Róża Luksemburg LISTY (1916 - 1918) 2 Listy (1916-1918) Wronki, 21 listopada 1916 Sonieczko moja mała, najdroższa! Dowiedziałam się od Matyldy, że brat Wasz poległ. Do głębi wstrząśnięta jestem tym nowym ciosem, jaki w Was uderzył. Co też wy przejść musicie w ostatnich czasach! A ja w takiej chwili nie mogę być przy Was, aby Was trochę utulić i podnieść na duchu... Jestem niespokojna o Waszą matkę, jak zniesie to nowe nieszczęście. Czasy są złe i każdy z nas ma w swoim życiu długą listę strat do spisania. Jak podczas oblężenia Sewastopola miesiące liczą się dziś za lata. Obym Was mogła niebawem zobaczyć, tęsknię za tą chwilą całym sercem. Jak dotarła do Was wiadomość o bracie, przez matkę czy bezpośrednio? A jakie macie wiadomości o drugim bracie? Tak bardzo pragnęłam przysłać Wam przez Matyldę jakąś drobnostkę — ale, niestety, nic nie posiadam. Chyba tę małą kolorową chusteczkę — nie śmiejcie się z tego! Niech ona powie, jak bardzo Was kocham. Napiszcie prędko parę słów, abym wiedziała, w jakim jesteście usposobieniu. Tysiące pozdrowień dla Karola. Ściskam Was jak najserdeczniej. Wasza Róża Pozdrowienia dla dzieci. Wronki, 15 stycznia 1917 ...Ach, dziś przeżyłam chwilę, którą z goryczą wspominam. Gwizd lokomotywy o 3.19 powiedział mi o odjeździe Matyldy, gdy właśnie odbywałam swój zwykły „spacer" jak zwierzę w klatce tam i z powrotem wzdłuż muru. Serce skurczyło się we mnie z bólu na myśl, że też nie mogę odejść stąd, o, byle stąd odejść! Ale to nic! W tej samej chwili wymierzyłam memu sercu klapsa — musiało się uciszyć. Już od lat niby dobrze wytresowany pies przyzwyczajone jest do posłuszeństwa. — Nie mówmy już o mnie. Sonieczko, wiecie, gdy wojna się skończy, musimy pojechać razem na Południe. Zrobimy to. Wiem, że marzycie o wspólnej ze mną podróży do Włoch. Albo jeszcze lepiej, powiozę Was na Korsykę. To jeszcze coś więcej niż Włochy. Zapomina się tam o Europie, przynajmniej o Europie współczesnej. Wyobraźcie sobie szeroki majestatyczny krajobraz z ostrymi konturami gór i dolin. Wysoko w górze nic, tylko nagie złomy skał ze szlachetnego granitu, niżej — bujne oliwki, krzewy laurowe, prastare kasztany. A nad tym wszystkim przedwieczna cisza. Nie słychać głosu człowieka, ani ptaka, tylko strumyk sączy się gdzieś wśród kamieni, 3 tylko w górze między wierzchołkami skał szepce wiatr, ten sam, który dął w żagle Odyseusza. A spotykani ludzie doskonale harmonizują z krajobrazem. Zjawia się np. nagle na zakręcie perci karawana — Korsykanie chodzą nie tak jak nasi chłopi, gromadą, ale jeden za drugim wyciągniętym szeregiem. Przodem biegnie zazwyczaj pies, a za nim postępuje powoli koza albo osiołek, objuczony workami kasztanów, następnie kroczy wielki muł, a na nim, profilem do zwierzęcia, siedzi kobieta z dzieckiem na ręku. Siedzi wysoko, jak cyprys smukła, nieruchoma, obok postępuje brodaty mężczyzna, silny, spokojny — oboje milczą. Można by przysiąc, że to Święta Rodzina. A takie sceny powtarzają się tam na każdym kroku. Za każdym razem byłam tak zachwycona i przejęta, że mimo woli chciałam osunąć się na kolana, jak zawsze przed doskonałą pięknością. Tam żywa jest wciąż jeszcze biblia i starożytność. Musimy tam pojechać i tak jak ja to uczyniłam, przemierzyć pieszo całą wyspę, co noc spoczywać gdzie indziej, każdy wschód słońca witać już podczas wędrówki. Czy Was to nie nęci? Byłabym szczęśliwa wprowadzając Was w ten świat... Czytajcie dużo, musicie rozwijać się także duchowo, a Wy to potraficie. Jesteście jeszcze tak młoda i podatna. A teraz trzeba już kończyć. Bądźcie w dniu dzisiejszym spokojna i dobrej myśli. Wasza Róża Wronki, 18 lutego 1917 ...Od dawna nic tak mną nie wstrząsnęło, jak krótka wiadomość Marty o Waszych odwiedzinach u Karola, o tym, jak ujrzeliście go za kratą i jak to na Was podziałało. Dlaczego przemilczeliście to? Mam prawo brać udział w każdym Waszym bólu i nie pozwolę mych praw ukrócić! Fakt ten przypomniał mi żywo moje pierwsze widzenie z rodzeństwem przed 10 laty w Cytadeli Warszawskiej. Widzenia odbywają się tam w podwójnej klatce, tak jakby w wielkiej klatce znajdowała się mniejsza, oddzielona błyszczącą siatką drucianą, przez którą więźniowie porozumiewają się z przybyłymi. Byłam wówczas tak osłabiona po sześciodniowej głodówce, że musiał mnie rotmistrz (u nas — komendant więzienia) niemal wnieść do pokoju widzeń, a ja, bojąc się upaść, trzymałam się mocno obu rękoma kraty sprawiając przez to jeszcze bardziej wrażenie dzikiego zwierzęcia z Zoo. Odrutowana klatka znajdowała się w ciemnym rogu sali i brat mój przyciskał twarz swoją tuż do żelaznej kraty. „Gdzie jesteś?" — zapytywał bezustannie, ocierając binokle z łez, które nie pozwalały mu patrzeć. Jak chętnie i z jaką radością zajęłabym miejsce Karola w Luckau, aby mu oszczędzić pobytu w klatce. Poślijcie, proszę, Pfemfertowi moje najserdeczniejsze podziękowania za Galsworthy'ego. Dokończyłam go wczoraj i bardzo się z tego cieszę. Powieść ta o wiele mniej mi się podobała niż „Posiadacz", nie pomimo to, lecz dlatego, że dominuje w niej tendencja społeczna. W powieści zwracam zawsze uwagę na jej 4 wartość artystyczną, nie na jej tendencję. W „Powszechnym braterstwie" razi mnie zbytnia błyskotliwość Galsworthy'ego. To Was zadziwi. Ale Galsworthy jest tym samym typem człowieka co Bernard Shaw a także Oskar Wilde, typem bardzo dziś rozpowszechnionym wśród angielskiej inteligencji; typem człowieka bardzo rozumnego, wysubtelnionego, ale zblazowanego, który na wszystko w świecie spogląda z uśmiechem sceptycyzmu. Subtelne, ironiczne uwagi, które wypowiada Galsworthy z najpoważniejszą miną o swoich własnych personae dramatis, pobudzały mnie często do głośnego śmiechu. Ale jak prawdziwie dobrze wychowany i dystyngowany człowiek nigdy albo bardzo rzadko drwi ze swego otoczenia, choć wszystkie jego śmiesznostki zauważa, tak prawdziwy artysta nigdy nie kpi ze stworzonych przez siebie postaci. Czyż nie uważasz, Sonieczko, że to nie jest satyra w wielkim stylu! Np. „Emanuel Quint" Gerharda Hauptmanna jest chyba najkrwawszą satyrą na współczesne społeczeństwo, jaka ukazała się w ostatnim stuleciu. Ale sam Hauptmann nie wyszydza tego. W końcu drżą mu wargi, a w szeroko rozwartych źrenicach błyszczą łzy. Natomiast Galsworthy ze swymi błyskotliwymi uwagami, czynionymi na stronie, robi na mnie wrażenie sąsiada za biesiadnym stołem, który przy wejściu każdego nowego gościa do salonu szepce o nim do ucha jakąś złośliwość... ...Dziś znowu niedziela — śmiertelnie smutny dzień dla więźniów i ludzi samotnych. Jestem smutna — pragnę jednak gorąco, abyście Wy ani Karol smutni nie byli. Napiszcie prędko, kiedy i dokąd wyjeżdżacie wreszcie na wypoczynek. Ściskam Was jak najserdeczniej i pozdrawiam dzieci. Wasza Róża Czy nie mógłby mi Pf. przysłać jakiejś dobrej książki? Może coś T. Manna? Nie znam nic z jego rzeczy. Jeszcze jedna prośba. Słońce zaczyna mnie na dworze razić. Może mi przyślecie w kopercie metr cienkiej, czarnej woalki w czarne punkciki! Z góry serdeczne dzięki. Wronki, 19 kwietnia 1917 Ucieszyłam się wczoraj serdecznie z otrzymanej od Was karty z życzeniami, pomimo że brzmiała tak smutno. Jakżebym pragnęła być teraz z Wami by znów do śmiechu Was pobudzać, jak wówczas po aresztowaniu Karola. Czy pamiętacie jeszcze, jak w kawiarni „Fürstenhof" salwy naszego wesołego śmiechu zwracały uwagę dokoła? Jak dobrze było wówczas mimo wszystko! Nasze codzienne wycieczki samochodem wczesnym rankiem na plac Poczdamski, potem jazda do więzienia poprzez kwitnący Tiergarten wśród ciszy Lehrter Strasse, wysadzanej wysokopiennymi wiązami. A potem powrót, obowiązkowy przystanek w Fürstenhofie, następnie Wasza obowiązkowa wizyta u mnie na Südende, gdzie wszystko błyszczało majową krasą. Zaciszne godziny w mojej kuchni, gdzie wraz z Minii czekałyście cierpliwie przy biało nakrytym 5 stole na wytwory mojej sztuki kulinarnej (czy pamiętacie jeszcze doskonałe haricots verts a la parisienne?...). Zachowuję nadto żywe wspomnienie niezmiennej, promiennej i upalnej pogody, bo tylko taka daje prawdziwie radosne wrażenie wiosny. A potem wieczorem znowu moja obowiązkowa wizyta u Was, w Waszym kochanym pokoiku; lubiłam Was, Soniu, zawsze tak bardzo w roli gospodyni, tak bardzo to Wam pasowało, kiedyście, Soniu, z Waszą sylwetką podlotka, stali przy stole przyrządzając herbatę. A potem o północy nasze wzajemne odprowadzania się do domu poprzez ciemne, wonne ulice! Czy pamiętacie jeszcze te bajeczne księżycowe noce na Südende, kiedy odprowadzałam Was do domu, kiedy wierzchołki domów ze swymi spadzistymi, czarnymi konturami wydawały nam się na tle łagodnego błękitu nieba starymi rycerskimi zamczyskami? Soniusza, tak chciałabym wciąż być z Wami, rozerwać Was, rozmawiać z Wami lub milczeć, abyście już nie zagłębiali się w rozpaczliwe rozmyślania. Pytacie w Waszej karcie: „Dlaczego wszystko jest takie?" Bo, dziecko, od dawien dawna „takie" jest życie i zawsze jest w nim cierpienie, rozłąka, tęsknota. Trzeba je tylko zawsze brać całe i we wszystkim widzieć piękno i dobro. Ja przynajmniej tak czynię. I nie jest to wymędrkowana postawa, lecz po prostu płynie to z mojej natury. Czuję instynktownie, że jest to jedyna właściwa postawa wobec życia, i dlatego w każdej sytuacji czuję się naprawdę szczęśliwa. Nie pragnę nic z mojego życia usunąć ani nie chcę dla siebie innego życia, niż było i jest. Gdybym Was mogła nakłonić do takiego ujmowania życia!... Nie podziękowałam Wam jeszcze za podobiznę Karola. Jakże mnie ona ucieszyła! Był to doprawdy najpiękniejszy podarunek urodzinowy, jaki mogliście mi przysłać. Stoi w ładnych ramach przede mną na stole i wszędzie za mną idą jego oczy (wiecie zapewne o istnieniu portretów, które zdają się patrzeć na człowieka, gdziekolwiek się je umieści). Portret jest bardzo wierny. Jakże musi się teraz Karol cieszyć wiadomościami z Rosji! Ale Wy osobiście również macie powody do zadowolenia: teraz już nic nie stanie na przeszkodzie Waszej matce w podróży do Was! Czyście się już nad tym zastanawiali? Życzę Wam na drogę ciepła i słońca. Tutaj wszystko zaledwie w pączkach i wczoraj mieliśmy znów grad ze śniegiem. Jak wygląda mój „południowy krajobraz" na Südende? Zeszłego roku stałyśmy obie przed parkanem podziwiając bujność rozkwitłych roślin... Nie męczcie się zbytnio listami. Chcę do Was często pisywać, ale dla mnie wystarczy w zupełności, gdy przyślecie mi krótkie pozdrowienie na pocztówce! Bądźcie dużo na powietrzu — nie zaniedbujcie botaniki. — Czy mój atlasik botaniczny pozostał u Was? Bądźcie spokojna i dobrej myśli, najdroższa. Wszystko będzie dobrze! Zobaczycie! 6 Ściskam Was stokrotnie i serdecznie zawsze Wasza Róża Wronki, 2 maja 1917 ...Czy pamiętacie, jak zeszłego kwietnia wezwałam Was telefonicznie o 10 rano do Ogrodu Botanicznego, aby razem posłuchać koncertu słowika? Siedzieliśmy cicho, ukryci w gęstych zaroślach nad małą, sączącą się wodą. I nagle po trelach słowika usłyszeliśmy monotonny, pełen skargi głos, który brzmiał mniej więcej „gligligliglik!" Z początku wydawało mi się, że to głos jakiegoś ptaka wodnego lub błotnego. Tego samego zdania był Karol, choć oboje nie mogliśmy znaleźć nazwy ptaka. Pomyślcie, ten sam głos posłyszałam przed kilku dniami tutaj, blisko, wczesnym rankiem. Zadrżało we mnie serce z niecierpliwości, by dowiedzieć się wreszcie, czyje to zawodzenie. Nie miałam spokoju, zanim się nie domyśliłam: to nie jest, Sonieczko, żaden ptak wodny, ale krętogłów — rodzaj szarego dzięcioła. Jest tylko trochę większy od wróbla, a zawdzięcza swą nazwę temu, że w niebezpieczeństwie przez zabawne ruchy i obroty głowy stara się przestraszyć przeciwnika. Żywi się tylko mrówkami, które zbiera jak mrówkojad swym lepkim języczkiem. Hiszpanie z tego powodu nazwali go Hormiguero — co znaczy ptak mrówek. Mörike napisał na temat tego ptaszka bardzo ładny żartobliwy wierszyk, do którego muzykę dorobił Hugo Wolf. Odkąd dowiedziałam się, co to za ptaszek wydaje głos tak pełen skargi, mam wrażenie, że otrzymałam jakiś podarek. Może napiszecie o tym Karolowi — ucieszy się. Co czytuję? Przeważnie dzieła przyrodnicze: geografia roślin i zoogeografia. Wczoraj czytałam o przyczynach zanikania w Niemczech ptaków śpiewających. Powodem tego jest racjonalna gospodarka leśna, rozbudowa ogrodnictwa i rolnictwa, odbierająca tym stworzeniom schronienie i środki żywności: chwasty, zwiędłe liście, spróchniałe drzewa, wszystko to stopniowo znika. Czytając to uczułam ból. Nie dlatego, że ludzie już nie posłyszą śpiewu ptaków, ale myśl o cichej, niepowstrzymanej zagładzie bezbronnych, małych stworzeń zabolała mnie tak bardzo, że zapłakałam. Przypomniała mi się rosyjska książka prof. Siebera, czytana jeszcze w Zurychu, o zanikaniu czerwonoskórych w Ameryce Północnej: są oni krok za krokiem wypierani ze swego rodzinnego gruntu przez ludzi cywilizowanych i skazani na cichą, okrutną zagładę. Muszę być chyba chora, że przejmuję się obecnie wszystkim tak głęboko. A może — wiecie co? Mam niekiedy wrażenie, że nie jestem właściwie człowiekiem, ale ptakiem lub jakimś zwierzęciem w ludzkiej postaci. Wewnętrznie czuję się daleko lepiej w ogrodzie lub w polu, pomiędzy trzmielami i trawą, o wiele bardziej swojsko niż na jakimś zjeździe partyjnym. Wam, Sonieczko, mogę to powiedzieć otwarcie, nie będziecie mnie zaraz posądzali o odstępstwo od socjalizmu, bo mimo to Wy 7 najlepiej wiecie, że prawdopodobnie zginę na posterunku, w jakiejś walce ulicznej albo w więzieniu. Ale moje wewnętrzne ja raczej należy do moich sikorek niż do moich „towarzyszy". Nie dlatego jednak," że w naturze znajduję, jak wielu duchowo zbankrutowanych polityków, ucieczkę, wypoczynek. Przeciwnie, także i w naturze znajduję na każdym kroku tyle okrucieństwa, że cierpię bardzo z tego powodu. Nie może mi wyjść z pamięci np. następujące drobne wydarzenie: ubiegłej wiosny, wracając ze spaceru na moją cichą, pustą ulicę, zauważyłam na ziemi jakiś drobny, ciemny punkcik. Pochyliłam się i nagle zobaczyłam niemą tragedię. Na grzbiecie, bezsilnie poruszając łapkami leżał wielki żuk, a cała gromada malutkich mrówek wżerała się w jego żywe ciało! Widok ten przejął mnie tak bardzo, że wyciągnęłam chusteczkę i poczęłam rozpędzać brutalne stworzenia. Były jednak tak rozzuchwalone i uparte, że długą musiałam stoczyć z nimi walkę, zanim żuka wybawiłam. Lecz gdy wreszcie położyłam na trawie oswobodzoną ofiarę, przekonałam się, że miał już dwie łapki odgryzione... Odeszłam z dręczącym uczuciem, że bardzo wątpliwą oddałam mu przysługę. Godziny zmierzchu są już teraz takie długie. W innych okolicznościach jakże kocham te chwile! Na Südende słyszałam zawsze o tporze wiele kosów, a tu nie słyszę i nie widuję ich wcale. Przez całą zimę karmiłam ich parkę, ale obecnie gdzieś mi znikła. Na Südende o wieczornej godzinie lubiłam włóczyć się ulicami. Tak ładnie, kiedy w ostatnich fioletach dnia rozbłyskują nagle różowawe światła latarń gazowych i wyglądają w zmroku jeszcze obco, jakby się trochę wstydziły. Ulicami przebiegają na pół zatarte, spóźnione postacie, jakaś żona odźwiernego, służąca, która wpada w ostatniej chwili do piekarza lub sklepikarza. Dzieci szewca, z którymi byłam w przyjaźni, bawiły się jeszcze o zmroku na ulicy, zanim energiczny głos z rogu nie wezwał ich do domu. O tej godzinie znajdował się zawsze jakiś kos, który nie mogąc zaznać spokoju, jak źle wychowane dziecko, nagle krzyknął lub zaszczebiotał ze snu, po czym hałaśliwie frunął z drzewa na drzewo. A ja stojąc pośrodku ulicy wśród łagodnego światła i mroku, który tak miękko łączył dzień z nocą, liczyłam pierwsze wschodzące gwiazdy i nie chciało mi się wracać do domu. Soniusza, napiszę znowu niebawem. Bądźcie spokojna i dobrej myśli, wszystko będzie dobrze, także i z Karolem. Do widzenia, do następnego listu. Ściskam Was Wasza Róża Wronki, 19 maja 1917 ...Jakże pięknie jest teraz tutaj! Wszystko kwitnie i zieleni się. Kasztany stoją we wspaniałej, świeżej krasie wiosennej, krzewy porzeczek obsypane są złotymi gwiazdkami, drzewa wiśniowe o bladoróżowych liściach kwitną już także, niebawem zakwitnie i szakłak. Otrzymałam dziś na pożegnanie od 8 Luizy Kautskiej, która mnie odwiedziła, flance niezapominajek i bratków. Zapełniły one dwa niewielkie klomby i grządkę między nimi, przeplataną niezapominajkami i bratkami. Patrzę na to i oczom własnym nie wierzę, bo pierwszy raz w życiu posadziłam coś własnoręcznie i udało mi się. Już na Zielone Świątki będę miała mnóstwo kwiatów przed oknami. Przyleciało wiele nowych ptaków, co dzień zawieram znajomość z jakimś, którego dotąd nie znałam. Ach! Czy pamiętacie, gdyśmy pewnego dnia rankiem w Ogrodzie Botanicznym słuchali śpiewu słowika, zauważyliśmy duże drzewo, jeszcze pozbawione liści, a już pokryte białymi kwiatkami. Łamaliśmy sobie wówczas głowę nad tym gatunkiem, bo jasne było, że to nie jest drzewo owocowe, i kwiaty były także jakieś szczególne. Teraz już wiem! To srebrna topola, a te jej kwiatuszki, to wcale nie kwiaty, lecz młode liście. Stare liście srebrnej topoli są u dołu białe, a u góry ciemnozielone; młode natomiast są z obu stron pokryte bielą i lśnią w słońcu niby kwiaty. Taka wielka topola rośnie tutaj w moim ogródku i na niej lubią siadywać wszystkie śpiewające ptaki. Pamiętacie, tego samego dnia wieczorem byliście u mnie oboje, czytaliśmy coś głośno, a o północy, kiedyśmy stali we drzwiach żegnając się, z otwartego balkonu napłynął niebiański zapach jaśminu. Zacytuję Warn jeszcze tę hiszpańską pieśń, którą tak bardzo lubię: „Pochwalon ten, który wspaniale świat stworzył mistrzowskimi dłonie, On stworzył mórz bezdenne tonie, Okręty wód prujące fale, On stworzył wieczne raju znicze On lądy stworzył... i Twe oblicze". Ach, Soniusza, jeżeli nie słyszeliście tego w muzycznej interpretacji Wolfa, nie wiecie, ile żarliwej namiętności zamykają te dwa proste ostatnie słowa. W chwili gdy to piszę, wielki trzmiel wpadł do pokoju i napełnił go głębokim brzęczeniem. Jak pięknie jest, jak głęboka radość życia przebija w tym pełnym tonie wibrującym od nasycenia powietrza upałem letnim i wonią kwiatów. Soniusza, bądźcie dobrej myśli i piszcie rychło, rychło. Tęsknię. Wasza Róża Wronki, 23 maja 1917 ...List Wasz z 14 nadszedł tutaj już po wysłaniu mojego. Jestem szczęśliwa czując Was znowu blisko siebie i chcę Wam dzisiaj, w dniu Zielonych Świątek, jeszcze przesłać życzenia. „Nadeszły Zielone Świątki — najmilsze święta" — tak rozpoczyna się „Reinecke Lis" Goethego. Miejmy nadzieję, że spędzicie je względnie wesoło. Rok temu o tej porze zrobiłyśmy z Matyldą piękną wycieczkę do Lichtenrade, gdzie zerwałam dla Karola pęk kłosów i cudowną gałązkę bazi brzozowych. Wieczorem niby „trzy szlachetne niewiasty z Rawenny" z różami w dłoniach poszłyśmy jeszcze na Südende pospacerować po polach... Tutaj kwitną już ładne bzy — dziś rozwinęły się one zupełnie. Jest tak gorąco, że musiałam włożyć moją najlżejszą suknię 9 muślinową. Pomimo jednak słońca i gorąca moje ptaki zamilkły prawie zupełnie. Są zapewne bardzo zajęte wysiadywaniem piskląt; samiczki siedzą w gniazdach, gdy tymczasem ich mężowie muszą się dosyć napracować, aby wyszukać pożywienie dla siebie i małżonki. Dlatego też gnieżdżą się obecnie o wiele chętniej na polach lub wielkich drzewach aniżeli w moim ogródku; tylko tu i tam zaśpiewa krótko słowik, albo dzwoniec zapuka, lub późnym wieczorem zaszczebioce raz jeszcze zięba, moje sikorki zaś zniknęły gdzieś zupełnie. Wczoraj niespodziewanie doszło mnie tylko krótkie pozdrowienie z daleka od pewnej niebieskiej sikorki i to wzruszyło mnie bardzo. Modra sikora nie pozostaje u nas na zimę tak jak bogatka, ale przylatuje z wyraju dopiero z końcem marca. Już od początku sikora owa wraz z innymi trzymała się zawsze w pobliżu mego okna, następnie podchodziła do samego okna i pilnie poczynała śpiewać swą zabawną piosnkę „cici be", która brzmi tak natarczywie jak przekomarzanie się niegrzecznego dziecka. Za każdym razem musiałam się śmiać i tak samo jej odpowiadać. W początkach maja znikła i ona wraz z innymi, aby wysiadywać pisklęta. Potem całymi tygodniami już jej nie widywałam. I nagle wczoraj, zupełnie niespodzianie, z muru, który oddziela nasz dziedziniec od innego placu więziennego, posłyszałam dobrze znane pozdrowienie, ale jakieś zmienione, krótkie, pośpieszne, trzy razy powtórzone: „cici-be-cici-be-cici-be", po czym wszystko ucichło. Ścisnęło mi się serce. W tym dalekim, pośpiesznym wołaniu zamykała się cała ptasia historia. Było to jakby wspomnienie pięknych chwil zalotów wczesną wiosną, całych dni wabienia i śpiewu. Dziś trzeba wciąż latać i trudzić się, aby wyżywić rodzinę, więc tylko krótka reminiscencja: „Nie mam czasu, tak dobrze było, wiosna niezadługo się skończy — cici be -cici be - cici be - !---". Wierzcie mi, Soniusza, że tak pełne wyrazu ptaszęce wołanie wzruszyć może do głębi. Moja matka, dla której obok Schillera Biblia była najgłębszą krynicą mądrości, wierzyła mocno, że król Salomon rozumiał mowę ptaków. Śmiałam się wówczas z jej naiwności z całą wyższością moich lat czternastu i posiadanej współczesnej wiedzy przyrodniczej. Dziś ja sama, jak król Salomon, rozumiem mowę ptaków i zwierząt. Oczywiście, nie przypisuję im słów ludzkich, ale rozumiem najrozmaitsze odcienie i uczucia, jakie swym szczebiotem wyrażają. Tylko dla niewprawnego ucha obojętnego człowieka śpiew ptaków jest zawsze jednakowy. Lecz kto kocha zwierzęta i ma dla nich zrozumienie, odnajduje w ich głosach olbrzymią różnorodność wyrazu, całą niemal samoistną mowę. Rozumiem też powszechne milczenie, które zapanowało obecnie po rozgwarze wczesnej wiosny, i wiem, że jeśli pozostanę tu do jesieni, co według wszelkiego prawdopodobieństwa się stanie, to wszyscy moi dawni przyjaciele powrócą znowu do mojego okna szukać pożywienia. Cieszę się zwłaszcza z pewnej sikorki, z którą łączy mnie szczególna przyjaźń. Soniusza, jesteście rozgoryczona moim długim więzieniem i pytacie: „Jak to 10 się dzieje, że ludzie sądzą ludzi? Po co to wszystko?" Wybaczcie, ale czytając te słowa musiałam się roześmiać! W „Braciach Karamazow" Dostojewskiego jest niejaka pani Chochłakowa, która zadaje dokładnie takie same pytania. I kiedy bezradnie staje przed zebranym towarzystwem czekając odpowiedzi, zanim jednak ktoś z otoczenia spróbuje rzecz jej wyjaśnić, przeskakuje już na inny temat. Mój ptaszku, cała historia ludzkiej kultury, trwająca, według skromnych obliczeń, dziesiątki tysięcy lat, oparta jest na „sądzeniu ludzi przez innych ludzi", a korzenie tego tkwią bardzo głęboko w materialnych warunkach życia. Jedynie dalszy, pełen męki rozwój może to zmienić, a my sami jesteśmy przecież dzisiaj świadkami jednego bolesnego rozdziału owych dziejów. A Wy, Soniusza, zapytujecie, po co to wszystko? „Po co?" — nie jest to w ogóle pojęcie odpowiednie dla całokształtu życia i jego poszczególnych form. — Po co istnieją na świecie modre sikorki? Naprawdę nie wiem tego, ale cieszy mnie sam fakt ich istnienia i odczuwam słodką pociechę, kiedy z oddali zaszczebiocą mi nagle poprzez mury pośpieszne „cici be". A w ogóle przeceniacie, Soniu, moją „równowagę ducha". Cała moja wewnętrzna równowaga i uczucie szczęścia, niestety, rozsypują się w proch, gdy padnie na mnie najmniejszy cień; wówczas cierpię niewymownie, ale nie umiem wtedy o tym mówić. Dosłownie, Soniusza, są chwile, kiedy nie mogę słowa wypowiedzieć. W ostatnich dniach np. byłam już bardzo pogodna i wesoła, cieszyło mnie słońce, nagle w poniedziałek zerwał się we mnie jakiś lodowaty, burzliwy wiatr i od razu moja promienna pogoda zamieniła się w głębokie cierpienie. I jeżeliby w takiej chwili stanęło nagle przede mną szczęście we własnej osobie, nie wydałabym z siebie ani jednego dźwięku i tylko niemym spojrzeniem mogłabym wyrazić swoją rozpacz. Na szczęście rzadko doznaję potrzeby rozmawiania — całymi tygodniami nie słyszę nawet własnego głosu. Oto powód, dla którego zdobyłam się na bohaterskie postanowienie niewpuszczania do siebie Mimi. Zwierzątko przyzwyczajone jest do życia, do wesołości, lubi, gdy śpiewam, gdy się śmieję, gdy gonię z nim przez wszystkie pokoje; biedactwo posmutniałoby mi tutaj. Dlatego też pozostawiam je u Matyldy. Matylda będzie u mnie w najbliższych dniach i mam nadzieję, że do tego czasu się rozruszam. Może i dla mnie Zielone Świątki będą „najmilszymi świętami". Sonieczko, bądźcie dobrej myśli i spokojna, wierząjcie mi, wszystko będzie jeszcze dobrze — pozdrówcie najserdeczniej Karola — ściskam Was stokrotnie. Wasza Róża Serdeczne dzięki za piękny obrazek. Wronki, koniec maja 1917 Soniuszo, czy wiecie, gdzie jestem, skąd do Was list ten piszę? Z ogrodu! Przydźwigałam tu sobie stoliczek i siedzę teraz ukryta między zielonymi krzewami. Na prawo ode mnie żółty krzak porzeczek, pachnący goździkami 11 czy też innymi korzeniami, na lewo krzew ligustrowy — nade mną wznosi się bujny i młody klon, smukły kasztan wyciąga swe szerokie, zielone ręce, a przede mną szemrze powoli swymi białymi liśćmi wielka, poważna i łagodna srebrna topola. Na papierze, na którym piszę, tańczą lekkie cienie liści, obwiedzione jasnymi kręgami słonecznego światła — a z liści, wilgotnych jeszcze po wczorajszym deszczu, padają mi od czasu do czasu na twarz i ręce wielkie krople. W kościele więziennym odbywa się nabożeństwo, głuchy dźwięk organów niewyraźnie dochodzi aż tutaj, stłumiony szumem drzew i jasnym chórem ptasząt, które dziś są wszystkie jakieś radosne. Z daleka nawołuje kukułka. Jakże pięknie dokoła, jaka jestem szczęśliwa. Czuję już bliskość św. Jana — pełnię pysznego, dojrzałego lata, upojenie życiem; czy znacie tę scenę w Wagnerowskich „Śpiewakach norymberskich", ową zbiorową scenę, w której barwny tłum klaszcze w ręce wołając: „Dzień św. Jana, dzień św. Jana!" I nagle cała gromada poczyna tańczyć w takt biedermeierowskiego walca. Rozumiem, że w tym dniu można wpaść w podobny nastrój. Cóż to wczoraj przeżyłam!! Muszę Wam wszystko opowiedzieć. Przed południem w pokoju kąpielowym między oknami znalazłam wielkiego pawika. Musiał tam już parę dni przebywać obijając się na śmierć o twardą szybę. Dawał jednak skrzydełkami jeszcze słabe oznaki życia. Gdy to zauważyłam, drżąc z niecierpliwości wdrapałam się na okno i ostrożnie wzięłam go w ręce. Nie ruszał się już teraz i byłam pewna, że nie żyje. Siadłam jednak na oknie, starając się jeszcze rozdmuchać w nim iskierkę życia — ale leżał cicho, bez ruchu; wówczas przytknęłam mu do macek rozkwitłe kwiatki, aby się pożywił trochę, a w tej samej chwili doleciał z okna jasny, swawolny głos muchołówki. Mimo woli powiedziałam głośno: posłuchaj, jak ten ptaszek wesoło śpiewa, musi on i ciebie trochę do życia pobudzić! Śmiałam się sama z tej mojej przemowy do wpółumarlego pawika myśląc jednocześnie: „Daremne słowa!" A jednak nie! Pół godziny później motyl podniósł się — poruszył się trochę w tę i w tamtą stronę, aż wreszcie powoli pofrunął. Jaką radość sprawiło mi to ocalenie! Było to przeżycie. Po południu wróciłam, oczywiście, znów do ogrodu, gdzie pozostaję od 8 rano do 12 (następnie wzywają mnie na jedzenie), a potem wracam znów na powietrze od 3 do Czekałam słońca, miałam wrażenie, że musi, musi się jeszcze pokazać. Ale nie ukazało się więcej tego dnia i posmutniałam. Przeszłam się po ogrodzie i nagle w lekkim wietrze ujrzałam coś dziwnego: na srebrnej topoli trzepotały przejrzałe bazie, a ich puch nasienny rozwiewał się wokoło, fruwał w powietrzu niby płaty śnieżne pokrywając ziemię i całe podwórze. Unoszący się w powietrzu puch srebrny wyglądał jak zjawisko. Srebrna topola kwitnie później od innych drzew kotkowych i dzięki bujnemu rozsypywaniu się swego nasienia rozprzestrzenia się bardzo szeroko; jej 12 małe pędy zapuszczają się niby zielsko we wszystkie szczeliny murów i szpary między kamieniami. O szóstej, jak zwykle, zamknięto mnie znowu. Czując tępy ucisk głowy siedziałam smutna u okna i patrzyłam, jak na dworze, na błękitnopastelowym tle nieba, wśród białych, strzępiastych obłoków, na zawrotnej wysokości szybowały wesoło jaskółki, ostrymi skrzydłami niby nożycami prując powietrze. Wkrótce jednak pociemniało niebo — wszystko zamilkło. Zerwała się burza z gwałtowną ulewą. Zabrzmiały dwa uderzenia pioruna i wszystko wokoło zadrżało. A potem wyłonił się obraz dla mnie niezapomniany. Burza przeciągnęła dokądś dalej, niebo stało się jednostajnie szare, tępe; spłowiały, upiorny mrok opuścił się na ziemię jak gruby, szary welon; deszcz cichutko i miarowo uderzał o liście — purpurowe błyskawice zapalały się jeszcze raz po raz wśród ołowianej szarości a z daleka, niby ostatnie słabe fale wzburzonego morza, huczały gdzieś grzmoty. I nagle, wśród tego upiornego nastroju, z rosnącego tuż pod moim oknem klonu odezwał się słowik! Wśród deszczu, błyskawic i grzmotów głos jego zabrzmiał niby jasny dzwonek, śpiewał jak upojony, jak opętany, jakby chciał grzmoty przekrzyczeć i ciemność rozproszyć. Nigdy nie słyszałam nic podobnie pięknego. Jego śpiew wzlatywał na przemian w ołowiane i purpurowe niebo niby promienny, srebrzysty snop światła. Było to tak pełne tajemniczości, tak nieuchwytnie piękne, że mimo woli powtórzyłam ostatnie słowa wiersza Goethego: „O, gdybyś tu była!.." Zawsze Wasza Róża Wronki, 1 czerwca 1917 ...Storczyki znam na ogół dobrze. W cudnej cieplarni we Frankfurcie n. Menem znajduje się cały ich zbiór. Przebywając tam po moim procesie, kiedy to dostałam rok, miałam czas przestudiować je pilnie. Uważam, że w lekkim wdzięku, w fantastyczności i nienaturalności swych form mają coś wyrafinowanego i dekadenckiego. Działają one na mnie jak wytworne, upudrowane rokokowe markizy i podziwiam je z wewnętrzną odrazą i niepokojem, bo moja natura sprzeciwia się właśnie wszystkiemu, co jest perwersją i dekadenctwem. Daleko większą przyjemność sprawiają mi na przykład zwykłe lwie paszcze, które tyle mają słońca w swych barwach i zupełnie tak jak ja z wdzięcznością rozwierają się całe pod wpływem promieni słonecznych, a przy najlżejszym cieniu trwożliwie zamykają się znowu. Jakie cudowne są teraz wieczory i noce! Wczoraj jakiś niewypowiedziany czar zawisł nad wszystkim. Jeszcze długo po zachodzie słońca niebo było zabarwione świetlisto-opalowymi smugami niby wielka paleta, o którą malarz po całodziennej pracy, przed udaniem się na spoczynek, z 13 rozmachem otarł swe pędzle; powietrze, jak przed burzą, było trochę parne, odczuwało się jakieś ściskające serce napięcie. Krzewy stały nieruchome, słowika nie było słychać, jedynie niezmordowany drozd o czarnej główce pląsał jeszcze wśród gałązek wołając przeciągle. Wszystko wokoło zdawało się na coś oczekiwać. Stałam u okna czekając także — bóg wie na co? O godzinie szóstej, po „zamknięciu", ani w niebie, ani na ziemi już nie mam na co czekać... Wronki, 20 czerwca 1917 Sonieczko, moje kochanie, agonia moja przeciąga się tu dłużej, niż pierwotnie myślałam. Więc jeszcze jedno ostatnie pozdrowienie otrzymacie z Wronek. Jak mogliście nawet pomyśleć, że nie będę więcej do Was pisywała! Mój stosunek do Was nie zmienił się wcale i zmienić się nie mógł. Nie pisywałam, bo od czasu Waszego wyjazdu z Ebenhausen przebywaliście w wirze tysiącznych spraw, po części i dlatego, że chwilowo nie byłam usposobiona. O przenosinach moich do Wrocławia zapewne już wiecie. Dziś rano pożegnałam się z moim ogródkiem. Jest szaro, pogoda jest dżdżysta i burzliwa, po niebie pędzą postrzępione obłoki. Mimo to odbyłam cały swój codzienny spacer, pożegnałam się z wybrukowaną małą dróżką wzdłuż muru, którą przebiegałam wszerz i wzdłuż przez niemal 9 miesięcy i na której znam dobrze każdy kamyk, każde zielsko rosnące wśród kamieni. Interesowały mnie np. barwne kolory kamieni chodnika: czerwonawe, niebieskawe, zielone i szare. Podczas długiej zimy, kiedy tak bardzo tęskniłam za skrawkiem żywej zieleni, moje spragnione kolorów oczy, szukały odrobiny barwności i podniety pośród kamieni. A teraz w lecie tyle można między kamieniami zobaczyć rzeczy szczególnych i ciekawych. Tutaj gnieżdżą się masowo dzikie pszczoły i osy. Wydrążają one między kamieniami okrągłe dziurki wielkości orzecha oraz głębokie korytarze, żłobiąc ziemię od wnętrza i budując w niej piękne wzgórki, w których mieszkają i wyrabiają wosk i dziki miód. Można zauważyć tu bezustanne wślizgiwanie się i ulatywanie pszczół, a podczas spaceru musiałam zawsze uważać, by nie zniszczyć owych podziemnych mieszkań. Następnie przeciągają w poprzek drogi gromady mrówek, biegających bezustannie swoimi dróżkami w tę i w tamtą stronę, trzymających się jednak linii prostej tak skrupulatnie, jakby te stworzonka znały matematyczną regułę, że prosta linia jest najkrótszym połączeniem między dwoma punktami (co np. pierwotnym ludom było zupełnie nie znane). Tam znowu pnie się wzdłuż muru najbujniejszy chwast: kiedy jeden jego kwiatek uwiędnie i rozsypie swe płatki, drugi zakwita niezmordowanie. Poza tym zauważyłam jeszcze 14 całe pokolenie młodych drzewek, które tej wiosny w moich oczach wyrosły z ziemi lub ze szczelin muru. Mała akacyjka np. zakiełkowała latem ze strączka spadłego ze starego drzewa. Liczne małe, srebrne topole, które dopiero w początkach maja przyszły na świat, strojne są już teraz w bujne białozielone liście, które podczas burzy delikatnie szemrzą, zupełnie jak stare drzewa. Ileż to razy przemierzyłam tę drogę — ile przemyślałam tutaj i przeżyłam! W czasie srogiej zimy, po świeżej ponowie, własnymi stopami torowałam sobie ścieżki — towarzyszyła mi wówczas tylko moja ulubiona sikorka, którą miałam nadzieję znów ujrzeć jesienią. Nie zastanie mnie ona więcej, kiedy przyfrunie pod okno, na miejsce, gdzie zazwyczaj otrzymywała pożywienie. W marcu, kiedy po okresach ostrego mrozu zdarzało się parę dni odwilży, moja dróżka zamieniała się nagle w strumyczek. Pamiętam jeszcze, jak pod wpływem ciepłego wietrzyka na wodzie marszczyły się malutkie fale, w których wyraźnie i żywo przeglądały się cegły muru więziennego. Wreszcie nadszedł miesiąc maj. Pierwszy fiołek ukazał się w szczelinie muru — ten, który Wam przysłałam. Gdy tak przechadzałam się dziś, pogrążona w myślach i rozważaniach, w pamięci dźwięczał mi wciąż wiersz Goethego: „Merlin, ten staruch w świetlanej mogile, z którym — młodzieniec — wiodłem rozmów tyle..." Wiecie, co dalej następuje. Oczywiście, strofka ta nie była związana z moim nastrojem ani z tym, co mnie obecnie zajmuje. To tylko muzyka słów i rzadki czar tego wiersza kołysały mnie często do spoczynku. Sama nie wiem dlaczego, ale zawsze w chwilach wielkiego podniecenia lub wzruszenia piękna poezja, zwłaszcza Goethe, wywiera na mnie głęboki wpływ; jest to niemal oddziaływanie fizjologiczne, niby jakiś rozkoszny napój, który piję spragnionymi wargami, który mnie orzeźwia, a duszę i ciało uzdrawia. Wiersza z „Zachodniowschodniego dywanu", o którym mi wspominacie w ostatnim liście, nie znam — przepiszcie mi go, proszę. I jeszcze jeden od dawna pragnęłabym mieć, ten, którego brak w moim zbiorze poezji Goethego: „Pozdrowienie kwiatów". To jest krótki, może 4—6 wierszowy utwór, znam go z pieśni Wolfa, jest on dla mnie niewypowiedzianie piękny. Mianowicie ostatnia strofka, która brzmi mniej więcej tak: „Zerwałem dzisiaj kwiat w gorącej mąk tęsknocie — Tulę go k'sercu rad, Tulę go razy krocie!" W pieśni brzmi to jak świętość, subtelnie i czysto, jakby ktoś ukląkł w niemej modlitwie. Ale nie pamiętam już tekstu, a bardzo bym go chciała mieć. Wczoraj wieczór nacieszyłam się jeszcze wspaniałym widokiem. Leżąc na sofie zauważyłam na szybie okiennej świetlisty różowy refleks, który mnie tym bardziej zadziwił, że niebo było całkiem szare. Podeszłam do okna i stanęłam jak wryta. Na jednolitym, szarym tle nieba piętrzył się na 15 wschodzie wielki obłok nieziemsko pięknej różowej barwy, tak oderwany od wszystkich innych i samotny, że wydawał się niby uśmiech, pozdrowienie z nieznanej dali. Odetchnęłam jakby wyzwolona I wyciągnęłam mimo woli obie ręce w kierunku czarującego obrazu. Skoro istnieją na świecie takie barwy i kształty, życie musi być piękne i coś warte. Nieprawdaż? Utkwiłam mocno wzrok w ten świetlisty obraz, jakbym chciała wchłonąć każdy jego różowy promień — i nagle roześmiałam się sama z siebie. Mój boże, przecież niebo i chmury, cała uroda życia nie pozostają we Wronkach, niepotrzebnie żegnam się z nimi. Nie, to wszystko pójdzie za mną i we mnie pozostanie, gdziekolwiek będę i dopóki żyć będę. Niebawem przyślę Wam wiadomość z Wrocławia. Odwiedźcie mnie tam, jak tylko będziecie mogli. Pozdrówcie serdecznie Karola. Ściskam Was stokrotnie. Do zobaczenia w moim dziewiątym więzieniu. Wasza wierna Róża Wrocław, 2 sierpnia 1917 Sonieczko kochana! Wasz list, otrzymany dwudziestego ósmego, był pierwszą wiadomością, która mnie tutaj doszła ze świata zewnętrznego. Możecie sobie łatwo wyobrazić, jak bardzo się nią ucieszyłam. W Waszej serdecznej trosce o mnie bierzecie stanowczo zbyt tragicznie moje nowe przesiedlenie... Co do mnie, jak wiecie, zapatruję się na wszystkie zmiany losu z nieodzowną pogodą i spokojem ducha. Zainstalowałam się już tutaj. Dziś z Wronek przybyły moje dwie skrzynie z książkami i niebawem moje dwie cele z książkami, obrazkami i skromnymi ozdobami, z którymi wszędzie wędruję, nabiorą wyglądu tak miłego i zadomowionego jak we Wronkach, a ja z podwójną ochotą zabiorę się do pracy. Czego mi oczywiście bardzo tutaj brak, to względnej swobody ruchów, z której korzystałam we Wronkach, gdzie więzienie było cały dzień otwarte. Tutaj jestem najzwyczajniej w świecie zamknięta. Poza tym we Wronkach było powietrze wspaniałe, ogród, a przede wszystkim ptaki! Pojęcia nie macie, jaką wagę przywiązuję do tego małego towarzystwa. Ale bez tego wszystkiego można się oczywiście obyć i wkrótce zapomnę zapewne, że gdziekolwiek było mi lepiej niż we Wrocławiu. Ogólne położenie tutaj przypomina Barnimstrasse, jedynie brak mi pięknego podwórza przed lazaretem, gdzie mogłam codziennie czynić drobne odkrycia z dziedziny botaniki lub zoologii. Tutaj na wielkim wybrukowanym podwórzu gospodarczym nie ma nic „do odkrycia". I podczas przechadzki wzrok mam kurczowo utkwiony w szare kamienie bruku, aby uniknąć widoku zatrudnionych na podwórzu więźniów, którzy w swych hańbiących ubiorach sprawiają mi nieznośny ból. A zawsze między nimi znajdę paru, którzy chyba na skutek jakiegoś magnetyzmu 16 wciąż przykuwają boleśnie mój wzrok, mimo że noszą oni tutaj wszyscy piętno najgłębszego poniżenia, zacierającego wiek i płeć, i wszelkie cechy indywidualne. Jednak i wśród nich znajdują się postacie, których nie może zniekształcić nawet ubranie więzienne, których widok mógłby nacieszyć wzrok malarza. Odkryłam już tutaj młodą robotnicę, pracującą na dziedzińcu więziennym, której smukłe, wiotkie kształty oraz głowa o ostro zarysowanym profilu w obramowaniu chustki, żywo przypomina sylwetki Milleta. Prawdziwą rozkosz sprawia mi obserwowanie jej szlachetnych ruchów podczas dźwigania ciężarów, a jej szczupła twarz o napiętej, jednolitej cerze barwy kredowej przypomina tragiczne maski pierrotów. Ale, nauczona smutnym doświadczeniem, pod tymi wiele obiecującymi pozorami nie szukam obecnie nic więcej, przeciwnie, schodzę im z drogi. Pamiętam, na Barnimstrasse u pewnej więźniarki zauważyłam taką królewskość postaci i postawy, iż byłam przekonana, że jej powierzchowność odpowiada jej „interieure". Po niejakim jednak czasie przybyła ona na mój oddział jako kalefaktorka i po dwóch dniach przekonałam się, że pod piękną maską kryje się takie morze głupoty i niskich instynktów, że później, ilekroć ją na swej drodze spotykałam, zawsze musiałam wzrok odwracać. Pomyślałam wówczas, że zapewne Wenus Milońska tylko dzięki swemu milczeniu mogła przez tyle stuleci zachować opinię najpiękniejszej kobiety. Może gdyby otworzyła usta, czar prysnąłby. Naprzeciwko mnie wznosi się zwykły, posępny budynek z czerwonych cegieł — więzienie dla mężczyzn. Ale poprzez mur widzę zielone wierzchołki drzew z jakiegoś pobliskiego skweru, wielką, czarną topolę, która przy silnym wietrze szumi głośno, oraz rząd znacznie jaśniejszych jesionów, obwieszonych żółtymi strąkami. Okna wychodzą na północny zachód, widzę więc czasami piękne wieczorne chmurki — a wiecie przecież, że jedna taka różowa chmurka potrafi wprawić mnie w zachwyt i za wszystko wynagrodzić. W tym momencie, o 8 wieczór, (w rzeczywistości o 7) skryło się już słońce za dach więzienia, odbija się jeszcze słabo w szklanym okienku na dachu, a całe niebo rozbłysło złotem. Dobrze mi i nie wiem czemu czuję potrzebę zanucenia sobie z cicha Ave Maria Gounoda. (Znacie to dobrze). Stokrotne dzięki za przepisane wiersze Goethego. W istocie „Pełnomocnicy" — to wiersz piękny, choć sama przez się nie zwróciłabym nań uwagi, ale człowiek pozwala sobie niekiedy zasugerować piękność jakiejś rzeczy. Prosiłabym Was jeszcze o przepisanie mi przy sposobności „Grobu Anakreonta". Czy znacie ten utwór? Ja dopiero dzięki muzyce Hugo Wolfa zrozumiałam do dobrze. W pieśni utwór ten czyni wprost architektoniczne wrażenie — jakby wznosiła się przed człowiekiem jakaś świątynia grecka. Przerwałam na chwilę, aby przypatrzyć się niebu. Słońce opuściło się już nisko za budynkami, a wysoko miriady małych obłoczków o srebrnych 17 brzegach i lekko popielatych środkach mkną bezgłośnie, Bóg wie dokąd; wszystkie te postrzępione chmurki płyną na północ. Tyle beztroski i świeżego uśmiechu płynie z tej gonitwy obłoków, że i ja, co zawsze podchwytuję rytm otaczającego mnie życia, musiałam się uśmiechnąć. Jak można wobec takiego nieba czuć się „złą" — lub małą? Nie zapominajcie nigdy rozejrzeć się wokół siebie, będziecie wtedy znowu zawsze „dobrą". Dziwi mnie trochę, że Karol chce jakiegoś specjalnego dzieła o ptasim śpiewie. Dla mnie głos ptasząt jest nieodłączny od wszystkich ich zwyczajów i życia. Całokształt jedynie mnie zajmuje, a nie oderwane szczegóły. Poślijcie mu dobrą zoogeografię, to będzie dla niego dużą podnietą. Mam nadzieję, że niebawem przyjedziecie mnie odwiedzić. Jak tylko otrzymacie pozwolenie, zatelegrafujcie. Ściskam Was stokrotnie Wasza Róża Boże, zmiłuj się, zapełniłam 8 stron. Jak na dzisiaj to wystarczy. Dzięki za książki. [Połowa listopada 1917] Najukochańsza Sonieczko. Mam nadzieję, że znajdę wkrótce sposobność przesłania Warn tego listu i z tęsknotą chwytam za pióro. Długo musiałam wyrzekać się drogiego zwyczaju listownej choćby z Wami pogawędki. Te kilka listów, które napisać mi było wolno, musiałam zachować dla Hansa D., który na nie czekał. Teraz już to skończone — dwa moje ostatnie listy pisałam już do zmarłego — jeden otrzymałam już z powrotem. Fakt jednak jest dla mnie wciąż niepojęty. Ale nie mówmy lepiej o tym — takie rzeczy załatwiam najchętniej suma z sobą i irytuje mnie to niewymownie, gdy ktoś pragnie „oszczędzając" mnie przygotować do złej wiadomości lub tak jak N. „pocieszyć" własnymi skargami. Że też moi najbliżsi przyjaciele wciąż tak mało mnie znają i cenią, że nie mogą zrozumieć: najlepiej i najsubtelniej w takich razach jest szybko, poprostu i krótko mi donieść: „Umarł" — to mnie zaboli, ale na tym koniec. ...Jaka szkoda tych wszystkich miesięcy i lat, które teraz mijają, a które można byłoby mimo wszystkich okropności pięknie przeżyć razem. — Czy wiecie, Sonieczko, że im dłużej to wszystko trwa, im więcej gromadzi się z każdym dniem niesłychanej podłości, nikczemności, ponad wszelkie granice i miarę, tym ja staję się silniejsza i spokojniejsza. Wobec żywiołu, orkanu, powodzi lub zaćmienia słońca nie można stosować miary moralnej, ale traktować je trzeba jako zjawiska dane, przedmiot badania i poznania. To oczywiście jedyna, obiektywnie możliwa droga historii, droga, po której 18 kroczyć trzeba nie dając się odwieść od linii zasadniczej. Przeczuwam, że to całe bagno moralne, przez które brniemy, ten wielki szpital wariatów, w którym żyjemy, może runąć nagle, z dnia na dzień, i jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej zamienić się w coś niesłychanie wielkiego i bohaterskiego. I jeżeli wojna jeszcze parę lat potrwa, runąć musi... Przeczytajcie „Les Dieux ont soif" A. France'a. Uważam to dzieło za tak wielkie przede wszystkim dlatego, że autor w genialnej wizji ukazuje ludzkości: patrzcie, oto w pewnych odpowiednich momentach dziejowych z codziennych małostek i żałosnych postaci powstają najpotężniejsze zdarzenia i monumentalne gesty. Trzeba wszystko tylko brać w życiu społecznym tak, jak w życiu osobistym: spokojnie, wielkodusznie, z łagodnym uśmiechem. Wierzę mocno, że po skończonej wojnie albo u jej schyłku wszystko musi przybrać obrót pomyślny, ale najwidoczniej musimy wszyscy uprzednio przebrnąć przez okres najcięższych cierpień ludzkich. A propos, ostatnie moje słowa zbudziły we mnie inne myśli, przypomniały mi coś, czym muszę się z Wami podzielić, tak mi się to wydaje wzruszające i poetyczne. Czytałam niedawno w jakiejś książce przyrodniczej o odlocie ptaków. Zjawisko to jeszcze do dziś stanowi do pewnego stopnia zagadkę. Zauważono, że rozmaite gatunki ptaków, nierzadko wrogów śmiertelnych, napastujących i pożerających się wzajem, odbywają poprzez morza podróż na Południe w najlepszej zgodzie. Do Egiptu nadciągają więc na zimę ogromne stada ptaków, które niby wielkie chmury na widnokręgu zaciemniają całe niebo. W tych stadach lecą wraz z drapieżcami, orłami, jastrzębiami, sokołami i sowami, tysiące drobnych ptaszków śpiewających, jak skowronki, strzyżyki, słowiki; bez trwogi lecą one w towarzystwie drapieżców, które w innych okolicznościach je napastują. Podczas owej podróży zdaje się panować milcząca treve de Dieu między ptakami, które dążą wszystkie do tego samego celu. Aż wreszcie, półżywe z wyczerpania, padają nad Nilem na ziemię. Tam dopiero rozdzielają się według gatunków i rodzin. Więcej nawet, zauważono jeszcze, że podczas podróży „przez wielką wodę" wielkie ptaki przenosiły na swych grzbietach małe ptaszki, widziano np. przeciągające klucze żurawi, na których grzbietach szczebiotały wesoło roje drobniutkich ptaszków wędrownych. Czy to nie czarujące? ...Niedawno w pstrym i pozbawionym smaku zbiorze poezji znalazłam wiersz Hugo v. Hoffmannstahla. W ogóle nie lubię go, uważam, że jest zbyt wyszukany, wyrafinowany i niejasny, po prostu nie rozumiem go wcale. Wspomniany jednak utwór podobał mi się bardzo i zrobił na mnie głębokie poetyckie wrażenie. Przesyłam go Wam, może i Wam sprawi przyjemność. Zagłębiam się obecnie w geologii. Wyda się Wam ona nadzwyczaj suchą nauką, jednak jest to złudzenie. Czytam ją z gorączkowym 19 zaciekawieniem i namiętnym zadowoleniem. Wiedza ta ogromnie rozszerza widnokręgi myślowe i wyrabia tak jednolity, wszechogarniający pogląd na naturę jak żadna inna nauka. Mogłabym Wam mnóstwo na ten temat opowiedzieć, ale trzeba, abyśmy mogły ze sobą porozmawiać jakiegoś ranka, powłóczyć się razem z Wami po polach Südende albo odprowadzać wzajemnie do domu wśród nocy księżycowej. Co czytacie obecnie? Jakże z „Legendą o Leasingu"? Pragnę wiedzieć o wszystkim, co Was dotyczy. Napiszcie — o ile się da — niezwłocznie, co słychać, bądź tą samą drogą, bądź oficjalną, nie wspominając nic o tym liście. W cichości ducha liczę już tygodnie, które mnie dzielą od Waszych najbliższych odwiedzin. Nastąpi to zaraz po Nowym Roku — prawda? Co pisze Karol? Kiedy go znowu zobaczycie? Pozdrówcie go stokrotnie ode mnie. Całuję Was i mocno ściskam Waszą rękę, moja Sonieczko, kochana, kochana! Napiszcie rychło i dużo. Wasza Róża Wrocław, 24 listopada 1917 ...Mylicie się sądząc, że jestem przeciwniczką współczesnych poetów. Przed jakimiś 15 laty czytywałam z zapałem Dehmla — jeden jego utwór prozą, o którym zachowałam niejasne wspomnienie — u łoża śmierci ukochanej kobiety — zachwycił mnie bardzo. „Fantazego" Arno Holza do dziś jeszcze umiem na pamięć. „Wiosna" Johanna Schlafa poruszyła mnie wtedy głęboko. Później dopiero powróciłam znów do Goethego i Mörikego. Hoffmannstahla nie rozumiem, Stefana George'a nie znam. To prawda, że lękam się u nich wszystkich owego doskonałego, mistrzowskiego panowania formy, poetyckich środków wyrazu oraz jednoczesnego braku szerokiego, szlachetnego poglądu na świat. Ten rozdźwięk brzmi w mej duszy tak pusto, że skutkiem tego piękna forma staje się dla mnie dziwactwem. Poeci ci odtwarzają zazwyczaj ładne nastroje, ale wszak nastrój to jeszcze nie człowiek. Sonieczko, tak czarowne zapadają teraz wieczory, niby wiosną. O czwartej schodzę na dziedziniec więzienny. Szarzeje już wówczas, całe tutejsze szkaradne otoczenie otula się w tajemniczą zasłonę mroku tonąc w jasnym błękicie niebios i w srebrnej poświacie księżyca. O tej porze, wysoko w górze, w poprzek naszego podwórza, przelatuje stado wron. Długimi falistymi wstęgami ciągną one na pola w kierunku drzewa, które im służy za nocleg. Lecą powoli, uderzając miarowo skrzydłami i wymieniając między sobą dziwne okrzyki, zupełnie niepodobne do owych ostrych „kra", które wydają, gdy za dnia ciągną drapieżnie po łup. O tej porze wołanie to jest miękkie i przytłumione, głęboko gardłowe; czyni na mnie wrażenie toczenia się metalowej kulki. Gdy rozlega się wymiana owych licznych gardłowych dźwięków „kau 20 kau", wydaje mi się, że bawią się rzucając sobie wzajem w powietrzu metalowe kulki, które łagodnym łukiem przecinają powietrze. Brzmi to jak paplanie o przeżytym „dziś, o dziś minionym dniu..." Piękne wydają mi się teraz te wielkie ptaki, jakieś pyszne i poważne, kiedy co wieczór zwykłym obyczajem odbywają swoją nakreśloną drogę. Z głową zadartą do góry pilnie, aż do ostatniego, śledzę ich lot odczuwając dla nich rodzaj głębokiego szacunku. Gdy zniknie mi z oczu ostatnia wrona, zaczynam się włóczyć w ciemnościach tu i tam. Widzę, jak więźniowie pośpiesznie kończą swą pracę na dziedzińcu, jak niby niewyraźne cienie poruszają się w mroku. I cieszę się wówczas, żem niewidzialna, samotna i wolna wraz z moimi marzeniami i ukradkiem posłanym pozdrowieniem w kierunku odlatujących wron. Dobrze się czuję w tym łagodnym, niemal wiosennym powietrzu. Ale oto idą przez dziedziniec więźniowie niosąc ciężkie kotły (zupę wieczorną). Idą po dwóch, miarowym krokiem, dziesięć par, jedna za drugą. Ja postępuję za nimi ostatnia. Powoli na dziedzińcu i w budynkach gospodarczych gasną światła jedno po drugim. Wchodzę do gmachu więziennego. Bramę zamykają dwukrotnym obrotem klucza, drzwi się zaryglowuje. Dzień skończony. Dobrze mi pomimo bólu spowodowanego śmiercią Hansa. Żyję obecnie w świecie snów, w którym Hans nie zmarł wcale. Dla mnie on żyje wciąż i ile razy o nim pomyślę, uśmiecham się doń jak do żywego. Sonieczko, bądźcie zdrowa. Cieszę się na myśl o Waszym przyjeździe. Piszcie prędko. Tymczasem drogą oficjalną, którą także listy dochodzą, a potem przez okazję. Ściskam Was. Wasza Róża Wrocław, [połowa grudnia] 1917 ...Już rok mija, odkąd Karol siedzi w Luckau. Myślałam o tym często w tym miesiącu, bo właśnie przed rokiem byliście u mnie we Wronkach obdarzając mnie piękną choinką... W tym roku tutaj postarano mi się o drzewko, ale jest jakieś obdrapane, ze zwiędłymi gałązkami, nie ma porównania z zeszłorocznym. Nie wiem nawet, jak zdołam do niego przytwierdzić osiem zakupionych świeczek. Już po raz trzeci spędzam Boże Narodzenie w ciupie, ale nie bierzcie tego zbyt tragicznie. Jestem jak zawsze spokojna i pogodna. Wczoraj długo zasnąć nie mogłam, obecnie nigdy przed pierwszą nie zasypiam, a już o dziesiątej wieczór trzeba być w łóżku. Roję więc o różnych rzeczach w ciemności. Wczoraj myślałam więc: jakie to dziwne, że bez szczególnego powodu żyję obecnie stale w jakimś radosnym upojeniu. I tak na przykład leżę w ciemnej celi, na twardym jak kamień materacu, jak zwykle w całym gmachu panuje cmentarna cisza; człowiekowi wydaje się, że jest w grobie; ciemno; przez okno tylko odbija się na mojej kołdrze światło latarni, palącej się całą noc 21 przed więzieniem. Kiedy niekiedy daje się słyszeć głuchy, daleki łoskot przebiegającego pociągu albo, całkiem bliziut-ko, pod oknem, chrząkanie szyldwacha, który dla rozprostowania zdrętwiałych nóg robi na dziedzińcu parę kroków. Piasek skrzypi pod tymi krokami tak rozpaczliwie, że cala pustka i beznadziejność istnienia odbija się w tym dźwięku wśród ciemnej, wilgotnej nocy. A ja leżę samotna, owinięta w te rozliczne czarne chusty ciemności, nudy, zimowej niewoli, a serce bije we mnie jakąś nieuchwytną wewnętrzną radością, jak gdybym szła kwitnącą łąką w promieniach słońca. I uśmiecham się w mroku do życia, jakbym znała jakąś czarodziejską tajemnicę, która zada kłam wszelkiemu złu i smutkom i zmieni je w samą jasność i szczęście. A potem szukam znów w sobie samej przyczyny owej radości i, nie znajdując jej, sama śmieję się z siebie. Bo tajemnica tej radości leży chyba w życiu samym! Głęboka ciemność nocy jest jak aksamit piękna i miękka, trzeba tylko umieć w nią spojrzeć, a nawet w chrzęście wilgotnego piasku pod ciężkimi krokami strażnika brzmi również mała piękna pieśń życia. Należy tylko umieć ją podsłuchać! W takich chwilach, Sonieczko, myślę zawsze o Was. Jakżebym Wam chętnie użyczyła owego czarodziejskiego klucza, abyście mogli również z każdej życiowej sytuacji wydobyć coś pięknego i radosnego, abyście tak jak ja umieli żyć niby w jakimś upojeniu i chodzić kwitnącą łąką. Nie pragnę Was przecież karmić ascezą ani urojonymi uciechami. Życzę Wam również prawdziwych radości zmysłowych, ale przy tym chciałabym Wam udzielić całej mojej niewyczerpanej pogody ducha, abym mogła być o Was spokojna, że idziecie przez życie w haftowanym gwiazdami płaszczu, który Was chroni od wszystkich małostek, trywialności i niepokojów. Jest w parku w Steglitz piękny krzew, cały pokryty czarnymi i różowofioletowymi jagodami. Zwisają one w ciężkich gronach wśród wielkich, pierzastych, wachlarzowych liści. Na pewno znacie to drzewo, a prawdopodobnie jeszcze lepiej znacie krzew ligustrowy, smukłe, delikatne i proste krzewy jagód i wąskie, podłużne zielone listki. Różowofioletowe jagody, ukryte pod zielonymi listkami, mogą być także nieszpułką; ta ma, co prawda, jagody czerwone, ale o tej porze są one już trochę przejrzałe i obwisłe, koloru czerwonofioletowego, liście przypominają liście mirtu, tak samo drobno-spiczaste, na końcach ciemnozielone, u góry niby skóra, pod spodem chropowate. Czy znacie Platena „Fatalne widły"? Może moglibyście przysłać lub przynieść mi tę książkę. Karol kiedyś wspominał, że czytał ją w domu. Poezje Stefana George'a są piękne. Teraz już wiem, skąd pochodzi wiersz: „Wśród szumu zbóż różowych...", tak często podczas naszych przechadzek polami przez Was powtarzany. Czy moglibyście przepisać mi nowego „Amadisa", bardzo lubię ten wiersz, oczywiście dzięki muzyce Hugo Wolfa, ale nie mam go 22 tutaj. Czy czytujecie w dalszym ciągu „Legendę o Lessingu"? Zabrałam się znowu do „Dziejów materializmu" Langego — lektura ta podnieca mnie i odświeża zawsze. Chciałabym, żebyście i Wy to przeczytali. Ach, Sonieczko, doznałam tu wielkiego bólu. Na dziedziniec, na którym odbywam moje zwykłe przechadzki, wjeżdżają często wojskowe wozy, aż po wierzch naładowane workami, starymi żołnierskimi mundurami, koszulami, nierzadko splamionymi krwią. Wyładowuje się tutaj to wszystko, rozdziela pomiędzy cele, łata, ceruje, następnie ładuje na nowo, aby dostarczyć to wszystko do magazynów wojskowych. Niedawno wjechał wóz, zaprzężony nie w konie, lecz w bawoły. Pierwszy raz ujrzałam z bliska te zwierzęta. Są one mocniej i szerzej zbudowane niż nasze woły, z płaskimi głowami i płasko osadzonymi rogami, czaszki mają więc podobne do czaszek naszych owiec, czarne zupełnie, z wielkimi oczami — pochodzą z Rumunii i są zdobyczą wojenną. Powożący żołnierze opowiadali, jak bardzo trudno było schwytać te zwierzęta, a trudniej jeszcze te stworzenia, przyzwyczajone do swobody, zmusić do ciągnięcia ciężarów. Okładano je tak straszliwie batem, że w końcu można było zastosować do nich słowa vae victis. Około 100 sztuk ich znajduje się we Wrocławiu, a biedne zwierzęta, nawykłe do bujnych rumuńskich pastwisk, otrzymują tutaj skąpe, marne pożywienie. Bezlitośnie wykorzystuje się je do ciągnięcia wszelkiego rodzaju wozów ciężarowych, marnieją więc szybko. Parę dni temu nadjechał znowu wóz z workami, ale tak wysoko naładowany, że biedne bawoły nie mogły przejechać przez wysoki próg bramy więziennej ; wówczas towarzyszący im żołnierz — brutalny chłop — tak gwałtownie począł okładać je grubym biczyskiem, iż oburzona dozorczyni zwróciła mu uwagę, że nie ma litości nad zwierzętami. „Nad nami, ludźmi, także nikt nie ma litości" — ze złym śmiechem krzyknął żołdak i jeszcze mocniej uderzył. Zwierzęta wreszcie ruszyły z miejsca, ale jedno z nich krwawiło. Sonieczko! Skóra bawołów jest przysłowiowo twarda i wytrzymała, a jednak była rozdarta. Cicho i spokojnie stały zwierzęta podczas wyładowywania, a jedno z nich, to pokrwawione, patrząc przed siebie miało na swym czarnym pysku i w czarnych, łagodnych oczach wyraz płaczącego dziecka. Wyglądało istotnie jak dziecko, które nie wie, za co tak srogo zostało ukarane, i nie wie, jak ma uniknąć bólu i okrutnej przemocy. Stałam koło zaprzęgu. Nagle zwierzę spojrzało na mnie, z moich oczu zaczęły płynąć łzy — a były to jego łzy. O najmilszego brata nie można bardziej boleśnie drżeć, niż ja w mojej niemocy drżałam z powodu tego cichego cierpienia. Jakże dalekie, jak niedościgłe, stracone na zawsze wydawać się musiały bawołowi soczyste, zielone rumuńskie pastwiska, jakże inny błysk tamtejszego słońca, powiew wiatru, odgłos ptaków i melodyjne nawoływania pasterzy. Tu — obce, przerażające miasto, głucha stajnia, wzbudzające wstręt, cuchnące, ze zgniłą słomą pomieszane siano, obcy, straszni ludzie — i 23 razy, po których ze świeżej rany krew broczy. O, biedny bawole, mój biedny najmilszy bracie — stoimy tu oboje bezsilni, odrętwiali, zjednoczeni w bólu, niemocy i tęsknocie. Nadbiegli więźniowie, wyładowali z wozu ciężkie wory i ponieśli w głąb budynku. A żołdak wsadził ręce w kieszenie spodni i, spacerując po dziedzińcu wielkimi krokami, zaśmiał się i z cicha zagwizdał jakąś uliczną śpiewkę. I wojna w całej swej okazałości przedefilowała nagle przed mymi oczyma. Piszcie prędko — ściskam Was, Sonieczko Wasza Róża Sonieczko, bądźcie mimo wszystko dobrej myśli i spokojna. Takie jest życie i tak trzeba je przyjmować: mężnie, bez rozpaczy, z uśmiechem — na przekór wszystkiemu. Wrocław, 14 stycznia 1918 Sonieczko moja najdroższa! Jakże dawno nie pisałam do Was, chyba już z miesiąc. I dzisiaj nie wiem nawet, czy jesteście już w Berlinie; mam jednak nadzieję, że list mój na czas nadejdzie i dotrze do Was w dzień urodzin. Prosiłam Matyldę, aby Wam ode mnie wiązankę storczyków posłała, ale biedaczka leży w lecznicy i na pewno nie będzie mogła spełnić mego zlecenia. Ale Wy przecież wiecie, że wszystkimi myślami, całym sercem jestem z Wami i pragnęłabym Was w dniu urodzin całą obsypać kwiatami: liliowymi storczykami, białymi irysami, mocno pachnącymi hiacyntami, wszystkim, co istnieje. Może dane mi będzie przynajmniej w roku przyszłym przynieść Wam osobiście w tym dniu kwiaty i pójść razem z Wami na przechadzkę do Ogrodu Botanicznego i w pola. Jakie by to było piękne! Dzisiaj termometr wskazuje 0°. W powietrzu czuć łagodny, orzeźwiający powiew wiosny, a wysoko spośród gęstych mlecznobiałych obłoków, wyziera płat błękitnego nieba i wróble świergocą tak wesoło, jak gdyby to był już koniec marca. Cieszę się myślą o wiośnie, tym jedynym, czym człowiek nigdy przesycić się nie może, ale dopóki trwa życie, z każdym rokiem bardziej kocha i ceni. Czy wiecie, Sonieczko, że wiosna w świecie organicznym — przebudzenie się życia — zaczyna się nie według wiosny kalendarzowej, ale już z początkiem stycznia. I kiedy według wiosny kalendarzowej dopiero zima się zaczyna, my znajdujemy się podówczas w największej astronomicznej bliskości słońca. Zjawisko to wywiera tak tajemniczy wpływ na całe życie, że także na naszej północnej półkuli, otulonej szczelnie śniegiem, w początkach stycznia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki budzi się do życia świat zwierzęcy i roślinny. O tej porze puszczać zaczynają już pączki, a u niektórych 24 zwierząt rozpoczyna się proces rozmnażania. Czytałam niedawno u France'a spostrzeżenie, że wszystkie wybitne utwory literackie lub naukowe znakomitych ludzi przypadają na miesiące styczeń — luty. Także i w życiu człowieka okres po Bożym Narodzeniu jest momentem krytycznym, w którym następuje przypływ wszystkich sił życiowych. I Wy, Sonieczko, jesteście takim wczesnym kwiatkiem, wyrosłym jeszcze wśród śniegów i lodów, któremu potrzeba cieplarnianej opieki, bo bez niej marzniecie troszeczkę w życiu czując się w nim obco. Bardzo się ucieszyłam z otrzymanego od Was Rodina i chciałam od razu podziękować, ale Matylda uprzedziła mnie, że jesteście we Frankfurcie. Podoba mi się zwłaszcza u Rodina jego umiłowanie natury, jego głęboki szacunek dla najmniejszej trawki, zauważonej w polu. To musiał być cudowny człowiek: otwarty, naturalny, pełen zapału i inteligencji. Stanowczo przypomina w typie Jauresa. Czy chcecie przeczytać „Broodcoorens" ? A może już to poprzednio czytaliście? Na mnie powieść ta wywarła ogromne wrażenie. Zwłaszcza opisy natury posiadają ogromną siłę poetycką. „Broodcoorens" przypomina wyraźnie De Costera, który twierdzi, że nad Flandrią słońce o wiele piękniej wschodzi i zachodzi niż gdziekolwiek na świecie. Uważam w ogóle, że Flamandczycy są wprost zakochani w swym małym kraiku, piszą o nim nie jak o pięknym skrawku ziemi, ale jak o promiennej, młodej narzeczonej. W ponurym, tragicznym epilogu znajduję również koloryt pokrewny potężnym obrazom z „Dyla Sowizdrzała" (np. burzenie domu publicznego). Czy nie znajdujecie, że utwór ten w swym kolorycie przypomina Rembrandta? Ten sam ciemny ton całości zmieszany ze starym, lśniącym złotem, ten sam zdumiewający realizm wszystkich szczegółów, a całość przeniesiona w baśniowe dziedziny fantazji. Czytałam w „Berliner Tageblatt", że do Muzeum Fryderyka przybył nowy wielki Tycjan Czyście go już widzieli? Tycjan nie należy do moich ulubieńców, jest on dla mnie zbyt wykwintny i chłodny, zbyt wielki wirtuoz — wybaczcie, może to obraza majestatu, ale muszę ulegać moim bezpośrednim wrażeniom. Pomimo to byłabym szczęśliwa, gdybym mogła obejrzeć obecnie w Muzeum Fryderyka nowego gościa. Czyście już obejrzeli kaufmannowską spuściznę, która tyle narobiła hałasu? Czytuję obecnie różne studia o Szekspirze z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy jeszcze tak żywo polemizowano w Niemczech nad problematem Szekspira. Może moglibyście wyszukać dla mnie w Bibliotece Królewskiej lub w Bibliotece Reichstagu: Kleina — „Dzieje dramatu włoskiego", Schacka — „Historia literatury dramatycznej w Hiszpanii" oraz Gerwinusa i Ulriciego o Szekspirze. A jaki jest Wasz stosunek do Szekspira? Piszcie prędko. Całuję i dłoń Waszą ściskam gorąco. Bądźcie mimo wszystko spokojna i pogodna. Do widzenia, najdroższa Sonieczko! Kiedy zamierzacie przyjść?! 25 Zróbcie mi, Sonieczko, przysługę i poślijcie Matyldzie J. trochę hiacyntów ode mnie. Należność zwrócę Warn przy widzeniu. Wasza Róża Wrocław, 24 marca 1918 Jakże dawno, Sonieczko najukochańsza, nie pisałam do Was, ale jak często przez ten czas o Was myślałam! „Okoliczności" nawet mnie odbierają niekiedy ochotę do pisania... Gdyby móc być teraz z Wami, razem włóczyć się po polach gwarząc de omnibus rebus! Byłoby to prawdziwym dobrodziejstwem, ale na razie nie ma na to najmniejszych widoków. Moje zażalenie oddalono załączając dokładnie umotywowany opis mojego złego zachowywania się i niepoprawności. Taki sam los spotkał moją prośbę o krótki urlop. Muszę zatem czekać, dopóki nie zdobędziemy całego świata. Soniuszko, gdy przez dłuższy czas nie mam od Was wiadomości, żyję pod wrażeniem, że jesteście tam samotna, niespokojna, przygnębiona jak liść oderwany od drzewa, którym wiatr pomiata. Myśl ta boli mnie bardzo. Spójrzcie tylko, znów zaczyna się wiosna. Dnie nastały już dłuższe, jaśniejsze. Na pewno na polach jest już dużo do zobaczenia i usłyszenia! Wychodźcie dużo na powietrze, niebo jest teraz tak ciekawe w swej różnorodności, ze swymi niespokojnymi, goniącymi obłokami, a naga jeszcze ziemia musi tak pięknie wyglądać w swym zmiennym oświetleniu. Napatrzcie się do syta na to wszystko, także i za mnie... To jest jedyne, czego nigdy nie mamy za wiele w życiu, to zawsze posiada wieczny urok nowości i zawsze dochowuje wierności. Musicie również za mnie udać się do Ogrodu Botanicznego, aby mi dokładnie potem złożyć sprawozdanie. Dziwy bowiem dzieją się tej wiosny. Wszystkie ptaki nadleciały o 1—11 miesiąca wcześniej niż zazwyczaj. Już 10 marca słowik był tutaj. Krętogłów, który przylatuje dopiero z końcem kwietnia, chichotał już tutaj 15 bm., a nawet wilga, słusznie ptakiem „Zielonych Świątek" zwana, bo nigdy przed majem nie przylatuje, już od tygodnia bawi tutaj, budząc się o szarym świcie, przed wschodem słońca. Z oddali słyszę te wszystkie głosy, dochodzące mnie ze skweru otaczającego tutejszy szpital dla obłąkanych. Nie mogę sobie niczym wytłumaczyć tego przedwczesnego przylotu i ciekawa jestem bardzo, czy to samo zauważono i gdzie indziej, czy też należy go przypisać działaniu tutejszego domu wariatów. W jakieś słoneczne, piękne popołudnie idźcie więc, Sonieczko, do Ogrodu Botanicznego, podpatrzcie wszystko, aby mi potem dokładnie opowiedzieć. Jest to obok wyniku walk pod Cambrai najważniejsza dla mnie sprawa na świecie — doprawdy bliska mi sprawa. Jakież piękne są obrazy, które mi przysłaliście. O Rembrandcie nie trzeba 26 już mówić. Koń tycjanowski jeszcze bardziej przemówił mi do przekonania niż jego jeździec. Tyle królew-skiej potęgi, tyle szlachetności bije z postaci tego zwierzęcia. Ale najpiękniejszy jest dla mnie portret kobiety Bartolomea da Venezia (którego zresztą nie znałam wcale). Co za przepych barw, jaka delikatność rysunku, jaka tajemnicza, pełna czaru siła wyrazu! Przypomina mi w jakiś nieokreślony sposób Monę Lizę. Te obrazy wniosły do mojej celi mnóstwo radości i światła. Książkę Hansa musicie, oczywiście, zatrzymać. Boli mnie, że nie wszystkie jego książki w naszych zostały rękach. Wam oddałabym je chętniej niż komukolwiek innemu. Czy otrzymaliście przynajmniej na czas Szekspira? Co pisze Karol, kiedy zobaczycie go znowu? Pozdrówcie go stokrotnie ode mnie i w moim imieniu powiedzcie mu: „Ca ira" — na przekór wszystkiemu. Bądźcie pogodna i wesoła. Cieszcie się wiosną. Przyszłą spędzimy już razem. Ściskam Was, najukochańsza. Wesołej Wielkanocy! Serdeczne pozdrowienia także dla dzieci! Wasza Róża Wrocław, 2 maja 1918 Przeczytałam Kandyda Hrabinę Uhlfeldt z wielkim zadowoleniem. Wydanie Kandyda jest tak przepyszne, że nie miałam serca przecinać kartek. Czytałam książkę na wpół rozciętą i szło bardzo dobrze. Przed wojną takie złośliwe zestawienie wszystkich ludzkich słabostek niezawodnie zrobiłoby na mnie wrażenie karykatury. Dziś działa to na mnie ze wszech miar realistycznie. Dowiedziałam się wreszcie, skąd pochodzi owa sentencja, którą i ja często wypowiadam: „mais il faut cultiver notre jardin". Hrabina Uhlfeldt to bezsprzecznie ciekawy dokument kultury, jak gdyby uzupełnienie Grimmelshausena. Co porabiacie? Czy korzystacie z wspaniałej wiosny? Zawsze Wasza. Róża Wrocław, 12 maja 1918 Sonieczko, tak mnie ucieszył Wasz liścik, że zaraz chcę nań odpowiedzieć. A widzicie, ile przyjemności i radości zaznaliście zwiedzając Ogród Botaniczny. Dlaczego częściej tam nie zaglądacie? Zresztą, zapewniam Was, że i ja odnoszę korzyść z Waszych barwnych, gorących opisów. Cudowne, rubinowe kotki świerków znam oczywiście dobrze. Są tak nieprawdopodobnie piękne jak zresztą wszystkie inne, kiedy stoją całe kwieciem obsypane, że oczom własnym trudno uwierzyć! Owe czerwone kotki są to kwiaty żeńskie, z których następnie powstają wielkie, ciężkie, zwisające ku dołowi szyszki. Obok tego mają świerki jeszcze niewidoczne, płowożółte kotki męskie, które rozsypują wokoło złotawy pyłek. „Pettorii" 27 nie znam; piszecie, że to rodzaj akacji? Czy posiada on podobne do akacji pierzaste listki i motylkowate kwiaty? Wiecie zapewne, że drzewo, pospolicie zwane „akacją", nie jest nią wcale; to robinia. Właściwą akacją jest np. mimoza koloru żółtosiarkowego. Pachnie ona upajająco. Nie mogę sobie jednak wyobrazić, że to podzwrotnikowa roślina, skoro rośnie sobie swobodnie w Berlinie. W Ajaccio, na Korsyce, widziałam już w grudniu na placu miejskim wspaniale roz-kwitłe, olbrzymie drzewa mimozy... Tutaj, niestety, jedynie z daleka mogę obserwować zieleń drzew, których wierzchołki widzę z mego okna poprzez mury. Na podstawie barw i kształtu próbuję orientować się w ich gatunkach i zdaje się, robię to na ogół trafnie. Niedawno przyniesiono tu jakiś złamany konar drzewny, którego dziwaczny wygląd wzbudził ogólne zainteresowanie. Każdy zgadywał na swój sposób, co to za drzewo. Był to wiąz. Czy pamiętacie, jak Warn pewnego razu na Südende zwróciłam uwagę na całą ulicę pokrytą wonnymi, bladoróżowymi owocami? Było to w maju i Was porwał wprost ten fantastyczny widok. Tutaj żyją ludzie latami, „nie zauważywszy" nawet, że ulice są wysadzone wiązami — nie widzieli nigdy, jak wiąz kwitnący wygląda... I tę samą tępotę można zauważyć w stosunku do zwierząt. Doprawdy, większość mieszczuchów — to w istocie nieokrzesani barbarzyńcy... Ze mną wprost przeciwnie: wewnętrzny związek, istniejący en dépit de l'humanite między mną a naturą organiczną, przybiera formy niemal chorobliwe, co wiąże się ściśle z moim stanem nerwowym. Tam na dole para dzierlatek wysiedziała pisklęta. Troje z nich zmarniało, jedno biega już zupełnie dobrze. Zauważyliście może, jak komicznie podlatuje dzierlatka, nie tak jak wróbel, który podrygu-je na obu łapkach, ale zręcznie, drobnymi kroczkami. Moje pisklę także fruwa już nieźle, ale nie potrafi sobie jeszcze wyszukiwać pożywienia, owadów, gąsienic itd., zwłaszcza tak jak teraz — podczas dni chłodnych. Zjawia się więc co wieczór na dziedzińcu, pod moim oknem, i dotąd szczebioce głośno, żałośnie i przenikliwie, aż stare nadlecą i zatroskane zaczną mu półgłosem trwożliwie odpowiadać: „Hiud-hiud". Po czym odlatują, rozpaczliwie szukając w mroku i chłodzie jakiegoś pożywienia. Kiedy wreszcie uda im się zdobycz upolować, odlatują pośpiesznie i wsuwają ją do dziobka kwilącego pisklęcia. To powtarza się co wieczór o wpół do dziewiątej, a mnie, gdy słyszę owo żałosne przenikliwe kwilenie pod oknem i gdy widzę niepokój i trwogę rodziców dosłownie ściska się serce. A nie można na to nic poradzić, bo dzierlatki są nader trwożliwe i w przeciwieństwie do wróbli i gołębi, które zupełnie jak psy za mną latają, uciekają zalęknione, kiedy im się rzuca okruszyny chleba. Powtarzam sobie daremnie, że śmieszną jest rzeczą czuć odpowiedzialność za wszystkie na świecie zgłodniałe dzierlatki lub płakać nad każdym obitym bawołem, który, objuczony workami, wjeżdża na nasz dziedziniec. Ale te perswazje nie 28 pomagają mi wcale i ilekroć coś podobnego widzę lub słyszę, czuję się dosłownie chora. Nawet kiedy szpak, powtarzający gdzieś w pobliżu calutki dzień, aż do uprzykrzenia, swój niespokojny świergot, zamilknie nagle na parę dni — tracę spokój w obawie, że mu się coś złego mogło przytrafić, i dręczę się oczekując, aż jego beztroski gwizd rozlegnie się znowu i upewni mnie, że dobrze mu się dzieje. I tak jestem w swej celi ze wszech stron bezpośrednio związana cienkimi nićmi z tysiącem małych i większych stworzeń. A na wszystko reaguję bólem, trwogą i wyrzutami sumienia... Wy, Sonieczko, należycie także do kategorii tych ptaków i stworzeń, o które z daleka drżę wewnętrznie. Czuję, jak Wy cierpicie, że bezpowrotnie lata mijają, w ciągu których się nie „żyje". Ale cierpliwości i odwagi! Będziemy jeszcze żyli i przeżyjemy rzeczy wielkie! Już obecnie widzimy, jak stary świat pogrąża się, co dzień jakaś część, jak stacza się i wali!... A najzabawniejsze w tym wszystkim to, że większość tego nie spostrzega i wierzy jeszcze, że stąpa po mocnym gruncie... Sonieczko, może macie lub moglibyście mi się wystarać o „Gil Blasa" i o „Diabła kulawego". Nie znam zupełnie Lesage'a, a już dawno chciałam coś z jego rzeczy przeczytać. Czy Wy go znacie? W najgorszym razie kupię go sobie w wydaniu Reclama. Ściskam Was serdecznie Wasza Róża Napiszcie niezwłocznie, co z Karolem? Może Pfemfert mógłby mi przysłać „Łan lnu" Stijn Streuvelsa (znowu Flamandczyk), który ukazał się w wydawnictwie „Insel" i ma być bardzo ciekawy Wrocław, 18 października 1918 Najukochańsza Sonieczko! Przedwczoraj pisałam do Was. Do dzisiejszego dnia nie otrzymałam odpowiedzi na mój telegram wysłany do Kanclerza Rzeszy, może to jeszcze potrwać i dni kilka. Jedno jest w każdym razie pewne: mój nastrój jest już tego rodzaju, że stało się dla mnie niemożliwe widzenie się z przyjaciółmi pod nadzorem. Cierpliwie znosiłam wszystko przez lata całe, w innych okolicznościach może bym również cierpliwie znosiła to jeszcze przez lata. Ale nagły przewrót w ogólnej sytuacji załamał również moją psychikę. Rozmowy pod nadzorem, niemożność poruszania spraw istotnie mnie interesujących poczęły mi tak ciążyć, że wolę się ich wyrzec do chwili, kiedy będziemy się mogli zobaczyć znów jako wolni ludzie. Długo przecież trwać to nie może. Jeżeli uwolniono Dittmanna i Kurta Eisnera, mnie dłużej więzić nie mogą. Karol również musi być niebawem wolny. A zatem czekajmy lepiej na zobaczenie się w Berlinie. Na razie tysiąc pozdrowień. 29 Zawsze Wasza Róża