Sama Natalia widzi, że czarne. — Ale jaśniejsze niż Basi. — Jaśniejsze — zgodziła się krucha i znowu owinęła się szalem, jakby poczuła niewyczuwalny dla innych powiew mrozu. Oglądana ze wszystkich stron Róża zupełnie się zagubiła, nie usiłowała nawet protestować, potulna i zgaszona słu- chała bez ciekawości tego, co nieznajome miały sobie do powiedzenia. Niejasno rozumiała: owa przywoływana ciągle Basia to jej matka, w młodości zapamiętana przez tych ludzi, na wszystkie lata, aż do układu pasma włosów nad czołem i odcienia zarumienionego policzka. Ci tutaj nie byli żadnymi krewnymi, o tym Róża wiedziała. Mama wy- jaśniła zaraz po nadejściu listu z zaproszeniem: — To nie są krewni, ale o wiele więcej niż krewni. Naj- bliżsi ludzie na świecie, przynajmniej dla mnie. — Nigdy mi o nich nie opowiadałaś. — Sama ich poznasz. — Nie chcę poznawać. — Poznasz. Przyobiecałam, że ich odwiedzisz. To chociaż pojedź ze mną. 24 - Ja? W tym pytaniu dźwięczało najprawdziwsze przerażenie, jakby Róża sugerowała wspólne rzucenie się w ryczący nurt Niagary czy zstąpienie w krater wulkanu. To było niezro- zumiałe i zdumiewające. — A co? Tam straszy? — Możesz się nie bać, ciebie nie przerazi żadna biała dama z portretu. — Mama najniepotrzebniej przełożyła książkę pod wazonem, a wazon zsunęła w róg stołu, żeby za moment umieścić go w miejscu, z którego został usu- nięty. — Byłoby łatwiej, gdybyś spróbowała zrozumieć, o czym mówię. — Nie rozumiem. Już nie raz i nie dwa dochodziło między matką i Różą do takich dziwnych rozmów, czasami Róża była pewna, że matka zwierzy jej coś ważnego, ale zwykle rozmowa skrę- cała na sprawy obojętne; trzeba odnieść buty do podzelo- wania, co z matematyką, Andrzej wróci późno, bo wybrał się do kolegi, ojciec we wtorek znowu wyjeżdża, gdzie się podziały nożyczki, pani Malinowska chora — podobno angina, wpadnę do niej przed dziennikiem, Kasia wybiera się na zimowisko, jakbyście się zgodzili, tobym się też zapisała. Takie były te rozmowy i, prawdę powiedziawszy, Róża miała ich serdecznie dość, wyglądało na to, że mama na coś czeka. Czym było owo „coś", Róża nie miała pojęcia i nie przemęczała się domysłami. Może nie należy osądzać ro- dziców, ale mama miała nierówne i nerwowe usposobienie, 25 niewiele starsza od Róży. Musiała być jedną z tych, których nikt nie lubi, skarżypyta i beksa, tutaj też tak wygląda, jakby się miała rozpłakać na cały głos, oczy ma takie jakieś przerażone. Najnieoczekiwaniej Róża pokazała język dziewczynie z portretu i poczuła ulgę. __To jest Różyczka — zaszemrało od drzwi. Odskoczyła pod opiekuńcze oparcie fotela, tam czuła się pewniejsza. Teraz było ich troje. Obok pani z szalem — starszy pan z siwymi wąsami, wyprostowany, pełen godności, i zgięta w pałąk staruszka, która starała się jakoś z ukosa-obejrzeć gościa. Może dlatego to patrzenie spod pochylonego czoła wyglądało groźnie i wrogo." __ Córka Basi — obwieściła krucha kobieta, a tamci dwoje pokiwali głowami na znak, że rozumieją. — Przy- jechała na zaproszenie. __ Wiedziałam, że Basia ją przyśle — połamana wykręciła szyję pod nieprawdopodobnym kątem. — Jak Basia coś obieca, to na mur. __ Basia to Basia — ucięła krucha. Pan z siwymi wąsami nie odezwał się ani słowem, odymał tylko wargi pod szczeciną zarostu, nie wydawał się wcale uszczęśliwiony ani przejęty w przeciwieństwie do obu swoich towarzyszek, które rozpływały się w uśmiechach, wykonując mnóstwo okrągłych i niepotrzebnych gestów. — Taka już duża! — W wieku Basi. 22 — Pewno zmęczona? — Cóż, daleka podróż. — Czemu ona nie siada? — Różyczko, kochanie, czemu nie usiadłaś? Żeby im zrobić przyjemność, zapadła po raz wtóry w miękkość fotela, znowu poczuła się bezradna i zagubiona, może przez swoją nikłość wobec rozłożystego siedziska obwarowanego gigantycznymi poręczami i oparciem po- dobnym do wyniosłej turni. To na pewno nie był fotel dla niej, w ogóle to wszystko nie było odpowiednie dla niej, ani ci ludzie, ani ten dom, ani ten czas, który miała tutaj spędzić. I co z tego, że ją zaprosili? Po co? Czy rzeczywiście trzeba zaraz wyruszać w podróż, kiedy komuś nieznajo- memu przyjdzie do głowy zaprosić na wakacje nieznajomą dziewczynkę, która jest o tyle ważna, że jest córką Basi? Nie sobą, nie Różą, nie uczennicą promowaną do ósmej klasy, ale córką Basi. Mama nazywa się Barbara. Ojciec i znajomi mówią do mamy: Bajka. Mama zawsze denerwowała się, kiedy ją nazywano Basią, powtarzała z prawdziwą złością, że nie znosi tego zdrobnienia. Ciekawe, co by powiedziała tutaj, słysząc tę Basie odmienianą kolejno przez wszystkie przypadki, bo dla tych ludzi była Basią, właśnie Basią i nikim innym. A ona, Róża, była córką Basi. Róża, córka Basi. — Ona taka jaśniutka. — Pewnie po ojcu. — Ja też przypuszczam, że po ojcu. 23 mimo letniego dnia, że Róża zrezygnowała z wyrażenia swojej opinii — imię jest obrzydliwe i nadające się wyłącznie dla jakiejś starej ciotki, żyjącej w stałej obawie przed prze- ciągami i pająkami. — Witaj, Różyczko. — Dzień dobry pani. Właściwie teraz dopiero przywitały się, Róża nie bardzo wiedziała, czy ma podać rękę, czy poprzestać na starannie wystudiowanym dygu. Ten ukłon musiała ćwiczyć pod okiem mamy, aż wreszcie potrafiła go wykonać bez zarzutu. Tamta nie ułatwiła jej żadnym gestem sytuacji. Wygłosiwszy powitalną formułkę, owinęła się ciaśniej szalem, jakbynagle pociągnęło skądś mroźnym powietrzem. — Tędy, tędy, proszę. J Jeszcze nigdy Róża nie widziała tak wielkiego pokoju, wydawał się ogromny jak pałacowe wnętrze, jego rozleg- łość wyolbrzymiał mrok czający się pod ścianami, przez osłonięte gęstwiną gałęzi szyby przenikało niewiele świat- ła, a to, któremu udało się tu dotrzeć, szarzało i gasło. — Rozgość się, Różyczko. Zaraz poznasz wszystkich. Wszyscy — to kto? W tym domu panowała taka cisza, że prawie można było słyszeć, jak pająk rozpina sieć, a brzęczenie muchy wydawało się już hałasem. Każde stąp- nięcie Róży dudniło niczym krok słonia, ogromniało w tym milczeniu, trzęsło ścianami i podłogą. Dałaby słowo, że poza nią i bezszelestnie poruszającą się właścicielką szala nie może być w tym domu nikogo. - Siadaj. — Więc nie tyle usiadła, ile zapadła w objęcia 20 kolosalnego fotela, poczuła się bezradna i nieszczęśliwa, to było tysiąc razy gorsze, niż się spodziewała. Mogła się ostatecznie zgodzić na pomaganie starszym osobom, jeżeli mamie tak bardzo na tym zależało, mogła z rezygnacją przyjąć, że będą to najnudniejsze w świecie wakacje, które przecierpi z godnością, ale nie mogła przecież przypuszczać, że ci państwo są nie tylko starzy, ale i aż tak dziwni. Ekscen- tryczne i niezwyczajne osoby doskonale wyglądają w filmach i w powieściach, na co dzień Róża nie miała ochoty obcować z kimś takim. Może inni są normalni, tylko ta pani jakaś dziwna — po- cieszyła siebie samą. Podniosła się z fotela, stanowczo le- piej czuła się stojąc obok pluszowego oparcia niż zapadnię- ta w miękką przytulność. Naokoło przysadziste meble wydymały swoje brązy, rzeźby i okucia, błyszczały intarsjowanymi blatami, dźwi- gały na sobie mnogość wazonów, figurynek, zegarów i pater. W złotych ramach mroczniały obrazy, trzeba było podejść blisko, żeby zobaczyć, co naprawdę kryje się w błyszczą- cych prostokątach. Jeden był rozsłonecznioną łąką, wśród kwiatów pochylała się dziewczyna w białej sukni, wstążki kapelusza opadały na ramię. Na drugim po wzburzonych falach żeglował sta- tek z dumnie łopoczącymi żaglami, jęzory pian oblizywały burtę, nad rozhukanym morzem zachodziło słońce, groźne, czerwone jak krew, wieszczące nieszczęście. A to był portret. Wielkooka twarz — półobrócona ku patrzącemu, z kapryśnym zaciśnięciem warg, dziewczyna 21 czy krótko, mgnienie oka czy minuty, wreszcie drzwi za- skrzypiały, w szparutce błysnęło mdło oko. — Nazywasz się Róża? — Tak — nie wiedziała, czy mówi do kobiety czy do mężczyzny, głos był zmatowiały i słaby, trudno go było przypasować do kogoś konkretnego. — Córka Basi? — Tak. Czy oni myślą urządzić całe śledztwo, nim pozwolą Róży przestąpić próg? Jeszcze data i miejsce urodzenia, klasa, pytania o stopnie, sporo jest spraw, o które mogliby jeszcze zapytać. — Masz list? — Jaki list? — płoszy się Róża. — Nasz list. Z zaproszeniem. Przed ciemną szparą Róża gorliwie rozgrzebuje torbę; kosmetyczka, koszula w kratę, piżama, ręcznik —jest! — Proszę — trzyma list, niepewna, czy ma wsunąć go w tamtą szparę, z której błyszczy oceniające oko. Drzwi uchylają się na tyle, że wysuwa się z nich dłoń, blada i nie- wielka jak dłoń dziecka, chwyta list i znika. Zaraz potem we wnętrzu zaczynają się metalowe poszcze- kiwania, poskrzypywania i piski, zajęczał łańcuch, zazgrzy- piała zasuwa. — Wejdź. Naprawdę ta pani była maleńka, podobna do niewyrośnię- tej dziewczynki, pod okrywającym ją szalem chowało się ciało drobne i ptasie, blada twarz wydawała się gładka i czy- 18 sta, ściągnięte w tył włosy przypominały mysie futerko, szyję obejmowała czarna aksamitka. — Nie jesteś podobna do Basi. To było powiedziane nieomal z pretensją. — Ale nie szkodzi — krucha kobieta końcem palca dotknęła torby. — Musisz być zmęczona, moje dziecko, z tak długiej podróży, a ta walizka pewnie bardzo ciężka. — Jesz- cze raz spojrzała na Różę. — Basia była taka filigranowa, bledziutka, a takie miała piękne warkocze, nigdy potem nie widziałam u nikogo takich włosów. Pewnie już obcięła ? Nie bardzo kojarząc, kto miał warkocze i kto je obcinał, Róża przytaknęła machinalnie: — Obcięła. — Tego się obawiałam — teraz kobieta odsunęła się 0 krok, żeby przepuścić Różę. — Myśmy na to nie pozwolili, chociaż te włosy... — wykonała niejasny ruch dłonią, jakby coś chciała odegnać. — Nazywasz się Róża? Róża z całego serca nie cierpiała tego imienia, od przed- szkola przysparzało samych zmartwień, szkoda, że nie dano jej na imię normalnie: Beata, Agnieszka, Joanna, Dorota, Magda, jak wszystkim. Rodzice wynaleźli gdzieś to imię 1 nie mieli nic lepszego do roboty, jak uszczęśliwić nim swoją córkę. Ostatecznie Róża pasowałaby do książki czy serialu telewizyjnego pełnego księżniczek i hrabin, do niej nie pa- sowała na pewno. — Ale mówi się do mnie Beata — uzupełniła. — Ja będę mówiła do ciebie Róża. To piękne imię. Było coś takiego w głosie tej kobiety spowitej szalem 19 — Dobry piesek — odezwała się Róża i wyciągnęła rękę. Pozwolił się głaskać, więc poklepała go jeszcze po ugiętej szyi, a on leniwie poruszył oklaplym uchem, ale tylko jed- nym, drugie zwisało nieruchomo. — Śliczny piesek. Chyba był stary, bardzo stary, oczy miał zmętniałe i nie- widzące, nos spękany jak odsłonięta przez ziemię skórka trufli, sierść zmatowiałą, z siwizną okalającą grzyb nozdrzy. Mogła się nie bać takiego psa, najzwyczajniej ominąć go i pogrążyć się w cienisty korytarz, trochę spodziewała się, że pies może powędruje za nią, jakoś raźniej byłoby się po- jawić w jego towarzystwie u szczelnie zawartych drzwi tego starego domu. Pies nie zdradzał ochoty towarzyszenia goś- ciowi, pozostawał, gdzie był, nie zmieniwszy nawet uniesie- nia ucha, sterczało zawadiacko nad zrezygnowanym py- skiem i bolesnym ugięciem karku. Po kilku krokach ścieżka z gęstwiny wychynęła na wy- deptany placyk, tutaj też były schodki, tyle że zbn„ byle jak z desek. Koło nich stała duża balia wypełniona brudną cieczą, z balii sterczała tara,- na cegle obok leżało wilgotne mydło. W cichej nadziei, że tamci jakoś zechcą ułatwić jej to spotkanie, Róża pokręciła się niezdecydowanie po placyku, niechby chociaż uchylili drzwi i zapytali, kim jest i czego tutaj szuka. — Muszą mnie widzieć. Może i widzieli, mimo to dom wydawał się zupełnie wy- 16 marły i pusty. Kiedyś czytała, że w domach, których miesz- kańców zmiotła zaraza, zabijano deskami drzwi i okna, a na murze smarowano smolą złowrogi krzyż, ale tutaj nie było krzyża, dobre i to. A gdyby, ciągnąc torbę za uszy, powędrować z powrotem na dworzec? Powiedzieć mamie, że ci państwo wyjechali? Bo może rzeczywiście wyjechali? Do niczego. Jeżeli wbrew sobie samej przyjęła to zapro- szenie, nie może w ostatniej chwili tchórzyć, przyobiecała mamie, że zachowa się „na poziomie". Czy ucieczka spod zamkniętych drzwi byłaby zachowaniem na poziomie? Na schodki wstąpiła możliwie głośno i zdecydowanie za- łomotała w deski. Nim zdążyło przebrzmieć ostatnie uderzenie, zza drzwi zapytano: — Kto tam? — Ja. — Jaka ja? — Róża. Słyszała, najwyraźniej słyszała, jak za drzwiami odetchnię- to z ulgą. — Przyjechałam na zaproszenie — dodała najzupełniej niepotrzebnie, bo przecież wyjaśniła już, kim jest. — Poczekaj — polecono jej zza głucho zawartych drzwi. Czyjeś lekkie kroki mysio zachrobotały we wnętrzu. Stała zaciskając palce na uszach torby i czuła, że jeszcze trochę, a zacznie krzyczeć i kopać w niewzruszone deski. Trudno powiedzieć, ile czasu trwało to czekanie, długo 2 Dzień, noc. 17 V. ?" na koloniach, jak wszyscy. To niesprawiedliwe, że bę- dzie musiała siedzieć w tym zarośniętym ogrodzie, rozwa- lającym się domu i słuchać nieznajomych osób, i nie tylko słuchać, ale być sympatycz- ną, dobrze wychowaną, nigdy nie zapominać o przeprasza- niu i o podziękowaniu. Po- stawiła na moment torbę na wilgotnej ziemi i dodała mści- wie: — Nie cierpię was. Psa zobaczyła dopiero wte- dy, gdy stanął przed nią. Bro- nił dostępu do tunelu wy- drążonego w gęstej zieleni. Pies był bardzo duży, okry- ty zmechaconą, nie wiadomo czemu zielonkawą sierścią, dziwnie trzymający głowę na ugiętej szyi, jakby nie był wcale psem, tylko atakującą kobrą. Nie robił wrażenia roz- juszonego, po prostu stał — przełamany w karku, że spusz- czonym ogonem, obojętny i konkretny. 15 Prowadzące do niego schody powyżerane były w kruszące się rany, spod pyłu prześwitywała mdląca czerwień cegieł, małe roślinki krzewiły się beztrosko na rumowisku. To nie były schody, raczej cień schodów, zwalisko łuszczącego się cementu i murszejących cegieł, nie wiadomo czemu łą- czących wysoki próg z ziemią. Na pewno nikt od dawna nie schodził ani nie wchodził po tych stopniach, tutaj musi być jakieś inne wejście. Rozejrzała się niepewnie, nie jest gapą, poradzi sobie. Najlepiej będzie, jeżeli postawi swoją torbę i wyruszy na zwiady. Pewnie mają dobrą zabawę obserwując ją z okna. No i ładnie. Nie będzie kręciła się w kółko przed tym gankiem, zaraz zobaczy, co kryją krzewy. Proszę, na wilgotnej ziemi . znać wyraźne odciski obcasów. I jest ścieżka znikająca pod gałęziami wielkich bzów. Pod sklepieniem z gałęzi było prawie ciemno, światło przesiane przez liście nabierało jakiejś zielonawej szarości, ścieżka okrążała dom szerokim łukiem, ocierając się niemal o deski parkanu. Róża pomyślała, że to świetne miejsce do zabawy w chowanego, tylko że ona była już za duża na ukrywanie się, odliczanie i szalony bieg z dłonią wyciągniętą do zaklepywania. Może lubią mieszkać w dżungli — oceniła nieznanych, którzy zapragnęli jej obecności. Właściwie po co komu czternastoletnia dziewczynka w porze wakacji? Chyba że chcą pomocy: pójść do sklepu, apteki, posprzątać. No, do- brze, ale dlaczego ona, Róża, ma płacić cudze długi wdzięcz- ności? Ma prawo do normalnych wakacji, na obozie czy 10 •h 1 ' •^{?E^'31 *< SPw»$ przytuloną do szyby. — Zbyt wiele zawdzięczam tym lu- dziom, żebym mogła im odpowiedzieć, że moja córka nie ma ochoty ich poznać. Róża spytała bez ciekawości: — A co im zawdzięczasz? — Wszystko. Nie było sensu pytać dalej, dokładnie tu, w tym miejscu, urywała się odpowiedź, mogło się jeszcze zdarzyć, że mama dodawała ze znużeniem: — Kiedyś, jak dorośniesz, porozmawiamy na ten temat. Teraz nie chcę do tego wracać. Jeżeli Róża znała swoją matkę, to owo niejasne oświad- czenie wcale nie musiało oznaczać czegoś ważkiego. Biedna mama była wszystkim nieustannie za coś wdzięczna; pani Malinowskiej, że przy okazji własnych zakupów nabywała dla niej kilogram karkówki, sąsiadce z dołu podlewającej kwiaty podczas corocznych urlopów, monterowi, który dobrze zreperował telewizor (przez ekran przestały prze- pływać z irytującą monotonią czarne fale), wujkowi Ta- dziowi, który sprawił, że ojciec został zbadany przez słyn- nego profesora, a tym samym trafił do znakomitej kliniki, pani Teresie, która pierwsza powiedziała, że Andrzej został przyjęty na studia, i biegała dla mamy po środki nasercowe, kiedy wszyscy w domu przeżywali męki niepewności, nim lista wreszcie zawisła przy bramie Uniwersytetu. Tych osób było wiele, mama mówiła o nich z prawdziwym przejęciem, a gdyby któraś z nich zażądała gwiazdki z nieba, mama nie wahałaby się ani przez chwilę, skoczyłaby bez namysłu w czarną otchłań nocy, żeby własnoręcznie zerwać z nie- boskłonu migoczące cudo, podać na otwartej dłoni: „Ma pani ochotę na gwiazdkę? Proszę. Tylko przykro mi, że taka mała. Większe były za wysoko". Czasami Róży wydawało się niejasno i mgliście, że coś kiedyś słyszała o tamtych ludziach, to coś musiało być związane z dawno minionym czasem. Tak, to musiało być bardzo dawno, nudziły ją te wszystkie historie zaczynające się od słów: „Kiedy byłam w twoim wieku". Ostatecznie każdy miał kiedyś czternasty rok i świadectwo ukończenia siódmej klasy w kieszeni. Ciekawe, co ona sama będzie opowiadała, gdy przez przepływający czas sięgnie po dzisiaj. „Ja w twoim wieku!" Oczywiście, Róża nigdy do nikogo nie zwróci się w ten sposób, zawsze się okazuje, że dorośli, kiedy byli w tym wieku, mieli same zalety i żadnych wad, uczyli się na samych piątkach, bywali chwaleni i podziwiani, a przygody, które im się zdarzały, były nie tylko ciekawe, ale i pouczające, i nie pozbawione akcentów wychowaw- czych. Nie dowiedziawszy się, co oznacza: „wszystko", po serii sprzeciwów, protestów, płaczów — Róża jednak przeszła teraz przez obcą furtkę i postąpiła w nieprzyjazny gąszcz. Nie było w tym ogrodzie żadnych ścieżek i alejek, po tra- wach i mleczach stąpało się bezszelestnie, wyglądało na to, że nikt nie chodzi między rozrosłymi krzewami, pod cięż- kimi konarami starych drzew. Nie, niemożliwe, muszą jakoś wychodzić i wchodzić do tego domu. Sklep, lekarz, poczta... Podeszła do ganku wrzynającego się w gąszcz pokrzyw. ''k -%-J2 3: a 1.6 o g -c o H ca ,c O N c ca "S 6 a a -& O o „ 1* x u 2 -o xi o 5 -O -o caj o.a a JJ 3 ?I-II a o caj a "o iiH ;fl -o •S 6 *. 5 _d o g 'O .- T3 ? ca II 2 5 ? , -o .a ° ^ d ^* rd n .2 6 .&§a -O Xi -o H I S O 3) d .y ca 00 •3 ? S •n o q .a 5 N OJ O .N -N o 3 .-a -g N 00 N o S i Kfl lozostał klucz, wielki i czar- ny, z rzeźbą na uszku. Róża nawet nie wiedziała, że wiezie go ze sobą huczącym po szy- nach wagonem. Ale znała myś- li, które urodziły się w starym domu i towarzyszyły jej wier- nie, nieodstępne i już swoje własne. Przyjechała tu — nie- dorosła i śmiesznie zbuntowa- na, w drogę powrotną wyru- szył ktoś zupełnie inny... W splątaniu gałęzi, w kępach jałowców, rozpanoszonych bzach, jaśminach napierających na wybrzuszone deski płotu, ostrokolczastych głogach, w skłębieniu^ pogmatwaniu, chaszczach, gąszczu — ukrywał się dom. Niewysoki, przy- garbiony, o dachówkach zasnutych liszajem mokrego mchu. W korytku rynny wyrósł krzak, liście powiewały zielono nad rdzą i sypiącymi się tynkami. To musiało być tutaj. Jeszcze raz przeczytała adres sta- rannie zapisany na kartce: ulica, numer, wszystko się zga- dzało. Pociągnęła torbę za uszy, powlokła do furtki. Dzwoniła długo, bardzo długo, aż rozbolał ją palec na- ciskający zielony guzik, dziwnie błyszczący na szarości.